source
stringlengths
6.68k
29.9k
target
stringlengths
287
6.76k
KUBA Nic nie zapowiada rychłego końca reżimu Fidela Castro Opozycja przy "Stole Refleksji" RAFAŁ KASPRÓW Hawana może zmylić zagranicznego turystę. Na zadbanym lotnisku, podczas oczekiwania na bagaże, na monitorach telewizyjnych można zobaczyć reklamy nowoczesnych szpitali, egzotycznych alkoholi czy ekskluzywnych hoteli - jak wszędzie na świecie. Stare centrum Hawany w znacznej części zostało, staraniami UNESCO, odnowione. Ulice starej Hawany przyciągają eleganckimi lokalami i sklepami oferującymi wszystkie światowe produkty. Do rozpadających się dzielnic oddalonych od ścisłego centrum zagląda niewielu turystów. Spotkanie dysydentów Brak dostępu do mediów i ciągłe zagrożenie represjami powodują, że działające nielegalnie opozycyjne partie mają niewielu członków. 21 września w Hawanie kilkudziesięciu dysydentów spotkało się, aby po raz pierwszy podpisać deklarację dotyczącą dalszych działań - program powołania "Stołu Refleksji umiarkowanej opozycji". Podobieństwo do polskiego okrągłego stołu jest nieprzypadkowe. Dysydentom chodzi o to, aby reżim podzielił się władzą i usiadł do rozmów. Nad wspólnym, liczącym kilkadziesiąt stron dokumentem 6 ugrupowań pracowało przez kilka miesięcy. Wcześniej dokument został zaprezentowany kilkudziesięciu członkom wszystkich biorących udział w spotkaniu partii. Każdy coś dopisał. Deklaracja jest więc bardzo zróżnicowana - pogodzić musi wszystkich. Z jednej strony zawiera marksistowski żargon o walkach klas i słabości kapitalizmu, a z drugiej apeluje o umożliwienie działalności prywatnych przedsiębiorstw. Najważniejsze są jednak samo spotkanie i wspólna deklaracja. Nikt nie chce kapitalizmu W wielorasowej Kubie zebrani w jednym pomieszczeniu dysydenci wyglądają jak delegaci na konferencję ONZ. By podpisać dokument, spędzili w mieszkaniu w centrum Hawany kilka godzin. Jeden z nich, jadąc na spotkanie, wiózł w torbie duży termos, podobny do tego, którego używał Jacek Kuroń. - Zawsze zabieram ze sobą termos z kawą - tłumaczy pięćdziesięcioletni opozycjonista o siwych włosach. Ma na sobie popularną na Kubie wśród panów w średnim wieku jasną koszulę z dwoma pasami kwiatowych wzorów. Na koszulach podobieństwo między opozycjonistami się jednak kończy. Różni ich bardzo wiele: stosunek do prywatyzacji, dekomunizacji, historii i socjalizmu. Chwilowe zamieszanie wywołał brak młotka do przybicia kubańskiej flagi. Wreszcie po odczytaniu wspólnej deklaracji stojący w dużym kręgu dysydenci kolejno składali podpisy pod dokumentem. Każdy w siedmiu egzemplarzach. Atmosfera była napięta. - To historyczna chwila - oznajmił Pedro Pablo Alvarez Ramos z Consejo Unitario de Trabajadores Cubanos. Oczekujący na podpisanie dokumentu prowadzili żywą dyskusję i chętnie rozmawiali z jedynym dziennikarzem spoza Kuby. - Za kilka lat na Kubie najsilniejsi będą socjaldemokraci. Tutaj nikt nie chce budować kapitalizmu - chodzi raczej o socjalizm, taki jaki wprowadzał Olof Palme - mówi sekretarz generalny Manuel Cuesta Morua z Corriente Socialista Democratico Cubano. - Trzeba zrozumieć specyfikę Kuby. Złe doświadczenia z kapitalizmem z czasów rządów Batisty, tradycyjna latynoska lewicowość, propaganda Castro, a wreszcie strach przed amerykańskimi Kubańczykami powodują, że nikt nie myśli tutaj o wprowadzeniu kapitalizmu - tłumaczy jeden z dysydentów. - Polacy są tradycyjnymi wrogami Rosjan. Dlatego u was socjalizm nie mógł się udać. Mieliście jednak świetnych ekonomistów - Brusa, Rakowskiego - mówi Fernando Sanchez Lopez, przewodniczący Partido Solidaridad Democratica. Wiedza o Polsce i innych krajach Europy Środkowowschodniej wśród działaczy opozycji jest nikła. Oficjalne media mówią o wielkim bezrobociu, biedzie i problemach z dostosowaniem się do kapitalizmu. - Sens reżimowej propagandy jest mniej więcej taki: jeśli porzucicie socjalizm, to przyjdą kapitaliści, z którymi wy, mali i prości ludzie, sobie nie poradzicie. Tak jak w Polsce. Dlatego cieszcie się, że macie bezpłatne szkolnictwo i dobrą opiekę medyczną, za którą nie musicie płacić - mówi czarnoskóry, uśmiechnięty opozycjonista. O co walczą umiarkowani Konieczność przemian wynika z nadzwyczajnej sytuacji Kuby - stwierdza deklaracja. A także z wyczerpania się dotychczasowego modelu politycznego, kryzysu ekonomicznego i moralnego oraz całkowitego braku perspektyw na przyszłość. Swobodę w działaniu partii politycznych opozycjoniści uznają za jedno z praw podstawowych. Będzie to gwarancją, że nie powtórzą się złe doświadczenia z historii Kuby. Transformacja ustrojowa ma być procesem stopniowym i pokojowym. Składać ma się z dwóch etapów: reformy struktur państwa i dopuszczenia nowych aktorów na scenę polityczną. Powinna być ściśle kontrolowana, ale autorzy mają świadomość, że dynamika tego procesu "może być burzliwa i gwałtowna, co może uniemożliwić racjonalne sterowanie zmianami". Deklaracja stwierdza, że "żadne państwo nie ma prawa godzić w suwerenność Kuby, stosując metody ekonomiczne, polityczne czy dyplomatyczne.... Ekonomia i polityka kubańska powinny otworzyć się na inne państwa, co uniemożliwia podwójne ujarzmienie, któremu są poddane: ze strony kubańskiego rządu, a także z powodu izolacji Kuby, której patronuje rząd amerykański". Większość uczestniczących w spotkaniu opozycjonistów reprezentowała poglądy lewicowe. Chwilami trudno było dociec, czy bardziej boją się reżimu, czy Kubańczyków z USA i kapitalizmu. Sygnatariusze deklaracji należą do umiarkowanych wrogów reżimu. Ci bardziej radykalni są w więzieniach lub na emigracji. - Uważam, że słuszne byłoby odsunięcie ludzi reżimu od ważnych urzędów państwowych i polityki po upadku Castro. Chciałbym też, aby dokonano zwrotu zagrabionego przez państwo majątku. Powinna nastąpić prywatyzacja, ale nikt na razie nie wie, jak ją zorganizować - mówi organizator spotkania. Pinar del Rio Kilkaset kilometrów od Hawany mieszka Dagoberto, człowiek, którego działalność można przyrównać do tego, co w Polsce stanu wojennego robił ks. Jerzy Popiełuszko. W oddalonym o kilkaset kilometrów od Hawany Pinar del Rio w małym kościele kilkadziesiąt osób spotyka się, by dyskutować o demokracji. - Uczymy podstawowej wiedzy o tym, czym jest demokracja, ekonomia i społeczeństwo otwarte - mówi katolicki dysydent. Przez cały dzień ścina palmy. Rząd nie chce dać mu żadnej innej pracy. Wieczorami i w wolne dni organizuje akcje pomocy i szkolenia. Korzystając z pomieszczeń kościelnych, bez odpowiednich środków, przede wszystkim książek, przeszkolił już 1500 osób. Co tydzień jest zabierany na policję, gdzie mówią mu, że "zetrą go na proch". Przyzwyczaił się. - Kiedy papież przyjechał na Kubę, niosłem przed nim Biblię. To był najważniejszy dzień w moim życiu - mówi Dagoberto. Zarówno on, jak i hierarchowie Kościoła w Hawanie twierdzą jednak, że po wizycie Jana Pawła II w relacjach między reżimem a Kościołem niewiele się zmieniło. Zwykłe spotkanie kardynała z członkiem rządu załatwia się miesiącami. Blokada Władza decyduje, kto i z czym wsiada na pokład samolotu. Kontrolowane są nawet wszystkie połączenia internetowe wychodzące z Kuby. Wysyłanie e-maila do Stanów Zjednoczonych, i na odwrót, w ogóle nie jest możliwe. Rządowe komputery sprawdzają wszystkie próby połączeń międzynarodowych zawierające określone hasła, nazwiska dysydentów lub strategiczne miejsca. Nawet jeżeli wysłana informacja nie przysporzy nadawcy kłopotów, to wiadomość po prostu nie dochodzi do celu. - Nigdy nie udało mi się mieć komputera dłużej niż dwa tygodnie. Zawsze służba bezpieczeństwa go konfiskowała - mówi jeden z liderów opozycji. Sprawność policji politycznej na Kubie jest znacznie wyższa niż w dawnych europejskich demoludach. Władze przyznają, że obecnie jest na Kubie 394 więźniów politycznych. Ilu jest naprawdę, nie wie nikt. - W kubańskich więzieniach są dziesiątki ludzi, które spędziły w nich większość dorosłego życia. Mamy kilkunastu więźniów politycznych, z których każdy mógłby być kubańskim Mandelą albo kandydatem do nagrody Nobla. Świat jednak się nimi nie interesuje, bo Castro wciąż ma duże poparcie - mówi Rafael Sanchez, jeden z liderów uchodźców kubańskich w USA. - Rzeczy, za które ściga się dziś Pinocheta, w państwie Castro są wciąż powszechną praktyką - dodaje. Za rządów Castro uciekło z wyspy około miliona ludzi. Na emigrację zdecydowała się znaczna część dysydentów i inteligencji. Ci, którzy pozostali, przeważnie skończyli w więzieniach. Na międzynarodowe apele o uwolnienie dysydentów władza nie reaguje. Castro podkreśla, że wrogowie rewolucji pozostaną w więzieniach. W zamian za milczenie o prawach człowieka reżim oferuje wspólne interesy. Francuskie, włoskie, hiszpańskie, niemieckie i kanadyjskie firmy inwestują na wyspie od kilku lat. Dla nich jest to wymarzony rynek, gdyż dzięki amerykańskiemu embargu pozbawieni są tu konkurencji zza oceanu, tak uciążliwej nawet w Europie. Toteż zagraniczne koncerny godzą się na wypłacanie pensji swoim kubańskim pracownikom za pośrednictwem władz. W praktyce wygląda to tak, że np. kanadyjski Sherit wypłaca 9500 dolarów rocznie za każdego zatrudnionego Kubańczyka rządowi Kuby. Od rządu pracownicy otrzymują miesięcznie równowartość około 20 dolarów. To spora pensja na wyspie, gdzie miesięczne zarobki wahają się od 6 do 15 dolarów. Apele bez odpowiedzi Władze Kuby, zagraniczni goście, dysydenci - wszyscy ocenili spotkanie przywódców Hiszpanii, Portugalii i krajów Ameryki Łacińskiej w Hawanie jako sukces. Fidel Castro jest zadowolony, bo pokazał, że USA są odosobnione w bojkocie Kuby, a w dokumencie końcowym znalazła się krytyka amerykańskiego embarga. Dysydenci czują się dowartościowani dzięki spotkaniom z prezydentami i premierami. Uczestnicy szczytu cieszą się, że mieli okazję wygłosić apele o demokrację i poszanowanie praw człowieka. Zamykając obrady, Castro oznajmił, że potwierdziły one, iż członków iberoamerykańskiej rodziny łączy "duch jedności" i chęć "szczerego dialogu". Kubański przywódca nie pozostawił złudzeń co do możliwości rychłych zmian w jego kraju. Przeciwnie, mówił o fiasku "tych, którzy próbowali skłonić Kubę do opuszczenia drogi rewolucji". Nie komentował apeli o poszanowanie praw człowieka, chociaż niemal wszyscy zagraniczni przywódcy próbowali go skłonić do liberalizacji reżimu. - Tylko dzięki autentycznej demokracji i poszanowaniu praw człowieka kraje Ameryki Łacińskiej będą mogły stawić czoło wyzwaniom XXI wieku - powiedział król Hiszpanii Juan Carlos. - Demokracja jest najlepszym sojusznikiem rozwoju - przekonywał prezydent Portugalii Jorge Sampaio. - Nie może być mowy o suwerennym narodzie bez wolnych mężczyzn czy kobiet - tłumaczył prezydent Meksyku Ernesto Zedillo. Silniejsi czują się opozycjoniści. Wprawdzie szczyt poprzedziły aresztowania, ale władze nie przeszkodziły bezprecedensowym w historii komunistycznej Kuby spotkaniom zagranicznych gości z liderami opozycji. Dzięki temu dysydenci mieli własny iberoamerykański szczyt. MT-O Zdaniem polskiego ambasadora w Hawanie Jana Janiszewskiego reżimowi nie jest potrzebna żadna opozycja. Nawet taka, którą mógłby kontrolować. Jedynym zagrożeniem dla reżimu jest Ameryka. Za najważniejszego działacza opozycji ambasador uważa przewodniczącego Partii Solidarności Demokratycznej - miłośnika Brusa i Rakowskiego. Działalność opozycji na Kubie polski dyplomata ocenia nie najlepiej. Jego zdaniem opozycja nie jest w stanie zebrać się razem i zrobić czegokolwiek. Ocenia, że działające na Kubie partie opozycyjne liczą zaledwie po kilku członków. - W swoim kalendarzu mam 200 partii i nie mogę powiedzieć, żeby któraś z nich była ważna, bo wszystkie są skłócone. Spokojnie doczekam końca swojej kadencji, zanim opozycja podejmie próby wspólnego działania - powiedział mi ambasador. Tego samego dnia opozycjoniści kubańscy podpisali dokument o wspólnym "Stole Refleksji".
opozycyjne partie mają niewielu członków. kilkudziesięciu dysydentów spotkało się, aby podpisać deklarację dotyczącą dalszych działań. Za kilka lat na Kubie najsilniejsi będą socjaldemokraci. Oficjalne media mówią o problemach z dostosowaniem się do kapitalizmu. Sens propagandy jest taki: jeśli porzucicie socjalizm, to przyjdą kapitaliści i sobie nie poradzicie. Sygnatariusze deklaracji należą do umiarkowanych wrogów reżimu. W kubańskich więzieniach są dziesiątki ludzi. Castro za milczenie o prawach człowieka oferuje wspólne interesy. Zdaniem polskiego ambasadora reżimowi nie jest potrzebna opozycja. Jedynym zagrożeniem jest Ameryka.
PODATKI W PZPN Zapowiedź drugiej wojny futbolowej - Dziurowicz oskarża swego następcę Wybuch niewypału ANDRZEJ ŁOZOWSKI Czy znowu czeka nas wojna futbolowa, już druga w ostatnim czasie, bo przecież ta pierwsza zakończyła się bardzo niedawno, w czerwcu ubiegłego roku. Minister sportu Jacek Dębski, który wywołał pierwszą, i bynajmniej nie był jej moralnym zwycięzcą, zostawił niewypał w siedzibie Polskiego Związku Piłki Nożnej w postaci kontroli Urzędu Skarbowego. Ten pocisk był przeznaczony dla prezesa Mariana Dziurowicza, ale był to pocisk z opóźnionym zapłonem i wybuchł pod nogami nowego prezesa Michała Listkiewicza dopiero po siedmiu miesiącach. Chociaż nie ma jeszcze protokołu końcowego, dzięki "przeciekowi do mediów" znane są główne trofea Urzędu Kontroli Skarbowej w Polskim Związku Piłki Nożnej. Związek nie zapłacił podatku VAT oraz podatku od dochodów za rok 1997 na kwotę 13 milionów złotych (niektóre źródła informowały o kwocie 20 mln). Taka suma musiała zrobić wrażenie. Po pierwszych doniesieniach w mediach opiniotwórczy telewizyjny Monitor pytał ministra Jacka Dębskiego oraz byłego prezesa Mariana Dziurowicza, czy jest to zapowiedź bankructwa polskiej piłki. Jacek Dębski nie potwierdził i nie zaprzeczył, jak większość ministrów, którzy odpowiadają na trudne pytania. Można nawet powiedzieć, że zamiast smutku z powodu zapowiedzi ruiny finansowej, jaka grozi najpopularniejszej dyscyplinie sportu, na obliczu ministra pojawiła się satysfakcja. Dębski mówił, że tego można się było spodziewać, i podał powód: w nowym kierownictwie PZPN są sami starzy działacze z wyjątkiem Zbigniewa Bońka. Dla odmiany Marian Dziurowicz przedstawił siebie jako byłego społecznego prezesa i zaraz dodał, że społeczni prezesi nie mogą ponosić odpowiedzialności finansowej. Żeby nie było wątpliwości, kto jest odpowiedzialny za nadużycia podatkowe, podał stanowisko i personalia winnego. Jest nim były sekretarz generalny związku, a dzisiaj prezes, Michał Listkiewicz. W takich okolicznościach, przed kamerami telewizji publicznej, została uruchomiona lawina oskarżeń personalnych, która dopiero nabiera szybkości. Nie wiadomo jeszcze, kogo przysypie, a kto się uratuje, wiadomo natomiast, że idzie ku nowej wojnie. Minister sportu, mówiąc o starych działaczach w nowej ekipie z wyjątkiem Zbigniewa Bońka, dał do zrozumienia, że wszyscy oni są w jakimś stopniu współodpowiedzialni za nadużycia podatkowe i powinni zostać wymienieni na nowych ludzi o czystych rękach. Na tych, których pewnie chętnie wskazałby sam minister. Nie jest tajemnicą, że zamiana Dziurowicza na Listkiewicza w czerwcu ubiegłego roku nie satysfakcjonowała ministra sportu, nowy prezes nie był i nie jest jego człowiekiem i że eksplozję niewypału w siedzibie związku piłkarskiego Dębski ochoczo wykorzysta do czystki personalnej Co do Mariana Dziurowicza, jego pierwszą reakcją było oddanie strzału do następcy i jest to reakcja ludzka, jeśli się zważy, że Listkiewicz zajął fotel poprzednika bez jego zgody i namaszczenia, w wolnych wyborach. W takim przypadku każdy nowy prezes byłby tarczą, do której trzeba strzelać, jeśli nadarzy się po temu okazja, a właśnie się nadarzyła. Wielu działaczy piłkarskich pewnie myślało, że po ubiegłorocznych czerwcowych wyborach Dziurowicz odszedł w niebyt, w końcu nie jest silnego zdrowia. Tymczasem były prezes niespodziewanie wrócił na pierwsze strony gazet i jako pierwszy z zainteresowanych zwołał konferencję prasową, podczas której informował, dlaczego związek nie płacił podatków. Powoływał się na ekspertyzy autorytetów prawnych oraz stowarzyszeniowy status związku piłkarskiego. Przy okazji wylał wiele żalów pod adresem swego następcy, powiedział nawet, że było błędem i nadgorliwością Listkiewicza wciągnięcie PZPN na listę płatników podatku VAT od września ubiegłego roku. Warto w tym miejscu przypomnieć, że Marian Dziurowicz korzystał w przeszłości z każdej okazji, by przedstawić siebie jako człowieka sukcesu, który wyciągnął polską piłkę z biedy i uczynił z niej bogacza. Otwierając Nadzwyczajny Zjazd Polskiego Związku Piłki Nożnej w lutym ubiegłego roku, były prezes mówił do delegatów m.in.: "Gdy zostałem prezesem w 1995 roku, na koncie związku było 7 miliardów starych złotych i były kłopoty z wypłatami dla etatowych pracowników. Pod koniec 1996 roku na koncie mieliśmy już 70 miliardów starych złotych, rok 1997 zamknęliśmy kwotą 280 miliardów, a 31 grudnia 1998 roku stan konta PZPN wynosił 310 miliardów." Dzisiaj można zapytać, czy Marian Dziurowicz był człowiekiem sukcesu, który zdobył dla piłki fortunę, czy może spryciarzem, który nie płacił podatków, żeby w oczach owieczek wyglądać na dobrego przywódcę stada. Jednego nie można zarzucić Dziurowiczowi na pewno, mianowicie tego, że uciekał z okrętu, przewidując jego rychłe zatonięcie. Nie odszedł z PZPN dobrowolnie, lecz został wyproszony przez delegatów piłki. Jak się zachowuje nowy prezes PZPN Michał Listkiewicz, któremu wybucha pocisk podłożony przez ministra Dębskiego i do którego strzela jego poprzednik, Marian Dziurowicz, obwiniając go publicznie o niezapłacone podatki, w czasie kiedy byli duetem? Będący w dobrych stosunkach z mediami Listkiewicz prosi, żeby tej awantury nie nagłaśniać, radzi, żeby poczekać do zakończenia kontroli Urzędu Skarbowego, bo jeszcze nie ma protokołu pokontrolnego. "Istnieje taka możliwość - mówił prezes - że będziemy się odwoływać do Izby Skarbowej czy potem do NSA, ale nie chcemy walczyć z państwem. W ordynacji podatkowej jest zapis, że w przypadkach uzasadnionych w ważnym interesie podatnika lub w interesie publicznym organ podatkowy może umorzyć w całości lub w części zaległości podatkowe. Możemy chyba mówić o interesie publicznym, skoro z PZPN związanych jest bezpośrednio lub pośrednio pół miliona osób, do tego dochodzą miliony kibiców. Gdybyśmy musieli zapłacić tę astronomiczną kwotę, o której mowa w dokumentach pokontrolnych, trzeba byłoby się zastanowić nad ogłoszeniem upadłości związku." Jak widać, Listkiewicz stąpa ostrożnie jak wytrawny polityk, dobrze wiedzący, że zawierucha podatkowa, której nie jest sprawcą, lecz co najwyżej konsumentem, może być pretekstem do nowej wojny, a na wojnie latają kule. Obaj przeciwnicy już ujawnili swój stosunek do niego, to znaczy chętnie by się go pozbyli, bo chociaż w pierwszej wojnie futbolowej byli wrogami, w następnej zawarli przymierze. Dzisiaj nad piłką wisi miecz podatkowy, ale to zawsze będzie kopalnia złota w porównaniu z innymi dyscyplinami sportu i taką kopalnią warto zarządzać. Jest jeszcze jedno pytanie, na które nikt dzisiaj nie próbuje odpowiadać: jeśli związek piłkarski jako stowarzyszenie podejmował działania, których efekty finansowe nie są zwolnione z podatku VAT oraz podatku dochodowego, to jakie naprawdę ma długi? Urząd Kontroli Skarbowej zajął się na razie rokiem podatkowym 1997, a przecież podatek VAT obowiązuje od 1995 roku, czyli zadłużenie PZPN może być parokrotnie większe. Kiedy Michał Listkiewicz mówi, że trzeba się zastanowić nad ogłoszeniem upadłości związku, to wcale nie żartuje. Druga część analizy sytuacji w PZPN w poniedziałkowym numerze "Rz"
Minister sportu Jacek Dębski zostawił niewypał w siedzibie Polskiego Związku Piłki Nożnej w postaci kontroli Urzędu Skarbowego. pocisk wybuchł pod nogami nowego prezesa Michała Listkiewicza. Związek nie zapłacił podatku VAT oraz podatku od dochodów za rok 1997 na kwotę 13 milionów złotych. Dziurowicz były prezes informował dlaczego związek nie płacił podatków. powiedział, że było błędem i nadgorliwością Listkiewicza wciągnięcie PZPN na listę płatników podatku VAT. jeśli związek piłkarski podejmował działania, których efekty finansowe nie są zwolnione z podatku VAT oraz podatku dochodowego, to jakie naprawdę ma długi? VAT obowiązuje od 1995 roku, zadłużenie PZPN może być parokrotnie większe.
OCHRONA PRZYRODY Parki krajobrazowe, czyli pomieszanie z poplątaniem Co począć z ustalonymi rygorami ALEKSANDER LIPIŃSKI Parki krajobrazowe tworzy się na podstawie rozporządzeń wojewodów. Zaliczają się do tzw. szczególnych (obszarowych) form ochrony przyrody, a przedmiotem ochrony są "wartości przyrodnicze, historyczne i kulturowe" terenu. Do wejścia w życie ustawy z 16 października 1991 r. o ochronie przyrody (Dz. U. nr 114, poz. 492 ze zm.) "parki krajobrazowe" tworzono na dwóch podstawach prawnych. Początkowo uważano za taką nie obowiązującą już ustawę z 25 lutego 1964 r. o wydawaniu przepisów prawnych przez rady narodowe (Dz. U. nr 8, poz. 47), zwłaszcza art. 7-8. Upoważniały one do wydawania zarządzeń porządkowych zawierających zakazy i nakazy określonego w nich zachowania w granicach niezbędnych dla ochrony bezpieczeństwa życia, zdrowia lub mienia albo dla zapewnienia spokoju publicznego lub zachowania porządku publicznego. Korzystając z tego rozwiązania, wojewódzkie rady narodowe podjęły kilkanaście uchwał o utworzeniu "parków krajobrazowych", ustanawiając jednocześnie nakazy (zakazy) dozwolonego zachowania na ich terenach, korespondujące z zasadami przewidzianymi w dawnej ustawie o ochronie przyrody (z 1949 r.). Wykładnia ustawy z 1964 r. uzasadniała jednak wniosek, że nie było dostatecznych podstaw prawnych do tworzenia takich "parków krajobrazowych" oraz ustanawiania na ich terenie powszechnie obowiązujących norm zachowań. Konkluzja ta nie miała jednak wówczas istotnego znaczenia, przede wszystkim ze względu na znikome możliwości kwestionowania dopuszczalności podejmowania uchwał wspomnianej treści. W praktyce, z mocy różnych przepisów przejściowych, uchwały wojewódzkich rad narodowych co najmniej częściowo zachowały moc obowiązującą. Od wejścia w życie ustawy z 31 stycznia 1980 r. o ochronie i kształtowaniu środowiska "parki krajobrazowe" zaczęto tworzyć na podstawie jej art. 41, wedle którego rada narodowa stopnia wojewódzkiego mogła wprowadzić "zakazy lub nakazy konieczne do zapewnienia ochrony terenów posiadających walory wypoczynkowe i krajobrazowe przed ich niszczeniem bądź utratą tych walorów". Po zniesieniu rad narodowych kompetencje te uzyskali wojewodowie. W świetle obowiązującej ustawy o ochronie przyrody z 1991 r. utworzone przed jej wejściem w życie "parki krajobrazowe" nie są nimi. Art. 64 tej ustawy przewiduje, iż do czasu wydania na jej podstawie przepisów wykonawczych zachowują moc przepisy dotychczasowe (tj. wydane na podstawie ustawy o ochronie przyrody z 1949 r.), jeżeli nie są sprzeczne z nowym stanem prawnym. Nie ma natomiast wątpliwości, że wspomniane akty podjęte przed wejściem w życie ustawy z 1991 r. nie mogą być uważane za akty wykonawcze do ustawy o ochronie przyrody z 1949 r. W rezultacie charakter prawny istniejących "parków krajobrazowych" jest zróżnicowany. Zależnie od czasu ich utworzenia są bądź nie są szczególnymi formami ochrony przyrody w rozumieniu ustawy z 1991 r. Co prawda ustanowione w aktach o ich powołaniu nakazy (zakazy) zachowania są zbliżone, ale nie ma żadnych podstaw, by obecnie sankcji z tytułu naruszenia wymagań obowiązujących w "parkach krajobrazowych" ustanowionych przed wejściem w życie ustawy o ochronie przyrody z 1991 r. poszukiwać w przepisach tej ostatniej. Podobnie jest z kompetencjami dyrektorów tych jednostek organizacyjnych. Ich źródłem nie może być ustawa z 1991 r. Skoro stary "park krajobrazowy" nie jest tzw. szczególną formą ochrony przyrody w jej rozumieniu, to istnieje co najmniej wątpliwość, czy obowiązujące tam ograniczenia ustanowione w akcie o jego powołaniu mogą być wiążące dla miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego. Powoduje to istotne zróżnicowanie sytuacji prawnej parków, prowadzące do niepewności oraz kolidujące z zasadami konstytucyjnymi. Istnieje zatem pilna potrzeba ujednolicenia rozwiązań. Od 1 stycznia 1998 r. obowiązuje nowela (z 27 sierpnia 1997 r.) do powołanej ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska, która uchyliła m. in. jej art. 41. Od tej więc daty podstawą prawną ustanawiania ograniczeń w zakresie dozwolonego zachowania się, niezbędnego dla ochrony przyrody w parkach krajobrazowych, może być wyłącznie ustawa o ochronie przyrody z 1991 r. Ustawodawca dostrzegł jednocześnie potrzebę unormowania sytuacji starych "parków krajobrazowych", które utworzono na podstawie art. 41. Art. 3 noweli mówi, że przez sześć miesięcy od jej wejścia w życie (tj. do 30 czerwca 1998 r.) "akty prawne zawierające zakazy lub nakazy konieczne do zapewnienia ochrony terenów posiadających walory wypoczynkowe i krajobrazowe przed ich niszczeniem bądź utratą tych walorów", wydane na podstawie art. 41, zachowują moc (ust. 1). Jednocześnie zobowiązano wojewodów, by w określonym wyżej terminie dostosowali te akty do wymagań ustawy o ochronie przyrody (ust. 2). Myśl wyrażoną w tym przepisie należy ocenić jako trafną, tyle że sposób jej przedstawienia trudno uważać za fortunny. Przede wszystkim nasuwa się wniosek, że jeśli wojewodowie nie podejmą działań dostosowujących przewidzianych w art. 3 ust. 2 noweli z 29 sierpnia 1997 r., to wymienione tam akty prawne ex lege tracą moc 1 lipca 1998 r. Nie jest natomiast jasne, na czym miałyby polegać owe działania "dostosowujące" wojewodów. Wydaje się, że rozwiązanie może być tylko jedno i w istocie powinno polegać na skorzystaniu z podstawy przewidzianej w art. 24 ustawy o ochronie przyrody, tj. na utworzeniu nowego parku krajobrazowego. W szczególności zaś niedopuszczalne jest podjęcie przez wojewodę aktu "utrzymującego w mocy" akt wydany na podstawie dotychczasowego art. 41 ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska. Art. 3 ust. 1 noweli z 27 sierpnia 1997 r. ma bowiem charakter bezwzględny i nie przewiduje żadnej możliwości obowiązywania aktów prawnych wydanych na podstawie dotychczasowego art. 41 dłużej niż do 30 czerwca 1998 r. Można zatem dojść do wniosku, że w istocie art. 3 ust. 2 noweli jest całkowicie zbędny, a zarazem wątpić, czy do końca czerwca 1998 r. administracje wojewódzkie zdołają uporać się z tym problemem. Jeżeli omawiane dostosowanie ma przybrać postać rozporządzenia wykonawczego wojewody, to warto przypomnieć, że podlega ono kontroli sądowoadministracyjnej. Każdy, jeśli jego interes prawny lub uprawnienie zostały naruszone przepisem prawa miejscowego, może - po bezskutecznym wezwaniu organu, który wydał przepis - zaskarżyć go do sądu administracyjnego (art. 25a ust. 1 ustawy z 22 marca 1990 r. o terenowych organach rządowej administracji ogólnej, Dz. U. nr 21, poz. 123 ze zm.). Przedstawiona regulacja nie dotyczy natomiast "parków krajobrazowych", które utworzono przed wejściem w życie ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska. Oznacza to, że akty o ich utworzeniu nadal obowiązują, co trudno uważać za czynnik sprzyjający integracji działań w zakresie ochrony przyrody. Z nieznanych przyczyn ustawodawca nie wykazał zainteresowania rozstrzygnięciem tego problemu. Nie sposób zaś zakładać, że nie był on mu znany. Wiadomo bowiem, że autorzy noweli dysponowali projektem rozwiązania umożliwiającego jednoznaczne i spójne rozstrzygnięcie omawianej kwestii. Sytuacja ta zasługuje na szczególnie krytyczną ocenę, zwłaszcza że co najmniej niektórym ze wspomnianych aktów można zarzucić niezgodność z rozwiązaniami wyższej rangi, w tym konstytucyjnymi. Poruszony problem wymaga zatem zdecydowanej ingerencji ustawodawcy, i to zarówno w szeroko pojmowanym interesie publicznym, jak i interesie posiadaczy nieruchomości położonych na obszarach wspomnianych parków. Wydaje się nadto, że konieczna jest weryfikacja zasadności merytorycznych rozwiązań określających status prawny wszystkich parków krajobrazowych. Co najmniej część z nich ma bowiem takie wady jak nieprecyzyjne określenie granic terenów chronionych oraz nadmierny, nieuzasadniony i wręcz niewykonalny rygoryzm reżimu ochronnego. Trzeba też zwrócić uwagę na braki planów ochrony takich parków. W takiej sytuacji wymagania ochronne częściowo stają się fikcją, prowadząc do stanu niepewności prawnej. Sytuacja ta podważa jednocześnie funkcje prawa własności nieruchomości położonych na wspomnianych terenach. Jeżeli jednak wyjść z założenia, że tego rodzaju ograniczenia własności mają charakter wyjątkowy, to zgodnie z zasadami wykładni prawa powinny być interpretowane w sposób ścisły, a ewentualne wątpliwości należy tłumaczyć na rzecz rozwiązań stanowiących regułę (art. 140 kodeksu cywilnego). Autor jest profesorem doktorem habilitowanym, pracownikiem Wydziału Prawa i Administracji w Katedrze Prawa Górniczego i Ochrony Środowiska Uniwersytetu Śląskiego
Parki krajobrazowe tworzy się na podstawie rozporządzeń wojewodów. Zaliczają się do tzw. szczególnych (obszarowych) form ochrony przyrody, a przedmiotem ochrony są "wartości przyrodnicze, historyczne i kulturowe" terenu.Do wejścia w życie ustawy z 16 października 1991 r. o ochronie przyrody "parki krajobrazowe" tworzono na dwóch podstawach prawnych. Początkowo uważano za taką nie obowiązującą już ustawę z 25 lutego 1964 r. o wydawaniu przepisów prawnych przez rady narodowe. Od wejścia w życie ustawy z 31 stycznia 1980 r. o ochronie i kształtowaniu środowiska "parki krajobrazowe" zaczęto tworzyć na podstawie jej art. 41. W rezultacie charakter prawny istniejących "parków krajobrazowych" jest zróżnicowany. Zależnie od czasu ich utworzenia są bądź nie są szczególnymi formami ochrony przyrody w rozumieniu ustawy z 1991 r. Od 1 stycznia 1998 r. obowiązuje nowela. Od tej więc daty podstawą prawną ustanawiania ograniczeń w zakresie dozwolonego zachowania się, niezbędnego dla ochrony przyrody w parkach krajobrazowych, może być wyłącznie ustawa o ochronie przyrody z 1991 r. Ustawodawca dostrzegł jednocześnie potrzebę unormowania sytuacji starych "parków krajobrazowych". zobowiązano wojewodów, by w określonym terminie dostosowali akty do wymagań ustawy o ochronie przyrody. Przedstawiona regulacja nie dotyczy natomiast "parków krajobrazowych", które utworzono przed wejściem w życie ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska. Oznacza to, że akty o ich utworzeniu nadal obowiązują, co trudno uważać za czynnik sprzyjający integracji działań w zakresie ochrony przyrody. Poruszony problem wymaga zatem zdecydowanej ingerencji ustawodawcy, i to zarówno w szeroko pojmowanym interesie publicznym, jak i interesie posiadaczy nieruchomości położonych na obszarach wspomnianych parków.
IRLANDIA PÓŁNOCNA Pokój wymaga nie tylko zaprzestania terroru i rozbrojenia. Potrzebna jest zmiana sposobu myślenia, a to nie tylko najtrudniejsze, ale i mało prawdopodobne. Pożegnanie z bronią, powitanie z rządem TERESA STYLIńSKA Irlandia Północna wreszcie, w półtora roku po wyborach do lokalnego Zgromadzenia Autonomicznego, ma szansę na własny rząd, w którym wspólnie zasiądą protestanci i katolicy. Rząd taki będzie mógł powstać, ponieważ Irlandzka Armia Republikańska jest gotowa oddać posiadaną broń, a w związku z tym partia Sinn Fein, reprezentacja polityczna IRA, zostanie dopuszczona do udziału we władzy. To przykład kompromisu, który na stronach konfliktu gotowych zawrzeć porozumienie, ale tylko na własnych warunkach, właściwie wymuszono. Rozmowy na temat rozbrojenia organizacji paramilitarnych, wśród których najważniejsza jest katolicka IRA, były bardzo długie (ostatnia runda trwała prawie 11 tygodni) i bardzo trudne. Stanowiska protestantów i katolików od początku bowiem były nie do pogodzenia, a nadzieja na porozumienie więcej niż nikła. Obietnica za obietnicę David Trimble, który jako przywódca Partii Ulsterskich Unionistów (UUP), największego ugrupowania protestantów i całej prowincji, został szefem przyszłego rządu, z góry zapowiedział, że zgodzi się na udział ministrów z Sinn Fein dopiero wtedy, gdy IRA zacznie oddawać posiadaną broń. Warunek ten IRA i Sinn Fein kategorycznie odrzuciły. Sinn Fein w imieniu IRA przypomniała, że choć zgodnie z wielkopiątkowym porozumieniem pokojowym IRA musi się rozbroić, ale ma na to czas do maja 2000 roku. - Jeśli broń nie zostanie oddana, rządu nie będzie (no guns, no government) - jak zaklęcie powtarzali protestanci. Nie musimy tego robić już teraz - uparcie odpowiadali katolicy. Dlaczego zatem obie strony poszły w końcu na ustępstwa? Przyczyna jest prosta: powstanie rządu katolicko-protestanckiego, w którym każda z dużych partii będzie mieć określoną liczbę ministrów, to podstawa porozumienia pokojowego. Żadnej z partii nie może zabraknąć. Bez Sinn Fein nie będzie więc rządu. A jeśli nie będzie rządu, perspektywa rozwiązania konfliktu północnoirlandzkiego odsunie się w odległą przyszłość. Oczywiście nikt nie chciał, by to na niego spadło odium za załamanie procesu pokojowego. Dlatego właśnie IRA zdobyła się na precedensowe oświadczenie, że jest gotowa zlikwidować swe arsenały, a David Trimble zadowolił się mglistą obietnicą, że IRA na pewno to zrobi. Nadzieje na wyrost W Ulsterze bez wątpienia przekroczono pewien próg - próg faktyczny i próg psychologiczny. Faktyczny - bo po raz pierwszy katolicy i protestanci mają rządzić wspólnie. Przez ostatnich 27 lat władzę w prowincji bezpośrednio sprawował Londyn, przedtem zaś przez ponad pół wieku monopol na rządy mieli protestanci (jedyny plan współwładzy, z 1973 roku, upadł pod presją protestantów). I psychologiczny - bo widać, że po kilku latach względnego spokoju wszyscy najbardziej boją się powrotu terroru. Jak bywa w Ulsterze przy takich okazjach, także teraz pada wiele słów o zaprowadzeniu w prowincji "trwałego pokoju". Czy nie są to jednak nadzieje na wyrost? Nieraz już w Belfaście wysłuchiwano optymistycznych oświadczeń - najwięcej w kwietniu ubiegłego roku, gdy zawarto porozumienie - którym rzeczywistość zadawała później kłam. Czy wydarzenia ostatnich dni naprawdę pozwalają żywić nadzieję, że protestanci i katolicy, po latach jak najgorszych doświadczeń, będą żyć bez zadrażnień, strachu i nienawiści? Że zaczną żyć razem, a nie obok siebie? I następne pytanie: czy aspiracje społeczności katolickiej i protestanckiej, diametralnie odmienne, dadzą się jakoś pogodzić? A jeśli nie, to na co liczy każda z nich? Co będzie, gdy katolicy znowu przypomną, że ich celem jest zjednoczenie z Republiką Irlandii, a protestanci - że o oderwaniu Ulsteru od Wielkiej Brytanii nie może być mowy? Potomkowie Szkotów Zacznijmy jednak od przypomnienia, jakie są źródła konfliktu północnoirlandzkiego. Bez historii nie sposób bowiem zrozumieć tego, co dzieje się w Irlandii, i nieprzejednania stron. Skąd wzięli się protestanci w tym stuprocentowo katolickim kraju? Otóż są to potomkowie Szkotów, którzy osiedlali się w Irlandii w XVII wieku, najchętniej na północy, geograficznie najbliższej Szkocji. Protestanci byli lojalni wobec Anglików, którzy pod sam koniec XVII wieku zakończyli podbój Irlandii i poddali ją władzy Londynu. Asymilowali się słabo. Do dziś nieliczni tylko protestanci traktowani są jak Irlandczycy. Irlandczyk to katolik. Protestant jest Brytyjczykiem. W republice protestanci stanowią dzisiaj zaledwie 3 proc. mieszkańców. Natomiast w półtoramilionowej Irlandii Północnej są w większości - aż 54 proc. Właśnie ich duża obecność sprawiła, że gdy na początku lat dwudziestych Irlandczycy i Brytyjczycy negocjowali warunki, na jakich Irlandia miała wyzwolić się spod władzy Londynu, sześć hrabstw Ulsteru pozostało przy Wielkiej Brytanii. Dla większości Irlandczyków takie okrojenie kraju było nie do zaakceptowania i stało się zarzewiem konfliktu. Być może nie przybrałby on tak drastycznych form, gdyby katolikom w Irlandii Północnej żyło się choć trochę lepiej. Ale katolicy zawsze i w każdej dziedzinie - od rynku pracy po udział w życiu politycznym - byli dyskryminowani przez uprzywilejowaną większość protestancką. Nawet dziś zarabiają gorzej i częściej są bezrobotni. Większość protestancka miała też oczywiście monopol na władzę. Również miejscowa policja - Royal Ulster Constabulary - z wyraźną przewagą liczebną protestantów, przez katolików była postrzegana jako narzędzie dominacji i w konsekwencji znienawidzona. Czas terroru Na cóż zresztą mogli liczyć katolicy? Dyskryminacja nie była dla nich niczym nowym. Przez ponad dwa stulecia rządów brytyjskich Irlandczycy byli obywatelami drugiej kategorii - odebrano im nawet prawo posiadania ziemi. A wielki głód z lat czterdziestych ubiegłego wieku? Milion ludzi zmarł w następstwie nieurodzaju ziemniaków, podstawowego pożywienia mieszkańców wyspy, a Anglicy nie kiwnęli palcem, by zaradzić nieszczęściu. Choć od tego czasu minęło półtora wieku, Irlandczycy o wielkim głodzie nadal nie potrafią mówić spokojnie. Pod koniec lat sześćdziesiątych ulsterscy katolicy zbuntowali się i stworzyli ruch w obronie praw obywatelskich. Wyszli na ulice. Wybuchły zamieszki. Rząd Harolda Wilsona, by opanować sytuację, wysłał do Ulsteru brytyjskie oddziały wojskowe. Ale choć żołnierze mieli tylko rozdzielić zwaśnione strony i dać słabszej społeczności katolickiej ochronę przed protestantami, katolicy ich obecność odebrali źle, podobnie jak wprowadzone wkrótce internowanie osób podejrzanych o stosowanie terroru. A IRA, która powstała, by walczyć o niepodległą Irlandię i która nigdy się nie rozwiązała, znowu chwyciła za broń. Protestanci nie mieli wprawdzie jednej dużej organizacji paramilitarnej, ale dysponowali kilkoma mniejszymi grupami - dobrze zorganizowanymi, wyszkolonymi i uzbrojonymi. Ochotnicze Siły Ulsteru (UVF), Bojownicy o Wolność Ulsteru (UFF) czy Oddział Czerwonej Ręki (RHC) szybko stały się postrachem dzielnic katolickich. Wpaść i zabić pierwszego napotkanego katolika - to ich dewiza. Dla Ulsteru nastał najgorszy czas terroru - starć i zamieszek ulicznych, skrytobójczych zamachów i eksplozji bombowych. Dzielnice katolickie i protestanckie oddzieliły mury, w których furtki otwierane były tylko na dzień. Przez 30 lat zginęło ponad 3600 osób - członkowie grup paramilitarnych, żołnierze i policjanci, politycy lokalni i brytyjscy, przede wszystkim jednak zwykli ludzie. Ginęli także ci, którzy nawoływali do pojednania i zgody. Dla ekstremistów z obu stron byli zdrajcami, którym należy się kara. Dla własnych celów Czy po tak bolesnych doświadczeniach protestanci i katolicy będą w stanie zacząć nowe życie? To dla przyszłości Ulsteru pytanie zasadnicze. Prawdą jest, że mieszkańcy prowincji pragną pokoju i spokoju. Ale samo pragnienie pokoju niczego nie przesądza. Wszelkie uzgodnienia, które przyjęto do tej pory, włącznie z porozumieniem wielkopiątkowym, mają w gruncie rzeczy charakter taktyczny. Mają ułatwić zbliżenie społeczności, lecz nie zmieniają ich celów: zjednoczenia Irlandii dla katolików, pozostania w obrębie Zjednoczonego Królestwa dla protestantów. Strony konfliktu akceptują porozumienie, jeśli wierzą, że służy ono ich celom, a nie celom drugiej strony. - Wyraźnie widać, że IRA i cały ruch republikański zrobiły wielki krok naprzód - tak ostatnie uzgodnienia ocenił Michael McGimpsey, jeden z negocjatorów UUP. Jeżeli tak mówi człowiek zaliczający się do grona zwolenników polityki Davida Trimble'a, czego można oczekiwać od przeciwników, którzy liderowi UUP zarzucają, że nierozważnie naraził na szwank interesy i przyszłość protestantów Ulsteru? Porozumienie jest dla nich nie do przyjęcia, ponieważ nie zawiera gwarancji, że status Ulsteru nigdy się nie zmieni. Nie gwarantuje nawet, że nie powróci terror, skoro IRA i inne grupy paramilitarne przez jakiś czas jeszcze będą posiadać broń. Do nieprzejednanych protestantów nie przemawiają ani obietnice oddania broni, ani plany powołania pełnomocnika, który zapewni IRA kontakt z Niezależną Komisją ds. Rozbrojenia. Chcą widzieć, jak karabiny, granaty, moździerze, amunicja i semtex są oddawane i niszczone. W najbliższą sobotę o porozumieniu będzie dyskutować 850-osobowa Rada UUP. Trimble i jego zwolennicy nadzieje pokładają w tym, że przed rokiem 70 proc. członków UUP poparło porozumienie wielkopiątkowe. Jeżeli te rachuby zawiodą, to albo w partii dojdzie do rozłamu, albo też, by utrzymać jej jedność, Trimble ustąpi. Jego następcą może zostać Jeffrey Donaldson, czołowy jastrząb. Oba warianty niczego dobrego nie wróżą. Z obozem katolickim sprawa przedstawia się o tyle łatwiej, że treść porozumienia generalnie uważa on za korzystną. Kolejnym krokiem po utworzeniu rządu ma być przecież powołanie ulstersko-irlandzkiej Rady Ministerialnej z udziałem rządu w Dublinie, a więc instytucji, która w pewnej mierze zwiąże Ulster z republiką. Gdyby nie to, IRA pewnie nie dałaby się przekonać do oddania broni, której posiadanie stanowi gwarancję, że obóz republikański będzie traktowany poważnie. Wszyscy teraz ekscytują się rozważaniem, czy IRA, zgodnie z sugestią prowadzącego rozmowy amerykańskiego senatora George'a Mitchella, zechce mianować pełnomocnika ds. rozbrojenia tego samego dnia, gdy powstanie rząd. Czy zostanie nim Brian Keenan, członek ścisłego kierownictwa IRA, odpowiedzialny podobno za zakupy broni, m.in. w Libii? - to też intrygujące pytanie. A perspektywa pokoju? Na dobre mógłby on zapanować dopiero wtedy, gdyby protestanci byli gotowi żyć w zjednoczonej Irlandii, a katolicy pogodzili się ze zwierzchnością brytyjską. Warunkiem pokoju naprawdę, a nie na papierze jest zmiana sposobu myślenia. To nie tylko najtrudniejsze, ale i, na razie, bardzo mało prawdopodobne.
Irlandia Północna ma szansę na własny rząd, w którym zasiądą protestanci i katolicy. Irlandzka Armia Republikańska jest gotowa oddać broń. David Trimble, który został szefem przyszłego rządu, zapowiedział, że zgodzi się na udział ministrów z Sinn Fein, gdy IRA zacznie oddawać broń. powstanie rządu katolicko-protestanckiego to podstawa porozumienia pokojowego. widać, że wszyscy najbardziej boją się powrotu terroru. czy aspiracje społeczności katolickiej i protestanckiej dadzą się jakoś pogodzić? protestanci w tym katolickim kraju to potomkowie Szkotów. byli lojalni wobec Anglików. Asymilowali się słabo. Irlandczyk to katolik. Protestant jest Brytyjczykiem.W republice protestanci stanowią zaledwie 3 proc. mieszkańców. w Irlandii Północnej są w większości. Przez ponad dwa stulecia rządów brytyjskich Irlandczycy byli obywatelami drugiej kategorii. Pod koniec lat sześćdziesiątych ulsterscy katolicy zbuntowali się. IRA znowu chwyciła za broń. nastał najgorszy czas terroru. Wszelkie uzgodnienia Mają ułatwić zbliżenie społeczności, lecz nie zmieniają ich celów. Warunkiem pokoju naprawdę jest zmiana sposobu myślenia. To najtrudniejsze.
MAJĄTEK Można by powiedzieć, że państwo jest warte 809 miliardów 358 milionów 885 tysięcy złotych brutto, ale jest kilka wątpliwości Za ile kupić Polskę RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA PAWEŁ RESZKA Przed wojną polska policja celna miała 55 psów, które były warte 8 tysięcy 200 złotych. Natomiast żłoby, drabiny i konwie znajdujące się w oborze folwarku doświadczalnego Mochełek wyceniono na 1200 zł. Zamek Królewski był wart 21 milionów złotych, a Wawel niecałe 5 milionów. Skąd to wiadomo? Stąd, że przedwojenne Ministerstwo Skarbu zinwentaryzowało cały majątek narodowy. A co dziś możemy powiedzieć o majątku, który ma Polska? Najpierw jednak warto odpowiedzieć na inne pytanie. Po co w ogóle interesować się tym, ile warte jest państwo. Po pierwsze państwa przecież nikt nie będzie sprzedawał, a po drugie, trzeba to przyznać, konwie i drabiny nie mają przełomowego znaczenia dla "rozwoju gospodarki w skali makro". Przytoczmy dwie opinie fachowców: przedwojennego i współczesnego. Ignacy Hugo Matuszewski, długoletni kierownik Ministerstwa Skarbu (słynny m.in. ze skutecznej ewakuacji polskiego złota do Francji): "[W życiu gospodarczym] poruszamy się już nie w ciemności - jak to było w pierwszych latach niepodległości - ale jeszcze w półmroku. Źródłowe, przepracowane dane liczbowe dotyczące naszego rozwoju są bądź niewystarczające, bądź w ogóle nie istnieją. Wiele nieistotnych spraw i jeszcze więcej legend gospodarczych przeszkadza nam w wyrobieniu sobie bezstronnego poglądu na potrzeby Państwa i Narodu, na ich niedomagania i braki. Z fałszywych bądź ułamkowych cyfr rodzą się nie tylko fałszywe sądy, lecz co gorsza - niejednokrotnie także i błędne czyny" (cytat ze wstępu do publikacji "Majątek Państwa Polskiego", Warszawa 1931 r.). Jerzy Życki, dyrektor Departamentu Ewidencji Majątku Skarbu Państwa w Ministerstwie Skarbu (w rozmowie z "Rzeczpospolitą"): "Majątek ewidencjonuje się z kilku powodów. Jest to na przykład kontrola ministra skarbu - co robi, żeby majątek pomnażać, zarabia czy traci na akcjach, które ma skarb państwa. Jest to także ważne dla procesów prywatyzacyjnych i reprywatyzacyjnych. Na przykład chcemy sprzedawać grunt państwowy, ale nie można wypuścić wszystkich gruntów naraz, bo ich wartość błyskawicznie się obniży. Jeśli wiemy, ile tego jest i ile to warte - można zacząć działać". Jak widać obaj urzędnicy używają innych argumentów, ale obaj udowadniają, że majątek należący do państwa obliczać trzeba. Król Jerzy miał tron Są oczywiście przykłady innych krajów, gdzie ewidencjonuje się majątek. Mówi Krzysztof Marczewski, dyrektor Instytutu Koniunktur i Cen w Szkole Głównej Handlowej: "Jest to charakterystyczne dla krajów rozwiniętych gospodarczo. Na przykład w Nowej Zelandii liczy się nie tylko majątek państwowy, ale cały majątek, także należący do osób prywatnych". Przyjrzyjmy się bliżej spisowi majątku państwowego w jednym z rozwiniętych krajów. W Zjednoczonym Królestwie nazywa się on "National Asset Register". - Jest gruby jak książka telefoniczna i zawiera listę wszystkiego, co posiada państwo - podaje gazeta "The Daily Telegraph" (25 listopada 1997 r.). Brytyjscy dziennikarze w sposób dość przejrzysty piszą, po co "National Asset Register" został wydany: - Chodzi o to, by pokazać społeczeństwu wszystko, co posiada. Dużo ciekawsze jest jednak to, co znajduje się w środku. Ewidencja przeprowadzona jest ministerstwo po ministerstwie. I tak na przykład Cabinet Office (coś w rodzaju naszego dawnego Urzędu Rady Ministrów) ma budynki przy Downing Street od numeru 10 do 12 (43 770 stóp kwadratowych powierzchni) oraz Dom Admiralicji (nieco ponad 16 tysięcy stóp kwadratowych powierzchni). Z rzeczy zabytkowych srebrną tacę, pudełko z tego samego kruszcu, kolekcję sztućców oraz tron króla Jerzego II. Najwięcej miejsca w rejestrze - ponad 70 stron - zajmuje Ministerstwo Obrony. Wynika to między innego z tego, że resort jest największym posiadaczem gruntów - ma posiadłości nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale i w Niemczech, Kanadzie, Nepalu, Belize, Cyprze, Gibraltarze, na wyspach Falklandzkich, a nawet w Stanach Zjednoczonych. Na stanie królewskich sił morskich - Royal Navy - są przeróżne jednostki pływające, od nowoczesnych łodzi podwodnych typu Trident do jachtu rodziny królewskiej. Brytyjskie siły lądowe, oprócz ponad tysiąca czternastu średnich czołgów bojowych (podstawowych na współczesnym teatrze wojny), mają 377 gotowych do akcji koni. Równie poważną bazą dysponuje Ministerstwo Spraw Zagranicznych (Foreign and Commonwealth Office): 850 samochodów i 280 innych pojazdów, w tym pługi śnieżne. Jeśli chodzi o budynki poza granicami, to jest ich 1441: w samym Waszyngtonie 71, zaś w Paryżu 49. Ciekawy jest też stan posiadania Home Office, czyli Ministerstwa Spraw Wewnętrznych - do resortu należy m.in. główny policyjny komputer, który mieści akta 5,5 miliona przestępców oraz 4,5-milionowy zapas ich odcisków palców. Ministerstwo Handlu i Przemysłu posiada oprócz np. udziału wartości 32 milionów funtów szterlingów w poważnym przedsiębiorstwie British Nuclear Fuels także 466 faksów, 69 niszczarek dokumentów oraz 1055 automatycznych sekretarek. I właśnie taka lista ciągnie się przez 550 stron, bo tyle liczy "National Asset Register". Segregatory systemu Powersa W Polsce potrzeba spisania majątku po raz pierwszy (i jak się okazało przedostatni) została dostrzeżona w latach 20. tego stulecia. Polscy urzędnicy przed przystąpieniem do pracy przeczytali dwa dzieła. Francuskie "Tableau General les proprietes de l'etat" (5 tomów) oraz wydawnictwo o majątku włoskim, jednotomowe, ale za to pod dłuższym tytułem: "Legge e regolamento per L'administratione del Patrimonio e per la contabilita generale dello stato". Prace rozpoczęto w 1927 roku. Co prawda pierwsze rezultaty publikowano w roczniku Ministerstwa Skarbu za rok 1929, ale całkowite 410-stronicowe opracowanie wydano dopiero w 1931 roku. Książkę "Majątek Państwa Polskiego według stanu na dzień 1 stycznia 1927 r." opracował inżynier Stanisław Kruszewski. Metodologia pracy była prosta - do odpowiednich instytucji wysyłano odpowiednią ankietę i oczekiwano na rezultat. Profesor Jerzy Tomaszewski, znawca historii gospodarczej XX-lecia międzywojennego: "Efektem prac komisji ankietowej było, bez wątpienia najpoważniejsze, opracowanie ujmujące całość majątku w Polsce. Jednak mam głębokie przekonanie, że w jakiejś części była to «lipa». Pytania kierowano przecież do administracji, a administracja na całym świecie reaguje podobnie: «O znowu się czepiają. Trzeba im coś odpowiedzieć to będzie spokój»". Mimo podejrzeń profesora należy przyznać, że dzieło opracowane przez inżyniera Kruszewskiego imponuje, choć stopień jego szczegółowości jest różny. Pierwszą rzeczą należącą do Polski, którą opisano, jest Zamek Królewski, wówczas siedziba prezydenta Rzeczypospolitej. Już samo to, że można wyceniać Zamek Królewski jest rzeczą szokującą, ale warto wiedzieć, jak to zrobiono. Przede wszystkim nie zwracano uwagi na wartość historyczną. Zamek Królewski oszacowano biorąc pod uwagę ceny rynkowe gruntów i nieruchomości w tej części miasta. Z obliczenia wyszło na przykład, że plac pod zamkiem w górnej części powinien kosztować 100 złotych za metr, zaś teren pod folwarkiem zamkowym - na dole, pod skarpą - 50 złotych. Gdy dodano do tego metraż pomieszczeń i meble wyszło, że cały obiekt ma wartość 21 milionów 356 tysięcy złotych. Jak się okazało Łazienki Królewskie były znacznie bardziej wartościowe, wyliczono, że kosztują 38 milionów 670 tysięcy złotych. Wawel, w porównaniu z tym, to już zupełnie małe pieniądze - niecałe 5 milionów złotych. Oczywiście "cenę" budynków historycznych podawano bez wartości obiektów muzealnych, które się w nich znajdowały. Zabytkowe zbiory z zamków w Warszawie i Krakowie, Łazienek, a także Prezydium Rady Ministrów liczono osobno. I tak Polska przed wojną miała obrazy warte 4 miliony złotych, rzeźby i brązy warte 4,5 miliona złotych, meble za 1 milion złotych. Prawdziwym majątkiem były arrasy i gobeliny - 35 milionów złotych. Budynki Sejmu i Senatu były warte w sumie 16 mln 521 tys. zł, z tym że Sejm miał ogród kwiatowy - 330 tys. zł, warzywny - 160 tys. zł, owocowy - 1,7 mln zł (ogród owocowy był najdroższy, bo największy, a nie dlatego, że było w nim najwięcej ziemiopłodów - na te ostatnie przy wycenie w ogóle nie zwracano uwagi). Trzeba jeszcze napomknąć o środkach lokomocji, jakie mieli przedwojenni parlamentarzyści: zaledwie 4 samochody osobowe i 1 ciężarowy - wszystko razem 82 tys. zł. Już więcej środków lokomocji miało Prezydium Rady Ministrów - 7 osobowych i 1 ciężarowy warte 200 tys. złotych. Najbogatsze przed wojną było Ministerstwo Spraw Wojskowych - łącznie szacowane na ponad 2 miliardy 100 milionów złotych. Najbiedniejszy resort rolnictwa zaledwie 308 tysięcy złotych. W niektórych przypadkach zaskakiwała dokładność podawanych danych. Na przykład GUS (z natury rzeczy biegły w statystykach) poinformował, że ma dziurkarki i segregatory systemu Powersa o łącznej wartości 317 złotych. Straż celna donosiła o 55 psach o łącznej cenie 8200 złotych, 176 rowerach wartych 27 tysięcy zł oraz 273 koniach obliczanych na 116 tysięcy zł. Do tego celnicy posiadali bryczki, sanki i narty - o ogólnej wartości 38 tysięcy zł. Z tego wszystkiego wyłania się obraz pod tytułem, ile był wart majątek państwa 1 stycznia 1927 roku. Brutto było to 16 401 578 000, jeśli odjąć długi państwowe 3 784 373 000, to można powiedzieć, że Polska tego dnia była warta 12 miliardów 617 milionów 205 tysięcy złotych. Żeby przybliżyć te liczby można powiedzieć, że w styczniu 1927 r. kilogram chleba żytniego kosztował 65 groszy, 1 dolar - 8 złotych 99 groszy, minister zarabiał miesięcznie 1396 złotych, nauczyciel w szkole powszechnej 242 złote, a woźny w tej szkole 162 złote. Coś tam wiemy Po wojnie nikogo specjalnie nie obchodziło liczenie, ile ma Polska. Częściowe dane można było wyczytać w statystykach Głównego Urzędu Statystycznego, ale do osiągnięć przedwojennych było bardzo daleko. Dopiero po 1989 r. zaczęto interesować się sprawą. Mówiono o potrzebie zrobienia bilansu tego, co III Rzeczpospolita odziedziczyła po PRL, ale za słowami nie poszły poważne badania ani naukowe, ani statystyczne. Na serio obliczenia zaczęły się po powstaniu Ministerstwa Skarbu, gdyż ustawa z 8 sierpnia 1996 r. nakłada na ministra obowiązek ewidencjonowania mienia skarbu państwa. W tym celu w resorcie powołano osobny departament. Rychło okazało się, że rzecz nie jest prosta, bo mienie państwa to nie to samo, co majątek skarbu państwa. Na przykład PKP, Porty Lotnicze, Poczta Polska, Narodowy Bank Polski - to firmy, do których minister skarbu nic nie ma. Jeśli dodać do tego 2283 przedsiębiorstwa państwowe, które są własnością wojewodów, 284 jednostki kulturalne, Agencję Rynku Rolnego itd., to widać, że to, co ma prawo ewidencjonować Ministerstwo Skarbu jest zaledwie częścią całego majątku. Mimo to urzędnicy z Ministerstwa Skarbu wyliczyli szacunkowo, ile to wszystko warte. Wyszło, że 45 - 50 miliardów złotych. A jeśli chodzi o to, co powinni ewidencjonować z urzędu? Na blisko 33 miliardy złotych obliczono fundusze własne państwa, akcje i udziały, jakie ma skarb w spółkach, na ponad 95 miliardów, zasoby oddane w zarząd wynoszą 13 miliardów 300 milionów złotych, wierzytelności z tytułu przekazania mienia do odpłatnego użytkowania niecały miliard złotych. Całość 143 miliardy 278 milionów 885 tysięcy. Do tego trzeba dodać szacunkową wartość gruntów należących do państwa, która wynosi 616 miliardów 80 milionów złotych. Wydawałoby się, że gdyby dodać te wszystkie liczby (nie zapominając o owych 45 - 50 miliardach), otrzymalibyśmy majątek państwa polskiego brutto, a byłoby to 809 miliardów 358 milionów 885 tysięcy złotych. Gdy odjąć od tego zadłużenie budżetu państwa 185 miliardów 391 milionów 100 tysięcy złotych, to polski majątek netto można by oszacować na 623 miliardy 967 milionów 785 tysięcy złotych. Dlaczego można by oszacować, a nie można szacować? To proste. Po pierwsze nie wiadomo, jaka jest wartość bogactw naturalnych, są tylko dane ilościowe. Ministerstwo Ochrony Środowiska jest w stanie przeprowadzić odpowiednie wyliczenia w roku 2002. W sprawozdaniu nie ujęto też majątku komunalnego, bo należy do samorządów, ale przecież samorząd to także władza publiczna i forma organizacji państwa. Brak danych z 2 resortów - MON i MSZ. Minister Rosati nie potrafił poradzić sobie z pytaniem - co Polska ma za granicą. Ciekawostką jest, że z tym samym problemem błyskawicznie uporał się jego, można rzec, kolega po fachu minister August Zaleski (z pewnością biegły w rachunkach, bo był w swoim czasie prezesem Banku Handlowego). Z jego danych wnika, że wartość wszystkich ambasad wynosiła przed wojną niecałe 9 milionów złotych, najdroższa była placówka w Paryżu prawie 2,5 miliona, najtańszy konsulat w Kwidzynie, jedynie 3400 zł. Mówiąc krótko, w porównaniu z tym, co jest w Wielkiej Brytanii oraz z tym, co było w Polsce przed wojną "Sprawozdanie o stanie mienia skarbu państwa na dzień 31 grudnia 1996 r." nie wygląda imponująco - 24 strony (nie licząc załączników). Z drugiej strony początki są zawsze bardzo trudne, a nadzieją na przyszłość napawa stwierdzenie dyrektora Jerzego Życkiego odpowiedzialnego za ewidencję majątku Skarbu Państwa: "Nasz departament choć młody, to ambitny". - Jeżeli tylko byłoby takie zamówienie, to bylibyśmy to w stanie zrobić w dwa lata, coś takiego jak przygotowano przed wojną. Dobrą datą na podsumowania byłby rok 2000.
przedwojenne Ministerstwo Skarbu zinwentaryzowało cały majątek narodowy. A co dziś możemy powiedzieć o majątku, który ma Polska? W życiu gospodarczym poruszamy się jeszcze w półmroku. Źródłowe, przepracowane dane liczbowe dotyczące naszego rozwoju są bądź niewystarczające, bądź w ogóle nie istnieją. Z fałszywych bądź ułamkowych cyfr rodzą się nie tylko fałszywe sądy, lecz niejednokrotnie także i błędne czyny. Majątek ewidencjonuje się z kilku powodów. Jest to na przykład kontrola ministra skarbu - co robi, żeby majątek pomnażać, zarabia czy traci na akcjach, które ma skarb państwa. Jest to także ważne dla procesów prywatyzacyjnych i reprywatyzacyjnych. Są przykłady innych krajów, gdzie ewidencjonuje się majątek. Jest to charakterystyczne dla krajów rozwiniętych gospodarczo. W Zjednoczonym Królestwie nazywa się on "National Asset Register".Chodzi o to, by pokazać społeczeństwu wszystko, co posiada. W Polsce potrzeba spisania majątku po raz pierwszy została dostrzeżona w latach 20. tego stulecia. Prace rozpoczęto w 1927 roku. całkowite 410-stronicowe opracowanie wydano dopiero w 1931. Metodologia pracy była prosta - do odpowiednich instytucji wysyłano odpowiednią ankietę i oczekiwano na rezultat.Pierwszą rzeczą należącą do Polski, którą opisano, jest Zamek Królewski, wówczas siedziba prezydenta Rzeczypospolitej. Zamek Królewski oszacowano biorąc pod uwagę ceny rynkowe gruntów i nieruchomości w tej części miasta. Gdy dodano do tego metraż pomieszczeń i meble wyszło, że cały obiekt ma wartość 21 milionów 356 tysięcy złotych. Jak się okazało Łazienki Królewskie były znacznie bardziej wartościowe. Po wojnie nikogo specjalnie nie obchodziło liczenie, ile ma Polska. Częściowe dane można było wyczytać w statystykach Głównego Urzędu Statystycznego. Dopiero po 1989 r. zaczęto interesować się sprawą. Mówiono o potrzebie zrobienia bilansu tego, co III Rzeczpospolita odziedziczyła po PRL,. obliczenia zaczęły się po powstaniu Ministerstwa Skarbu, gdyż ustawa z 8 sierpnia 1996 r. nakłada na ministra obowiązek ewidencjonowania mienia skarbu państwa. W tym celu w resorcie powołano osobny departament.Rychło okazało się, że rzecz nie jest prosta, bo mienie państwa to nie to samo, co majątek skarbu państwa. Na przykład PKP, Porty Lotnicze, Poczta Polska, Narodowy Bank Polski - to firmy, do których minister skarbu nic nie ma. to, co ma prawo ewidencjonować Ministerstwo Skarbu jest zaledwie częścią całego majątku. Mimo to gdyby dodać wszystkie liczby otrzymalibyśmy majątek państwa polskiego brutto, a byłoby to 809 miliardów 358 milionów 885 tysięcy złotych. Gdy odjąć od tego zadłużenie budżetu państwa 185 miliardów 391 milionów 100 tysięcy złotych, to polski majątek netto można by oszacować na 623 miliardy 967 milionów 785 tysięcy złotych.
Interesy centralnej biurokracji rządowej są wciąż ważniejsze od interesu publicznego Zerwać z branżowym zarządzaniem RYS. PAWEŁ GAŁKA KRZYSZTOF PAWŁOWSKI "Rzeczpospolita" opublikowała w ostatnich tygodniach syntetyczną prezentację16 województw wraz ze wskaźnikami potencjału rozwojowego powiatów ziemskich i grodzkich. Ukazała ona ogromne zróżnicowanie tak między województwami, jak i powiatami. Różnice są wręcz szokujące; są województwa, w których rozpiętość potencjału rozwojowego jest skrajnie duża (np. w woj. mazowieckim wskaźnik ten wynosi dla powiatu warszawskiego 9, a dla ostrołęckiego 0,5), ale są także takie (np. opolskie lub warmińsko-mazurskie), w których na całym terenie wskaźnik potencjału rozwojowego dla najsilniejszego powiatu nie przekracza 3,0. Publikacje "Rz" w sposób szczególnie ostry pokazały, jaką wagę dla przyszłych losów Polski i Polaków mają prawidłowe rozwiązania dotyczące systemu zarządzania rozwojem regionalnym. Zarządzanie branżowe Niedawno toczyła się dyskusja dotycząca potrzeby powołania nowego ministerstwa - rozwoju regionalnego. Ostatecznie premier zdecydował o włączeniu działu rozwoju regionalnego do Ministerstwa Gospodarki. Uważam to rozwiązanie za poważny błąd, który może zablokować tendencje rozwojowe Polski i utrudnić prowadzenie polityki rozwoju regionalnego przez władze samorządowe województw i powiatów. Równocześnie przygotowana jest ustawa o zasadach wspierania rozwoju regionalnego - przyjęcie w niej błędnych rozwiązań może dodatkowo utrudnić wspieranie polityki rozwoju regionów. Po starym systemie otrzymaliśmy strukturę administracji rządowej niemal wyłącznie sektorowo-branżową. To może było rozsądne rozwiązanie w systemie nakazowo-rozdzielczym, ale jest błędne w państwie, w którym władza publiczna jest przesuwana na odpowiednie poziomy władzy samorządowej. Jednym ze sposobów wymuszenia niezbędnej decentralizacji państwa było wyjęcie z ministerstw branżowych kompetencji dotyczących spraw rozwoju, zgrupowanie ich w osobnym ministerstwie i umożliwienie w ten sposób kompleksowego zarządzania rozwojem regionalnym. Wprowadzając reformę administracji publicznej, stworzono nowy produkt - województwo samorządowe, którego głównym zadaniem miało być opracowanie strategii rozwoju, a później wprowadzenie jej do polityki życia społecznego i gospodarczego. Tymczasem część kompetencji i niemal wszystkie środki na rozwój pozostały w różnych ministerstwach branżowych. Niech mnie nikt nie próbuje przekonać, że na przykład Ministerstwo Rolnictwa powinno zajmować się rozwojem wsi, rozwojem małych przedsiębiorstw oraz zwiększeniem mobilności wykształconej młodzieży wiejskiej, przecież to jest zadanie całego rządu i powinni być w nie zaangażowani niemal wszyscy ministrowie. Obecnie jednak dział rozwój wsi przypisany jest do Ministerstwa Rolnictwa, co wygląda tak, jakby rząd chciał przypisać ludność wiejską do rolnictwa. Tymczasem społecznie potrzebny jest proces odwrotny - uruchomienie takich mechanizmów, które w sposób pozytywny wyprowadzą dużą część ludności wiejskiej zajmującej się obecnie rolnictwem do innych obszarów działalności. Pozostawienie działu rozwój wsi w Ministerstwie Rolnictwa utrwala wręcz antagonizm wieś - miasto. Przegrana na starcie Nowy sposób konstruowania rządu, poprzez ustawę o działach administracji państwowej, pozwala dość skutecznie zerwać z branżowym zarządzaniem. Wydawało się, że połączeniem naturalnym będzie połączenie działów: rozwój regionalny, rozwój wsi, rozwój miast i mieszkalnictwo, co zapewniłoby spójny zakres zadań i kompetencji, a można by tego dokonać, tworząc nowe ministerstwo, które stałoby się naturalnym partnerem dla województw samorządowych. Obserwuję z narastającym smutkiem, jak interesy centralnej biurokracji rządowej są wciąż ważniejsze od interesu publicznego. Źle stało się już przy okazji targów o liczbę województw i kompetencje samorządu powiatowego i wojewódzkiego. Lobby samorządowe wyraźnie wówczas przegrało. Wygrały małe interesiki polityczne i partyjne oraz potężne lobby centralnej administracji. Na uznanie zasługują działania Ministerstwa Gospodarki, które próbuje nadrobić straty spowodowane przez politykę bezruchu w latach 1993 - 1997 w dziedzinie restrukturyzacji drażliwych branż, tj. górnictwa, hutnictwa czy przemysłu zbrojeniowego. Zadań tych jest jednak tak dużo, łącznie z dostosowującymi nasze prawo do wymagań UE, że włączenie jeszcze jednego dużego działu, wychodzącego daleko poza problemy gospodarcze, osłabi Ministerstwo Gospodarki i nie pozwoli na zbudowanie ośrodka kreującego doktrynę rozwoju. Sprzeczne z duchem reformy Z informacji docierających do opinii publicznej wiadomo, że jednym z argumentów przeciwników utworzenia nowego ministerstwa rozwoju regionalnego była obawa przed wzrostem struktur biurokratycznych. Moim zdaniem ten argument jest nietrafiony, a mówiąc wprost, nieprofesjonalny. Przecież włączenie nowych działów, a więc i nowych zadań do Ministerstwa Gospodarki i tak spowoduje wzrost liczby zatrudnionych, a przy okazji nastąpi rzecz gorsza. Nowe instrumenty zostaną włączone do starych struktur, a to na pewno obniży efektywność działania. Takie działanie jest sprzeczne z duchem całej reformy administracji państwowej. Tradycyjna doktryna rozwoju regionalnego, tzn. wyrównywanie poziomu gospodarczego, nie sprawdziła się nigdzie, nawet w bogatych państwach Europy (szczególnie drastycznie przedstawia się to we wschodnich landach Niemiec). Swoista janosikowa polityka polegająca na odbieraniu tym, którzy zarabiają więcej, i dofinansowywaniu regionów opóźnionych nie przynosi oczekiwanych rezultatów. Wyrównywanie szans to jeszcze jeden z elementów poprawności politycznej, niestety nieskutecznej. Prawdziwe wyrównywanie szans trzeba poprowadzić zupełnie inaczej i nie zrobi tego na pewno Ministerstwo Gospodarki. Najcelniej nową politykę prowadzącą do przyspieszenia rozwoju opisała krótko Elżbieta Hibner w Biuletynie Grupy Windsor: "trzeba ją budować w oparciu o wiedzę, innowacyjność i przepływ informacji. Rzeczywiście pierwotną przyczyną rozwoju i jego pierwszym czynnikiem sprawczym jest inwestowanie w naukę, edukację i dostęp do informacji." Dodam jeszcze jeden element - wzrost poziomu wykształcenia zwiększa ruchliwość mieszkańców, szczególnie młodzieży, i następuje naturalne przemieszczanie się kapitału ludzkiego z obszarów biednych i pozbawionych szans rozwoju do miejsc, w których są miejsca pracy. Centra innowacyjne Coraz częściej eksperci zajmujący się problemami rozwoju regionalnego twierdzą, że następuje on głównie wokół centrów innowacyjnych. Takie centra powstają w ośrodkach akademickich, w których działają także prężne instytucje naukowo-badawcze otoczone małymi firmami wykorzystującymi niemal natychmiast osiągnięcia naukowe. W Polsce jest z tym bardzo źle. Wciąż część środowisk naukowych i akademickich cechuje syndrom obrażonego arystokraty, któremu zabrano prawo do wygodnego i bezpiecznego życia bez ryzyka i konieczności konkurowania z innymi. Postawę roszczeniową wzmacnia stałe zasilanie z budżetu państwa nawet instytucji słabych i nie mających osiągnięć. Wdrażanie osiągnięć naukowych jest bardzo rzadkie, a świat gospodarki i świat nauki żyje w niemal nie przenikających się kręgach. Sposób finansowania edukacji i nauki musi się zmienić, jeśli inwestowane w te dwa obszary środki publiczne mają być efektywnie wykorzystane. Dostęp do tych pieniędzy muszą mieć instytucje najlepsze, najbardziej przedsiębiorcze i innowacyjne, niezależnie od tego, kto je zakładał i kto jest ich właścicielem. Właściwym graczem tworzącym politykę rozwoju regionu stanie się z czasem samorząd wojewódzki, musi być jednak wyposażony w środki i mieć właściwego partnera w administracji rządowej - jednego, a nie wiele branżowych ministerstw "załatwiających" po drodze interesy regionalnych grup branżowych. Pieniądze publiczne i prywatne Niezwykle ważne jest właściwe wykorzystanie środków publicznych na rozwój regionalny. Mam czasami wrażenie, że większość osób zajmujących się problematyką rozwoju widzi tylko jedno źródło i to niewystarczające - pieniądze z UE. Chciałbym przestrzec - te środki mogą być rzeczywiście duże (kilka miliardów euro w ciągu sześciu lat), ale są zaledwie kroplą w morzu potrzeb. Europejskich pieniędzy nie wystarczy dla szesnastu regionów. Trzeba więc wykorzystać dwa inne źródła - środki publiczne i kapitały prywatne. Środków publicznych długo jeszcze nie będzie więcej, muszą być więc dobrze wykorzystywane, i to w sposób przejrzysty. A jednak pieniądze publiczne wciąż są przepuszczane przez fundusze parabudżetowe i agencje rządowe wyjęte spod kontroli budżetu państwa i nadzoru parlamentarnego. Zaczyna dominować zły obyczaj, że ministerstwa realizują politykę branżową przez własne agencje i fundusze w sposób nie kontrolowany. Niestety stałe przykłady działań aferalnych lub zwykłego marnotrawstwa pieniędzy publicznych niczego nie zmieniają w postępowaniu władz. Agencje i fundusze mają się dobrze, co świadczy, jak silne jest lobby administracji centralnej. Zasadniczym zadaniem, przed którym staną samorządy wojewódzkie, będzie wykorzystywanie środków z gospodarki prywatnej do realizacji zadań rozwoju regionalnego. To udało się zrobić w USA. Sukces polegał m.in. na tym, że najpierw szukano prostych rezerw, czyli uruchamiano efektywny system zarządzania projektami i pieniędzmi publicznymi. Prywatny przedsiębiorca nie włoży swoich pieniędzy w przedsięwzięcie niepewne, nie zaangażuje się też, jeśli będzie widział, że przez niespójny system zarządzania zbyt duże środki idą na pokrycie kosztów działania struktur biurokratycznych. Autor jest rektorem WSB-NLU w Nowym Sączu i WSB w Tarnowie.
premier zdecydował o włączeniu działu rozwoju regionalnego do Ministerstwa Gospodarki. Uważam to rozwiązanie za błąd. Jednym ze sposobów wymuszenia niezbędnej decentralizacji państwa było wyjęcie z ministerstw branżowych kompetencji dotyczących spraw rozwoju, zgrupowanie ich w osobnym ministerstwie. graczem tworzącym politykę rozwoju regionu stanie się samorząd wojewódzki, musi być wyposażony w środki i mieć właściwego partnera w administracji rządowej. ważne jest właściwe wykorzystanie środków publicznych.
Większość skazańców wybiera zastrzyk. Niektórzy jednak nie chcą umierać na łóżku, z rozłożonymi ramionami, ponieważ kojarzy im się to ze śmiercią na krzyżu. Wybierają więc krzesło elektryczne. Egzekucja po amerykańsku Krzesło elektryczne w więzieniu w Greensville pochodzi z 1908 roku KRZYSZTOF DAREWICZ Z GREENSVILLE Śmierć ma tu zapach lizolu, zupełnie jak w szpitalu. Ściany wyłożone białymi kafelkami, wyfroterowana na połysk podłoga z linoleum, ostre światło jarzeniówek. Wszystko jak na oddziale szpitalnym. Ale tu wykonuje się tylko jeden rodzaj "zabiegu" - egzekucję. W Bloku Śmierci więzienia Greensville w Wirginii w lutym przebywał jeden skazaniec, Tomas Akers. Jego egzekucja odbyła się 1 marca. Do Greensville skazańca przywozi się na trzy dni przed wykonaniem wyroku z więzienia Sussex I w Waverly. Na egzekucję czeka tam obecnie trzydziestu przestępców, dziewiętnastu białych i jedenastu Murzynów, sami mężczyźni. Najstarszy ma 58 lat, najmłodszy 21. Średni okres oczekiwania na egzekucję, od chwili uprawomocnienia się wyroku, wynosi w Wirginii prawie osiem lat. Ostatnie godziny Blok Śmierci składa się z trzech cel znajdujących się w jednym dużym pomieszczeniu bez okien. W każdej metalowe łóżko, stolik, krzesło, umywalka i sedes. Naprzeciw cel zainstalowano telewizor, żeby skazaniec mógł przez kraty oglądać program. Przez kraty może też dosięgnąć telefonu, jeśli ktoś z najbliższych do niego zadzwoni. W ciągu dwóch pierwszych dni więzień może spotykać się z rodziną, adwokatem i kapłanami. Ale przez szybę, w osobnej celi-rozmównicy. W dniu egzekucji przysługuje mu prawo do pożegnania się z rodziną bezpośrednio. Musi się ono zakończyć przed 15. Pora na ostatni posiłek. Do wyboru dowolne dania, które znajdują się w więziennym menu na dany miesiąc. Skazaniec musi spożyć posiłek nie później niż na cztery godziny przed egzekucją, po czym może jeszcze ostatni raz porozmawiać z adwokatem lub kapłanem, najwyżej przez godzinę. Na dwie godziny przed egzekucją ma możliwość wziąć ostatni prysznic. Na pół godziny przed nią kapłan może wrócić do jego celi i odprowadzić go do Sali Egzekucji. Na tle kurtyny z grubego granatowego winylu stoi w Sali Egzekucji metalowe łóżko na wysokich nogach, takie jak w szpitalnych salach operacyjnych. Do niego są przymocowane podpórki na ramiona, całość ma kształt krzyża. Na tym łóżku dokonuje się wstrzyknięcia uśmiercającej substancji. Obok są elektrokardiogram i taboret dla lekarza, który stwierdza zgon. Na lewo od łóżka krzesło elektryczne. Prosty fotel z dębowego drewna w staromodnym stylu, ze skórzanymi rzemieniami do przywiązywania rąk i nóg. Urządzenia elektryczne są niewidoczne, znajdują się w poręczach i nogach fotela. Naprzeciwko łóżka i krzesła elektrycznego w szklanym boksie stoją krzesła dla świadków egzekucji. Jak w teatrze może się jej przyglądać od sześciu do dwunastu świadków - adwokat, prokurator, dziennikarze, przedstawiciele lokalnej społeczności. Z innego, osobnego pomieszczenia, którego duże okno wychodzi na Salę Egzekucji, może się wszystkiemu przyglądać przez szybę rodzina ofiary skazańca. Praktykę taką wprowadzono w Wirginii siedem lat temu. Zastrzyk albo krzesło Na dwa tygodnie przed egzekucją skazaniec musi zdecydować, czy woli umrzeć od zastrzyku, czy na krześle elektrycznym. Jeśli nie podejmie decyzji, czeka go zastrzyk. - Większość wybiera zastrzyk. Ci, którzy decydują się na krzesło elektryczne, są przeważnie osobami o bardzo silnych przekonaniach religijnych. Nie chcą umierać na łóżku, z rozłożonymi ramionami, bo kojarzy im się to z ukrzyżowaniem i według nich byłoby to świętokradztwo. Niektórzy zaś sądzą, że zasłużyli na śmierć w "piekielnych mękach" i z tego powodu krzesło elektryczne bardziej im odpowiada - wyjaśnia Dave Garraghty, naczelnik więzienia Greensville, z urzędu wykonawca wyroków śmierci. Egzekucji dokonuje się punktualnie o 21.00. Kilka minut wcześniej skazańca, który ma ręce i nogi zakute w kajdany, doprowadza się na Salę Egzekucji bezpośrednio sąsiadującą z trzema celami w Bloku Śmierci. Winylowa kurtyna jest odsłonięta i świadkowie mogą obserwować, jak więźnia rozkuwa się i przywiązuje albo do łóżka, albo do krzesła elektrycznego. Gdy to nastąpi, kurtynę się zasłania. Potem trzeba podłączyć przewody kroplówek do ramion skazańca, a jeśli wybrał krzesło elektryczne, sprawdza się, czy kończyny przylegają do elektrod. Kurtyna się odsłania. Wybija 21.00. Jeżeli w ostatniej chwili nie nadeszło ułaskawienie od gubernatora stanu, Dave Garraghty wydaje polecenie dokonania egzekucji. Przez kroplówki wstrzykuje się skazańcowi trzy rodzaje substancji trujących w dawkach oddzielonych roztworem soli. Pierwsza substancja powoduje wstrzymanie pracy mózgu, druga układu oddechowego, a trzecia pracy serca. Trwa to od trzech do dziewięciu minut. Zgon na krześle elektrycznym trwa trzy minuty. Najpierw skazańca poraża się przez 30 sekund prądem o napięciu 1825 woltów, potem przez minutę prądem o napięciu 240 V. Pięć sekund przerwy i cykl powtarza się jeszcze raz. Wyższe napięcie zatrzymuje pracę mózgu, niższe pracę serca. Lekarz za pomocą elektrokardiogramu stwierdza zgon i informuje o tym naczelnika więzienia. Kurtynę się zasłania i wyprowadza świadków egzekucji z Bloku Śmierci. Zwłoki skazańca są przewożone do kostnicy wskazanej przez jego rodzinę. Duże zapotrzebowanie, duża aprobata Wirginia, Teksas i Oklahoma to trzy stany, w których dokonuje się najwięcej egzekucji. Do tego system karny w Wirginii uchodzi za najbardziej rygorystyczny czy wręcz sadystyczny w całych Stanach Zjednoczonych, ponieważ ciągle utrzymuje się tu stary brytyjski model wymiaru sprawiedliwości i wyroki nadal wydają ławy przysięgłych. One też, a nie sąd, decydują o rodzaju kary. - Nie stanowi tajemnicy, że przysięgli, którzy są bardziej podatni na wpływy społeczności lokalnej niż sędziowie i zazwyczaj mają silnie konserwatywne poglądy, ferują jak najsurowsze wyroki. Stanowe przepisy ciągle dopuszczają też egzekucje przestępców niedorozwiniętych umysłowo - wyjaśnia prof. Ronald Bacigal z Katedry Prawa Uniwersytetu Richmond. - Trzeba jednak pamiętać, że poziom aprobaty społecznej dla kary śmierci jest w Wirginii nadal bardzo wysoki. Do roku 1909 egzekucji dokonywano tu poprzez powieszenie. Najpierw publicznie, a od roku 1879 na terenie budynku sądu w obecności grupy świadków. Po raz pierwszy krzesła elektrycznego, tego samego, z którego dotąd korzysta się w więzieniu Greensville, użyto w październiku 1908 roku. Najmłodszym straconym na nim był 16-letni Percy Ellis, którego w 1916 roku skazano za morderstwo. W tym samym roku i również za morderstwo został też stracony 83-letni Joe Lee, najstarszy w historii Wirginii skazany na śmierć. Pierwsza egzekucja za pomocą uśmiercającego zastrzyku odbyła się w tym stanie 24 stycznia 1995 r. W ubiegłym roku dokonano w Wirginii 8 egzekucji, o sześć mniej niż w 1999 roku (w całych Stanach Zjednoczonych 98 w roku 1999 i 85 w roku 2000, z czego 40 w Teksasie). Proporcjonalnie zmalała też liczba ferowanych wyroków śmierci. - Z jednej strony wiąże się to ze spadkiem przestępczości i liczby najcięższych zbrodni, a z drugiej ze wzrostem liczby wyroków z karą dożywocia bez możliwości ułaskawienia. Jednak, mimo tego spadku, "zapotrzebowanie" na karę śmierci jest ciągle wysokie. Przede wszystkim dlatego, że badania DNA wzmacniają przekonanie, iż teraz z o wiele większą, bo już popartą naukowo, pewnością można orzec, kto jest winny, a kto niewinny - zauważa Richard Dieter, dyrektor krajowego Centrum Informacyjnego na temat Kary Śmierci. Bez współczucia Naczelnik więzienia Greensville przyznaje, że nadzorowane przezeń egzekucje to "morderstwa popełniane w imię prawa", ale nie ukrywa też, że jest daleki od moralnych skrupułów: - Ja egzekwuję prawo i nie zastanawiam się, jakie skazańcy mieli życiorysy, jakich adwokatów i co ich doprowadziło do Bloku Śmierci. Znam tylko podstawowe dostępne dane na ich temat i nie mam do skazańców osobistego stosunku. Oni są przegranymi bitwami, beznadziejnymi przypadkami, nad którymi nie warto już rozdzierać szat - uważa Dave Garraghty. Podobnego zdania jest David Hicks, prokurator miasta Richmond, stolicy Wirginii: - Przede wszystkim wydaje mi się, że karze śmierci towarzyszy za dużo emocji, dyskusji i kłótni, w których najmniej, niestety, pamięta się o ofiarach przestępców. Owszem, jestem przeciwny karze śmierci dla ludzi, ale zbrodniarze, z którymi mamy do czynienia, to często nie ludzie, lecz dzikie bestie. Bo czy można uważać za człowieka kogoś, kto zamordował siedmioosobową rodzinę, w tym pięcioro dzieci, w wieku od dwóch do dziewięciu lat, którym z zimną krwią po kilka razy strzelał w głowy? Albo kogoś, kto zamordował 14-letnią dziewczynę w siódmym miesiącu ciąży tylko dlatego, że nosiła jego dziecko? Jaka jest więc wartość życia ludzkiego? I jeśli kara śmierci, jak twierdzą jej przeciwnicy, nie pełni funkcji odstraszającej, to gdzie jest granica? Bo ktoś, kto zabije raz i wie, że czeka go najwyżej dożywocie, bez skrupułów zabije również drugi, trzeci i czwarty raz, skoro i tak nadal grozi mu tylko dożywocie. Moim zdaniem, jeżeli przyjmie się argument, że kary nie mają funkcji odstraszającej, to posługując się nim, można w ogóle zakwestionować sens istnienia wymiaru sprawiedliwości. - Kara śmierci nie działa odstraszająco na przestępców, bo o tym się po prostu nie myśli w chwili popełniania przestępstwa. Zastanowienie przychodzi, jeśli w ogóle przychodzi, dopiero później, gdy już jest za późno - uważa William Venable. Gdyby nie fakt, że rozmawiamy w więzieniu, nikt nie wziąłby tego wypowiadającego się niemal literackim językiem przystojnego czarnoskórego 44-latka o inteligentnej twarzy w okularach za mordercę. 23 lata temu skazano go na dożywocie za współudział w zabójstwie kobiety. W Greensville jest więźniem numer 115 562. - Ze względu na swoje położenie teraz mogę mówić, że jestem przeciwny karze śmierci. Ale gdyby to mnie ktoś zabił matkę albo syna, na pewno byłbym zwolennikiem tej kary. I nie dziwię się, że inni więźniowie stronią od skazanych za morderstwo. Moim zdaniem to normalne, na ich miejscu ja też bym tak postępował. Kiedy tam obok, w Bloku Śmierci, odbywa się egzekucja, dla reszty więźniów to nie jest żaden specjalny dzień. Skazańcom się nie współczuje, nie powinno się tego robić. Najlepiej o nich wcale nie myśleć - mówi Venable. -
Śmierć ma tu zapach lizolu, zupełnie jak w szpitalu. Wszystko jak na oddziale szpitalnym. Ale tu wykonuje się tylko jeden rodzaj "zabiegu" - egzekucję. W Bloku Śmierci więzienia Greensville w Wirginii w lutym przebywał jeden skazaniec. Jego egzekucja odbyła się 1 marca. Do Greensville skazańca przywozi się na trzy dni przed wykonaniem wyroku z więzienia Sussex I w Waverly. Na egzekucję czeka tam obecnie trzydziestu przestępców. Średni okres oczekiwania na egzekucję, od chwili uprawomocnienia się wyroku, wynosi w Wirginii prawie osiem lat. Blok Śmierci składa się z trzech cel znajdujących się w jednym dużym pomieszczeniu bez okien. W ciągu dwóch pierwszych dni więzień może spotykać się z rodziną, adwokatem i kapłanami. W dniu egzekucji przysługuje mu prawo do pożegnania się z rodziną bezpośrednio. Na tle kurtyny z grubego granatowego winylu stoi w Sali Egzekucji metalowe łóżko na wysokich nogach. Na lewo od łóżka krzesło elektryczne. Naprzeciwko łóżka i krzesła elektrycznego w szklanym boksie stoją krzesła dla świadków egzekucji. Na dwa tygodnie przed egzekucją skazaniec musi zdecydować, czy woli umrzeć od zastrzyku, czy na krześle elektrycznym. Jeśli nie podejmie decyzji, czeka go zastrzyk. Egzekucji dokonuje się punktualnie o 21.00. Przez kroplówki wstrzykuje się skazańcowi trzy rodzaje substancji trujących w dawkach oddzielonych roztworem soli. Trwa to od trzech do dziewięciu minut.Zgon na krześle elektrycznym trwa trzy minuty. Wirginia, Teksas i Oklahoma to trzy stany, w których dokonuje się najwięcej egzekucji. Do tego system karny w Wirginii uchodzi za najbardziej rygorystyczny czy wręcz sadystyczny w całych Stanach Zjednoczonych, ponieważ ciągle utrzymuje się tu stary brytyjski model wymiaru sprawiedliwości i wyroki nadal wydają ławy przysięgłych. One też, a nie sąd, decydują o rodzaju kary. Naczelnik więzienia Greensville przyznaje, że nadzorowane przezeń egzekucje to "morderstwa popełniane w imię prawa", ale nie ukrywa też, że jest daleki od moralnych skrupułów. Podobnego zdania jest David Hicks, prokurator miasta Richmond, stolicy Wirginii.
EUROPEJSKA SCENA Na naszych oczach powstają powoli kontury nowych Niemiec Krajobraz polityczny republiki berlińskiej ALICJA KRZĘTOWSKA KLAUS BACHMANN Kiedy prawie dokładnie rok temu do studiów wyborczych niemieckich stacji telewizyjnych napłynęły pierwsze wyniki wyborów do Bundestagu, stało się jasne, że w Niemczech coś fundamentalnego się zmieniło. Przesunięcie między elektoratami partii rządzących i nowej koalicji SPD - Zieloni było tak duże, że analitycy prorokowali, iż Gerhard Schroder ma szansę tak długo rządzić jak przedtem Helmut Kohl. Teraz następuje jednak drugi szok: wyborcy znowu przesuwają wahadło, tym razem w drugą stronę. Za tymi zmianami tektonicznymi w niemieckim krajobrazie politycznym kryje się jednak znacznie więcej niż tylko chwilowe nastroje wyborców, rozczarowanych niedotrzymaniem obietnic przez nowy rząd. Na naszych oczach powstaje republika berlińska, z innym systemem politycznym niż wtedy, kiedy stolicą Niemiec było Bonn. Dramatyczny spadek poparcia dla koalicji rządzącej, który symbolizuje to, że SPD w wyborach saksońskich uplasowała się po PDS, ma też oczywiście przyczynę w błędach samej koalicji i w specyfice Saksonii. Jasne jest, że koalicja zbiera owoce tego, iż wygrała wybory pod hasłami "sprawiedliwości społecznej i modernizacji", po czym zaszokowała najpierw swój promodernizacyjny elektorat populistycznym zwiększeniem świadczeń socjalnych i emerytalnych, a potem swój prospołeczny elektorat ostrymi cięciami w wydatkach państwa i neoliberalną retoryką. Teraz okazuje się, że "nowy środek" w krajobrazie politycznym, który Schroder postulował, wygrywając wybory, rzeczywiście istnieje - ale nie jest on na stałe przypisany do rządzącej koalicji. "Nowy środek" to nie wyborcy SPD i Zielonych, lecz duża część wyborców o zmiennych preferencjach partyjnych, którzy przesuwają swoje głosy głównie między SPD i CDU. Żadna z dużych partii nie może już liczyć na tak duży stały elektorat jak kilka lat temu. Czasy, kiedy jeszcze wnuczek socjaldemokratycznego robotnika głosował tak samo bezwzględnie na SPD jak katolicki rolnik z Bawarii na CSU - bezpowrotnie minęły. Teraz duże partie muszą przekonać do siebie o wiele więcej ludzi, nie wystarczają stosunkowo nieliczni niezdecydowani, którzy dawniej rozstrzygali wyniki wyborów. Kryzys socjaldemokracji Daje o sobie znać zmierzch tradycyjnej socjaldemokracji, przesłonięty nieco przez sukces w wyborach do Bundestagu. Wraz ze zmniejszeniem się nie tylko liczby robotników, ale i liczby tych, którzy w ogóle żyją z pracy najemnej, SPD ponadproporcjonalnie traci wyborców robotników i staje się powoli partią "sfery budżetowej", atrakcyjną dla emerytów, rencistów i urzędników państwowych. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych socjaldemokracja wyrównała to za pomocą głosów inteligencji i kontestującej młodzieży. Dziś inteligencja głosuje na Zielonych, ale również na CDU, podczas gdy młodzież staje się coraz bardziej konserwatywna, a kontestujący głosują na PDS, skrajną prawicę i (coraz mniej) na Zielonych. Szczególnie widoczne było to rozdarcie socjaldemokracji w wyborach w Saksonii, gdzie jej elektorat "nowego środka" odszedł do CDU, a jej elektorat lewicowy poszedł do PDS. Ucieczka tradycyjnego elektoratu socjaldemokratycznego nie jest ani zjawiskiem nowym, ani tylko niemieckim, socjaldemokratyczni stratedzy od dawna ją obserwowali, starając się zająć odpowiednie miejsce pośrodku politycznego spektrum. Najlepiej udało się to Tony'emu Blairowi, dlatego Schroder poszedł w jego ślady. Miał jednak poważne utrudnienie: Blair, zanim został premierem, oczyścił Partię Pracy z ideologicznego balastu oraz ze swoich przeciwników, Schroder natomiast najpierw zdobył władzę w państwie, a potem dopiero w swojej własnej partii. Nie mógł prowadzić kampanii wyborczej z odnowioną partią, tak jak Blair. Prowadził więc najpierw kampanię ze starą SPD, a teraz próbuje rządzić z nową SPD, co przysparza mu kłopotów ze strony tradycyjnie myślących członków i rozczarowuje wyborców, którzy głosowali na inną partię. SPD zajęła środek sceny politycznej. Początkowo wyglądało nawet, że stała się jedyną ogólnoniemiecką partią ludową (Volkspartei), przyciągającą wszystkie warstwy społeczne i wszystkie pokolenia. Zaowocowało to natychmiast nerwowymi ruchami ze strony CDU, która nagle odkryła, że też jest zdolna do prowadzenia publicznych kampanii (np. przeciw nowej ustawie o obywatelstwie), co dotychczas było kojarzone raczej z SPD i Zielonymi, odwołującymi się często do "ulicy". CDU ma duże trudności z odnalezieniem się w nowej sytuacji: czy ma się stać bardziej od SPD modernizacyjna, liberalna, rynkowa, czy pozbierać i odnowić to, co Schroder wyrzuca za burtę, nawet gdyby w ten sposób chadecy mieli stać się "strażnikami socjaldemokratycznych rupieci"? - jak pisała ironicznie "Frankfurter Allgemeine Zeitung". Koniec ery Zielonych Elektorat Zielonych nieustannie się starzeje. Partia ta nie przyciąga już ani kontestatorów, ani młodej inteligencji. Wyborcy przypisują jej kompetencje głównie w sprawach ochrony środowiska, co jednak na wschodzie kraju nie odgrywa praktycznie żadnej roli. Kompetencja w polityce zagranicznej, którą podczas konfliktu o Kosowo zdobył Joschka Fischer nawet w oczach swoich przeciwników, nie jest utożsamiana z partią, lecz z osobą samego Fischera. Ten wizerunek nie był w stanie przyciągnąć wyborców nowych landów, ponieważ potencjalni wyborcy Zielonych byli tam nastawieni pacyfistycznie, co przysporzyło głosów nie Zielonym, lecz PDS. W starych landach tradycyjni wyborcy Zielonych nie oczekują od swojej partii ani sukcesów w polityce zagranicznej, ani znajomości zawiłości budżetowych, lecz walki z "kompleksem atomowym" i decyzji ekologicznych. W ten sposób Zieloni tracą wyborców na zachodzie kraju na rzecz SPD, a na wschodzie na rzecz PDS i CDU. Duża część ich wyborców w ogóle zostaje w domu. Jak twierdzi prof. Jorgen Falter, jeden z najbardziej znanych analityków niemieckich, dobrego rozwiązania tu nie ma: partia traci w oczach swego tradycyjnego elektoratu, a nie ma szansy na to, aby ten ubytek wyrównać dzięki innym elektoratom. Propozycje Zielonych odnośnie do reform podatkowej i emerytalnej były czasami bardzo rynkowe, ale nie miało to wpływu na wizerunek partii. Atrakcyjne na wschodzie kraju miejsce po lewej stronie zajmuje PDS, stając się w niektórych landach swoistą "partią ludową". Koncept "zielonych liberałów" przeforsowany przez drugie pokolenie Zielonych, nie jest lepszy. FDP z hukiem wylatuje niemal z każdego Landtagu, mimo że pracujących na własny rachunek i przedstawicieli wolnych zawodów, którzy powinni głosować na nią, jest coraz więcej. Zielony zanika jako kolor protestu W ten sposób na naszych oczach powstają powoli kontury nowych Niemiec. Boński system polityczny zasadniczo opierał się na trzech partiach, które wymieniały się w sprawowaniu władzy. Był to system stabilny, który nawet po zmianie koalicji rządowej podczas kadencji zapewnił nowemu rządowi większość parlamentarną. Nie zmieniło tego pojawienie się partii protestu, którą była na początku Partia Zielonych. Zieloni absorbowali w ten sposób tę część wyborców, która w innych krajach głosuje na partie radykalne (np. w Austrii na FP). Teraz system partyjny zmierza powoli do tego, że znikną "języczki u wagi" w postaci Zielonych i FDP, a zacznie się liczyć PDS. Możliwe jest więc, że rządzić będzie duża koalicja, a PDS będzie zbierać głosy lewicowe i głosy protestu w całych Niemczech, zakorzeniając się w ten sposób też w starych landach, gdzie dotąd stanowi maleńki, skrajnie lewicowy margines. Możliwe są jednak też rządy mniejszościowe, ponieważ PDS nie jest "języczkiem u wagi" - trudno sobie wyobrazić koalicję PDS - CDU. W republice bońskiej protest polityczny miał albo barwę zieloną, albo brunatną. Teraz zielony zanika jako kolor protestu, Zieloni stają się coraz bardziej partią establishmentu. Kontestujący wyborcy na zachodzie kraju tradycyjnie oddają głos na skrajną prawicę, podczas gdy na wschodzie na PDS. Ten mechanizm powoduje paradoksalną sytuację: PDS zazwyczaj sprawia, że skrajna prawica nie przekracza pięcioprocentowej bariery w wyborach, odbierając jej dużą część apolitycznych wyborców. Może to robić jednak tylko tam, gdzie nie jest skojarzona z establishmentem. Dlatego dwa lata temu w Saksonii-Anhalt, gdzie PDS faktycznie współrządziła (popierając rząd mniejszościowy SPD), DVU - skrajnie prawicowy import z Monachium - zbierała wszystkie głosy kontestatorów. Za cztery lata może się to powtórzyć w Meklemburgii-Pomorze Przednie i Brandenburgii, gdzie istnieją czerwone większości. Problem skrajnej prawicy Republika berlińska będzie prawdopodobnie skonfrontowana z większą liczbą przedstawicieli skrajnej prawicy w Landtagach, zarówno na zachodzie, jak i na wschodzie kraju. Dotychczasowe doświadczenia dowodzą jednak, że nie jest to duży problem polityczny: skrajna prawica jest skłócona, nie ma "męża opatrznościowego" w stylu Jean-Marie Le Pena (który zresztą takim mężem już przestał być), a nawet nie ma kadr. DVU zazwyczaj rozpada się po wygranych wyborach albo dyskredytuje szybko w awanturach i intrygach, jak to się stało w Saksonii-Anhalt i Bremie. Republikanie dotąd mieli marne wyniki w nowych landach, a DVU - w starych. Bardziej niepokojące jest to, że nieproporcjonalnie dużo wschodnioniemieckiej młodzieży oddaje swój głos na skrajną prawicę. W Saksonii NPD uzyskała 12 proc. wśród młodych mężczyzn głosujących po raz pierwszy, stając się partią nie tylko "starych nazistów". Dzięki specyficznej funkcji PDS w nowych landach, skrajna prawica nie jest typowo wschodnio-niemieckim problemem politycznym. Ostatnio jednak socjologowie obserwują tam tworzenie się atmosfery szerokiej akceptacji dla przemocy wobec "obcych" na tle nacjonalistycznym, swoiste zakorzenienie się skinów w środowisku małomiasteczkowym. Innymi słowy: podczas gdy skrajna prawica na zachodzie Niemiec tworzy konspiracyjne związki, to na wschodzie kraju zdobywa przestrzeń publiczną w postaci "osiedli wolnych od obcokrajowców" i bywa otaczana lekko skrywaną społeczną sympatią. Na wschodzie Niemiec można być jednocześnie skinem i "porządnym człowiekiem". Nie dotyczy to jednak całego niemieckiego wschodu. Wybory ostatnich lat pokazują bowiem, że nie ma już "jednego wschodu". Jaki jest wspólny mianownik między Saksonią-Anhalt, z 13-procentowym udziałem DVU i większością SPD - PDS w parlamencie, a Saksonią, gdzie niepodzielnie rządzi CDU, a wszystkie skrajnie prawicowe partie razem nie zdobyły nawet 3 proc. głosów? Są dziś nowe landy z lewicową większością (Brandenburgia) i nowe landy z równie dużą większością chadecką. Zanik społeczeństwa pracy najemnej, zastrzyk dużego elektoratu apolitycznego i kontestującego po zjednoczeniu, parcie tradycyjnej lewicy do środka sceny politycznej, zmierzch "partii jednego pokolenia", czyli Zielonych, i kryzys tradycyjnie pojętego państwa opiekuńczego - to wszystko czyni dziś scenę polityczną w Niemczech mniej przewidywalną i mniej stabilną niż kilkadziesiąt lat temu. Sam fakt, że w Niemczech trzy razy w roku odbywają się wybory (do Landtagów), czyni polityków bardziej zależnymi od nastrojów wyborców. Inicjatywa CDU, aby zwalczać reformy dotyczące obywatelstwa na ulicy, jest jednym ze zwiastunów plebiscytowych elementów w demokracji niemieckiej. Dotychczasowy układ hamował nawet reformy, co do których konieczności wszyscy byli przekonani. Niestety, każda strona chciała, aby najbardziej bolesne elementy wprowadziła w życie strona przeciwna. Chaotyczny krajobraz polityczny i częste zmiany rządów nie przeszkodziły Włochom w spełnieniu kryteriów unii monetarnej. Układ wzajemnych hamulców i przeciwwagi jak na razie uniemożliwił jednak w Niemczech wprowadzenie śmielszych reform. Po zjednoczeniu Niemcy nie zmieniły konstytucji, ubierając w ten sposób republikę berlińską w ciasny gorset konstytucji szytej na miarę Bonn. Teraz okazuje się, że zmienione (i to wcale nie tak bardzo wskutek zjednoczenia!) warunki społeczne i ekonomiczne powoli rozpychają ten gorset.
Kiedy prawie dokładnie rok temu do studiów wyborczych niemieckich stacji telewizyjnych napłynęły pierwsze wyniki wyborów do Bundestagu, stało się jasne, że w Niemczech coś fundamentalnego się zmieniło. Przesunięcie między elektoratami partii rządzących i nowej koalicji SPD - Zieloni było tak duże, że analitycy prorokowali, iż Gerhard Schroder ma szansę tak długo rządzić jak przedtem Helmut Kohl. Teraz następuje jednak drugi szok: wyborcy znowu przesuwają wahadło, tym razem w drugą stronę. Za tymi zmianami tektonicznymi w niemieckim krajobrazie politycznym kryje się jednak znacznie więcej niż tylko chwilowe nastroje wyborców, rozczarowanych niedotrzymaniem obietnic przez nowy rząd. Na naszych oczach powstaje republika berlińska, z innym systemem politycznym niż wtedy, kiedy stolicą Niemiec było Bonn. Żadna z dużych partii nie może już liczyć na tak duży stały elektorat jak kilka lat temu. Czasy, kiedy jeszcze wnuczek socjaldemokratycznego robotnika głosował tak samo bezwzględnie na SPD jak katolicki rolnik z Bawarii na CSU - bezpowrotnie minęły. Daje o sobie znać zmierzch tradycyjnej socjaldemokracji, przesłonięty nieco przez sukces w wyborach do Bundestagu. SPD zajęła środek sceny politycznej. Elektorat Zielonych nieustannie się starzeje. Partia ta nie przyciąga już ani kontestatorów, ani młodej inteligencji. Zieloni stają się coraz bardziej partią establishmentu. Republika berlińska będzie prawdopodobnie skonfrontowana z większą liczbą przedstawicieli skrajnej prawicy w Landtagach, zarówno na zachodzie, jak i na wschodzie kraju. Zanik społeczeństwa pracy najemnej, zastrzyk dużego elektoratu apolitycznego i kontestującego po zjednoczeniu, parcie tradycyjnej lewicy do środka sceny politycznej, zmierzch "partii jednego pokolenia", czyli Zielonych, i kryzys tradycyjnie pojętego państwa opiekuńczego - to wszystko czyni dziś scenę polityczną w Niemczech mniej przewidywalną i mniej stabilną niż kilkadziesiąt lat temu. Chaotyczny krajobraz polityczny i częste zmiany rządów nie przeszkodziły Włochom w spełnieniu kryteriów unii monetarnej. Układ wzajemnych hamulców i przeciwwagi jak na razie uniemożliwił jednak w Niemczech wprowadzenie śmielszych reform. Po zjednoczeniu Niemcy nie zmieniły konstytucji, ubierając w ten sposób republikę berlińską w ciasny gorset konstytucji szytej na miarę Bonn. Teraz okazuje się, że zmienione warunki społeczne i ekonomiczne powoli rozpychają ten gorset.
Co czeka gospodarkę polską w następnej dekadzie Optymistyczny początek wieku WŁADYSŁAW WELFE, ALEKSANDER WELFE, WALDEMAR FLORCZAK Po przejściowym spadku tempa wzrostu PKB w latach 1998-1999 (do 4-5 proc.), gospodarka polska będzie się rozwijać powyżej 6 proc. rocznie. Utrzyma się wysoki wzrost eksportu; spadać będzie inflacja i bezrobocie - wynika z prognozy na następne dziesięciolecie. Największym zagrożeniem rozwoju nadal będą : deficyt handlu zagranicznego oraz silne presje inflacyjne wynikające m.in. z nacisków płacowych czy też żądań dotowania produkcji. Odnotowany na początku tego roku spadek tempa wzrostu można traktować jako symptom recesji (w ramach cyklu koniunkturalnego, silniej zaznaczającego się w krajach transformujących się) albo też jako zjawisko przejściowe wywołane polityką gospodarczą oraz niekorzystnymi czynnikami zewnętrznymi. Skłonni jesteśmy przyjąć za trafną drugą z powyższych hipotez. Uważamy bowiem, iż spowolnienie wzrostu można przypisać następstwom zarówno polityki "schładzania", rozpoczętej w połowie 1997 r., jak i szoków w handlu zagranicznym w 1998 r. Założenia i czynniki zewnętrzne Prognozę oparto na podstawowych założeniach średniookresowej polityki gospodarczej, postulującej podtrzymanie wysokiego tempa wzrostu oraz ograniczenie stopy inflacji do poziomu, umożliwiającego wejście do europejskiej unii walutowej. Przyjęto, iż Polska stanie się członkiem Unii Europejskiej ok. 2004 roku, a podmioty gospodarcze krajowe i zagraniczne będą przewidywać następstwa powiększenia UE już w najbliższych latach. Mamy nadzieję, iż nie nastąpią drastyczne zmiany w polityce ekonomicznej, której głównym krótkookresowym wyznacznikiem jest polityka fiskalna nastawiona na redukcję deficytu budżetu państwa i odchodzenie od sztywnej polityki pieniężnej. Stopa procentowa w ujęciu nominalnym podążać będzie za malejącą stopą inflacji, również po to, by nie dopuścić do zbyt dużej różnicy w realnych stopach oprocentowania pomiędzy Polską a krajami uprzemysłowionymi. W ślad za prognozami Project LINK przyjmujemy, że w 2000 r. sytuacja gospodarcza, zwłaszcza w krajach Unii Europejskiej, będzie korzystniejsza niż w latach 1998 i 1999. W rezultacie międzynarodowego kryzysu finansowego nastąpiło w 1998 r. znaczne spowolnienie wzrostu gospodarki światowej (do 1,9 proc.) i handlu międzynarodowego do 3,6 proc. (z 10,6 proc. w 1997 roku). W latach następnych tempo wzrostu w gospodarce światowej będzie jednak systematycznie rosło do ok. 3,2 proc. w 2004 r. Wzrost eksportu w handlu światowym będzie oscylował wokół 5 proc. Ceny natomiast po blisko 7-proc. spadku w 1998 r., związanym ze spadkiem światowego popytu, będą miały powolną tendencję rosnącą do ok. 3 proc. rocznie (dotyczy to w znacznie większym stopniu cen ropy naftowej). Prognoza do 2010 roku [1] Charakterystyczną cechą prezentowanej prognozy jest wysokie tempo wzrostu PKB, które po przejściowym spadku w latach 1998-1999 (do 4-5 proc.), rośnie powyżej 6 proc. na krótko przed przystąpieniu Polski do struktur Unii Europejskiej. Powolne osłabienie wzrostu następuje dopiero w końcu dekady (do ok. 3,5 proc.). Podobnie zachowują się niemal wszystkie składniki popytu finalnego. Wydaje się, że korzystny klimat inwestycyjny i wysoka skłonność do inwestowania utrzyma się w najbliższych latach. Dynamika ulegnie jednak z biegiem lat ograniczeniu. Udział nakładów inwestycyjnych w PKB wyniesie ok. 25 proc. już w bieżącym roku, co wydaje się przekraczać górny pułap osiągany w tym zakresie przez państwa Unii Europejskiej. Wysoka dynamika wzrostu spożycia z dochodów osobistych początkowo osłabnie. Później zaś powróci do poziomu 5-6 proc., a w ostatnich latach prognozy będzie zawierać się w przedziale ok. 2,5-3,5 proc. Ma to swoje źródło we wzroście płac realnych oraz innych składowych dochodów osobistych ludności oraz wzmagającej się tendencji do finansowania przez coraz większy odsetek gospodarstw domowych zakupów dóbr trwałego użytkowania z konsumpcyjnego kredytu bankowego, co będzie utrzymywać się aż do osiągnięcia w tym zakresie standardów europejskich. Szacujemy, iż pomimo realnej aprecjacji złotego, tempo wzrostu eksportu towarów i usług będzie wciąż wysokie. Spodziewane spowolnienie dynamiki wzrostu importu do ok. 9 proc. na początku przyszłego stulecia będzie wynikać ze wzrostu konkurencyjności produkcji krajowej. Zanim tak się stanie, dojdzie jednak do pogorszenia salda obrotów z zagranicą, którego deficyt wzrośnie do ponad 17 mld USD w roku 2007 (w ujęciu SRN) i dopiero później spodziewamy się odwrócenia tych tendencji. Przyrostowi produkcji nie będzie towarzyszyć proporcjonalny wzrost miejsc pracy. W konsekwencji, stopa bezrobocia początkowo nieco wzrośnie, a po roku 2000 powoli, acz systematycznie będzie maleć do ok. 7 proc. w roku 2010. Stopa inflacji będzie maleć stopniowo - w roku 1999 do ok. 10 proc. (średniorocznie), co jest stopą wyższą od oficjalne przewidywanej, która nie bierze pod uwagę efektów deprecjacji złotego z początku tego roku. W związku z ponownym wzrostem cen światowych ropy naftowej i innych surowców, spodziewamy się ustabilizowania tempa wzrostu cen produkcji sprzedanej przemysłu. W rezultacie, presja proinflacyjnych czynników kosztowych, kształtujących ceny produkcji sprzedanej, nie pozwoli na znaczącą obniżkę cen detalicznych. Prognozujemy, iż po realnej deprecjacji złotego w 1999 r., w następnych latach nastąpi powolna aprecjacja złotego względem walut światowych. Wraz z przyjęciem Polski do struktur Unii Europejskiej prowadzona będzie - naszym zdaniem - polityka realnej aprecjacji złotego, dla zmniejszenia różnicy między kursem oficjalnym i opartym na parytecie siły nabywczej. Istotne jest w tym kontekście, jak dalece wzrost PKB per capita zbliży Polskę do krajów wchodzących aktualnie w skład Unii Europejskiej (UE15). Rachunek został przeprowadzony na podstawie kursów odwzorowujących relację parytetów siły nabywczej pieniądza, w stałych cenach (USD) z roku wyjściowego. Dla krajów należących aktualnie do UE założono, iż stopy wzrostu będą jednakowe i nie przekroczą 3 proc. rocznie. PKB per capita w Polsce równał się w 1995 r. w przybliżeniu 1/2 poziomu mniej rozwiniętych krajów UE (por. tabela 2). Zgodnie z naszą prognozą, w 2010 r. Polska miałaby szansę na osiągnięcie PKB per capita na dzisiejszym poziomie Hiszpanii, ale byłby on ciągle wyraźnie niższy niż w tym czasie w Grecji czy Portugalii (ok. 2/3 ich poziomu). Przy założeniach przyjętych w prognozie trzeba byłoby dalszych kilku lat na zrównanie się z najbiedniejszymi krajami UE. Konkluzje i zagrożenia Z zarysowanej powyżej prognozy wynika, iż oczekiwać można długotrwałego wzrostu gospodarczego, o ile nie zajdą zasadnicze zmiany w średniookresowej polityce makroekonomicznej oraz nie wystąpi ogólnoświatowy kryzys gospodarczy. Istnieją jednak poważne zagrożenia, do których należy zaliczyć przede wszystkim narastający deficyt handlu zagranicznego oraz silne presje inflacyjne. Zagrożenia te mogą ulec dalszej intensyfikacji, jeżeli w polityce ekonomicznej wzięłyby górę tendencje populistyczne lub doszłoby do silnych napięć społecznych na tle na przykład programów restrukturyzacji górnictwa czy przemysłu metalurgicznego. Ustąpienie pod naporem nacisków płacowych czy też żądań dotowania produkcji (także rolnictwa) mogłoby doprowadzić do uruchomienia spirali inflacyjnej, pogorszenia oczekiwanej stopy zwrotu od inwestycji, ograniczenia napływu bezpośrednich inwestycji zagranicznych i wielu innych niekorzystnych zjawisk. [1] Zainteresowanych szczegółami prognozy prosimy o kontakt z Instytutem LIFEA: 90-057 Łódź, Sienkiewicza 73, tel. /fax (42) 636 9432
tempo wzrostu w gospodarce światowej będzie systematycznie rosło. korzystny klimat inwestycyjny utrzyma się w najbliższych latach. Szacujemy, iż pomimo realnej aprecjacji złotego tempo wzrostu eksportu towarów i usług będzie wysokie. stopa bezrobocia po roku 2000 będzie maleć do 7 proc. oczekiwać można długotrwałego wzrostu gospodarczego, o ile nie wystąpi ogólnoświatowy kryzys gospodarczy.
ROZMOWA Louis Schweitzer, szef Renault Państwo nie powinno pomagać producentom Louis Schweitzer, szef Renault : Jak Pan ocenia sytuację przemysłu samochodowego na świecie? LOUIS SCHWEITZER: To przemysł, który zasadniczo się zmienił. Kilka lat temu można było mieć wrażenie, że jest to przemysł nieruchawy. Ponadto uważano, że ma małe perspektywy wzrostu. W ciągu ostatnich 2-3 lat nastąpiły ważne zmiany strukturalne, mamy do czynienia nie tylko z prosperity, pojawiła się też średnio- i długoterminowa perspektywa wzrostu i to nie tylko na tradycyjnych rynkach (USA, Europa Zachodnia, Japonia), ale także w Europie Środkowej i Ameryce Łacińskiej. Przemysł samochodowy skoncentrował się, a ponadto odkrywa rynki. Czy nie sądzi Pan, że sami producenci zaczęli działać przeciw sobie, produkując coraz lepsze, bardziej wytrzymałe pojazdy? Nie. Dobro, jakim jest samochód, jest jedynym - poza domem, mieszkaniem, czyli nieruchomością - które pierwszy właściciel odsprzedaje. A im bardziej kraj jest rozwinięty, tym wyższa jakość pojazdów i krótszy okres posiadania ich przez pierwszego nabywcę. A więc cechą charakterystyczną przemysłu samochodowego od 5 lat jest konieczność wywoływania stałego zainteresowania klientów poprzez poprawę produktu. Im dany produkt ma dłuższą żywotność, tym łatwiej i lepiej pierwszy właściciel sprzeda go, aby kupić nowy. Żywotność samochodu wynosi średnio 14 lat, od chwili kupna do złomowania. Pierwszy właściciel używa go na ogół 3-4 lata i im łatwiej będzie mu dobrze go sprzedać, tym chętniej kupi nowy. Zatem wydłużając żywotność pojazdu o 2-3 lata zwiększamy też jego wartość i sprzyjamy nabyciu nowego. W ciągu 5 lat zmieniło się w Europie natomiast to, że dawniej cena rosła regularnie szybciej od inflacji, potem nastąpiło załamanie tej tendencji i ceny nowych pojazdów raczej spadają. To zmiana strukturalna. Jaki pojazd został najskuteczniej, najbardziej inteligentnie wprowadzony na rynek? Ford T. To pierwszy samochód, który stał się markowym produktem. Natomiast pod względem technicznym, jeśli nie brać pod uwagę Renault, to Citroen 11 CV z przednim napędem. To najbardziej interesująca pod wieloma względami innowacja w historii motoryzacji. Jeśli zaś chodzi o sukces marketingowy, żywotność i czas trwania sukcesu "garbusa" są absolutnie wyjątkowe. Teraz, moim zdaniem, najciekawszymi nowinkami są modele Espace i Scénic Renault. Który segment aut w Europie jest najbardziej obiecujący: małych, średnich czy luksusowych? Dlaczego na przykład segment Opla Vectry traci 2 punkty procentowe rocznie? W ostatnich 20-25 latach chodziło głównie o zróżnicowanie oferty bez ponoszenia nadmiernych kosztów. Z kolei ludzie nie cierpią uniformizacji, dlatego chcą mieć swobodę wyboru. Przyszłość zatem to nie jeden konkretny segment, a wyjście z ofertą bardzo odmiennych przedmiotów odpowiadających zupełnie odmiennym od siebie jednostkom. Niektóre, jak scénic, będą przeznaczone dla dużej grupy, inne dla mniejszej jak choćby renault avantime (2-drzwiowy coupé) na płycie espace; tego auta zamierzamy sprzedawać 60-70 sztuk dziennie, a scénica sprzedajemy 1800 egz. Istnieje zatem ogromne zróżnicowanie, a w nim segment bardzo tradycyjny, właśnie vectry, który maleje. Kiedy pojawia się nowy produkt, segment tradycyjny kurczy się. Maleje udział wszystkich modeli, które można nazwać konwencjonalnymi limuzynami trzybryłowymi. W Europie nabierają popularności jednobryłowce, kombi, w USA - pojazdy wielozadaniowe (SUV), hybrydowe. Często dochodzi do akcji wycofywania aut z rynku i usuwania przez producenta wad fabrycznych. Ostatnio spotkało to model Renault Kangoo. Czy to, Pana zdaniem, jest skutek jawności w motoryzacji, czy wynik tempa produkcji narzuconego przez konkurencję? Sprawa Kangoo była sprawą bezpieczeństwa, bo istniało ryzyko uruchomienia bez powodu poduszek powietrznych. Oczywiście mamy do czynienia z istotnym elementem, jakim jest właśnie jawność w przemyśle. Niedawny przypadek Forda i opon Firestone - fakt świadomego stworzenia zagrożenia dla kogoś jest nie do zaakceptowania. Producenci naprawiają więc swe błędy, nawet wycofując auta do naprawy, niezależnie, czy chodzi o 10, 15 czy 100 tys. pojazdów. To taka sama zasada ostrożności, jak w produkcji żywności. I rzeczywiście związana z jawnością. Nie ma natomiast nic wspólnego z tempem produkcji, bo jeśli przyjrzeć się pojazdom to niezawodność wszystkich podzespołów znacznie poprawiła się. Wspominałem już, że pojazdy mają bogatsze wyposażenie. Ale kiedy zwiększa się bogactwo wyposażenia, wzrasta niemal mechanicznie ryzyko. Gdy następuje pogorszenie sytuacji w danym sektorze gospodarki w tym wypadku myślę o motoryzacji, i ma to wpływ na gospodarkę narodową, czy uważa Pan, że państwo powinno przyjść z pomocą? Nie! Ale to ciekawe. We Francji doszło do poważnego kryzysu na rynku samochodowym w latach 1993-95 i państwo przyszło mu z pomocą poprzez specyficzne posunięcia (dopłaty przy skupie starych pojazdów i kupnie nowych - p.r.). Początkowo byliśmy zadowoleni, ale kiedy patrzymy wstecz, nie było to dobre, wręcz katastrofalne. Nie sądzę, by sektor samochodowy wymagał pomocy, nie powinien natomiast cierpieć z powodu nienormalnych podatków i ja o to walczę. We Francji, w Niemczech nie ma takich podatków, ale już w Danii istnieje dopłata do ceny kupna w wysokości 100 proc. wartości pojazdu. Co Pan sądzi o obniżaniu podatku od paliwa płynnego? To trudna kwestia i nie ma prostej odpowiedzi. Jako taki jest podatkiem niesprawiedliwym dla jednostki, bo uderza bardziej ludzi gorzej sytuowanych niż bardzo bogatych. Wydatki na paliwo płynne nie są proporcjonalne do bogactwa, zatem to niesprawiedliwy podatek, a ponadto jest odbierany bardzo emocjonalnie, przy każdym tankowaniu. Z drugiej strony, jeśli spojrzeć na kraje, które nie mają takiego podatku, np. USA, to widać marnotrawstwo paliwa, a nie widać żadnych starań w celu zmniejszenia emisji tlenku węgla, nie walczy się skutecznie z efektem cieplarnianym. Należy więc znaleźć równowagę. Moim zdaniem, walka o zniesienie podatku od paliwa płynnego to błąd. Należałoby natomiast skorygować system opodatkowania. Kraje europejskie mnożyły ostatnie skutki podwyżek cen ropy w krajach naftowych. To nie jest normalne. Sytuacja Renault poprawiła się zdecydowanie. Jakie plany strategiczne ma grupa? Renault było przedsiębiorstwem państwowym. Zostało sprywatyzowane w 1996 r. Zaczęło jednak przekształcać się 10 lat wcześniej, gdy zdaliśmy sobie sprawę, że państwo nie może nam pomóc, a jeśli nie nastąpi poprawa, to firma zniknie. Od tamtej pory stawka jest tak sama: istniejemy w konkurencyjnym świecie, europejskim i światowym, bo Europa jest całkowicie otwarta na import, inaczej niż Japonia i USA. Zatem jedynym sposobem przetrwania było poprawienie naszej skuteczności. Zabraliśmy się więc za jakość, koszty produkcji, następnie przygotowaliśmy analizę strategiczną. Stwierdziliśmy, że jesteśmy firmą regionalną, a powinniśmy działać szerzej, to doprowadziło do kupna udziałów w Nissanie, przejęcia Samsunga i Daci. Dlaczego nie Daewoo Motor? Renault nie jest tak bogaty jak Ford czy General Motors. Mogliśmy kupić Samsunga, bo rozpoczął procedurę upadłościową i wiedzieliśmy, że nie ma więcej długów. W przypadku Daewoo nie wiadomo, jak duże są długi, nikt nie potrafi do dziś podać ich wielkości. Kiedy widzę, że Ford przyznaje, że nie stać go na kupno Daewoo, to mam wierzyć, że Renault na to stać? Jak był możliwy tak szybki sukces sanacji Nissana? Gdzie Pan znalazł takiego człowieka jak Carlos Ghosn? Zatrudniliśmy go przez firmę "łowców głów". Pięć lat temu szukałem kogoś na stanowisko zastępcy dyrektora generalnego Renault, który zająłby się redukcją kosztów i pokierowałby działem produkcji. Przedstawiono mi kilku Francuzów. Ghosn był wówczas Brazylijczykiem narodowości libańskiej. Uznałem go za najlepszego i zatrudniłem. Nissan w odróżnieniu od Daewoo był dobrym przedsiębiorstwem, jednak nie nastawionym na zysk, wbrew światowemu systemowi gospodarki kapitalistycznej. Wydawało się więc, że można dość szybko zmienić sposób zarządzania. Sądziliśmy, że ponieważ była to firma dobra technicznie, to jeśli nada się jej właściwy kierunek, szybko ożyje. I tak się stało. Renault był kiedyś obecny w Bułgarii, teraz jest w Turcji, Rosji, Rumunii, Słowenii. Dlaczego nie interesowały go inwestycje w produkcję w Polsce? W Europie Zachodniej mamy moce produkcyjne wystarczająco duże na nasze potrzeby. Zamknęliśmy nawet kilka fabryk. Gdybyśmy chcieli je budować, to z całą pewnością bralibyśmy pod uwagę Polskę, Czechy czy Słowację. Ale nie potrzebujemy nowej fabryki w Europie. Polska będzie należeć do UE i nie ma powodu traktować jej jak kraju nie należącego do wspólnego rynku. W Słowenii zbudowaliśmy zakład w czasach, kiedy jedynym sposobem obecności na rynku jugosłowiańskim było produkowanie na miejscu. W Rumunii powstała okazja przejęcia marki, z którą byliśmy tradycyjnie związani, która może stać się drugą marką w Renault. Tak więc były różne okoliczności. W Polsce nasz udział rynkowy wynosi nieco ponad 5 proc., tak było w ostatnich 4-5 latach, w tym roku 5,7 proc., a chodzi nam o zwiększenie go, tak samo jak i w innych krajach kandydujących do UE. Być może, gdy rynki te rozwiną się do poziomu Francji czy Niemiec obecnie, powstanie kwestia zdolności produkcyjnych. Ale nie jest to perspektywa krótkoterminowa. Polski rynek dziś oscyluje koło 600 tys. sztuk, a przy liczbie mieszkańców i dalszym rozwoju kraju powinien wynosić 1,5 mln sztuk. Rozmawiał Piotr Rudzki
Jak Pan ocenia sytuację przemysłu samochodowego na świecie?LOUIS SCHWEITZER: To przemysł, który zasadniczo się zmienił. W ciągu ostatnich lat nastąpiły ważne zmiany strukturalne, mamy do czynienia nie tylko z prosperity, pojawiła się też średnio- i długoterminowa perspektywa wzrostu. Czy nie sądzi Pan, że sami producenci zaczęli działać przeciw sobie, produkując coraz lepsze, bardziej wytrzymałe pojazdy?Nie. Dobro, jakim jest samochód, jest jedynym - poza nieruchomością - które pierwszy właściciel odsprzedaje. A im bardziej kraj jest rozwinięty, tym wyższa jakość pojazdów i krótszy okres posiadania ich przez pierwszego nabywcę. Który segment aut w Europie jest najbardziej obiecujący: małych, średnich czy luksusowych? W ostatnich 25 latach chodziło głównie o zróżnicowanie oferty bez ponoszenia nadmiernych kosztów. Z kolei ludzie nie cierpią uniformizacji, dlatego chcą mieć swobodę wyboru. Przyszłość zatem to wyjście z ofertą bardzo odmiennych przedmiotów odpowiadających zupełnie odmiennym od siebie jednostkom.
KAMPANIA W ostatnim okresie wyborczej rywalizacji najostrzejsza walka będzie się toczyć między ugrupowaniami sobie najbliższymi Podkradanie wyborców MAŁGORZATA SUBOTIĆ Kto komu, ile zabierze. Tak brzmi jedna z wersji klasycznego kampanijnego dylematu: jak pozyskać wyborców. Wiele wskazuje na to, że próby podbierania wyborców będą główną osią rozpoczynającej się kampanii do parlamentu. Chociaż do wyborów pozostało prawie pół roku, stawka najsilniejszych od wielu miesięcy nie zmienia się, a wahania poparcia między nimi są nieznaczne. Tylko 1 procent ankietowanych chciałoby, gdyby jego partia nie startowała, oddać swój głos na nie uwzględnione w badaniach ugrupowanie. Oznacza to, że do podstawowego składu ugrupowań nikt nie powinien już dołączyć; najsłabsi mają niewielkie szanse na wzrost swojej pozycji. Zamknięta pula Do nowego parlamentu więc wejdzie sześć (i najprawdopodobniej tylko sześć) ugrupowań. Pozycja dwóch z nich, jako liderów, jest niekwestionowana. Chodzi oczywiście o Sojusz Lewicy Demokratycznej i Akcję Wyborczą Solidarność. W sumie przejmują 60 proc. wszystkich głosów. W "czwórce" pozostałych dokonują się roszady kolejności. W szczególności dotyczy to Polskiego Stronnictwa Ludowego, Unii Wolności, Ruchu Odbudowy Polski, ponieważ Unia Pracy raczej na stałe zamyka stawkę. (Niewiele jeszcze można powiedzieć o przyszłych losach Krajowej Partii Emerytów i Rencistów, która niedawno pojawiła się w sondażach i jest w nich zazwyczaj na granicy 5-procentowego progu wejścia do parlamentu.) Ostateczny wynik - na najbliższe cztery lata - będzie zależał jednak od tego, któremu ugrupowaniu uda się zabrać innym najwięcej wyborców. Badania opinii publicznej wskazują, kto od kogo może zabrać najwięcej, między jakimi partiami możliwość przepływu jest znikoma, jakie są granice poszerzania się poszczególnych ugrupowań. Granicą tą dla dwójki liderów wyborczego poparcia wydają się być wyniki I tury wyborów prezydenckich. To znaczy, że ani SLD, ani AWS nie powinny liczyć na więcej niż trzydzieści kilka procent poparcia. W szczególności dotyczy to SLD. Dwa bieguny Blisko 40 proc. badanych deklaruje, że nigdy nie poprze tego ugrupowania. Rzadko również SLD jest wskazywany jako "partia drugiego wyboru", to znaczy taka, na którą ktoś chciałby zagłosować, gdyby jego ugrupowanie nie startowało. Jedyny znaczący rezultat Sojusz osiąga wśród wyborców Unii Pracy. Mniej "zamknięty" charakter niż SLD ma drugi z liderów AWS. Niespełna 30 proc. wyborców nigdy nie poparłoby Akcji. Częściej też AWS jest wymieniana jako "partia drugiego wyboru". Co ósma osoba - obecnie sympatyk innej partii - byłaby skłonna to uczynić. Ale aż dwie trzecie potencjalnych wyborców SLD wyklucza całkowicie możliwość głosowania na AWS. Jeszcze bardziej "ortodoksyjni" są pod tym względem zwolennicy Akcji. Trzy czwarte z nich nigdy nie poparłoby Sojuszu. Potwierdza to obiegową opinię o dwóch najsilniejszych adwersarzach polskiej sceny politycznej, jej dwóch skrajnych biegunach. Są to jednocześnie ugrupowania najbardziej kontrowersyjne, budzące najwięcej emocji. W wymiarze praktycznym oznacza to natomiast, że podbieranie wyborców między tymi ugrupowaniami nie ma szans powodzenia. Siła biografii Wśród polskich wyborców nadal bardzo ważny jest stosunek do przeszłości, na wyborcze preferencje w sposób istotny wpływają biografie poszczególnych ludzi. Blisko połowa osób, które w 1981 roku należały do NSZZ "Solidarność", dzisiaj chce głosować na AWS. I analogicznie, niemal 50 proc. z tych, którzy byli wówczas członkami związków branżowych, deklaruje się teraz jako wyborcy SLD. Jeszcze silniejsza jest zależność między przynależnością do PZPR w roku 1989 a obecnymi preferencjami politycznymi. 60 proc. byłych członków PZPR to wyborcy SLD. Także "biograficzny skład" wyborców ROP potwierdza tezę o sile dawnych podziałów politycznych. Tylko 3 proc. elektoratu ROP stanowią osoby należące w przeszłości do PZPR, natomiast jest tam relatywnie dużo członków "Solidarności" z roku 1981. Ta biograficzna analiza informuje też o interesującym składzie wyborców Unii Wolności, partii należącej do obozu Polski posierpniowej. Otóż wśród potencjalnych wyborców UW jest więcej byłych członków PZPR z roku 89 niż osób należących kiedyś do "Solidarności". Pod tym względem Unia Wolności jest zdecydowanie najbliższa - w porównaniu ze wszystkimi innymi ugrupowaniami - SLD; w znacznie większym stopniu niż lewicowa Unia Pracy. Identyfikacja w cenie W ocenie socjologów duże znaczenie dawnych podziałów dla dzisiejszych orientacji politycznych wyborców jest jednym z argumentów przemawiających za tym, że nadchodzące wybory do parlamentu będą przede wszystkim wyborami identyfikacji ideologicznej, nie zaś walką programów. Mimo dużej niejasności wśród komentatorów, co na naszej scenie politycznej oznacza prawicowość, a co lewicowość, sondaże wskazują, że poglądy polityczne - właśnie prawicowość, lewicowość, centrowość - są głównym czynnikiem wyboru przy urnie tego, a nie innego ugrupowania. Najsilniej tę zależność widać w odniesieniu do AWS i ROP - jeśli chodzi o poglądy prawicowe, a w odniesieniu do SLD - jeśli chodzi o poglądy lewicowe. Dla wyborców podstawowym kryterium wyróżniającym natomiast obie Unie: Wolności i Pracy jest ich niejasne umiejscowienie na scenie politycznej. Na przykład wśród zwolenników UW są niemal w równym stopniu osoby deklarujące swoje poglądy jako prawicowe i jako lewicowe. Najprawdopodobniej właśnie ta "niedookreśloność" tych partii jest elementem przyciągającym zwolenników. Oddzielną grupę stanowią partie interesu. Badania opinii publicznej potwierdzają rozpowszechnioną tezę, że PSL jest "partią klasową", broniącą interesu jednej grupy społecznej, czyli mieszkańców wsi. Tak właśnie postrzegają to ugrupowanie jego sympatycy. Analogiczną "orientację" ma umieszczana od niedawna w sondażach Krajowa Partia Emerytów i Rencistów, która jest postrzegana jako obrońca emerytów, i to stanowi o jej sile. Dla części wyborców wyznacznikiem SLD jest także uważanie jej za partię interesu określonej grupy; nie tylko lewicowość decyduje o jej społecznym "image'u". Konsekwencje wyrazistości Ugrupowania wyraziste, dość jednoznacznie określone ideowo, i przez to bardziej kontrowersyjne - takie jak SLD, ROP, AWS - mają teoretycznie mniejsze możliwości poszerzenia kręgu swoich wyborców. (Choć właśnie tę wyrazistość cenią w nich wyborcy, o czym świadczy ich pozycja w rankingach poparcia.) Właśnie one zajmują pierwsze miejsca, jeśli chodzi o posiadanie tzw. elektoratu negatywnego, czyli deklarację, że "nigdy na tę partię nie będę głosował". Sytuacja zmienia się, gdy ankietowani mają podać partię drugiego wyboru. Najwięcej chętnych do głosowania, jako na partię rezerwowa, ma Unia Pracy, ale dwa kolejne miejsca zajmują już ROP i AWS. Możliwości kradzieży Dokładnie połowa wyborców ROP podaje jako partię rezerwową AWS. Z kolei co czwarty zwolennik AWS uważa ROP za ugrupowanie "drugiego wyboru". Między tymi dwoma ugrupowaniami możliwości "kradzieży wyborców" są największe. Dużo wyborców może stracić na rzecz AWS także Unia Wolności - 30 proc. jej obecnych sympatyków wskazuje na możliwość poparcia Akcji. W drugą stronę ta zależność zachodzi w dużo mniejszym stopniu. Ciekawe jest - w kontekście podobieństw biografii wyborców SLD i UW - że tylko 6 proc. zwolenników Unii traktuje SLD jako partię drugiego wyboru. W kierunku: z SLD do UW potencjalny przepływ jest jednak dwukrotnie większy. Jeśli chodzi o Unię Pracy, to w niemal równym stopniu grozi jej oddanie sympatyków na rzecz SLD i UW (odpowiednio 28 proc. i 26 proc. deklarowanych wyborców UP wskazuje na te ugrupowania jako na "drugi wybór"). Podobna możliwość ucieczki wyborców istnieje w odwrotnym kierunku: z SLD do UP. Ale już mniejsza, jeśli chodzi o przepływ z UW do UP (16 proc.) Swoją centrową pozycje potwierdzają zwolennicy PSL. Dokładnie tyle samo (po 18 proc.) jako partię rezerwową wskazuje SLD, co AWS - czyli oba bieguny polskiej sceny politycznej. W minimalnym stopniu natomiast przepływ wyborców jest możliwy w relacjach Unia Wolności - PSL oraz Unia Pracy - PSL. W tych przypadkach w obie strony możliwości kradzieży są minimalne. Wieloznaczność wskazówek Analiza sondażu informującego o "partiach drugiego wyboru" jest wskazówką dla poszczególnych komitetów wyborczych, gdzie znajdują się najwięksi konkurenci i komu można by "uwieść" wyborców, by powiększyć swój stan posiadania. Z tej analizy wynika na przykład, że Unia Wolności nie ma żadnego interesu w krytykowaniu PSL. Mimo to jej przewodniczący Leszek Balcerowicz często występuje z zarzutami pod adresem Stronnictwa. I nie oznacza to wcale, że działa nieracjonalnie z punktu widzenia poszerzania elektoratu swojej partii. W ten sposób stara się zapewne przyciągnąć do siebie tę część sympatyków AWS, która bardzo krytycznie odnosi się do PSL (przewodniczący AWS raczej przychylnie wypowiada się o ugrupowaniu Waldemara Pawlaka). Mimo to podstawą - chociaż oczywiście niewystarczającą - kampanijnej strategii poszczególnych ugrupowań będzie w najbliższych miesiącach wiedza o sympatiach w swoim gronie wyborców. I im bardziej będzie się zbliżał dzień głosowania, tym silniejsze będą wzajemne ataki na siebie partii zdawałoby się sobie najbliższych. Co zresztą jest zgodne z porzekadłem, że największa nienawiść zdarza się wśród członków tej samej rodziny. W materiale wykorzystano sondaże CBOS z marca 97 na 1185 - osobowej próbie losowej dorosłej ludności Polski oraz badania z tego samego okresu PBS i OBOP.
Do parlamentu wejdzie sześć ugrupowań. Pozycja dwóch, jako liderów, jest niekwestionowana. Chodzi o Sojusz Lewicy Demokratycznej i Akcję Wyborczą Solidarność. W sumie przejmują 60 proc. głosów. W "czwórce" pozostałych dokonują się roszady kolejności. Ostateczny wynik będzie zależał od tego, któremu ugrupowaniu uda się zabrać innym najwięcej wyborców. ani SLD, ani AWS nie powinny liczyć na więcej niż trzydzieści kilka procent poparcia. Rzadko SLD jest wskazywany jako "partia drugiego wyboru". Mniej "zamknięty" charakter ma AWS. Częściej jest wymieniana jako "partia drugiego wyboru". dwie trzecie wyborców SLD wyklucza możliwość głosowania na AWS. bardziej "ortodoksyjni" są zwolennicy Akcji. Trzy czwarte z nich nigdy nie poparłoby Sojuszu. oznacza to, że podbieranie wyborców między tymi ugrupowaniami nie ma szans. Wśród wyborców ważny jest stosunek do przeszłości. połowa osób, które należały do NSZZ "Solidarność", chce głosować na AWS. I 50 proc. tych, którzy byli członkami związków branżowych, deklaruje się jako wyborcy SLD. "biograficzny skład" wyborców ROP potwierdza tezę o sile podziałów politycznych. 3 proc. elektoratu ROP stanowią osoby należące do PZPR. wybory będą wyborami identyfikacji ideologicznej. poglądy polityczne są głównym czynnikiem wyboru ugrupowania. tę zależność widać w odniesieniu do AWS i ROP - jeśli chodzi o poglądy prawicowe, a do SLD - jeśli chodzi o poglądy lewicowe. Oddzielną grupę stanowią partie interesu. PSL jest "partią klasową". Ugrupowania wyraziste mają mniejsze możliwości poszerzenia kręgu wyborców. połowa wyborców ROP podaje jako partię rezerwową AWS. co czwarty zwolennik AWS uważa ROP za ugrupowanie "drugiego wyboru". Między tymi dwoma ugrupowaniami możliwości "kradzieży wyborców" są największe. wyborców może stracić na rzecz AWS także Unia Wolności. Ciekawe jest że tylko 6 proc. zwolenników Unii traktuje SLD jako partię drugiego wyboru. z SLD do UW potencjalny przepływ jest dwukrotnie większy.
Jedynym polem konfliktu SLD z Kościołem może stać się chęć znowelizowania ustawy antyaborcyjnej Sanacja bez odwetu RYS. PAWEł GAŁKA JAN ORDYŃSKI Najbliższe wybory parlamentarne wygra zapewne, i to wysoko, Sojusz Lewicy Demokratycznej. Cieszy to oczywiście sympatyków lewicy i działaczy Sojuszu. Niektórych nawet aż za bardzo. Już teraz nie mogą pohamować swych politycznych ambicji i personalnych apetytów, dzieląc przysłowiową skórę na niedźwiedziu. Politycy ci rozprawiają o czekających Polskę po triumfie SLD roszadach personalnych i nominacjach w ich następstwie. Myślę, że większość elektoratu SLD nie tego oczekuje po zwycięzcy wyborów, kimkolwiek on będzie. Wróćmy jednak do spodziewanej wygranej SLD. Najwięcej obaw jest związanych z odwetem politycznym i personalnym na obecnie rządzącym obozie. W niemałym stopniu winien powstania takiej żądzy odwetu jest zresztą sam obóz. Dawał bowiem wielokrotnie dowody zachłanności na posady po swoim zwycięstwie w 1997 roku. Często żenującej, czasem aż śmiesznej. Przeprowadzał też, będące wyrazem małostkowości, czystki personalne, żeby wspomnieć administrację państwową i służby specjalne. Bywało i tak, że musieli z urzędów i służb odejść ludzie, którzy przyszli tam pracować - z pożytkiem dla państwa - po 1989 roku i nie tknęły ich wszystkie trzy rządy SLD - PSL. Służba cywilna. Nie wasza, nie nasza Co w tej sytuacji powinien zrobić nowy gabinet? Należałoby życzyć sobie, aby przyszły premier w swoim pierwszym sejmowym exposé jednoznacznie zadeklarował, że wreszcie skończył się czas odwetu na poprzednio rządzących, że odejdą, zresztą zgodnie z ustawą, tylko ci, którzy zajmują stanowiska polityczne, i ich najbliżsi współpracownicy oraz osoby skompromitowane nieuczciwością i nieudolnością. Reszta zaś może bezpiecznie pracować. W ten sposób ruszy wreszcie tworzenie służby cywilnej z prawdziwego zdarzenia. Nie naszej i nie waszej, jak to dotąd bywało. Sukces w tej dziedzinie będzie miał ogromne znaczenie dla normalnego, przejrzystego funkcjonowania państwa. Również dla jego zmagań z pleniącą się - sprawiedliwość wymaga zaznaczenia, że przecież nie od trzech lat - korupcją. Walka z korupcją Tej pladze nowa ekipa musi wydać walkę na śmierć i życie, a jej "ofiarami" muszą paść wszyscy, którzy na to zasłużyli. Bez żadnej taryfy ulgowej i bez względu na polityczne afiliacje. Będzie to oczywiście wymagało ogromnej determinacji i pracy, bo wiele bardzo złego już się stało. Czy casus byłego wojewody katowickiego jest najbardziej drastyczny? Gdy wspominam o determinacji, myślę nie tylko, i może nie przede wszystkim, o wymiarze sprawiedliwości. Muszą wreszcie powstać i wejść w życie, głównie w sferze gospodarki, od dawna zapowiadane mechanizmy, które w największym, jak to możliwe, stopniu wyeliminują możliwości korupcji. Wiele krajów ma to już za sobą, i to na tyle skutecznie, że od dłuższego czasu nie są wstrząsane tego typu aferami. A jeżeli już do nich dojdzie, to sprawcy nie mogą liczyć na żadną taryfę ulgową. Ani polityczną, ani prokuratorską. Trafiają na polityczny śmietnik i... do więzienia. Jest to dla wszystkich oczywiste. Jeśli w Polsce dojdzie do rzeczywistej, a nie tylko werbalnej sanacji, to jej autorzy mogą uzyskać dość szybko, i na dodatek bez ogromnych wydatków, spory kredyt zaufania społecznego, potrzebny im do dokonywania znacznie kosztowniejszych zmian i reform. Administracja państwowa i samorządowa Po dwóch latach działania reformy administracyjnej i samorządowej wiadomo, jakie są jej największe słabości. Przede wszystkim koszt obu administracji w porównaniu z efektami, jakie przyniosły ich działania. Na dodatek przyjęte rozwiązania raczej nie uprościły procesu podejmowania decyzji, a wręcz go zagmatwały. Być może jest to też efekt zwiększenia liczby urzędników, w tym wysokiego szczebla. Warto policzyć ich liczbę, począwszy od wicewójtów i wiceburmistrzów po wiceministrów i równorzędnych im urzędników w rozmaitych urzędach centralnych. Zredukowanie ich liczby, nawet ustawowe, jeśli inaczej się nie uda, na pewno uprościłoby proces zarządzania. Nie domagam się od przyszłej większości parlamentarnej likwidacji Senatu, raczej zbędnego w kraju jednolitym narodowościowo, jakim jest Polska. Wiem, że zostałoby to uznane prawie za zamach na demokrację. Choć coś takiego zrobiły na przykład kraje skandynawskie. Radykalne uproszczenie wszystkich struktur administracyjnych, łącznie z osławionymi już kasami chorych, i wiążące się z tym ich odchudzenie personalne na pewno spotkałoby się ze społeczną aprobatą. Służby specjalne i lustracja Niedawne wybory prezydenckie, a właściwie wydarzenia je poprzedzające, jeszcze raz przypomniały o tym, że państwo nie potrafiło po 1989 roku stworzyć swoich służb specjalnych i w normalny sposób ich wykorzystywać. Społeczeństwo właściwie nie wie, po co istnieją i dlaczego przeznaczane na nie pieniądze nie trafiają na przykład do policji. Dowiaduje się zaś, i to praktycznie od samego początku (sprawa pieczęci w paszporcie Tymińskiego), przy okazji rozmaitych skandali politycznych, z których najgłośniejsza była afera Olina. Zasadniczą winę za ten stan ponoszą oczywiście politycy. Gdyby nie było odpowiedniego klimatu politycznego i zapotrzebowania na te "usługi", a potem pobłażania, gdyby w porę stworzono odpowiednie, od lat praktykowane na przykład w państwach NATO, zabezpieczenia, to dzisiaj najprawdopodobniej nie byłoby problemu. A tak jest i w każdej chwili możemy mieć do czynienia z nowym, niekontrolowanym wybuchem. Tym prawdopodobniejszym, że trwa, prowadzona w myśl bardzo niejasnych reguł, lustracja, a na dodatek wybory za pasem. Przed nimi raczej nic się nie zmieni. Tak więc zaraz po wyborach należałoby potwierdzić to, o czym teraz się tylko mówi i pisze. Wydaje się, że ujawnione przez SLD i UW projekty zmian dotyczących służb specjalnych i lustracji stanowią dobry punkt wyjścia. Nie wystarczy oczywiście likwidacja stanowiska ministra koordynatora służb specjalnych czy rozstanie się ze służbą rozpolitykowanych lub "spiskogennych" funkcjonariuszy. Jeśli zaś chodzi o ustawę lustracyjną, to nie wydaje mi się już politycznie możliwe jej całkowite uchylenie. Jej nowelizacja powinna więc zmierzać w kierunku zaproponowanym przez UW, z bardzo mocnymi gwarancjami procesowymi dla lustrowanego - że dopiero odrzucenie przez Sąd Najwyższy jego skargi kasacyjnej powoduje uruchomienie sankcji przewidzianych w ustawie. Nie jest to zbyt czysta konstrukcja prawna, ale myślę, że nie gorsza od już istniejącej, czyli dwuinstancyjnego postępowania prowadzonego przez ten sam Sąd Apelacyjny. Z czasem procesy lustracyjne umrą śmiercią naturalną, a ustawodawca powinien w tym czasie zadbać o stworzenie cywilizowanego procesu sprawdzania przez służby specjalne osób zajmujących newralgiczne stanowiska państwowe. Stosunki z Kościołem Ewentualny rząd lewicowy stanie przed problemem ułożenia sobie stosunków z hierarchią Kościoła rzymskokatolickiego. Nie widzę tu większych zagrożeń, oprócz jednego, o którym za chwilę. Konfliktów się nie spodziewam, bo właściwie nikt już z liczących się polityków lewicy nie kwestionuje konkordatu i nie chce wdawać się w spory z hierarchią. Nie walczono z Kościołem, i o tym warto pamiętać, również w latach 1993 - 1997. Spór o ratyfikację konkordatu należałoby natomiast, z perspektywy czasu, widzieć raczej w kategoriach dyskusji na temat kształtu demokratycznego państwa. Towarzyszyła jej też, co nie bez znaczenia, pełna emocji debata konstytucyjna, w której przecież i z prawej strony, i z ust duchownych padały bardzo mocne słowa. Nikt też nie zamierza wyprowadzać lekcji religii ze szkół publicznych. Może należałoby zadbać o to, by dzieci na nią nie uczęszczające mogły korzystać z przewidzianych w programie zajęć z etyki. Dzisiaj jest to fikcja. Jedynym polem konfliktu, i to ostrego, może stać się chęć znowelizowania ustawy antyaborcyjnej. Wiele środowisk, w tym kobiecych, z którymi SLD musi się liczyć, wyraźnie sobie tego życzy. Chodzi im o zmiany mające uchylić przepisy kodeksu karnego penalizujące aborcję. Uważam, że państwo nie musi, a może nawet nie powinno, ułatwiać zabiegów aborcyjnych. Cały jego wysiłek powinien skupić się wyłącznie na udzieleniu pomocy potrzebującej młodej matce. Angażowanie natomiast prawa karnego i aparatu represji w rozwiązywanie kwestii aborcyjnej wydaje mi się absurdem ośmieszającym państwo. Zwróciłem uwagę tylko na kilka problemów, istotnych, według mnie, dla klimatu działania państwa pod rządami, możliwymi, choć na pewno nie przesądzonymi, lewicy. Wybrałem te, bo wydaje mi się, że szybkie uporanie się z nimi na pewno będzie świadczyło o przejrzystych intencjach nowej ekipy. Przysporzy jej zaufania, tak potrzebnego przy zmaganiu się z czekającymi ją horrendalnymi problemami gospodarczymi i społecznymi. Ich rozmiary są już dziś bardzo wyraźnie widoczne.
Najbliższe wybory parlamentarne wygra zapewne Sojusz Lewicy Demokratycznej. Najwięcej obaw jest związanych z odwetem politycznym i personalnym na obecnie rządzącym obozie. Należałoby życzyć sobie, aby przyszły premier jednoznacznie zadeklarował, że skończył się czas odwetu. W ten sposób ruszy tworzenie służby cywilnej z prawdziwego zdarzenia. Sukces w tej dziedzinie będzie miał ogromne znaczenie dla normalnego funkcjonowania państwa. Również dla jego zmagań z pleniącą się korupcją. Tej pladze nowa ekipa musi wydać walkę na śmierć i życie. Ewentualny rząd lewicowy stanie przed problemem ułożenia sobie stosunków z hierarchią Kościoła rzymskokatolickiego. Jedynym polem konfliktu, i to ostrego, może stać się chęć znowelizowania ustawy antyaborcyjnej. Wiele środowisk z którymi SLD musi się liczyć, wyraźnie sobie tego życzy. Chodzi im o zmiany mające uchylić przepisy kodeksu karnego penalizujące aborcję.
PRZEMYSł FILMOWY Z likwidowanego Studia Filmowego "Semafor" pracownicy chcą ratować, co się da Reanimacja animacji Produkcja filmowa w "Semaforze" malała od kilku lat, bo telewizja ograniczała zamówienia na animacje, zmniejszała się liczba koprodukcji, ubywało zamówień producentów zagranicznych i krajowych na usługi. Na zdjęciu kadr z filmu "Siedmiomilowe buty". (C) SEMAFOR JERZY WÓJCIK Likwidator łódzkiego Studia Filmowego "Semafor" zaoferował w lutym do sprzedaży nieruchomość z XIX-wieczną willą przy ul. Bednarskiej 42. To jeden z trzech głównych obiektów studia "Semafor". Za kilka tygodni odbędzie się przetarg. Dwie kolejne nieruchomości z budynkami, przy ul Pabianickiej oraz w Tuszynie k. Łodzi, sprzedawane będą po sfinalizowaniu procesu uwłaszczenia. "Semafor" padł w ubiegłym roku. 6 października odwołany został dyrektor, a w dwa dni później w studiu zjawił się likwidator Krzysztof Grabowski. - Decyzję o likwidacji wymusiły twarde prawa ekonomii. Studio przestało produkować filmy, jego zadłużenie pogłębiało się - wyjaśniał "Rz" Stefan Cimaszewski, dyrektor Zespołu Organizacyjno-Prawnego w Komitecie Kinematografii. Przyczyny upadku Produkcja filmowa w "Semaforze" malała od kilku lat, bo telewizja ograniczała zamówienia na animacje, zmniejszała się liczba koprodukcji, ubywało zamówień producentów zagranicznych i krajowych na usługi. Wstrzymano budowę nowego studia. Redukowano zatrudnienie, ale te zabiegi nie były skuteczne. Upadek łódzkich instytucji filmowych zaczął się w początkach lat 90., gdy załamała się planowana przez ówczesnego szefa kinematografii Juliusza Burskiego, koncepcja restrukturyzacji polskiego kina. - Anachroniczne przepisy ustawy o kinematografii pętały inicjatywę. Mecenat Komitetu Kinematografii zgasł, a niezbyt zaradne kierownictwo "Semafora" (przez kilka lat studiem kierował p.o. dyrektor Andrzej Strąk) nie umiało znaleźć metody wyrwania się z zapaści. Ograniczane zamówienia telewizji, pogrążały nas - oceniają dziś lata 90. bezrobotni filmowcy z "Semafora". Rosło zadłużenie wobec skarbu państwa, ZUS, energetyki i szwajcarskiego Sondora. Likwidator zwolnił od razu połowę z czterdziestu pracowników. Zrobił przegląd majątku, pogrupował go w tzw. pakiety i przed czterema tygodniami na pierwszym przetargu sprzedał drobną część zasobów upadłego studia, niezwiązaną bezpośrednio z produkcją filmów, m.in. maszyny do obróbki drewna oraz metalu: piły tarczowe, heblarki, frezarki. Dochód z licytacji był niewielki - 43 tys. zł. - Celem każdej likwidacji jest przede wszystkim zaspokojenie wierzycieli. "Semafor" ma ich wielu - wyjaśnia Krzysztof Grabowski. - Jednak przedsiębiorstwa można likwidować na różne sposoby. Można powiedzieć pracownikom, że ich losy i inicjatywy przestały interesować likwidatora oraz jego mocodawców, bo instytucja upadła. Można także spojrzeć na sprawę szerzej, minimalizować straty, jakie ponosi kultura i ratować, co się da. Liczby i sztuka "Semafor" zasłużył się polskiej animacji. Przez prawie pół wieku realizował filmy rysunkowe, lalkowe, "kombinowane" lalkowo-aktorskie i eksperymentalne. Były one oglądane i nagradzane na świecie. Studio Filmów Lalkowych w Tuszynie, od lat oddział "Semafora", osiągnęło w lalkarstwie mistrzostwo. Robiło je do własnych realizacji i na zamówienie. W "Semaforze" rodziły się wieloodcinkowe seriale, jak choćby francusko-polskie "Przygody Misia Colargola" (53 odcinki), rodzimy lalkowo-aktorski "Miś Uszatek" (104), "Klub Profesora Tutki" (13). W "Semaforze" robili swe filmy studenci i absolwenci "Filmówki" oraz wybitni twórcy polskiej animacji: Edward Sturlis, Daniel Szczechura, Piotr Dumała, Tadeusz Wilkosz. Eksperymentował tam przez kilka lat Zbigniew Rybczyński i zrealizował m.in. uhonorowane Oscarem "Tango". Wie o tym likwidator. - "Semafor" mógł produkować nie tylko dobranocki, ale także filmy animowane dla widza w każdym wieku. - Dlaczego ich nie robił? - zastanawia się. - Popularność amerykańskich pełnometrażowych animacji pokazywanych w Polsce dowodzi, że dorośli widzowie chcą je oglądać. Nie chciałbym, aby pieniądze przesłoniły wszystko, a polskie dzieci musiały oglądać wyłącznie kreskówki z awanturami bohaterów koreańskich albo amerykańskich. Nasza telewizja kupuje je dlatego, że są tańsze. I przyczynia się do upadku rodzimej twórczości, dlatego staram się ratować, co można - dodaje likwidator. Grupa byłych pracowników Studia Filmowego "Semafor", zawiązała spółkę Se-Ma-For. Wynajmuje pokój w kamienicy studia przy Pabianickiej, kończy dwa rozpoczęte filmy i planuje nowe. - Uznaliśmy, że najcenniejszą częścią w naszej produkcji animowanej jest realizacja filmów lalkowych. Mistrzów lalkarzy nie ma na świecie wielu. Postanowiliśmy zatem ocalić tę produkcję oraz najwcześniejszą nazwę studia - mówi Zbigniew Żmudzki, były kierownik Zakładu Realizacji Filmów "Semafora", obecnie szef 13-osobowej spółki Se-Ma-For. Akcja ratunkowa - Zależało nam również na dokończeniu dwóch zaawansowanych filmów dla telewizji. Są to "Supełki na sznurowadle" Stanisława Lenartowicza i "Podróż Doktora Mordziaczka", dziewiąty odcinek z serii "Mordziaki", reżyserowany przez Mariana Kiełbaszczaka. Zacząłem pertraktować z TVP, aby nie przerywano tej produkcji- dodaje kierownik Żmudzki. - Zwróciliśmy się do szefa Komitetu Kinematografii o umożliwienia nam korzystania z najstarszej nazwy studia. Tadeusz Ścibor-Rylski, przewodniczący KK, zgodził się. W grudniu 1999 r. zarejestrowaliśmy spółkę - dodają jej sygnatariusze. - Myślimy teraz o powołaniu fundacji Se-Ma-For, która zajęłaby się m.in. egzekwowaniem praw autorskich filmowców animatorów, promowaniem ich dorobku, umożliwianiem startu debiutantom. Zamierzamy zakupić na przetargu w "Semaforze" potrzebny, choć leciwy sprzęt, realizować nie tylko animacje. Powstaje już dokument o Antonim Bohdziewiczu "Człowiek zwany Czwartkiem", reżyserem jest Leszek Baron. A w bliskich planach mamy film lalkowy, przygotowywany w koprodukcji z Duńczykami. W innym pokoju kamienicy "Semafora" były p.o. dyrektor Andrzej Strąk spotyka się z kilkunastoosobową grupą byłych pracowników. Zamierzają powołać "swoje" stowarzyszenie realizatorskie, również z nazwą likwidowanej firmy w szyldzie. Też chcą zakupić potrzebne im kamery, sprzęt i robić filmy animowane. - Wyposażenie likwidowanego studia: kamery, stoły montażowe, oświetlenie pogrupowaliśmy w tzw. pakiety. Będą je mogli kupić wedle potrzeb realizatorzy należący do spółki Se-Ma-For, ci związani z powstającym stowarzyszeniem, a także filmowcy niezwiązani z byłym "Semaforem"; w budynku przy Pabianickiej od dawna wynajmowały pomieszczenia różne firmy filmowe - mówi likwidator. - Uważam, że wyprzedawany sprzęt powinien służyć kinu - akcentuje. Co się stanie z filmami "Semafora", rekwizytami, lalkami? - Filmy są własnością skarbu państwa. Dziś sprzedajemy telewizjom wyłącznie licencje na ich emisje. W zarządzeniu o likwidacji "Semafora" zapisano, że Komitet Kinematografii wytypuje instytucje kinematografii, którym przekazany zostanie dorobek filmowy - wyjaśnia likwidator. Likwidacja zaczęła się. Finał wydaje się odległy. Likwidator musi wyjaśnić jeszcze sporo spraw majątkowych, a sądy pracują nieśpiesznie. Czy pierwsze przetargi ujawnią konflikty, dowiemy się wkrótce. Wartość majątku "Semafora" oszacowano wstępnie na 5-5,5 mln zł; koszty utrzymania likwidowanej instytucji sięgają obecnie ok. 97 tys. zł (przed likwidacją 150 tys.). Zadłużenie studia wobec ZUS przekroczyło 600 tys. złotych; za zużytą energię elektryczną i wodę powinien "Semafor" zapłacić ponad 500 tys.; za uwłaszczenie studia - 430 tys. zł; 194 tys. ma zwrócić Funduszowi Świadczeń Pracowniczych. Dług wobec szwajcarskiej firmy Sondor za sprzęt do nagrywania dźwięku sprowadzony do Łodzi przed laty, przekroczył 5 mln zł. Czy likwidowany "Semafor" zostanie zobligowany do spłaty tej wierzytelności, zadecyduje Szwajcarski Sąd Federalny w Lozannie.
Likwidator łódzkiego Studia Filmowego "Semafor" zaoferował w lutym do sprzedaży nieruchomość z XIX-wieczną willą. Za kilka tygodni odbędzie się przetarg. Dwie kolejnenieruchomości sprzedawane będą po sfinalizowaniu procesu uwłaszczenia. "Semafor" padł w ubiegłym roku. Decyzję o likwidacji wymusiły twarde prawa ekonomii. Studio przestało produkować filmy, jego zadłużenie pogłębiało się. Produkcja filmowa w "Semaforze" malała od kilku lat, bo telewizja ograniczała zamówienia na animacje, zmniejszała się liczba koprodukcji, ubywało zamówień producentów zagranicznych i krajowych na usługi. Wstrzymano budowę nowego studia. Redukowano zatrudnienie, ale te zabiegi nie były skuteczne. Upadek łódzkich instytucji filmowych zaczął się w początkach lat 90. "Semafor" zasłużył się polskiej animacji. Przez prawie pół wieku realizował filmy rysunkowe, lalkowe, "kombinowane" lalkowo-aktorskie i eksperymentalne. Były one oglądane i nagradzane na świecie. Grupa byłych pracowników Studia Filmowego "Semafor", zawiązała spółkę Se-Ma-For. Wynajmuje pokój w kamienicy studia przy Pabianickiej, kończy dwa rozpoczęte filmy i planuje nowe. W innym pokoju kamienicy "Semafora" były p.o. dyrektor spotyka się z kilkunastoosobową grupą byłych pracowników. Zamierzają powołać "swoje" stowarzyszenie realizatorskie, również z nazwą likwidowanej firmy w szyldzie. Też chcą zakupić potrzebne im kamery, sprzęt i robić filmy animowane. Likwidacja zaczęła się. Finał wydaje się odległy. Likwidator musi wyjaśnić jeszcze sporo spraw majątkowych, a sądy pracują nieśpiesznie. Czy pierwsze przetargi ujawnią konflikty, dowiemy się wkrótce.
REPATRIACJA Z Kazachstanu chcą wyjechać wszyscy Polacy. Obowiązujące od stycznia przepisy ułatwiają ich repatriację, ale nie gwarantują startu w nowej ojczyźnie. Uciec jak najdalej Wizyta Polaków z Kazachstanu zorganizowana w 1997 roku przez Polską Akcję Humanitarną. Na zdjęciu Anna Radecka z Kustanai przyjmowana przez państwa Koralów z Torunia. FOT. JACEK DOMIŃSKI IWONA TRUSEWICZ - Kiedy już dostaliśmy zgodę na wyjazd, nie mogłam wyjść na ulicę czy do sklepu, bo wszyscy nam zazdrościli, oblegali i prosili, żeby im też pomóc wyjechać - opowiada trzydziestokilkuletnia Anna Polańska, z domu Tarnopolska, repatriantka z kazachskiego kołchozu Podolskie. Jej polszczyzna jest mieszaniną rosyjskiego, ukraińskiego i polskiego. Lepiej mówią po polsku synowie 7-letni Sergiusz i 5-letni Aleksiej. Małomówny mąż Czesław Polański wspomina, że z Kazachstanu uciekają wszyscy - Niemcy do Niemiec, Rosjanie do Rosji, Ukraińcy na Ukrainę. Nie sposób sprzedać domu, bo Kazachowie nie kupują. Przychodzą i mówią, że i tak tylko oni będą tu żyć. - Dwa lata zbieraliśmy papiery. Wytriepietało nam to duszu. Za wszystko trzeba było płacić. Do stolicy Ałma Aty jedzie się z Podolskiego trzydzieści osiem godzin w jedną stronę. Trzy razy musieliśmy tam jeździć z papierami. Krowy, świnie sprzedane na dokumenty. Kiedy już jechaliśmy do Polski, to myślałam, że nie dojedziemy żywe. W pociągu do Moskwy nie było wody, brud straszny, Kazachy chodziły pijane - wspomina Anna Polańska. Polańscy przyjechali do Polski w czerwcu ubiegłego roku. Pomogła siostra Anny, Nina Markowska, która w 1994 roku wraz z rodziną zamieszkała w Bezławkach, gmina Reszel. Polańskich przyjęła sąsiednia miejska gmina Mrągowo. Otrzymali wyposażone mieszkanie w bloku i pracę na pół roku. Ona - w przedszkolu, on w prywatnym zakładzie samochodowym. Nie mówią, że im trudno. Podają, ile zarabiają - ona 430 zł, on - mniej niż 400 zł. Nowe, obowiązujące od tego roku, przepisy zwalniają gminy z obowiązku zapewnienia repatriantom życiowego startu. Kazachstańskim Polakom nikt nie opisuje trudności, które czekają na nich w nowej ojczyźnie. A oni nie pytają. Polska to dla większości jedyna szansa na ucieczkę z kraju, w którym życie stało się pasmem udręk. Ludzie radzieccy Jerzy Koszewski prawie dwa lata uczył języka polskiego setkę dzieci w czterech szkołach rejonu Szortandy pod Akmołą. Z ostatniego pobytu w Kazachstanie wrócił 28 grudnia ubiegłego roku: - Przyjechałem w połowie listopada. W Szortandy było minus trzydzieści siedem stopni mrozu. Mieszkanie miałem w pięciopiętrowym bloku, w osiedlu, w którym od trzech lat nie działa kotłownia. Ludzie ogrzewają lokale "burżujkami". Rury piecyków wystają z okien wszystkich mieszkań. Wiele miejscowości w ogóle nie ma wody. W większych pojawia się od święta, najczęściej w nocy, wtedy odbywają się masowe prania, a wszystkie pojemniki napełniają się na zapas. Światło włączają od drugiej do czwartej w nocy. Ludzie nie mają pracy, a ci, którzy mają, od miesięcy nie dostają wypłat. Po przenosinach stolicy z Ałma Aty do Akmoły, urzędy obejmują Kazachowie. Europejczycy dostają wymówienia. To wszystko zmusza ludzi do ucieczki. Koszewski pomógł wyjechać do Polski pięciu rodzinom repatrianckim. Mówi, że pomaga biednym i takim, za których nie będzie się musiał wstydzić. Jedna rodzina trafiła do Oświęcimia, drugą przyjęła gmina Krasnosielsk. Dwie rodziny pojadą w Koszalińskie, a jedna do Małdyt w Olsztyńskiem. - Długo szukaliśmy nauczyciela angielskiego. Pan Koszewski zaproponował, że znajdzie go wśród Polaków w Kazachstanie. W ten sposób trafi do nas anglistka Tatiana Kaczorowska z synem Jerzym. Status repatrianta jest w trakcie załatwiania. Gmina przygotowała dla nich trzypokojowe mieszkanie i pracę. Syn ma wykształcenie rolnicze, więc i dla niego znajdziemy zatrudnienie - mówi Stanisława Domańska, sekretarz gminy w Małdytach. Nauczyciel Koszewski nie ma złudzeń, co do motywów kazachskiej repatriacji: - To typowa emigracja ekonomiczna. Pięćdziesięcio-, czterdziestolatków i młodszych gna do Polski lepszy byt dla siebie i perspektywy dla dzieci. Gdyby nie rozpad Związku Radzieckiego, to nikt by nie chciał wracać. To wszystko ludzie radzieccy, tam wychowani, nie mówiący po polsku, nie znający naszej historii ani nawet historii swoich rodzin. Do dziś obchodzą wszystkie komunistyczne święta, wspominają jak wtedy było dobrze. Słowa Koszewskiego zupełnie nie przystają do historii rodziny Kułakowskich, która 21 grudnia ubiegłego roku zjechała do Witoszewa w gminie Zalewo. 75-letni Mieczysław i 72-letni Alfons wrócili do kraju, w którym nie mieszkali nigdy. Przetrwał w snach, prenumerowanej gazecie "Przyjaźń" i języku dzieciństwa pielęgnowanym wspomnieniami i marzeniami. Pieszo przez tajgę Na początku była Osiczna. Polska wieś na radzieckiej Ukrainie. W polskim narodowościowym okręgu, tzw. marchlewszczyźnie. Polacy żyli tu w nierealnym świecie pozornej swobody, za której granicami zaczynał się świat stalinowskiego terroru. Do 1930 r. niewiele o nim wiedzieli. Z mgły wspomnień Mieczysława Kułakowskiego wyłania się obora pełna krów, własny młyn, ziemia i duży drewniany dom, w którym razem mieszkali czterej bracia Kułakowscy - Ambroży, Grzegorz, Józef i Albin z żoną Bronisławą - rodzice Mieczysława. W 1930 roku zawalił się świat marchlewszczyzny i Kułakowcy znaleźli się w bydlęcym wagonie z czterdziestoma pięcioma kilogramami bagażu. Mieczysław miał siedem, a Alfons cztery lata. Tych dziecięcych lat musiało im starczyć, aby zachować w sobie Polskę przez całe dorosłe życie. Trafili do obozu Jaja pod Tomskiem. Baraki z mokrych drewnianych bali, brak pieców, tłok, robactwo, wszy, tyfus... Potem ucieczka z matką do stryja Grzegorza, który mieszkał w osadzie Zima. Tam Mieczysław poszedł do szkoły. - Między sobą cały czas mówiliśmy po polsku, więc przez pierwsze dwa lata szkoły nic nie rozumiałem. Nie chciałem się uczyć po rosyjsku - opowiada dobrym "przedwojennym polskim" - szczupły, starszy pan z białą brodą, trochę samotny w obszernym pokoju, który jeszcze niedawno był klasą małej szkoły wiejskiej. W połowie ubiegłego roku gmina Zalewo przekazała wyremontowany szkolny budynek Kułakowskim. Wtedy, jako pierwsza z rodziny status repatrianta i polskie obywatelstwo otrzymała pięćdziesięcioletnia córka Mieczysława - Wanda. - Zatrudniliśmy ją w gminnym ośrodku kultury, ponieważ ma wykształcenie plastyczne i muzyczne. Rodzina pozostaje na jej utrzymaniu, bowiem panowie Kułakowscy nie otrzymują z Kazachstanu emerytury. Nie ma umowy między naszymi krajami, która by umożliwiała wypłacanie im tutaj świadczeń - opowiada Jadwiga Berda, sekretarz gminy Zalewo. Mieczysław najwięcej mówi o dzieciństwie. Z kolejnego obozu uciekł do Tomska, do szkoły. 300 kilometrów pieszo przez tajgę. Szedł tydzień, za posiłki służył mu chleb zabrany w "torebeczki". Najbardziej bał się niedźwiedzi. Upór, talent i szczęście w trafianiu na życzliwych Rosjan pomogły Mieczysławowi wspiąć się na wyżyny niedostępne dla przeciętnego zesłańca. Skończył technikum topograficzno-kartograficzne i został geodetą-kartografem. Ożenił się z Ukrainką Niną Nyń, pielęgniarką, którą poznał w mieście Ajaguz. Ona miała lat dziewiętnaście, on - dwadzieścia trzy. Do dziś mówi o żonie "ciekawa kobieta". Samotna Wigilia Po wojnie Kułakowscy osiedli w Ałma Acie. Mieczysław został głównym inżynierem-topografem w przedsiębiorstwie kartograficznym. Był racjonalizatorem i konstruktorem wielu nowatorskich narzędzi geodezyjnych. Z czterdziestu przepracowanych tam lat, dwadzieścia spędził w ekspedycjach. Kochał te dalekie wyprawy do miejsc, w których liczyła się tylko umiejętność przetrwania. Przewędrował syberyjską tajgę. Kazachskie pustynie Kyzył Kum i Kara Kum przejechał w trzy lata na wielbłądach. Dotarł do wyspy Dikson na dalekiej północy, przepłynął cały Jenisej. Wspinał się na liczące ponad 5000 metrów szczyty Teń-Szanu i biwakował w Sajanach. - Najpiękniejsze są Sajany. To góry niezwykłe, bezludne i jednocześnie pełne życia - wspomina. W wyprawach często towarzyszyła mu żona i córki - Wanda i Lusia (teraz w Izraelu). Alfons był zawsze blisko brata. Został malarzem. Jego przesycone światłem i kolorami pejzaże znalazły uznanie widzów i krytyków. W ciągu dziesięciu lat bracia Kułakowscy wybudowali w Ałma Acie obszerny dom otoczony sadem i ogrodem warzywnym. Było tam siedem pokoi, winorośl rodziła winogrona, w sadzie stały orzechy, grusze, jabłonie. To w tym domu po dziewięćdziesiątym roku chętnie zbierała się kazachska Polonia skupiona w towarzystwie "Więź". Przyjeżdżały oficjalne delegacje, gościli ministrowie, profesorowie i dziennikarze. Telewizja nakręciła o Kułakowskich film "Sny o Polsce". - Kiedy przyjechał polski premier "Pawluk", to przywiózł Alfonsowi farby i płótno - mówi po rosyjsku Nina Kułakowska. Dzisiaj największe kłopoty z adaptacją w Polsce ma szczupła, delikatna Wanda. W Ałma Acie była znana. Jej wiersze drukowano, urządzano wieczory autorskie. Miała krąg przyjaciół. Grała na pianinie, malowała. - Zawsze czułam się inna. Żył we mnie smutek. Tylko w rodzinie znajdowałam przyjemność bycia i zrozumienie. I kiedy w 1995 roku pierwszy raz przyjechałam do Polski zrozumiałam, że to ta polskość tak mnie różniła od otoczenia, odgradzała, kazała myśleć i czuć inaczej - opowiada po rosyjsku. Polskiego dopiero się uczy i przyznaje, że idzie jej bardzo ciężko. - Tutaj jesteśmy tylko Polakami z Kazachstanu. Musimy uczyć się żyć na nowo. I chociaż w Kazachstanie nie było już dla nas życia, to tutaj czuję, że nie jestem w domu. I ciągle mam w sobie strach, czy nadejdzie taki moment, że poczuję się u siebie - przyznaje. Do Zalewa trafili dzięki znajomości z Kazimierzem Piątkowskim, mieszkańcem pobliskiego Karpowa. To on wystąpił do gminy o zaproszenie rodziny do Polski. Kułakowscy zostawili w Ałma Acie swój wspaniały dom, bo nie znalazł się kupiec. Wysokiej klasy pianino Wanda sprzedała za tysiąc dolarów. Czekają na kontener z rzeczami. 72-letni Alfons już urządził pracownię i kupił rower górski, aby dojeżdżać osiem kilometrów do miasta. Planuje wystawy swoich obrazów i zachwyca się otaczającą ciszą, słońcem i pięknem mazurskich lasów. - Urządziliśmy we wsi spotkanie państwa Kułakowskich z mieszkańcami - mówi Jadwiga Bedra. Na spotkanie przyszło dziesięć osób. Kułakowscy opowiedzieli o sobie. Ludzie wysłuchali i rozeszli się do domów. Pytań nie było. Pierwsze w Polsce Boże Narodzenie repatrianci spędzili sami. Tylko przed Wigilią zajechała do nich na rowerze sąsiadka i przywiozła worek warzyw. Stajnia nad jeziorem W Nowej Wsi Ostródzkiej więcej jest dacz niż gospodarzy. Wieś położona malowniczo na skarpie nad jeziorem Mielno przyciąga ludzi z całej Polski. Ewa Sieczkowska pochodzi ze wsi Magnuszew pod Makowem Mazowieckim. Ma za sobą studia misjologiczne w Akademii Teologicznej i marzenia o misji w Afryce. W 1995 roku za kredyt preferencyjny dla młodych rolników kupiła 36-hektarowe gospodarstwo w Nowej Wsi Ostródzkiej. Pięknie położone na końcu osady, składa się z pamiętającego rok 1927 domu, stodoły i stajni. W stajni Ewa Sieczkowska wybudowała wygodny pensjonat i od roku przyjmuje agroturystów. Swoje gospodarstwo nazwała "Stajnia nad jeziorem". - Dużo czytałam o Polakach w Kazachstanie. Pomyślałam sobie, że ja tu przecież mieszkam sama, mogę więc jedną rodzinę zatrudnić, dać mieszkanie. Po rozmowie z zarządem gminy Olsztynek, zdecydowaliśmy zaprosić rodzinę. Podpisałam umowę, w której zobowiązałam się zapewnić mieszkanie i pracę, a gmina weźmie na siebie całą procedurę repatriacyjną i załatwienie obywatelstwa - opowiada Ewa Sieczkowska. W ten sposób latem ubiegłego roku do Nowej Wsi trafiła rodzina Brieczko z Szortandy. - To był czysty przypadek, że właśnie oni tu przyjechali - dodaje właścicielka. Po półrocznym wspólnym życiu mówi, że nie jest w stanie rodziny utrzymać. Jedynie pani Brieczko może zaoferować pół etatu. "Jest pracownita, utalentowana, ładnie szyje. Do życia podchodzi z uśmiechem i otwartą duszą". Między właścicielką a repatriantami trwa więc stan napięcia. Obie strony spodziewały się po sobie czegoś innego. Obie się rozczarowały. W rodzinie Brieczko polskie korzenie ma urodziwa, czarnowłosa Helena z domu Szkurińska. Jej dziadkowie - Bronisława Rafalska i Aleksander Ostrowski - zostali w 1933 roku wywiezieni z marchlewszczyzny do Kazachstanu. We wsi pod Żytomierzem mieli gospodarstwo, swoje konie, krowy, pole. Krewni dziadka Ostrowskiego służyli w polskim wojsku. - Babcia i dziadek rozmawiali po polsku, ale rodzice polskiego nie znali - przyznaje Helena. Ojciec był weterynarzem, matka doiła kołchozowe krowy. Ona sama nauczyła się polskiego na kursach w Kazachstanie, zorganizowanych w 1995 roku przez polskich nauczycieli. - Przywieźli ze sobą filmy i na nich po raz pierwszy zobaczyłam Polskę. To był dla mnie szok. Tyle zieleni, zboże takie wysokie! - opowiada. W tym samym roku Helena pojechała z kolonią polonijnych dzieci do Polski. Z zawodu jest przedszkolanką. - Przyjmowano nas przyjaźnie, ludzie byli dobrzy. Płakaliśmy - wspomina. Decyzję o repatriacji podjęli w 1996 roku. Sytuacja była już tak zła, że każdy uciekał, dokąd mógł. Siostra i brat wyjechali pod Moskwę. Helena mówi, że gotowa była także przesiedlić się do Rosji. Ale mąż chciał do Polski. Michał Brieczko był zawodowym żołnierzem. Podobno też ma polskie korzenie. O tym, że gmina Olsztynek przyjmie rodzinę z Kazachstanu, dowiedział się w polskim towarzystwie. Nikt mu nie powiedział, że chodzi o pracę w gospodarstwie. - Dałam im czas do kwietnia na znalezienie sobie mieszkania. W Kazachstanie sprzedali dom, mają więc jakieś pieniądze - mówi Ewa Sieczkowska. - Wszystkie poszły na opłaty dokumentów i podróż. Nie wiem, co dalej z nami będzie. Na pewno nie wrócimy do Kazachstanu - wzdycha Helena. Chciałaby sprowadzić do Polski rodziców, którym bardzo ciężko jest żyć bez wody, światła, ogrzewania. Dwójka jej dzieci - 13-letni Sergiusz i 10-letnia Helena też już mówią po polsku. Grzyb w świetle reflektorów Rodzina Markowskich nie czekała, aż Polska uchwali przepisy umożliwiające repatriację. Latem 1994 roku wsiadła do autobusu wiozącego artystów jednego z warszawskich teatrów i dysponując tylko turystycznymi wizami, wjechała do Polski z podręcznym bagażem. O rodzinie stało się głośno w mediach. Wywiady, telewizyjne programy, artykuły w prasie. Mieszkanie zaoferowała pierwszym repatriantom gmina Reszel. Wojewoda olsztyński w ciągu miesiąca wręczył Stanisławowi i Ninie, oraz ich synom Waleremu i Antoniemu polskie obywatelstwo. - Otrzymali od nas trzypokojowe mieszkanie w domu w Bezławkach, dziesięć kilometrów od Reszla. Do tego dwa hektary ziemi, zwolnienie od podatków i czynszu na dwa lata. Zbieraliśmy dla nich na meble i wyposażenie mieszkania, bo sami nic nie mieli. Dom został odmalowany. Pan Markowski, który był głównym mechanikiem w kołchozie, dostał pracę w fabryce "Rema" w Reszlu. Pani Markowska dorabiała w szkółce leśnej. Teraz pracuje w Reszlu. Synowie uczyli się. Jeden studiował w Olsztynie. Myślę, że się w Polsce zaadoptowali. Mają telefon, sprowadzili sobie samochód. W październiku ubiegłego roku ich syn Walery ożenił się - mówi Helena Jakubowska, sekretarz gminy Reszel. W 1996 roku Markowscy sprowadzili do siebie matkę 71-letnią Stanisławę Tarnopolską z domu Staśkiewicz. To ona w 1936 roku została wywieziona z ukraińskiej Uwarowki do Kazachstanu. Przeżyła obozy, pracę przy węglu w Karagandzie, dzienne porcje 700 gr czarnego chleba. Za mąż wyszła w 1949 r za Aleksieja Tarnopolskiego. Urodziła siedmioro dzieci. Po polsku rozumie, ale mówi słabo. Lepiej po ukraińsku. Ciężka fizyczna praca i wypadek prawie pozbawiły ją słuchu. W Polsce nie mogła dostać darmowego aparatu słuchowego, bo do dzisiaj nie ma naszego obywatelstwa. - Pani, w tym domu w Bezławkach grzyb zjada ściany, wilgoć się leje, że nie można wysiedzieć. Ściany czarne. Córka chce zamienić mieszkanie na mniejsze w Reszlu - mówi. Rozmawiamy w mrągowskim mieszkaniu najmłodszej córki Anny Polańskiej. - Czy gdyby Związek Radziecki nie upadł i nic się w państwa życiu nie zmieniło, przyjechaliby państwo do Polski? Anna waha się. Czesław szybko odpowiada "na pewno". - I jeszcze niech pani napisze, podziękowanie od nas wszystkiem Polakom, które nam pomogli - dodaje już na schodach. Wanda Kułakowska znów zaczęła pisać wiersze. Jeden z ostatnich kończą strofy: Moje serce ciągle tam, gdzie poprzez wieki do świątyni weszłam. I znalazłam ciebie - Ojczyzno. W Kazachstanie mieszka obecnie ok. 100 tys. ludności polskiego pochodzenia, głównie na północy - rejon kokczetowski i karagandzki. Są to potomkowie lub sami przesiedleńcy z tzw. polskiego rejonu narodowościowego na radzieckiej Ukrainie (tzw. marchlewszczyzna), na Białorusi (tzw. dzierżowszczyzna). Te autonomiczne jednostki do początku lat trzydziestych dysponowały dużą swobodą. Zamieszkiwało je ok. 55 tys. Polaków. Funkcjonowały polskie szkoły, przedsiębiorstwa, sieć telefoniczna, szpitale i domy kultury. Zlikwidowane ostatecznie w latach 1935 - 38. W 1997 r do Polski z Kazachstanu przesiedliło się ok. 200 rodzin. Dalsze ponad 300 rodzin otrzymało zaproszenia gmin. W Olsztyńskiem trzy rodziny uzyskały obywatelstwo, a osiem (27 osób) stara się o status repatrianta.
Z Kazachstanu chcą wyjechać wszyscy Polacy. Obowiązujące od stycznia przepisy ułatwiają ich repatriację, ale nie gwarantują startu w nowej ojczyźnie. obowiązujące od tego roku przepisy zwalniają gminy z obowiązku zapewnienia repatriantom życiowego startu. Kazachstańskim Polakom nikt nie opisuje trudności, które czekają na nich w nowej ojczyźnie. A Polska to dla większości jedyna szansa na ucieczkę z kraju, w którym życie stało się pasmem udręk. Ludzie nie mają pracy, a ci, którzy mają, od miesięcy nie dostają wypłat. Po przenosinach stolicy z Ałma Aty do Akmoły, urzędy obejmują Kazachowie. Europejczycy dostają wymówienia. To wszystko zmusza ludzi do ucieczki.To typowa emigracja ekonomiczna. Pięćdziesięcio-, czterdziestolatków i młodszych gna do Polski lepszy byt dla siebie i perspektywy dla dzieci. W 1997 r do Polski z Kazachstanu przesiedliło się ok. 200 rodzin.
STULECIE BOKSU Kariery wielu mistrzów pięści rodzą się z nędzy, ambicji i nieposkromionej dumy Magia zła Dwie przedwojenne walki Joe Louisa i Maksa Schmellinga przeszły do legendy. Pierwszą wygrał Schmelling, w drugiej (na zdjęciu) Amerykanin znokautował Niemca w drugiej minucie i czwartej sekundzie pierwszej rundy (C) AP JANUSZ PINDERA W czym tkwi fenomen boksu, sportu od lat budzącego kontrowersje i mieszane uczucia? Jedni twierdzą, nie kryjąc oburzenia, że boks jest niegodny cywilizacji końca XX wieku, inni z kolei uważają, że w świecie, gdzie dobro przemieszane jest ze złem, zawsze będzie miejsce dla tych, którzy chcą oglądać boks. Kto jest bliższy prawdy, czy ci, którzy twierdzą, że z medycznego punktu widzenia sport ten powinien być zakazany, czy może ci, którzy stoją na stanowisku, że boks jest wentylem pozwalającym rozładować naturalną agresję tkwiącą w człowieku. Jedni i drudzy mają rację. Setki wypadków śmiertelnych mających ścisły związek z boksem to fakty, których nie da się wymazać. Podobnie jak następstw ringowych pojedynków. Straszliwa dolegliwość pięściarzy, tzw. punch drunk (pijany po ciosie), która jak zły urok spada na większość z nich z dnia na dzień, to przecież nic innego jak skutek serii drobnych wylewów w mózgu, spowodowanych częstymi uderzeniami w głowę. Medycyna nazywa to encefalopatią bokserów. Z drugiej strony nie można jednak lekceważyć opinii socjologów i psychologów, od lat przytaczających dowody, że boks to ratunek dla setek tysięcy zaniedbanych chłopców, którzy najpierw na sali treningowej, a później w ringu odnajdują drogę do normalnego życia. Kto wie, czy właśnie życiorysy mistrzów pięści nie są magnesem przyciągającym do boksu podobnie jak ich kariery, które rodzą się z nędzy, ambicji i nieposkromionej dumy. Mistrzowie urodzeni w świecie składającym się z desek i zardzewiałej blachy - tak wspominał swoje dzieciństwo słynny Carlos Monzon - dzięki sukcesom w ringu przechodzą do legendy. Tak jak Monzon, mistrz wagi średniej, który w Argentynie jeszcze za życia był bohaterem. Gdy trafił do więzienia za zabójstwo żony, którą wyrzucił przez okno, wstawił się za nim prezydent Carlos Menem. Monzon nie doczekał wolności. Zginął w wypadku samochodowym, kiedy wracał z przepustki do więzienia. Konkwistadorzy i książęta Irlandzki aktor Liam Neeson, który w młodości sam był bokserem, nie jest jedynym, który uważa, że boks to najbardziej szlachetny rodzaj walki ("Gdy walczysz z przeciwnikiem twarzą w twarz, czujesz się trochę jak gladiator. Boks to sport, w którym nigdy nie pada cios w plecy."). Alain Delon, przyjaciel Carlosa Monzona, we wstępie do jego książki napisał: "Bokserzy tacy jak Carlos to jakby konkwistadorzy i książęta w jednej osobie, mający w sobie coś niewyjaśnialnego, co sprawia, że gdy się pojawiają, od razu widać, że są godni królestwa". W podobnym tonie, choć innymi słowy, o mistrzach pięści pisali: Ernest Hemingway, Norman Mailer, Jack London czy na polskim gruncie Tadeusz Konwicki, który w 1973 roku w wywiadzie dla miesięcznika "Boks" powiedział: "Jest w tym sporcie pewna groza, jaką zawsze wyzwala walka człowieka z człowiekiem". To chyba nie przypadek, że głośne pojedynki bokserskie, niezmiennie od lat, budzą takie zainteresowanie. Ludzie są gotowi płacić ogromne sumy tylko za to, by z najbliższej odległości śledzić walkę najbardziej zbliżoną do realnej. Walkę, której istotą jest niebezpieczeństwo, a śmierć nie jest tu tylko iluzją. W obronie rasy Termin "walka stulecia" po raz pierwszy pojawił się przed pojedynkiem Jima Jeffriesa z Jackiem Johnsonem 4 lipca 1910 roku w Reno w stanie Nevada. Miał w tym swój udział znany pisarz Jack London, który dwa lata wcześniej relacjonował z Sydney zwycięstwo Johnsona nad białym mistrzem Tommym Burnsem. To wtedy, kończąc swoją relację z Australii, London zaapelował do byłego mistrza świata wszechwag, Jamesa Jeffriesa, by powrócił na ring i "starł złoty uśmieszek z oblicza Johnsona". Aleksander Reksza w książce "Słynne pojedynki" pisze: "Nadzieja na to, że Jeffries zdoła zdetronizować czarnego Johnsona i tytuł mistrza świata znów przejdzie w ręce przedstawiciela rasy białej, ogarnęła szerokie kręgi amerykańskiego społeczeństwa. Roztrząsano ją wszędzie, nawet w kuluarach Kongresu". Termin walki Jeffries - Johnson ustalano na 4 lipca, w amerykańskie święto niepodległości. W Reno zaczęto na gwałt budować hotele i zajazdy, by pomieścić tysiące ludzi napływających ze wszystkich stron kraju do tej małej spokojnej osady. Dziennikarze rozpalali wyobraźnię tłumów. Podsycano napięcie przed walką, która miała być podjęta w obronie honoru białej rasy. Pojedynek obejrzały wtedy na żywo 42 tysiące osób, co było światowym rekordem frekwencji na imprezie bokserskiej. W innych miastach ludzie gromadzili się na stadionach i wielkich placach, czekając na depesze - relacje z walki. Nie było wtedy jeszcze radia i telewizji. "Gdy »Tex« Rickard, organizator całego przedsięwzięcia, ogłosił zwycięstwo Johnsona, na widowni zamiast oklasków rozległy się rewolwerowe strzały. Johnson, który łatwo obronił tytuł mistrza świata i zarobił 145 tysięcy dolarów, cudem uszedł wtedy z życiem" - pisał dla "New York Heralda" Jack London. Pierwszy milion Później "walk stulecia" było już bez liku. Niektóre z nich zasługiwały na takie miano, inne nie. W latach trzydziestych na pewno wielkim wydarzeniem był pojedynek Jacka Dempseya z Francuzem Georges'em Carpentierem (2 lipca 1921 - wygrana Dempseya) i dwie walki Dempseya z Gene'em Tunneyem (1926 i 1927 - wygrane Tunneya). Wydarzenia te znalazły się na pierwszych stronach wszystkich największych gazet, które wysyłały do obsługi tych pojedynków swych najlepszych dziennikarzy lub znanych pisarzy. Walka Dempseya z Carpentierem interesowała w równym stopniu Amerykę i Europę, a w Paryżu przed rozpoczęciem pojedynku tłumy były tak gęste, że w wielu dzielnicach ruch kołowy został przerwany. Coś podobnego zdarzyło się w stolicy Francji tylko raz, 11 listopada 1918 roku, w pamiętnym dniu zawieszenia broni. Carpentierowi kibicowali w Ameryce, między innymi: Charlie Chaplin, George Gershwin i Douglas Fairbanks. Wśród tych, którzy wysłali mu po przegranej walce depesze, był premier Wielkiej Brytanii Lloyd George. Pięć lat później, gdy Dempsey w obecności 120 tysięcy widzów (kolejny rekord) przegrywał z Tunneyem, jego detronizacja stała się sensacją. Nie mniej sensacyjne były sumy, jakie oferowano bokserom. Za drugi pojedynek z Dempseyem Gene Tunney zarobił milion dolarów, sumę szokującą nawet ćwierć wieku później. Pupil Hitlera Gdyby jednak zapytać kibica, jacy bokserzy i jakie pojedynki najbardziej kojarzą mu się z okresem międzywojennym, zapewne wymieniłby nazwiska Joe Louisa i Maxa Schmellinga. To właśnie ci pięściarze i ich dwie walki na nowojorskim Yankee Stadium przeszły do legendy. Z jednej strony nowy amerykański król ringu, z drugiej pupil Adolfa Hitlera. W 1936 roku, po pierwszej walce, wygranej na punkty przez Schmellinga, znów odżyły w boksie rasistowskie skojarzenia. To czego nie udało się dokonać Jeffriesowi w pojedynku z Johnsonem 25 lat wcześniej, stało się faktem. Niemiecki bokser Max Schmelling miał wykazać wyższość rasy białej nad czarną, czego Hitler nie omieszkał wykorzystać propagandowo. Podobno przed walką rewanżową (22 czerwca 1938) Hitler wysłał do Schmellinga depeszę z gratulacjami za kolejne zwycięstwo. A o tym co się wtedy stało na ringu w Nowym Jorku, tak pisze Aleksander Reksza w cytowanej już książce "Słynne pojedynki": "Według czasu warszawskiego walka rozpoczęła się około godziny trzeciej rano (...) Spiker hamburski zapowiadał transmisję z Nowego Jorku wyjątkowo uroczystym i podniosłym tonem, w którym wyraźnie wyczuwało się pewność zwycięstwa. Potem z bardzo daleka na załamującej się fali dźwięku dobiegł nas głos ringowego announcera, który obwieścił, że pierwszy między linami znalazł się Max Schmelling, a za nim Joe Louis. Z całej transmisji usłyszeliśmy tylko dźwięk gongu i zaraz potem nieartykułowany wrzask, który wznosił się i opadał, ale trwał nieprzerwanie (...). Raptem w głośniku zapadła kompletna cisza. Sądziliśmy, że nastąpiła przerwa w transmisji. Jednakże po upływie może pół minuty rozległ się zupełnie wyraźny, ale jakiś odmieniony głos hamburskiego spikera: - Z Nowego Jorku przeprowadziliśmy transmisję z meczu bokserskiego o mistrzostwo świata pomiędzy Maxem Schmellingiem i Joe Louisem. I po chwili przerwy: - Heil Hitler. To było wszystko! Nie podano wcale wyniku walki! Cóż to mogło znaczyć? Chyba tylko jedno: Schmelling został unicestwiony tuż po starcie". Tak było w istocie. Schmelling został znokautowany przez Joe Louisa w 2. minucie i 4. sekundzie pierwszej rundy. Stary jak świat Boks jest tak stary jak świat. Już w starożytnej Helladzie Homer opiewał walki na gołe pięści jako agon siły i sprytu. To Grecy jako pierwsi stworzyli sztukę pugilatu. Wielkim zwolennikiem walk bokserów był rzymski cesarz Kaligula, który sprowadzał siłaczy z Afryki, a zwycięzcom dawał w nagrodę piękne niewolnice. To on z boksu uczynił główny punkt programu igrzysk cyrkowych. Z upadkiem Rzymu i jego kultury pięściarstwo na długo zostało zapomniane. Jedyny wyjątek stanowiła średniowieczna Rosja, w której ludowy "kułaczy bój" uświetniał zabawy i uroczystości. Interesujące są również zapisy o poczynaniach św. Bernarda, który w XV wieku we Włoszech propagował walkę na pięści i uczył jej. Miało to być antidotum na pojedynki szermiercze i liczne związane z nimi wypadki śmiertelne. Za ojczyznę nowoczesnego boksu uważa się jednak przede wszystkim Anglię. To tam w 1719 roku James Figg, fechmistrz na szpady i kije, w jednej z gospód na przedmieściach Londynu utworzył szkołę boksu. Wtedy też rzucił wyzwanie, że z każdym, kto się zgłosi, będzie się bił o tytuł mistrza Anglii. Figg nie przegrał żadnej walki, wycofał się w 1730 roku. Pierwszy sportowy regulamin walk bokserskich powstał 13 lat później. Opracował go wraz z gronem przyjaciół Jack Broughton. Przepisy te, nieznacznie modyfikowane, obowiązywały do 1889 roku, kiedy rozegrano ostatnie walki mistrzowskie na gołe pięści. Nieco wcześniej, w 1865 roku, brytyjski dziennikarz John Graham Chambers ułożył nowe przepisy, które firmowane przez Johna Sholto Douglasa, VIII Markiza Queensberry, przeszły do historii jako "Queensberry Rules". Wprowadzały one trzyminutowe rundy, jednominutowe przerwy i nakazywały używać rękawic. W 1872 roku zastosowano też po raz pierwszy podział na kategorie wagowe: lekką, średnią i ciężką. Pod koniec XIX wieku boks był sportem zawodowym i z tego też powodu nie znalazł się w programie pierwszych igrzysk olimpijskich ery nowożytnej. Dopiero organizatorzy III Igrzysk Olimpijskich w St. Louis doprowadzili do udziału bokserów. Pierwszy olimpijski turniej bokserski, w zgodnej opinii obserwatorów, nie był udany. Startowali w nim wyłącznie Amerykanie, którzy uważali boks za swój sport narodowy. Wojna o igrzyska W Europie rozwój boksu amatorskiego nastąpił po I wojnie światowej. W 1920 roku powstała Międzynarodowa Federacja Boksu Amatorskiego (FIBA), która opracowała jednolite przepisy zasadniczo różniące pięściarstwo zawodowe od amatorskiego. Boks jest w programie igrzysk olimpijskich do dziś, choć nie brak głosów, by go wykluczyć, a Międzynarodowa Federacja Boksu Amatorskiego, reaktywowana w 1946 roku pod nazwą AIBA, toczy nieustanną wojnę o pozostanie w igrzyskach. Niewiele brakowało, by po igrzyskach w Seulu (1988), gdzie turniej bokserski był nieustającym pasmem skandali, pięściarze stracili prawa olimpijskie. AIBA obroniła się, wprowadzając elektroniczne sędziowanie, które jak nigdy w historii tak dalece oddala boks amatorski od zawodowego i sprawia, że powoli staje się on inną dyscypliną sportu. Wymiar nie tylko sportowy Z boksem amatorskim, a nie zawodowym wiążą się największe sukcesy polskich pięściarzy. Antoni Kolczyński (przed wojną) czy plejada powojennych mistrzów (Antkiewicz, Chychła, Drogosz, Kulej, Kasprzyk, Grudzień, Pietrzykowski) znani są do dziś. Historyczny sukces na mistrzostwach Europy w Warszawie (1953), gdzie Polacy zdobyli pięć złotych medali i pokonali w klasyfikacji drużynowej ekipę Związku Radzieckiego, miał przecież wymiar nie tylko sportowy. Niepowtarzalny występ na igrzyskach olimpijskich w Tokio (1964), gdzie trzykrotnie, w krótkich odstępach czasu grano polski hymn, też miał znaczenie szczególne. Nic dziwnego, że boks postrzegano w Polsce jako sport narodowy, mistrzom wręczano najbardziej znaczące odznaczenia państwowe, a na świecie mówiono o polskiej szkole boksu. Pozostały z tego tylko wspomnienia. Dość powiedzieć, że jedyny polski mistrz świata, Henryk Średnicki, tytuł ten zdobył 21 lat temu w Belgradzie. Ostatni polski mistrz olimpijski w boksie, Jerzy Rybicki, słuchał Mazurka Dąbrowskiego w 1976 roku w Montrealu. Dziś w cenie jest przede wszystkim boks zawodowy. Gdy Andrzej Gołota walczył w Atlantic City z Riddickiem Bowe'em, mówiła o nim cała Polska. Gdyby rok później pokonał Lennoxa Lewisa i został zawodowym mistrzem świata wagi ciężkiej, prawdopodobnie zostałby wybrany na najlepszego sportowca Polski w plebiscycie "Przeglądu Sportowego". Ogromne emocje wzbudzają walki Dariusza Michalczewskiego, zawodowego mistrza świata kategorii półciężkiej, który choć walczy pod niemiecką flagą, to nie ukrywa, że jest Polakiem. W nowym zmienionym świecie, gdzie wyznacznikiem pozycji społecznej jest status materialny, boks amatorski bez pieniędzy i gwiazd wielkiego formatu coraz bardziej traci znaczenie i bardzo prawdopodobne, że za kilka lat cicho i niepostrzeżenie zniknie z programu olimpijskiego, gdyż nie będzie chętnych, by go oglądać. Telewizja zamiast mafii W boksie sumy, jakie wypłacano pięściarzom, od dawna mają nie mniejsze znaczenie niż sama walka. Gene Tunney był pierwszym bokserem, który otrzymał honorarium w wysokości miliona dolarów za drugi pojedynek z Dempseyem. Tak naprawdę zarobił wtedy 990 445 dolarów, ale sam dopłacił brakującą do miliona sumę, by honorarium ładniej wyglądało. Rekord Tunneya przetrwał długo. Nie pobił go ani Joe Louis (625 000 za drugą walkę z Billym Connem w 1946 r.), ani niepokonany mistrz wagi ciężkiej Rocky Marciano (468 374 dolary za pojedynek z Archie'em Moore'em w 1955 roku). Prawdziwa hossa zaczyna się dopiero w epoce telewizji. To telewizja, tak jak kiedyś mafia, decyduje o najważniejszych sprawach w boksie zawodowym. To ona kreuje nowych mistrzów, strąca z tronu starych, niepotrzebnych i płaci gigantyczne pieniądze. Muhammad Ali za pierwszy pojedynek z Joe Frazierem (1971) otrzymał 2,5 mln dolarów. Za drugi 100 tysięcy więcej. Za słynną walkę w Kinszasie (1974), tak sugestywnie opisaną przez Normana Mailera, Ali z Foremanem dostali po 5 mln dolarów, co z finansowego punktu widzenia było lotem na inną planetę. Kilka lat później Larry Holmes otrzymał za pojedynek z Gerrym Cooneyem 10 mln dolarów. Sport stał się globalną sceną, gdzie za występy gwiazd płacono krocie. Kolejną granicę finansowych marzeń przełamią w 1987 Ray "Sugar" Leonard i Marvin Hagler. Za fantastyczny pokaz boksu w Las Vegas dostaną po 12 mln dolarów i mniej istotny w tym wszystkim jest fakt, że walka prawdopodobnie była reżyserowana. "Słodki" wywinduje jeszcze rekord na 15 mln za pojedynek z Dannym Lalonde, gdy do akcji włączy się "Bestia", czyli Mike Tyson. Najmłodszy w historii boksu mistrz świata wagi ciężkiej za walkę z Michaelem Spinksem otrzyma 16 mln, a za porażkę z Jamesem Busterem Douglasem w Tokio 25 mln dolarów. Rekord ten pobije dopiero siedem lat później Evander Holyfield, który za drugi pojedynek z Tysonem (1997) dostanie 35 mln dolarów. Walka ta, rozegrana w największym hotelu świata, MGM Grand w Las Vegas, przyniosła największe dochody w historii show-biznesu i wywołała największy skandal. Tyson odgryzł Holyfieldowi kawałek ucha, został zdyskwalifikowany i pozbawiony licencji na kilkanaście miesięcy. Ucho zaś, a właściwie jego strzęp w formalinie, znalazło nabywcę za kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Legenda wciąż żywa Dziś, gdy w boksie zawodowym mamy 17 kategorii wagowych, a walki o tytuły firmuje blisko dziesięć organizacji, trudno już znaleźć kryteria czysto sportowe. Największy ze współczesnych mistrzów, Roy Jones jr., nie otrzymał jeszcze za żaden pojedynek więcej niż 3 mln dolarów. Bruce Seldon, który padał bez ciosu w walce z Tysonem, odebrał czek na 5 mln. Jones, nawet walcząc tak pięknie jak niezapomniany Ray "Sugar" Robinson, nie jest w stanie przyciągnąć tylu ludzi co odrażający Tyson, który ma w sobie magię zła. Muhammad Ali też był odrażający, gdy krzyczał: "Ja jestem największy", ale był też sympatyczny, na tyle sympatyczny, że rozbrajał wszystkich, nawet najbardziej zażartych nieprzyjaciół. Gdy mówił rywalom: "Jesteś szmatą, jesteś tłusty i wstrętny i ruszasz się jak słoń, zabiję cię", był taki jak Tyson. Ale gdy widział przed sobą puste, przekrwione oczy przeciwnika, który chwieje się na nogach i nie może dotrwać do końca, oszczędzał go, przyznając się do własnej słabości słowami: "Nie mógłbym go uderzyć jeszcze raz. To okropny zawód. W świecie i tak jest dużo przemocy" - był bardziej ludzki niż większość współczesnych mistrzów. Boks jak płatny seks To, że schorowany Muhammad Ali jest dziś tak szanowany, jest też po części odpowiedzią na większość pytań związanych z boksem. Ali jest częścią legendy tak jak Jack Johnson, Dempsey, Joe Louis, Rocky Marciano czy George Foreman. Ta legenda wciąż żyje, a tworzą ją nowi, tacy jak Oscar De La Hoya (na jego walce z Trinidadem było pół Hollywoodu), Evander Holyfied czy Lennox Lewis, który mówi, że nie walczy dla pieniędzy, tylko dla sławy. Jeśli więc inny z mistrzów, Michael Moorer, mówi, że boks jest tylko po to, żeby zarobić jak najszybciej możliwie dużo pieniędzy i odejść w dobrym zdrowiu, to jest to tylko jedna z prawd o tym sporcie. Każdy z nas lubiących boks, nosi bowiem w sobie inną prawdę o tej magicznej dyscyplinie, która ma w sobie posmak zła. Aldo Cosentino, znakomity bokser francuski, a przy tym uroczy i dowcipny człowiek, gdy pytałem go przed laty o przyszłość boksu, uśmiechnął się i powiedział: "Nie martw się. Boks będzie zawsze, tak samo jak płatny seks".
W czym tkwi fenomen boksu, sportu od lat budzącego kontrowersje i mieszane uczucia? Jedni twierdzą, nie kryjąc oburzenia, że boks jest niegodny cywilizacji końca XX wieku, inni z kolei uważają, że w świecie, gdzie dobro przemieszane jest ze złem, zawsze będzie miejsce dla tych, którzy chcą oglądać boks. Kto jest bliższy prawdy, czy ci, którzy twierdzą, że z medycznego punktu widzenia sport ten powinien być zakazany, czy może ci, którzy stoją na stanowisku, że boks jest wentylem pozwalającym rozładować naturalną agresję tkwiącą w człowieku. Jedni i drudzy mają rację. Irlandzki aktor Liam Neeson nie jest jedynym, który uważa, że boks to najbardziej szlachetny rodzaj walki. To chyba nie przypadek, że głośne pojedynki bokserskie, niezmiennie od lat, budzą takie zainteresowanie. Ludzie są gotowi płacić ogromne sumy tylko za to, by z najbliższej odległości śledzić walkę najbardziej zbliżoną do realnej. Walkę, której istotą jest niebezpieczeństwo, a śmierć nie jest tu tylko iluzją. Termin "walka stulecia" po raz pierwszy pojawił się przed pojedynkiem Jima Jeffriesa z Jackiem Johnsonem 4 lipca 1910 roku w Reno w stanie Nevada. Pojedynek obejrzały wtedy na żywo 42 tysiące osób, co było światowym rekordem frekwencji na imprezie bokserskiej. W innych miastach ludzie gromadzili się na stadionach i wielkich placach, czekając na depesze - relacje z walki. Później "walk stulecia" było już bez liku. Niektóre z nich zasługiwały na takie miano, inne nie. W latach trzydziestych na pewno wielkim wydarzeniem był pojedynek Jacka Dempseya z Francuzem Georges'em Carpentierem i dwie walki Dempseya z Gene'em Tunneyem. Gdyby jednak zapytać kibica, jacy bokserzy i jakie pojedynki najbardziej kojarzą mu się z okresem międzywojennym, zapewne wymieniłby nazwiska Joe Louisa i Maxa Schmellinga. To właśnie ci pięściarze i ich dwie walki na nowojorskim Yankee Stadium przeszły do legendy. Z jednej strony nowy amerykański król ringu, z drugiej pupil Adolfa Hitlera. Niemiecki bokser Max Schmelling miał wykazać wyższość rasy białej nad czarną, czego Hitler nie omieszkał wykorzystać propagandowo. Boks jest tak stary jak świat. Już w starożytnej Helladzie Homer opiewał walki na gołe pięści jako agon siły i sprytu. Za ojczyznę nowoczesnego boksu uważa się przede wszystkim Anglię. Pod koniec XIX wieku boks był sportem zawodowym i z tego też powodu nie znalazł się w programie pierwszych igrzysk olimpijskich ery nowożytnej. Dopiero organizatorzy III Igrzysk Olimpijskich w St. Louis doprowadzili do udziału bokserów. W Europie rozwój boksu amatorskiego nastąpił po I wojnie światowej. W 1920 roku powstała Międzynarodowa Federacja Boksu Amatorskiego, która opracowała jednolite przepisy zasadniczo różniące pięściarstwo zawodowe od amatorskiego. Boks jest w programie igrzysk olimpijskich do dziś, choć nie brak głosów, by go wykluczyć. Z boksem amatorskim, a nie zawodowym wiążą się największe sukcesy polskich pięściarzy. Antoni Kolczyński (przed wojną) czy plejada powojennych mistrzów (Antkiewicz, Chychła, Drogosz, Kulej, Kasprzyk, Grudzień, Pietrzykowski) znani są do dziś. Dziś w cenie jest przede wszystkim boks zawodowy. W nowym zmienionym świecie, gdzie wyznacznikiem pozycji społecznej jest status materialny, boks amatorski bez pieniędzy i gwiazd wielkiego formatu coraz bardziej traci znaczenie. W boksie sumy, jakie wypłacano pięściarzom, od dawna mają nie mniejsze znaczenie niż sama walka. To telewizja, tak jak kiedyś mafia, decyduje o najważniejszych sprawach w boksie zawodowym. Dziś, gdy w boksie zawodowym mamy 17 kategorii wagowych, a walki o tytuły firmuje blisko dziesięć organizacji, trudno już znaleźć kryteria czysto sportowe.
STANY ZJEDNOCZONE Działacze chrześcijańscy oburzają się, kiedy nazywa się ich fundamentalistami Wyzwanie Pierzastego Węża RYS. JAN BONAWENTURA OSTROWSKI WOJCIECH KLEWIEC W parku miejskim w San Jose w Kalifornii stanął posąg Pierzastego Węża - Quetzalcoatla. Wielu mieszkańców drażni widok olbrzymiej, ważącej blisko 10 ton bryły. Jak twierdzą świadkowie, rzeźba wcale nie przypomina indiańskiego boga, wywołuje natomiast mieszane wrażenia estetyczne. Miejscowych chrześcijan dodatkowo wzburzyła świadomość, że budowa pomnika ku czci pogańskiego bóstwa pochłonęła blisko pół miliona dolarów z kasy miasta, które nosi imię św. Józefa. Przeciwnicy posągu wnieśli więc sprawę do sądu. W ubiegłym roku wymiar sprawiedliwości orzekł, że nie ma nic niestosownego w obecności figury przedstawiającej boga Azteków i Majów w jednym z publicznych parków Doliny Krzemowej, światowego zagłębia techniki komputerowej. Sąd orzekł, że rzeźba jest dziełem "sztuki świeckiej", a nie przykładem "symboliki religijnej". Sługom Temidy nie udało się bowiem odnaleźć żyjących wyznawców Qutzalcoatla. Straszydło na piedestale Trzy dni wcześniej ten sam sąd uznał jednak, że krzyż, który od ponad 60 lat stoi na jednym ze wzgórz okalających inne kalifornijskie miasto - San Francisco - nie może być własnością publiczną. Krzyż jest symbolem jednej tylko religii i jego obecność w miejscu publicznym pozostaje w sprzeczności z obowiązującą w Kalifornii konstytucyjną zasadą neutralności władzy wobec kwestii religijnych - zadecydowali sędziowie. Niedawno Sąd Najwyższy nie zgodził się uznać krzyża za "kulturalną atrakcję" San Francisco, i w ten sposób ostatecznie podtrzymał orzeczenie sądu niższej instancji. Dla niektórych decyzje dotyczące krzyża i figury Quetzalcoatla są kolejnymi przejawami kampanii, jaką w USA ośrodki laickie prowadzą przeciw religii. - Środowiska świeckie usiłują usuwać symbole religijne z życia publicznego. Nie sądzę, aby statua na wzgórzu w San Francisco naruszała czyjeś prawa czy raziła uczucia - powiedział "Rzeczpospolitej" w rozmowie telefonicznej Peter Wilkes, pastor South Hill Community Church, jednego z protestanckich kościołów w San Jose. - Nie zapominajmy, że Ameryka to kraj bardzo religijny, ponad 90 procent ludzi wierzy w Boga. Trzeba pamiętać o mniejszościach, ale przecież większość też ma swoje prawa - uważa duszpasterz. Tymczasem posąg Quetzalcoatla w parku miejskim w San Jose był dla większości wyzwaniem. Nie dość bowiem, że za publiczne pieniądze stworzono dzieło, które - jak twierdzi pastor Wilkes - nikomu się nie podoba, to na dodatek powstało miejsce kultu pogańskiego. - Znalazła się grupa ludzi związanych z ruchem New Age, którzy zbierali się u stóp posągu Quetzalcoatla i oddawali mu cześć. Mamy tę scenę zarejestrowaną na taśmie wideo. Oczywiście nie chcemy wyolbrzymiać znaczenia grupy wyznawców New Age, niemniej nie da się zaprzeczyć, że ktoś przychodził do parku, aby wielbić Pierzastego Węża. Sąd jednak zignorował to zjawisko, uznając pogański rytuał za religię wymarłą - mówi pastor. Wykradzione słowo Przeciwników posągu Quetzalcoatla brytyjski tygodnik "Economist" określił mianem "chrześcijańskich fundamentalistów". - Nie podoba mi się ta definicja. W Ameryce słowo "fundamentalista" ma zabarwienie pejoratywne, oznacza kogoś, kto występuje przeciw rozumowi i logice. Odnosi się często do osób słabo wykształconych, które myślą w sztywny sposób. Ja przez 16 lat uczyłem przedmiotów ścisłych na różnych uniwersytetach. Publikowałem prace naukowe, niektóre zostały nawet przetłumaczone na polski - mówi pastor Wilkes. - Jestem głęboko przekonany, że intelektualne racje chrześcijaństwa są przytłaczające. Obawiam się zatem, że określenie "fundamentalista" nie bardzo do mnie pasuje. Wypowiedź pastora przypomina, że pojęcie "fundamentalizm", kiedyś odnoszące się do ideologii amerykańskich protestantów, którzy uważali, że wszelkimi dziedzinami życia powinny kierować nakazy Biblii, źródła jedynej prawdy, dziś zostało zawłaszczone na użytek propagandy i mediów. Za sprawą wiadomości przekazywanych z niektórych krajów może się bowiem często zrodzić przekonanie, że fundamentalista - islamski, chrześcijański, czy jakikolwiek inny - jest nie tylko fanatykiem religijnym, gotowym narzucać swą wiarę pozostałym, ale też zbrodniarzem. Dowiadujemy się więc, że to fundamentaliści, a nie terroryści podrzynają gardła pasażerom autobusów w Algierii, szykują się do ataku na życie papieża lub detonują bomby w izraelskich kawiarniach. Nic dziwnego zatem, że ludzie wiernie przestrzegający nakazów swej religii - czyli po prostu prawdziwie wierzący - nie życzą sobie, aby opisywać ich za pomocą tych samych pojęć, jakich używa się wobec terrorystów. - Nie jesteśmy fundamentalistami - zapewnił "Rzeczpospolitą" wielebny P.T. Mammen, jeden z protestanckich duchownych zaangażowanych w akcję obrony krzyża w San Francisco. - Co więcej, nasza grupa składa się nie tylko z osób wierzących. Poparło nas wielu mieszkańców, którzy po prostu przyzwyczaili się do obecności krzyża, a także rozmaite organizacje, niekoniecznie religijne. 95 proc. osób mieszkających w San Francisco chce, aby krzyż pozostał tam, gdzie się znajduje - twierdzi pastor. Nie wszystko stracone Przez ponad 60 lat wydawało się, że mierzący blisko 30 metrów krzyż w San Francisco - ponoć najwyższy w Ameryce - nikomu nie przeszkadzał. U jego podnóża odbywały się uroczystości religijne i pikniki. Aż okazało się, że obecność krzyża jest niezgodna z konstytucją i o jego losach musiał stanowić sąd. Jak do tego doszło? - Sprawę krzyża 10 lat temu skierowała do sądu grupa ok. 20 osób, wśród nich byli m.in. działacze ruchu na rzecz świeckości państwa. Wytoczyli miastu proces - mówi pastor Mammen. W wyniku utarczek sądowych zapadło orzeczenie, które pozwala przypuszczać, że w batalii o symbole religijne zwycięstwo odnieśli zwolennicy państwa świeckiego. Niewykluczone zatem, że w przyszłości dojdzie do próby zmiany nazwy miasta San Francisco, która jednoznacznie kojarzy się z katolicyzmem. Podobne zwycięstwo strona świecka odniosła też w San Jose. O ile jednak w przypadku posągu Quetzalcoatla działacze chrześcijańscy, jak się wydaje, stoją na straconej pozycji - usunięcie posągu z parku jest bardzo kosztowne, Pierzasty Wąż pozostaje więc tam i nikt nie wie, co z nim zrobić - o tyle w walce o krzyż w San Francisco nie wszystko wydaje się stracone. Wielebny Mammen wątpi na przykład, czy krzyż zostanie rozebrany. - Teren, na którym figura się znajduje, został kiedyś podarowany miastu. Jeśli więc miasto przekaże ziemię prywatnej osobie, towarzystwu czy związkowi religijnemu - a można przypuszczać, że tak się stanie - wówczas krzyż będzie mógł pozostać na swoim miejscu - mówi pastor. Czy jednak w państwie świeckim wierzący mają prawo toczyć spór o obecność wartości i symboli religijnych w życiu publicznym wówczas, kiedy nie wszyscy sobie tej obecności życzą? Czy nie zostaje tu naruszona wolności sumienia innych? Pastor Mammen nie ma wątpliwości. - Wierzący nie żyją we własnym, oderwanym świecie. Są aktywni na arenie politycznej, uczestniczą w wydarzeniach dotyczących zarówno wspólnoty, jak i kraju. Nie ma w tym nic niewskazanego, że publicznie upominają się o swe prawa. Podobnego zdania jest pastor Wilkes. - Prawo polega na tym, że jedni narzucają poglądy lub wartości innym. Pytanie zatem nie powinno brzmieć: czy wolno narzucać wartości religijne, lecz: jakie wartości wolno narzucać. Chidzi także o metody. Pastor Wilkes przypomina, że kiedy państwo wymusza coś na obywatelach, narusza wolność sumienia. Na tym jednak opiera się istnienie państwa prawa, w którym działają mechanizmy demokracji. Dlatego też - uważa wielebny Peter Wilkes - wierzący, jak wszyscy pozostali, mają prawo głosić swe wartości, lecz nie mogą narzucać ich siłą. Powinni raczej troszczyć się o przekonanie większości do swoich racji i urzeczywistniać swe cele za pomocą metod demokratycznych. Cele i środki W prowadzeniu publicznych batalii wielebny Wilkes zdobył niemałe doświadczenie. W oczach wielu mieszkańców Doliny Krzemowej pastor uchodzi bowiem za jednego z tych duchownych, którzy stoją na czele opozycji przeciw zalegalizowaniu związków homoseksualistów. Warto zauważyć, że lokalna prasa obiektywnie przyznaje, iż pastor nie wygląda na uczestnika prawicowej krucjaty. Liczący 59 lat duchowny ubiera się w czarną, skórzaną kurtkę, nosi niedbale eleganckie spodnie i sportowe koszule. - To prawda, że nie przepadam za garniturem i krawatem. W niedzielę jednak staram się wyglądać porządnie - mówi duchowny. Pastor nie przepada również za tym, że opisuje się go jako przedstawiciela "prawicy religijnej". Jak wiadomo, ruch określany tym mianem i skupiający kilka milionów wierzących różnych wyznań, miał wielki udział w zwycięstwie, jakie Partia Republikańska odniosła w wyborach do Kongresu trzy lata temu. - Niekiedy potrafię być bardzo radykalny, i to wcale nie w tych dziedzinach, które są bliskie prawicy. Gdy chodzi o biednych lub o przeciwstawianie się rasizmowi, bliżej mi raczej do lewicy - podkreśla. Zaangażowanie w wielką politykę, jak na przykład walkę przeciw szczególnym prawom dla homoseksualistów, pastor uznaje jednak za niewielką część swej działalności publicznej. - Naszym głównym zadaniem jest służba - mówi. Na co dzień włącza się więc z wiernymi w takie akcje, jak sprzątanie miasta (niedawno zmobilizowali kilka tysięcy osób, które usuwały w San Jose graffiti). Na szczeblu lokalnym współpracuje z politykami. - Przemawiamy głośno dopiero wówczas, kiedy widzimy, że społeczeństwo obiera niewłaściwy kierunek w sprawach moralnych - twierdzi duchowny. W jaki sposób dążą do osiągnięcia swych celów? Przede wszystkim zachęcają wiernych do działania, aby w sprawach, o które toczy się walka, pisali do polityków, wywierali nacisk na przedstawicieli władz. - Pod petycją wyrażającą sprzeciw wobec zalegalizowania związków homoseksualistów w ciągu około dwóch tygodni zebraliśmy 60 tysięcy podpisów - zarówno w kościołach protestanckich, jak i katolickich - zapewnia pastor. Przedostać się na łamy Nieocenionym narzędziem okazują się też media. - W marcu ubiegłego roku zamieściliśmy duże, płatne ogłoszenie w poczytnej miejscowej gazecie "Metro". Wyjaśniliśmy, dlaczego sprzeciwiamy się małżeństwom homoseksualistów, podpisali się przywódcy 200 związków kościelnych. "Metro" jest pismem liberalnym i popiera sprawę gejów, więc nasze poglądy nie miały zbyt wielu szans, aby przedostać się na łamy. Gazeta nie mogła jednak odmówić opublikowania ogłoszenia. Gdyby to uczyniła, byłoby to wbrew prawu o wolności słowa - mówi pastor. - Później zrobiło się o nas głośno, trafiliśmy do radia i telewizji. Ostatecznie decyzję w sprawie małżeństw homoseksualnych w Kalifornii zawieszono. To z pewnością sukces "chrześcijańskich fundamentalistów" z San Jose. Inaczej sprawy mają się w przypadku posągu indiańskiego boga. Z obecnością Quetzalcoatla w parku publicznym trzeba się będzie pogodzić, podobnie zresztą jak z pozbawieniem słowa "fundamentalizm" jego pierwotnego znaczenia.
W parku miejskim w San Jose w Kalifornii stanął posąg Pierzastego Węża - Quetzalcoatla. wymiar sprawiedliwości orzekł, że rzeźba jest dziełem "sztuki świeckiej", nie udało się bowiem odnaleźć żyjących wyznawców Qutzalcoatla. wcześniej ten sam sąd uznał, że krzyż, który stoi na jednym ze wzgórz okalających San Francisco nie może być własnością publiczną. Krzyż jest symbolem jednej tylko religii i jego obecność w miejscu publicznym pozostaje w sprzeczności z obowiązującą w Kalifornii konstytucyjną zasadą neutralności władzy wobec kwestii religijnych.
ROZMOWA Profesor Jadwiga Staniszkis, socjolog: W naszych warunkach wyprowadzanie bez kontroli pieniędzy państwa to zaproszenie do korupcji i moim zdaniem jej główne źródło Zaproszenie do korupcji - Żeby stworzyć nieczytelne okazje do klientelizmu, korupcji, finansowania partii politycznych, dubluje się zadania administracji. Jeżeli czegoś ze względów politycznych nie można opanować, to się tworzy coś równoległego. Dla doraźnych celów psuje się państwo. FOT. JACEK DOMIŃSKI Po ujawnieniu przez "Rzeczpospolitą" afery w śląskim Urzędzie Wojewódzkim okazało się, że niektórzy członkowie rządu od kilku miesięcy wiedzieli, co się tam dzieje, trwało wewnętrzne śledztwo. Jak pani myśli, jeżeli dziennikarze nie ujawniliby tej sprawy, czy obywatele kiedykolwiek by się o niej dowiedzieli? JADWIGA STANISZKIS: Obawiam się, że nie. Może wyciągnięto by jakieś konsekwencje wobec urzędników, ale wszystko odbyłoby się po cichu. Uważam, że media mają potężną władzę. Im słabsza jest administracja centralna, tym większa rola dziennikarzy. Śląsk nie jest chyba jakimś wyjątkowym miejscem w polskiej administracji. Takich układów personalno-gospodarczych jest na pewno znacznie więcej. Gdybym była premierem Buzkiem, to bym zarządziła kontrolę we wszystkich województwach, taki bilans zamknięcia przed wyborami. Niepokojący jest poziom wojewodów. Bardzo dobrze przygotowany i oceniany wojewoda lubuski Jan Majchrowski odszedł m.in. z tego względu, że próbował walczyć ze środowiskiem, któremu zarzucał korupcję. Jego przeciwnicy awansowali. Dobrzy ludzie odchodzą, a pozostają ci, którzy często nie są w stanie kontrolować skomplikowanych relacji na styku państwa i gospodarki, funduszy publicznych i samorządów. Bilans zamknięcia? W przyszłym roku są wybory. To samobójstwo! Proszę pamiętać, że wokół organów administracji powstały również siatki powiązań niezależne od zmieniającej się władzy. Są raczej wspólnotami interesów niż politycznymi. Sądzę, że kontrola powinna zająć się nie tylko sprawdzaniem konkretnych urzędników, ale wykryć niejasne relacje między biznesem i administracją. Na początku lat 90., kiedy ujawniano duże afery gospodarcze, często można było usłyszeć, że korupcja to bagaż, który zawsze towarzyszy zmianie systemu, iż jest nieunikniona. Wielu biznesmenów wierzyło, iż "pierwszy milion trzeba ukraść". Ale miało być lepiej. Czy teraz, po dziesięciu latach, jest już lepiej? Jest gorzej, bo jest więcej okazji do korupcji. Wiąże się to z przejściem od czegoś, co ja w swoich analizach nazywam "kapitalizmem politycznym" - czyli używania władzy do tworzenia kapitału - do "kapitalizmu sektora publicznego", tzn. tworzenia klientelistycznych układów wokół instytucji obracających państwowymi pieniędzmi. Instytucje te znalazły się na rynku w konsekwencji przyjęcia ustawy o finansach publicznych z 1998 roku. Miała nastąpić "kapitałowa decentralizacja administracji", to znaczy realizowanie zadań państwa przez rynek przy minimalnej możliwości kontroli państwa. Na tym polega paradoks - choć pieniądze są państwowe, to instytucje te państwowe nie są. Nie ma możliwości kontrolowania ich za pomocą instrumentów, którymi dysponuje państwo. Ale instytucje te nie są też prywatne, bo nie ma w nich ponoszącego odpowiedzialność właściciela. A działają jak gdyby były prywatne. Ustawa o finansach publicznych reguluje możliwości wprowadzania funduszy publicznych na rynek, ale nie określa ani skali zadań przekazywanych rozmaitym agendom, ani dziedzin, w jakich mają one działać. W ten sposób można ciągle dokładać nowe instytucje. W tej chwili np. czeka na uchwalenie zmiana ustawy o Bankowym Funduszu Gwarancyjnym, który będzie miał dokładnie taką strukturę jak FOZZ. Dlaczego wiąże pani bezpośrednio korupcję z rozbudowanym tzw. sektorem publicznym? Jeśli ktoś znajdzie się w tym sektorze, to nie obowiązują go rygory dotyczące przejrzystości zamówień publicznych, likwidowanie kominów płacowych i nie podlega on merytorycznej kontroli NIK. Instytucje działające w sektorze publicznym to nie otwarte rynki, na których obowiązują jasne zasady - przetargi, wyceny usług i konkursy ofert. To są zorganizowane struktury korupcjogenne, upartyjnione i oparte na klientelizmie. Tak działa kilkaset tysięcy osób. Analizy pokazują, że połowa płacących podatki w najwyższym przedziale to ludzie związani z funduszami publicznymi, dotyczy to także rad nadzorczych skomercjalizowanych przedsiębiorstw. W naszych warunkach wyprowadzanie bez kontroli pieniędzy państwa to zaproszenie do korupcji i moim zdaniem jej główne źródło. W tej chwili już przekroczono punkt krytyczny - przez struktury te przepływa więcej pieniędzy niż przez budżet. Nigdzie na świecie tak nie jest. Jakie są skutki tego, że państwo nie ma kontroli nad większością publicznych pieniędzy i do obrotu nimi ma podejście komercyjne? Skutki są dość poważne - nazywam to odpaństwowieniem i odspołecznieniem. Ze społecznego punktu widzenia państwo przestaje być, jak nazywają to Amerykanie, "centrum zaufania". Zmienia się też zasadniczo sposób funkcjonowania społeczeństwa - jak pokazują badania, zanika współpraca, a wzrost ryzyka indywidualnego i osamotnienie prowadzą do korozji emocji wspólnotowych. Dla gospodarki osłabianie państwa jako tego ośrodka, który jest gwarantem bezpieczeństwa, również jest ryzykowne. Mniejsze zaufanie to zwiększenie ryzyka inwestycji, co w naszym przypadku może spowodować wycofanie kapitału spekulacyjnego i załamanie się złotówki. Sygnałem alarmowym była dla mnie sprawa światłowodu, który Gazprom poprowadził przez nasz kraj. Okazało się, że państwo przekazało strategiczne uprawnienia swojemu przedsiębiorstwu i straciło kontrolę w sprawie, która dotyczy naszego bezpieczeństwa. Traktat międzynarodowy został sprowadzony do umowy cywilnoprawnej. Czyli więcej państwa? Więcej kontroli państwa. Zwolennicy przenoszenia zadań państwa do jednostek pozabudżetowych przywołują ciągle przykład Margareth Thatcher, która po 1979 roku w Wielkiej Brytanii wprowadzała taką "komercjalizację państwa". Ale jeżeli przyjrzeć się dokładnie, jak to wyglądało, to nie sposób nie zauważyć, że państwo brytyjskie dalej pozostało stroną. Bardzo wyraźnie określono w każdej dziedzinie standardy, według których muszą działać prywatne instytucje przejmujące część zadań państwa, i utworzono przy Radzie Ministrów jednostkę, która kontrolowała przestrzeganie tych zasad. Podkreślam - zadania państwa przejmowały prywatne instytucje, a nie jakiś mętnie wydzielony sektor publiczny wewnątrz państwa. Usamodzielniono finansowo np. szpitale, przychodnie, z którymi kontrakty zawierały nie biurokratyczne kasy chorych z upolitycznionymi radami, ale publiczne i konkurujące z nimi prywatne firmy ubezpieczeniowe. Jednak nawet tam - jak pokazują badania - pojawiły się klientelizm i korupcja. A przecież nie było pokus takich jak u nas - szukania w publicznych pieniądzach taniego kredytu ze względu na najwyższe w Europie realne stopy procentowe. Upolitycznione są rady kas, zarządy spółek, z nadania politycznego są prezesi funduszy celowych. Jeżeli - jak pani mówi - państwo rzeczywiście traci kontrolę nad wydawaniem publicznych pieniędzy, to politycy na pewno trzymają rękę na kasie. Rzeczywiście nastąpiło odpaństwowienie, a równocześnie upartyjnienie. Fundusze publiczne stały się zapleczem finansowym partii politycznych. Nie dawniej niż parę tygodni temu na konferencji zorganizowanej przez Instytut Spraw Publicznych wicemarszałek Sejmu Marek Borowski sugerował coś, co określano jako "opozycyjną partycypację", czyli pozostawienie w zarządzaniu funduszami publicznymi części ludzi AWS po wyborczym zwycięstwie SLD. To nic innego jak skomercjalizowane, międzypolityczne państwo, w którym wszystko rozpatruje się w kategoriach łupu wyborczego. Wiele funduszy publicznych, samorządów i organizacji pozarządowych jest traktowanych jako miejsca służące do utrzymania swoich ludzi przy życiu. W samych tylko organizacjach pozarządowych z pieniędzy publicznych korzysta 2,5 miliona osób. To duży błąd - nie zmusza się ich do prawdziwego wysiłku, do tego, by stawili czoło wyzwaniom, żeby naprawdę czegoś się nauczyli i byli w przyszłości elitą. System, o którym pani mówi, to duże pieniądze i powiązania na najwyższym szczeblu. Właściciele małych i średnich przedsiębiorstw mają jednak problemy nawet na najniższych poziomach administracji. Badania z zeszłego roku przeprowadzone w tej grupie przedsiębiorców pokazują, że aż 55,5 proc. skarży się, iż pole do korupcji otwiera ogromna uznaniowość przy podejmowaniu decyzji administracyjnych. To drugi ważny czynnik - obok kapitalizmu sektora publicznego - wpływający na poziom korupcji. Uznaniowość może mieć kilka postaci. Po pierwsze - w izbach skarbowych, jeśli chodzi o podatki, wiele jest niejasnych możliwości, luk, sposobów na uniki, a to, czy zostaną wykorzystane, zależy wyłącznie od decyzji urzędników. Po drugie ustawa o finansach publicznych z 1998 roku wprowadziła uznaniowe decydowanie przez ministra finansów, co należy do długu publicznego, a co nie. To pozwala bezkarnie łamać konstytucyjną zasadę, że dług publiczny nie może przekroczyć granicy bezpieczeństwa - 60 proc. produktu krajowego brutto. Po trzecie możliwe jest dokapitalizowywanie słabych przedsiębiorstw akcjami spółek giełdowych, czyli dobrych. Jest to zupełnie uznaniowe uwłaszczanie naprawdę dużymi wartościami, a przede wszystkim dużą władzą, często strategiczną, menedżerów bankrutujących firm. Mówiono mi np. o upadającej fabryce zbrojeniowej, która dostała trzy decydujące akcje KGHM Polskiej Miedzi. Po czwarte wreszcie ma się zalegalizować handel zobowiązaniami, np. wobec ZUS. To pozwoli za niewielką część wartości przechwytywać bardzo duży majątek. O tym, kto wejdzie na ten lukratywny rynek, znów zdecydują urzędnicy. Podsumujmy: ograniczenie kontrolnej roli państwa, uznaniowość, czy są jeszcze inne znaczące elementy zachęcające do korupcji? Żeby stworzyć nieczytelne okazje do klientelizmu, korupcji, finansowania partii politycznych, dubluje się zadania administracji. Jeżeli czegoś ze względów politycznych nie można opanować, to się tworzy coś równoległego. Dla doraźnych celów psuje się państwo. Niedawno powstał Urząd Regulacji Telekomunikacji, który ma się zajmować rynkiem telekomunikacyjnym, a przecież zajmuje się już tym Ministerstwo Łączności. Różnica polega na tym, że minister może stracić stanowisko po wyborach, a szef takiego urzędu będzie nieusuwalny przez kilka lat. Takie pokrywające się struktury tylko zacierają odpowiedzialność. A oprócz uznaniowości i obecnej formuły funduszy publicznych elementem sprzyjającym korupcji są właśnie struktury bez jasnej odpowiedzialności. U nas występują wszystkie te elementy. Co zatem trzeba zrobić, żeby zmniejszyć korupcję w Polsce? Po pierwsze wyeliminować uznaniowość, zlikwidować furtki w przepisach. Poza tym radykalnie zrewidować formułę sektora publicznego - określić jednolity system zamówień publicznych, kominy płacowe i odzyskać możliwości kontroli. Abdykacja państwa jest nie tylko nieuprawniona i marnotrawna, ale niszczy także cały symboliczny klimat towarzyszący demokracji. Aby poważnie traktować obowiązki obywatelskie, trzeba traktować państwo jako władzę. A u nas następuje świadome osłabianie państwa. Wielu ma nadzieję, że korupcja zmniejszy się wraz z przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej. Czekanie na Unię Europejską to wielki błąd. Moim zdaniem, jeżeli sytuacja się nie zmieni, to jeszcze przed przystąpieniem do UE czeka nas poważny kryzys finansowy związany ze stanem sektora publicznego. Jesteśmy już bardzo blisko takiego kryzysu. W zeszłym roku - oficjalnie - dług publiczny sięgnął 55 proc. PKB, a jest mnóstwo długów nierejestrowanych i mnóstwo niezrealizowanych zobowiązań państwa np. w sferze obligatoryjnej pomocy społecznej czy składek ZUS dla bezrobotnych. Prawdopodobnie przekroczyliśmy więc poziom zadłużenia bezpieczny dla państwa. A nie mamy takich amortyzatorów, jakie mają inne kraje. We Włoszech silna jest szara strefa, Niemcy czy Austria mają korporacyjny system budowania zaufania na linii pracownicy - przedsiębiorcy. My nie mamy nic. Nie można oczekiwać, że Unia Europejska uzdrowi sytuację. Jeżeli sami nie naprawimy sektora publicznego, to w ciągu roku może nastąpić załamanie publicznych finansów. A wtedy nasze wejście do Unii będzie stało pod znakiem zapytania. Uważam, że wielkim nieszczęściem jest to, iż w raporcie Komisji Europejskiej dotyczącym przygotowania do integracji znaleźliśmy się wysoko - w drugiej grupie państw. Tak się stało, moim zdaniem, ze względu na interes europejskich firm finansowych, które prowadzą interesy w Polsce. Dla nich umieszczenie nas w trzeciej grupie zwiększyłoby ryzyko inwestycji. Tak wysoka pozycja absolutnie uspokoiła naszych decydentów politycznych, poczuli się bezpiecznie. To wielki błąd. Rozmawiał Andrzej Stankiewicz
Profesor Jadwiga Staniszkis jest więcej okazji do korupcji. Wiąże się to z przejściem od czegoś, co ja w swoich analizach nazywam "kapitalizmem politycznym" - czyli używania władzy do tworzenia kapitału - do "kapitalizmu sektora publicznego", tzn. tworzenia klientelistycznych układów wokół instytucji obracających państwowymi pieniędzmi. Dlaczego wiąże pani bezpośrednio korupcję z rozbudowanym tzw. sektorem publicznym? Jeśli ktoś znajdzie się w tym sektorze, to nie obowiązują go rygory dotyczące przejrzystości zamówień publicznych, likwidowanie kominów płacowych i nie podlega on merytorycznej kontroli NIK. Instytucje działające w sektorze publicznym to nie otwarte rynki, na których obowiązują jasne zasady - przetargi, wyceny usług i konkursy ofert. To są zorganizowane struktury korupcjogenne, upartyjnione i oparte na klientelizmie.W naszych warunkach wyprowadzanie bez kontroli pieniędzy państwa to zaproszenie do korupcji i moim zdaniem jej główne źródło.W tej chwili już przekroczono punkt krytyczny - przez struktury te przepływa więcej pieniędzy niż przez budżet. Nigdzie na świecie tak nie jest. Skutki są dość poważne - nazywam to odpaństwowieniem i odspołecznieniem. Dla gospodarki osłabianie państwa jako tego ośrodka, który jest gwarantem bezpieczeństwa, również jest ryzykowne. Mniejsze zaufanie to zwiększenie ryzyka inwestycji, co w naszym przypadku może spowodować wycofanie kapitału spekulacyjnego i załamanie się złotówki. nastąpiło odpaństwowienie, a równocześnie upartyjnienie. Fundusze publiczne stały się zapleczem finansowym partii politycznych.Badania z zeszłego roku przeprowadzone w tej grupie przedsiębiorców pokazują, że aż 55,5 proc. skarży się, iż pole do korupcji otwiera ogromna uznaniowość przy podejmowaniu decyzji administracyjnych. To drugi ważny czynnik - obok kapitalizmu sektora publicznego - wpływający na poziom korupcji.Podsumujmy: ograniczenie kontrolnej roli państwa, uznaniowość, czy są jeszcze inne znaczące elementy zachęcające do korupcji?Żeby stworzyć nieczytelne okazje do klientelizmu, korupcji, finansowania partii politycznych, dubluje się zadania administracji. Niedawno powstał Urząd Regulacji Telekomunikacji, który ma się zajmować rynkiem telekomunikacyjnym, a przecież zajmuje się już tym Ministerstwo Łączności. Różnica polega na tym, że minister może stracić stanowisko po wyborach, a szef takiego urzędu będzie nieusuwalny przez kilka lat. Takie pokrywające się struktury tylko zacierają odpowiedzialność. A oprócz uznaniowości i obecnej formuły funduszy publicznych elementem sprzyjającym korupcji są właśnie struktury bez jasnej odpowiedzialności.
KABRIOLETY W 2001 roku producenci sprzedadzą dwa razy więcej samochodów z otwartym dachem. Za kierownicą takich aut dojrzali mężczyźni odzyskują "utraconą młodość" Pęd wiatru we włosach MICHAł KORSUN JAN PALARCZYK z San Francisco Samochód z otwartym dachem jest reklamowym symbolem Kalifornii, tak jak tutejsze wino z doliny Napa, ser rodzimej produkcji, niebieskooka blondynka w bikini czy też opalony młodzieniec ślizgający się na desce surfingowej po falach Pacyfiku. Pod wpływem takich reklam kabriolety okazały się świetnym produktem dla turystów nadciągających tutaj zarówno z innych stanów USA, jak i z całego świata. W Kalifornii takie auta można wypożyczyć na godziny, na cały dzień albo na okres wakacji. Trzeba tylko za tę frajdę odpowiednio zapłacić - opłata za samochód bez dachu kosztuje trzy razy więcej niż za zwykły. Sportowymi samochodami klasy Mercedesa, Jaguara, Porsche czy Ferrari - ze złożonym dachem - jeżdżą na co dzień żonaci mężczyźni powyżej 40 lat, którzy zarabiają rocznie więcej niż 100 tys. dolarów. Badania opinii publicznej wykazują, że właśnie za kierownicą kabrioletu starają się "odzyskać swą utraconą młodość" i poczuć "pęd wiatru we włosach". Przedstawiciele Hondy twierdzą, że w 1995 roku sprzedano w USA 50 tys. takich sportowych wozów, a ponieważ teraz znowu stają się modne, w 2001 roku producenci sprzedadzą dwa razy tyle kabrioletów. Honda też wprowadza na rynek swój sportowy model S2000, który będzie miał nie tylko składany dach, ale i przyspieszenie pozwalające na osiągnięcie prędkości 100 km w ciągu 6 sekund. Poszaleć w wakacje Ameryka potrafi sprowadzać takie kosztowne zabawki na ziemię - wszystkie kalifornijskie wypożyczalnie samochodów posiadają już tańsze modele kabrioletów, które są rozchwytywane przez turystów. W czasie wakacji na Zachodzie chcą poszaleć i zapomnieć o swym codziennym życiu oraz o "zadaszonych" samochodach, które wożą ich do pracy. Na "najbardziej widokowej" trasie nr 1 wzdłuż wybrzeża oceanu chcą pojeździć inaczej, czyli tak, jak uśmiechnięci młodzi ludzie z reklam w samochodach bez dachu nad głową. W San Francisco i Los Angeles działają też specjalne wypożyczalnie, które oferują wynajęcie kabrioletów "z myszką", czyli z auta lat 60. Na chętnych oczekują lśniące nowym lakierem stare Mercedesy, Volkswageny, Alfa Romeo, Fiaty i MG, a także amerykańskie Mustangi i olbrzymie krążowniki szos. Za naciśnięciem guzika dach unosi się w nich wysoko w górę, niczym przyczepa wywrotki, a potem składa się sam za tylnym siedzeniem. Młodzi Europejczycy uwielbiają wielkie, amerykańskie wozy i często na ulicach miasta widać, jak się bawią podnoszeniem i opuszczaniem dachu. Okazuje się jednak, że mimo swej kalifornijskiej popularności, nie są to samochody wygodne i użyteczne na co dzień. - Mam Jeepa z otwartym dachem - wyznaje Jason Hunter z San Francisco - ale w mieście więcej z nim kłopotu niż przyjemności. Muszę prowadzić w czapce i w ciemnych okularach, bo inaczej kurz wpada w oczy lub wiatr urywa głowę. A po południowej Kalifornii nie da się jeździć bez klimatyzacji, zakładam więc plandekę. Za to na pokaz czerwony Jeep prezentuje się świetnie i wzbudza zazdrość kolegów. - Przede wszystkim trzeba nieustannie uważać, aby nic nie zostawić w środku. Wszystkie rzeczy muszę zamykać w bagażniku. Ale jest z tym autem dużo frajdy w słoneczne dni. Lubię jeździć nim szybko, kiedy nad głową słychać pęd powietrza - zauważa Adeline Yu z San Francisco, która jest dumną posiadaczką starego Jaguara. - Już od dawna było moim marzeniem - opowiada Thomas Klein z Niemiec - zwiedzić Kalifornię dużym Cadillakiem. W nocy, na parkingach przy autostradzie naciskam przycisk, opuszczam dach, rozkładam siedzenia, wyciągam śpiwór i śpię pod gwiazdami. Nie potrzebuję campingu. - Jak wakacje, to wakacje. Jeżdżę bez dachu. Jak było gorąco w Los Angeles, to prowadziłem w szortach, a teraz w San Francisco wkładam po południu kurtkę. Z kabrioletu inaczej ogląda się świat. Czasami śmierdzi spalinami, a czasami bardzo wieje, ale taką Kalifornię zabiorę we wspomnieniach do domu - zauważa Antonio Cardaras z Hiszpanii. Uwaga na slumsy Kabriolety pełne są wakacyjnego uroku i wywołują narzekania tylko wśród tych, którzy jeżdżą nimi na co dzień do pracy. Albowiem turyści zachwalają poczucie szybkości oraz nie ograniczone dachem widoki. Nie są to jednak auta bezpieczne. Przekonałem się o tym podczas podróży do Los Angeles, kiedy wypożyczalnia zaoferowała na lotnisku wynajęcia kabrioletu za cenę zwykłego samochodu, gdyż było to przed sezonem. Na autostrady Miasta Aniołów wyjechałem wielkim, czerwonym Dodgem i natychmiast opuściłem dach. Było to nowe auto, które lśniło czystością, a w przezroczystych szybach odbijało się słońce. Po drodze do centrum wybrałem zły zjazd i znalazłem się na terenie latynosko-murzyńskich slumsów. Jechałem boczną ulicą i byłem już tylko o parę skrzyżowań od poszukiwanego wieżowca w centrum. Nagle zapaliło się czerwone światło, a drogę zatarasowała mi długa ciężarówka. Wtedy jak spod ziemi wyrosło czterech murzyńskich gentlemanów, którzy wyglądali tak, jakby właśnie wyszli z siłowni. Jeden z nich nachylił się nade mną, spojrzał na nonszalancko pozostawiony na drugim siedzeniu portfel, a potem rzucił: - Umyjemy ci szyby. Są bowiem bardzo brudne. Zamarzyłem o dachu nad głową, o zamknięciu wszystkich okien i zamków. Na próżno - przeżywałem moje "kalifornijskie marzenie" w kabriolecie, podczas gdy jeden z osiłków brudną ścierką mazał przednią szybę. Nie dało się uciec. Za mną stanął autobus. - Za tak ciężką pracę należy się nam 20 dolarów - rzucił jego kolega i podstawił mi pod nos wielką łapę. Zapłaciłem bez mrugnięcia okiem. - To i tak cud, że nie straciłeś portfela, a może i głowy - zauważył potem mój znajomy, który mieszka w Los Angeles. Kalifornijskie marzenia Po tej historii przestały mi się podobać kabriolety. Niech się nimi rozbijają Niemcy, Holendrzy czy Hiszpanie, auto z blaszanym dachem i działającymi zamkami ma w Ameryce swoje zalety. Nie wspominając już o wywrotkach, albowiem termin "dachowanie" w odniesieniu do kabrioletów brzmi co najmniej dwuznacznie. Na co dzień przydaje się samochód, który ma całą karoserię, bo jest bezpieczniejszy. Zresztą tymi niskimi, sportowymi, czerwonymi lub żółtymi maszynami poruszają się po Kalifornii panowie dobrze już po czterdziestce, chociaż na reklamach mają co najmniej 20 lat mniej i deskę surfingową na tylnym siedzeniu. Podobnie panowie i panie ratownicy na plażach San Diego i Los Angeles prezentują się znacznie gorzej niż w telewizyjnych serialach. Wiadomo przecież, że Kalifornia potrafi eksportować marzenia na cały świat. Także i o tym, że prawdziwe wakacje należy przeżyć w samochodzie bez dachu nad głową.
Samochód z otwartym dachem jest reklamowym symbolem Kalifornii. W Kalifornii takie auta można wypożyczyć. Sportowymi samochodami jeżdżą żonaci mężczyźni powyżej 40 lat, którzy zarabiają rocznie więcej niż 100 tys. dolarów. Ameryka potrafi sprowadzać takie kosztowne zabawki na ziemię - kalifornijskie wypożyczalnie samochodów posiadają tańsze modele kabrioletów, które są rozchwytywane przez turystów. Na "najbardziej widokowej" trasie wzdłuż wybrzeża oceanu chcą pojeździć tak, jak uśmiechnięci młodzi ludzie z reklam w samochodach bez dachu nad głową. Okazuje się, że nie są to samochody wygodne i użyteczne. Nie są to auta bezpieczne. Na co dzień przydaje się samochód, który ma całą karoserię, bo jest bezpieczniejszy.
SPÓR O TELEWIZJĘ Skarb państwa nie może być bezradnym właścicielem Duże emocje budzi spór między ministrem skarbu a władzami telewizji publicznej. Generalnie przewijają się trzy zasadnicze zagadnienia charakterystyczne dla tego sporu: 1. Czy zarząd TVP mógł odmówić wykonania uchwały walnego zgromadzenia akcjonariuszy? 2. Czy zarząd mógł i powinien reprezentować TVP w postępowaniu z powództwa rady nadzorczej o unieważnienie uchwały i czy mógł uznać powództwo? 3. Czy minister skarbu państwa jako reprezentant skarbu państwa (jedynego akcjonariusza) w walnym zgromadzeniu może powołać nowe władze TVP? Zastrzegamy, że naszą wiedzę o sporze czerpiemy wyłącznie z artykułów prasowych i wypowiedzi w TVP. Nie znamy również statutu TVP. Dlatego rozważania nasze mają częściowo charakter teoretyczny. Bezspornie podstawą funkcjonowania telewizji publicznej jest ustawa z 29 grudnia 1992 r. o radiofonii i telewizji. Ponadto zgodnie z jej art. 26 ust. 4 do działalności Telewizji Polskiej Spółki Akcyjnej stosuje się przepisy kodeksu handlowego. Według ustawy zarząd spółki nie jest związany poleceniami i zakazami ustanowionymi przez walne zgromadzenie, jeżeli dotyczą one treści programu. A contrario - zarząd jest związany wszystkimi innymi poleceniami walnego zgromadzenia akcjonariuszy (ministra skarbu państwa) nie dotyczącymi treści programu. Także stosownie do przepisu art. 371 k.h. zarząd jest związany uchwałami walnego zgromadzenia akcjonariuszy. Członek władz spółki akcyjnej powinien wykonywać swoje obowiązki ze starannością sumiennego kupca (art. 474 § 2 k.h.). Naszym zdaniem jednym z przykładów naruszenia tej staranności jest odmowa wykonania uchwały zgromadzenia akcjonariuszy. Jeżeli zarząd lub członek zarządu uważa, że uchwała narusza przepisy prawa lub postanowienia statutu, może zaskarżyć tę uchwałę w trybie art. 413 i nast. k.h. Niedopuszczalna natomiast jest sytuacja, w której zarząd nie zaskarżył uchwały, lecz odmawia jej wykonania. Jest to działanie nie tylko naruszające staranność sumiennego kupca, ale także jest sprzeczne z prawem. Z artykułów prasowych wynika jedynie, że minister skarbu ustanowił pełnomocnika do reprezentowania Telewizji Polskiej SA w sprawie o unieważnienie uchwały z powództwa rady nadzorczej. Przypomnijmy zatem, iż w sporach dotyczących unieważnienia uchwał walnego zgromadzenia akcjonariuszy pozwaną spółkę z mocy ustawy reprezentuje zarząd, chyba że uchwałą walnego zgromadzenia akcjonariuszy, zaprotokołowaną przez notariusza, ustanowiony został osobny pełnomocnik (art. 416 i 412 § 1 k.h.). Jeżeli zatem pełnomocnik został ustanowiony zgodnie z wyżej przytoczonymi przepisami, zarząd nie był legitymowany do reprezentowania TVP SA. Mało prawdopodobne (chociaż niewykluczone), aby zarząd nie wiedział o powołaniu pełnomocnika. Nie można zatem wykluczyć, że zarząd, uznając powództwo, działał świadomie w złej wierze. Oczywiście uznanie powództwa jest dopuszczalne. Stosownie do przepisu art. 47917 k.p.c. sąd mógł wydać w związku z uznaniem powództwa wyrok na posiedzeniu niejawnym. Naszą wątpliwość budzi jednak działanie zarządu TVP SA, nawet jeżeli zarząd nie wiedział o ustanowieniu pełnomocnika. Według przytoczonego już przepisu art. 474 § 2 k.h. na zarząd spółki akcyjnej nakłada się obowiązek działania ze szczególną starannością. Niewyobrażalne jest, aby tak doświadczeni i wykształceni ludzie jak członkowie zarządu TVP SA, uznając powództwo o unieważnienie uchwały, nie przypuszczali, że działają wbrew woli jedynego akcjonariusza reprezentowanego przez ministra skarbu państwa. Staranność sumiennego kupca wymagała w takiej sytuacji, przed złożeniem oświadczenia o uznaniu powództwa, zawiadomienia o podjętej decyzji ministra skarbu państwa. W naszym odczuciu brak takiego zawiadomienia uzasadnia przypuszczenie, że zarząd świadomie i celowo działał wbrew woli jedynego akcjonariusza. Trafnie wywodzi Trybunał Konstytucyjny w uzasadnieniu uchwały z 13 grudnia 1995 r., iż przepisy ustawy o radiofonii i telewizji są przepisami szczególnymi (lex specialis) wobec kodeksu handlowego (lex generalis). W konsekwencji przepisy kodeksu handlowego mają zastosowanie tylko wtedy, gdy przepisy ustawy nie stanowią inaczej w danej sprawie. Członków zarządu Telewizji Polskiej SA powołuje i odwołuje rada nadzorcza, a członków rady nadzorczej powołuje Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji (art. 27 ust. 2 i 28 ust. 1 ustawy). Sam przepis art. 26 ust. 4 ustawy stanowi, że "do spółek wymienionych w ust. 2 i 3 (tzn. Telewizji Polskiej SA i spółek tworzących radiofonię regionalną - przyp. aut.) stosuje się, z zastrzeżeniem art. 27-30 ustawy, przepisy kodeksu handlowego...". Przepis art. 27 ust. 2 i 28 ust. 1 ustawy wyłącza zatem zastosowanie art. 366 § 3 i 379 § 1 kodeksu handlowego, w myśl których zarząd i radę nadzorczą wybiera walne zgromadzenie akcjonariuszy. Stosownie do art. 27 ust. 2 ustawy zarząd powołuje i odwołuje wyłącznie rada nadzorcza, a radę nadzorczą powołuje KRRiTV. Celowo ustawodawca w art. 27 ust. 2 mówi o "powoływaniu i odwoływaniu", a w art. 28 ust. 1 tylko o "powoływaniu". Porównanie tych przepisów wskazuje na wykluczenie możliwości odwołania członka rady nadzorczej przed upływem kadencji rady (tak też: tezy I i II wyżej powołanej uchwały Trybunału Konstytucyjnego). Rada nadzorcza jest nieodwołalna. Można się spierać co do zasadności takiego uregulowania, wynika ono jednak z powyższej analizy i z orzeczenia TK. W uzasadnieniu uchwały TK wywodzi: "Trybunał Konstytucyjny uważa, że art. 28 ust. 1 ustawy o radiofonii i telewizji należy traktować jako przepis normujący w całości kwestie powoływania i odwoływania rad nadzorczych w publicznych spółkach radiofonii. Wynika z niego bowiem zarówno wskazanie podmiotów właściwych do powoływania członków tych rad, jak i wykluczenie dopuszczalności ich odwołania przed upływem kadencji. Jest to więc unormowanie wykluczające stosowanie rozwiązań przewidzianych w kodeksie handlowym. Artykuł 26 ust. 4 ustawy o radiofonii i telewizji ma w tym zakresie charakter kategoryczny - postanowienia kodeksu handlowego są stosowane »z zastrzeżeniem« unormowań przyjętych m.in. w art. 28 ust. 1 (także art. 27 ust. 2 - przyp. aut.) ustawy o radiofonii i telewizji, unormowaniom tym przysługuje zatem bezwzględne pierwszeństwo". Walne zgromadzenie akcjonariuszy nie ma więc uprawnień do powoływania i odwoływania członków zarządu i rady nadzorczej TVP SA, z wyjątkiem powołania jednego członka rady nadzorczej (art. 28 ust. 1 ustawy). Pogląd ten podziela także doktryna (S. Piątek, "Ustawa o radiofonii i telewizji - komentarz", Wydawnictwa Komunikacji i Łączności, Warszawa, 1993 r.). Naszym zdaniem art. 5 ust. 1 pkt 2 ustawy z 8 sierpnia 1996 r. o urzędzie ministra skarbu państwa nie daje ministrowi uprawnienia do odwoływania i powoływania członków władz TVP SA. Przepis ten stanowi bowiem: "Minister skarbu państwa, z zastrzeżeniem odrębnych przepisów oraz postanowień statutów wydanych na podstawie tych przepisów, powołuje i odwołuje organy państwowych osób prawnych". Tymi odrębnymi przepisami są właśnie między innymi art. 27 i 28 ustawy o radiofonii i telewizji, wykluczające możliwość powoływania i odwoływania władz TVP SA przez ministra skarbu państwa. Wywodzimy jednak wyżej, że naszym zdaniem zarząd TVP SA naruszył prawo, co powinno skutkować jego odwołaniem. Z wnioskiem o odwołanie zarządu powinien się zwrócić minister skarbu państwa do rady nadzorczej. Zdajemy sobie jednak sprawę, że nikt dobrowolnie nie odda pozycji zajmowanej w tych władzach. Dlatego jedynym chyba wyjściem jest zmiana ustawy, ponieważ - jak pokazała praktyka - skarb państwa jest bezradnym "właścicielem" Telewizji Polskiej. Dr Elwira Marszałkowska-Krześ Instytut Prawa Cywilnego Wydziału Prawa Uniwersytetu Wrocławskiego Adwokat Sławomir Krześ Obydwoje z Kancelarii Prawa Gospodarczego ELO we Wrocławiu
Duże emocje budzi spór między ministrem skarbu a władzami telewizji publicznej. odmowa wykonania uchwały zgromadzenia akcjonariuszy to działanie sprzeczne z prawem. Walne zgromadzenie akcjonariuszy nie ma uprawnień do powoływania i odwoływania członków zarządu i rady nadzorczej TVP SA. zarząd TVP SA naruszył prawo. nikt dobrowolnie nie odda pozycji zajmowanej w tych władzach. jedynym wyjściem jest zmiana ustawy.
Z Józefem Oleksym, szefem Sejmowej Komisji Europejskiej, przedstawicielem polskiego parlamentu w Konwencie UE, rozmawia Andrzej Stankiewicz Konwent odegra większą rolę, niż się spodziewamy FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Dziś rozpoczyna prace Konwent Unii Europejskiej, który ma przygotować reformę UE. Jak pana zdaniem powinna wyglądać nowa Unia, która po 1 stycznia 2004 r. składać się będzie aż z 25 państw? JÓZEF OLEKSY: Co do fundamentalnych zasad to dalej ma być Unia Europejska, jaką znamy i do jakiej chcemy wstąpić. Unia nie tylko rynku i waluty, ale także wspólnota wartości i standardów. Potrzeba jednak zmian - Unia musi być sprawna, mniej biurokratyczna, bardziej przejrzysta. Trzeba utworzyć taką organizację, której chcą społeczeństwa państw członkowskich. Europejczycy powinni wiedzieć, dlaczego lepiej żyć we wspólnocie. Nowa Unia ma być ekonomiczną potęgą, która będzie się liczyć na świecie. Ale Unia ma być też uosobieniem najlepszych standardów zapewniających wolność, przestrzeganie praw człowieka i spełnienie życiowe swoich obywateli. Unia ma być więc także obszarem gwarancji dla duchowego rozwoju człowieka. Co stoi na przeszkodzie, żeby zmian dokonywać w ramach obecnej struktury UE? Struktura Unii nie wytrzyma tak znacznego powiększenia tej organizacji. Instytucje i reguły kierujące Unią zostały dopasowane do mniejszej liczby członków. Brak niezbędnych zmian już staje się słabością UE. Unia "25" musi zostać zreformowana. Jak? Jest kilka fundamentalnych kwestii, których rozstrzygnięciem zajmie się Konwent UE. Trzeba jasno określić podział władzy i kompetencji między szczeblem wspólnotowym, narodowym oraz regionalnym. Ze strategicznego punktu widzenia dylemat numer 1 brzmi: jaka ma być Unia w przyszłości - czy pozostanie organizacją opartą na wspólnocie państw narodowych, czy stanie się federacją. Jedni proponują federację państw z jednym wspólnym rządem. Inni opowiadają się raczej za Unią opartą na silnych państwach narodowych. My, co wynika z ostatnich wypowiedzi prezydenta i przedstawicieli rządu, będziemy raczej wspierać Francuzów. Za czasów de Gaulle'a francuskim pomysłem na Unię było hasło "Europa ojczyzn". W tej chwili Francuzi lansują określenie "federacja państw narodowych". To coś pośredniego między Europą ojczyzn a federacją. Jak mi tłumaczył francuski minister ds. europejskich Pierre Moscovici, miałaby to być Unia Europejska oparta na państwach narodowych, co nie wyklucza, że w przyszłości stanie się federacją. Takie rozwiązanie nam się podoba. Jednak w dającej się przewidzieć przyszłości nie będziemy popierać tworzenia superpaństwa z jednym rządem. Dlaczego? Uważamy, że współczesny człowiek identyfikuje się z narodem, językiem, kulturą i tradycją właśnie poprzez państwo. Taka autoidentyfikacja długo jeszcze będzie dla ludzi ważna. Konwent ma zaradzić "deficytowi demokracji w Europie", czyli przewadze władzy wykonawczej i biurokratów nad Parlamentem Europejskim wybieranym przez obywateli krajów Unii. Trzeba zwiększyć kontrolę Parlamentu Europejskiego nad tym, co robi Komisja Europejska, czyli unijny "rząd". Ale musi także wzrosnąć znaczenie parlamentów krajów członkowskich. To właśnie one będą przyjmować większą część wspólnego prawa. Osobiście sądzę, że potrzebny jest większy nadzór parlamentów narodowych nad europejskimi działaniami rządów. Niemcy lansują pomysł powołania drugiej izby Parlamentu Europejskiego - przypominającej ich Bundesrat. Mieliby się tam znaleźć przedstawiciele rządów państw członkowskich. Jest też koncepcja przekształcenia w drugą izbę parlamentu Rady Ministrów UE, gdzie zasiadają branżowi ministrowie krajów członkowskich. Czy ograniczenie władzy wykonawczej nie doprowadzi do chaosu i kłopotów w zarządzaniu tak wielką organizacją jak Unia "25"? Uważam, że przesadna autonomia urzędników z Brukseli jest źródłem ogromnej biurokracji, drętwoty administracyjnej, mnożenia śmiesznych przepisów i rekomendacji. Jeśli Parlament Europejski będzie decydował o budżecie, wyborze komisarzy czy dyrektorów generalnych Komisji Europejskiej, będzie ich mógł lepiej kontrolować. Coraz częściej słychać głosy, że w nowej Unii nie do utrzymania jest zasada, że kraje członkowskie po pół roku kolejno kierują jej pracami. Półroczna prezydencja to nie jest dobre rozwiązanie. W poszerzonej Unii trzeba by na nią czekać ponad 12 lat! Jeśli ściśle określimy funkcje instytucji europejskich, to prezydencja będzie raczej honorowa i nie musi być ograniczona do jednego kraju. Niektórzy sądzą, że Konwent powinien przygotować coś na kształt konstytucji Unii Europejskiej. Ważne jest określenie roli Karty Praw Podstawowych, przyjętej na szczycie w Nicei. Czy stanie się ona zalążkiem wspólnej konstytucji? W prawie konstytucja jest związana z pojęciem państwa. Przyjęcie konstytucji UE dałoby sygnał, że zamierzamy budować wspólne państwo. Dlatego ci, którzy nie chcą federalnej Europy, nie chcą też wspólnej konstytucji już teraz. Oczywiście dokument, który przygotujemy, można nazwać inaczej i włączyć do większej całości. Ja chcę, by zasady i wartości były wyodrębnione i wyraźnie sformułowane. W piątek Niemiec Elmar Brok, reprezentujący w Konwencie Parlament Europejski, przekonywał mnie z entuzjazmem, że powinniśmy zakończyć pracę złożeniem pełnego nowego traktatu europejskiego - następcy traktatów rzymskich z 1957 r., które stały się podstawą do stworzenia Unii Europejskiej. To niezły pomysł - nowy traktat na nową epokę. Przecież i tak trzeba uporządkować traktaty, których Unia ma za dużo. Można byłoby wszystko uregulować na nowo, wiele uprościć, odświeżyć. To byłby doniosły dokument wskazujący przyszłość Unii. Podczas wizyty w Polsce wiceprzewodniczący Konwentu Jean-Luc Dehaene i ambasador Hiszpanii ds. kontaktów z krajami kandydującymi Jorge Fuentes przyznali, że niekoniecznie musi to być takie rozwiązanie. Powiedzieli mi, że może Konwent powinien przygotować "zespół rekomendacji" dla Konferencji Międzyrządowej, która i tak podejmuje ostateczne decyzje o zmianach w traktatach unijnych. W tyglu 25 krajów, gdzie będą się mieszać interesy państw, rządów i ugrupowań politycznych, można stworzyć nowy traktat europejski? Brok wyliczył, że parlamentarzyści mają ponad 60 procent miejsc w Konwencie. Jeżeli będą działać razem, to są w stanie wszystko przegłosować. Ale jeżeli nie byłoby konsensusu co do jednego, nowego traktatu europejskiego, to oczywiście Konwent sformułuje stanowisko w postaci opinii i rekomendacji. Jest pan przekonany, że prace Konwentu zakończą się sukcesem? Sceptycy twierdzą, że to kolejny organ Unii, którego praca nie na wiele się zda. Myślę, że Konwent odegra większą rolę, niż się spodziewamy. Wszyscy wiedzą, że UE musi się zmienić, bo pęka w szwach. Wiedzą, a więc nie będą sobie rzucać kłód pod nogi, przynajmniej w zasadniczych sprawach. A jeżeli zadziała wyobraźnia delegatów, Konwent może przygotować rozwiązania, których nawet nie jesteśmy w stanie przewidzieć. To przecież jedyne forum, na którym będzie się toczyć debata o przyszłości Europy. Może nie być tak różowo. Przecież w Konwencie znaleźli się też wrodzy Unii politycy, tacy jak Włoch Gianfranco Fini, lider nacjonalistycznego Sojuszu Narodowego. Doliczyliśmy się pięciu. Tylko dodadzą kolorytu. Czy Polska będzie silnym członkiem nowej Unii? To bardzo ważne pytanie. Wielu politykom zależy na wejściu do Unii, ale nie bardzo wiedzą, co dalej. Będziemy jednym z największych krajów Unii z 50 posłami w Parlamencie Europejskim. W nowej Unii zlikwidowana zostanie zasada weta, którym jeden kraj mógł blokować decyzje całej "15". Najwięksi tego chcą, my również. Nie sposób sobie wyobrazić jednomyślności "25", poza wyjątkowymi sprawami. Musimy już się rozglądać, z kim będziemy "grać" wewnątrz Unii. Trzeba będzie budować doraźne koalicje w konkretnych sprawach. Nie jesteśmy jeszcze do tego przygotowani. Zapewne Unia podzieli się na liderów i peleton. Nasz cel to miejsce w szóstce państw, które będą wiodące w Unii - obok Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii, Włoch i Hiszpanii. Powinniśmy robić wszystko, aby dla naszych partnerów w Unii szybko stało się to oczywiste. Jak będą wyglądać prace Konwentu? W pełnym składzie Konwent będzie się zbierał co miesiąc. Toczy się dyskusja, czy będziemy pracować w grupach roboczych. Ważną rolę będzie miało prezydium, które będzie pracować cały czas - to właśnie ono będzie podsumowywać propozycje z plenarnych debat. Była szansa na stanowisko w prezydium dla Polaka? Marszałek Marek Borowski napisał w tej sprawie list do przewodniczącego Valery'ego Giscarda d'Estaing. Była szansa. Na szczycie Unii w Laeken w grudniu 2001 r. postanowiono, że w prezydium znajdzie się dwóch przedstawicieli parlamentów narodowych. Ponieważ w każdej kwestii oprócz głosowania zadeklarowano równość obecnych i przyszłych członków Unii, można się było spodziewać, że jeden parlamentarzysta w prezydium będzie pochodził z państwa UE, a drugi z kraju kandydującego. Wówczas Polska miałaby duże szanse na wydelegowanie swojego przedstawiciela do władz Konwentu. Stało się inaczej. Kraje "15" szybko zajęły obydwa miejsca w prezydium. Wraz z Danutą Hubner, która w Konwencie będzie reprezentować rząd, i Edmundem Wittbrodtem, rekomendowanym przez Senat, zadeklarował pan, że Polska będzie mówić w Konwencie "jednym głosem". Umówiliśmy się, że będziemy się konsultować w najważniejszych kwestiach. Ale nie chodzi o unifikację stanowiska. Mandat każdego z nas jest wolny, a więc nie jesteśmy związani żadnymi poleceniami. Jest jednak oczywiste, że głos polskich delegatów powinien być jednolity, żeby odegrał jakąś rolę, żebyśmy mieli wpływ na pomysły co do wspólnej przyszłości. Bardzo mi zależy, by działalność polskich delegatów do Konwentu Europy była mocno związana z naszymi krajowymi debatami dotyczącymi reform UE - na różnych szczeblach i w różnych środowiskach. Wówczas będziemy mogli podczas obrad Konwentu prezentować szeroko skonsultowane w Polsce poglądy na przyszłość Unii.
Dziś rozpoczyna prace Konwent Unii Europejskiej, który ma przygotować reformę UE. Jak pana zdaniem powinna wyglądać nowa Unia, która po 1 stycznia 2004 r. składać się będzie aż z 25 państw? JÓZEF OLEKSY: Co do fundamentalnych zasad to dalej ma być Unia Europejska, jaką znamy i do jakiej chcemy wstąpić.Potrzeba jednak zmian - Unia musi być sprawna, mniej biurokratyczna, bardziej przejrzysta.Struktura Unii nie wytrzyma tak znacznego powiększenia tej organizacji. Instytucje i reguły kierujące Unią zostały dopasowane do mniejszej liczby członków. Brak niezbędnych zmian już staje się słabością UE. Unia "25" musi zostać zreformowana. Jak? Jest kilka fundamentalnych kwestii, których rozstrzygnięciem zajmie się Konwent UE. Trzeba jasno określić podział władzy i kompetencji między szczeblem wspólnotowym, narodowym oraz regionalnym. Ze strategicznego punktu widzenia dylemat numer 1 brzmi: jaka ma być Unia w przyszłości. W tej chwili Francuzi lansują określenie "federacja państw narodowych". To coś pośredniego między Europą ojczyzn a federacją. Jak mi tłumaczył francuski minister ds. europejskich Pierre Moscovici, miałaby to być Unia Europejska oparta na państwach narodowych, co nie wyklucza, że w przyszłości stanie się federacją. Takie rozwiązanie nam się podoba. Konwent ma zaradzić "deficytowi demokracji w Europie", czyli przewadze władzy wykonawczej i biurokratów nad Parlamentem Europejskim wybieranym przez obywateli krajów Unii. Trzeba zwiększyć kontrolę Parlamentu Europejskiego nad tym, co robi Komisja Europejska, czyli unijny "rząd". Ale musi także wzrosnąć znaczenie parlamentów krajów członkowskich. Czy ograniczenie władzy wykonawczej nie doprowadzi do chaosu i kłopotów w zarządzaniu tak wielką organizacją jak Unia "25"? Uważam, że przesadna autonomia urzędników z Brukseli jest źródłem ogromnej biurokracji, drętwoty administracyjnej, mnożenia śmiesznych przepisów i rekomendacji. Jak będą wyglądać prace Konwentu? W pełnym składzie Konwent będzie się zbierał co miesiąc. Ważną rolę będzie miało prezydium, które będzie pracować cały czas - to właśnie ono będzie podsumowywać propozycje z plenarnych debat.
W 1990 roku były zaledwie trzy napady na banki,w 1998 roku już 40, w ubiegłym - 91 Złapani podczas skoku Budynek banku przy ulicy Jasnej 1 FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Telefon od przygodnej osoby uratował Powszechny Bank Kredytowy przed utratą dużej sumy pieniędzy. W niedzielę wieczorem warszawski oddział banku opanowali bandyci, którzy prawdopodobnie współpracowali z dwoma strażnikami. To już drugi duży napad w centrum Warszawy w ciągu trzech miesięcy. A 37 lat temu skradziono 1,3 mln zł w oddziale NBP, który mieścił się również w tym samym budynku przy ulicy Jasnej 1. W ostatnich latach liczba skoków na banki w całej Polsce gwałtownie rośnie. Bandytów zauważył mężczyzna, który w niedzielę około północy poinformował przez telefon policję, że w banku kręcą się podejrzani ludzie. Dyżurny oficer stołecznej komendy potraktował sygnał poważnie i wysłał patrol na ulicę Jasną, w pobliże filharmonii. Pod dom "pod orłami", w którym na parterze mieści się VIII Oddział PBK, podjechał radiowóz. Do policjantów wyszedł jeden z ochroniarzy bankowych, który przekonywał, że w środku wszystko jest w porządku. - Wyglądał na odurzonego i nie wzbudził zaufania. Czuć było od niego alkohol. Policjanci go zatrzymali - mówi rzecznik prasowy stołecznej policji, komisarz Dariusz Janas. Sygnał o zatrzymaniu trafił do oficera dyżurnego, który przysłał następnych policjantów. Obstawili wszystkie wejścia do banku. Wtedy wyszedł do nich kolejny mężczyzna, który oświadczył, że w środku nie dzieje się nic niepokojącego. Został zatrzymany. Policjanci dostrzegli na dziedzińcu banku chryslera, który w nocy nie powinien tu stać. Po sprawdzeniu okazało się, że auto było kradzione. Wezwano grupę antyterrorystyczną. Po negocjacjach z banku wyszło z podniesionymi rękami czterech mężczyzn. Poddali się bez oporu. - Wiedzieli, że nie mają szans. Policjanci z Wydziału Patrolowo-Interwencyjnego Komendy Stołecznej Policji otoczyli budynek - mówi Krzysztof Hajdas. - W samochodzie zatrzymanych były worki, palnik do cięcia metalu, wiertarki i młot pneumatyczny - podał komisarz Dariusz Janas, który w nocy z niedzieli na poniedziałek cztery godziny spędził na miejscu planowanego napadu. W banku policjanci znaleźli trzy pistolety ukryte w koszu na śmieci. Dwa miały tłumiki. Napastników zarejestrowały kamery bankowego systemu bezpieczeństwa. Taśmy z zapisem napadu ma policja. Portier pilnujący domu "pod orłami", w którym siedzibę ma też Krajowa Rada Spółdzielcza, nie zauważył niczego niepokojącego. - Sprawę prowadzi Prokuratura Rejonowa Warszawa Śródmieście. Prawdopodobnie zajmie się nią nasz Wydział Przestępczości Zorganizowanej - powiedziała rzeczniczka stołecznej Prokuratury Okręgowej, Małgorzata Dukiewicz. - Napad na bank to poważna sprawa. Na razie za wcześnie na wnioski - dodała. Rzeczniczka prokuratury zaprzecza, jakoby zatrzymani bandyci mieli związek z wcześniejszym napadem na placówkę Kredyt Banku przy ul. Żelaznej. Zatrzymani to dwaj strażnicy Grzegorz G. i Tomasz J. i czterech napastników: Adam K., Włodzimierz J. Leszek B. i Janusz C. Dopiero dziś prokurator sformułuje zarzuty i wystąpi o ewentualne tymczasowe aresztowanie zatrzymanych mężczyzn. - Napad się nie udał, bo zareagowało społeczeństwo. Ktoś zauważył, że coś dziwnego dzieje się przy banku, zadzwonił na policję. Dzięki bardzo sprawnej akcji nie ucierpiał bank i pieniądze klientów - powiedział rzecznik prasowy Powszechnego Banku Kredytowego Marek Kłuciński. Banku pilnowała agencja PBK Ochrona SA należąca do Grupy PBK. W agencji pracuje ponad 1,5 tys. ludzi. - Pracownicy są starannie selekcjonowani oraz poddawani szczegółowemu procesowi sprawdzania - podał PBK. - Policja wysoko ocenia nasze zabezpieczenia. Mamy własną agencję ochrony. Są podejrzenia, że jej dwóch pracowników mogło współpracować w przygotowaniu napadu. Trwa sprawdzanie, jak mogło dojść do takiej sytuacji. Chcemy się też dowiedzieć, co zaszło w banku - mówi Kłuciński. - Z moich informacji wynika, że pracownik ochrony wyłączył przy użyciu kodów zabezpieczających urządzenie nadające sygnał alarmowy do centrali ochrony. Do dziś nie wykryto sprawców innego napadu. W sobotę 3 marca tego roku doskonale zorganizowana grupa bandytów napadła na filię Kredyt Banku przy ul. Żelaznej w Warszawie. Napastnicy zamordowali ochroniarza i trzy kasjerki. Z filii zginęło około 30 tys. zł. Nie pomogła wyznaczona nagroda, której łączna suma wynosi 230 tys. zł. Nikt niczego nie zauważył. Niczego podejrzanego nie widzieli też ochroniarze pilnujący budynku, w którym mieści się filia, chociaż feralnego ranka przechodzili obok okien banku kilka razy. Harald Kittel, PAP JAK TO BYŁO W 1964 ROKU 22 grudnia 1964 roku dotąd nieodnalezieni bandyci napadli na bank przy ulicy Jasnej w Warszawie ,mieszczący się w domu "pod orłami". Zrabowali całodzienny utarg z Centralnego Domu Towarowego. O pół do siódmej wieczorem kasjerka Jadwiga Michałowska z dwoma konwojentami przywiozła do III Oddziału Narodowego Banku Polskiego 1 336 500 zł. Gdy wchodzili do banku, niewysoki młody mężczyzna strzelił w pierś strażnikowi Stanisławowi Piętce, wyrwał worek z pieniędzmi i zaczął uciekać. Wtedy drugi napastnik wyszedł zza rogu i dwa razy strzelił do konwojenta Zdzisława Skoczka, który zmarł. Zaraz potem milicję zawiadomił redaktor Andrzej Olszewski z "Kuriera Polskiego". Napad widział z okna. Milicja zbadała znalezione na miejscu zdarzenia łuski. Okazało się, że trzy pochodziły z pistoletu PW-33 użytego wcześniej w 1957 r. w napadzie na Krystynę Wawerek, kasjerkę sklepu "Chełmek". W roku 1959 zabito z niego plutonowego milicji Zygmunta Kiełczykowskiego a dwa miesiące potem - konwojenta Łukasza Czeczunia i raniono strażnika pocztowego Stanisława Furmańczyka. Pięć innych łusek znalezionych przed domem "pod orłami" pochodziło z pistoletu zabranego zabitemu milicjantowi. Prowadzone na dużą skalę śledztwo po napadzie nie przyniosło efektów. Śledczym udało się tylko zdobyć zeznania świadków, którzy widzieli, jak worek z pieniędzmi przejął mężczyzna w samochodzie. HK CORAZ WIĘCEJ NAPADÓW Z policyjnych statystyk wynika, że liczba napadów na banki i inne placówki obracające gotówką rośnie w zastraszającym tempie. Jeszcze dziesięć lat temu były rzadkością . W 1990 roku zaledwie trzy . W 1998 roku napadów było już 40, w ubiegłym - 91. W ubiegłym roku straty spowodowane napadami na banki wyniosły ponad dwa miliony zł, a łącznie w skokach na banki oraz konwoje, listonoszy, poczty i stacje benzynowe padło łupem bandytów ponad sześć milionów zł. - We Włoszech jest ponad trzysta napadów rocznie. U nas, niestety, będzie tyle samo. Napada się na bank, bo są tam pieniądze. Nie wszyscy poważnie traktują to zagrożenie - uważa Ryszard Kuciński, zajmujący się zabezpieczaniem banków. Przeciętny napad trwa nie dłużej niż kilka minut. Zwykle sprawcy rzadko robią użytek z broni, ale używają jej do zastraszenia personelu placówek finansowych. - Najczęściej obiektem ataku przestępców są małe filie lub oddziały dużych banków w niewielkich miejscowościach. Te filie często są gorzej ochraniane niż duże centrale banków - mówi komisarz Zbigniew Matwiej z biura prasowego Komendy Głównej Policji. HK
W niedzielę wieczorem warszawski oddział banku opanowali bandyci, którzy prawdopodobnie współpracowali z dwoma strażnikami. To już drugi duży napad w centrum Warszawy w ciągu trzech miesięcy. Do dziś nie wykryto sprawców innego napadu. W sobotę 3 marca tego roku grupa bandytów napadła na filię t Banku przy ul. Żelaznej w Warszawie. Napastnicy zamordowali ochroniarza i trzy kasjerki. Z filii zginęło około 30 tys. zł. Nie pomogła wyznaczona nagroda. Nikt niczego nie zauważył. Niczego podejrzanego nie widzieli też ochroniarze pilnujący budynku, w którym mieści się filia, chociaż feralnego ranka przechodzili obok okien banku kilka razy. Z policyjnych statystyk wynika, że liczba napadów na banki i inne placówki obracające gotówką rośnie w zastraszającym tempie. Jeszcze dziesięć lat temu były rzadkością . W 1990 roku zaledwie trzy . W 1998 roku napadów było już 40, w ubiegłym - 91. W ubiegłym roku straty spowodowane napadami na banki wyniosły ponad dwa miliony zł, a łącznie w skokach padło łupem bandytów ponad sześć milionów zł. Przeciętny napad trwa nie dłużej niż kilka minut. Zwykle sprawcy rzadko robią użytek z broni, ale używają jej do zastraszenia personelu placówek finansowych. Najczęściej obiektem ataku przestępców są małe filie lub oddziały dużych banków w niewielkich miejscowościach. Te filie często są gorzej ochraniane niż duże centrale banków.
Jak człowiek docierał do biegunów Konkwista lodowego bezludzia RYS. MAREK KONECKI Dopiero w 1909 roku człowiek zdołał dotrzeć po raz pierwszy do bieguna północnego, dopiero w 1911 do południowego, a już w pół wieku później na biegunie południowym zbudowano stację naukową; powstałaby jeszcze wcześniej, gdyby nie dziesięcioletnia przerwa w badaniach spowodowana dwoma wojnami światowymi. Jeszcze nie dobiegło końca "biegunowe" stulecie, a już samotne marsze do nich stały się rodzajem sportu, uprawia go wielu ludzi, w tym również kobiety. Bieguny tak spowszedniały, że jeden człowiek (Marek Kamiński) był w stanie odwiedzić obydwa, pieszo, w ciągu jednego roku kalendarzowego. Jednak biegunowe wyprawy, nim stały się banalne, pochłonęły wiele ofiar i czasu. Zdobycie tych ekstremalnych punktów planety zajęło ludzkości dwa i pół tysiąclecia. Bluźnierczy pomysł Starożytni greccy filozofowie wiedzieli, i mieli na to dowody, że Ziemia jest kulista (dopiero potem świat ogarnęła fala ciemnoty i Kopernik musiał tę prawdę odkryć na nowo). Zdaniem Greków, na północy kuli ziemskiej rozpościerała się Ziemia Hiperborejska, kraina szczęśliwości. Biegunowo przeciwnie położona była Antichtone, później nazwana Terra Australis Incognita. Pitagoras i Platon twierdzili, że musi ona istnieć z oczywistego powodu - aby zrównoważyć masę kuli ziemskiej; Terra Australis Incognita zamieszkuje lud Antypodów, którzy "chodzą nogami w powietrzu". W starożytności, mędrcy filozofowali o tych ziemiach, natomiast rozmaici śmiałkowie próbowali do nich docierać - bez najmniejszego powodzenia. Pod względem myślowym, świat już wówczas był znakomicie przygotowany na takie odkrycia, natomiast technicznie - zupełnie nie. W średniowieczu Kościół katolicki potępiał tego rodzaju poszukiwania i rozważania, bowiem uznał, że przekonanie o kulistości Ziemi jest bluźniercze. A jednak, w średniowieczu, mędrcy muzułmańskiego wówczas Półwyspu Iberyjskiego nie podzielali świętego oburzenia kulistością Ziemi i postulowali aktywne poszukiwania, wyprawy na krańce świata. Niestety, nie mieli armat, czyli odpowiednich statków. Taki pat trwał do schyłku wieków średnich, aż wreszcie nadszedł pamiętny rok 1475, kiedy to wydano drukiem "Geografię" - słynne dzieło Ptolemeusza, z II wieku n.e. Zawierało ono mapy. Na jednej z nich, na wysokości 20 stopnia szerokości geograficznej południowej, widnieje tajemniczy kontynent. Nikt niczego o nim nie wiedział, marynarze bajali o morzu zamarzniętym na północy i - zgodnie z logiką antypodów - o morzu wrzątku na południu. Popychała ich chciwość W XVI stuleciu Europejczycy świadomie ruszyli na północ, popychały ich nie tylko wiatry, ale także - a może przede wszystkim - chęć wzbogacenia się na handlu. Francuzi i Anglicy poszukiwali przejścia z Atlantyku na Pacyfik, na północ od kontynentu amerykańskiego - bez powodzenia. Szukając zaś - przegapili ważny dziejowy moment, w którym Portugalczycy i Hiszpanie zmonopolizowali handel z Indiami, opanowali drogę morską do krainy kości słoniowej i korzeni. Anglicy, Holendrzy, Francuzi zdawali sobie z tego sprawę w XVII wieku, toteż zapragnęli powetowania strat na innej arenie, dążyli do opanowania tego, co pozostało, czyli zmonopolizowania handlu z inną złotodajną krainą: korzenno-jedwabnymi Chinami. Starano się dotrzeć do Krainy Środka wzdłuż północnych wybrzeży Syberii. Angielscy i holenderscy żeglarze byli pewni, że istnieje tamtędy droga, skoro przebywają ją wieloryby. Skąd to przekonanie? Ponieważ łowcy z regionu Kamczatki i Wysp Japońskich natrafiali na walenie i kaszaloty z tkwiącymi w ich ciałach ułamkami harpunów norweskiej roboty. Ale poczynania te nie przyniosły spodziewanych rezultatów. Dopiero w 1724 roku wyruszyła specjalna wyprawa badawcza, która przyniosła istotny postęp. Jej głową był G. W. Leibniz z paryskiej Akademii Nauk, zaś sakiewką - car Rusi Piotr I. Na czele ekspedycji stanął Duńczyk Bering i rosyjski kapitan Czirikow. Wyprawa powróciła po blisko 20 latach, a Cieśninę Beringa odkrył de facto właśnie ów Czirikow. Odkrył to, co już było odkryte. W poprzednim stuleciu, w 1648 roku (gdy Bohdan Chmielnicki wzniecał zawieruchę na rubieżach Rzeczpospolitej), Kozak Semen Deżniew przekroczył cieśninę nie zdając sobie z tego sprawy. W tym samym okresie, również mityczny kontynent południowy rozpalał wyobraźnię i popychał do czynu. Panowało przekonanie, że mieści się na nim "Nowy Eden" zamieszkany przez wiecznie szczęśliwych ludzi, nie zmuszonych do pracy, żywiących się obfitymi darami natury. Roili o nim filozofowie Oświecenia, opisywali mieszkańców tamtej krainy jako "dobrych dzikusów". Tymczasem, mimo że niczyja stopa nie stanęła na biegunie, francuski matematyk Maupertius wybrał się w podróż do Laponii, w 1737, i tam zdał sobie sprawę, co potwierdził obliczeniami, że kula ziemska jest spłaszczona na biegunach. Cały czas, tak jak w starożytności, myśl wyprzedzała możliwości techniczne. Natomiast w tych "spłaszczonych" południowych okolicach żaden z nawigatorów nie zauważył kontynentu. I trudno się temu dziwić, skoro nie przekroczyli nawet kręgu polarnego. Po raz pierwszy dokonał tego wielki, może największy żeglarz wszech czasów, James Cook: w styczniu 1773 roku. Ale nie on pierwszy opłynął Antarktydę, rzeczywisty ląd usytuowany, dosłownie, na biegunie. Dopiął tego w 1820 Thaddeus Bellinghausen. Nie znalazł raju, lecz potworne ilości lodu i monstrualne mrozy. Takiej śnieżnej pustyni ówczesne mocarstwa nie potrzebowały, nie widziały interesu w tym, aby się tam pchać. Popychała ich żądza wiedzy Gdy niemiecki fizyk Gauss ogłosił, że znalazł sposób na określenie ziemskiego pola megnetycznego w każdym, dowolnie wybranym punkcie globu, geograf Humboldt zorganizował wyprawę dla sprawdzenia tej hipotezy. Na jej czele stanął sir Ross, dwa statki - "Terror" i "Erebus" wyruszyły na południe. Podczas tej ekspedycji, Ross zdołał ustalić położenie bieguna magnetycznego. Nie tylko on. Równocześnie, w latach 1837-1840 wyprawa francuska kierowana przez D'Urville'a (to on przywiózł do Luwru starożytny grecki posąg Wenus z Milo) dotarła do Morza Weddela i również ustaliła położenie bieguna magnetycznego. I, w zasadzie, nauka jako taka, tym się zadowalała. Z naukowego punktu widzenia nie było powodów, aby "własną osobą" pchać się do któregoś z biegunów geograficznych. A jednak, w gronie naukowców, tak jak w każdym skupisku ludzkim, zawsze trafiają się osoby, które można określić mianem "awanturników", poszukiwaczy przygód, niespokojnych duchów. Właśnie tego rodzaju ludzie podejmowali awanturnicze w gruncie rzeczy wyprawy do biegunów. W 1878 Szwed Nordenskjold zimował w Arktyce; nie dotarł do bieguna, ale opisał życie i obyczaje Czukczów. Do bieguna zamierzał dotrzeć słynny norweski naukowiec i podróżnik Nansen; w tym celu zaprojektował specjalny statek ("Fram") z półokrągłym dnem i obłym kadłubem; pozwolił statkowi wmarznąć w 1893 w lody i dryfował wraz z nimi po Arktyce; gdy ten sposób zawiódł, Nansen wyruszył psim zaprzęgiem, dotarł poza 86 stopień. Wyprawa na "Framie" została opisana w 1897 w książce "Wśród nocy i lodów", jej polskie wydanie ukazało się rok później. W 1896 szwedzki inżynier S. Andree zdołał przekonać króla i Alfreda Nobla do pomysłu dotarcia do bieguna balonem. Lotnictwo samolotowe jeszcze wtedy nie istniało, natomiast baloniarstwo miało za sobą ponadstuletnią tradycję. Skonstruowano balon "Aigle" o kubaturze 4800 m. W gondoli zasiedli: Fraenkel, Andree i Strindberg (bratanek dramaturga); wszyscy zginęli. W 1899 Włoch Ludwik Amadeusz książę Sabaudii wyruszył na czele wyprawy do bieguna północnego, celu nie osiągnął, powrócił bez odmrożonych palców. Natomiast nie zginęli i niczego sobie nie odmrozili Amerykanie Peary i Cook. Rywalizowali w oddzielnych wyprawach. Do bieguna dotarli obaj, psimi zaprzęgami. Peary powrócił w kwietniu 1909, zaś we wrześniu - Cook. Obaj przypisywali sobie pierwszeństwo. A jednak, obie wyprawy nie dostrzegły tego, co w gruncie rzeczy najważniejsze: że nie ma tam żadnego kontynentu. Jeszcze w 1926 roku Włoch Nobile "widział" kontynent pomiędzy biegunem a Alaską podczas wyprawy sterowcem.; w rzeczywistości, była to zwarta masa lodu cyrkulująca wokół bieguna, powyżej 88 stopnia. Na południu ląd był. W 1900 roku powstała na nim stała norweska baza. Norwegowie wiedzieli, że z niej wyruszy zdobywca bieguna południowego, oczywiście Norweg. W 1911 dwaj ludzie, Norweg Amundsen i Brytyjczyk Scott wyruszyli rywalizując. O dwa tygodnie wygrał Amundsen. Scott przegrał podwójnie, zmarł w drodze powrotnej. Koniec przygody Gdy obydwa bieguny zostały zdobyte, siłą rzeczy "awanturnicy" musieli ustąpić miejsca naukowcom. Badania przestały stanowić pretekst dla ludzi opętanych pragnieniem dotarcia tam, gdzie nikt wcześniej nie był. Rozpoczęły się prawdziwe badania cyrkulacji powietrza i wód, magnetyzmu, składu lodu, wpływu Arktyki i Antarktyki na klimat całej planety. Rozpoczęły się badania zoologiczne i botaniczne, a także etnologiczne - nauka zdążyła jeszcze zarejestrować modus vivendi ludów z mitycznej krainy Hiperborejskiej: Ewenków, Czukczów, Lapończyków, Eskimosów. Oni mieszkali najbliżej bieguna, nie mając pojęcia o jego istnieniu. Krzysztof Kowalski
Dopiero w 1909 roku człowiek zdołał dotrzeć po raz pierwszy do bieguna północnego, dopiero w 1911 do południowego, a już w pół wieku później na biegunie południowym zbudowano stację naukową. Jeszcze nie dobiegło końca "biegunowe" stulecie, a już samotne marsze do nich stały się rodzajem sportu, uprawia go wielu ludzi, w tym również kobiety. Jednak biegunowe wyprawy, nim stały się banalne, pochłonęły wiele ofiar i czasu.
SEJM Od początku kadencji 30 posłów zmieniło szyld polityczny Jak w kalejdoskopie JERZY PILCZYŃSKI Zmiany osobowego składu klubów i kół poselskich są już na Wiejskiej stałym zjawiskiem. Nie inaczej dzieje się i w tej kadencji. Sejm zainaugurował swą działalność podzielony na cztery kluby poselskie: AWS - 201 posłów, SLD - 164, UW - 60 i PSL - 27 oraz jedno czteroosobowe Koło ROP. Skład dopełniało czterech posłów niezrzeszonych, w tym dwóch z mniejszości niemieckiej. Teraz mamy w Sejmie te same 4 kluby, choć każdy z nich poniósł straty i liczy dziś mniej posłów niż na początku. Prócz tego działają 4 koła; Porozumienie Polskie liczące 7 posłów, KPN-Ojczyzna - 5, Ruch Odbudowy Polski - Porozumienie Centrum - 4, Polska Partia Socjalistyczna - Ruch Ludzi Pracy - 3 oraz koło Polskiej Racji Stanu - 3. Grupa posłów niezrzeszonych rozrosła się do 6 osób. Największe straty poniosła AWS skupiająca na początku kadencji 201 posłów. Teraz może liczyć jedynie na 186 głosów i to nie zawsze, z dyscypliny klubowej wyłamuje się dość często 14, 15 posłów. Stało się to właśnie przedmiotem konfliktu w koalicji i może doprowadzić do jej rozpadu. Rzecznik klubu Piotr Żak mówił niedawno, że niezdyscyplinowani nie przejdą powtórnie weryfikacji wyborczej. Powinno się ich jednak usunąć już teraz z klubu. Jeśli udałoby się zachować koalicję, to 170 posłów AWS zupełnie wystarczyłoby dla zapewnienia rządowi większości w Sejmie. Powolna erozja Już na początku kadencji opuścił AWS Ludwik Dorn, będący członkiem Porozumienia Centrum i przez dłuższy czas pozostawał posłem niezrzeszonym. Pół roku później liczebność Klubu AWS zmniejszyła się o 8 osób. Z powodu łamania regulaminu i naruszania dyscypliny w głosowaniach zostali z niego usunięci Adam Słomka i Jan Łopuszański. Wraz z nimi wystąpiło z klubu 6 posłów KPN. Pod przewodnictwem Słomki założyli koło Konfederacji Polski Niepodległej - Obóz Patriotyczny, które w grudniu 1999 roku zmieniło nazwę na KPN-Ojczyzna. Po czterech miesiącach opuściła je Elżbieta Adamska-Wedler, wracając na łono AWS. W grudniu ubiegłego roku koło straciło Ryszarda Kędrę, który trafił do koła Polskiej Racji Stanu. KPN-O liczy dziś 5 posłów, oprócz Adama Słomki są to: Michał Janiszewski, od niedawna przewodniczący partii, Tomasz Karwowski, Janina Kraus, Andrzej Zapałowski. Jan Łopuszański pozostawał krótko posłem niezrzeszonym. W ślad za nim wystąpiło z Klubu AWS sześcioro posłów związanych ze środowiskiem Radia Maryja. Byli to: Mariusz Grabowski, Piotr Krutul, Halina Nowina-Konopka, Mariusz Olszewski, Anna Sobecka, Witold Tomczak. Tworzą oni 7-osobowe, największe w Sejmie, Koło Porozumienie Polskie. Jedną z przyczyn odejścia tych posłów z AWS był konflikt w sprawie Stoczni Gdańskiej. Wkrótce doszło też do rozbratu z Rodziną Polską popieraną przez ojca Rydzyka. Porozumienie Polskie i jego lider Jan Łopuszański silnie akcentują w Sejmie pozycje narodowe i są zdecydowanie przeciw integracji Polski z Unią Europejską. W niektórych sprawach dochodzi na forum Sejmu do wspólnych wystąpień w imieniu kół PP i KPN-O, a także ROP-PC. Często bywa to jednak stanowisko odmienne od zajmowanego przez AWS. Z mandatu AWS zrezygnował Marek Nawara, który został przewodniczącym małopolskiego sejmiku. Mandat po nim objął Paweł Graś. Miejsce zmarłego Bogdana Żurka zajęła w Sejmie Grażyna Sołtyk, a mandat po Andrzeju Zakrzewskim objął Zbigniew Eysmont. Ostatnim, który opuścił pokład AWS, był Maciej Jankowski. Zaangażował się w popieranie Andrzeja Olechowskiego jako kandydata na prezydenta. W AWS pozostaje dziś 186 posłów. SLD trzyma się mocno Klub SLD stracił do tej pory trzech posłów. Pod koniec 1999 roku wystąpili z niego poseł Piotr Ikonowicz (PPS) oraz Kazimierz Milner i Lech Szymańczyk reprezentujący Ruch Ludzi Pracy, po to by utworzyć wspólne Koło PPS-RLP. Na początku kadencji z mandatu SLD zrezygnował Grzegorz Tuderek, przedkładając nad honory posła korzyści z działalności gospodarczej. Zastąpił go następny na liście wyborczej Mirosław Podsiadło. Mandat nagle zmarłego Kazimierza Nowaka objęła Elżbieta Szparaga. Z powodu braku dyscypliny w głosowaniu nad liczbą województw z klubu zostali wykluczeni Wiesław Szweda i Zbyszek Zaborowski, lecz po 4 miesiącach zostali przyjęci ponownie. Z powodu niekorzystnego dla niego orzeczenia lustracyjnego mandat utracił Tadeusz Matyjek na jego miejsce wszedł Andrzej Umiński. Do tej pory Matyjek jest jedynym posłem wyeliminowanym z powodów lustracyjnych. Z mandatu zrezygnował Tadeusz Jędrzejczak, któremu ustawa nie pozwoliła łączyć go z funkcją prezydenta miasta Gorzowa Wlkp. Po tych wszystkich roszadach SLD liczy dziś 161 posłów. UW i PSL - straty minimalne Unia Wolności straciła tylko jeden głos. Dysponował nim Jan Rulewski, który był niegdyś posłem NSZZ "Solidarność". Widocznie związkowa proweniencja nie pozwoliła mu funkcjonować w Unii na dłuższą metę. Zrzekł się mandatu Jerzy Ciemniewski, zostając sędzią Trybunału Konstytucyjnego, podobnie jak Irena Lipowicz, która została ambasadorem w Austrii. Wygasł mandat Juliusza Brauna, gdy wybrano go na przewodniczącego Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Zastąpili ich odpowiednio - Stanisław Pilniakowski, Jan Rzymełka i Maria Stolzman. UW dysponuje dziś 59 głosami. Niewielkie straty odnotowało też PSL, liczące dziś 26 posłów. Na początku kadencji wystąpił z klubu Roman Jagieliński, który założył Partię Ludowo-Demokratyczną. Pozostaje posłem niezrzeszonym. Mandat po tragicznie zmarłym Ryszardzie Bondyrze objął Ryszard Stanibuła. Kaczyński ratuje Olszewskiego Zmienił się skład czteroosobowego Koła ROP Jana Olszewskiego. Spod wpływów lidera wyzwolili się Dariusz Grabowski i Adam Wędrychowicz, którzy ze wspomnianym już Ryszardem Kędrą z KPN-O założyli Koło Polskiej Racji Stanu. W ROP został oprócz lidera tylko Wojciech Włodarczyk - groziło to likwidacją ruchu, ponieważ w myśl regulaminu do utworzenia koła potrzeba co najmniej trzech posłów. Sytuację uratowali Jarosław Kaczyński i Ludwik Dorn. Kaczyński wybrany z listy ROP uznał, że w trudnej sytuacji jest zobowiązany moralnie pomóc Olszewskiemu. Odtąd koło nosi nazwę ROP-PC. Do 6 osób powiększyła się grupa posłów niezrzeszonych. Początkowo stanowili ją dwaj posłowie mniejszości niemieckiej Henryk Kroll, Helmut Paździor oraz Jarosław Kaczyński i Antoni Macierewicz, założyciel Ruchu Katolicko- -Narodowego. Kaczyński wsparł Olszewskiego, za to przybyli Jan Rulewski, Roman Jagieliński i Maciej Jankowski. Oceni wyborca Przyczyny zmian mają oczywiście charakter polityczny, ale nie tylko, często chodzi o ambicje osobiste czy też względy pragmatyczne, polegające na uzyskiwaniu w ten sposób lepszych warunków działania (większa możliwość wystąpień w imieniu koła z trybuny sejmowej, pieniądze na funkcjonowanie koła, lokal w Sejmie itp.). Są to warunki tylko pozornie lepsze, bowiem pojedynczymi głosami nic w Sejmie osiągnąć się nie da. Zmiany mają też niekiedy charakter niejako naturalny, są spowodowane zgonami i przyjmowaniem stanowisk, z którymi mandatu posła łączyć nie wolno. Ordynacja wyborcza do Sejmu, różniąca się pod tym względem od ordynacji senackiej, pozwala na rozwiązywanie tych sytuacji bez potrzeby uciekania się do wyborów uzupełniających. Gwarantuje to niezmienność składu politycznego Sejmu. Z takich właśnie powodów zmieniła się obsada 10 mandatów. Trzydziestu posłów zmieniało jednak swoją przynależność klubową, co nie najlepiej świadczy o stałości ich politycznych poglądów bądź wyrazistości politycznej sylwetki. Pozostaje to jednak do oceny wyborców.
Sejm zainaugurował działalność podzielony na cztery kluby poselskie: AWS, SLD, UW i PSL oraz jedno czteroosobowe Koło ROP. Skład dopełniało czterech posłów niezrzeszonych, w tym dwóch z mniejszości niemieckiej. Teraz mamy w Sejmie te same 4 kluby, choć każdy z nich liczy dziś mniej posłów niż na początku. Prócz tego działają 4 koła. Największe straty poniosła AWS skupiająca na początku kadencji 201 posłów. Teraz może liczyć na 186 głosów. Przyczyny zmian mają charakter polityczny, ale nie tylko, często chodzi o ambicje osobiste czy względy pragmatyczne. Zmiany niekiedy są spowodowane zgonami i przyjmowaniem stanowisk, z którymi mandatu posła łączyć nie wolno. Trzydziestu posłów zmieniało swoją przynależność klubową.
ROZMOWA Profesor Karol Modzelewski, historyk Pariasi wolnej Polski Ja wyznaję inny system wartości niż profesor Balcerowicz zdający się nie dostrzegać innych systemów wartości niż jego własny, który chyba wydaje mu się czymś tak naturalnym jak powietrze. Według Leszka Balcerowicza różnice zdań wynikają z niewiedzy jego oponentów albo ich złej woli, a nie z istnienia różnych systemów wartości. FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI Jak Pan, osoba obdarzona dużą wrażliwością społeczną, ocenia obecne rozwarstwienie polskiego społeczeństwa? Jakich kategorii użyłby Pan do określenia tego podziału? KAROL MODZELEWSKI: Przychodzi mi na myśl słowo pariasi. Mamy w Polsce sporą grupę pariasów. Bardzo duża część społeczeństwa, może nawet większość, odczuwa niedostatek. Nie chodzi mi jednak o materialne samopoczucie tych ludzi, ale o dramatyczny problem odcięcia części z nich od udziału we wspólnocie i w dobrodziejstwach cywilizacyjnych. Jakich dobrodziejstwach? Elementarnych. Grupa społeczna, o której mówię, jest odcięta od edukacji i możliwości ratowania zdrowia, a często nawet życia, przez służbę zdrowia. Naturalnie, że publiczną służbę zdrowia ciągle jeszcze mamy. Nie zreformowano jeszcze ani podatków, ani państwa w taki sposób, żebyśmy musieli się tej opieki wyzbyć. Ona tylko źle funkcjonuje, a po reformie chyba gorzej. Ważniejszy jest problem edukacji. Polska zapaść społeczna i materialna polega na obecności w wielu rejonach kraju trwałego bezrobocia i niezdolności do wyjścia z tej bardzo złej sytuacji również w następnych pokoleniach. Jest to zjawisko zróżnicowania bardziej terytorialnego niż zawodowego, chociaż jedno z drugim jest bardzo związane. Największa bieda dotyka bowiem chłopów, mieszkańców małych miast oraz tych rejonów, w których nastąpiła likwidacja państwowych przedsiębiorstw i pegeerów. W wielu gminach nie ma stanowisk pracy poza sferą budżetową. Czyli jest praca na poczcie, na kolei, w szkole, w ośrodku zdrowia i na posterunku policji, no i oczywiście w urzędzie gminy. Poza tym pracy nie ma. A ponieważ ludzie w Polsce, jak zresztą we wszystkich krajach pokomunistycznych, są biedni, to są przykuci do miejsca zamieszkania. Nie stać ich ani na kupno czy zamianę mieszkania, ani na wynajęcie go w mieście, ani nawet na dojazdy do tego miasta, w którym można znaleźć pracę. Panuje więc wśród tych ludzi stan kompletnej beznadziei. Dlaczego nie widzi Pan możliwości wyjścia z tego kręgu aż przez pokolenia? Młode pokolenia z tych środowisk nie mają żadnych szans na zmianę zastanej sytuacji. Młodzież ze wsi czy małych miasteczek w ogóle nie ubiega się o przyjęcie na studia. Nie dlatego, że zabrakło ambicji, tylko dlatego, że zabrakło, mówiąc brutalnie, pieniędzy na pekaes, żeby dojechać do liceum. Dzieci chłopskie na ogół nie dochodzą do matury. Jeżeli więc zatrzymują się na poziomie szkoły podstawowej albo zawodówki, to znaczy, że produkuje się z pokolenia na pokolenie pariasów. Takich, dla których wolna Polska jest macochą. To jest bardzo groźne, ponieważ ta wcale niemała część Polaków szybko zorientuje się, że zostali wyrzuceni poza nawias. To znaczy, że nie będą traktowali Polski jako swego państwa, nie będą mieli poczucia uczestnictwa we wspólnocie wolnych obywateli, a słowa o takiej wspólnocie będą dla nich abstrakcją lub zgoła szyderstwem. Użył Pan określenia "pariasi". To ludzie odarci z godności. Mówi Pan, że to niemała część społeczeństwa. Jaka? Może ponad 20 procent. Jeśli mówię pariasi, nie mam na myśli odarcia z godności, chociaż ci ludzie mogą się tak czuć. To jest odarcie z szans. Ich dzieci nie mają już tego, co było mocną stroną systemu komunistycznego i zapewniało mu pewien stopień przyzwolenia społecznego, zawsze, również w czasach stalinowskich, mianowicie możliwości społecznego awansu. Proszę spojrzeć na środowiska naukowe, na dzisiejszych profesorów. Wielu z nich jest chłopskiego pochodzenia. To samo dotyczy elit politycznych. Gdyby ci ludzie dzisiaj byli dziećmi, nie mieliby szans na zdobycie wykształcenia i pozostaliby w środowisku wiecznych wiejskich bezrobotnych, żyjących z jakiegoś nędznego, właściwie nie mającego ekonomicznie racji bytu, gospodarstwa wiejskiego. A przecież procent ludzi obdarzonych talentami w tych środowiskach wcale nie jest mniejszy niż w poprzednich pokoleniach. W którą stronę pójdą ich talenty? To jest dynamit. Uprzytomnią sobie, że ich ustawiono w sytuacji pariasów. I ich frustracje będą bardzo silnie wpływały na kształt polskiej sceny politycznej. Mamy z tym do czynienia już dziś, bo to jest oczywiście podłoże sukcesów Leppera oraz wybuchów agresji, która w wielkomiejskich kręgach opiniotwórczych budzi zdumienie pomieszane z niechęcią i aroganckim potępieniem. To jest także podłoże antysemityzmu. Nie uważam, by pojawienie się warstw upośledzonych przekreślało dorobek wolnej Polski, ale stawia go pod znakiem zapytania. Skala nierówności zagraża naszym wspólnym osiągnięciom. Gdzie, co zostało zgubione? Oczywiście pewne rzeczy były nie do uniknięcia. Kiedy się przechodzi od gospodarki socjalistycznej do gospodarki rynkowej, musi nastąpić zwiększenie zróżnicowania materialnego w społeczeństwie. U nas nastąpiło to w warunkach dość głębokiego spadku dochodu narodowego, a więc zapaść biednych była tym większa. A poza tym nastąpiło to zgodnie z pewną filozofią gospodarczą, którą się wiąże słusznie z nazwiskiem Leszka Balcerowicza, a w której dominuje ciągle neoliberalne myślenie o gospodarce i społeczeństwie. Wydaje się jednak, że polska gospodarka sporo zawdzięcza rygorom narzuconym przez premiera Balcerowicza. W 1990 roku trzeba było uciec z walącego się gmachu socjalistycznej gospodarki. To zostało dokonane, choć koszt społeczny był bardzo wysoki. Dziś jednak żaden kataklizm nie zmusza nas do kolejnej rewolucji gospodarczej. Mimo to kontynuowana jest polityka zwiększająca skalę nierówności. (Rozmowa została przeprowadzona przed wetem prezydenta w sprawie podatków). Uważam, że forsowana obecnie reforma podatkowa dramatycznie zaostrzy zjawisko społecznego upośledzenia. Reforma ta wymusi bowiem oszczędności budżetowe równoznaczne z odejściem od europejskiego modelu państwa solidarności społecznej, zwanego też państwem dobrobytu lub państwem opiekuńczym. Państwo takie uzyskuje z podatków znaczne sumy na edukację, ochronę zdrowia i opiekę społeczną. Wydatki publiczne na ten cel dają znacznie więcej uboższym grupom ludności niż zamożnym i przyczyniają się do wyrównania szans. Natomiast komercjalizacja pozbawia uboższe grupy dostępu do edukacji i ochrony zdrowia. To przekształca różnicę dochodów różnych grup społecznych w trwały podział na uprzywilejowanych i upośledzonych, czyli właśnie pariasów. Kusząca na pozór obniżka podatków, bardzo radykalna od 2002 roku, wymusi redukcję wydatków publicznych na szkolnictwo i lecznictwo, bo po prostu nie będzie na nie pieniędzy. Tymczasem wydatki te - przy obecnym modelu państwa i poziomie zobowiązań wobec obywatela - są niewystarczające i powinny być zwiększane. Reforma podatkowa została podjęta nie tyle z inicjatywy Unii Wolności, ile raczej Leszka Balcerowicza. A to jest człowiek idei. Jego celem, dla którego poświęca wszystko, jest budowa pewnego ładu ustrojowego, który jest ładem liberalnym. Ładem państwa minimum, opartym wyłącznie, czy niemal wyłącznie, na indywidualnej przedsiębiorczości. Kto sobie radzi, to dobrze, kto nie - trudno, niech sobie radzi lepiej. To jest hasło, które od blisko dziesięciu lat ma wytyczać rozwój polskiego społeczeństwa. Czy uważa Pan to hasło za błędne? To jest oczywiście hasło czysto propagandowe, ideologiczne porzekadło. Większość tych ludzi, do których jest adresowane, nie jest w stanie radzić sobie lepiej. Ale nie w tym rzecz. To taka filozofia, której realizacja musi pogłębić zjawisko wywołujące u mnie tak wielką obawę, również o stan cywilizacyjny kraju, bo bez budżetowego finansowania zapaść nauki polskiej będzie się pogłębiać. To, o czym mówię, wynika z pewnego systemu wartości i wiąże się z nim. Ja wyznaję inny system wartości niż profesor Balcerowicz zdający się nie dostrzegać innych systemów wartości niż jego własny, który chyba wydaje mu się czymś tak naturalnym jak powietrze. Według Leszka Balcerowicza różnice zdań wynikają z niewiedzy jego oponentów albo ich złej woli, a nie z istnienia różnych systemów wartości. Nie dopuszcza także myśli, że jego własne rozumowanie opiera się na jakiejś aksjologii, a więc na czymś, co nie poddaje się logicznej ani empirycznej kontroli. Czy i gdzie widzi Pan alternatywę wobec polityki premiera Balcerowicza? Na początku lat 90. alternatywna polityka gospodarcza była do pomyślenia, ale nie do przeprowadzenia, bo nie opowiadały się za nią znaczące siły polityczne. Sojusz Lewicy Demokratycznej był wtedy mało czynny, bo czuł, że jest na oślej ławce. Natomiast lewica solidarnościowa była w owym czasie bardzo słaba i zresztą nigdy nie urosła w siłę. Dziś paradoksalnie istotną rolę w obronie - bo to nie jest budowanie alternatywy pozytywnej, tylko obrona przed niekorzystną zmianą - odgrywa prawica. Nie cała, ale tacy politycy, jak Henryk Goryszewski, który bardzo wyraźnie zawsze mówił, w odróżnieniu od Balcerowicza, że podjęcie takich a takich rozwiązań to wybór polityczny, a nie tylko sprawa techniczna, że za tym kryje się wybór określonych wartości. Jak się okazuje nie tylko lewica bywa wrażliwa społecznie, podobnie jak nie tylko prawica bywa brutalnie liberalna. Ale jest to oczywiście problem polskiej lewicy, że nie zabiera głosu na przykład w takich sprawach, jak losy polskiej wsi po wejściu do Unii Europejskiej. Wprawdzie jestem przekonany, że nie wejdziemy tam ani za dwa, ani za trzy lata, bo tego się boją i społeczeństwa, i rządy krajów Unii, i tego się obawia znacznie więcej ludzi i polityków w Polsce, niż się do tego przyznaje. Ale w końcu w Unii będziemy, bo dla tego akurat alternatywy nie ma. To oznacza dramatyczny problem dla polskiego rolnictwa, a to jest ćwierć narodu. Temu, że Unia Wolności nie ma odpowiedzi na to, co z tym zrobić, ja się tak bardzo nie dziwię. Dlaczego nie? Unia skupia przecież inteligencję. Ale przecież ta partia jest szalenie nieporadna. Nie umie sobie poradzić nawet z problemem własnego przywództwa. W Unii Wolności jest znaczne niezadowolenie z przywództwa Leszka Balcerowicza i kompletny brak alternatywy. Ci w tej partii, którzy mają inny pomysł na państwo, siedzą raczej cicho. Elektorat Unii Wolności nie jest w stanie wyegzekwować od tej partii upominania się o losy inteligencji budżetowej. Oczekiwać zatem, że Unia obejmie swą wyobraźnią wieś polską i będzie miała pomysł, co z nią zrobić, to naprawdę za wiele. SLD? Nie mam uprzedzeń do SLD, ale nie widzę, żeby miał w tej dziedzinie jakieś pomysły. Czyli jest tak samo bezradny? O nie, jest skuteczny. Pod tym względem akurat bardzo góruje nad Unią Wolności, ponieważ dysponuje kadrą mającą praktykę, a także czymś, co jest w polityce bardzo cenne, mianowicie poczuciem wstydu, które w SLD wiąże się z przeszłością. Obawiam się tylko, że SLD to poczucie wstydu może stracić. Dlaczego to jest pozytywne? Bo ogranicza dokonywanie przez Sojusz jawnych nadużyć. Oni zawłaszczają państwo, ale jednak w mniejszym stopniu niż ci, którzy czują się moralnie bez zarzutu w odniesieniu do przeszłości. Strasznie przykro mi to powiedzieć, bo moi koledzy to są ci drudzy, a nie ci pierwsi. Pana zdaniem w polityce państwowej brakuje jednak lewicowego pierwiastka. Od czego trzeba byłoby zacząć, żeby zmniejszać problem biedy w Polsce? Bardzo trudno jest przy niskim poziomie aktywności społecznej i politycznej w Polsce o stworzenie prawdziwej lewicowej alternatywy, bo musiałaby się ona odwoływać się do aktywności ludzi upośledzonych materialnie i socjalnie, a to jest właśnie najbardziej bezradna i bierna część społeczeństwa. Za najważniejsze uważam przywrócenie systemu awansu społecznego. Ludzie tego awansu, którzy niedawno doświadczali tego, co się dzieje w ich macierzystym środowisku, byliby zdolni do stworzenia innej niż populistyczna alternatywy politycznej. Populistyczna już jest - mamy Leppera, ale mamy elementy populizmu także w Polskim Stronnictwie Ludowym. To jest dopiero problem - PSL też nie ma odpowiedzi na wyzwanie unijne. Stronnictwo pełni rolę puklerza, broniąc chłopów przed zmianą status quo, ale to status quo jest coraz gorsze. To na pewno nie jest problem, który da się szybko rozwiązać, ale przy odpowiednio prowadzonej polityce może być stopniowo łagodzony i rozładowywany. Jak? Szczerze powiem, że nie czuję się na tyle mądry, by na to odpowiedzieć. Nie lekceważyłbym tylko tego, że wyzwanie jest poważne i palące. Potrzeba też pieniędzy, ale przede wszystkim konceptu, co zrobić z ludźmi, którzy są zbędni w rolnictwie. Ale bez takich utopii, że mają być przedsiębiorczy. Może będą przedsiębiorczy, kiedy się pojawi dla nich możliwość. Jeżeli bez utopii, to jakie miałyby być konkretne punkty takiego konceptu? Jak zwrócić państwo do obywatela? To musi być roboczy program, a nie jakaś teoria. Moje nadzieje budzi obecny spór podatkowy. Nadzieje na uzdrowienie relacji w koalicji. Za grzech pierworodny tej koalicji wcale nie uważam tego, że jest ona złożona z wielu podmiotów. Taki był werdykt wyborczy. Grzech pierworodny polega na tym, że nie doszło do kompromisu, tylko do podziału łupów: gospodarka dla tych, kultura dla tych. Tymczasem w kluczowych sprawach, i to zarówno dotyczących modelu państwa, jak i modelu polityki gospodarczej, przetrwać mogłoby rozwiązanie kompromisowe. Tylko, że Leszek Balcerowicz akurat nie jest osobą kompromisu. To pozwoliło mu przeprowadzić pierwszy plan na początku lat 90. mimo wszystkich ówczesnych obiekcji. Natomiast dzisiaj ten brak kompromisowości jest raczej przeszkodą. Dziś potrzebny jest układ na wszystkich polach, uwzględniający oblicze polityczne i bazę społeczną obu członów koalicji. Jeżeli spór o podatki doprowadzi do kompromisu, będzie to lepsze dla koalicji i dla nas wszystkich. Bo w końcu mało mnie obchodzą koalicje i to, że wybory wygra SLD, bo je wygra. Mnie obchodzą skutki dla nas, społeczeństwa, a nie myślenie w kategoriach własnego ugrupowania. Ale to jest powszechny sposób myślenia. Niestety nie tylko w polityce polskiej. Ale trzeba znać miarę. Również kiedy się zawiera kompromisy i układy koalicyjne, trzeba pamiętać, jaki będzie ich skutek społeczny. A może ciężar pomocy warstwom uboższym powinny przejąć od państwa organizacje społeczne? Organizacje pozarządowe mogą lepiej od urzędników zagospodarować środki na pomoc społeczną, ale skądś muszą te środki brać. Żadna filantropia nie zastąpi tu budżetu państwa. Jeśli zaś chodzi o to, by materialny niedostatek nie powodował trwałego upośledzenia społecznego, najlepszym środkiem zaradczym jest dostępność awansu przez edukację, np. przez zapewnienie młodzieży wiejskiej bezpłatnego dojazdu do miast, w których są licea. To musiałoby kosztować, więc znów wracamy do poziomu wydatków publicznych i podatków. Oczekiwania, że obniżka podatków od najzamożniejszych spowoduje cud gospodarczy, są aktem wiary bez pokrycia w doświadczeniu. Nie wiemy, jak będzie w dalszej perspektywie. Wiadomo, że w 2002 roku, gdy podatki obniżą się skokowo, wydatki trzeba będzie ciąć. Niestety, łatwo przewidzieć które. Czy akceptuje więc Pan wybiegi SLD, by zablokować uchwalenie ustaw podatkowych? Od kruczków proceduralnych wolałbym zrozumiałą dla wszystkich, otwartą debatę. Upominałem się o nią w "Gazecie Wyborczej" z 27 września. Ale rozumiem polityków SLD. Wszystko wskazuje, że to oni będą układać budżet 2002 roku. Dlatego AWS wymogła na UW przeniesienie głównego etapu reformy poza obecną kadencję: niech to spadnie na głowy następców z innego obozu politycznego. Ale taktyka spalonej ziemi jest czymś, czego my, obywatele, nie możemy zaakceptować. Politycy biją się między sobą, ale na spalonej ziemi my musimy żyć. Z tych samych powodów obawiam się budżetowych skutków ustawy o reprywatyzacji i łatwych do przewidzenia roszczeń przesiedleńców niemieckich. To są miliony ludzi i ogromne mienie. Bardzo szanuję mojego przyjaciela Bronisława Geremka i lubię jego subtelne poczucie humoru, ale gdy mówi, że nie powstanie problem z przesiedleńcami niemieckimi, bo myśmy tego nie zapisali w naszej ustawie reprywatyzacyjnej, to wydaje mi się, że to poczucie humoru jest za daleko posunięte. Można powiedzieć, że my nie chcemy, żeby taki problem powstał, ale to, że nie chcemy i nie zapisaliśmy w ustawie, nie znaczy, że nie powstanie. Co należałoby zrobić? Natychmiast uwłaszczyć ludzi żyjących na terenach zachodniej i północnej Polski. Niestety uważam, że ustawa o reprywatyzacji przejdzie. Szkoda, bo została opracowana dość krótkowzrocznie. A jeżeli argumentem za ustawą ma być stwierdzenie, że naruszone zostało święte prawo własności, to zapytałbym teologów, czy są większe świętości niż własność, czyli złoty cielec. Być może jednak są jakieś inne wartości, dla których honorowanie prawa do niegdysiejszej własności można odsunąć na dalszy plan. Polska międzywojenna nie dała się rozdrapywać przez rozmaite roszczenia, na przykład pokrzywdzonych przez wywłaszczenia carskie po roku 1863. Teraz za sprawiedliwość historyczną muszą zapłacić wszyscy ci, którzy nie są spadkobiercami wywłaszczonych wówczas. Rozmawiała Anna Wielopolska
Profesor Karol Modzelewski, historyk Jak Pan ocenia obecne rozwarstwienie polskiego społeczeństwa? chodzi o problem odcięcia części z nich od udziału we wspólnocie i w dobrodziejstwach cywilizacyjnych. Dlaczego nie widzi Pan możliwości wyjścia z tego kręgu aż przez pokolenia? Młode pokolenia z tych środowisk nie mają żadnych szans na zmianę zastanej sytuacji. Mówi Pan, że to niemała część społeczeństwa. Jaka? ponad 20 procent. polska gospodarka sporo zawdzięcza rygorom narzuconym przez premiera Balcerowicza. Uważam, że forsowana obecnie reforma podatkowa dramatycznie zaostrzy zjawisko społecznego upośledzenia. Kto sobie radzi, to dobrze, kto nie - trudno, niech sobie radzi lepiej. Większość tych ludzi, do których jest adresowane, nie jest w stanie radzić sobie lepiej. Czy i gdzie widzi Pan alternatywę wobec polityki premiera Balcerowicza? Dziś paradoksalnie istotną rolę w obronieodgrywa prawica. Temu, że Unia Wolności nie ma odpowiedzi na to, co z tym zrobić, ja się tak bardzo nie dziwię. partia jest szalenie nieporadna. Od czego trzeba byłoby zacząć, żeby zmniejszać problem biedy w Polsce? Za najważniejsze uważam przywrócenie systemu awansu społecznego. Potrzeba też pieniędzy, ale przede wszystkim konceptu, co zrobić z ludźmi, którzy są zbędni w rolnictwie. jakie miałyby być konkretne punkty takiego konceptu? Jak zwrócić państwo do obywatela? Dziś potrzebny jest układ na wszystkich polach, uwzględniający oblicze polityczne i bazę społeczną obu członów koalicji. może ciężar pomocy warstwom uboższym powinny przejąć od państwa organizacje społeczne? Żadna filantropia nie zastąpi tu budżetu państwa. najlepszym środkiem zaradczym jest dostępność awansu przez edukację. Czy akceptuje więc Pan wybiegi SLD, by zablokować uchwalenie ustaw podatkowych? rozumiem polityków SLD. obawiam się budżetowych skutków ustawy o reprywatyzacji i łatwych do przewidzenia roszczeń przesiedleńców niemieckich.
Zakłady Odzieżowe Bytom SA Uratować markę, odrzucając sentymenty z czasów realnego socjalizmu... Głośno nad trumną... BARBARA CIESZEWSKA W ostatnich czterech latach firma przeszła dwa zawały. Pierwszy w 1997 roku, drugi jeszcze trwa. Wszystko wskazywało na to, że zakończy żywot w środę, 25 lipca tego roku. Akcjonariusze na nadzwyczajnym walnym zgromadzeniu jednogłośnie zdecydowali jednak, że ZO Bytom SA funkcjonować ma przez następne trzy miesiące. Problem jednak w tym, że odcięto kroplówkę. Główny akcjonariusz, czyli Bank Handlowy, przez trzy ostatnie lata na restrukturyzację firmy poświęcił około 12 mln zł i więcej nie zamierza w nią pompować. Po połączeniu z Citibankiem w BH procedury są jednoznaczne i stanowczo przestrzegane. Jeśli trzyletni okres restrukturyzacji nie przyniósł efektów i firma wciąż przynosi straty, nie ma mowy o dalszym finansowaniu. Co więcej, największe długi, rzędu 20 mln zł, firma właśnie ma wobec właściciela. Standardy BH nakazują ich egzekwowanie. Jeśli nie ma z czego, procedury nakazują zablokowanie kont. I tak się stało już w kwietniu. Przy wszelkich próbach, jakie zarząd czynił, by zdobyć kredyt na bieżącą działalność, bankowcy radzili jedynie: "... może pożyczy wam Bank Handlowy, wasz właściciel.... ". Uchwała ostatniego walnego zgromadzenia nakazuje jednak zarządowi "... Poszukiwanie alternatywnych źródeł finansowania bieżącej działalności spółki...", po czym następuje sześć kolejnych punktów. Poszukiwanie pieniędzy Zarząd firmy będzie zapewne usilnie starał się wypełnić wszystkie zalecenia, będzie szukał "alternatywnych źródeł finansowania", ale już dziś można wyobrazić sobie, jaka będzie odpowiedź ZUS, któremu firma winna jest 4 mln zł, na propozycję zamiany długu na akcje. Dobrze się stanie jeśli spółka matka, czyli ZO Bytom, będzie zasilana w fundusze na bieżącą produkcję dzięki zdolnościom kredytowym swych spółek córek - Bytom Collection czy Bytom Trade Mark. Trudno wyobrazić sobie, by w sytuacji, w jakiej znalazła się gospodarka, bankrutująca firma zdobyła kredyty na dalszą restrukturyzację, na potężną akcję marketingową, poszukiwanie nowych rynków. Tym bardziej jeśli jej konta zablokował sam potężny, bankowy właściciel. Płacz nad upadającym, narodowym krawcem jest zrozumiały, choć mało racjonalny. Odzywają się sentymenty. W garniturach z Bytomia chodziły co najmniej trzy pokolenia Polaków. Ze zdobyciem "odrzutów eksportowych" nie mieli problemów tylko towarzysze sekretarze z najwyższych szczebli. O zakupach w firmowym sklepie za żółtymi firankami krążyły legendy. Zwyczajny, szary obywatel albo polował na "odrzuty" w sklepach, albo szukał dojść do fabryki. Jeszcze dzisiaj zdarza się, że poszukujący garnituru z Bytomia wysoko postawieni panowie, zamiast zajrzeć do jednego z 50 firmowych sklepów, gdzie półki uginają się od tysiąca ubrań, jadą wprost do bytomskiej fabryki. Garnitury będą nadal Jeśli okaże się, że ZO Bytom SA zostaną w połowie października zlikwidowane (co bardzo prawdopodobne), nie oznacza to, że z rynku znikną garnitury szyte w Bytomiu. Już dzisiaj część produkcji przejęły spółki córki, jak np. Bytom Collection czy Bytom Trade Mark. Najważniejsze jest to, aby uratować sam produkt i miejsca pracy - mówi Cezary Przybysławski, prezes firmy. Wierzyciele dopowiedzieliby zapewne, że ważna jest spłata długów. Nie znikną z rynku nie tylko garnitury z Bytomia, nie musi też zniknąć marka. Można ją sprzedać - twierdzi prezes. - Za ile? - To trudne pytanie. W kraju marka może być dużo warta. Kiedy jednak holenderski inwestor kupował jedną ze znanych polskich marek odzieżowych... proszę nie pytać mnie, którą.... powiedział otwarcie, że dla niego warta jest zero złotych. - Dlaczego, skoro była to znana marka? - Była znana tylko w kraju, a dzisiaj nie kupuje się firmy, by produkować na kraj, bo to za mały rynek - wyjaśnia prezes. Projekty wykreowania z ZO Bytom światowej marki można włożyć między bajki. To czyste mrzonki - twierdzi prezes. Nawet jeśliby połączyć siły z Vistulą, Wólczanką i wszystkimi polskimi firmami. Bo jak konkurować z BOSS, Zahną czy innymi potęgami. Konkurencja jest w tej dziedzinie wręcz szalona. Można byłoby natomiast zastanawiać się nad wykreowaniem nieco innego wizerunku Bytomia, zgadza się prezes firmy - spróbować trafić do młodszego klienta. Dawna sława wielkiego socjalistycznego krawca budzi wprawdzie łezkę w oku starszych panów, lecz na młodych biznesmenów nie działa zupełnie (nie mówiąc o yuppich, którzy uznają tylko światowe marki.). Widać jednak logo Bytomia zapadło rodakom w świadomość, skoro w rankingu "Pulsu Biznesu", dotyczącym znajomości marki, spółka zajęła 8. miejsce, po takich potentatach jak: Nike, Adidas, Coca Cola... O ekspansji można byłoby pomarzyć, bo produkty, czyli garnitury, firma produkuje doskonałe - uważa prezes Przybysławski. Nie tak dawno zdobyła tytuł "Doskonałość Roku", przyznawany przez "Twój Styl". Pomarzyć można, ale zrealizować trudno. Wszystko rozbija się oczywiście o pieniądze. Na potężna kampanię marketingową, która unowocześniłaby wizerunek firmy, na wykreowanie nowego produktu, znalezienie młodszego klienta, który zmienia garnitury częściej niż jego ojciec, trzeba dysponować sumą co najmniej 50 mln zł. Firmowe sklepy Nowego Bytomia musiałyby oferować nie tylko garnitury, lecz koszule, krawaty (to realizowano), bieliznę męską, skarpetki, słowem należałoby kreować firmową modę męską, jak czyni to np. Cavin Klein. Tylko po czterdziestce W ubiegłym roku firma miała ponad 4,7 mln zł strat netto, w tym roku ma ich już 1,8 mln zł, a jej długi przekraczają 40 mln zł (połowa wobec Banku Handlowego). W takiej sytuacji o nowym wizerunku, nowym kliencie można tylko marzyć. ZO Bytom pozostanie więc przy kliencie "forty up", jak mówi prezes. Wytłumaczeniem może być tylko to, że rynek krajowy jest trudny, bo działa silna konkurencja. Jest także "płytki", mógłby wchłonąć nie więcej niż 20-30 proc. możliwej produkcji. A "na magazyn", jak za czasów realnego socjalizmu, produkować już nie można. Nie pomaga też fakt, że Polacy na wszystkie ubrania wydają w miesiącu średnio 48 zł. A garnitur z Bytomia kosztuje średnio 600 zł. Tylko 3 proc. gospodarstw domowych wydało w ubiegłym roku na ubrania więcej niż 400 zł. Dlatego, jak dotychczas, około 90 proc. wartości produkcji stanowić będą garnitury szyte w tzw. przerobie, czyli na zamówienie kontrahentów zagranicznych, wedle ich wzorów, z ich materiałów (które na lotnisko w Pyrzowicach przylatują prosto z Chin, gdzie są tanie, a jakościowo porównywalne z dawną bielską wełną). Wprawdzie "przerobowy" eksport, na który firma postawiła przed trzema laty, nie wyszedł jej na zdrowie, ale złożyło się na to wiele przyczyn. - Najważniejsze były zdarzenia w skali makro - twierdzi prezes Przybysławski. Jeśli marka niemiecka, w której rozlicza się większość eksportu, spada z 2,1 do 1,9 a nawet 1,7 zł, dla spółki oznacza to dramat i 3 mln zł strat rocznie, jak obliczono. Przypuszczalnie zbyt późno rozpoczęto też program restrukturyzacji. Zdumienie musi budzić jednak fakt, że po wejściu na giełdę, akcjonariusze, w tym także największy, czyli Bank Handlowy zafundowali sobie wypłatę dywidendy. Praktycznie wypłacono ją z kredytu. W rok później, w 1997 roku firma miała już blisko 30 mln zł strat. Już wtedy z analiz wynikało bardzo wysokie prawdopodobieństwo, że w ciągu najbliższych dwóch lat firmie grozi bankructwo. Dziś grozi jej to nadal. Siedem przykazań akcjonariuszy Zgodnie z wolą akcjonariuszy, przez najbliższe trzy miesiące spółka funkcjonować będzie nadal. Nie przyjęli projektu uchwały o jej likwidacji. Zarząd firmy kodeks handlowy obligował do przedstawienia takiego projektu, ponieważ strata spółki przewyższa sumę kapitałów zapasowego i rezerwowego oraz 1/3 kapitału zakładowego. Rozpoczęcie procesu likwidacji dawałaby, zdaniem zarządu, szansę na zabezpieczenie interesów wierzycieli, akcjonariuszy i pracowników spółki. Gdyby sytuacja na rynkach poprawiła się, gdyby np. marka skoczyła w górę, można podjąć decyzję o przerwaniu likwidacji (art. 460 KSH). Akcjonariusze zdecydowali inaczej. Spółka szuka więc kontrahentów i zawiera kontrakty, choć wydaje się to trudne, skoro nie wiadomo jeszcze, co dalej. W tych dniach zawarto spory kontrakt z firmą izraelską na eksport garniturów do Stanów Zjednoczonych. Nazwa firmy jest na razie tajemnicą handlową, ale wiadomo, że sprzedaje swoje produkty pod kilkoma znanymi na świecie markami, w tym m.in. Marks and Spencer. Rozmowy z kolejnymi kontrahentami trwają, choć co bardziej dociekliwi proszą sekretarkę prezesa o kopię ostatniej uchwały NWZA, bo nie wierzą, że firma jeszcze istnieje. Drugie przykazanie nakazuje oddłużyć spółkę m.in. przez zbycie nieruchomości, trzecie mówi o dokapitalizowaniu spółki bądź jej spółek zależnych, m.in. w drodze podwyższenia kapitału, czwarte nakazuje poprawić płynność finansową i regulować zobowiązania; piąte - obniżyć koszty działalności, głównie poprzez redukcję zatrudnienia, w tym w centrali; szóste - zawrzeć układ z głównymi wierzycielami spółki (z Bankiem Handlowym także?) w sprawie rozłożenia spłat na raty i wreszcie siódme - rozważyć możliwość przejęcia produkcji przez spółki zależne. W lipcu prawie 450 pracowników przejdzie do spółki córki Bytom Trade Mark. Niemal 40 związkowców z Solidarności wraz z Komisją Zakładową odmówiło przejścia do nowej spółki. Niewykluczone więc, że doczekają likwidacji ZO Bytom. Można więc przypuszczać, że w przyszłym roku garnitury z Bytomia kupować będziemy pod marką Bytom Collection, czyli spółki córki utworzonej z zakładu w Radzionkowie, czy Bytom Trade Mark, córki utworzonej z zakładów w Bytomiu. Powód do zmartwień będą być może mieli akcjonariusze, ale klienci niezupełnie. - Nasze garnitury z rynku nie znikną. Właśnie szyje się nowa kolekcja - optymistycznie kończy prezes Przybysławski. W środę 25 lipca, kiedy walne zgromadzenie miało zdecydować o likwidacji spółki, w centrum Katowic, w pięknej, odrestaurowanej kamienicy, otwierano kolejny firmowy sklep ZO Bytom. Niewykluczone, że w październiku nad firmowym salonem zmieni się tylko logo firmy na Bytom Collection. -
W ostatnich czterech latach firma przeszła dwa zawały. Pierwszy w 1997 roku, drugi jeszcze trwa. Wszystko wskazywało na to, że zakończy żywot w środę, 25 lipca tego roku. Akcjonariusze na nadzwyczajnym walnym zgromadzeniu jednogłośnie zdecydowali jednak, że ZO Bytom SA funkcjonować ma przez następne trzy miesiące.Problem jednak w tym, że odcięto kroplówkę. Główny akcjonariusz, czyli Bank Handlowy, przez trzy ostatnie lata na restrukturyzację firmy poświęcił około 12 mln zł i więcej nie zamierza w nią pompować. Po połączeniu z Citibankiem w BH procedury są jednoznaczne i stanowczo przestrzegane. Jeśli trzyletni okres restrukturyzacji nie przyniósł efektów i firma wciąż przynosi straty, nie ma mowy o dalszym finansowaniu. Co więcej, największe długi, rzędu 20 mln zł, firma właśnie ma wobec właściciela. Standardy BH nakazują ich egzekwowanie. Jeśli nie ma z czego, procedury nakazują zablokowanie kont. I tak się stało już w kwietniu. Uchwała ostatniego walnego zgromadzenia nakazuje zarządowi Poszukiwanie alternatywnych źródeł finansowania bieżącej działalności spółki. Zarząd firmy będzie zapewne usilnie starał się wypełnić wszystkie zalecenia, będzie szukał "alternatywnych źródeł finansowania", ale już dziś można wyobrazić sobie, jaka będzie odpowiedź ZUS, któremu firma winna jest 4 mln zł, na propozycję zamiany długu na akcje. Dobrze się stanie jeśli spółka matka, czyli ZO Bytom, będzie zasilana w fundusze na bieżącą produkcję dzięki zdolnościom kredytowym swych spółek córek - Bytom Collection czy Bytom Trade Mark. Trudno wyobrazić sobie, by w sytuacji, w jakiej znalazła się gospodarka, bankrutująca firma zdobyła kredyty na dalszą restrukturyzację, na potężną akcję marketingową, poszukiwanie nowych rynków. Tym bardziej jeśli jej konta zablokował sam potężny, bankowy właściciel. Jeśli okaże się, że ZO Bytom SA zostaną w połowie października zlikwidowane (co bardzo prawdopodobne), nie oznacza to, że z rynku znikną garnitury szyte w Bytomiu. Już dzisiaj część produkcji przejęły spółki córki.
System emerytalny Przyszłe świadczenia zależą od tak wielu czynników, że nie można dokładnie wyliczyć ich wielkości Wielka niewiadoma Z symulacji dotyczących wysokości przyszłych emerytur, jakie dość licznie pojawiły się w ostatnich tygodniach m.in. w prasie, wyciąga się dwa główne wnioski: że emerytury będą bardzo niskie i że kobiety będą w znacznie gorszej sytuacji niż mężczyźni. Żeby zrozumieć podstawowe elementy wpływające na przyszłe emerytury, najlepiej prześledzić proces wyliczania przykładowej emerytury w nowym systemie emerytalnym. W systemie tym każdy ubezpieczony ma dwa konta - jedno w ZUS, a drugie w otwartym funduszu emerytalnym (OFE). Na każdym koncie gromadzone są składki na emerytury. Składka trafiająca na konto ZUS wynosi 12,22 proc. wynagrodzenia, do OFE - 7,3 proc. W sumie, na emerytury oszczędzamy 19,52 proc. zarobków. Wyobraźmy sobie osobę 20-letnią - nazwijmy ją X. - która rozpoczęła pracę w 1999 r. i zaczyna płacić składki do ZUS. Zakładamy, że przez całe życie zawodowe otrzymuje zarobki równe przeciętnemu wynagrodzeniu w kraju, czyli obecnie około 2100 zł. Zakładamy również, że zarobki te rosną z roku na rok o pewien wskaźnik wynoszący od 5,6 proc. w 2002 r. do około 3,5 proc. w 2020 r., a potem około 3,8 proc. po 2030 r. Oznacza to, że w wieku 40 lat osoba ta będzie zarabiać około 4,6 tys. zł, mając lat 60 - około 9,6 tys. zł, a w wieku 65 lat - około 11,5 tys zł. Zgromadzony kapitał i świadczenie ZUS na podstawie wartości konta wyliczy emeryturę, dzieląc stan konta przez średnie dalsze trwanie życia w wieku emerytalnym, uśrednione dla kobiet i mężczyzn. Obecnie, osoba w wieku 60 lat przeciętnie ma przed sobą jeszcze niemal 19 lat życia, a w wieku 65 lat - nieco ponad 16 lat. Jednak dalsze trwanie życia się wydłuża i za 40 lat, według prognoz demograficznych, Polacy w wieku 60 lat będą mieli przed sobą (statystycznie rzecz ujmując) niemal 24 lata życia, a w wieku 65 lat - niemal 20 lat. Oznacza to, że w porównaniu z obecnymi statystykami dalsze trwanie życia może się wydłużyć o około 4 lata. Jeżeli Osoba X. przejdzie na emeryturę, mając 60 lat, jej kapitał w ZUS, podzielony przez dalsze trwanie życia w tym wieku, da jej emeryturę około 1,7 tysiąca złotych miesięcznie (czyli 18 proc. jej ostatnich zarobków). Jeśli natomiast przejdzie na emeryturę mając 65 lat - dostanie 2,4 tys. zł (około 22 proc. ostatnich zarobków). Nie wiadomo niestety, jaka będzie treść ustawy określającej zasady wyliczenia i wypłat emerytury z drugiego filaru i dlatego trudno przedstawić symulacje wysokości emerytury dożywotniej. Jeżeli zastosować tę samą formułę, co w przypadku ZUS, Osoba X. jako emeryt może oczekiwać świadczenia na poziomie około 1,1 tys. zł w wieku 60 lat i 1,7 tys. zł w wieku 65 lat. W tym wyliczeniu przyjęto, że koszty instytucji wypłacającej emerytury wyniosą około 3 proc. zgromadzonych oszczędności. Różnice w wielkości emerytury osoby 60- i 65-letniej będą większe, jeżeli zastosowano zróżnicowane tablice dalszego trwania życia - odrębne dla mężczyzn i kobiet. Na takie zróżnicowanie pozwalał projekt ustawy o zakładach emerytalnych. Zakładano w nim również, że koszty zakładów emerytalnych, czyli instytucji wypłacających emerytury dożywotnie, mogą wynieść nawet do 7 proc. zgromadzonych oszczędności. Im wyższe będą koszty wypłaty emerytur, tym oczywiście niższe emerytury. Trwa dyskusja nad tym, jaki powinien być kształt instytucji wypłacającej emerytury, aby po pierwsze, ograniczyć koszty, a po drugie, wypłacać świadczenia niezależne od płci. Istotne różnice Kobiety, przechodzące na emeryturę w nowym systemie, będą miały niższe świadczenia z dwóch powodów. Po pierwsze, mniej gromadzą na swoim koncie, a każdy rok przepracowany dłużej, to istotnie wyższy kapitał. Po drugie - dłużej pobierają emeryturę, co oznacza, że ich oszczędności emerytalne trzeba podzielić na więcej lat niż w przypadku mężczyzn. Połączenie tych dwóch przyczyn powoduje, iż kobiety przechodzące ma emeryturę 5 lat wcześniej mogą mieć nawet o 50 proc. niższe świadczenia niż mężczyźni z takimi samymi zarobkami. Poza tym, co nie zostało uwzględnione w symulacji, kobiety mają niższe zarobki niż mężczyźni i częściej przerywają pracę, aby na przykład opiekować się dziećmi. W nowym systemie emerytalnym budżet państwa płaci składki za urlopy macierzyńskie i wychowawcze. Ale w przypadku urlopów wychowawczych składkę płaci się od minimalnego wynagrodzenia. Symulacje dotyczące wysokości przyszłych emerytur opierają się na bardzo wielu założeniach dotyczących sytuacji ekonomicznej, kształtowania się wysokości wynagrodzeń, zatrudnienia, stopy zwrotu na rynku kapitałowym. Konieczne jest również uwzględnienie prognoz demograficznych, dotyczących dalszego trwania życia osób przechodzących na emeryturę. Dlatego informacje tego typu należy traktować jedynie jako bardzo ogólne próby przewidzenia przyszłych świadczeń. Wyniki w dużej mierze zależą od przyjętych założeń. Jeżeli na przykład założymy, że wynagrodzenia i stopa zwrotu na rynku kapitałowym rosną o jeden punkt procentowy szybciej, wysokość przyszłej emerytury, z obu filarów razem wynosić może 4,4 tys. zł (32 proc. ostatnich zarobków) w wieku 60 lat i 7,5 tys. zł (43 proc. ostatnich zarobków) w wieku 65 lat - przy tych samych założeniach demograficznych. Różnice są więc istotne. Ważny kapitał początkowy Kolejną sprawą, na którą należy zwrócić uwagę, jest wiek osób, dla których przeprowadza się symulacje. Praktycznie wszystkie prowadzone i publikowane analizy dotyczą osób, które w całości oszczędzają w nowym systemie emerytalnym, czyli rozpoczęły pracę po 1998 r. Dzisiaj mają one niewiele ponad 20 lat. W przypadku osób starszych, które przed 1999 rokiem pracowały, wysokość emerytury zależeć będzie nie tylko od tego, co zgromadzą na koncie, ale też od kapitału początkowego. Kapitał ten to nic innego jak emerytura należna danej osobie w starym systemie emerytalnym na koniec 1998 r. Im starsza w dniu wejścia w życie reformy była osoba, tym wyższy będzie jej kapitał początkowy. Jeżeli ktoś ma dzisiaj 40-50 lat, może się spodziewać emerytury w relacji do zarobków wyższej niż 20-30-latkowie. Emerytury tych osób będą również wyższe, dlatego że w ich przypadku dalsze trwanie życia w wieku emerytalnym będzie niższe niż prognozowane na rok 2040. To tylko symulacje Na koniec należy podkreślić - wszelkie wyliczenia prezentowane zarówno w tym artykule, jak i przez różne urzędy czy instytucje mają charakter symulacji. Oparte są na założeniach odzwierciedlających pewne wyobrażenie przyszłości, prezentowane przez te instytucje. Symulacje mogą pokazać pewne trendy czy generalny kierunek zmian, natomiast nie odpowiedzą na pytanie, czy emerytura będzie wynosić dokładnie pewien procent wynagrodzenia. Podstawowym warunkiem godziwej wysokości emerytur w przyszłości jest odpowiedni wzrost gospodarczy, który spowoduje, że nasze zarobki i emerytury będą miały większą wartość niż teraz. Autorka współpracuje z Instytutem Badań nad Gospodarką Rynkową Waloryzacja w ZUS W ZUS składka zapisywana jest na koncie, które co kwartał jest waloryzowane. Skala waloryzacji to stopa inflacji powiększona o 75 proc. realnego wzrostu "sumy podstaw wymiaru składek", czyli sumy wynagrodzeń wszystkich ubezpieczonych, od których płaci się składki na ZUS. Na wielkość tę z jednej strony wpływa wysokość średniego wynagrodzenia, z drugiej - liczba ubezpieczonych. Na najbliższe lata zakładamy, że waloryzacja kont powinna odbywać się w tempie wyższym niż wzrost przeciętnego wynagrodzenia, gdyż zatrudnienie powinno rosnąć. Ponieważ w przyszłości prognozowane jest zmniejszenie się liczebności siły roboczej, spowodowane starzeniem się społeczeństwa, prawdopodobnie wskaźnik waloryzacji kont w dalszej perspektywie będzie niższy od wzrostu przeciętnego wynagrodzenia. Załóżmy, że będzie się kształtował na poziomie od około 7 proc. w 2002 r. do około 2,5-3 proc. po roku 2020. Oznacza to, że w wieku 60 lat osoba X. zgromadzi na swoim koncie niemal 410 tys. zł, a w wieku 65 lat - niemal 560 tys. zł. Widać tu istotną różnicę w kwocie oszczędności, która wynika przede wszystkim z przyrostu stanu konta spowodowanego jego waloryzacją. W wieku 61 lat na przykład osoba X. wpłaca na swoje konto około 12 tys. zł składek, a niemal drugie tyle dopisywane jest do jej konta w wyniku waloryzacji. W OFE: składki, prowizje i opłaty Od składki przekazanej przez ZUS powszechne towarzystwo emerytalne pobiera prowizję, obecnie jej przeciętna wysokość wynosi 6,8 proc. Zakładamy, że w dalszej perspektywie prowizja zmniejszy się do około 6 proc. Reszta przeliczana jest na jednostki rozrachunkowe i zasila rachunek osoby X. w OFE. Z oszczędności w funduszu potrącane są opłaty za zarządzanie, dla depozytariusza oraz prowizje maklerskie. Opłata za zarządzanie nie może być większa niż 0,6 proc. aktywów rocznie. Jeżeli ktoś zmienia fundusz emerytalny przed upływem dwóch lat od wstąpienia do funduszu, z jego oszczędności potrącona zostanie opłata za transfer. Przy założeniu, że stopa zwrotu z funduszy emerytalnych, po odjęciu opłaty za zarządzanie, będzie kształtować się na poziomie od 9 proc. w 2002 r. do 3,4 proc. po 2020 r., kiedy osoba X. osiągnie 60 lat, zgromadzi na swoim koncie ponad 300 tys. zł, a w wieku 65 lat - ponad 400 tys. zł. Jeżeli od jej składki nie byłyby pobierane żadne opłaty, zgromadzony kapitał w wieku 60 lat byłby o około 70 tys. większy, a w wieku 65 lat - o około 100 tys. większy. Zmniejszenie opłat pobieranych przez PTE zwiększyłoby nasze emerytury. Należy szukać możliwości redukcji tych opłat przez racjonalizację kosztów funkcjonowania instytucji drugiego filaru. Oszczędności można osiągnąć przez nowelizację przepisów ustawowych, które nakładają na PTE dodatkowe koszty. Przepisy te można dostosować tak, aby - nie obniżając bezpieczeństwa oszczędności emerytalnych - zmniejszyć koszty ogólne. To powinno prowadzić do obniżki opłat, a wówczas oszczędności emerytalne powinny być wyższe. AGNIESZKA CHŁOŃ
Z symulacji dotyczących wysokości przyszłych emerytur wyciąga się dwa wnioski: że emerytury będą bardzo niskie i że kobiety będą w gorszej sytuacji niż mężczyźni. najlepiej prześledzić proces wyliczania emerytury w nowym systemie emerytalnym. każdy ubezpieczony ma dwa konta - jedno w ZUS, a drugie w otwartym funduszu emerytalnym. Składka trafiająca na ZUS wynosi 12,22 proc. wynagrodzenia, do OFE - 7,3 proc. Wyobraźmy sobie osobę 20-letnią - nazwijmy ją X. - która rozpoczęła pracę w 1999 r. i zaczyna płacić składki do ZUS. przez całe życie zawodowe otrzymuje zarobki równe przeciętnemu wynagrodzeniu. ZUS wyliczy emeryturę, dzieląc stan konta przez średnie trwanie życia w wieku emerytalnym, uśrednione dla kobiet i mężczyzn. Jeżeli X. przejdzie na emeryturę, mając 60 lat, jej kapitał w ZUS, podzielony przez dalsze trwanie życia, da jej emeryturę około 1,7 tysiąca złotych miesięcznie (czyli 18 proc. jej ostatnich zarobków). Nie wiadomo, jaka będzie treść ustawy określającej zasady wyliczenia i wypłat emerytury z drugiego filaru. Jeżeli zastosować tę samą formułę, X. może oczekiwać świadczenia na poziomie 1,1 tys. zł w wieku 60 lat. Kobiety będą miały niższe świadczenia. Po pierwsze, mniej gromadzą na swoim koncie. Po drugie - dłużej pobierają emeryturę. kobiety przechodzące ma emeryturę 5 lat wcześniej mogą mieć o 50 proc. niższe świadczenia niż mężczyźni z takimi samymi zarobkami. Symulacje dotyczące wysokości przyszłych emerytur opierają się na wielu założeniach dotyczących sytuacji ekonomicznej, wysokości wynagrodzeń, zatrudnienia, stopy zwrotu. Dlatego informacje tego typu należy traktować jako ogólne próby przewidzenia przyszłych świadczeń. sprawą, na którą należy zwrócić uwagę, jest wiek osób, dla których przeprowadza się symulacje. W przypadku osób, które przed 1999 rokiem pracowały, wysokość emerytury zależeć będzie też od kapitału początkowego. Im starsza w dniu wejścia w życie reformy była osoba, tym wyższy będzie jej kapitał początkowy. należy podkreślić - wszelkie wyliczenia mają charakter symulacji. Oparte są na założeniach odzwierciedlających pewne wyobrażenie przyszłości. mogą pokazać trendy czy kierunek zmian.Podstawowym warunkiem godziwej wysokości emerytur w przyszłości jest wzrost gospodarczy.
KONSUMENCI Rękojmia i gwarancja Unijna dyrektywa a polskie przepisy EWA ŁĘTOWSKA Szykuje się nowy akt prawa wspólnotowego, do którego - prędzej czy później - trzeba będzie dostosowywać nasze prawo. Od 1996 r. trwają - bardzo już zaawansowane - prace nad przygotowaniem dyrektywy o sprzedaży towarów konsumentom i towarzyszącym jej gwarancjom jakości. Dyrektywa dotyczyć ma przede wszystkim gwarancji jakości. Termin ten jest dla nas trochę mylący. Projekt (z 31 marca 1998 r.) mówi bowiem zarówno o gwarancji ustawowej, co może być uznane za odpowiednik naszej rękojmi, jak i o gwarancji dobrowolnej, stanowiącej odpowiednik naszej gwarancji jakości. Co więcej, w stosunku do tej ostatniej projekt używa terminu "gwarancja handlowa". W naszej tradycji określenie to dotyczy tylko niektórych gwarancji dobrowolnych, mianowicie udzielanych tylko przez sprzedawcę. W projekcie natomiast nie ma tego podmiotowego ograniczenia. Gwarancje handlowe (dobrowolne) normowało już pośrednio prawo wspólnotowe, by ustrzec przed wykorzystaniem ich jako instrumentu niedozwolonej konkurencji (nieuczciwej reklamy). Problematykę gwarancji uwzględnia także dyrektywa 93/13 o krzywdzących klauzulach umownych, gdy idzie o nakaz ich przejrzystości (transparencji). Gwarancja handlowa (dobrowolna) zależy przecież od sposobu ukształtowania jej w klauzulach umownych, i tu wykorzystują swą przewagę przedsiębiorcy, narzucając krzywdzące, zakazane postanowienia umów. Z tym walczy dyrektywa 93/13. Zamierzeniem projektu jest harmonizacja przepisów o odpowiedzialności za niewykonanie zobowiązania, gdy przybiera ona postać świadczenia rzeczy nieodpowiedniej jakości przy sprzedaży rzeczy ruchomych konsumentom. Sprzedaż w obrocie krajów UE nader często zawiera element transgraniczności (chociażby jako konsekwencja swobodnego przepływu ludzi), co dodatkowo usprawiedliwia podjęcie zabiegów harmonizacyjnych. Projekt przewiduje stworzenie minimalnego standardu ochronnego w samej dyrektywie, od którego nie można będzie odstąpić in minus ani ustawodawstwie państw UE, ani w umowach stron. Tradycyjnie dla prawa konsumenckiego Wspólnot Europejskich projekt nawiązuje do pojęcia osoby fizycznej, która nie zajmuje się bezpośrednio działalnością w zakresie handlu, przedsiębiorczości, zawodową. Oznacza to jednak, że reżimem ochronnym (podobnie jak przy umowach zawieranych na odległość - dyrektywa 7/97) będą mogły być objęte transakcje o mieszanym charakterze, np. zakup komputera służącego do użytku zarówno prywatnego, jak i zawodowego. Nienależyta jakość, czyli brak zgodności z umową Główną przesłanką odpowiedzialności w ramach gwarancji ustawowej jest niezgodność cech nabywanego towaru (obecna wersja projektu wyraćnie ogranicza je tylko do rzeczy ruchomych) z postanowieniami umowy i wynikającymi z tego oczekiwaniami konsumenta. Jest to ujęcie obce polskiej tradycji ujmowania rękojmi jako odpowiedzialności związanej ze szczególnym rodzajem wad rzeczy. Jednakże pozornie bardzo dobitna różnica jest w rzeczywistości mniej wyraćna na skutek sposobu (techniki normowania), jakim projekt określa niezgodność z umową. Nie zadowala się on bowiem formułą generalną niezgodności z umową, ale w kilku ujętych bardzo kazuistycznie punktach doprecyzowuje ją, co zbliża porównywane koncepcje. Dyrektywa bowiem określa pojęcie "zgodność jakości towaru z wymaganiami umowy" i przyjmuje domniemanie istnienia owej zgodności w momencie wydania towaru, gdy odpowiada on: opisowi cech przez sprzedawcę i jest zgodny z próbką lub wzorem; celom, do jakich dany towar normalnie służy, i nadaje się do celu specjalnego, jaki konsument wskazał sprzedawcy przy zawarciu umowy (przepis ten w ostatniej wersji został korzystnie dla konsumenta zmodyfikowany, przez rezygnację z zastrzeżenia, że subiektywnym zamiarom konsumenta mogą być w pewnych okolicznościach przeciwstawione wyjaśnienia sprzedawcy, wyprowadzające nabywcę z błędu); usprawiedliwionym oczekiwaniom konsumenta, przy uwzględnieniu publicznych zapewnień poczynionych przez sprzedawcę, producenta i ich przedstawicieli w reklamach i informacjach o towarze. To ostatnie kryterium w toku prac nad projektem uległo charakterystycznej zmianie przez nadanie większego znaczenia oczekiwaniom konsumenta. Równa tak opisanej niezgodności z umową (charakterystyczne, że chodzi tu nie tylko o niezgodność z wyraćną treścią umowy) jest sytuacja, gdy wadliwość wynika z instalacji (montażu) dokonanej przez sprzedawcę na jego odpowiedzialność lub przez samego konsumenta, lecz zgodnie z otrzymaną instrukcją. Domniemanie niezgodności przedmiotu sprzedaży z umową w momencie jego wydania istnieje tylko wtedy, gdy brak zgodności (wadliwość) ujawni się w ciągu sześciu miesięcy od wydania rzeczy. Domniemania jednak brak, gdy nie da się go pogodzić z rodzajem niezgodności lub naturą przedmiotu świadczenia (np. choroba zwierzęcia, co do której wiadomo, że ma krótki okres inkubacji). Ograniczenie domniemania w czasie jest zrozumiałe, gdyż sam okres gwarancji ustawowej wedle dyrektywy jest znacznie dłuższy (o czym za chwilę) niż w naszej rękojmi. Istotne terminy Gwarancja ustawowa ma wynosić dwa lata. (Zrezygnowano przy tym z wersji, według której wiedza czy niemożliwość niewiedzy konsumenta o braku zgodności towaru z umową znosi gwarancję ustawową, a także z ograniczenia terminu uprawnienia do wymiany rzeczy i odstąpienia od umowy. To znacznie zaostrza rygoryzm projektu). Zrezygnowano też z obowiązku notyfikacji wady (ściślej: niezgodności przedmiotu sprzedaży z umową) w ciągu miesiąca od wykrycia wady. To jednak otwiera drogę do unormowania tej kwestii w ustawodawstwie wewnętrznym. Podmiot odpowiedzialny Odpowiedzialność z tytułu gwarancji ustawowej ciąży na sprzedawcy. On jest zobowiązany do zadośćuczynienia roszczeniom konsumenta, chyba że niezgodność towaru z umową ma swe ćródło w publicznych zapewnieniach producenta lub jego przedstawiciela, odnoszących się do cech towaru. Musi jednak wykazać, że albo nie znał i nie mógł znać tych zapewnień, albo sprostował je w momencie sprzedaży, albo gdy udowodni, że decyzja o zakupie nie pozostawała pod wpływem wspomnianych zapewnień. Taka przesłanka zwalniająca nie jest znana polskiej rękojmi. Sprzedawca odpowiada z tytułu gwarancji ustawowej niezależnie od własnej winy, a nawet gdy nie ma związku między brakiem jego działań (zaniechaniem) i skutkiem w postaci wadliwości przedmiotu sprzedaży. Ma wtedy tylko możliwość regresu do producenta lub swego poprzednika w łańcuchu sprzedawców, na zasadach ogólnych. Obowiązki sprzedawcy Obowiązki sprzedawcy obejmują bezzwłoczną propozycję naprawy w sensownym terminie lub wymianę rzeczy. Wybór między tymi możliwościami należy do konsumenta, chyba że tylko jedna z nich jest ekonomicznie uzasadniona (z punktu widzenia interesu sprzedawcy) i zarazem ma znaczenie dla konsumenta. Wtedy jego prawo wyboru ulega zacieśnieniu. Konsument ma prawo nie przyjąć naprawy, gdy powoduje to obniżkę wartości towaru. W takim wypadku może żądać wymiany. Dopiero gdy w grę nie wchodzi żadna ze wskazanych możliwości - albo gry wynik naprawy okazał się niezadowalający - konsument może żądać obniżki ceny lub odstąpić od umowy. To uszeregowanie uprawnień, z umieszczeniem na końcu odstąpienia od umowy, budzi niezadowolenie środowisk reprezentujących konsumentów. Wskazują one (nie bez racji, których prawdziwość potwierdza obserwacja wieloletniej polskiej praktyki), że konsument zostaje w ten sposób uwięziony w kontrakcie, który nie spełnił jego oczekiwań. Konsekwencje reklamacji W razie wymiany rzeczy gwarancja biegnie na nowo. Gdy załatwienie reklamacji polegało na usunięciu wady, termin nowej gwarancji dotyczy tylko tej wady. Dwuletni termin gwarancji ulega zawieszeniu na czas wykonywania reklamacji. Podobny skutek daje system skargi pozasądowej, z której konsument może skorzystać w celu załatwienia reklamacji. Wszystkie koszty realizacji gwarancji (transport, przejazd, robocizna, materiały) obciążają sprzedawcę. W wypadku sprzedaży ratalnej zawiesza się spłatę rat do momentu zrealizowania reklamacji. Regulacja gwarancji dobrowolnej (handlowej) jest w projekcie znacznie skromniejsza. Obejmuje powinność pisemnego jej udzielenia z obowiązkiem przedłożenia dokumentu do wglądu w momencie zawarcia umowy. Aby nie uczynić konsumenta niewolnikiem gwarancji (problem doskonale znany w polskiej praktyce, polegający na udzieleniu pozornie tylko korzystnej gwarancji, przy jednoczesnym ograniczeniu możliwości korzystania z ustawowej odpowiedzialności za jakość świadczenia), projekt każe zapewnić konsumentowi lepszą pozycję, niż wynikałoby to z gwarancji ustawowej. Jest to więc koncepcja znana polskiemu ustawodawstwu od lat siedemdziesiątych, ukształtowana początkowo przez orzecznictwo i zaakceptowana w doktrynie, a następnie, po zmianie ustrojowej, ponownie odrzucona. Obowiązkowa minimalna treść gwarancji handlowej wedle projektu dyrektywy obejmuje: zakres czasowy i terytorialny gwarancji, nazwisko i adres osoby, z którą konsument może nawiązać kontakt w sprawie realizacji gwarancji, procedurę realizacji gwarancji, nazwisko i adres podmiotu odpowiedzialnego z gwarancji. Jeśli gwarancja dotyczy tylko części wyrobu, musi wskazywać jasno to ograniczenie, w przeciwnym razie jest ono nieważne. Postanowienia wspólne dotyczące obu rodzajów gwarancji dotyczą wykluczenia autonomii kontraktowej w zakresie wyłączenia i ograniczenia gwarancji ustawowej, a także zobowiązania państw unijnych do wprowadzenia przepisów gwarantujących, aby autonomia kolizyjna (wybór prawa właściwego) nie pozbawiała konsumentów ochrony przewidzianej przez dyrektywę (oczywiście dotyczy to tylko umów mających związek z terytorium państw unijnych). Państwa mające lub chcące wprowadzić bardziej rygorystyczne zasady ochrony konsumenta - w zakresie dyrektywy - mogą je utrzymać, jeśli nie mogłyby być uznane za niezgodne z traktatem rzymskim (art. 30). W tym zakresie istnieje jednak ryzyko ich odmiennej oceny przez zainteresowane państwa i przez Trybunał w Luksemburgu (w razie sporu wszczętego przez przedsiębiorców, uznających konkretne przepisy chroniące konsumenta ponad minimalny poziom dyrektywy za przejaw dyskryminacyjnych zakazanych praktyk, godzących w reguły konkurencyjności). Co wynika z porównania Poziom ochrony przyznawany przez prawo polskie, zwłaszcza w zakresie rękojmi, jest w porównaniu z zasadami projektu satysfakcjonujący, choć lepszy jest w nim dwuletni, a nie roczny termin gwarancji ustawowej. Oczywiście sama koncepcja wady (leżąca u podstaw rękojmi) jest inna niż koncepcja braku zgodności z umową i oczekiwaniami konsumenta. Jednakże niepodobna zapominać, że na tle istniejącego w Polsce reżimu prawnego rękojmi stosunkowo dużo uwagi poświęca się kwestii zapewnień sprzedawcy o cechach rzeczy, przy czym zapewnienie o nieistnieniu wad rzeczy ma skutki podstępu. Na tle ewolucji tej części przepisów o rękojmi widać wyraćnie, że ważniejsza staje się ochrona jakości zgodnej z umową i usprawiedliwionymi oczekiwaniami konsumenta. Oczywiście zakres odpowiedzialności za niezgodność z umową jest szerszy niż wynikający z istnienia wad rzeczy. Jednakże ta różnica jest konstrukcyjnie stosunkowo łatwa do przezwyciężenia. Na potrzeby sprzedaży konsumenckiej można bowiem inaczej sformułować pojęcie "wada", uzgadniając je z koncepcją zarysowaną w projekcie. Jest to zabieg legislacyjnie dość prosty, ułatwiony przez kazuistykę obu ujęć. W terminach odpowiedzialności różnica jest zasadnicza (rok - rękojmia w polskim systemie prawnym, dwa lata - gwarancja ustawowa wedle projektu dyrektywy). Także nie znane polskiej rękojmi przy sprzedaży jest przedłużanie terminu w razie naprawy rzeczy po uwzględnieniu reklamacji. Polskie prawo wymagałoby stosownej zmiany, co z pewnością spotka się z protestami środowisk producenckich. Różnica istnieje także w zakresie domniemania istnienia wady (jej przyczyn) w momencie wydania rzeczy. System polski wydaje się korzystniejszy dla konsumenta, ze względu na aprobowane w praktyce podobne domniemanie, i to nie ograniczone półrocznym terminem. Ale wrażenie to znika przy głębszym zastanowieniu. W przeciwieństwie do gwarancji bowiem operowanie domniemaniem faktycznym, iż wada wynikła z przyczyny tkwiącej w rzeczy, nie jest w polskim systemie prawnym powszechnie aprobowane i opiera się na praktyce, która w każdej chwili, zwłaszcza w zmienionych gospodarczych warunkach, może ulec zmianie. System proponowany przez dyrektywę jest przede wszystkim czytelniejszy i nie zawiera wyjątków (zresztą w ogóle wyjątków w postaci subreżimów gwarancji ustawowej) odnoszących się do towarów żywnościowych, gdzie awantaże szerokiego domniemania przyjętego przez polskie prawo okazują się iluzoryczne. Co do wymogu aktu staranności (istniejącego w polskim prawie przy rękojmi), nakazującego zgłaszać wadę w ciągu miesiąca od jej wykrycia, dyrektywa pozostawia wolną rękę ustawodawstwom krajowym. Być może byłaby to jednak okazja, aby przy implementacji dyrektywy zastanowić się nad sensem istnienia w polskim prawie tego fasadowego wymogu, który, przynajmniej gdy idzie o rękojmię, ma sens tylko w wypadku istnienia obowiązku odbioru (oględzin, sprawdzenia jakości) rzeczy. (A jak wiadomo, w odniesieniu do większości towarów, zwłaszcza w obrocie konsumenckim, tego obowiązku nie ma. W tej sytuacji wymóg zgłoszenia wady w ciągu miesiąca od jej wykrycia nie pełni żadnej funkcji dyscyplinującej i nie poddaje się obowiązkowi udowodnienia). Natomiast w zakresie obowiązków sprzedawcy projekt jest mało atrakcyjny. Sekwencyjność uprawnień zamiast ich pełnego wyboru przez konsumenta i uplasowanie na ostatnim miejscu odstąpienia od umowy byłyby - w porównaniu z istniejącym w Polsce prawem - jednak krokiem wstecz, jakkolwiek odstąpienie od umowy w polskim prawie jest ograniczone kontruprawnieniem sprzedawcy, który może sparaliżować żądanie konsumenta, niezwłocznie wymieniając rzecz (oznaczoną co do gatunku) lub ją naprawiając (gdy przedmiotem sprzedaży była rzecz oznaczona co do tożsamości, a sprzedawca był jednocześnie producentem). To, co w warunkach wysokiej prawnej kultury może być uznane za drobną niedogodność dla konsumenta, nie wspominając już o szykanie, konieczną w celu wyważenia interesów obu stron, w polskich warunkach oznacza wydanie konsumenta na łup sprzedawców, niechętnych jakiemukolwiek uwzględnianiu reklamacji. Niemniej ewentualna implementacja dyrektywy (i nadzieja na osiągnięcie jednak wyższego poziomu kultury handlu) wymagać będzie jej przyjęcia w tym punkcie á la lettre. Alternatywą jest bowiem utrzymanie podwójnego standardu (pełna implementacja dyrektywy tylko dla transakcji transgranicznych i utrzymanie wyższego poziomu ochrony transakcji w prawie krajowym). Mniej korzystnie niż w prawie polskim przedstawia się rygoryzm odpowiedzialności ciążącej wyłącznie na sprzedawcy. Wedle dyrektywy może on zwolnić się, odsyłając w pewnym zakresie do odpowiedzialności producenta, który złożył zapewnienia o jakości (cechach) towaru. Taka możliwość nie jest przewidziana przez polskie prawo. Dla konsumenta oznacza to przewlekanie załatwiania reklamacji, a także dodatkowe ćródło konfliktów (zachodzą czy nie przesłanki odesłania do producenta). Ważną różnicą korzystną dla konsumenta jest natomiast istnienie w projekcie zawieszenia obowiązku spłaty rat na okres załatwiania reklamacji przy sprzedaży na raty. W zakresie gwarancji komercyjnej (umownej) główną różnicę tworzy semiimperatywny jej charakter przewidziany w samej dyrektywie. Pożądane byłoby wprowadzenie do polskiego k.c. (co oznacza dyferencjację uniwersalnego reżimu gwarancji, jeśli miałoby to dotyczyć tylko gwarancji handlowej "konsumenckiej" lub też podwyższenie standardu uniwersalnego) wymaganej przez projekt dyrektywy jej obligatoryjnej treści i zasady, iż musi przynosić beneficjentowi korzyści w porównaniu z poziomem ochrony ustawowej, wynikającej z gwarancji ustawowej (rękojmi). Obie zasady były znane polskiemu ustawodawstwu od lat siedemdziesiątych, z tym że obligatoryjną treść gwarancji wyznaczała wówczas nie treść k.c., lecz przepisy niskiego rzędu, o gwarancji obligatoryjnej, konkretyzujące maksymalną liczbę napraw przed przejściem na wymianę rzeczy oraz minimalny okres gwarancji. Projekt określa obligatoryjną treść gwarancji na znacznie niższym poziomie, mniej ograniczającym ekonomiczne interesy gwaranta, szanując jego autonomię w oznaczeniu przedmiotu i zakresie gwarancji, zobowiązując go w gruncie rzeczy do tego, aby stworzyła ona warunki do dotrzymania słowa, oraz aby treść tego "słowa" była jasna dla kontrahenta (tj. konsumenta). W tej sytuacji zasady oferowane przez dyrektywę dla obrotu z udziałem konsumenta są całkowicie do przyjęcia w uniwersalnym reżimie gwarancji (a więc gwarancji także w obrocie handlowym, między profesjonalistami). Inaczej natomiast wygląda sprawa z ewentualną implementacją odnoszącą się do gwarancji ustawowej, w kształcie, jaki nadaje jej projekt. Należy tu się liczyć z rozszczepieniem reżimów: tradycyjna, uregulowana w kodeksie rękojmia dla obrotu handlowego (między profesjonalistami) i oddzielna regulacja (w kodeksie? w ustawie odrębnej?) implementacja gwarancji ustawowej dla obrotu konsumenckiego. Proponowany przez dyrektywę model nie przynosi wyraćnych rozstrzygnięć co do relacji między rękojmią i gwarancją. Ale ograniczenie autonomii kontraktowej (sprawę tę reguluje także dyrektywa 93/13) i wiążący zakres minimalnej regulacji dyrektywy odnoszący się do gwarancji ustawowej zmierza ku wykluczeniu mylnego przekonania (pojęcie "niewolnik gwarancji" właściwe jest nie tylko polskiej praktyce prawnej), jakoby konsekwencje nabycia rzeczy niewłaściwej jakości ograniczały się tylko do gwarancji umownej. Dlatego też rozwiązanie przyjęte w polskim prawie w związku z nowelizacją art. 579 k.c. odpowiada temu kierunkowi. Oczywiście chodzi o kierunek wyznaczony przez prawidłową interpretację tego przepisu, wyrażającą się w możliwości wyboru przez konsumenta między rękojmią i gwarancją w momencie powstawania każdorazowej nowej wady, a nie w lansowanej przez koła przemysłowe wykładni ścieśniającej, zgodnie z którą wybór między rękojmią i gwarancją umowną zostaje raz na zawsze i na przyszłość zdeterminowany przez wybór reżimu reklamacji w momencie wystąpienia pierwszej wady. Autorka jest profesorem doktorem prawa, pracownikiem Instytutu Nauk Prawnych PAN, członkiem Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego, współpracownikiem Centrum Konstytucjonalizmu i Kultury Prawnej w zakresie problematyki konsumenckiej
Szykuje się nowy akt prawa wspólnotowego, do którego trzeba będzie dostosowywać nasze prawo. Projekt mówi o gwarancji ustawowej, odpowiednik naszej rękojmi, i o gwarancji dobrowolnej, odpowiednik naszej gwarancji jakości. Zamierzeniem projektu jest harmonizacja przepisów o odpowiedzialności za niewykonanie zobowiązania, świadczenia rzeczy nieodpowiedniej jakości przy sprzedaży.Główną przesłanką odpowiedzialności w ramach gwarancji ustawowej jest niezgodność cech nabywanego towaru z postanowieniami umowy i wynikającymi z tego oczekiwaniami konsumenta. Dyrektywa określa pojęcie "zgodność jakości towaru z wymaganiami umowy" i przyjmuje domniemanie istnienia zgodności w momencie wydania towaru. Domniemanie niezgodności istnieje tylko wtedy, gdy wadliwość ujawni się w ciągu sześciu miesięcy od wydania rzeczy. Gwarancja ustawowa ma wynosić dwa lata. Odpowiedzialność z tytułu gwarancji ustawowej ciąży na sprzedawcy. Obowiązki sprzedawcy obejmują bezzwłoczną propozycję naprawy lub wymianę rzeczy. gdy w grę nie wchodzi żadna ze wskazanych możliwości konsument może żądać obniżki ceny lub odstąpić od umowy. Wszystkie koszty realizacji gwarancji obciążają sprzedawcę.Regulacja gwarancji handlowej w projekcie Obejmuje powinność pisemnego jej udzielenia z obowiązkiem przedłożenia dokumentu do wglądu w momencie zawarcia umowy. Państwa mające bardziej rygorystyczne zasady ochrony konsumenta mogą je utrzymać, jeśli nie mogłyby być uznane za niezgodne z traktatem rzymskim. Poziom ochrony przyznawany przez prawo polskie, zwłaszcza w zakresie rękojmi, jest w porównaniu z zasadami projektu satysfakcjonujący. sama koncepcja wady jest inna. Różnica istnieje także w zakresie domniemania istnienia wady. System proponowany przez dyrektywę jest czytelniejszy. w zakresie obowiązków sprzedawcy projekt jest mało atrakcyjny. Mniej korzystnie niż w prawie polskim przedstawia się rygoryzm odpowiedzialności ciążącej wyłącznie na sprzedawcy.
GOSPODARKA Nie będzie nowych miejsc pracy przy tak sztywnym i kosztownym prawie pracy Dysonanse rozwoju RYS. ALICJA KRZETOWSKA HENRYKA BOCHNIARZ Skutki polskiej przemiany w sferze gospodarki są zaskakujące: prywatne firmy tworzą dziś 75 procent PKB, zatrudniają 70 procent wszystkich pracowników i mają 79-procentowy udział w eksporcie. Tej dominującej pozycji w gospodarce nie towarzyszą proporcjonalne wpływy w sferze polityki i miejsce w społecznej hierarchii. Dysonans stał się tak poważny, że wśród pracodawców i przedsiębiorców pojawił się nawet kontrowersyjny pomysł stworzenia własnej reprezentacji politycznej, własnej partii, która miałaby artykułować interesy tej grupy wobec gremiów politycznych. To pokazuje, jak bardzo przedsiębiorcy są zdeterminowani w poszukiwaniu swojego miejsca w rzeczywistości społecznej i politycznej. W obecnym układzie czują się niedobrze: stali się motorem polskich przemian, a jednocześnie nie są akceptowani - na listach grup cieszących się społecznym uznaniem i autorytetem zajmują ostatnie miejsca. Układ czy system Jest to po części efekt zaszłości: wybierania dróg na skróty, omijania prawa, chorób wieku dziecięcego polskiego kapitalizmu, które, choć dotyczą przecież marginesu, chętnie są przenoszone na wszystkich przedsiębiorców. Częściowo to skutek politycznego populizmu, który wolny rynek i przedsiębiorców czyni odpowiedzialnymi za biedę, bezrobocie, słabość służby zdrowia, edukacji czy wysoką przestępczość. W ślad za tym podejmuje się decyzje niejednokrotnie podważające prawne i ekonomiczne podstawy bytu i rozwoju firm. Z jednej strony głosi się deklaracje o konieczności utrzymania tempa wzrostu gospodarczego i potrzebie walki z bezrobociem, z drugiej - narzuca coraz wyższe koszty pracy, coraz wyższe podatki, coraz większe obciążenia, które pogarszają konkurencyjność polskiej gospodarki nie tylko wobec krajów Unii Europejskiej, ale i sąsiadów, podobnie jak my dopiero do niej aspirujących. To efekt układu: dwie główne siły polityczne w kraju o gospodarce kapitalistycznej stanowią partie o zapleczu związkowym. Trudno im, wobec bliskiej perspektywy wyborczej, decydować się na niepopularne rozwiązania systemowe, a tylko takie na dalszą metę mogą zapewnić rozwój. Jednak bez partnerskich stosunków z owymi siłami pozycja przedsiębiorców i pracodawców nie zmieni się, nie określimy priorytetów społecznych, gospodarczych czy prawnych. Dlatego, moim zdaniem, stworzenie partii przedsiębiorców niczego tu nie poprawi, a tylko pogorszy, umocni bowiem i tak już klasowy układ sceny politycznej. Zabiegi przedsiębiorców o dobre prawo gospodarcze zamienią się w walkę polityczną, w walkę o władzę, która przy nielicznym elektoracie, mimo siły ekonomicznej biznesu, musi być przegrana. Większość polskich przedsiębiorców i pracodawców tkwi w przekonaniu, że nadal zwyciężają "gospodarka układowa" i klientelizm polityczny, że nie rozwiązania legislacyjne, a dobry układ towarzyski czy korupcyjny zapewnią konkurencyjność firmie. I co gorsza na bliską metę w części przypadków tak jest. Niestety ciągle wielu przedsiębiorców zapytanych, czy warto walczyć o zmianę złego prawa, która wymaga ich zaangażowania i czasu, odpowiada, że nie warto, a taniej i szybciej będzie, jeśli oni się przystosują, nawet jeśli wymaga to jakichś kombinacji, poddania się absurdowi. Taki jest skutek niewiary w sprawność i rzetelność systemu politycznego, ale też braku perspektywicznego myślenia. Tylko zmiany systemowe mogą stworzyć realne podstawy gospodarczej pomyślności. Pakt dla pracy Trudno dziwić się tej niewierze w racjonalność decyzji politycznych. Każdy dzień przynosi bowiem nowe dowody dominacji krótkowzrocznego populizmu, który stał się podstawą działań politycznych i sejmowych głosowań. Kuriozalnym przykładem jest batalia o nowelizację kodeksu pracy. Nie da się tworzyć nowych miejsc pracy i walczyć z bezrobociem przy wzrastających kosztach i dążeniu do utrzymania wszelkich możliwych gwarancji socjalnych. W przekonaniu części polityków, szczególnie z partii związkowych, cud może się jednak zdarzyć. Rząd skierował do Sejmu nowelizację kodeksu pracy uwzględniającą zaledwie dwa spośród kluczowych czternastu postulatów pracodawców, które miały obniżać koszty i uelastycznić stosunki pracy. Równocześnie w Sejmie będzie głosowany projekt poselski skracania tygodniowej normy czasu pracy z 42 do 40 godzin, pięć dni w tygodniu, i traktowania wolnych sobót jak niedziel i świąt. W efekcie koszty pracy zamiast maleć, wzrosną co najmniej o 7,5 proc., zaś dla firm o czterobrygadowym systemie pracy o 10,5 proc. Gdzie tu logika, gdzie liczenie się z realiami społecznymi i gospodarczymi? W deklaracjach Sejm chce zmniejszenia bezrobocia i szybkiego wzrostu gospodarczego, a równocześnie przyjmuje regulacje, których skutki dla gospodarki będą fatalne. Ile umów, kontraktów i planów biznesowych nie zostanie dotrzymanych, jeśli praktycznie z dnia na dzień koszty pracy wzrosną od 7,5 - 10,5 proc.? Tak znaczące skrócenie czasu pracy i wolne soboty z pewnością nie przyniosą wzrostu eksportu, nie poprawią efektywności gospodarowania, nie zmniejszą bezrobocia. Zgubne gwarancje Postulat "Solidarności" sprzed dwudziestu lat z pewnością zasługuje na uwagę. Trzeba jednak wyraźnie ocenić, czy możemy go zrealizować. Czy Polskę stać już dziś na takie rozwiązanie, skoro godzina pracy kosztuje więcej niż na Węgrzech czy w Czechach, efektywnie pracujemy w roku o 150 godzin mniej niż Brytyjczycy, produktywność netto w przeliczeniu na jednego pracownika jest siedmiokrotnie niższa niż w USA, a produkt krajowy brutto na obywatela sięga ledwie jednej trzeciej średniej w Unii Europejskiej. Która firma jest w stanie konkurować w takich warunkach? Kto będzie tworzył coraz droższe miejsca pracy? Kto będzie ryzykował przyjmowanie nowych pracowników, których nawet w trudnej sytuacji zakładu pracy nie sposób zwolnić! Wysokie koszty pracy to ryzyko nie tylko pracodawców, ale i samych pracowników, i to nie tylko tych, którzy pracę mają, lecz przede wszystkim tych, którzy są bezrobotni, w znacznej części długotrwale. Decydując się na podnoszenie kosztów, trzeba myśleć także o ich interesie. W zaciszu komisji sejmowych przyjęto i inne rozwiązania normujące stosunki zbiorowe pracy. Związki zawodowe narzekają, że w Polsce mało jest układów zbiorowych pracy, szczególnie branżowych i ponadzakładowych. To prawda. Jak ma być inaczej, skoro w świetle obowiązującego prawa takie układy są praktycznie nierozwiązywalne! Można w Polsce się rozwieść, ale układu zbiorowego pracy skutecznie wypowiedzieć nie można. W ten sposób związkowi politycy wyobrażają sobie gwarancje socjalne dla swoich członków. W taki sposób odpowiadają na dylemat wielu firm: czy lepiej racjonalizować zatrudnienie i utrzymać firmę, choć z mniejszą załogą, czy też bankrutować, skutkiem czego wszyscy pójdą na bruk. Przegrana pracodawców jest w rzeczywistości przegraną pracowników: nie będzie nowych miejsc pracy przy tak sztywnym i kosztownym prawie pracy, a więc bezrobocie się nie zmniejszy. Tylko czy związkowi politycy powiedzą o tym członkom swoich związków zawodowych, czy tylko będą powiewać sztandarami, że oto znowu spełnili obietnice, choć na wyrost i na cudzy rachunek? Siła złego Podobnie dzieje się z podatkami. Z jednej strony proponuje się obniżenie stawek podatkowych, z drugiej poszerza kategorie kosztów, które nie mogą stać się kosztem uzyskania przychodu. W efekcie, nawet przy niższej stopie, podatki są wyższe. I tak na każdym kroku. W pomysłach dotyczących nowelizacji ustawy o Państwowej Inspekcji Pracy, inspektor pracy stał się nie tylko kontrolerem, ale i prokuratorem, sędzią, a nawet komornikiem. Jeśli uzna, że pracodawca zalega wobec pracownika z należnościami, sam miałby wydawać postanowienie w tej sprawie i sam wydać tytuł wykonawczy zajmujący konto pracodawcy. Nowelizacja ustawy o ubezpieczeniu społecznym nakazuje pracodawcom elektroniczne przekazywanie danych do ZUS, co dla najmniejszych firm oznacza bezwzględny nakaz zakupu komputera i odpowiedniego oprogramowania. Teraz coraz głośniej o podwyższeniu składki na ubezpieczenia zdrowotne i składki na ubezpieczenia wypadkowe. Tu opowieści o obniżaniu podatków, a tylnymi drzwiami - kolejne obciążenia. Farmaceutom niemal z dnia na dzień zmniejsza się marże na leki importowane z 14 na 11 proc., i to, wedle opinii prawników PKPP, w drodze niekonstytucyjnego rozporządzenia ministra finansów. W projekcie nowelizacji ustaw podatkowych w zakresie leasingu ustawodawca chce przenieść na leasingobiorcę odpowiedzialność za nabycie przez leasingodawcę ulgi podatkowej. W takim przypadku rata leasingowa nie mogłaby być kosztem uzyskania przychodu. W uzasadnieniach wielu kosztownych dla firm regulacji autorzy powołują się na dyrektywy Unii Europejskiej, tylko jeśli je sprawdzić, okazuje się, że albo one są mniej rygorystyczne, albo mają dłuższe okresy przejściowe, albo nie są dyrektywą, lecz zaleceniem. Ani ministerstwa, ani rząd, ani parlament nie sumują obciążeń, jakie w ostateczności spadają na przedsiębiorcę. Za każdym razem w przedłożeniu znajduje się uwaga na temat skutków ustawy dla budżetu państwa. Zdaniem pracodawców i przedsiębiorców każdorazowo powinno się także szacować skutki, jakie po nowych regulacjach poniosą przedsiębiorcy. Docenić pracodawców Nieustanna walka przedsiębiorców i pracodawców jest między innymi skutkiem słabości dialogu społecznego w Polsce. Ten dialog bardziej przypomina targi o dzielenie krótkiej kołdry, w których zawsze zwycięża liczniejszy, niż rzeczywistą dyskusję związaną z wyborami priorytetów społecznych i gospodarczych, z wyznaczaniem strategii i taktyki rozwoju, z poszukiwaniem rozwiązań doraźnych i przyszłych. Jedna z przyczyn leży w tym, że dialog toczy się bez głównych sprawców gospodarczego rozwoju - prywatnych pracodawców i przedsiębiorców. Działająca dziś Komisja Trójstronna i jej skład nie odpowiadają ani społecznej, ani gospodarczej rzeczywistości Polski. Dlatego tak ważne jest, by nowe ustawowe regulacje dotyczące Komisji ds. Społeczno-Gospodarczych, jakie trafiły do Sejmu, przełamały ten impas. Kluczową kwestią staje się skład komisji, dopuszczenie do dialogu nowych partnerów społecznych, szczególnie po stronie pracodawców. Utrzymywanie monopolu Konfederacji Pracodawców Polskich oznaczałoby konserwowanie starej komisji z wszystkimi negatywnymi konsekwencjami. To w końcu ta konfederacja, która działa od ponad dziesięciu lat, jest odpowiedzialna za tak daleką marginalizację pracodawców, za dzisiejszą bezsilność. Rozczarowanie zbyt drapieżnym w społecznym odczuciu kapitalizmem, choć bardzo subiektywne i oderwane od prawdziwych kosztów bezpieczeństwa socjalnego realnego socjalizmu, jest faktem, z którym nawet najzagorzalsi zwolennicy wolnego rynku muszą się liczyć. Z kolei pozbawianie przedsiębiorców i pracodawców poczucia podmiotowości i sprowadzanie ich roli do roli przysłowiowego chłopca do bicia kłóci się ze zdrowym rozsądkiem i logiką rozwoju. W dialogu społecznym, jeśli ma być skuteczny, muszą być także poruszone te zasadnicze kwestie. Potrzebna jest dyskusja o tym, w jaki sposób ta grupa społeczna ma uczestniczyć w życiu społecznym i politycznym. Minione dziesięć lat transformacji udowodniło, że jest to grupa odpowiedzialna, świadoma swojej, nie tylko biznesowej, misji. Grupa coraz częściej nie bacząca na kryteria ekonomiczne, wspierająca edukację, służbę zdrowia, kulturę, lokalne inicjatywy samorządowe, lokalne organizacje. Tę odpowiedzialność trzeba docenić, trzeba zaakceptować. Autorka jest prezydentem Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych, wiceprezesem Polskiej Rady Biznesu.
Skutki polskiej przemiany w sferze gospodarki są zaskakujące: prywatne firmy tworzą dziś 75 procent PKB, zatrudniają 70 procent wszystkich pracowników i mają 79-procentowy udział w eksporcie. Tej dominującej pozycji w gospodarce nie towarzyszą proporcjonalne wpływy w sferze polityki i miejsce w społecznej hierarchii. Z jednej strony głosi się deklaracje o konieczności utrzymania tempa wzrostu gospodarczego i potrzebie walki z bezrobociem, z drugiej - narzuca coraz wyższe koszty pracy, coraz wyższe podatki, coraz większe obciążenia, które pogarszają konkurencyjność polskiej gospodarki.
WARSZAWA Honorowe obywatelstwo stolicy Pierwszy był Piłsudski, ostatni będzie Jan Paweł II? FILIP FRYDRYKIEWICZ Prymas Polski Józef Glemp, były prezydent Warszawy Jerzy Majewski, minister spraw zagranicznych w rządzie Józefa Oleksego Władysław Bartoszewski i komendant Batalionów Chłopskich generał Franciszek Kamiński. Co łączy te cztery postacie? Miały w tym roku dostać tytuł honorowego obywatela Warszawy. Miały, ale nie dostaną, bo prawica pokłóciła się z lewicą w stołecznym samorządzie. Wczoraj w Zamku Królewskim obchodzono uroczyście, jak co roku, święto Warszawy. W sali Balowej zebrała się Rada Warszawy, prezydent Marcin Święcicki przywdział ozdobny, kuty łańcuch z syrenką, a profesor Marian M. Drozdowski wygłosił wykład "Rola rady miejskiej w ujęciu historycznym". Wszystko odbyło się zgodnie ze scenariuszem. Takim samym od lat. Tylko tym razem prezydent nie wręczył kolejnym osobistościom dyplomów honorowego obywatela Warszawy. Dlaczego? Rozbrat stopuje Radni Klubu Radni Prawicy zgłosili kandydaturę kardynała Józefa Glempa. Prezydent Warszawy Marcin Święcicki i Klub Unii Wolności zgłosili Władysława Bartoszewskiego, Franciszka Kamińskiego przedstawili natomiast kombatanci z Batalionów Chłopskich. Wszyscy kandydaci wstępnie zgodzili się pretendować do tytułu. Kiedy znane już były te trzy kandydatury zebrał się klub radnych SLD - PSL. Radnym lewicy nie podobało się, że do zaszczytu honorowego obywatela stolicy pretendują przedstawiciel Kościoła i człowiek zamieszany w sprawę oskarżenia o szpiegostwo Józefa Oleksego (Władysław Bartoszewski był na słynnym spotkaniu u prezydenta Lecha Wałęsy, kiedy minister Andrzej Milczanowski poinformował o podejrzeniach UOP wobec premiera). - Myślę, że nastrój był taki, że te dwie kandydatury mogłaby zrównoważyć tylko osoba generała Jaruzelskiego - mówi jeden z uczestników spotkania. - Choć oczywiście taka kandydatura nie padła. Wtedy właśnie radni SLD rozważali zgłoszenie jako własnego kandydata Jerzego Majewskiego. Majewski, inżynier po Politechnice Warszawskiej, był od 1967 roku przewodniczącym Rady Narodowej m.st. Warszawy, a od 1973 do lutego 1982 roku prezydentem Warszawy. Od 1968 do 1981 roku także członek KC PZPR, a w latach 1969 -1976 poseł na Sejm. Po odejściu z ratusza został wiceministrem budownictwa i pełnomocnikiem rządu do spraw budowy metra. - Majewskiego wymyślił prawdopodobnie Rozbrat [siedziba SdRP mieści się przy tej ulicy - red.]. Chodziło o zastopowanie Glempa - mówi nasz rozmówca z SLD. - Bartoszewski był ewentualnie do przyjęcia jako żołnierz AK, ratujący podczas wojny Żydów z getta, powstaniec warszawski. Można było się umówić, że zgodzimy się na niego, chociaż wyraźnie zaznaczymy, że tylko za zasługi sprzed lat. Majewski albo żaden W Radzie Warszawy panuje zasada, że honorowym obywatelem Warszawy zostaje osoba zaakceptowana przez całą radę. Chodzi o to, by w chwili głosowania uchwały przyznającej tytuł nie było przetargów na sali. Żeby nie dopuścić do sytuacji, że jeden honorowy obywatel dostał więcej głosów od drugiego. - Kandydaturę prymasa utrzymywaliśmy dosyć długo w tajemnicy, żeby nie uprzedzać komunistów - mówi chcący zachować anonimowość radny prawicy. Kiedy okazało się, że SLD wysuwa jako kontrkandydata Majewskiego, prawica stanowczo zaprotestowała. - Był dla nas nie do przyjęcia. Abstrahując nawet od tego, czy zrobił coś dla miasta, czy nie - a raczej nie zrobił - nie miał nic wspólnego z demokracją i wolnym krajem. Trudno go teraz nagradzać - mówi prawicowy radny. Ostateczną listę kandydatów na honorowych obywateli stolicy ustala konwent Rady Warszawy, w skład którego wchodzą członkowie prezydium rady plus przedstawiciele klubów - UW, Radnych Prawicy (PC, KPN, UPR) i SLD - PSL. Podczas spotkania konwentu szybko okazało się, że lewica nie zamierza popierać prymasa, prawica nie dopuszcza zaś myśli o uhonorowaniu komunistycznego prezydenta Warszawy. W tej sytuacji zgodzono się, że w tym roku tytuł honorowego obywatela nie będzie przyznany. - Postkomuniści zasugerowali, że albo będzie Majewski, albo żaden. Zaszantażowali nas i osiągnęli cel - mówi wiceprzewodniczący Rady Warszawy Grzegorz Zawistowski (Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe, na terenie rady nie zrzeszony). - Dała o sobie znać niedojrzałość polityczna SLD. Ponieważ nie podobała im się kandydatura prymasa uniemożliwili wybór jakiegokolwiek honorowego obywatela. W takich kwestiach partie polityczne powinny się powściągać. Inaczej robią krzywdę sobie i miastu - dodaje. Zawistowski zapowiada, że prawica nie da za wygraną i zgłosi kandydaturę prymasa Józefa Glempa w przyszłym roku. Przewodniczący klubu radnych SLD Jan Wieteska nie chce komentować tego, co się stało. - Od początku byłem zwolennikiem nie przyznawania honorowego obywatelstwa w tym roku. W zeszłym roku był Jan Paweł II i teraz może być przerwa. Na rok przed wyborami samorządowymi powinniśmy unikać sporów politycznych, a zająć się problemami merytorycznymi - mówi. Skibniewski przepadł, Gomulicki odmówił Tegoroczny przypadek politycznego poróżnienia na tle wyboru honorowych obywateli nie jest pierwszy. W ubiegłym roku, roku uroczyście obchodzonego 400-lecia stołeczności Warszawy, Rada Warszawy uchwaliła przyznanie tytułu Janowi Pawłowi II. Kilkudziesięcioosobowa grupa radnych pojechała wtedy do Rzymu na audiencję u papieża. Oficjalna delegacja wręczyła Ojcu Świętemu dyplom. Podobno zdziwił się niepomiernie, bo, jak sam przyznał, Warszawy specjalnie nie zna i nie mógłby poruszać się po niej bez przewodnika. Ale nim doszło do spotkania radnych z Janem Pawłem II odbyło się posiedzenie Rady Warszawy. Prezydent przedstawił zasługi papieża dla kraju, wspomniał jego pielgrzymki, podczas których zawsze odwiedzał Warszawę. Przypomniał, że w trudnych chwilach "jego obecność ożywiała serca i umysły nas wszystkich" (cytat za "Życiem Warszawy", 26.03.97 r.). Podczas głosowania kilkoro radnych z SLD wolało wyjść na kawę do bufetu. Jeden z nich jednak został i głosował przeciwko uchwale. Jak tłumaczył w kuluarach, nie przekonano go, że papież ma zasługi dla Warszawy. Zapanowała konsternacja, a nawet oburzenie. Przewodniczący przerwał obrady i zebrał konwent. W końcu udało się nakłonić socjaldemokratę do wycofania swego głosu. - Oświadczyłem, że jeśli tego wymaga dobro miasta i jezdnie w mieście mają być od tego równiejsze, to proszę uznać, że nie wziąłem udziału w głosowaniu - wspomina Andrzej Golimont. Tak też zrobiono. Z kolei w 1994 roku za honorowe obywatelstwo miasta podziękował i nie przyjął go znany varsavianista, pisarz i krytyk Juliusz Wiktor Gomulicki. Zrobił to protestując przeciwko nie przyznaniu przez radę tego samego tytułu architektowi i urbaniście, współorganizatorowi Biura Odbudowy Stolicy Zygmuntowi Skibniewskiemu. Kilkoro radnych przypomniało sobie, że Skibniewski od 1952 do 1956 roku był posłem na Sejm, wchodził też w skład prezydium Komitetu Obrońców Pokoju. Uznano to za kompromitującą działalność polityczną. W głosowaniu Skibniewski przepadł. W tym czasie leżał chory i nieprzytomny w szpitalu. - Profesor Skibniewski był posłem, ale nie działał politycznie - powiedział prasie Gomulicki. - Oprócz tego był orlątkiem lwowskim, walczył w wojnie z bolszewikami, był członkiem Armii Krajowej i więźniem obozu hitlerowskiego. Jest autorem dwóch planów odbudowy Warszawy, projektów Trasy W-Z i Domu Słowa Polskiego - mówił oburzony "przekształcaniem sesji rady w procesy polityczne" Gomulicki (za "Życiem Warszawy", 19.04.1994 r.). Za darmo autobusem Honorowe obywatelstwo Warszawy nadawane jest od 1918 roku. Pierwszy otrzymał ten tytuł Józef Piłsudski. W dwudziestoleciu międzywojennym Rada Miasta przyznawała go jeszcze ośmiokrotnie. Przeważnie znanym politykom i żołnierzom. Po wojnie tradycję wskrzesił w 1992 roku samorząd kierowany przez prezydenta Stanisława Wyganowskiego. W pierwszym rzucie, starając się nadrobić zaległości, wyróżniono pięć osób - Jerzego Waldorffa, zasłużonego m. in. dla ratowania Powązek, Aleksandra Gieysztora, szefa Informacji Biura Informacji i Propagandy KG AK, długoletniego dyrektora Zamku Królewskiego, Stanisława Broniewskiego Orszy, naczelnika Szarych Szeregów, Janinę i Zbigniewa Carroll-Porczyńskich, którzy sprowadzili do kraju galerię obrazów. W następnym roku honorowymi obywatelami zostali Lady Sue Ryder, działaczka charytatywna z Wielkiej Brytanii, zakładająca ośrodki pomocy charytatywnej w całej Polsce, organizatorka transportów z pomocą dla Polski podczas stanu wojennego, oraz inżynier Jan Podoski długoletni przewodniczący Społecznego Komitetu Budowy Metra. Dwie osoby uhonorowano także w 1995 roku - architekta, urbanistę, cichociemnego Stanisława Jankowskiego Agatona oraz oficera wywiadu AK Kazimierza Leskiego. Honorowe obywatelstwo nie łączy się z żadnymi materialnymi korzyściami, oprócz uzyskania prawa do darmowych przejazdów komunikacją miejską.
Prymas Polski Józef Glemp, były prezydent Warszawy Jerzy Majewski, minister spraw zagranicznych Władysław Bartoszewski i komendant Batalionów Chłopskich generał Franciszek Kamiński. te cztery postacie Miały w tym roku dostać tytuł honorowego obywatela Warszawy, ale nie dostaną, bo prawica pokłóciła się z lewicą w stołecznym samorządzie. Dlaczego? Radni Klubu Radni Prawicy zgłosili kandydaturę Józefa Glempa. Prezydent Warszawy Marcin Święcicki i Klub Unii Wolności zgłosili Władysława Bartoszewskiego, Franciszka Kamińskiego przedstawili kombatanci z Batalionów Chłopskich. lewicy nie podobało się, że do zaszczytu pretendują przedstawiciel Kościoła i człowiek zamieszany w sprawę oskarżenia o szpiegostwo Józefa Oleksego. Kiedy okazało się, że SLD wysuwa jako kontrkandydata Majewskiego, prawica stanowczo zaprotestowała. Postkomuniści zasugerowali, że albo będzie Majewski, albo żaden. osiągnęli cel. Honorowe obywatelstwo Warszawy nadawane jest od 1918 roku. Pierwszy otrzymał ten tytuł Józef Piłsudski.
Kazimierz Kutz o Tadeuszu Łomnickim w dziesiątą rocznicę śmierci aktora Zawsze był gotów do wielkiego skoku Łomnicki nie był człowiekiem, którego można kochać bezgranicznie. Miał bardzo skomplikowaną osobowość. Stała się źródłem jego wielkiego talentu, witalności, bo warunki aktorskie miał marne. Cierpiał z tego powodu nieustannie. Bolał, że nie jest popularny i tak rozpoznawalny jak różne sezonowe gwiazdy. Mimo swoich kompleksów, chciał osiągnąć w teatrze wszystko, jego pracowitość była godna pozazdroszczenia. Niecodzienna inteligencja zaprowadziła go na szczyty. Był oczywiście "potworem", który wszystko podporządkował sztuce. Zawsze czuło się jego gotowość do wielkiego skoku. I to było wspaniałe. Zawsze robił co najmniej trzy rzeczy naraz. Pamiętam, jak odwoził mnie po próbie. Jednocześnie prowadził samochód, rozmawiał o swoich problemach i z magnetofonu uczył się nowej roli albo angielskiego. Był cholerykiem i często nie panował nad sobą, łatwo było go podrażnić i sprowokować do gniewu, choć sam również nie unikał prowokacji. We wszystkim, co robił, nieco przesadzał, "błaznował". Wszystko, wszystko musiało mieć formę, nawet jego nieautentyczność była jakby "robiona". Sprawiał wrażenie aktora, który nie traci ani chwili - ćwiczy cały czas. Kiedy natykał się na kogoś nieżyczliwego, też stawał się niesympatyczny. Pamiętam, jak na planie "Pokolenia" Andrzeja Wajdy Zbigniew Cybulski bardzo bał się spotkania z Łomnickim. Poprosił mnie o kupienie skrzynki piwa. Opróżnił wszystkie butelki dla kurażu i gdy przyszło do nagrywania sceny, zaskoczył Tadeusza swoją improwizacją. Łomnicki z wrażenia przestał grać, a całą złość na siebie dość brutalnie wyładował na mnie. Zapomniany majowy kartofel Spotkaliśmy się po latach, kiedy Tadeusz zaprosił mnie do reżyserowania w Teatrze Na Woli "Przedstawienia «Hamleta» we wsi Głucha Dolna", tragedii ma motywach Szekspira o kacyku rządzącym jugosłowiańską wioską. W latach 70. był to tekst niecenzuralny. Łomnicki bał się. Nie o siebie, lecz o teatr. Mimo to podjął się wystawienia dramatu. Na dobrą sprawę jako reżyser nie mogłem aktorom powiedzieć, o czym ten tekst jest. W dodatku, przeważnie młodzi, bali się Łomnickiego. Mierzenie się z jego wielkością, niedawnym rektorem, profesorem, blokowało ich. Szukałem sposobu na rozładowanie niekorzystnego napięcia. Na scenie ludzie muszą się czuć wolnymi. Aż któregoś dnia przyłapałem Tadeusza kompletnie nieprzygotowanego do próby. Zacząłem go pouczać, czym jest praca w teatrze, jakby był amatorem. Mówiłem, że nie rozumie tekstu, tłumaczyłem każdy szczegół, jak komuś głupiemu. Zespół osłupiał, a on zzieleniał. Poczuł się dotknięty, nie wytrzymał i wyszedł. Zapadła cisza. Udawałem, że czekam na jego powrót, a gdy po 10 minutach nie wrócił, krzyknąłem: "Co wy się, k...., tego ch.... boicie?! " - a wiedziałem, że podsłuchuje mnie. "To ma być wielki aktor, wasz nauczyciel, a zrywa próby we własnym teatrze? Przecież to jest ostatni kartofel zapomniany w piwnicy w maju! ". Wyznanie wiary Po próbie specjalnie nie wróciłem do hotelu, tylko poszedłem spać do kolegi, żeby Tadeusz nie mógł mnie znaleźć. Następnego dnia za pięć dziesiąta byłem w teatralnym bufecie. Cały zespół czekał w gotowości. Usiadłem jak najdalej od drzwi. O dziesiątej pojawił się... i rozpoczęła się komedia. To cały Łomnicki! Najpierw pocałował w rękę bufetową, potem podszedł do każdej aktorki i każdą pocałował w rękę, a na końcu przeprosił wszystkich kolegów. Potem podszedł do mnie i najskromniej w świecie, cały skruszony powiedział: "Przepraszam, Kaziu, źle się zachowałem". "Tak mi się zdawało, Tadeusz. Mam do ciebie pytanie - ciągnąłem dalej i widziałem, jak cierpnie mu skóra. "Podobno uczysz w szkole. Wiesz, czego ty uczysz? Paraliżu postępowego! ". Na te słowa Łomnicki czmychnął za drzwi. Widziałem, jak stamtąd macha do mnie ręką. Podszedłem, a on do mnie: "Błagam cię, Kaziu, możesz mi wszystko powiedzieć, ale nie przy ludziach! ". "Masz to u mnie. A teraz na scenę i próbujemy jeszcze raz to, co wczoraj. " Próbował genialnie, choć trzymałem go z 10 minut. Kiedy skończył, spojrzał na mnie. "Obiecująco" - powiedziałem. Była to moja zemsta za "Pokolenie". Dzięki niej zespół nabrał odwagi do "Łoma" i wszystko poszło jak z górki. Po kłopotach z cenzurą mogliśmy twórczo pracować. Zezwolono na kilka zamkniętych pokazów. Na jedno z przedstawień przyszła cała śmietanka SPATiF-u. Tadeusz zawsze grał na 100 procent, ale dopiero podczas tego wieczoru zobaczyłem, czym może być teatr z wielkim aktorem. Grał w natchnieniu, jakiego jeszcze nie widziałem, bo chciał zadowolić kolegów. Nigdy nie odchodził od wersji ustalonej z reżyserem, ale tego dnia w finale zaczął chrząkać jak knur i rozwijał to chrząkanie niczym muzyczny motyw aż po pointę. W zachwycie pobiegłem do garderoby Tadeusza i spytałem, jak na to wpadł. "Aaaa!, Kaziu, ja to znam z lektur. Było na widowni paru kolegów, którzy widzieli Jaracza, jak zagrał to przed wojną w «Uciekła mi przepióreczka», a ja chciałem im zrobić przyjemność". Niby był to żart, ale tak naprawdę pokazywał, że jest kontynuatorem tradycji Jaracza, a to chrząkanie - wyznaniem wiary w sens kontynuacji jego sztuki. Ukochany świntuch W czasach Teatru Na Woli widziałem też, jak Łomnicki buduje swój kolejny dom. Razem z Marią Bojarską stworzyli wspaniałą parę. Nie zapomnę nigdy, jak mnie z nią poznał. Byliśmy w jego malutkiej garderobie. Na ścianie wisiał wielki portret Swinarskiego, nagle weszła ona. Bardzo młoda, w okularach, w długiej sukni. Siedząc w kostiumie Giordana Bruna, Łomnicki powiedział: "Poznaj ją, to moja Marysia" i sięgnął po skraj sukni, całą ją odsłonił. Diabeł, zawsze z wszystkiego robił teatr. A jednocześnie sprawdzał ją, czy nadaje się, czy przyjmie go takim, jakim jest. Dyrekcja Łomnickiego miała smutny finał. Płacił cenę za swoje polityczne uwikłanie. Pastwiono się nad nim. Każdy głupek wypominał mu pracę w KC PZPR. Nawet część jego zespołu w Teatrze Na Woli, ludzie, którym dał pracę, których "wymyślił". Cierpiał bardzo. A przecież role partyjnych działaczy w "Przypadku", "Człowieku z marmuru" świadczyły nie tylko o jego ekshibicjonizmie, ale i klasie, autoironii. Na pewno myślał też o nich w kategoriach zawodowych - wiedział, że to są ciekawe role do zagrania. Byliśmy w wielkiej przyjaźni, więc mogłem sobie pozwolić na przekomarzanki z Tadeuszem o jego partyjnej karierze. Kiedy miałem z nim trudności na planie, rzucałem: "Przypomnij sobie, jak byłeś w KC". Śmiał się, wściekał, raz to go bolało, raz śmieszyło, ale spinał się i grał. Duch konkurencji Artystyczna i ludzka męka Łomnickiego pod koniec życia brała się także stąd, że miał niewiarygodnie rozbudowaną świadomość aktorską, dlatego mierziły go podstawowe braki zawodowe partnerów. Pieklił się i cierpiał. Wolał grać sam wielkie, całospektaklowe role. A przecież uwielbiał występować z utalentowanymi kolegami. Miał się wtedy z kim mierzyć. Kiedy zobaczył Gajosa w roli von Horvatha w "Opowieściach Hollywoodu", chwycił za telefon i z zachwytem mi opowiadał: "Oglądałem. Nikt jeszcze czegoś takiego nie zrobił w telewizji. Gajos to genialny aktor". A kiedy już zadzwonił do mnie, starał się, jak to on, upiec drugą pieczeń. Dodał: "Wiesz, niektórym kolegom się zdaje, że potrafią grać intelektualistów" - to o Holoubku. Obaj konkurowali o pierwsze miejsce cały czas, obaj piekielnie inteligentni, tylko absolutnie różni... To, jak potrafi docenić kolegów, widziałem też na własne oczy pracując nad "Stalinen", ostatnim spektaklem telewizyjnym z jego udziałem. Wcześniej nigdy z Trelą się nie spotkali. Jurek w ostatniej chwili wziął zastępstwo za Janusza Gajosa, uczył się tekstu nocą, no i bał się Łomnickiego i odpowiedzialności. Z tego wszystkiego dostał skurczu mięśni dłoni. Starał się go ukryć, ale Tadeusz zauważył. Wiedział, że to skutek nadmiernego wysiłku i zatroszczył się o kolegę jak najlepsza pielęgniarka. Masował mu mięśnie i przynosił herbatę. Cieszył się też talentem Jurka. To był wspaniały mecz między teatralną Warszawą i teatralnym Krakowem. Kiedy po dwóch dniach Trela zaczął dobrze czuć się w roli Stalina, Tadeusz poprosił mnie na bok i wyszeptał: "Kaziu, ja się go boję. On ma ołowiane oczy. Jak Stalin" - wyszeptał. Lindsay Anderson, jego przyjaciel, powiedział komuś, że Tadeusz był wielkością absolutną, ale pod koniec życia nieco przeintelektualizowaną, co zaczęło mu wadzić w aktorstwie. Mogło tak być. W czasie prac nad "Stalinem", jego wiedza o komunizmie, towarzyszach z Politbiura, o WKPb była tak kolosalna, że nie mógł jej przetrawić. Jak każdy wielki aktor potrzebował wskazówek reżysera bardziej niż debiutant. Jak anioł. Wtedy zapalały mu się oczy, a w chwilę potem grał jak w natchnieniu. Wszyscy wtedy na planie zastygali, oglądali jego grę w absolutnej ciszy. Widziałem, jak ścina się powietrze. Kiedy kończyliśmy pracę nad "Stalinem", urządziliśmy skromny pożegnalny bankiet w telewizyjnej hali. Tadeusz pojawił się z garderoby, z walizeczką w dłoni. Spieszył się do Poznania na próby "Króla Leara". Podziękował nam, nie łyknął nawet szampana, nie przegryzł nawet paluszka. Pożegnał się i poszedł. Widzę go jeszcze, jak drepcze przez halę z walizeczką, w płaszczyku, z przekrzywioną na prawo głową. Aż wszedł w światło drzwi i zniknął. Notował Jacek Cieślak
Łomnicki Miał bardzo skomplikowaną osobowość. Stała się źródłem jego wielkiego talentu, witalności, bo warunki aktorskie miał marne. Mimo swoich kompleksów, chciał osiągnąć w teatrze wszystko. Niecodzienna inteligencja zaprowadziła go na szczyty. Sprawiał wrażenie aktora, który ćwiczy cały czas. Dyrekcja Łomnickiego miała smutny finał. Płacił cenę za swoje polityczne uwikłanie. Każdy wypominał mu pracę w KC PZPR. Nawet część jego zespołu w Teatrze Na Woli.
SYNOD Jeżeli uczestniczymy w zasługach naszych poprzedników, to winniśmy uznać, że obarcza nas także ich słabość i grzeszność Rachunek sumienia Kościoła MACIEJ ZIĘBA W wielobarwnej mozaice, którą układamy podczas II Sesji Synodu Biskupów dla Europy, aby diagnozować duchową kondycję kontynentu europejskiego u progu nowego milenium, nie powinno zabraknąć rozważenia kontrowersyjnego niekiedy problemu rachunku sumienia Kościoła. Można co prawda usłyszeć, że podejmowanie takiego tematu jest teologicznie wątpliwe, jako że jest to bicie się w piersi z powodu grzechów popełnionych przez innych ludzi, że jest pastoralnie przeciwskuteczne, gdyż koncentruje uwagę na grzeszności i słabości wyznawców Chrystusa, wreszcie, że jest wręcz nieroztropne - dostarcza bowiem argumentów przeciwnikom Kościoła. Można też argumentować, że jest to raczej danina składana duchowi czasu, który nakazuje zamieniać złożone historycznie i kulturowo problemy na bezosobowe sentymentalne przeprosiny. Zarazem można także usłyszeć pogląd, iż Kościół zbyt połowicznie i bojaźliwie rozlicza się ze swoją historią, że realne krzywdy wyrządzone w przeszłości w imieniu Kościoła utrudniają dotarcie do współczesnych ludzi, że przeproszenie przedstawicieli różnych kultur i narodów, ras i religii, wyznań i przekonań za zło ongiś wyrządzone jest konieczne ze względów moralnych, jest też jednym z warunków aktywnej i skutecznej obecności Kościoła we współczesnym świecie. Wezwanie do nawrócenia Oba rodzaje argumentów są w jakiejś mierze prawdziwe. Dostrzegając złożoność materii nie wolno jednak zignorować jednoznacznego podkreślenia przez Jana Pawła II wagi rachunku sumienia synów i córek Kościoła. Organizowane przez Stolicę Apostolską w ostatnich latach sympozja o antyjudaizmie oraz inkwizycji i przygotowywane w ich następstwie dokumenty, liczne wątki magisterium pontificium, a zwłaszcza list apostolski "Tertio Millennio Adveniente" nie pozostawiają w tej mierze wątpliwości. Rachunek sumienia Kościoła, z grzechów, które wylicza Ojciec Święty, a więc przewin rozbijających jedność chrześcijan, używania przemocy w obronie prawdy, sojuszu tronu z ołtarzem, braków wyrazistego, ewangelicznego świadectwa oraz zbyt słabego wcielania w życie nauczania Vaticanum II, jest Kościołowi potrzebny z dwóch co najmniej powodów. Po pierwsze, jeżeli uznajemy, że Kościół jest jedyną w swoim rodzaju wspólnotą transcendującą czas i przestrzeń, w której dzięki duchowej łączności uczestniczymy w zasługach i świętości naszych poprzedników, to winniśmy uznać, że w jakiejś mierze obarcza nas także ich słabość i grzeszność. Każda popełniona w historii próba redukowania wiary do ideologii, wprzęgania jej w służbę osiągania doczesnych celów jest realną raną na Mistycznym Ciele Chrystusa - Kościoła, podobnie jak jest nią każde zachowanie nacechowane pogardą czy agresją, dzielące między sobą chrześcijan lub burzące jedność rodzaju ludzkiego. Niewierności naszych braci i sióstr odkrywane w historii tworzą zespół uwarunkowań, w kontekście których sądzona jest przynoszona dziś przez nas Dobra Nowina, są niejako tłem dla głoszonego przez nas Słowa. Po drugie, byłoby anachroniczną naiwnością, gdybyśmy nadużywając przywileju późniejszego urodzenia uznali, że problemy, o których mówimy, należą do zamkniętej historii. Błąd ideologizacji wiary, pokusa nietolerancji, brak wrażliwości na ludzką krzywdę, choć zmieniają się ich formy oraz zakresy, mają przystęp i do serc dzisiejszych chrześcijan. Rachunek sumienia jest więc nie tylko uzdrowieniem naszej pamięci, ale formą refleksji i szansą wyciągnięcia wniosków na przyszłość. Ma zatem wymiar profetyczny. Wielkoduszne stanięcie w prawdzie o konkretnych przewinach i krzywdach popełnionych przez synów i córki Kościoła jest zarazem wezwaniem do nawrócenia, do bardziej ofiarnej służby Bogu i bliźniemu. "Uznanie słabości dnia wczorajszego to akt - pisze Jan Paweł II - który pomaga nam umocnić naszą wiarę, pobudza czujność i gotowość stawienia czoła dzisiejszym trudnościom i pokusom" (TMA). Uzdrawianie pamięci Europy Jest jeszcze jeden aspekt tego problemu, rzadko podkreślany, a z punktu widzenia ewangelizacji, kto wie, czy nie najważniejszy. Bez uczciwego wyznania win i błędów popełnionych w przeszłości bez przyjęcia gorzkiej części prawdy o naszych słabościach nie posiadamy mandatu, aby dążyć do oczyszczenia z zafałszowań historię naszego kontynentu, nie możemy oczekiwać uzdrowienia pamięci Europy. A pamięć ta jest głęboko zniekształcona i to w taki sposób, który - niekiedy już na poziomie podświadomości - utrudnia otwarcie serc i umysłów na przyjęcie Dobrej Nowiny. Pomimo że społeczna pamięć i wiedza o oświeceniu są dziś znikome, że ideologiczny liberalizm, marksizm oraz scjentyzm mają obecnie niewielkie garstki wyznawców, świadomość większości Europejczyków nadal jest przede wszystkim kształtowana przez archaiczny i zdeformowany obraz religii, a zwłaszcza katolicyzmu i Kościoła, wypracowany w XVIII i XIX stuleciu. Jeżeli nawet sporo się dzisiaj mówi o postmodernistycznej krytyce spuścizny oświecenia: jego idei racjonalności, postępu narodowego państwa, nie dotyczy to oświeceniowej krytyki chrześcijaństwa i Kościoła. Wręcz przeciwnie, zostaje ona jeszcze wzmocniona przez radykalną krytykę wszelkich form metafizyki oraz instytucjonalnej religii. Wizja Kościoła i świata u ogromnej części nie związanych z Kościołem twórców i odbiorców kultury współczesnej, począwszy od środowisk akademickich, przez kręgi artystyczne i pracowników mediów, aż po uczniów szkół podstawowych, niezależnie od tego, czy mówimy o Hiszpanii, Rosji, Francji, Niemczech czy Polsce, jest naznaczona głęboko przez postoświeceniowe stereotypy. Stereotypy, w których prawie nie ma miejsca na zasługi Kościoła w dziedzinie kultury, edukacji, nauki. Stereotypy,w których wiara jawi się jako antyintelektualny anachronizm, a Kościół jako niebezpieczna i dehumanizująca człowieka instytucja. Stereotypy, według których społeczny postęp oraz rozwój nauki dokonują się przeciw religii. "Każdy dzień z mnóstwem jego postrzeżeń ćwiczy mnie w antyreligii", trafnie zauważył laureat literackiej Nagrody Nobla, Czesław Miłosz. Demistyfikacja historii Wbrew prawdzie, wbrew ustaleniom nauk historycznych, wbrew historii idei i współczesnej nauce tożsamość współczesnego Europejczyka nadal w znacznym stopniu kształtuje wizja historii przyjęta od oświeceniowych encyklopedystów, wizja nauki oglądanej oczyma Comte'a oraz jego pozytywistycznych i neopozytywistycznych spadkobierców. Wizja relacji: rozum - wiara, Kościół - nauka, moralność - wolność oparta jest na ich ideologicznym przeciwstawieniu. Jest więc wielkim zadaniem stojącym przed ludźmi Kościoła i wszystkimi ludźmi świata nauki i kultury, świadomymi tej historycznej nierzetelności, aby ów ideologiczny obraz zastąpić realistycznym opisem chrześcijaństwa i jego znaczenia w kształtowaniu europejskiej tożsamości oraz Kościoła i jego roli w dziejach naszego kontynentu. Demistyfikacja historii i reewangelizacja kultury jest jednym z podstawowych wyzwań stojących przed Kościołem w Europie. Dopóki bowiem wykształcony Europejczyk swoją wiedzę o inkwizycji będzie czerpał z "Legendy o Wielkim Inkwizytorze" Dostojewskiego i z "Don Carlosa" Verdiego, o jezuitach z "Czarodziejskiej góry" Manna, a o Galileuszu z oświeceniowej baśni o "e pur si muove", dopóki "więcej chrześcijaństwa" będzie w jego świadomości kojarzyło się z "mniej nauki", "mniej wolności", "mniej rozwoju" i dopóki taka wizja Kościoła oraz katolicyzmu będzie nauczana od uniwersytetów po szkoły podstawowe, rozpowszechniana przez kulturę elitarną oraz masową, dopóty ziarno Ewangelii częstokroć spadać będzie na ziemię źle przygotowaną, ziemię skalistą i suchą. Ziarna słowa rzucane na nasz kontynent, na którym rzeczywistość chrześcijaństwa filtrowana jest przez zranioną historyczną pamięć oraz okaleczoną wyobraźnię, bardzo łatwo zagłuszają osty i ciernie. Nowa wiosna Kościoła Czyż nie znaczy to zarazem, że dzisiejsza Europa coraz dramatyczniej potrzebuje głoszenia Dobrej Nowiny? Przecież wszystkie realizowane od oświecenia ideologiczne projekty "nowoczesnej Europy" w swoim duchowym wymiarze poniosły klęskę. "Duch europejski, wierząc bardzo długo, że może walczyć przeciw Bogu wespół z całą ludzkością, spostrzega, że jeśli nie chce zginąć, musi walczyć także z ludźmi - pisał Camus. - Królestwo łaski upadło, ale ginie też królestwo sprawiedliwości. Europa kona od tego rozczarowania". Także projekt "postnowoczesny" jest w swej istocie abdykacją duchową, dwuznacznym nihilizmem epoki fin de siecle'u. "Czytelnicy Nietzschego wiedzą doskonale, że nihilizm wisiał w powietrzu od dość dawna. Czymś nowym w dzisiejszej ofensywnie jest jej widoczny dobry nastrój", zauważa Susan Shell analizując zjawisko postmodernizmu. Nihilizm współczesny to nie Angst, jest on bez reszty zabawą. Spiel macht frei. To prawda. Tylko że pansceptycyzm i pophedonizm nie są w stanie odpowiedzieć na żadne istotne pytanie człowieka. Co najwyżej mogą je przejściowo uchylać. Dlatego nadchodzące stulecie ma realną szansę stać się nową wiosną Kościoła w Europie. Wysychająca i spękana gleba naszego kontynentu jak nigdy spragniona jest wody życia. Ale zaczerpnąć i przynieść ją możemy jedynie wtedy, gdy z pokorą oraz wielkodusznością potrafimy rozpoznać nasze błędy i wyznać winy, zarówno te popełnione w przeszłości, jak i dzisiaj. Autor jest prowincjałem zakonu dominikanów. - Tekst wygłoszony przez ojca Macieja Ziębę 5 października tego roku na II Sesji Synodu Biskupów dla Europy.
W wielobarwnej mozaice, którą układamy podczas II Sesji Synodu Biskupów dla Europy, aby diagnozować duchową kondycję kontynentu europejskiego, nie powinno zabraknąć rozważenia problemu rachunku sumienia Kościoła. Można usłyszeć, że podejmowanie takiego tematu jest teologicznie wątpliwe. Zarazem można usłyszeć, iż Kościół połowicznie rozlicza się ze swoją historią. Oba rodzaje argumentów są prawdziwe. Rachunek sumienia jest Kościołowi potrzebny. Po pierwsze, jeżeli uznajemy, że Kościół jest wspólnotą, w której dzięki duchowej łączności uczestniczymy w zasługach i świętości naszych poprzedników, to winniśmy uznać, że obarcza nas także ich słabość i grzeszność. Po drugie, byłoby anachroniczną naiwnością, gdybyśmy uznali, że problemy, o których mówimy, należą do zamkniętej historii. Rachunek sumienia jest szansą wyciągnięcia wniosków na przyszłość. Ma wymiar profetyczny. Bez wyznania win i błędów popełnionych w przeszłości, nie możemy oczekiwać uzdrowienia pamięci Europy. A pamięć ta jest głęboko zniekształcona. świadomość większości Europejczyków nadal jest kształtowana przez archaiczny obraz religii, katolicyzmu i Kościoła, wypracowany w XVIII i XIX stuleciu. Wbrew prawdzie, ustaleniom nauk historycznych, historii idei i współczesnej nauce tożsamość współczesnego Europejczyka nadal kształtuje wizja historii przyjęta od oświeceniowych encyklopedystów. Jest wielkim zadaniem, aby ów ideologiczny obraz zastąpić realistycznym opisem chrześcijaństwa i jego znaczenia w kształtowaniu europejskiej tożsamości oraz Kościoła i jego roli w dziejach kontynentu. Demistyfikacja historii i reewangelizacja kultury jest jednym z podstawowych wyzwań stojących przed Kościołem. wszystkie realizowane od oświecenia ideologiczne projekty "nowoczesnej Europy" w swoim duchowym wymiarze poniosły klęskę. nadchodzące stulecie ma realną szansę stać się nową wiosną Kościoła w Europie. gleba naszego kontynentu spragniona jest wody życia. Ale zaczerpnąć i przynieść ją możemy jedynie wtedy, gdy z pokorą potrafimy rozpoznać nasze błędy i wyznać winy, zarówno te popełnione w przeszłości, jak i dzisiaj.
AWS Splendor rywalizacji w SKL Radykalni konserwatyści MARCIN DOMINIK ZDORT Należy odwołać premiera Jerzego Buzka - ten postulat stał się ostatnio znakiem firmowym Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Głośno mówili o tym Aleksander Hall i Krzysztof Oksiuta, nieoficjalnie - choć równie stanowczo - domagają się tego niemal wszyscy znaczący politycy SKL, partii, której główną dewizą było dotychczas umiarkowanie i ostrożność. - Chyba lepiej, abyśmy o konieczności zmian mówili my, niż jacyś wariaci - tłumaczą posłowie Stronnictwa. Skąd ta nagła radykalizacja konserwatystów? Na pewno jej główną przyczyną jest zaniepokojenie spadającymi notowaniami i coraz gorsza atmosfera w AWS. Podczas sobotniego posiedzenia zarządu SKL czołowi liderzy partii właściwie nie mieli wątpliwości, że należy wystąpić do Mariana Krzaklewskiego z oficjalnym wnioskiem o natychmiastowe odwołanie Jerzego Buzka - uznano jednak, że do tej sprawy łatwiej będzie wrócić po sejmowym głosowaniu wniosku w sprawie ministra skarbu Emila Wąsacza. - Jeśli Sejm odrzuci wniosek o odwołanie ministra, to dyskusja na temat zmiany rządu będzie mniej ważna, jeśli wniosek zostanie przyjęty, będziemy mieli do czynienia z poważnym kryzysem rządowym - mówił Mirosław Styczeń, prezes Stronnictwa. Obalenie ministra - nawet jeśli posłowie SKL głosować będą przeciw temu wnioskowi - na pewno ułatwi im działania na rzecz zmian w AWS. - Marian Krzaklewski ustępuje tylko wtedy, gdy ma pistolet przystawiony do głowy - twierdzi poseł Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Z nieprawego łoża Oprócz dążenia do zmian w AWS, niedawna radykalizacja polityków SKL ma także inne wytłumaczenie. 18 marca, na zjeździe partii odbędą się - jak mówi poseł Adam Bielan - "pierwsze demokratyczne wybory" i liderzy rozpoczęli już walkę o pozyskanie głosów. Dlaczego dopiero teraz dojdzie do "pierwszych demokratycznych wyborów" w SKL? Stronnictwo powstało w styczniu 1997 r. Partia była młoda, jednocząca się i walka o przywództwo mogła ją osłabić. SKL było obciążone także biografiami swoich członków, którzy w dużej części pochodzili z Unii Demokratycznej i Unii Wolności. Wielu związkowych i narodowych działaczy AWS nie zapomniało SKL tego "pochodzenia z nieprawego łoża". A konserwatyści chcieli być w AWS. Unikali wszelkich konfliktów, starali się ukrywać różnice w programach. Zawierali wewnętrzne układy i na kolejnych prezesów partii wybierali polityków, którzy byli łatwiejsi do zniesienia dla liderów Akcji. Jacek Janiszewski i Mirosław Styczeń nie kłuli w oczy znanymi nazwiskami i - co równie ważne - w swojej biografii nie mieli ani UD, ani UW. To samo, ale lepiej SKL, które rozpoczynało swoją działalność trzy lata temu z dwoma tysiącami członków, dziś ma ich około 20 tysięcy i jest oficjalnie uznane za jedną z czterech "nóg" Akcji Wyborczej Solidarność. - W polskich warunkach jesteśmy potęgą - mówi Jan Maria Rokita i dodaje, że w takiej sytuacji "rywalizacja liderów przynosi partii splendor". Polityk SKL potwierdza, że "przywództwo Jacka Janiszewskiego i Mirosława Stycznia to było pasmo sukcesów". - Gdybym wygrał, to robiłbym to samo co oni... ale lepiej - deklaruje Jan Maria Rokita. - Chcę konkurować z Rokitą i Styczniem nie dlatego, że są oni niegodni stanowiska prezesa, wręcz odwrotnie. Jestem po prostu przekonany, że moja prezesura by się Stronnictwu przydała - mówi Aleksander Hall. Każdy z trzech pretendentów do fotela prezesa, zapytany o różnice w ich programie, odpowiada, że dotyczą one tylko szczegółów. Wszyscy chcą utrzymania niezależności SKL w ramach AWS, opowiadają się za współpracą w ramach Akcji Wyborczej Solidarność, ale nie odrzucają całkowicie odejścia z bloku, gdyby współpraca stała się niemożliwa. Wszyscy opowiadają się za podjęciem przez SKL "akcji na zewnątrz", w celu powiększenia własnego elektoratu. Także wszyscy trzej chcą, aby SKL było dynamiczniejsze i bardziej wyraziste. Z Unii wychodzi się tylko raz Adwersarze Aleksandra Halla jednak chętnie oskarżają go, że zamierza wyprowadzić SKL z AWS i w wyborach wystawić albo samodzielną listę Stronnictwa, albo startować w bloku z Unią Wolności. - On ciągnie wyraźnie w kierunku UW, przez ostatnie dwa lata na spotkaniach zarządu partii deklarował miłość do Balcerowicza - mówi członek władz SKL, stronnik Mirosława Stycznia. Hall przyznaje, że jest za trwałą współpracą z UW, ale podkreśla, iż bardzo bliskie związki Stronnictwa z Unią Wolności byłyby "złym wyborem, także z powodów biograficznych", natomiast "w obecnej sytuacji samodzielny start w wyborach oznaczałby dla nas klęskę". - Zwolennicy prawicy oczekują od nas jedności, powinniśmy więc, pozostając w AWS, zabiegać, aby SKL było w tym obozie grupą najsilniejszą - mówi Hall. - Olek zdaje sobie sprawę, że z Unii wychodzi się tylko raz - broni swojego konkurenta Mirosław Styczeń. Zastrzega jednak zaraz, że w niektórych sprawach różni się z Hallem zasadniczo. - Ja na pewno nie głosowałbym przeciwko dekomunizacji. Cenię jego odwagę, ale to był błąd polityczny - twierdzi Styczeń. Jeśli załoga będzie pijana... Antytezą poglądów Aleksandra Halla na współpracę wewnątrz AWS i zbliżenie do Unii Wolności ma być program Jana Marii Rokity. Jednak polityk ten - według jego przeciwników - jest tak lojalny wobec związkowego kierownictwa Akcji, że nie będzie twardo bronić niezależności partii. - Niezrozumiała dla nas była obrona Janusza Tomaszewskiego, którą prowadził Janek - mówi zwolennik Halla. Znaczące jest też, że za Rokitą stoi Jacek Janiszewski, który nie tak dawno, broniąc swojej ministerialnej posady, nie zawahał się szukać poparcia w Ruchu Społecznym AWS przeciwko swojej partii. - Nie jestem sojusznikiem Ruchu Społecznego w SKL, ale sojusznikiem SKL w SKL. Zresztą nikt z RS nie miałby śmiałości wywierać na mnie nacisków - odpowiada Jan Maria Rokita i deklaruje, że pod jego kierownictwem Stronnictwo zacznie prowadzić samodzielne kampanie polityczne. - Musimy robić to samo, co ZChN, tylko bardziej umiejętnie. Nowoczesna polityka to także mobilizacja opinii publicznej. Nie do przyjęcia jest dla nas rola wewnętrznej frakcji AWS, musimy być samodzielną partią - mówi Rokita. Tłumaczy: "jeśli do wyborów parlamentarnych 2001 roku nasz wpływ na Akcję wzrośnie, to będziemy lojalnie dalej ciągnąć ten statek, ale jeżeli nasze wpływy będą maleć i okaże się, że statek jest dziurawy, a załoga pijana, to musimy mieć możliwość przeskoczenia do naszej własnej łódki". Twardy, ale niewyrazisty Mirosław Styczeń przez zwolenników jest kreowany na reprezentanta politycznego środka. To on, gdy dojdzie do starcia dwóch skrajnych skrzydeł SKL, ma okazać się mężem opatrznościowym i przywrócić w partii równowagę. Przeciwnicy przyznają, że okazał się politykiem przewidywalnym i sprawnym menedżerem, ale podkreślają jego główną wadę - brak wyrazistości: nie jest ani głębokim ideologiem (jak Hall), ani błyskotliwym liderem (jak Rokita). - Tymczasem nam koniecznie potrzeba dziś polityka z samodzielną wizją - mówi zwolennik kandydatury Aleksandra Halla. - W sprawach ideologii zawsze lepszy ode mnie będzie Olek, a w kontaktach z mediami Janek. Ale to ja poprowadziłem Stronnictwo na bój przeciwko Januszowi Tomaszewskiemu. To ja twardo walczyłem o stanowisko ministra kultury dla Kazika Ujazdowskiego, a potem dla Andrzeja Zakrzewskiego, o Ministerstwo Rolnictwa dla Balazsa i resort rozwoju regionalnego (który w końcu nie powstał) dla Rokity. To ja jestem twardy i konsekwentny - przypomina Mirosław Styczeń. Uczciwy, ale niesamodzielny Wydaje się, że właśnie argumenty dotyczące cech osobowości i charakteru będą podczas kongresu SKL równie ważne, a może nawet ważniejsze od różnic w rozłożeniu akcentów programowych i taktycznych. Zwolennicy Stycznia i stronnicy Rokity przyznają, że Aleksander Hall jest politykiem o nieposzlakowanej uczciwości oraz o wielkim autorytecie i doświadczeniu. Jednak ich zdaniem nie jest on dziś politykiem samodzielnym, a jedynie marionetką w rękach Artura Balazsa. - Olek kandyduje dlatego, iż kazał mu Artur - tłumaczy współpracownik Stycznia. Utrzymuje także, iż Hall "nie ma cech przywódczych, jest dobrym publicystą, mógłby być dobrym ideologiem, ale na to brakuje mu energii". - Jego kariera polityczna już się skończyła. Nawet zdrowotnie nie podołałby sprawowaniu funkcji prezesa - uważa nasz rozmówca. Błyskotliwy, ale nieprzewidywalny Problemem Jana Marii Rokity jest natomiast - zdaniem jego adwersarzy - nieprzewidywalność. - To polityk wielkiego formatu, błyskotliwy, świetnie znający państwo, ale jednocześnie polityk szkoły makiawelicznej. Obawiam się, że nie zawsze mówi to, co myśli - ocenia zwolennik kandydatury Halla. Dodaje, że obawia się, iż Rokita poprowadzi partię w zupełnie inne miejsce, niż obiecuje. Zwolennicy Stycznia i Halla zastanawiają się także, czy owa główna zaleta Rokity - silna osobowość - nie stanie się poważnym problemem dla partii. - On nigdy nie kierował większą strukturą partyjną. Można się obawiać, że będzie usiłował narzucić innym swoje koncepcje - mówią. Krzysztof nie zapomni Jeszcze kilka dni temu z obliczeń polityków SKL wynikało, że w partii jest niemal idealna równowaga wpływów. Każdy z trzech pretendentów mógł liczyć mniej więcej na głosy 250 spośród około 760 delegatów . Ta równowaga istniała przede wszystkim dzięki temu, że każdy z trójki konkurentów wywodzących się z miasta wszedł w układ z politykiem reprezentującym wieś (pochodzącym z dawnego Stronnictwa Ludowo-Chrześcijańskiego). - W wyborach będą w rzeczywistości konkurować pary: Mirosław Styczeń z Krzysztofem Oksiutą, Aleksander Hall z Arturem Balazsem i Jan Rokita z Jackiem Janiszewskim - tłumaczy poseł Adam Bielan. O tym, jak ważne w SKL jest poparcie wsi świadczą ostatnie wydarzenia. Gdy kilka dni temu Krzysztof Oksiuta domagał się odwołania premiera Jerzego Buzka i ustąpienia Mariana Krzaklewskiego ze stanowiska przewodniczącego klubu, Mirosław Styczeń nazwał wypowiedź swojego dotychczasowego sojusznika "egzotyką polityczną". - Krzysztof takich słów nie zapomni - skomentował jeden z posłów SKL i rzeczywiście - dalsze poparcie Oksiuty dla kandydatury Stycznia stanęło pod znakiem zapytania, pojawiły się nawet sugestie, że zamiast dotychczasowego prezesa partyjne "centrum" powinno wystawić Wiesława Walendziaka. Układu nie będzie Rozmowy w tej i innych sprawach prowadzone będą do ostatniej chwili, do 18 marca, i niektórzy nie wykluczają, że "dla dobra SKL" kontrkandydaci będą chcieli się porozumieć, podzielić władzą w partii. Jednak Jan Maria Rokita zapewnia, iż tym razem "układu nie będzie". - Elementem poprzednich dwóch kompromisów była moja rezygnacja z ubiegania się o prezesurę. Tym razem nie zrezygnuję, bo chcę wygrać, i zamierzam wygrać - zapowiada Rokita.
odwołać premiera Jerzego Buzka - ten postulat stał się ostatnio znakiem firmowym SKL. Oprócz dążenia do zmian w AWS, niedawna radykalizacja polityków SKL ma także inne wytłumaczenie. liderzy rozpoczęli już walkę o pozyskanie głosów. Jeszcze kilka dni temu z obliczeń polityków SKL wynikało, że w partii jest niemal idealna równowaga wpływów. Ta równowaga istniała przede wszystkim dzięki temu, że każdy z trójki konkurentów wywodzących się z miasta wszedł w układ z politykiem reprezentującym wieś.
Karty stałego klienta Coraz powszechniejsze w Polsce Korzyść obopólna Jednym z najpopularniejszych sposobów przywiązywania klienta do marki, stosunkowo niskim kosztem, jest wydawanie przez sklepy kart stałego klienta i kart rabatowych. Zapewniają one przy zakupach zniżki w wysokości od kilku do kilkunastu proc. Najczęściej tego typu oferty wprowadzają działające w Polsce firmy zagraniczne, ale od niedawna decyduje się na nie także coraz więcej przedsiębiorstw rodzimych. Większość wydawanych kart przypomina kształtem i fakturą karty kredytowe, często również zawierają one pasek magnetyczny z danymi osobowymi posiadacza. Zupełnie różne są jednak zasady dotyczące ich wydawania oraz zakres oferowanych ulg. Hipermarkety nie spieszą się Jedyną jak do tej pory siecią dużych supermarketów spożywczych, która wprowadziła na polskim rynku karty stałego klienta, jest francuska firma Auchan. Karty wydawane są tam od 4 listopada 1996 roku. Może ją wykupić za 5 zł każdy klient sklepu. Aby z niej skorzystać, należy rejestrować paragony w specjalnym punkcie znajdującym się na terenie sklepu, przy czym rachunek jednorazowy nie może być mniejszy niż 250 zł. Gdy miesięczna suma zakupów klienta przekracza 1500 zł, karta upoważnia do 2-proc. rabatu. W przypadku wydatków w wysokości 2-3 tys. zł rabat wynosi 2,5 proc., a powyżej 3 tys. zł - 3 proc. Bonifikata wypłacana jest klientom w drugiej dekadzie następnego miesiąca, w bonach towarowych, umożliwiających ich realizację jedynie w supermarkecie Auchan. W ciągu ponad roku działalności systemu wydanych zostało ponad tysiąc kart, jednak nie wszyscy posiadacze korzystają z obniżek każdego miesiąca. W pozostałych sieciach hipermarketów albo nic jeszcze nie wiadomo na temat kart stałego klienta, albo plany ich wprowadzenia nie wyszły z fazy wstępnych projektów. Tak jest na przykład w innej francuskiej sieci, Geant. Jak mówi Katarzyna Molenda z Geant Polska, projekt tego typu kart jest obecnie w firmie opracowywany, nie wiadomo jednak jeszcze niczego konkretnego ani na temat ewentualnego terminu jej wprowadzenia, ani na temat warunków korzystania z niej. Jej zdaniem, hipermarkety są nowością na polskim rynku i jako takie cieszą się i tak dużym powodzeniem klientów, ze względu na niskie ceny i duży wybór towarów. Z przeprowadzonych przez firmę badań wśród klientów sklepów Geant wynika, że wśród odwiedzających hipermarkety jest jak na razie bardzo mało stałych klientów. Większość ludzi przyznaje, że interesują ich głównie promocje, organizowane w nowo otwieranych sklepach. Dlatego jednym ze środków mających przywiązać kupujących do sklepów Geanta ma być system kart stałego klienta. Jednak, zdaniem Katarzyny Molendy, jest to dosyć skomplikowane przedsięwzięcie. - System trzeba budować od zera, i aby to uczynić należy podpisać umowę z jakimś bankiem, zlecić wyprodukowanie kart itp. - Na szczęście nie musimy się jeszcze bić o każdego jednostkowego klienta, jak to się dzieje na przykład we Francji, gdzie nasycenie rynku jest ogromne - twierdzi Katarzyna Molenda. Wygoda zamiast rabatu W hipermarketach niemieckiej firmy Hit do tej pory nie wprowadzono kart stałego klienta. Za to od początku roku osoby niezmotoryzowane mogą skorzystać z darmowych autobusów, łączących sklepy Hitu z okolicznymi osiedlami mieszkaniowymi. W Warszawie uruchomione zostały trzy linie, dowożące chętnych na zrobienie zakupów z Bielan i Bemowa (do sklepu przy ulicy Górczewskiej) oraz z Tarchomina, Bródna i Muranowa (do Hitu przy ulicy Stalowej). Również w Krakowie kursuje bezpłatny autobus. Jak mówi Elżbieta Wojciechowska z biura firmy, pomysł darmowych autobusów zrodził się po to, aby umożliwić wygodne korzystanie z oferty sklepów również tym klientom, którzy nie posiadają samochodów. Wcześniej rezygnowali oni często z zakupów w Hicie właśnie ze względu na kłopoty z dojazdem komunikacją miejską. Każdy nowo otwierany Hit będzie posiadał swoją linię autobusową. Wprowadzając darmowe autobusy Hit skorzystał z usług tej samej firmy przewozowej, która rozwozi do domów pracowników firmy, mieszkających poza miastem. Zdaniem Elżbiety Wojciechowskiej, autobusy cieszą się sporym zainteresowaniem, często przyjeżdżają całkowicie zapełnione. Według pracowników sklepu przy ulicy Stalowej, zdecydowanie największa liczba konsumentów korzysta z autobusu jadącego na Bródno i Tarchomin, odległe praskie osiedla. Podobną usługę wprowadził dla klientów również hipermarket Geant z warszawskiego Ursynowa - autobusy dowożą do niego klientów z rozległych osiedli, położonych na znacznym obszarze tej gminy (m.in. z Natolina, Imielina, Kabat itp.) Jedna karta - różne zasady Już w 1993 roku system kart stałego klienta wprowadził Krajowy Związek Spółdzielni Spożywców Społem. Nowością jest tutaj fakt, że karty wydawane są przez poszczególne spółdzielnie zrzeszone w związku, które same ustalają zasady udostępniania kart klientom oraz przysługujące na ich podstawie ulgi. Jak mówi Hanna Cudowska z KZSS Społem, są tylko trzy zasady łączące wszystkie karty, poza jednolitym wyglądem - są to karty rabatowe, udostępniane zarówno członkom spółdzielni, jak i wszystkim chętnym klientom oraz akceptowane we wszystkich uczestniczących w systemie spółdzielniach. Do tej pory z około 360 spółdzielni zrzeszonych w związku, karty wydaje około 140, przy czym w ubiegłym roku liczba ta powiększyła się o kilkadziesiąt spółdzielni. Najczęściej stosowanym rabatem jest 5-proc. obniżka na wszystkie towary, jednak wachlarz możliwości jest bardzo szeroki - czasami, w przypadku obniżek na konkretne towary i w określonym czasie, rabat sięga nawet 70-80 proc. W tej chwili w produkcji znajduje się IV edycja kart, które będą potrójnie kodowane - ta sama informacja znajdzie się na pasku magnetycznym, kodzie kreskowym oraz tzw. embosingu wypukłym, co pozwoli na jej honorowanie w placówkach posiadających różne rodzaje czytników. Od początku trwania systemu spółdzielnie zamówiły około 250 tys. kart, trudno jednak oszacować, jaki procent z nich został rozprowadzony wśród klientów. Jak mówi prezes Handlowej Spółdzielni Jubilat z Krakowa, Kazimiera Madej, dom handlowy Jubilat przystąpił do systemu w czerwcu 1996 roku i od tamtej pory klienci wykupili około 400 kart w cenie 20 zł. Karty są ważne przez rok i uprawniają w Jubilacie do 5-proc. obniżki. Karta dla wszystkich czy dla wybrańców System kart stałego klienta, pozwalający na maksymalne ich upowszechnienie wśród odwiedzających sklep, stosowany jest w sieci sklepów z elektroniką i sprzętem gospodarstwa domowego firmy Elektroland. Kartę otrzymuje tu każdy, kto dokona zakupu przynajmniej za 100 zł. Ewa Krzywicka z Elektrolandu przyznaje, że jest to suma minimalna, pozwalająca na wydawanie kart większości klientów. Upoważnia ona do 3-proc. zniżki na każdy towar w sklepie, a czasami, dzięki umowom podpisywanym przez Elektroland z konkretnymi producentami, na wyznaczone artykuły zniżka sięga nawet 5-10 proc. Specyficzny jest jednak system honorowania rabatów. Wraz z kartą stałego klienta kupujący otrzymuje tzw. kupon rabatów, do którego wpisana jest kwota, będąca równowartością 3 proc. ceny pierwszego zakupionego produktu. Jest to jednocześnie kwota rabatu, który przysługuje klientowi przy następnym zakupie w Elektrolandzie, niezależnie od jego wartości. Z kolei 3 proc. od tego zakupu jest znowu wpisywane do kuponu rabatów, jako kwota kolejnej obniżki na przyszłość. Z rabatu nie trzeba korzystać za każdym razem, można je kumulować. Ponadto karta wydawana przez Elektroland upoważnia do zniżek w kilkunastu innych sklepach i restauracjach na terenie Warszawy, których aktualna lista wręczana jest razem z kartą. Jak mówi Ewa Krzewicka, system zaczął działać 1 grudnia 1996 roku. W ciągu roku jego istnienia wydano ponad 80 tys. kart. Zupełnie inaczej rzecz przedstawia się w 5 sklepach firmowych z odzieżą i sprzętem sportowym firmy Adidas Polska. W ubiegłym roku po raz pierwszy wprowadzone tam zostały tzw. srebrne karty dla klientów, którzy dokonali jednorazowego zakupu przynajmniej za 500 zł. Dzięki karcie dokonywało się kolejnych zakupów z 7-proc. zniżką. Od grudnia 1996 r. srebrne karty zamieniły się na złote, przy jednoczesnej zmianie zasad ich wydawania. Warunkiem uzyskania złotej karty, dającej 10-proc. obniżkę na wszystkie towary, było dokonanie zakupów za co najmniej 1500 zł, w ciągu trzech miesięcy. Jak mówi Ewa Żelichowska, kierowniczka sklepu Adidasa w Alejach Jerozolimskich w Warszawie, do tej pory tylko w tym sklepie wydanych zostało około 250 złotych kart. Jej zdaniem, część klientów, którym do limitu 1500 zł niewiele brakuje, specjalnie dokupuje czasami jakiś nie zawsze potrzebny drobiazg, aby otrzymać kartę i móc korzystać z 10-proc. rabatu w przyszłości. - Daje się zauważyć wpływ posiadania złotej karty na zwiększenie częstotliwości zakupów w naszym sklepie - uważa Ewa Żelichowska. - A już na pewno właściciele złotej karty Adidasa pozostają wierni naszej firmie, co jest podstawowym celem wydawania kart. Dodatkową atrakcją dla ich posiadaczy jest fakt, że jako pierwsi otrzymują zawsze materiały promocyjne i reklamowe dotyczące nowych produktów firmy, a czasami także okolicznościowe upominki. Na przykład w grudniu ub. r., podczas wydawania złotych kart, klienci otrzymywali kosmetyki firmy Adidas. Plany wprowadzenia kart stałego klienta mają też firmy, które nie posiadają własnej sieci sprzedaży detalicznej. Tak jest w przypadku firmy Philips. Pomysł zrodził się już trzy lata temu, jednak, według Magdaleny Tyżlik z Philips Polska, wciąż znajduje się na etapie przymiarki. Jak dotąd, prowadzona jest jedynie akcja wśród dealerów Philipsa, premiująca wysoką sprzedaż. Klienci indywidualni na ewentualne karty Philipsa będą jeszcze musieli poczekać. Nie tylko giganci Oprócz znanych, przeważnie zagranicznych firm, które posiadają w Polsce własną sieć sklepów, coraz częściej z tego typu ofertą wychodzą do klientów również niewielkie, pojedyncze sklepy, których właściciele dochodzą do wniosku, że nie powinni pozostawać w tyle za konkurencją. Najczęściej są to sklepy z modną i stosunkowo drogą odzieżą (na przykład Sekret sprzedający odzież sygnowaną przez Betty Barclay), ale także księgarnie i sklepy z artykułami przemysłowymi. Kartę stałego klienta można uzyskać kupując trzy produkty pielęgnacyjne produkcji francuskiej firmy Vichy. Komputerową listę stałych klientów ma warszawska perfumeria Quality. Umieszczenie na niej daje prawo do rabatu w wysokości 3 proc. kupowanego towaru. O wprowadzeniu kart stałego klienta, jednak prawdopodobnie dopiero jesienią przyszłego roku, myśli również Elżbieta Skrzyszowska, dyrektor Domu Handlowego Elefant w Krakowie. Karta byłaby przyznawana wszystkim tym, którzy dokonują regularnych zakupów w sklepie, niezależnie od ich wartości. Oprócz rabatu w wysokości około 5 proc., zapewniałaby pierwszeństwo udziału we wszelkich organizowanych przez sklep promocjach, konkursach czy pokazach mody. - Chodzi tu o jeszcze ściślejsze przywiązanie stałych klientów, których i tak posiadamy - twierdzi Elżbieta Skrzyszowska. - Wynika to z przeprowadzanych co roku badań. Przeciętnie od 30 do ponad 40 proc. dokonujących zakupów w sklepie, to klienci powracający, czyli tacy, którzy w ciągu roku przynajmniej pięć razy zakupili coś na tym samym stoisku, gdyż w asortymencie domu znajduje się głównie odzież, obuwie i kosmetyki. Polskie przedstawicielstwo niemieckiej firmy wysyłkowej Quelle, Quelle Polska z siedzibą w Poznaniu, jak na razie wprowadziło jedynie tzw. karty nowego klienta. Po dokonaniu zakupu otrzymuje się kartę ze swoim numerem w rejestrze firmy oraz nr. telefonów i adres firmy. Jak mówi Mirella Drozd z działu marketingu spółki, dopiero rozważane jest wprowadzenie innych udogodnień dla stałych klientów, łącznie z przysługującym na kartę rabatem. Według właścicieli, przeciętna liczba kilkudziesięciu lub najwyżej kilkuset wydawanych kart, nie wpływa w znaczący sposób na wzrost obrotów sklepu. Część przyznaje, że zależy im raczej na prestiżu i uznaniu, wynikającym z samego faktu posiadania stałych klientów. Piotr Apanowicz
Jednym z najpopularniejszych sposobów przywiązywania klienta do marki, stosunkowo niskim kosztem, jest wydawanie przez sklepy kart stałego klienta i kart rabatowych. Zapewniają one przy zakupach zniżki w wysokości od kilku do kilkunastu proc. Najczęściej tego typu oferty wprowadzają działające w Polsce firmy zagraniczne, ale od niedawna decyduje się na nie także coraz więcej przedsiębiorstw rodzimych.Większość wydawanych kart przypomina kształtem i fakturą karty kredytowe, często również zawierają one pasek magnetyczny z danymi osobowymi posiadacza. Zupełnie różne są jednak zasady dotyczące ich wydawania oraz zakres oferowanych ulg. Jedyną jak do tej pory siecią dużych supermarketów spożywczych, która wprowadziła na polskim rynku karty stałego klienta, jest francuska firma Auchan. W pozostałych sieciach hipermarketów albo nic jeszcze nie wiadomo na temat kart stałego klienta, albo plany ich wprowadzenia nie wyszły z fazy wstępnych projektów. W hipermarketach niemieckiej firmy Hit do tej pory nie wprowadzono kart stałego klienta. Za to od początku roku osoby niezmotoryzowane mogą skorzystać z darmowych autobusów, łączących sklepy Hitu z okolicznymi osiedlami mieszkaniowymi. Już w 1993 roku system kart stałego klienta wprowadził Krajowy Związek Spółdzielni Spożywców Społem. System kart stałego klienta, pozwalający na maksymalne ich upowszechnienie wśród odwiedzających sklep, stosowany jest w sieci sklepów z elektroniką i sprzętem gospodarstwa domowego firmy Elektroland. Plany wprowadzenia kart stałego klienta mają też firmy, które nie posiadają własnej sieci sprzedaży detalicznej. Oprócz znanych, przeważnie zagranicznych firm, które posiadają w Polsce własną sieć sklepów, coraz częściej z tego typu ofertą wychodzą do klientów również niewielkie, pojedyncze sklepy, których właściciele dochodzą do wniosku, że nie powinni pozostawać w tyle za konkurencją. Najczęściej są to sklepy z modną i stosunkowo drogą odzieżą. O wprowadzeniu kart stałego klienta, jednak prawdopodobnie dopiero jesienią przyszłego roku, myśli również Elżbieta Skrzyszowska, dyrektor Domu Handlowego Elefant w Krakowie. Polskie przedstawicielstwo niemieckiej firmy wysyłkowej Quelle, Quelle Polska z siedzibą w Poznaniu, jak na razie wprowadziło jedynie tzw. karty nowego klienta. Według właścicieli, przeciętna liczba kilkudziesięciu lub najwyżej kilkuset wydawanych kart, nie wpływa w znaczący sposób na wzrost obrotów sklepu. Część przyznaje, że zależy im raczej na prestiżu i uznaniu, wynikającym z samego faktu posiadania stałych klientów.
Mieszkańcy górniczych Rydułtów boją się o swe domy niszczone przez kopalnię. Ale boją się też o pracę Skazani na wstrząsy Osiemdziesiąt procent budynków w mieście jest zabezpieczonych przed szkodami górniczymi, a jednak ulegają uszkodzeniom FOT. RAFAŁ KLIMKIEWICZ BARBARA CIESZEWSKA Na Śląsku ludzie przywykli, że domem od czasu do czasu zatrzęsie. Kiedy jednak dzieje się to co kilka dni, zaczyna pojawiać się strach. Szczególnie kiedy człowiek budzi się w nocy, bo łóżko "pływa", a ściany trzeszczą. Od kilku miesięcy trzęsie coraz częściej. - Zdarza się, że nawet słychać jakby głuche tąpnięcie pod ziemią - mówi Alfred Sikora, burmistrz Rydułtów. Sam przepracował w kopalni ponad 30 lat, przywykł więc. Ale dzisiaj chodzi o los miasta. Ludzie są wyraźnie przestraszeni. Boją się o swe domy, które sami budowali. Ale boją się też o pracę. Kopalnia Rydułtowy zatrudnia prawie trzy i pół tysiąca osób, w tym blisko półtora tysiąca mieszkańców Rydułtów. - Gdyby zamknięto kopalnię, w miasteczku pojawiłaby się bieda. Dzisiaj bezrobocie jest coraz większe, sięga czternastu procent. Coś trzeba jednak zrobić, żeby kopalnia nie zniszczyła miasta - mówi burmistrz Sikora. Po ostatnich wstrząsach na ścianach i murach gdzieniegdzie pojawiają się rysy. To niegroźne, uspokajają specjaliści z kopalni. - To stwarza tylko pewien "dyskomfort psychiczny" - mówi prof. Bernard Drzęźla z Wyższego Urzędu Górniczego na spotkaniu dyrekcji kopalni z mieszkańcami. Na spotkanie przyszło ponad sześćset osób. Tłum nie mieścił się w sali Domu Kultury. Dopiero po pewnym czasie stało się jasne, że część publiczności zorganizowali związkowcy i dyrekcja kopalni. Kiedy ktoś atakował kopalnię, oklaskiwała go środkowa część sali, kiedy bronił - klaskały pierwsze rzędy i ostatnie. Dyrekcja zaangażowała też kilkunastu ochroniarzy w pełnym rynsztunku. Dachówka a dyskomfort - Na razie mój dom stoi cały, trochę się tylko porysował, a w czasie wstrząsu spadła dachówka. Gdyby spadła dyrektorowi kopalni na głowę, czy uznałby pan, że to tylko dyskomfort psychiczny? - pyta profesora w czasie spotkania jeden z mieszkańców. - Skoro wstrząsy są niegroźne, to po cholerę w kościele założono siatkę? - denerwuje się starszy mężczyzna. - Na wypadek, gdyby miała odprysnąć farba - tłumaczy ktoś z kopalnianego prezydium, ale brzmi to śmiesznie, ktoś inny wyjaśnia więc, że kościół ma ponad sto lat, a siatka jest na wszelki wypadek. - Nikt nie wynalazł takiego sposobu eksploatacji, który nie pozostawiałby odkształceń na powierzchni - tłumaczył profesor Bernard Drzęźla. W Rydułtowach wstrząsy mają siłę od 2,2 do 2,5 stopnia w skali Richtera (ostatnie trzęsienie ziemi w Indiach miało siłę ponad siedmiu). - Są odczuwalne, ale nie ma żadnego zagrożenia zdrowia i życia - zapewnia profesor. - Mogą pojawić się drobne pęknięcia, ale nie konstrukcyjne. Drgania te porównywalne są z wywoływanymi przez ciężki transport. Są nieszkodliwe. Uspokajał też, że najgorsze wstrząsy już miały miejsce i taki, jak ten z 9 października zeszłego roku, o sile ok. 2,5 stopni w skali Richtera, nie powinien się już zdarzyć. - Chciałbym w to wierzyć - powie później burmistrz Sikora. Eksploatacja pokładu węgla, która jest przyczyną wstrząsów, będzie prowadzona do listopada, po czym po kilku miesiącach przerwy rozpocznie się znów i potrwa do końca 2002 roku. W 2004 roku zacznie się wydobycie węgla z kolejnego znajdującego się pod miastem pokładu (planuje się je do 2007 r.). W ubiegłym roku urządzenia sejsmiczne zamontowane w kilku punktach miasta zanotowały 1600 wstrząsów o różnej sile. - Czy budynki wytrzymają 12 tys. wstrząsów w ciągu 7 lat? - pyta jeden z uczestników spotkania. Profesor Drzęźla twierdzi, że wytrzymają. Jednak się rozpadają Miasto osiądzie prawie trzy metry, przyznaje profesor Drzęźla. Skutki tego procesu od wielu miesięcy odczuwają już właściciele domów przy ul. Radoszowskiej, na obrzeżach Rydułtów. Teren w pobliżu Nacyny obniżył się poniżej jej koryta. Woda zaczęła zalewać stojące wzdłuż drogi domki. Jedno z gospodarstw już jest opuszczone, budynek rozsypuje się. Piętrowy dom Maksymiliana Kuśki zalało do wysokości 60 cm. Kopalnia zaoferowała pieniądze na kupno innego, ale gospodarz z powodu niezałatwionych formalności spadkowych nie może się na razie z niego wyprowadzić. Obok domu kopalnia zamontowała więc pompę, która 24 godziny na dobę wypompowuje wodę. Pompy całą dobę pilnuje człowiek, który rezyduje w przyczepie kempingowej. Kiedy na chwilę wyłącza pompę, poziom wody w mgnieniu oka podnosi się. Operacja kosztuje około 300 zł dziennie. Pompa pracuje od 9 stycznia bieżącego roku. - Topią tu straszne pieniądze - martwi się pan Kuśka. Nie wiadomo, jak długo jeszcze będzie pompować. Być może do czasu, aż kopalnia zdoła pogłębić koryto rzeki. Chyba że Maksymilian Kuśka wyprowadzi się wcześniej. Mieszkał w tym domu 31 lat. Niemal tyle samo pracował w kopalni, przez którą dzisiaj zalewa mu dom. Żal mu będzie stąd odchodzić, ale co zrobić, mówi pogodzony z losem. - Zamknąć kopalnię? - No nie, gdzie ci ludzie znajdą pracę. Nieco wyżej, na zboczu góry przy ul. Kordeckiego stoi piętrowy dom. Wygląda, jakby lada chwila miał się rozsypać. Mury krzywe, okna wypaczone. Strach przechodzić obok. Zbudowali go w 1950 roku rodzice Jadwigi Bramańskiej. Kiedy w 1964 roku zaczął się rozsypywać, próbowali go ratować. Osiem razy był remontowany. W końcu pani Jadwiga zdecydowała się wziąć od kopalni 143 tys. zł i postawiła nowy dom "z dozbrojeniem" przeciw szkodom górniczym. - Straciłam na tej operacji - mówi z żalem - bo dzisiaj kopalna płaci 250 tys. zł. Postawiła dom na tej samej działce, o kilka metrów od rozsypującego się. Nie ma natomiast za co rozebrać starego domu. Koszt rozbiórki i wywozu gruzu ekspert wycenił na 29 tys. zł, kopalnia daje 17 tys. zł. - Mają stawki sprzed 14 lat - mówi wyraźnie zirytowana. Skierowała sprawę do sądu. Osiemdziesiąt procent budynków w mieście jest zabezpieczonych przed szkodami górniczymi, a jednak ulegają uszkodzeniom - mówił jeden z mieszkańców podczas spotkania z dyrekcją kopalni. Profesor Drzęźla odpowiadał, że teren w Rydułtowach będzie nadal osiadał, ale nie grozi to konstrukcji budynków, mogą pojawić się jedynie pęknięcia i rysy. Komuś trzeba wierzyć Za stołem prezydialnym dwunastu szefów kopalni i Rybnickiej Spółki Węglowej. Burmistrz Sikora nie rezygnuje z walki, choć zapewne wie, że z kopalnią walczyć nie należy. - Ze wstrząsami jesteśmy trochę oswojeni, ale i przestraszeni. Zarząd miasta podziela obawy mieszkańców. W skrajnym przypadku może dojść do tego, co stało się w Bytomiu i w Orłowej, w Słowacji, po drugiej stronie Olzy, gdzie zniszczono miasta. Kopalnia musi zrobić wszystko, aby naprawiać szkody, powinna rzetelnie je wyceniać. Musimy wierzyć zapewnieniom profesora Drzęźli, bo komuś trzeba wierzyć. Burmistrz postawił wniosek, aby kopalnia, która ostatnio zaczęła przyjmować ludzi do pracy, przyjmowała tylko mieszkańców Rydułtów. - Dzisiaj nie skusimy żadnego inwestora - tłumaczy. - Nikt nie będzie stawiał zakładu, skoro wiadomo, że teren się trzęsie. Prosi też o to, co należy się miastu z mocy prawa: aby kopalnia zaczęła płacić 100 proc. należnych gminie podatków, bo jej długi przekroczyły 5 mln zł. - Niemożliwe. Ani jedno, ani drugie - odpowiedział wiceprezes Rybnickiej Spółki. - Musimy przyjmować ludzi z likwidowanej kopalni 1 Maja. Płacić wszystkiego nie jesteśmy w stanie, bo kopalnia przynosi straty. Z płomienną mową w obronie kopalni wystąpił starszy człowiek: - Rydułtowy były i są skazane na wstrząsy i z tym musimy się pogodzić. Jeżeli ktoś jest lub był górnikiem, wie, że kopalnia musi fedrować. Brońcie kopalni, która dała zatrudnienie kilku pokoleniom! - Gdybym przed piętnastu laty wiedział, że tak będzie, wyjechałbym stąd - mówi mężczyzna w średnim wieku. To z jego domu spadają dachówki. Na pytanie o zamknięcie kopalni odpowiada tak samo jak wszyscy: - To nie jest wyjście, bo co zrobi tych trzy i pół tysiąca ludzi? Kopalnia Rydułtowy ma zasoby węgla na 30 lat. -
Na Śląsku ludzie przywykli, że domem od czasu do czasu zatrzęsie. Kiedy jednak dzieje się to co kilka dni, zaczyna pojawiać się strach. Szczególnie kiedy człowiek budzi się w nocy, bo łóżko "pływa", a ściany trzeszczą. - Zdarza się, że nawet słychać jakby głuche tąpnięcie pod ziemią - mówi Alfred Sikora, burmistrz Rydułtów. Ludzie Boją się o swe domy, które sami budowali. Ale boją się też o pracę. Kopalnia Rydułtowy zatrudnia prawie trzy i pół tysiąca osób, w tym blisko półtora tysiąca mieszkańców Rydułtów. - Gdyby zamknięto kopalnię, w miasteczku pojawiłaby się bieda. Dzisiaj bezrobocie jest coraz większe, sięga czternastu procent. Coś trzeba jednak zrobić, żeby kopalnia nie zniszczyła miasta - mówi burmistrz Sikora.Po ostatnich wstrząsach na ścianach i murach gdzieniegdzie pojawiają się rysy. To niegroźne, uspokajają specjaliści z kopalni. - To stwarza tylko pewien "dyskomfort psychiczny" - mówi prof. Bernard Drzęźla z Wyższego Urzędu Górniczego na spotkaniu dyrekcji kopalni z mieszkańcami. - Nikt nie wynalazł takiego sposobu eksploatacji, który nie pozostawiałby odkształceń na powierzchni - tłumaczył profesor. W Rydułtowach wstrząsy mają siłę od 2,2 do 2,5 stopnia w skali Richtera. - Są odczuwalne, ale nie ma żadnego zagrożenia zdrowia i życia - zapewnia profesor. Eksploatacja pokładu węgla, która jest przyczyną wstrząsów, będzie prowadzona do listopada, po czym po kilku miesiącach przerwy rozpocznie się znów i potrwa do końca 2002 roku. W 2004 roku zacznie się wydobycie węgla z kolejnego znajdującego się pod miastem pokładu (planuje się je do 2007 r.).
Adopcja serca Akcja się nam spodobała, gdyż pieniądze trafiają do konkretnego dziecka - mówią państwo Zwierzchowscy, którzy pomagają małej Rwandyjce Powrót ze świata cichej śmierci Państwo Czerniawscy chcieli, aby chłopcy zrozumieli, że nie każdy jest szczęśliwy, i by byli wrażliwi na krzywdy innych ludzi FOT. MICHAŁ SADOWSKI Beata Zubowicz Kiedy 6 kwietnia 1994 roku "nieznani sprawcy" zestrzelili samolot prezydenta Rwandy Juvenala Habyarimany, Nashimiyimana, miał może dwa lata. Niewiele starsza była Mukandayiesenga. Może bliscy Nashimiyimana byli z plemienia Hutu, a Mukandayiesengi z plemienia Tutsi? Może było odwrotnie, a może byli członkami jednego plemienia? Tak czy inaczej dzieci przeżyły masakrę, do której sygnałem stał się zamach na prezydenta. Ludzie Hutu chwycili za maczety, młoty, dzidy oraz kije i poszli do domów Tutsi. Zabijali bezlitośnie, metodycznie. Zginęło pół miliona, milion ludzi. Po rzezi pokonani Hutu uciekli do Zairu, gdzie - jak pisze Ryszard Kapuściński w książce "Heban" - "błąkali się z miejsca na miejsce, niosąc na głowach swój nędzny dobytek". Z Rwandy uciekły dwa miliony ludzi. Po ofiarach zostały dzieci. Około pół miliona sierot. Prawie wszystkie widziały zwłoki zamordowanych, większość była świadkami zabijania ludzi, połowa - śmierci swoich rodziców. Misjonarze zbierali je potem po drogach i opustoszałych osadach i zachodzili w głowę, jak umożliwić im przeżycie. Dać szansę Kiedy przed rokiem Adam (11 lat), Paweł (10 lat), Marcin (8 lat) i Tomek (5 lat) Czerniawscy dowiedzieli się, że będą pomagać 5-letniej wówczas Beatrice, od razu chcieli biec do sklepu i kupić jej lalkę - koniecznie Murzynkę. Wyobrażali sobie, że jak dorosną, to będą Rwandyjczykom wysyłać samoloty pełne różnych dobrych rzeczy. Na razie raz na trzy miesiące na utrzymanie Beatrice dokładają ze swojego kieszonkowego. Zapewniają, że bez bólu. Dwaj starsi byli z mamą na filmie o Rwandzie. Jak tam jest? - No, okropnie. Ludzie żyją w biednych domach i nie mają co jeść - opowiadają. Nie wiadomo właściwie, kto pierwszy wymyślił akcję "Adopcja serca". W ten sam sposób Anglicy pomagali hinduskim dzieciom, ale czy byli pierwsi? Nikt się nad tym nie zastanawia. Najważniejsze, że ktoś odpowiada na czyjeś wołanie o pomoc. Magdalena Słodzinka, odpowiedzialna za "Adopcję serca" w Warszawie, tłumaczy, że celem akcji jest związanie ofiarodawcy z dzieckiem, aby miał on świadomość, komu pomaga. Osamotnione dziecko natomiast powinno wiedzieć, że w kraju tak dalekim, że aż niewyobrażalnym, jest ktoś, kto o nim myśli, pisze listy i że dzięki niemu nie umiera z głodu. "Adopcja serca" nie miała być jednorazowym fajerwerkiem, lecz długotrwałą i systematyczną pomocą. Opiekunowie łożą na utrzymanie dzieci - równowartość 15 dolarów miesięcznie - do momentu ukończenia przez nie 18. roku życia. W tym czasie muszą one skończyć szkołę podstawową, nauczyć się zawodu i usamodzielnić. Data po to jest określona, aby dzieci wiedziały, że pomoc dla nich kiedyś się skończy, że nie będzie trwać wiecznie. Dostają szansę, którą mogą wykorzystać. - Akcja spodobała się nam przede wszystkim dlatego, że pieniądze trafiają do konkretnego dziecka, a nie na ogólne konto jakiejś organizacji - mówią państwo Hanna i Piotr Zwierzchowscy, którzy ponad rok temu zaczęli pomagać 10-letniej dziś Mukandayiesendze. Nie przeraża ich, że zobowiązanie, jakiego się podjęli, będzie trwało wiele lat. - Na tym polega urok pomocy - przekonuje pan Piotr. - Ma ona wartość wtedy, gdy nas do czegoś zobowiązuje. Nasze pieniądze mają Mukandzie, jak ją nazywają w skrócie, pomóc w życiu. 15 dolarów na miesiąc, które jej wysyłamy, nie jest dla nas wielkim obciążeniem. A gdyby nawet przyszedł jakiś gwałtowny regres, to najwyżej nie kupię sobie pary butów - zapowiada. Państwo Zwierzchowscy są dobrze sytuowani; on, z wykształcenia architekt, prowadzi studium rysunku i ilustracji, ona - po stomatologii, wychowuje synka. Nie bez znaczenia było również i to, że patronat nad akcją sprawuje Kościół. - Nawet osoby niewierzące, jak ja, mogą stwierdzić, że organizacje prowadzone przez Kościół są uczciwe - przekonuje pan Piotr. Pani Jadwiga Kulik pokazuje szczegółowe rozliczenie wydatków, które dostała pod koniec roku, mimo że ani o nie nie prosiła, ani się go nie spodziewała. Ktoś, kto myśli Zdjęcie Nashimiyimany pani Jadwiga powiesiła na ścianie wśród fotografii swoich wnuków. Jest ich wspólnym adopcyjnym dzieckiem. Pamięta, że gdy tylko dostała list z Rwandy z jego zdjęciem, to natychmiast pobiegła do wnuków. Już przez domofon krzyczała: "mamy Olisadebe! ". - Przecież wystarczy dać mu piłkę - pokazuje fotografię. Poważne, dorosłe spojrzenie nie pasuje do skończonych ośmiu lat. Pani Jadwiga w "adopcję" zaangażowała się emocjonalnie. Chciałaby, aby Shimi, jak go nazywa, poczuł, że ma rodzinę. Zrobiła już kilka fotomontaży, na których czarnoskóry chłopiec stoi wśród jej własnych wnuków. Wyśle je do Rwandy, gdy tylko nadarzy się sposobność. Nie jest to jednak takie proste. Trzeba czekać na pocztę misyjną. Pani Jadwiga nie może się doczekać wiadomości od chłopca. Od siedmiu lat żyje samotnie. Choć jest rencistką, wciąż pracuje jako asystentka stomatologiczna. - Nie mam domu ani samochodu, każdy mebel jest z innej parafii, ale tym, co mam, mogę się jeszcze z kimś podzielić - rozgląda się po skromnej, wynajętej kawalerce. Hanna Zwierzchowska do akcji podchodzi bardziej pragmatycznie. - Trudno powiedzieć, że jesteśmy dla niej rodzicami, bo rodzicielstwo to coś więcej. Nie traktujemy tego jako adopcji w ścisłym znaczeniu tego słowa - mówi. Dla tych dzieci ważniejsze jest chyba to, że mają kogoś, kto o nich myśli, że dostają listy, którymi mogą się pochwalić innym dzieciom. Państwo Zwierzchowscy chcieli początkowo pomagać młodszemu dziecku - miało być w wieku zbliżonym do wieku ich rocznego Jasia - ale gdy się decydowali na udział w "Adopcji serca", nie było takich maluchów. Stopień do nieba Gdy państwo Czerniawscy postanowili włączyć się do akcji, oprócz pobudek altruistycznych, myśleli również o wychowaniu swoich synów. Chcieli, aby chłopcy zrozumieli, że nie każdy jest szczęśliwy, i by byli wrażliwi na krzywdy innych ludzi. Im samym powodzi się dobrze. Pan Jan jest finansistą, pracuje w firmie biegłych rewidentów. Jego żona, Lucyna, zajmuje się domem. O wychowaniu sześciorga wnuków myślała również pani Kulik. To ona zdecydowała, że "biorą" małego Rwandyjczyka. Wnuki na początku traktowały to jak zabawę. Potem jednak bardzo się zaangażowały. Pani Jadwiga jest przekonana, że znalazła właściwy sposób, by dzieci nie wyrosły na egoistów. Gdy usiłuje propagować akcję wśród znajomych, słyszy jednak zniecierpliwienie w ich głosach, że przecież u nas też jest biednie. A czy konanie z głodu da się z czymś porównać? - My nie poprawiamy bytu tego dziecka. My ratujemy mu życie - tłumaczy również pani Zwierzchowska. Rwanda to kraj wdów i sierot. Dziewczynki zagrożone są prostytucją, chłopcy - wcieleniem do którejś ze zbrojnych band, a dzięki pomocy dostają szansę na powrót do normalnego świata. - W Polsce - dodaje pan Piotr - ludzie żyją w tak dobrych warunkach, że nie zdają sobie nawet sprawy, iż istnieje inny świat - świat cichej śmierci, gdzie codziennie z głodu umiera 20 tysięcy dzieci i gdzie jeden posiłek dziennie jest niemal luksusem. Państwu Zwierzchowskim akcja daje poczucie spełnienia. Poważnie zastanawiają się, czy pomocą nie objąć kolejnego dziecka. - Skoro rozumiemy, że jest to potrzebne, to dlaczego nie pójść dalej - mówi pan Piotr. - Może - dodaje jego żona - w tym dalekim kraju będzie ktoś, kto o nas dobrze pomyśli. Pan Jan Czerniawski przypomina sobie, że kiedy był chłopcem, w szkole zbierali pieniądze na misje. Każda złotówka to był jeden stopień wyżej na drabince do nieba. - Może jest to jakieś uspokojenie sumienia - zastanawia się. Czasem myśli, że w życiu powinno się dać z siebie coś więcej. Nie pojedzie jednak do Afryki, gdyż nie jest ani lekarzem, ani misjonarzem. Może więc przynajmniej z oddali 7 tysięcy kilometrów minimalnie przyczyni się do poprawy bytu jednej małej dziewczynki. Pallotyński Sekretariat Misyjny Adpocja Serca zwraca się z prośbą o ufundowanie stypendiów dla 21 uczniów szkoły średniej z parafii Kinoni w Rwandzie. Wysokość stypendium wynosi 21 dolarów na miesiąc. Czas nauki to 4-5 lat. Obecnie "Adopcją serca" objętych jest 911 dzieci. Uczą się one w szkole podstawowej lub zawodowej. Comiesięczna pomoc dla nich wynosi 15 dolarów. Jeśli ktoś z Państwa chciałby odpowiedzieć na apel, może się zwrócić po szczegółowe informacje do pani Magdaleny Słodzinki, tel. 0-22 756-58-50, lub pod adres Pallotyński Sekretariat Misyjny Adopcja Serca, ul. Skaryszewska 12, 03-802 Warszawa.
Ludzie Hutu chwycili za maczety oraz kije i poszli do domów Tutsi. Zginęło milion ludzi. Po rzezi pokonani Hutu uciekli do Zairu. Z Rwandy uciekły dwa miliony ludzi. Po ofiarach zostały dzieci. Nie wiadomo właściwie, kto pierwszy wymyślił akcję "Adopcja serca". Magdalena Słodzinka, odpowiedzialna za "Adopcję serca" w Warszawie, tłumaczy, że celem akcji jest związanie ofiarodawcy z dzieckiem, aby miał on świadomość, komu pomaga.
KASZMIR Miejscowi muzułmanie zmienili się wraz z całym islamem - dziś wierzą, że mogą pokonać Indie Strzelasz do nich, a oni idą Indie podziękowały Talibom, że zajęli zdecydowane stanowisko wobec porywaczy i - między innymi dzięki demonstracji siły (zdjęcie) - pomogli w uwolnieniu zakładników (C) REUTERS KRZYSZTOF DĘBNICKI Zakończony w sylwestra dramat pasażerów samolotu Indyjskich Linii Lotniczych po raz kolejny pokazał, jak poważnym problemem jest sprawa kaszmirska. Porywacze, którzy najprawdopodobniej należeli do jednej z kaszmirskich organizacji separatystycznych, wsiedli na pokład w Nepalu, porwania dokonali w indyjskiej przestrzeni powietrznej. Samolot lądował w Indiach, Pakistanie, Zjednoczonych Emiratach Arabskich i Afganistanie - wszystkie te kraje, chociaż w różny sposób, są zaangażowane w problem kaszmirski. Pakistan i Indie ścierają się bezpośrednio. Afganistan jest sojusznikiem Pakistanu. Natomiast Nepal i Dubaj to miejsca, w których swoje sekretne gry prowadzą wywiady obydwu wrogich sobie państw. Zdecydował radża Kiedy Brytyjczycy opuszczali Indie w 1947 roku, jedną z najpoważniejszych kwestii było, w jaki sposób postąpić z pięciuset księstwami, które pod ich panowaniem cieszyły się statusem ograniczonej suwerenności. Ostatecznie uznano, że o przyłączeniu księstwa do Indii lub do Pakistanu zdecyduje władca. Było oczywiste, że władcy wyznający islam połączą się z Pakistanem, wyznający hinduizm z Indiami. Problem pojawił się, kiedy radża był muzułmaninem, a większość jego poddanych hindusami lub odwrotnie, a na dodatek księstwo znajdowało się na granicy obydwu krajów. Tak właśnie było w przypadku Kaszmiru. Radża Hari Singh, który był hindusem, zdecydował przyłączyć stan do Indii. Muzułmańska większość mieszkańców nie była z tego zadowolona. Gdyby w 1948 roku zapytano ich, co wybierają, to najprawdopodobniej opowiedzieliby się za niepodległością albo przyłączeniem do Pakistanu. Niestety, ani Indie, ani Pakistan nie zdecydowały się na przeprowadzenie referendum. Zamiast tego wybrano rozwiązanie siłowe. Wojna, rozpoczęta w 1948 roku przez Pakistan, doprowadziła do podziału Kaszmiru. Większa część przypadła Indiom, mniejszą zabrał Pakistan. Od tego czasu granica indyjsko-pakistańska w tej części subkontynentu nie jest granicą, ale linią zawieszenia broni, która coraz częściej staje się linią frontu. Człowiek z karabinem Od dziesięciu lat w Kaszmirze toczy się brutalna wojna domowa między muzułmańskimi powstańcami i indyjskimi siłami bezpieczeństwa. Obydwie strony nie przebierają w środkach. Mudżahedini podkładają bomby, od których często giną niewinni cywile, nierzadko poza obszarem Kaszmiru, a nawet w Delhi. Władze indyjskie stosują tortury wobec podejrzanych o sprzyjanie separatystom. Wojska indyjskie były wielokrotnie oskarżane o grupowe gwałcenie Kaszmirek i zabijanie Kaszmirczyków. Według różnych źródeł konflikt pociągnął za sobą od 25 do 65 tysięcy ofiar, w większości cywilów. Życie w Śrinagarze, stolicy stanu, to dnie pełne napięcia i noce z godziną policyjną. Można zginąć podczas wybuchu bomby podłożonej na targu warzywnym, tak jak osiemnaście osób kilka dni temu. Można mieć znajomego sympatyzującego z separatystami, co wystarczy, żeby trafić do "ośrodka przesłuchań" sił bezpieczeństwa, gdzie torturuje się podejrzanych. Można zostać zastrzelonym przez terrorystów, ponieważ sympatyzuje się z władzami albo ma się krewnego w policji lub wojsku. Albo dlatego tylko, że wyznaje się hinduizm, nie islam. Można po prostu zniknąć, jak pięciu zachodnich turystów, porwanych kilka lat temu przez którąś z organizacji podziemnych. Ślad po nich zaginął. Tylko jednego Szweda znaleziono w lesie zastrzelonego, z obciętą głową, którą trzymał w rękach. Spytałem kiedyś Shabira Shaha, najbardziej znanego kaszmirskiego opozycjonistę, człowieka, który ponad dwadzieścia lat spędził w indyjskich więzieniach, kto naprawdę rządzi w Kaszmirze: Delhi, lokalne władze kaszmirskie, wojsko czy siły bezpieczeństwa? Odpowiedział: "człowiek z karabinem na rogu ulicy". To może być policjant, wojskowy albo terrorysta. Islam triumfujący Oficer indyjskiej policji, który wiele lat służył w Kaszmirze, opowiadał: "Kaszmirczycy zmienili się. W latach 70., kiedy w Śrinagarze dochodziło do demonstracji, wystarczyło raz wystrzelić z rewolweru w powietrze, żeby jej uczestnicy się rozbiegli. Teraz jest inaczej. Strzelasz w powietrze, a oni idą dalej, strzelasz do nich, a oni idą. Więc co mamy robić?" Kaszmirczycy zmienili się wraz z całym islamem. Dwa wydarzenia, do jakich doszło w krajach leżących w pobliżu Kaszmiru - usunięcie szacha Iranu i pokonanie wojsk sowieckich w Afganistanie - wpłynęły na ich postępowanie. Ucieczkę szacha przyjęli jako klęskę Stanów Zjednoczonych, wielomiesięczne więzienie amerykańskich zakładników w Teheranie - jako upokorzenie Ameryki. Natomiast klęska ZSRR w Afganistanie była potwierdzeniem, że zwycięstwo nad wrogiem jest możliwe, nawet jeśli jest to wróg potężny. Jeżeli Irańczykom udało się pokonać taką potęgę jak Ameryka, a Afgańczykom taką jak Związek Sowiecki, to czy my nie pokonamy Indii? - słyszałem w Śrinagarze. Niemały wpływ na myślenie Kaszmirczyków wywarły też rozpad ZSRR, rozwiązanie Układu Warszawskiego i emancypacja krajów Europy Środkowej i Wschodniej. Jeżeli udało się w Europie, to dlaczego u nas miałoby być inaczej? - mówili. W latach 80. organizacje fundamentalistyczne prowadziły w Kaszmirze ożywioną działalność edukacyjną. Wędrowni mułłowie kształcili młodzież w meczetach i na tajnych kompletach. Krążyły kasety z nagraniami wzywającymi do wojny z niewiernymi Hindusami i przyłączenia Kaszmiru do Pakistanu. W duchu tych postulatów wyrosło całe pokolenie. Władze indyjskie oskarżają Pakistan o to, że przyczyniły się do powstania ruchów dysydenckich, z których później rozwinęła się kaszmirska partyzantka. Udział Pakistanu w tym konflikcie jest oczywisty, ale można wątpić, czy komukolwiek udało się przez dziesięć lat utrzymywać zakrojone na szeroką skalę działania powstańcze bez poparcia miejscowej ludności. To poparcie wynikało z wielu czynników - korupcji rządzących, matactw wyborczych, trudności ekonomicznych. Ale najważniejsze było chyba rosnące poczucie własnej, islamskiej tożsamości, podobnie jak w Egipcie, Algierii, Sudanie czy Afganistanie. Kaszmir to jedynie część większego islamskiego problemu. Sąsiad mojego sąsiada Po 1947 roku konflikt indyjsko-pakistański określał w dużym stopniu system sojuszy w Azji Południowej. Zgodnie z zasadą, że "sąsiad mojego sąsiada jest moim sojusznikiem", Indie utrzymywały przyjazne stosunki z Afganistanem, z którym Pakistan graniczy od zachodu. Afganistan wysuwał roszczenia wobec Pakistanu, dotyczące obszarów zamieszkanych przez plemiona Pasztunów, stanowiących większość ludności Afganistanu. Jednocześnie Indie sprzymierzyły się z ZSRR, a ten sojusz, skierowany przeciwko Pakistanowi - sojusznikowi Stanów Zjednoczonych - wymierzony był również w Chiny. Indie stały się więc przyjacielem ZSRR oraz Afganistanu, Pakistan zaś - Ameryki i Chin. W tej południowoazjatyckiej realpolitik wszystko zmieniła wojna w Afganistanie. Zachodnią i arabską pomoc dla mudżahedinów walczących przeciwko wojskom sowieckim dostarczano przez Pakistan. To wywiad pakistański w dużym stopniu decydował o tym, która organizacja afgańska otrzyma jakie zaopatrzenie. Kilka milionów afgańskich uchodźców znalazło w Pakistanie bezpieczne schronienie. Wpływ Islamabadu na rozwój sytuacji w Afganistanie był trudny do przecenienia. Jednocześnie zmieniały się stosunki między Pakistanem, Afganistanem i Indiami. Delhi popierało komunistyczne władze kabulskie i wspierające je wojska sowieckie, z którymi walczył cały naród afgański, chociaż podzielony na różne organizacje i frakcje. Afganistan i Indie zaczęły się od siebie oddalać zarówno politycznie, jak i emocjonalnie. Postępowało natomiast zbliżenie Islamabadu i Kabulu. Z krajów niezbyt sobie przyjaznych przekształciły się w sojuszników. Negocjacje z Talibami Zwycięstwo ugrupowania Talibów w wojnie domowej w Afganistanie było możliwe dzięki poparciu Pakistanu. Dlatego Islamabad ma w Afganistanie sojusznika, z którym łączą go ścisłe więzy wspólnej walki oraz religijnej tożsamości. Indie natomiast uznają za władze w Kabulu nie Talibów, lecz rząd byłego prezydenta Rabbaniego, związany z Sojuszem Północnym. Problem w tym, że Talibowie kontrolują dziś osiemdziesiąt pięć procent terytorium kraju, a Sojusz Północny - piętnaście. To Talibowie zatem sprawują realną władzę nad krajem. Kiedy samolot Indyjskich Linii Lotniczych wylądował w Kandaharze, Indie stanęły przed koniecznością negocjowania z ludźmi, których nie uważają za pełnoprawnych reprezentantów ludności Afganistanu. Z punktu widzenia porwanych pasażerów Kandahar był jednak prawdopodobnie najlepszym miejscem, bo jeśli ktoś mógł mieć wpływ na zachowanie porywaczy - domagali się oni wypuszczenia z indyjskich więzień bojowników walczących o wyzwolenie Kaszmiru spod władzy indyjskiej - to byli to właśnie Talibowie. Zresztą negocjacje prowadzone w końcówce osobiście przez Jaswanta Singha, ministra spraw zagranicznych Indii, przebiegały nadspodziewanie dobrze. Strona indyjska z uznaniem wyrażała się o postawie Talibów i pomocy, jakiej udzielili przy uwalnianiu zakładników. Być może to dramatyczne wydarzenie przyczyni się do nawiązania bliższych kontaktów między rządem indyjskim i Talibami. Byłby to jedyny pozytywny skutek porwania samolotu Indian Airlines, lot IC-814. Indie oskarżają Pakistan Indyjskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych poinformowało wczoraj o zatrzymaniu czterech członków separatystycznej organizacji kaszmirskiej, podejrzanych o przygotowanie porwania samolotu Airbus-300, który przez kilka dni był przetrzymywany na lotnisku w afgańskim Kandaharze. Aresztowani to dwaj Pakistańczycy oraz Hindus i Nepalczyk. Rząd indyjski od początku uprowadzenia samolotu ze 160 osobami na pokładzie w Wigilię Bożego Narodzenia oskarżał Pakistan o współudział w tym akcie. W Delhi ocenia się, że aresztowanie ma przełomowe znaczenie dla wyjaśnienia okoliczności porwania. Indyjski minister spraw wewnętrznych Lal Krishna Advani twierdzi, że aresztowania dokonano pięć - sześć dni po porwaniu. Według niego z przesłuchań zatrzymanych wynika, że plan uprowadzenia samolotu został przygotowany przez wywiad pakistański, a w wykonaniu zadania pomogła organizacja separatystów kaszmirskich. Aresztowani mieli fotografie porywaczy i na tej podstawie zidentyfikowano terrorystów. Według ministra porywaczami było pięciu Pakistańczyków: Ibrahim Achtar, Szahid Achtar Sajed, Sunni Ahmed Qazi, Mistri Zahoor Ibrahim i Shaqir. Jak podała AFP, przywódca organizacji Harkat ul-Ansar, szejk Mulana Masud Azhar, uwolniony razem z dwoma innymi separatystami z indyjskiego więzienia w zamian za 160 zakładników, przemawiał w środę w centrum Kaszmiru. Szejk Azhar, nie pokazując się zgromadzonym, przez trzydzieści minut mówił o konieczności walki o wyzwolenie Kaszmiru spod "indyjskiej okupacji". - Powiedzcie hindusom, tym, którzy prześladują muzułmanów, że mudżahedini (islamscy bojownicy w Kaszmirze - przyp. R.M.) są wysłannikami Allaha i niedługo zawieszą islamską flagę nad światem - mówił szejk Azhar. R.M. AFP
Zakończony w sylwestra dramat pasażerów samolotu Indyjskich Linii Lotniczych po raz kolejny pokazał, jak poważnym problemem jest sprawa kaszmirska. Wojna, rozpoczęta w 1948 roku przez Pakistan, doprowadziła do podziału Kaszmiru. Od tego czasu granica indyjsko-pakistańska w tej części subkontynentu nie jest granicą, ale linią zawieszenia broni, która coraz częściej staje się linią frontu. Władze indyjskie oskarżają Pakistan o to, że przyczyniły się do powstania ruchów dysydenckich, z których później rozwinęła się kaszmirska partyzantka. Udział Pakistanu w tym konflikcie jest oczywisty. samolot Indyjskich Linii Lotniczych wylądował w Kandaharze. negocjacje przebiegały nadspodziewanie dobrze. Strona indyjska z uznaniem wyrażała się o postawie Talibów i pomocy, jakiej udzielili przy uwalnianiu zakładników. Być może to dramatyczne wydarzenie przyczyni się do nawiązania bliższych kontaktów między rządem indyjskim i Talibami. Indyjski minister spraw wewnętrznych twierdzi, że plan uprowadzenia samolotu został przygotowany przez wywiad pakistański, a w wykonaniu zadania pomogła organizacja separatystów kaszmirskich.
Stany Zjednoczone Bushowi brakuje do zwycięstwa charakteru, a McCainowi - poparcia republikanów Będą go błagać o wybaczenie Krzysztof Darewicz z Waszyngtonu Cała Ameryka zastanawia się teraz, czy ubiegający się o nominację prezydencką z ramienia Partii Republikańskiej George W. Bush zdołałby pokonać w listopadowych wyborach kandydata demokratów, o sprawowaniu urzędu prezydenckiego już nie wspominając. Z jego ojcem było dokładnie tak samo. Podczas kampanii prezydenckiej w 1987 roku tygodnik "Newsweek" użył w tytule artykułu o Bushu seniorze słowa "słabeusz". Wściekły Bush zadzwonił do autora tekstu i wrzeszczał: "jesteś skończony!", po czym wygrał wybory, ale na "Newsweeka" gniewał się jeszcze ponad rok. Teraz na wiecach wyborczych rywal Busha, John McCain, opowiada swój ulubiony dowcip. - Do zakładu fryzjerskiego przychodzi kandydat na prezydenta. "Jestem kandydatem na prezydenta" - mówi nie okazującym mu większego zainteresowania fryzjerom, którzy odpowiadają: "Wiemy, wiemy, właśnie przed chwilą śmialiśmy się z tego do rozpuku". McCain narzuca taktykę Chciałem zadać Bushowi juniorowi pytanie, kim byłby dziś, gdyby nie nazwisko. Staliśmy pod tanią knajpą "Wiejska szynka u Toma". W ortalionowej sportowej kurteczce, ze swoim ironicznym uśmieszkiem i wąskimi szparkami oczu wyglądał jak cwaniaczek z bazaru, ktoś, na kogo nie zwróciłbyś uwagi na ulicy, chyba że nadepnąłby ci na nogę. Pytania jednak zadać nie zdążyłem. Pod knajpę podjechała nagle wywrotka z kierowcą przebranym za prosiaka. Z wywrotki poleciała na ulicę kupa nawozu. Policja rzuciła się na "prosiaka", działacza organizacji przeciwnej zabijaniu zwierząt, a dziennikarze otoczyli Busha. - Gubernatorze! - wołali jeden przez drugiego. - Czy jest pan za wegetarianizmem? - Właśnie przed chwilą zjadłem na śniadanie bekon. - Ale czy jest pan przeciw zabijaniu zwierząt? - Jeśli już za czymś jestem, to za naleśnikami. Zdenerwowani zajściem z "prosiakiem" goryle eskortowali Busha do samochodu. - McCain dużo mówi, ale tak naprawdę nic nie zdziałał - tłumaczyła mi tymczasem Karen Hughes, odpowiedzialna w sztabie Busha za kontakty z prasą. - A Bush ma na swym koncie mnóstwo osiągnięć, on wie, co trzeba robić. To Karen wymyśliła, w drodze do fryzjera, nowy slogan wyborczy Busha: "reformator z wynikami", bo po jego sromotnej porażce z McCainem w stanie New Hampshire "współczujący konserwatysta" brzmiało jak "słabeusz". Niektórzy ciągle wierzą, że tylko podyktowana poczynaniami McCaina taktyka zmusza Busha do ciągłego odchodzenia od głównej strategii - zrywania ze skrajnym konserwatyzmem w stylu Newta Gingricha oraz pozyskiwania republikańskiego centrum i niezależnych. - Jeśli Bush wygra walkę z McCainem, to powrót do tej strategii będzie dla niego stosunkowo łatwy. On ma zupełnie inny charakter niż ten, który kreują dotąd media - twierdzi Ed Goeas, zajmujący się przeprowadzaniem sondaży opinii publicznej dla Partii Republikańskiej. Czy Bush jest wielbłądem Ale wielu republikanów dochodzi do odmiennego wniosku. Dla nich każde posunięcie Busha to kolejny błąd. Rezygnacja z udziału w debacie telewizyjnej przed prawyborami w New Hampshire. Fatalny wywiad, w którym Bush nie potrafił podać nazwisk kilku zagranicznych przywódców. Brak zdecydowanego stanowiska w sprawie flagi konfederackiej, która powiewa nad kongresem stanu Karolina Południowa i jest źródłem narastającego konfliktu między Murzynami a republikańskimi konserwatystami. Czy wreszcie wystąpienie Busha w Karolinie Południowej na Uniwersytecie Boba Jonesa, gdzie Kościół katolicki nazywa się "sektą", papieża "szatanem", a białym studentom zabrania się kontaktów z czarnoskórymi. - Bush wpadł w pułapkę własnego niezdecydowania. Pozwolił, by McCain narzucił własną koncepcję reformy i nowej Partii Republikańskiej. W ten sposób Bush sam ograniczył sobie pole manewru i musiał pójść tam, gdzie nie chciał, czyli na prawo - uważa William J. Benett, doradca Busha. Toteż przez ostatnich kilka dni Bush zajmuje się tłumaczeniem, że nie jest wielbłądem. - Nie zgadzam się z poglądami głoszonymi na Uniwersytecie Boba Jonesa. Nie jestem przeciwko katolikom, nie popieram segragacji rasowej. Tymczasem prawybory w Karolinie Południowej, które Bush wygrał, zostały uznane za "najbrudniejsze" w historii rozgrywek politycznych na amerykańskiej scenie. Radykalni sympatycy Busha wykonali setki tysięcy telefonów oraz rozesłali setki tysięcy kartek pocztowych do wyborców. Wyleli też na McCaina wiadra pomyj - twierdzili, że jest skorumpowany, psychicznie niezrównoważony, a do tego komunista, bezbożnik i dyktator. Nie zapomniano też przypomnieć o przedmałżeńskim romansie McCaina ze striptizerką, a jego obecnej żonie, Cindy, przypisano uzależnienie od leków uspokajających, co jakoby skłoniło ją nawet do kradzieży tych środków ze szpitala. Gubernator w mundurze W sztabie McCaina wisi "trumienny" portret Lee Atwatera, jednego z najbardziej kontrowersyjnych strategów politycznych, który doradzał Bushowi seniorowi i Ronaldowi Reaganowi, aby bezlitośnie obrzucali błotem rywali wyborczych. - Na łożu śmierci Atwater prosił ofiary swych bezceremonialnych ataków o przebaczenie. Dlatego powiesiliśmy tu jego portret - tłumaczy Drew, wolontariusz. Drew wyszedł z wojska i miał zostać policjantem, ale zafascynowała go postać McCaina, więc zgłosił się na ochotnika do jego sztabu. - To jest prawdziwa szkoła polityki. Zobaczysz, jak John wygra, oni też będą go błagać o wybaczenie. - Bush jest zdesperowany - włącza się do rozmowy Jack, który wziął zwolnienie z pracy i też ochotniczo pomaga w sztabie McCaina. - Te wszystkie chwyty poniżej pasa to jeszcze nic, ale zobacz, jak on się teraz stara upodobnić do Johna. McCain ma autobus "szczerej rozmowy", którym jeździ z wiecu na wiec i całe godziny rozmawia z dziennikarzami. Bush, który do niedawna latał samolotem, przesiadł się do autobusu nazwanego "ekspresem zwycięstwa" i też zaczął kokietować przedstawicieli mediów. McCain pojawia się na wiecach w otoczeniu weteranów wojny wietnamskiej. Nic trudnego, do Busha też dołączyło grono wiernych mu byłych jeńców wojennych. Na wszystkich materiałach propagandowych widnieje zdjęcie młodego McCaina w mundurze lotniczym. Jaki problem, przecież Bush też ma, przysługujący mu z urzędu, mundur lotnictwa Gwardii Narodowej stanu Teksas. Do wyborców w Virginii rozesłano już tysiące broszurek ze zdjęciem umundurowanego gubernatora. Karykaturzysta zaraz to podchwycił. Na rysunku Bush mówi do oglądających go w telewizji wyborców: "Byłem więźniem wojennym w teksańskim lotnictwie Gwardii Narodowej". - Jestem prawdziwym reformatorem - zapewnia McCain. - To ja jestem prawdziwym reformatorem - przekonuje Bush. - Jestem jak Luke Skywalker z "Gwiezdnych wojen"! - woła McCain, wymachując na wiecach zabawką "mieczem świetlnym" rycerzy Jedi. - W tym niebezpiecznym świecie potrzebujemy ostrego miecza - ripostuje Bush. Muzułmanie wybierają papieża W przeciwieństwie do otoczonego tłumem doradców Busha McCain nie ma zorganizowanego sztabu politycznego. - On słucha wszystkich i nikogo, przede wszystkim jednak swojej intuicji. Tu wszystko dzieje się ad hoc, strategia kształtuje się w wyniku doraźnych luźnych dyskusji - mówi Mark Salter, który zapewnia, że tylko "formalnie" kieruje ludźmi pracującymi dla McCaina. W jego biurach wyborczych pozornie panuje kompletny rozgardiasz. Fruwają papiery, kłębią się tłumy ochotników - odwrotnie niż u Busha. A jednak wszystko jest zrobione na czas. Zresztą, dopóki ta kampania jest konfrontacją charakterów, a nie zbliżonych do siebie programów, na niewiele zdają się sztaby doradców bezbarwnego Busha w starciu z McCainem - człowiekiem orkiestrą. - Jaki tam ze mnie bohater. Po prostu przechwyciłem swym samolotem wietnamską rakietę - żartuje na spotkaniach z wyborcami McCain, którego samolot zestrzelili Wietnamczycy, co skończyło się dla niego ponad pięcioma latami w niewoli. - Kiedyś pewnie nakręcą o mnie film. Tylko kto miałby mnie zagrać? Ja wolałbym, żeby Tom Cruise. A moje dzieci, żeby komik Danny de Vitto. McCain - bohater jak z filmu, ulubieniec mediów, idol młodzieży - obiecuje "zwrócić ludziom władzę" i rozbić "układy" w Waszyngtonie. Zapowiada też reformę systemu finansowania kampanii wyborczych, żeby wielkie korporacje nie mogły za pomocą wielkich pieniędzy uzależniać od siebie polityków. Urzędowi prezydenckiemu chce przywrócić "godność i wiarygodność", a do tego deklaruje, że jest przeciwny całkowitemu zakazowi aborcji. Pasuje to jak ulał demokratom, liberałom i całemu elektoratowi środka. Dlatego we wszystkich dotychczasowych prawyborach, w których ordynacja umożliwiała głosowanie takim wyborcom na republikanina, wygrywał McCain. To trochę tak, jakby muzułmanie wybierali papieża. Ale co dalej? Korzysta Al Gore Dopóki nierepublikański elektorat faworyzował McCaina, mało kto zastanawiał się, jaki naprawdę jest ów "autentyczny" kandydat, który przez czternaście lat zasiadania w Senacie zawsze głosował przeciwko aborcji i ograniczeniu dostępu do broni palnej. Który głosował przeciwko stworzeniu funduszu na poprawę opieki zdrowotnej dla dzieci i za zakazem wpuszczania do USA osób zakażonych wirusem HIV. Który głosował przeciw zakazowi dyskryminacji pracowników z powodu ich orientacji seksualnej i przeciw zwiększeniu wydatków na ochronę środowiska. Który raz twierdzi, że flaga konfederatów to "symbol rasizmu", a kiedy indziej, że to "symbol tradycji historycznej". Który nigdy dokładnie nie wyjaśnił, jakie "układy" chciałby rzeczywiście rozbić i który bez oporów przyjmuje dotacje od wielkich korporacji. Bush, który dotychczas zdobył dwa razy więcej republikańskich głosów niż McCain, twierdzi, że jego rywal "igra z katastrofą polityczną". Bo prawybory w kolejnych stanach przeważnie będą już ograniczone do elektoratu republikańskiego. A poza tym, przekonują zwolennicy Busha, demokraci i wyborcy niezależni z pewnością odwrócą się od republikańskiego kandydata podczas listopadowych wyborów prezydenckich i będą głosowali na bliższego im polityka demokratycznego. Kto więc dostanie nominację prezydencką Partii Republikańskiej? Czy republikanie postawią na efektownego, ale nieprzewidywalnego McCaina, czy też wybiorą bezbarwnego, ale próbującego niczym zaskoczyć Busha? Każdy kto mówi, że zna odpowiedź na te pytania, po prostu kłamie. A im dłużej nie ma na nie odpowiedzi, tym szerszy uśmiech kwitnie na twarzy Ala Gore'a. Bo czyż nie uczy stare przysłowie, że gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta.
Ameryka zastanawia się, czy ubiegający się o nominację prezydencką z ramienia Partii Republikańskiej George W. Bush zdoła pokonać kandydata demokratów. McCain dużo mówi, ale nic nie zdziałał. Bush ma na swym koncie mnóstwo osiągnięć, wie, co trzeba robić.Niektórzy wierzą, że tylko podyktowana poczynaniami McCaina taktyka zmusza Busha do odchodzenia od strategii zrywania z konserwatyzmem oraz pozyskiwania republikańskiego centrum i niezależnych. wielu republikanów dochodzi do odmiennego wniosku. Dla nich Bush wpadł w pułapkę własnego niezdecydowania. Tymczasem prawybory w Karolinie Południowej Bush wygrał. McCain ma autobus szczerej rozmowy, rozmawia z dziennikarzami. Bush przesiadł się do autobusu nazwanego "ekspresem zwycięstwa" i też zaczął kokietować przedstawicieli mediów. W przeciwieństwie do otoczonego tłumem doradców Busha McCain nie ma zorganizowanego sztabu politycznego. W jego biurach wyborczych pozornie panuje rozgardiasz. Bush dotychczas zdobył dwa razy więcej republikańskich głosów niż McCain. demokraci i wyborcy niezależni z pewnością będą głosowali na polityka demokratycznego.
List z Paryża Gdy dwa plemiona żyją pod jednym dachem przez tysiąc lat, codzienność nie składa się wyłącznie z aktów braterskiej miłości Z pamięcią o dziesięciu sprawiedliwych ANTONI GRYZIK Jestem Francuzem pochodzenia polskiego. Choć w swoim czasie pozbawiono mnie obywatelstwa polskiego, zawsze czułem się kulturowo zakorzeniony w kraju moich przodków - niektórzy z nich czasem nosili myckę. Na duszy mi lżej, że się zbrodnię potępia i nareszcie prawdę mówi o ludzkim cierpieniu. Ale jako specjalista od problematyki komunikacji widzę może jaśniej niż inni sens manipulacji, w której skład wchodzi przypomnienie sprawy Jedwabnego. Myślę o Normanie Finkelsteinie i jego książce "Przedsiębiorstwo Holokaust". Tak grubymi (nie jedwabnymi) nićmi szyte są niektóre argumenty wymieniane w dyskusji. Jak byśmy nagle powrócili, przeniesieni jakimś wehikułem czasu do dwudziestolecia międzywojennego i do seansów w kawiarni "Ziemiańska" pomiędzy Tuwimem a Nowaczyńskim. Widziane z Francji, wszystko to wydaje się egzotyczne. Czytam wypowiedzi nieocenzurowane w dzienniku waszego konkurenta "Gazety", w którym coraz bardziej daje się odczuć rosnącą falę antysemityzmu. Wiem, że większość tych, co dzisiaj psioczą na Żydów, najczęściej nie są autentycznymi antysemitami. Ale boję się, że jeśli źle pokieruje się dyskusją o Jedwabnem, to mogą nimi zostać naprawdę. Reagują oni jak stereotyp Polaka w kawale z książki dowcipów żydowskich "Przy szabasowych świecach" zatytułowanym "O polskim antysemityzmie". Przypomnę go: Polak stwierdza, że Żydów jako takich nie znosi, z wyjątkiem - i tu wymienia listę swoich znajomych Żydów, opisując ich w superlatywach. Żyd na to mu odpowiada, oczerniając indywidualnie wszystkich tych, których wymienił jako oszustów, złodziei itp. konkludując, że poza tym nie pozwoli oczerniać narodu żydowskiego tak w ogóle. Nie chciałbym, aby pomyślano, że źle oceniam przygotowanie merytoryczne redaktorów prowadzących dyskusję ("Jedwabne, 10 lipca 1941 - zbrodnia i pamięć", "Rz" 53, 3 - 4.03.2001 r.). Ale ze zdumieniem zauważyłem, że gdy zaczęto poruszać dogłębnie problematykę współżycia Żydów z resztą społeczeństwa polskiego, wszystko się nagle usztywniło i zatriumfowała niewiedza i wzajemna nietolerancja. W formie eleganckiej, na płaszczyźnie intelektualnego konwenansu, zaczęto niemalże "rzucać mięsem". Jedni krzyczą, że wszystko to, co się zarzuca Żydom to kłamstwo i skandal, że Żydzi nigdy niczego złego nie zrobili Polakom, a jakby nawet, to należy to zrozumieć, tak bardzo zawsze Polak pogardzał Żydem, a drudzy na to, że wręcz przeciwnie, że Polak jako taki jest dobry i szlachetny, tylko czasem szumowina itd., że z drugiej strony Żydzi powinni też zdać sobie sprawę, iż nie są niewiniątkami. I poszły konie po betonie! Powróciła obustronna paranoja. Po co nam to wszystko dziś, w 2001 roku? Ileż ja tu, w Paryżu, takich dyskusji się nasłuchałem... W 1982 roku zorganizowałem spotkanie mające na celu pojednanie pod hasłem "Pamięć żydowska a solidarność". Niestety, wszystko się skończyło na pyskówce. Nawet biednemu Brandysowi dostało się od antysemitów, gdy próbował bronić dobrego imienia Polaków. A przecież istnieje literatura, łatwo dostępna, która w sposób czytelny mogłaby uzmysłowić obecnemu pokoleniu głęboki sens historyczny konfrontacji polsko-żydowskiej. Przeczytajmy raz jeszcze na przykład "Mój wiek" Wata. Wiele lat temu napisałem tekst do dziennika "Liberation", aby spróbować uspokoić dyskusję o polskim antysemityzmie. Powiedziałem tam zdanie, które chciałbym, aby ktoś kiedyś powiedział spokojnie nad Wisłą: "Gdy dwa plemiona żyją pod jednym dachem przez tysiąc lat, codzienność nie składa się wyłącznie z aktów braterskiej miłości. Konflikty, nienawiść i zbrodnie musiały być również na porządku dziennym". Broniąc imienia Polaków dorzuciłem, że wydaje mi się karykaturalne, gdy ktoś sobie wyobraża, iż winna jest zawsze jedna strona. Przeszłość jest bardzo ważna. Ale teraźniejszość i przyszłość niosą w sobie inne wyzwania niż wieczne przeżywanie dawnych krzywd. Było, jak było. Dziś trzeba raz zwyczajnie powiedzieć, że w sytuacji porozbiorowej ludność polskojęzyczna, zraniona w swej tożsamości instynktownie reagowała wrogością wobec ludności, która w swej masie odmawiała asymilacji kulturowej, a często wręcz asymilowała się poprzez pryzmat kultury okupanta. Kapuściński napisał w tym kontekście świetny artykuł na temat mechanizmów ludobójstwa w dzienniku "Le Monde des Debats". Klimat, jaki się tworzy obecnie w Polsce w wyniku dyskusji o Jedwabnem, martwi mnie coraz bardzie,j bo mam jeszcze w Polsce rodzinę. Moi bliscy mówią mi, że coś niedobrego zaczyna się dziać, coś wisi w powietrzu. Może my już tak (kwestia obciążenia genetycznego) jesteśmy wszyscy przeczuleni; może reagujemy jak spłoszone ptaki. Stańmy sobie raz porządnie twarzą w twarz, Polacy wszystkich odcieni, tożsamości prywatnych czy religijnych, wywalmy sobie prosto z mostu wszystko, co złe, ale na miłość boską, nie zapominajmy o tym, co było dobre. Bóg obiecał Lotowi, że uratuje Sodomę i Gomorę, jak się tam znajdzie dziesięciu sprawiedliwych mężów. Czy nie mamy w stosunkach polsko-żydowskich po obu stronach dziesięciu sprawiedliwych, których pamięć by nam pomogła budować wspólnie w trzecim tysiącleciu naszą wspólną Sodomę i Gomorę - Polskę? Pamiętajmy o Róży Luksemburg, co chciała wymazać Polskę z mapy Europy, ale nie zapominajmy jednocześnie pejsatego chasyda z obrazu Grottgera. Pamiętajmy o tych młodych Żydach, co zbałamuceni komunistyczną propagandą przyłączyli się do wojsk sowieckiej Rosji w 1920 roku. Ale pamiętajmy także o setkach chłopców z galicyjskich szetteli, co na ochotnika zaciągnęli się do Pierwszej Brygady w 1916 roku. Poznałem tu, we Francji jednego z nich, stuletniego dziś doktora Maurycego Wajdenfelda, przyjaciela i tłumacza Korczaka. Z dumą pokazywał mi Virtuti Militari za udział w wyprawie kijowskiej i list pochwalny marszałka. Pamiętajmy o tych, co kolaborowali z sowieckim okupantem w 1939 roku, ale nie zapominajmy o tysiącach tych, co męczeństwem lub śmiercią w łagrze przypłacili chęć przyłączenia się do polskiej armii na emigracji, jak Herling-Grudziński. Pamiętajmy o Menachemie Beginie, który zdezerterował z Pierwszego Korpusu, ale uklęknijmy przed mogiłami z gwiazdą Dawida na cmentarzu pod Monte Cassino. A w Jedwabnem, płacząc nad męczeństwem okrutnie zamordowanych, wdzięczną myśl kieruję do tych, co z narażeniem życia uratowali kilka ludzkich istot, późniejszych świadków, bez zeznań których pies z kulawą nogą nigdy by się nie dowiedział o prawdzie. Próbuję sobie wyobrazić, jak ciężko musiało im być po wojnie, patrząc codziennie w oczy sąsiadom, którzy z pewnością gdzieś tam mieli do nich żal o to, że nie zrobili tak jak większość mieszkańców. Bohaterom zawsze było trudno, gdy ucichło echo armat. A może byśmy im dzisiaj pomnik postawili? Dlaczego tylko w Izraelu jest miejsce pamięci poświęcone Sprawiedliwym? Dlaczego nigdy nie pomyśleliśmy o czymś podobnym w Polsce, zamiast czekać, aż w obcym kraju obcy naród ich osądzi i wyróżni? Czy nas wszystkich, zjednoczonych nareszcie ponad podziałami religijnymi, nie stać na podobny gest, by w ten sposób zainaugurować nowe tysiąclecie? Autor jest profesorem w Ecole Superieure de la Realisation Audiovisuelle.
Na duszy mi lżej, że się zbrodnię potępia i nareszcie prawdę mówi o ludzkim cierpieniu. Ale jako specjalista od problematyki komunikacji widzę może jaśniej niż inni sens manipulacji, w której skład wchodzi przypomnienie sprawy Jedwabnego. Wiem, że większość tych, co dzisiaj psioczą na Żydów, najczęściej nie są autentycznymi antysemitami. Ale boję się, że jeśli źle pokieruje się dyskusją o Jedwabnem, to mogą nimi zostać naprawdę. ze zdumieniem zauważyłem, że gdy zaczęto poruszać dogłębnie problematykę współżycia Żydów z resztą społeczeństwa polskiego, wszystko się nagle usztywniło i zatriumfowała niewiedza i wzajemna nietolerancja. W formie eleganckiej, na płaszczyźnie intelektualnego konwenansu, zaczęto niemalże "rzucać mięsem". Jedni krzyczą, że wszystko to, co się zarzuca Żydom to kłamstwo i skandal, że Żydzi nigdy niczego złego nie zrobili Polakom, a jakby nawet, to należy to zrozumieć, tak bardzo zawsze Polak pogardzał Żydem, a drudzy na to, że wręcz przeciwnie, że Polak jako taki jest dobry i szlachetny, tylko czasem szumowina itd., że z drugiej strony Żydzi powinni też zdać sobie sprawę, iż nie są niewiniątkami. I poszły konie po betonie! Powróciła obustronna paranoja. Po co nam to wszystko dziś, w 2001 roku? Przeszłość jest bardzo ważna. Ale teraźniejszość i przyszłość niosą w sobie inne wyzwania niż wieczne przeżywanie dawnych krzywd.
TELEKOMUNIKACJA Przyznawanie koncesji na UMTS to sprzedaż dobra narodowego Lepsza aukcja niż konkurs piękności RYS. ROBERT DĄBROWSKI LESZEK MORAWSKI Pytanie, w jaki sposób przyznawać koncesje na świadczenie usług telekomunikacyjnych za pomocą technologii UMTS (telefonia komórkowa trzeciej generacji), coraz częściej trafia na łamy prasy. Porównuje się przede wszystkim wady i zalety aukcji oraz postępowania przetargowego, nazywanego konkursem piękności. Częstotliwości radiowe, udostępniane operatorom sieci komórkowych, są dobrem narodowym. Oznacza to, że każdy ma prawo do około jednej czterdziestomilionowej jego części. Członkowie rządu, a więc również minister łączności, posiadają jedynie delegację do dysponowania nim. Takim działaniem jest wydanie koncesji umożliwiającej korzystanie z częstotliwości przedsiębiorstwom prywatnym. Co sprzedaje minister łączności Z ekonomicznego punktu widzenia wydanie koncesji na UMTS jest równoznaczne z umożliwieniem osiągania zysku przez sprzedaż usług na zamkniętym rynku składającym się z małej, ustalonej liczby przedsiębiorstw. Brak możliwości wejścia na rynek eliminuje presję konkurencyjną ze strony potencjalnych nowych przedsiębiorstw, co wybranym daje szansę osiągania zysków nadzwyczajnych. Ekonomiści badający rynki oligopolistyczne (takie, na których działa kilka dużych firm) często rozpoczynają analizę od pytania, czy ceny, liczba i wyniki finansowe przedsiębiorstw można wytłumaczyć za pomocą modelu monopolu. Często odpowiedź jest twierdząca, co oznacza, że dla konsumenta nie ma większego znaczenia, czy usługę świadczy monopolista, czy też mała liczba potrafiących się porozumieć oligopolistów. Warto tu przytoczyć cytat z książki Carltona i Perloffa: "Wiele wiadomo na temat tych karteli, które udało się przyłapać, natomiast bardzo niewiele wiadomo na temat tych, którym udało się tego uniknąć. [...] Chociaż ekonomiści oraz prawnicy rozumieją szereg mechanizmów, które ułatwiają kartelom egzekwowanie porozumień kartelowych, najbardziej skuteczne porozumienia tego typu oraz mechanizmy zapewniające ich egzekwowanie mogą pozostawać dotąd nieznane". Przydział częstotliwości jest w rzeczywistości sprzedażą przedsiębiorstwu prawa do czerpania zysków, i to zazwyczaj zysków nadzwyczajnych. Oczywiście zadaniem Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumenta oraz przyszłego Urzędu Regulacji Telekomunikacji (ma zostać powołany na mocy nowej ustawy Prawo telekomunikacyjne) będzie niedopuszczenie, aby przyszli operatorzy czerpali nieuzasadnione korzyści z ograniczonej konkurencji. Jednak dotychczasowa praktyka polska i zagraniczna wskazuje na małą skuteczność prawnych metod przeciwdziałania zmowom kartelowym. Minister łączności, przydzielając koncesję, sprzedaje więc przyszłe zyski. Za ile sprzedać koncesję Odpowiedź wydaje się prosta - minister powinien sprzedać koncesję za tyle, ile jest ona warta, czyli za sumę odpowiadającą oczekiwanym zyskom. Rozważmy jednak inne sytuacje. Czy uprawniona jest sprzedaż poniżej wartości oczekiwanych zysków? Moim zdaniem tak, ale najpierw należałoby zapytać właścicieli, czyli społeczeństwo, czy się zgadzają na taki handel. Nie proponuję referendum, nie jest to w tym przypadku ani praktyczne, ani potrzebne. Jestem w pełni przekonany, że znakomita większość obywateli to ludzie rozsądni i dlatego chciałaby sprzedać posiadane przez siebie dobro za najwyższą cenę akceptowaną przez nabywcę. W tym przypadku głos ludu jest w zgodzie z postulatami ekonomii. Wniosek - sprzedaż poniżej wartości jest wyprzedażą majątku przyszłych użytkowników za pomocą transferu zysków od konsumenta do producenta. Czy istnieje szansa sprzedaży powyżej rzeczywistej wartości? Minister sprzedaje oczekiwane, a nie rzeczywiste zyski. Może się zdarzyć, że nabywca przeszacuje wartość koncesji, bo na przykład nie uwzględni nowych, nieznanych obecnie technologii, które odeślą UMTS wraz z potencjalnymi zyskami do lamusa. Najlepszym rozwiązaniem jest więc sprzedaż licencji za kwotę równą zarówno oczekiwanej, jak i rzeczywistej wartości zysków w przyszłości. Szansa, że tak się zdarzy, jest prawie zerowa. Można jednak tak zaprojektować proces koncesyjny, aby z maksymalnie dużym prawdopodobieństwem znaleźć się w pobliżu tej wartości. Kto i jak powinien ustalić cenę Zacznijmy od pytania: kto? Dostrzegam dwóch kandydatów: urzędnika z Ministerstwa Łączności oraz pracownika potencjalnego nabywcy. Ja głosuję za drugą osobą. Po pierwsze, mój kandydat ma znacznie więcej informacji o sytuacji na rynku i dlatego dokładniej potrafi przewidzieć przyszłe zyski niż urzędnik. Po drugie, nie dostrzegam żadnej motywacji dla urzędnika, który musiałby siedzieć po nocach, czytając raporty, studiując prace naukowe i prognozy rozwoju rynku. Owszem, spotykałem i spotykam uczciwych zapaleńców pracujących w ministerstwach od rana do nocy. Są oni zapracowani bardziej, niż przyzwoitość nakazuje, ale nie są specjalistami od wycen przyszłych wartości rynku. Zgodnie ze starą dobrą zasadą podziału pracy proponuję zostawić wycenę specjalistom, czyli pracownikom operatorów. W przypadku UMTS nie dostrzegam żadnych powodów, dla których należałoby organizować przetarg, i dlatego, czując się właścicielem jednej czterdziestomilionowej sprzedawanego dobra, domagam się publicznie, aby cenę za licencję ustalił nabywca. Zadaniem Ministerstwa Łączności jest wybranie takiego mechanizmu, który spowoduje, że potencjalni nabywcy ujawnią prawdziwe wartości odpowiadające oczekiwanym przez siebie zyskom. Aukcja oparta na konkurencji między oferentami jest znacznie lepszym mechanizmem wyceny koncesji niż "konkurs piękności". Czego boją się przeciwnicy aukcji Przeciwnicy aukcji obawiają się, że wysoka opłata koncesyjna spowoduje w przyszłości wysoką cenę usługi. Jeżeli ktoś tak uważa, niech przedstawi mechanizm wyjaśniający taką zależność! Moim zdaniem koszty stałe, i to tylko tzw. utopione, decydują o rozpoczęciu działalności, a nie o cenie. Holandia w roku 1996 przeprowadziła aukcję DCS1800, a ceny w lutym 2000 były tam poniżej średniej OECD. Drugim argumentem przeciwników aukcji jest przekonanie, że wysoka opłata koncesyjna obniży tempo inwestycji. Tak może się zdarzyć, jeżeli przedsiębiorstwa podlegają ograniczeniom ze strony rynku kapitałowego. O to, czy tak jest w przypadku UMTS, trzeba zapytać specjalistę w dziedzinie finansów. Jeżeli odpowiedź będzie twierdząca, to przecież można w koncesji zapisać minimalne tempo inwestycji, które uwzględnione zostanie w wycenie koncesji. Istniejące blokady kapitałowe na inwestycje zagraniczne ograniczają zainteresowanie polskim rynkiem telefonii komórkowej, a to przekłada się na niższą cenę, jaką można uzyskać za koncesję. Otworzenie rynku na kapitał zagraniczny z początkiem przyszłego roku może spowodować ujawnienie rzeczywistej wartości udziałów inwestorów zagranicznych oraz uzyskanie renty finansowej z tanich koncesji przez obecnych operatorów dzięki sprzedaży udziałów przedsiębiorstwom zagranicznym. Dlatego, jeżeli i tak 1 stycznia 2001 roku znikną ograniczenia, dla budżetu bardziej opłacalnejest usunąć je wcześniej i podnieść w ten sposób cenę koncesji. Uniknąć posądzeń o korupcję Zanim napisałem ten tekst, zapytałem kilku znanych mi ekonomistów - którzy mają w swoim dorobku publikacje w najlepszych ekonomicznych czasopismach naukowych o zasięgu światowym oraz doktorantów z zagranicznych uczelni - o opłacalność organizowania aukcji w przypadku UMTS. Zgodność ich poglądów była zaskakująca. Wszyscy uważali "konkurs piękności" za kosztowną pomyłkę. Nasuwa się kilka wniosków. Pierwszy - przydział koncesji to przyznanie prawa do czerpania zysków na zamkniętym rynku. Dlatego cena za koncesję powinna odpowiadać oczekiwanym zyskom nadzwyczajnym, które w przypadku istnienia administracyjnej bariery wejścia mogą być znacznie większe od zera. Drugi - w przypadku asymetrii informacji cenę za dobro powinna ustalać strona posiadająca więcej informacji. W przypadku UMTS tą stroną są nabywcy, czyli przyszli operatorzy. Wysokość opłaty koncesyjnej nie wpływa na przyszłe ceny. Może natomiast wpłynąć na tempo inwestycji, co należy uwzględnić odpowiednim zapisem w koncesji. Trzeci - zadaniem regulatora jest zastosowanie mechanizmu alokacji, który skłoni oferentów do ujawnienia prawdziwej wartości dostępu do rynku. Takim mechanizmem na pewno nie jest "konkurs piękności". Może za to być nim odpowiednio zaprojektowana aukcja. Dlaczego więc Ministerstwo Łączności nie stosuje aukcji. Moim zdaniem istnieją pewne uwarunkowania (wynikają one wyłącznie z decyzji polityków) tworzące problemy ze skonstruowaniem dobrego mechanizmu aukcyjnego. Aukcje były wielokrotnie organizowane w różnych krajach, dzięki czemu są ludzie, którzy mają w tej dziedzinie doświadczenie. Jestem przekonany, że w interesie społecznym jest korzystanie z ich wiedzy. Boję się jednak, że ktoś wpadnie na pomysł zorganizowania "polskiej aukcji". A w przypadku "konkursu piękności" znacznie trudniej będzie uniknąć posądzeń o korupcję niż przy aukcji. Autor jest doktorem ekonomii, adiunktem na Wydziale Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego.
w jaki sposób przyznawać koncesje na świadczenie usług telekomunikacyjnych za pomocą technologii UMTS. Częstotliwości radiowe są dobrem narodowym. Członkowie rządu posiadają delegację do dysponowania nim. Takim działaniem jest wydanie koncesji umożliwiającej korzystanie z częstotliwości przedsiębiorstwom prywatnym.Z ekonomicznego punktu widzenia wydanie koncesji na UMTS jest równoznaczne z umożliwieniem osiągania zysku przez sprzedaż usług na zamkniętym rynku składającym się z małej liczby przedsiębiorstw. dla konsumenta nie ma większego znaczenia, czy usługę świadczy monopolista, czy też mała liczba potrafiących się porozumieć oligopolistów. Przydział częstotliwości jest w rzeczywistości sprzedażą prawa do czerpania zysków nadzwyczajnych. dotychczasowa praktyka wskazuje na małą skuteczność prawnych metod przeciwdziałania zmowom kartelowym. minister powinien sprzedać koncesję za tyle, ile jest ona warta. sprzedaż poniżej wartości jest wyprzedażą majątku przyszłych użytkowników za pomocą transferu zysków od konsumenta do producenta.Najlepszym rozwiązaniem jest sprzedaż licencji za kwotę równą oczekiwanej i rzeczywistej wartości zysków w przyszłości. Kto i jak powinien ustalić cenę? pracownik potencjalnego nabywcy. ma więcej informacji o sytuacji na rynku i dokładniej potrafi przewidzieć przyszłe zyski niż urzędnik. proponuję zostawić wycenę specjalistom. Zadaniem Ministerstwa Łączności jest wybranie mechanizmu, który spowoduje, że potencjalni nabywcy ujawnią prawdziwe wartości odpowiadające oczekiwanym zyskom. Aukcja oparta na konkurencji jest lepszym mechanizmem wyceny koncesji niż "konkurs piękności".Przeciwnicy aukcji obawiają się, że wysoka opłata koncesyjna spowoduje w przyszłości wysoką cenę usługi, że obniży tempo inwestycji. zapytałem ekonomistów o opłacalność organizowania aukcji w przypadku UMTS. Wszyscy uważali "konkurs piękności" za kosztowną pomyłkę.
W sobotę do Białego Domu wprowadza się 43. prezydent Stanów Zjednoczonych Bush bez retuszu George W. Bush na poważnie zaczął zajmować się polityką 7 lat temu. W sobotę wprowadza się do Białego Domu. FOT. (C) AP KRZYSZTOF DAREWICZ Z WASZYNGTONU Entuzjaści widzą w nim odbicie szekspirowskiego portretu księcia Hala, poźniejszego króla Henryka V, urodzonego przywódcy, który pędził hulaszczą młodość. Krytycy przyrównują go do Henryka IV, co to został królem tylko dzięki urodzeniu. Jedni i drudzy odwołują się do tej samej biografii George'a Busha. Mało zdolnego studenta i mało udanego biznesmena, który jeszcze piętnaście lat temu kierował bankrutującą firmą. Człowieka jawnie i długo unikającego politycznych wyzwań i równie długo uzależnionego od alkoholu. Legitymującego się ledwie sześcioletnim stażem w służbie publicznej, w czasie którego na dodatek dwa lata poświęcił na zabiegi o prezydenturę. Kogoś, kto dokładnie dziesięć lat temu powiedział angielskiej królowej Elżbiecie II: "To ja jestem czarną owcą w naszej rodzinie." - Czy to nie zastanawiające, dlaczego to właśnie on został prezydentem - pytają zarówno entuzjaści, jak i krytycy George'a Busha, oczekując potwierdzenia swych tak odmiennych ocen nowego gospodarza Białego Domu. I w jego biografii poszukują również odpowiedzi na pytanie, jakim będzie prezydentem. Pierwsze kroki George Walker Bush urodził się 6 lipca 1946 roku w New Haven, w stanie Connecticut, jako pierwsze dziecko Barbary (Pierce) Bush i George'a Herberta Walkera Busha. Wywodząca się z Ohio rodzina Barbary jest spowinowacona, poprzez jej dziadka Scotta, z 14. prezydentem Franklinem Pierce. Rodzina Bushów, również pochodząca z Ohio, szczyci się koligacjami z brytyjską rodziną królewską i, według niektórych źródeł, George senior jest odległym, w trzynastej linii, kuzynem królowej Elżbiety II. Jego dziad, Samuel Prescott Bush, był magnatem stalowym w Ohio i doradzał prezydentowi Hooverowi. Jego ojciec zaś, Prescott Sheldon Bush, pomnożył rodzinną fortunę jako bankier i został senatorem ze stanu Connecticut. Barbara i George poznali się w 1941 roku na zabawie tanecznej, a po czterech latach pobrali się. Kiedy na świat przyszedł George Walker, jego ojciec (po służbie w czasie wojny w lotnictwie marynarki wojennej) kończył akurat studia na uniwersytecie Yale. Choć pochodzili z zamożnych rodzin, dorabiali się samodzielnie. W swym pierwszym, małym mieszkanku w czynszowej kamienicy łazienkę musieli dzielić z mieszkającymi po sąsiedzku prostytutkami. Bushowie wrócili do Teksasu i osiedli w Midland, wówczas stolicy naftowego biznesu. Zamieszkali na osiedlu nazywanym "Wielkanocne Pisanki", bo szeregowe domki, wszystkie takie same, pomalowane były na rozmaite krzykliwe kolory. Ich był niebieski. Barbara zajmowała się wychowywaniem dzieci, a George'owi wiodło się w pracy coraz lepiej. W roku 1953 założył z kolegami własną firmę wierceń naftowych, Zapata Petroleum Co., i wkrótce Bushowie mogli przenieść się do większego domu, z basenem w ogrodzie. George'a W. posłano do publicznej szkoły podstawowej. Uczył się przeciętnie, nie lubił czytać książek i czasem dostawał od dyrektora szkoły linijką po tyłku za urwisostwo. "Georgie" był dzieckiem niezwykle żywym, wszędzie go było pełno, zawsze skupiał na sobie uwagę. Zbierał karty z gwiazdami baseballa, które wysyłał idolom z prośbą o autograf. George jest ulubionym synem swojej matki. Zajęty biznesem ojciec rzadko kiedy miał czas zajmować się wychowywaniem dzieci i jego wpływ na charakter George'a był znacznie mniejszy niż matki. Ona wpajała mu takie wartości, jak przywiązanie do domowego ogniska, skromność. Obserwując ojca, George uczył się, że ciężka, systematyczna praca pozwala dorabiać się i jest podstawą życiowych sukcesów. Bushowie bowiem, choć z czasem sami stali się zamożni, nigdy nie uważali się za bogatych i nie nabrali "pańskich" manier. Z domu George wyniósł również tolerancję dla kolorowych. Gdy któregoś razu Barbara usłyszała, że jej 7-letni syn powtarza za dziećmi sąsiadów brzydkie określenia na Murzynów, mocno wytargała go za uszy. W 1954 roku ojciec zabrał George'a w odwiedziny do dziadka, senatora, w stołecznym Waszyngtonie. Wtedy po raz pierwszy zobaczył Biały Dom i Kongres. Pięć lat poźniej George, wówczas uczeń siódmej klasy, sam zadebiutował w "polityce", wygrywając wybory na klasowego "prezydenta". Notabene, chłopak, który z nim przegrał, Jack Hans, cztery lata poźniej pokonał w wyborach na "wiceprezydenta" harcerskiej organizacji chłopca z Arkansas, Billa Clintona. Śladami ojca Od jesieni 1961 roku zaczyna się nowy rozdział w życiu George'a - samodzielność. Rodzice postanowili bowiem posłać go do elitarnej i niezwykle rygorystycznej Phillips Academy w Adnover, w stanie Massachusetts. Tej samej, w której uczył się jego ojciec. Od tej też pory George będzie cały czas podążał śladami ojca, skazany na ciągłe, choć często frustrujące, porównania z jego dokonaniami. Obaj studiowali na uniwersytecie Yale, zostali pilotami, szukali szczęścia w biznesie naftowym w Midland, startowali w wyborach do Kongresu, no i zostali prezydentami Stanów Zjednoczonych. Ba, George nawet zaręczył się po raz pierwszy w wieku dwudziestu lat, podobnie jak ojciec. W Phillips Academy Bush senior był prymusem i kapitanem drużyny baseballowej. Jego synowi wiodło się o wiele gorzej. Już na egzaminie wstępnym z angielskiego otrzymał zero, uczył się słabo i choć wstąpił do drużyny baseballowej, to też nie był gwiazdą. Za to był duszą towarzystwa i szybko zyskał sobie przydomek "Lip" (Pyskacz), bo słynął z ciętego języka i miał zdanie na każdy temat. W szkole tej George objawił swe talenty organizatorskie i zamiłowanie do pracy zespołowej, "żeby wszyscy czuli się dobrze". Przewodził więc kibicom szkolnej drużyny futbolowej, a jako członek zespołu rockandrollowego "The Torqueys" ani nie grał, ani nie śpiewał, lecz klaskał, zachęcając innych do zabawy. Był przy tym zaprzeczeniem snobizmu. W odróżnieniu od kolegów, w przepisowych marynarkach i pod krawatami, nosił się w pomiętej koszuli, wojskowej kurtce i przy każdej okazji podkreślał, że jest z tej "prawdziwej Ameryki", czyli z Teksasu. Długich włosów nie zapuścił Gdy George w 1964 roku dostał się na uniwersytet Yale w New Haven, żeby studiować historię, jego ojciec właśnie sprzedał za milion dolarów swe udziały w firmie naftowej i miał już za sobą pierwszą dużą, nieudaną, kampanię polityczną. Na Yale Bush senior zaliczał się do najlepszych studentów, przewodził drużynie futbolowej i elitarnemu studenckiemu stowarzyszeniu Phi Beta Kappa, którego członkowie pomagają sobie poźniej w robieniu zawodowych karier. George do najlepszych studentów oczywiście nie należał, ale dzięki swej wrodzonej bezpośredniości i luzowi był na kampusie jednym z najbardziej lubianych studentów. Dlatego inne, wybitnie rozrywkowej natury, studenckie stowarzyszenie Delta Kappa Epsilon wybrało go na swego przewodniczącego. Zakrapianych alkoholem imprez było bez liku i choć koledzy George'a z owych czasów nie przypominają sobie, żeby przesadzał z piciem, to jednak dało to początek jego długo trwającej skłonności do nadużywania alkoholu. Na wrzącym od protestów przeciwko wojnie w Wietnamie uniwersytecie George trzymał się z dala od polityki i lewicujących "dzieci-kwiatów". Nie uczestniczył w demonstracjach, nie zapuścił długich włosów, zamiast rocka słuchał soul i udzielał się w "podziemnym" bractwie Skull and Bones. Tu też wybrano go na szefa za "zdolności przywódcze", nadając przydomek "Temporary" (Tymczasowy), bo sam nie mógł sobie żadnego wymyślić podczas inicjacji. Wraz z klubowymi kolegami George'a dwukrotnie aresztowano za "chuligaństwo". Raz za "pożyczenie" bożonarodzeniowego wianka z drzwi hotelu, a drugi raz za wyrwanie "na pamiątkę" tyczki na boisku po meczu drużyny futbolowej. Na Yale George przeżył swój pierwszy poważny romans, z Cathryn Wolfman, koleżanką z Houston. Zaręczyli się i nawet dali zapowiedzi na ślub, ale zanim do niego doszło, związek rozleciał się i do dziś nie za bardzo wiadomo, kto doprowadził do zerwania. Ponoć dotąd są przyjaciółmi. Koledzy z lat studenckich wspominają, że George nigdy nie dawał poznać po sobie, iż jest synem bogatego już wtedy i wpływowego polityka. On sam często podkreślał, że "nienawidzi snobizmu". Wszystko wskazuje na to, że George niezbyt przyjemnie wspomina uczelnię. Na jego życzenie Yale nie ujawnia jego, zapewne miernych, ocen, ani razu też w ciągu ostatnich trzydziestu lat George nie wziął udziału w spotkaniach absolwentów uniwersytetu. Lata latania W maju 1968 roku, na dwa tygodnie przed otrzymaniem dyplomu, George zgłosił się w bazie lotniczej Gwardii Narodowej pod Houston na kurs pilotów. Wojna wietnamska wkraczała właśnie w apogeum, a ojciec George'a był już wtedy kongresmanem. Nie brak opinii, że to Bush senior, choć głośno popierał udział Ameryki w wojnie, celowo "załatwił" synowi służbę w jednostce, z której poborowi akurat nie trafiali do Wietnamu. Kurs i aktywne latanie trwały dwa lata. W tym czasie George prowadził wieczorami bujne życie towarzyskie, a mieszkał w eleganckim osiedlu Chateaux Dijon w Houston. Nie wiedząc jeszcze, że jego mieszkanką jest również jego przyszła żona, młoda bibliotekarka Laura Welch. Zresztą wtedy George był nawet, choć krótko, kandydatem na męża córki prezydenta Nixona, Tricii. Na pierwsze spotkanie z nią Nixon przysłał po George'a do Houston swój samolot, ale oboje nie przypadli sobie do gustu. Za to kwitła przyjaźń Nixona z Bushem seniorem, który po nieudanej próbie zdobycia senatorskiego fotela został mianowany przez prezydenta ambasadorem przy ONZ. Egzaminu na prawo na uniwersytecie w Houston nie zdał, a praca w firmie zajmującej się importem tropikalnych roślin nie wciągnęła go. Latem 1972 roku George pojechał na wakacje do Waszyngtonu, gdzie jego ojciec został akurat przewodniczącym Partii Republikańskiej. Pewnego dnia George zabrał, wtedy 16-letniego, brata Marvina na piwo i obaj pijani zjawili się w domu. Gdy ojciec zaczął go rugać, George rzucił się na niego z pięściami. Do poważniejszej bójki podobno nie doszło, ale nauczką było to, że ojciec odesłał obu synów do Houston, żeby pracowali w ośrodku pomocy dla dzieci z patologicznych rodzin i "poznali życie od innej strony". Byli tam jedynymi białymi i, jak wspominają wychowankowie tego ośrodka, George okazał się nie tylko idealnym wychowawcą, ale wręcz pozbawionym krzty zarozumiałości kumplem. Po roku George dostał się na studia w najlepszej uczelni ekonomicznej - Szkole Biznesu Uniwersytetu Harvarda. W tym elitarnym przybytku, kuźni talentów dla Wall Street, syn lidera Partii Republikańskiej nie ukrywał, że kariera na Wall Street jest ostatnią rzeczą, która go interesuje. Uczył się byle jak, ostentacyjnie tępił chodzących do opery i sączących najlepsze koniaki "snobów", żuł tytoń, spluwał i pił coraz więcej ulubionej, podłej whisky "Wild Turkey". Zdobył to, co chciał - podstawy biznesu - i bez żalu rozstał się z uczelnią. Biznes i polityka Latem 1975 roku wrócił z Cambridge do Teksasu, "gdzie nie liczy się dyplom czy nazwisko, lecz praca i szczęście". Jednak George pracą urzędnika w firmie naftowej się nie zadowolił i ku powszechnemu zaskoczeniu postanowił w roku 1977 walczyć o fotel kongresmana. Bodaj najbardziej zdziwiona tym była jego matka, która uważała młodszego syna Jeba za lepiej nadającego się na polityka. George wprawdzie wygrał prawybory - i to z rywalem popieranym przez starającego się wtedy o prezydenturę Ronalda Reagana - ale starcie z kandydatem demokratów, stanowym senatorem Kentem Hence, sromotnie przegrał. Nie pomogły mu nawet manewry ze strony ojca, wówczas dyrektora CIA i przeciwnika Reagana w prezydenckich prawyborach. Cień ojca tak bardzo zraził George'a do polityki, że nawet gdy ten został wybrany na wiceprezydenta, a potem prezydenta, Bush junior konsekwentnie tkwił w postanowieniu, iż nie wróci do polityki, dopóki ojciec nie przejdzie na emeryturę. Kampania o wejście do Izby Reprezentantów miała dla George'a jedną jasną stronę. W jej trakcie bowiem poznał Laurę Welch, która akurat odwiedzała w Austin, stolicy Teksasu, wspólnych znajomych. Wystarczyły tylko trzy miesiące od pierwszego spotkania i 5 listopada 1977 roku odbył się ich ślub. Bo, jak wyznaje Laura, "na wiele sposobów czułam, jakbym go znała całe życie". W roku 1981 urodziły się im bliźniaczki, które ochrzczono Barbara i Jenna, po babciach. Rozgoryczony polityczną porażką George przeniósł się z żoną do jej rodzinnego Midland, wracając tym samym do miejsca, w którym karierę w biznesie naftowym zaczynał jego ojciec. Czy pozostało mu cokolwiek innego, jak znów pójść w jego ślady? Dzięki powiązaniom rodziny Bushów z bogatymi inwestorami George zgromadził pieniądze na własną firmę wierceń naftowych, Arbusto Energy Inc. A gdy Bush senior został w 1981 roku wiceprezydentem, w tę miernie prosperującą firmę wpompowało dodatkowy kapitał wielu magnatów amerykańskiego biznesu. Najprawdopodobniej z góry licząc się ze stratą, bo na początku 1985 roku ich inwestycje o łącznej wartości 4,5 mln dolarów przyniosły ledwie 1,5 mln dolarów zysku. Z tego ciągle ocierającego się o bankructwo przedsięwzięcia George ostatecznie wycofał się w 1986 roku, z kapitałem netto 835 tys. dolarów. To był przełomowy dla George'a rok, ale z zupełnie innego względu. 28 czerwca, w dzień po suto zakrapianym przyjęciu z okazji jego 40. urodzin, George postanowił: "koniec z piciem". Jak sam twierdzi, zerwać z niszczącym go nałogiem i na nowo odkryć wiarę w Chrystusa pomogły mu dwie osoby. Bezgranicznie wierna żona Laura, która w końcu powiedziała mu "albo ja, albo butelka", oraz przyjaciel rodziny, ewangelicki kaznodzieja Billy Graham. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w życiu George'a wszystko się odmieniło. Wycofane z naftowego biznesu pieniądze zainwestował w drużynę baseballową Texas Rangers, którą kupił do spółki z paroma kolegami. Na sprzedaży swych udziałów w tej drużynie dwa lata temu George zarobił prawie 16 mln dolarów. Szczęście zaczęło się również doń uśmiechać w polityce. Konsekwentnie doczekawszy, aż ojciec wyprowadzi się z Białego Domu, George stanął, w 1994 roku, do walki o posadę gubernatora Teksasu. Lojalny i ceniący lojalność, zaskarbił sobie zaufanie republikańskich konserwatystów i z ich pomocą pokonał arcytrudnego przeciwnika - urzędującą gubernator, demokratkę Ann Richards. Stawiając na pracę zespołową, współpracę z lokalnymi demokratami i udział przedstawicieli wszystkich grup etnicznych w zarządzaniu stanem, po czterech latach dokonał jeszcze większego wyczynu. Ponownie bowiem wygrał, w listopadzie 1998 roku, wybory na gubernatora, stając się pierwszym w historii Teksasu gubernatorem sprawującym urząd przez dwie kadencje. I od razu zaczął przygotowywać się do walki o Biały Dom. W sobotę wprowadzi się doń jako 43. prezydent Stanów Zjednoczonych. -
George Walker Bush urodził się 6 lipca 1946 roku. George'a posłano do publicznej szkoły podstawowej. Uczył się przeciętnie. Od 1961 roku zaczyna się nowy rozdział w życiu George'a - samodzielność. Rodzice postanowili posłać go do elitarnej Phillips Academy w Adnover. Tej samej, w której uczył się jego ojciec. Od tej też pory George będzie podążał śladami ojca. W Phillips Academy Bush senior był prymusem. Jego synowi wiodło się gorzej. Za to był duszą towarzystwa. w 1964 roku dostał się na uniwersytet Yale. do najlepszych studentów nie należał, ale dzięki swej bezpośredniości był na kampusie jednym z najbardziej lubianych studentów. Zakrapianych alkoholem imprez było bez liku i dało to początek jego skłonności do nadużywania alkoholu. W maju 1968 roku George zgłosił się w bazie lotniczej Gwardii Narodowej na kurs pilotów. postanowił w roku 1977 walczyć o fotel kongresmana. starcie przegrał. Nie pomogły mu manewry ze strony ojca.Cień ojca tak zraził George'a do polityki, że tkwił w postanowieniu, iż nie wróci do polityki, dopóki ojciec nie przejdzie na emeryturę. zgromadził pieniądze na własną firmę wierceń naftowych. Z tego przedsięwzięcia wycofał się w 1986 roku.To był przełomowy dla George'a rok. postanowił: "koniec z piciem". stanął, w 1994 roku, do walki o posadę gubernatora Teksasu. pokonał demokratkę Ann Richards. po czterech latach Ponownie wygrał wybory na gubernatora. I zaczął przygotowywać się do walki o Biały Dom.W sobotę wprowadzi się doń jako 43. prezydent Stanów Zjednoczonych.
Najbardziej nośne hasła kampanii wyborczej wskazują na wyrastanie nowej siły społecznej Elektorat w poszukiwaniu reprezentacji JANUSZ A. MAJCHEREK Względne, ale wyraźne kariery polityczne dwóch ugrupowań dopiero niedawno zawiązanych - Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości - pokazują rozmiar społecznego zapotrzebowania na głoszone przez nie obietnice i propozycje: poszerzenia obywatelskiej partycypacji demokratycznej, zmniejszenia obciążeń podatkowych i zapewnienia osobistego bezpieczeństwa. To oczekiwania warte zauważenia i rozważenia, i wcale nie tak rozbieżne, jak się pozornie wydaje. W społecznej ocenie polskie życie polityczne jest nadmiernie upartyjnione, a partie są zoligarchizowane, opanowane przez etatowy aparat i podporządkowane toczonej wewnątrz niego grze sił (opierającej się na frakcjach, parytetach, udziałach, modułach czy algorytmach). Deficyt obywatelskiej partycypacji wynika oczywiście nie tylko z tego i dotyka nie tylko młodej demokracji polskiej - bezpośrednie zaangażowanie polityczne jest niewielkie także w krajach, w których jest ona ugruntowana. Jednak środki zadeklarowane przez Platformę Obywatelską w celu przeciwdziałania temu zostały przyjęte z aplauzem. Jedną z form przeciwstawienia się partyjnym elitom i zwiększenia obywatelskiej aktywności stały się prawybory, drugą mają być bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Do tego dochodzi hasło odbiurokratyzowania państwa przez ograniczenie liczebności organów przedstawicielskich i zmniejszenie wpływu rozmaitych instytucji państwowych na życie publiczne. Pierwsze przymiarki Na razie z projektów tych praktyczne zastosowanie uzyskały prawybory kandydatów do parlamentu. Mimo rozmaitych zakłóceń (które zresztą ukazały mechanizmy manipulacji dokonywanych przez partyjnych działaczy, co potwierdziło słuszność skierowanych przeciw nim działań) eksperyment ten został oceniony względnie pozytywnie, jako ożywczy dla polskiej demokracji. Zaktywizował i przyciągnął do Platformy dziesiątki tysięcy wyborców, podtrzymując wysokie poparcie dla tej nowej inicjatywy politycznej i dając do myślenia jej bardziej zrutynizowanym rywalom. Bezpośrednie wybory zwierzchników samorządowej władzy wykonawczej, zredukowanie i odpartyjnienie administracji publicznej oraz wprowadzenie niskiego podatku liniowego to pomysły, które będą musiały na realizację poczekać dłużej, lecz pokazują, ku jakim wychodzą oczekiwaniom: większego uzależnienia władzy od obywateli oraz zmniejszenia jej ingerencji w ich życie, pracę i osobiste dochody. Wysokie poparcie dla Platformy wskazuje, że są to oczekiwania niemałej części społeczeństwa. Swoista, niespodziewana kariera braci Kaczyńskich i ich inicjatywy politycznej, nazwanej równie sugestywnie i adekwatnie jak niezręcznie "Prawo i Sprawiedliwość", pokazała z kolei, jak silne jest społeczne oczekiwanie obiecywanej przez nich poprawy bezpieczeństwa osobistego i publicznego. Opierając się na tym jednym praktycznie tylko haśle, PiS osiągnęło w sondażach, po kilku zaledwie tygodniach istnienia, pozycję porównywalną z partiami obecnymi w politycznym obiegu od lat. Sprawne państwo wyemancypowanych obywateli Na pozór projekty i obietnice PO oraz PiS, a zatem lokowane w nich społeczne nadzieje i oczekiwania, są niespójne lub wręcz wzajemnie sprzeczne. Poprawa bezpieczeństwa wymaga zwiększenia zarówno ingerencji odpowiedzialnych za nie instytucji w życie publiczne, a niekiedy i prywatne (większa kontrola i penetracja przez policję), jak i nakładów finansowych, co kłóci się z tendencją do ograniczania wpływu państwa i zmniejszania podatków. Zaostrzenie walki z przestępczością to deklaracja twardej władzy, nieoglądającej się na obywatelskie zastrzeżenia i mało wrażliwej na wymogi proceduralnej legitymizacji swoich poczynań. W istocie jest to jednak zespół kilku spójnych postulatów i oczekiwań, które wyrażają potrzeby coraz bardziej znaczącej grupy społecznej. To ci, którzy w toku i wyniku kilkunastoletniej już transformacji coś swoją pracą, inicjatywą i wysiłkiem osiągnęli, a teraz nie chcą, by pozbawiło ich tego państwo - swoją fiskalną zachłannością - albo bandyci - swoją bezkarną brutalnością. Mając swój osobisty dorobek, nie życzą sobie, by efekty ich pracy zostały zmarnowane przez zbiurokratyzowane i nastawione na redystrybucję państwo, opanowane przez partyjne kliki czy - tym bardziej - kryminalne gangi i mafie. Będąc ludźmi ekonomicznie samodzielnymi, nie potrzebują państwa opiekuńczego, lecz takiego, które zapewni obywatelom osobiste i publiczne bezpieczeństwo, co należy przecież do jego najważniejszych zadań. Są wyemancypowani ideowo i światopoglądowo, dlatego nie chcą w polityce doktrynerstwa i moralizatorstwa, lecz rozwiązywania praktycznych problemów, oczekują od polityków partnerstwa i służby, a nie paternalizmu i łaski. Domagają się państwa silnego i sprawnego, lecz ograniczonego do kilku kluczowych dziedzin i poddanego obywatelskiej kontroli. Inaczej mówiąc: jest to zestaw oczekiwań nowej klasy średniej, będący przeciwieństwem klientowskiego i rewindykacyjnego nastawienia rozmaitych "sierot po PRL". Bezpieczeństwo osobiste i publiczne zamiast socjalnego Te postulaty i oczekiwania zostały dostrzeżone także przez innych polityków. Najszybciej zareagowała Unia Wolności, która niedawne nawoływania o większą wrażliwość społeczną zamieniła na obietnice zbudowania silnego państwa dzięki silnej klasie średniej. Propozycja ta może się jednak okazać spóźniona, skoro program taki inni zaczęli głosić wcześniej. Poparcie dla PO jest przecież w dużej mierze wynikiem rozczarowania się Unią. Część politycznych i intelektualnych elit pomstuje na populistyczny i demagogiczny charakter obietnic obniżenia podatków, powściągnięcia publicznej biurokracji czy zaostrzenia walki z przestępczością, nie chcąc uznać krachu dotychczasowej polityki karnej, socjalnej i kadrowej państwa. Na wyzwania te na razie głusi wydają się politycy SLD, pławiący się w wynikach sondaży. Dostrzegając rosnące oczekiwania w zakresie bezpieczeństwa osobistego i publicznego, Leszek Miller zaproponował ułatwienie obywatelom dostępu do broni palnej. W istocie potwierdza to jednak całkowitą odmienność oferty SLD, zgodnie z którą opiekuńcze państwo zajmie się potrzebami materialnymi i poprawą warunków socjalnych obywateli, natomiast bezpieczeństwo mieliby sobie zapewnić sami. Według tej koncepcji państwo jest od bezpieczeństwa socjalnego, a nie osobistego, dlatego ma rozszerzać redystrybucję, a nie usprawniać policję, i zwiększać wydatki socjalne, a nie zmniejszać podatki. Pewne jest, że właśnie ta oferta ma obecnie większe powodzenie i w najbliższych wyborach zwycięży. Dlatego o propagandowych i sondażowych sukcesach Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości można mówić tylko jako względnych. Gdyby to one jednak zapowiadały kierunek ewolucji opinii publicznej w Polsce, to być może już w następnej kadencji program ich okaże się równorzędnym partnerem w wyborczej rywalizacji z socjalnymi obiecankami. Jest elektorat, nie ma zaplecza Do tego jednak potrzebne byłoby szerokie, ale spójne zaplecze polityczne. Platforma Obywatelska jeszcze takiego zasięgu nie ma, a ze spójnością może mieć już wkrótce problemy, bo formuła obywatelskiego pospolitego ruszenia grozi podobnymi kłopotami organizacyjnymi, jakie przeżyła AWS. Ugrupowanie braci Kaczyńskich natomiast oparte jest na jednym tylko haśle, oni sami ogarnięci są obsesjami, a w sprawach ekonomicznych - tak istotnych dla elektoratu klasy średniej - prezentują, wraz ze swoim otoczeniem, poglądy iście księżycowe. Byłoby cudem, gdyby PiS okazało się w tym kształcie czymś więcej niż kolejną polityczną efemerydą obu bliźniaków. Jest więc pewien spójny program, dla którego obywatelskie poparcie można obecnie szacować na ok. 25 proc. aktywnego elektoratu, z tendencją rosnącą. Brakuje ciągle jednolitej i silnej dla niego reprezentacji politycznej, zwłaszcza gdyby UW oraz PiS nie pokonały wyborczego progu. Platforma Obywatelska jest wciąż formacją zbyt młodą i nieprzewidywalną, by można ją uznać za zdolną do samodzielnego przejęcia tej roli i efektywnego wywiązania się z niej. Samo pojawienie się i błyskotliwa kariera PO stanowią jednak ważny i wyraźny symptom przemian zachodzących w polskim elektoracie i wyłaniania się z niego nowych grup, odmiennych od dotychczasowej klienteli partyjnej. -
Na pozór obietnice PO oraz PiS są niespójne lub sprzeczne. W istocie jest to jednak zespół kilku spójnych postulatów i oczekiwań, które wyrażają potrzeby coraz bardziej znaczącej grupy społecznej. To ci, którzy w wyniku kilkunastoletniej już transformacji coś swoją pracą, inicjatywą i wysiłkiem osiągnęli, a teraz nie chcą, by pozbawiło ich tego państwo.
DYSKUSJA Polemika z artykułem prof. Jana Jończyka Jutro i wczoraj polskich emerytur RYS. ARTUR KRAJEWSKI MICHAŁ RUTKOWSKI Gdyby artykuł Jana Jończyka "Kosztowna prywatyzacja ryzyka starości" ukazał się kilkadziesiąt lub nawet kilkanaście lat temu, odpowiadałby w zupełności ówczesnemu rozumieniu zarówno tego, jak powinny działać ubezpieczenia społeczne, jak i tego, jaka powinna być rola państwa w zapewnieniu bezpieczeństwa emerytalnego. Ponieważ jednak ukazał się 23 kwietnia 1997 r. i dotyczył krytyki dokumentu powstałego w kierowanym przeze mnie Biurze Pełnomocnika Rządu ds. Reformy Zabezpieczenia Społecznego, chciałbym ustosunkować się do zawartych w nim ocen i interpretacji. Przede wszystkim trzeba uświadomić sobie wyraźnie, że systemy społecznych ubezpieczeń emerytalnych oparte na monopolu czy zdecydowanej dominacji filaru repartycyjnego, czyli takiego, w którym pracujący za pomocą podatku zwanego składką transferują środki do emerytów, przeżywają głęboki ogólnoświatowy kryzys. Wywołuje go narastającą falę zmian będącą rezultatem z jednej strony szybkiego pogarszania się proporcji demograficznych między osobami w wieku emerytalnym i ludnością w wieku produkcyjnym (proporcja ta jest wielkością krytyczną dla możliwości działania filaru repartycyjnego), a z drugiej - faktów wywołujących zmiany w poglądach na rolę państwa w dziedzinie transferów pieniężnych oraz rozwoju technologii umożliwiających daleko posuniętą indywidualizację rachunków, na które wpłacane są składki. Działający w Polsce system ubezpieczeń społecznych jest systemem, do którego się przyzwyczailiśmy i do którego dostosowane zostały, kiedyś przecież różne od obecnych, doktryny prawne. Rozumiem w tym względzie sentyment autora artykułu. Nie znaczy to jednakże, że system ten jest dobry albo że okaże się wystarczająco dobry w nadchodzącej przyszłości. Brak daleko idących reform w dziedzinie emerytur grozi ich bankructwem i kompromitacją państwa (wraz z regulującym je systemem prawnym) jako ich gwaranta. Sytuacja ta wymaga rzetelnej i uczciwej analizy zmierzającej do rozwiązania problemu, a nie deklaracji prowadzących do antagonizacji nastrojów społecznych. Przygotowany w Biurze Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego projekt reform jest odpowiedzią na narastające szybko zagrożenie kompromitacji systemu emerytalnego. Tendencje leżące u podstawy tego zagrożenia - zarówno w Polsce, jak i w wielu innych krajach - nie były jeszcze tak wyraźnie widoczne nawet kilkanaście lat temu, w czasach, kiedy sądy i oceny Jana Jończyka mogły jeszcze nie budzić zdziwienia. Być może właśnie z nieuwzględnienia zasięgu i powagi zachodzących zmian wynikają nieporozumienia, które znalazły wyraz w omawianym artykule. Nieporozumień tych jest wiele, wszystkie one mają jednak ważny wspólny mianownik. Mianownikiem tym jest niechęć autora do wyciągnięcia wniosków z faktu, że świat zmienia się szybko, a Polska zmienia się jeszcze szybciej w okresie transformacji systemowej. Jednym z wniosków jest konieczność zrewidowania starego paradygmatu w ubezpieczeniach społecznych. Nie można szablonów powstałych wiele lat temu przyłożyć do współczesnej rzeczywistości, następnie dziwić się, że nie pasują, i obciążać za to tych, którzy pragną osiągnąć te same cele za pomocą metod dostosowanych do nowej rzeczywistości. Niewydolność starych rozwiązań Nieporozumienie pierwsze: czym jest ubezpieczenie społeczne na wypadek starości? Nie jest prawdą - jak sugeruje artykuł - że reforma zlikwiduje ubezpieczenie społeczne. Istotą tych ubezpieczeń jest - z jednej strony - ustawowy przymus uczestnictwa oraz - z drugiej - grupowe organizowanie funduszy finansowych z przeznaczeniem na z góry określone wydarzenia losowe, tutaj starość. Ubezpieczeniowy charakter organizowania tych funduszy przejawia się w tym, że wysokość składek kalkulowana jest tak, aby wyrównać koszty wystąpienia ryzyka w wyznaczonej liczbie ubezpieczonych oraz w określonym czasie trwania ubezpieczenia. Dla uczestnika systemu ubezpieczenie społeczne od starości oznacza, że jego ryzyko socjalne będzie pokryte i że nastąpi wyrównanie między potrzebami pokrycia ryzyk socjalnych wszystkich ubezpieczonych a sumą zebranych środków dla tego pokrycia. Istotą ubezpieczenia społecznego jest więc to, że składek nie kalkuluje się w odniesieniu do indywidualnego ryzyka ubezpieczonych, lecz do ryzyka przeciętnego wyliczonego jako suma wszystkich ryzyk indywidualnych w zbiorowości ubezpieczonych. Zreformowany system emerytalny pozostanie więc w pełnym tego słowa znaczeniu systemem ubezpieczenia społecznego. Obowiązkowa składka będzie oczywiście kalkulowana według ryzyka przeciętnego dla wszystkich ubezpieczonych. Będzie więc wspólnota ryzyka. Utrzymany zostanie obowiązkowy charakter udziału. Istnieć będą rzeczywiste gwarancje i solidarność ubezpieczonych przez - z jednej strony - system "rygli bezpieczeństwa", w którym w razie niepowodzenia inni uczestnicy systemu pomagają pokrzywdzonym (np. mechanizm rachunku rezerwowego, funduszu gwarancyjnego i regwarancji państwa w filarze kapitałowym) oraz - z drugiej strony - emeryturę minimalną i system pomocy społecznej. Zachowany zostanie w pełni publiczny charakter instytucji obsługującej całość składki na wszystkie rodzaje ryzyk (ZUS), a instytucje drugiego filaru (fundusze emerytalne i zarządzające nimi towarzystwa emerytalne) będą publicznie regulowane i nadzorowane przez Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi. Żadna, powtarzam, żadna z kategorii społecznych i prawnych ubezpieczeń społecznych nie zostanie odrzucona, wbrew temu, co twierdzi artykuł, a częściowy powrót do kapitalizacji składki jest powrotem do źródeł ubezpieczeń społecznych, które długo opierały się na kapitalizacji składek. Co więc się zmieni? Ano coś, czego autor nie chce dostrzec: że w świetle postępującej niewydolności starych rozwiązań, czyli systemu monoubezpieczenia społecznego, prowadzącej do tego, że kategorie, o których pisze autor, stają się wyłącznie papierowe, zostanie nadana im rzeczywista, współczesna treść. Kategorie ubezpieczeń społecznych, o których pisze autor, w szczególności percepcja solidarności i wspólnego ryzyka, nie są w rzeczywistości stosowane w warunkach, w których składki na ubezpieczenie społeczne - w wyniku nieprzejrzystego wymieszania repartycji z redystrybucją - traktuje się jako podatki, a równocześnie występuje silna tendencja do unikania ich płacenia i do przechodzenia na emeryturę najwcześniej jak to możliwe. Publiczny charakter instytucji obsługującej system (ZUS) jest wyparty przez percepcję ZUS jako instytucji państwowej, niesamorządnej i pozbawionej osobowości prawnej. Wreszcie, gwarancje państwa uchodzą - słusznie - za czysto papierowe, w warunkach corocznego w latach 90. manipulowania podstawą wymiaru w związku z tym, że realne świadczenia spadły o 6 proc. w 1990 r. (oczywiście z uzasadnionych przyczyn, ale czego dotyczyła gwarancja?). Tak więc reforma w proponowanym kształcie stwarza warunki do nadania rzeczywistego znaczenia powyższym kategoriom, które - choć związane ze źródłami ubezpieczeń społecznych - w coraz mniejszym stopniu występują w polskim systemie ubezpieczeń społecznych, tak jak dzieje się we wszystkich krajach o monopolu filaru repartycyjnego. Artykuł zupełnie ignoruje, że większość wad obecnego systemu to wady dominacji repartycji w ogóle, a nie wady polskiej odmiany tego systemu. Porównać koszty i korzyści Nieporozumienie drugie: korzyści i koszty filaru kapitałowego. Filar kapitałowy przyniesie wyraźne korzyści uczestnikom systemu. Zwiększą się indywidualne oszczędności ludności, zmieni się także ich struktura w kierunku większego udziału oszczędności długookresowych. Oba te czynniki nie mogą nie przyspieszyć wzrostu gospodarczego. Międzynarodowa dywersyfikacja inwestycji funduszy emerytalnych, która z czasem będzie się zwiększać, umożliwi znacznie lepszą kontrolę ryzyka (m. in. dlatego, że makroekonomiczne szoki dotyczą różnych krajów w różnych okresach, a ludność różnych krajów starzeje się w różnym tempie). Długookresowe dane pokazują wyraźnie, że stopa zwrotu - przy obecnym poziomie rozwoju rynków finansowych, jakże różnym od tego, co widzieliśmy pięćdziesiąt, a nawet dwadzieścia lat temu - jest wyższa w filarze kapitałowym niż w filarze repartycyjnym. Artykuł całkowicie pomija te fakty. Koncentruje się natomiast na kosztach filaru kapitałowego. Rzeczywiście, koszty te będą najprawdopodobniej wyższe niż koszty w obecnym systemie ubezpieczenia społecznego. Nasz projekt wymienia wiele kroków, które będą podjęte w celu ich kontroli, przede wszystkim kosztów marketingu i sprzedaży (np. ograniczenie częstotliwości przechodzenia między funduszami, utrzymanie ZUS jako instytucji zbierającej składkę do obu filarów czy zakaz niektórych form akwizycji). Sedno sprawy jednak w porównaniu kosztów i korzyści, a nie w analizie samych kosztów. Dzisiejszy system bankowy w Polsce ma wyższe koszty administracyjne niż miał monobank piętnaście lat temu, ale korzyści w postaci sprawności działania systemu - nikt temu nie zaprzeczy - są o wiele wyższe. W dodatku koszty te - podobnie jak przy funduszach emerytalnych - w dużej części będą kosztami sektora prywatnego nie obciążającymi budżetu, a beneficjentami będą wszyscy obywatele. Ponadto, przytaczane przez autora koszty administracyjne obecnego systemu są sztucznie zaniżone, bo nie uwzględniają kosztów obsługi systemu ponoszonych przez pracodawców. Autor artykułu myli się w szczegółach dotyczących dodatkowych kosztów. Na przykład nie jest prawdą, że towarzystwa emerytalne będą mogły zlecać odpłatnie określone czynności zarządu osobom trzecim - będą one co najwyżej mogły powierzyć wyspecjalizowanemu podmiotowi prowadzenie indywidualnych kont. Nie jest prawdą, że upadłość towarzystwa emerytalnego kosztuje system, ponieważ wszystkie koszty będą pokrywane wyłącznie z majątku towarzystwa. Nie będzie problemem niejasność oferty firm ubezpieczeniowych, gdyż jedynym produktem oferowanym uczestnikom drugiego filaru będzie produkt prosty i jasny: emerytura dożywotnia. Nie jest prawdą, że koszty Urzędu Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi obciążą uczestników systemu - w drugim filarze pokryje je w całości budżet. Świadczenia będą rosły Nieporozumienie trzecie: "drastyczne obniżenie poziomu świadczeń" oraz "sprawiedliwość dla mniejszości społeczeństwa". Świadczenia nie ulegną obniżeniu, wręcz przeciwnie - będą rosły. Obniży się jedynie relacja świadczeń do płac, ale wyniknie to z realnego wzrostu płac, a nie spadku emerytur, które w naszych analizach były waloryzowane w stosunku do cen. Jeżeli chodzi o sprawiedliwość to - w istocie - w ujęciu koncepcji reformy za sprawiedliwe uznajemy wypłacenie takiej wielkości środków emerytalnych, jakie zostały przez jednostkę zgromadzone przez lata sumiennej pracy. Kwestią solidarności społecznej jest natomiast zapewnienie środków do życia tym, którzy z różnych względów nie byli zdolni do zapracowania na własną emeryturę. Wprowadzenie minimalnej emerytury, wypłacanej przez państwo, służyć ma właśnie zaspokojeniu tej potrzeby życia społecznego. To minimum będzie na tyle wysokie, na ile stać będzie społeczeństwo. Pozostawienie części środków najwyżej zarabiającym służyć ma ożywieniu ich aktywności gospodarczej, której efekty przynosić powinny wzrost zamożności całego społeczeństwa przez wzrost liczby miejsc pracy. Co do kwestii "rażąco wysokiego wartościowania ostatniej fazy zatrudnienia", to z przykrością stwierdzić musimy, iż ta część tekstu jest dowodem nieznajomości przez autora kategorii statystycznych i finansowych. Znaczny wzrost wielkości emerytury dla osób, które zdecydują się pracować dłużej, nie jest bowiem wynikiem arbitralnej decyzji państwa, od takich bowiem decyzji zreformowany system będzie wolny, ale wynikiem prostego rachunku: - z dwóch osób o tej samej długości życia z emerytury korzystać będzie dłużej ta, która pracowała krócej, a zatem mniejsza ilość zgromadzonych środków będzie musiała wystarczyć na większą liczbę lat, co w oczywisty sposób wpływa na wielkość otrzymywanych miesięcznie wypłat, - ze względu na naturę procentu składanego nawet ta sama wielkość środków inwestowana przez dłuższy okres przy tej samej stopie procentowej przynosi znacznie większy dochód, tak jak to się dzieje z oszczędnościami bankowymi; osoba, która dłużej powstrzyma się od konsumowania zgromadzonych oszczędności, uzyska po przejściu na emeryturę większą kwotę. Z tych powodów jedyny sprawiedliwy rachunek przyszłych należności emerytalnych, tj. rachunek aktuarialny, musi wartościować późne lata pracy wyżej. To liniowy sposób naliczania świadczeń jest gwałtem na naturze, zmuszającym pracowników do wcześniejszych emerytur wbrew ich woli i wbrew sprawiedliwości. O ekwiwalentności wkładu i zwrotu, której brak zarzuca nam autor opracowania, możemy więc mówić dopiero po powiększeniu zaoszczędzonych środków o dochód, jaki przynoszą dzięki wykorzystaniu ich przez system finansowy. Dalsze rozważania autora o "nowym podziale dóbr" są zatem całkowicie nieuprawnione, mogą natomiast służyć zaostrzeniu antagonizmów wokół reformy, wynikających z niezrozumienia lub nieznajomości jej zasad. Warto byłoby natomiast podkreślić, że tę reformę rzeczywiście robi elita z myślą o problemach, jakie mogą spotkać najuboższych, jeśli kroki zmierzające do zmiany obecnego systemu nie zostaną podjęte w najbliższej przyszłości. Elita poradziłaby sobie zapewne i bez reformy. Bezpieczne fundusze Nieporozumienie czwarte: przymus indywidualnego oszczędzania. Argumentacja artykułu prowadzona jest tak, jakby obecny system repartycyjny nie był przymusowy (a przecież jest), a wprowadzenie filaru obowiązkowych funduszy emerytalnych oznaczało wymuszenie ograniczenia konsumpcji. Tymczasem prawda jest taka, że w sferze obowiązkowego filaru ubezpieczeń zmieni się jedynie sposób zarządzania środkami, a nie ich forma czy wielkość. Zarówno składka, jak i sposób jej zbierania nie ulegną przecież zmianie. Istotne jest natomiast to, iż system stworzy motywacje i instrumenty do nadzorowania procesu zarządzania i dysponowania tymi środkami przez ich przyszłych odbiorców, co oznacza zaangażowanie w kontrolowanie ryzyka przyszłych świadczeń szerszych grup społecznych. Nie będzie możliwa utrata zgromadzonych w funduszach emerytalnych środków, gdyż te gwarantować będzie państwo. Zbankrutować natomiast może, tracąc jedynie własne środki, prywatne towarzystwo emerytalne, i to wskutek przekazania własnego kapitału na niedobór wynikający z niższych w porównaniu z innymi funduszami dochodów. Ryzykiem motywującym je do bardziej intensywnych wysiłków objęte są zatem niemal wyłącznie towarzystwa emerytalne, a nie uczestnicy funduszów emerytalnych. Ewentualne straty tych ostatnich polegać mogą jedynie na uzyskaniu średniego, a nie najwyższego zwrotu z zainwestowanych składek. Wypłacalność funduszy gwarantowana będzie przez sponsorowany przez wszystkie towarzystwa fundusz gwarancyjny oraz w ostatecznej instancji przez państwo. Projekt reformy - podkreślam dobitnie - to nie po prostu wprowadzanie przymusu indywidualnego oszczędzania. Projekt nie odrzuca kategorii wspólnoty ryzyka, solidarności, samorządności itd., nadaje im natomiast bardziej nowoczesny wymiar, pozwalający na indywidualne włączenie się do procesu zarządzania środkami. System będzie bardziej bezpieczny dzięki temu, że środki na starość gromadzone będą w co najmniej dwóch instytucjach (ZUS i obowiązkowy fundusz emerytalny) i że możliwa będzie osobista kontrola nad sposobem ich zarządzania. Grozi bankructwo Nieporozumienie piąte: brak konieczności zmian. Dokument przedstawiony przez Biuro Pełnomocnika dotyczy koncepcji zmian w systemie zabezpieczeń społecznych. Pisanie kolejnego dokumentu potwierdzającego niewydolność obecnego systemu byłoby o tyle bezcelowe, że o jego rychłym bankructwie świadczą powszechnie dostępne prognozy demograficzne oraz deficyt ZUS widoczny w kolejnych ustawach budżetowych, sztucznie obniżany - słusznym skądinąd - przesunięciem wypłat zasiłków rodzinnych poza ZUS. W tym kontekście argumenty o niesprawiedliwości i arbitralności obecnego systemu, cytowane przez autora za naszym opracowaniem, wydają się stosunkowo mało istotne. Zarzucając nam nadmierne uleganie "kampanii na temat rzekomej niewydolności i bankructwa ZUS", autor nie proponuje wyliczeń, które wskazywałyby na nieprawdziwość tych argumentów. Tymczasem z całą odpowiedzialnością twierdzimy, że przy obecnych warunkach, aby zbilansować system, bez radykalnej zmiany jego konstrukcji, należałoby podnosić udział wydatków państwowych na emerytury i renty w produkcie krajowym brutto aż do poziomu ok. 22 proc., a składkę na emerytury i renty do ponad 55 proc. funduszu płac. Swojej opinii o możliwości zbilansowania systemu "przez dokonanie istotnych korekt w jego ramach, z uwzględnieniem demograficznej komponenty" autor nie popiera żadnymi przykładami, których, nawiasem mówiąc, bylibyśmy niezmiernie ciekawi. Korzyści filaru kapitałowego dla wzrostu gospodarczego są przez autora całkowicie pomijane. Projekt reformy został poddany ocenie ekspertów, aby usunąć jego ewentualne niedoskonałości, i przedstawić do wdrożenia taki, który zapewni bezpieczną przyszłość milionom odchodzących na emerytury Polaków za pięćdziesiąt, a nie pięć lat. Nie straszyć juntą Nieporozumienie szóste: nadużycie przykładu chilijskiego. W swojej krytyce projektu reformy autor sięga po przykład chilijski, oczekując zapewne, iż będzie to ostateczny argument przekreślający zarówno jej sens ekonomiczny, jak i społeczny. Trzeba przyznać, iż w społeczeństwie polskim ze względu na doświadczenia stanu wojennego jest to argument niezwykle silnie oddziałujący na emocje. Warto też pamiętać, że obalenie lewicowego rządu Allende przez prawicową juntę Pinocheta było przez lata wykorzystywane do własnych celów przez propagandę gierkowską. Posługiwanie się nim w celach demagogicznych jest na dodatek o tyle łatwe, że ze względu na położenie geograficzne Chile i niewielkie znaczenie tego państwa dla kontaktów gospodarczych i politycznych Polski wiedza o nim jest, niestety, bardzo mała. Aby ostatecznie skończyć ze straszeniem przyszłych emerytów juntą chilijską, chciałbym przypomnieć autorowi artykułu oraz wszystkim tym, którzy zbyt łatwo po argument ten sięgają, że: - w istocie reformę emerytur w Chile wprowadzono na podstawie prac wąskiej grupy ludzi, początkowo wbrew wojskowym i przy rosnącym poparciu społecznym. Porównywanie tej sytuacji z Polską nie ma jednak sensu, gdyż sytuacja gospodarcza, w jakiej znajdowało się wówczas Chile, była znacznie gorsza niż obecnie w Polsce. Nie zmienia to faktu, że reforma chilijska postrzegana jest pozytywnie przez społeczeństwo tego kraju i że stała się bodźcem do rozwoju systemu finansowego oraz przyspieszenia wzrostu gospodarczego, dając podstawę dla wzrostu zamożności całego społeczeństwa. Statystycznie rzecz biorąc, dochód narodowy na mieszkańca Chile jest, nawiasem mówiąc, prawie 2-krotnie wyższy niż na przeciętnego mieszkańca Polski. Wyższe są także w porównaniu z Polską wskaźniki chilijskiego poziomu wykształcenia i zdrowotności społeczeństwa; - żadne z państw reformujących systemy emerytur, w tym państwa Ameryki Łacińskiej, nie skopiowały systemu chilijskiego, głównie ze względu na istniejące w nich odmienności instytucjonalne i ogólnogospodarcze. W Argentynie, Peru, Kolumbii czy ostatnio w Meksyku reformę wprowadzono w warunkach demokratycznych i z dużymi zmianami w stosunku do pierwowzoru chilijskiego. Wspólnym mianownikiem było jedynie trzymanie się po raz pierwszy zastosowanej w Chile idei wiązania wypłat emerytalnych z indywidualną aktywnością zawodową oraz angażowanie sektora prywatnego do zarządzania środkami emerytalnymi. Reformy podobnego typu - jak podkreślałem wcześniej - wprowadziły już lub rozpoczęły ich wdrażanie nie tylko znacznie bardziej rozwinięte gospodarczo od Polski kraje takie jak Szwajcaria, Holandia, Australia, Singapur, ale także bliskie nam Węgry czy Łotwa. Sądzę, że uczciwe byłoby określanie projektu reformy systemu zabezpieczeń społecznych w Polsce mianem syndromu węgierskiego lub szwajcarskiego. Byłoby to bliższe prawdy, zważywszy, iż zarówno w tych państwach, jak i w Polsce reformy te odbywają się w warunkach demokratycznego państwa prawa, a nie wojskowej dyktatury. Na co nas stać Nieporozumienie siódme: problemy okresu przejściowego. Zgadzam się z autorem, że konieczność sfinansowania reformy jest najtrudniejszym jej elementem. Gdyby nie ograniczenia finansowe, które w ujęciu makrogospodarczym przekładają się na ograniczenia budżetowe i równowagę gospodarczą, nasza skłonność do obdarowywania wszystkich zainteresowanych jak najwyższymi świadczeniami byłaby znacznie większa. Faktem jest jednak, że cała koncepcja reformy zbudowana została na bazie tego, na co jako społeczeństwo możemy sobie pozwolić, czyli na ile nas stać. Nie bez znaczenia jest tu moment rozpoczęcia reformy - dzięki korzystnym tendencjom gospodarczym w Polsce (wzrost związany z efektami reform gospodarczych) i na świecie oraz ciągle jeszcze dostępnym zasobom prywatyzacyjnym stać nas przez najbliższe kilka lat na trochę więcej, niż byłoby to możliwe w innych warunkach. Dzięki temu obciążenia, jakim podlegać będzie pokolenie dzisiejszych czterdziesto- i pięćdziesięciolatków będą mniejsze niż te, jakie musieliby ponieść przy braku lub odkładaniu reform, tzn. niska emerytura w przyszłości i obciążenie ich dzieci (czyli pokolenia, które moralnie będzie zobowiązane do pomocy niepracującym rodzicom) podwójnymi kosztami reform. Nie śmiemy twierdzić, że jest to sprawiedliwe, ale po prostu sprawiedliwsze. Nasze poczucie sprawiedliwości wzmacnia fakt, iż racjonalizacja obecnego systemu nie polega na obniżaniu świadczeń, ale przede wszystkim na uszczelnianiu systemu, czyli budowaniu motywacji dla czarnej i szarej strefy gospodarki do ujawniania swoich dochodów i płacenia składek na świadczenia, z których i tak przecież będą w takiej czy innej formie korzystać. Za niesprawiedliwe uważamy bowiem uchylanie się od pełnego ujawniania dochodów i płacenia składek, gdy każdemu przysługuje minimalna emerytura i opieka zdrowotna. Niezbędne ustawy Nieporozumienie ósme: aspekty konstytucyjne i polityczne. Realizacja projektu reformy, przez wielu ekspertów ocenianego jako kompetentny i profesjonalny, wymaga uchwalenia przez Sejm 6-7 nowych ustaw i nowelizacji kilkunastu. Wszystkich tych potrzeb jesteśmy świadomi i zarówno my jako autorzy, jak i polskie organa legislacyjne nie ignorują ich. Kalendarz prac, jaki sobie założyliśmy, zakładał przygotowanie najpierw ustawy o wykorzystaniu wpływów z prywatyzacji części mienia Skarbu Państwa w celu wsparcia reformy systemu ubezpieczeń społecznych oraz ustawy o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych jako tych, które umożliwią stworzenie podstaw materialnych reformy i pozwolą podjąć niezbędne przygotowania zaangażowanym w nie instytucjom, takim jak banki, firmy ubezpieczeniowe, fundusze inwestycyjne, instytucje nadzorcze itd. To dobrze, że Rada Ministrów przyjęła już te projekty ustaw. Inwestycje niezbędne do zarządzania środkami emerytalnymi są kosztowne i najwyższy czas, aby zainteresowane nimi instytucje rozpoczęły przygotowania. Gotowa jest już ustawa o pracowniczych programach emerytalnych. Przygotowuje się ustawę o systemie ubezpieczeń społecznych oraz kilka innych nowelizacji i zmian. Kwestie przystawalności projektu reformy do zasad konstytucyjnych wymagają nowoczesnego spojrzenia na to, czym jest zabezpieczenie społeczne. Jak podkreśliliśmy wcześniej, sposób, w jaki autor opracowania postrzega tradycyjne kategorie ubezpieczenia społecznego, odpowiada nie tyle zasadom prawnym, ile nawykom nabytym podczas propagandy (a nie praktyki!) państwa socjalistycznego w Polsce. Reforma, co należy jeszcze raz podkreślić, zmienia sposób zarządzania składką na ubezpieczenie społeczne, a nie składkę czy jej formę prawną. Wątpliwości autora można porównać z rozważaniem, czy sklep, który został sprywatyzowany i wyposażony w nowoczesne kasy fiskalne, przestał być sklepem i czy zakłóca to umowę sprzedaży w ujęciu kodeksu cywilnego. Zdumiewające wydaje się rozczarowanie autora unikaniem przez obecny rząd wciągania reformy w "przedwyborcze debaty i walki". Gdyby takim debatom poddany był swego czasu program Balcerowicza, to jeszcze do dziś kupowalibyśmy buty na kartki i chleb spod lady. Na szczęście i wówczas, i dziś ekipy rządzące oraz elity polityczne mają dość odpowiedzialności za państwo i jego stan w długim okresie, aby uznać, że reforma jest konieczna i że podlegać powinna najpierw analizie ekonomicznej, a nie politycznym przepychankom. I to jest chyba piękne w "polskim surrealizmie politycznym", że kłócimy się o rzeczy drobne, natomiast w sprawach naprawdę ważnych stać nas na dojrzałość i rozwagę. A propos lewicowości i polityki: czy autor dostrzegł, że obecny system emerytalny zawiera w sobie ukrytą redystrybucję od biednych do bogatych, ponieważ to bogaci jako żyjący dłużej korzystają z "uwspólnienia" ryzyka? Czy autor zauważa, że niebranie pod uwagę składek z wczesnego okresu kariery zawodowej uderza w niżej zarabiających, którzy zazwyczaj mają mniej lat spędzonych w szkole? Czy nie jest zrozumiałe, że każdy rząd wrażliwy na bezzasadność tego typu ukrytej redystrybucji, usiłowałby ją usunąć? Co na świecie Nieporozumienie dziewiąte: my a inni. Omawiany artykuł zdaje się traktować kierunek polskich zmian jako idiosynkratyczne dziwactwo. Chociaż polski program reform wynika wyłącznie z polskich uwarunkowań wewnętrznych, nie jest bezzasadne rozejrzenie się wokół siebie. Co dzieje się wokół nas w kwietniu 1997 r.? Oto na Węgrzech, rządzonych przez sojusz zreformowanej Węgierskiej Partii Socjalistycznej oraz Partii Wolnych Demokratów, przedkładany jest właśnie do parlamentu pakiet ustaw wprowadzających nowy wielofilarowy system emerytalny z drugim filarem w postaci powszechnych obowiązkowych, otwartych, konkurujących ze sobą funduszy emerytalnych. Oto w Szwecji jesteśmy w przededniu wprowadzenia systemu emerytalnego, zawierającego także filar kapitałowy, oraz ścisły związek składki i świadczenia w filarze repartycyjnym (w postaci tego, co w naszym projekcie nazwaliśmy "kapitałem uprawnień emerytalnych"). Oto na Łotwie - gdzie system kapitałowych uprawnień emerytalnych działa już pełną parą - wprowadza się filar powszechnych funduszy kapitałowych. Oto w Szwajcarii, Danii, Holandii, Wielkiej Brytanii czy Australii dominują powszechne ubezpieczenia kapitałowe (tj. grupujące co najmniej 70 proc. siły roboczej), a w niektórych wypadkach (Szwajcaria, Australia) obowiązkowe kapitałowe systemy zabezpieczenia na starość. Oto w przynajmniej sześciu krajach Ameryki Łacińskiej działają systemy oparte na przymusowej kapitalizacji całości (Chile) lub części składki. Oto w Stanach Zjednoczonych Doradczy Panel Prezydenta ds. Reformy Ubezpieczeń Społecznych proponuje wprowadzenie systemu trójfilarowego à la rozwiązania latynoamerykańskie... Nie dlatego robimy reformy, ponieważ robią je inni. Powinniśmy jednak dobrze wiedzieć, co i dlaczego robią inni, aby nie powielić cudzych błędów i czerpać z innych doświadczeń tylko to, co wzbogaca nasz program. Komu służą reformy Nieporozumienie dziesiąte: cele i beneficjenci reform. Kolejnym przykładem problemów autora omawianego artykułu z podstawowymi kategoriami ekonomicznymi i finansowymi jest zarzut, iż jedyny cel reform jest natury fiskalnej. Oczywiście, że cały wysiłek podejmowany jest po to, aby w przyszłości za emerytury nie płacić głębokim deficytem budżetowym i okradającą nas wszystkich inflacją. Fundusze emerytalne nie będą natomiast źródłem finansowania deficytu, ale źródłem finansowania prywatnych inwestycji i rozwoju gospodarczego. Gromadzone przez fundusze środki będą bowiem za pośrednictwem systemu finansowego, a więc przez kredyt bankowy i hipoteczny, inwestycje w akcje i obligacje, zasilać wzrost gospodarczy. Część tych środków, zgodnie zresztą z normami ostrożnościowymi obowiązującymi w najbardziej rozwiniętych systemach finansowych, będzie inwestowana w rządowe papiery wartościowe jako najbezpieczniejszą formę lokat; cześć będzie też zapewne inwestowana za granicą w celu dywersyfikacji ryzyka. Jest natomiast całkowitą nieprawdą, że fundusze emerytalne będą zobowiązane do inwestowania w dłużne papiery Skarbu Państwa. Nie wiedzieć czemu, do beneficjentów reformy ubezpieczeń w Polsce autor wciągnął także instytucje międzynarodowe, przedstawiane w tonie żądnych krwi bestii. Warto więc przypomnieć, że Polska jest członkiem założycielem tych instytucji, ma w nich swoich przedstawicieli i systematycznie wpłaca statutowe składki na finansowanie ich działalności. Od kiedy mamy w Polsce zrównoważony bilans płatniczy, prawie nie korzystamy z pomocy finansowej tych instytucji, dlatego ich wskazania mają jedynie charakter doradczy, a nie warunkowy. Korzystanie z rad specjalistów Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego nie wydaje się zresztą zbytnio nierozważne, jeśli wziąć pod uwagę, iż instytucje te zatrudniają fachowców z całego świata, którzy pracując w różnych krajach, mają unikatową możliwość poznania i wymiany najlepszych doświadczeń gospodarczych krajów, z jakimi się w swojej codziennej pracy stykają. I wreszcie ostatnia uwaga, w imię pamięci nieodżałowanego autora "Bambini di Praga". Instytucje i rozwiązania krytykowane przez autora są tworzone właśnie po to, aby nie było wolnego pola dla oferujących złudzenia aferzystów. Mam nadzieję, że nadchodzi czas przejścia od etapu konieczności polemiki z tymi, którzy wciąż oferują polskim przyszłym emerytom złudzenia dnia wczorajszego, do etapu wspólnej pracy nad zapewnieniem jak najwyższej jakości projektowanych rozwiązań. Autor jest dyrektorem Biura Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego
artykuł "Kosztowna prywatyzacja ryzyka starości" dotyczył krytyki dokumentu powstałego w kierowanym przeze mnie Biurze Pełnomocnika Rządu ds. Reformy Zabezpieczenia Społecznego, chciałbym ustosunkować się do zawartych w nim ocen i interpretacji. systemy społecznych ubezpieczeń emerytalnych oparte na monopolu czy zdecydowanej dominacji filaru repartycyjnego przeżywają głęboki ogólnoświatowy kryzys. Brak daleko idących reform w dziedzinie emerytur grozi ich bankructwem i kompromitacją państwa. Przygotowany w Biurze Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego projekt reform jest odpowiedzią na narastające szybko zagrożenie kompromitacji systemu emerytalnego. Nieporozumienie pierwsze: czym jest ubezpieczenie społeczne na wypadek starości? Nie jest prawdą że reforma zlikwiduje ubezpieczenie społeczne. Zreformowany system emerytalny pozostanie systemem ubezpieczenia społecznego. Utrzymany zostanie obowiązkowy charakter udziału. Istnieć będą rzeczywiste gwarancje i solidarność ubezpieczonych Zachowany zostanie w pełni publiczny charakter instytucji obsługującej całość składki na wszystkie rodzaje ryzyk (ZUS). Nieporozumienie drugie: korzyści i koszty filaru kapitałowego. Filar kapitałowy przyniesie wyraźne korzyści uczestnikom systemu. Zwiększą się indywidualne oszczędności ludności, dywersyfikacja inwestycji funduszy emerytalnych umożliwi lepszą kontrolę ryzyka,stopa zwrotu jest wyższa w filarze kapitałowym niż w filarze repartycyjnym.. Nieporozumienie trzecie: "drastyczne obniżenie poziomu świadczeń" oraz "sprawiedliwość dla mniejszości społeczeństwa". Świadczenia nie ulegną obniżeniu, wręcz przeciwnie - będą rosły. Obniży się jedynie relacja świadczeń do płac. w ujęciu koncepcji reformy za sprawiedliwe uznajemy wypłacenie takiej wielkości środków emerytalnych, jakie zostały przez jednostkę zgromadzone . Kwestią solidarności społecznej jest natomiast zapewnienie środków do życia tym, którzy z różnych względów nie byli zdolni do zapracowania na własną emeryturę.. Nieporozumienie czwarte: przymus indywidualnego oszczędzania. w sferze obowiązkowego filaru ubezpieczeń zmieni się jedynie sposób zarządzania środkami, a nie ich forma czy wielkość. Zarówno składka, jak i sposób jej zbierania nie ulegną zmianie. Nie będzie możliwa utrata zgromadzonych w funduszach emerytalnych środków, gdyż te gwarantować będzie państwo. Wypłacalność funduszy gwarantowana będzie przez sponsorowany przez wszystkie towarzystwa fundusz gwarancyjny oraz w ostatecznej instancji przez państwo. System będzie bardziej bezpieczny dzięki temu, że środki na starość gromadzone będą w co najmniej dwóch instytucjach (ZUS i obowiązkowy fundusz emerytalny) . Nieporozumienie piąte: brak konieczności zmian. z całą odpowiedzialnością twierdzimy, że przy obecnych warunkach, aby zbilansować system, bez radykalnej zmiany jego konstrukcji, należałoby podnosić udział wydatków państwowych na emerytury i renty w produkcie krajowym brutto aż do poziomu ok. 22 proc., a składkę na emerytury i renty do ponad 55 proc. funduszu płac. Swojej opinii o możliwości zbilansowania systemu "przez dokonanie istotnych korekt w jego ramach, z uwzględnieniem demograficznej komponenty" autor nie popiera żadnymi przykładami. Projekt reformy został poddany ocenie ekspertów, aby usunąć jego ewentualne niedoskonałości, i przedstawić do wdrożenia taki, który zapewni bezpieczną przyszłość milionom odchodzących na emerytury Polaków za pięćdziesiąt, a nie pięć lat. Nieporozumienie szóste: nadużycie przykładu chilijskiego.W swojej krytyce projektu reformy autor sięga po przykład chilijski. Aby skończyć ze straszeniem przyszłych emerytów juntą chilijską, chciałbym przypomnieć, że reforma chilijska postrzegana jest pozytywnie przez społeczeństwo tego kraju i że stała się bodźcem do rozwoju systemu finansowego oraz przyspieszenia wzrostu gospodarczego. żadne z państw reformujących systemy emerytur nie skopiowały systemu chilijskiego ze względu na istniejące w nich odmienności instytucjonalne i ogólnogospodarcze. Reformy podobnego typu wprowadziły już lub rozpoczęły ich wdrażanie nie tylko znacznie bardziej rozwinięte gospodarczo od Polski kraje , ale także bliskie nam Węgry czy Łotwa. Sądzę, że uczciwe byłoby określanie projektu reformy systemu zabezpieczeń społecznych w Polsce mianem syndromu węgierskiego lub szwajcarskiego. Byłoby to bliższe prawdy, zważywszy, iż zarówno w tych państwach, jak i w Polsce reformy te odbywają się w warunkach demokratycznego państwa prawa, a nie wojskowej dyktatury. Nieporozumienie siódme: problemy okresu przejściowego. konieczność sfinansowania reformy jest najtrudniejszym jej elementem. cała koncepcja reformy zbudowana została na bazie tego, na co jako społeczeństwo możemy sobie pozwolić. Nie bez znaczenia jest tu moment rozpoczęcia reformy - dzięki korzystnym tendencjom gospodarczym w Polsce (wzrost związany z efektami reform gospodarczych) i na świecie oraz ciągle jeszcze dostępnym zasobom prywatyzacyjnym stać nas przez najbliższe kilka lat na trochę więcej. Dzięki temu obciążenia, jakim podlegać będzie pokolenie dzisiejszych czterdziesto- i pięćdziesięciolatków będą mniejsze niż te, jakie musieliby ponieść przy braku lub odkładaniu reform. Nie jest to sprawiedliwe, ale po prostu sprawiedliwsze. Nieporozumienie ósme: aspekty konstytucyjne i polityczne. Realizacja projektu reformy wymaga uchwalenia przez Sejm 6-7 nowych ustaw i nowelizacji kilkunastu. Zdumiewające wydaje się rozczarowanie autora unikaniem przez obecny rząd wciągania reformy w "przedwyborcze debaty i walki". ekipy rządzące oraz elity polityczne mają dość odpowiedzialności za państwo i jego stan w długim okresie, aby uznać, że reforma jest konieczna i że podlegać powinna analizie ekonomicznej, a nie politycznym przepychankom Nieporozumienie dziewiąte: my a inni. polski program reform wynika wyłącznie z polskich uwarunkowań wewnętrznych. Nie dlatego robimy reformy, ponieważ robią je inni. Powinniśmy jednak dobrze wiedzieć, co i dlaczego robią inni, aby nie powielić cudzych błędów. Nieporozumienie dziesiąte: cele i beneficjenci reform. cały wysiłek podejmowany jest po to, aby w przyszłości za emerytury nie płacić głębokim deficytem budżetowym. Fundusze emerytalne nie będą natomiast źródłem finansowania deficytu, ale źródłem finansowania prywatnych inwestycji i rozwoju gospodarczego.
Polska wyglądałaby dzisiaj nie gorzej bez związku, który powstał w sierpniu 1980 roku A gdyby "Solidarność" nie powstała... Wszystko wskazuje na to, że 23 września 2001 roku, a więc w dniu wyborów do parlamentu, nastąpi trzecia - i chyba już ostateczna - klęska polityczna ruchu solidarnościowego. Trudno nie zauważyć, że w dużym stopniu będzie to "zasługa" rządu AWS - UW, a później rządu samej AWS i jej premiera Jerzego Buzka. Z pewnością w momencie wrześniowej klęski rozlegną się głosy o niewdzięczności Polaków wobec solidarnościowych reformatorów i o naszej krótkiej pamięci. Głosy, które grozić będą powrotem komunizmu. Być może w wymiarze medialnym będzie tylko trochę mniej histerii niż w 1993 roku - kiedy ruch solidarnościowy poniósł swoją drugą klęskę, a władza przeszła w ręce koalicji SLD - PSL. Zbliżające się milowymi krokami ostateczne zejście ruchu solidarnościowego z polskiej sceny politycznej spowoduje, że niedługo zaczną ukazywać się liczne wypowiedzi o historycznej roli "Solidarności" w obaleniu komunizmu w Europie, a także podnoszące jej udział w odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Ja chciałbym jedynie zastanowić się, czy historia naszego kraju wyglądałaby inaczej, gdyby "Solidarność" w ogóle nie powstała. Wiem, że brzmi to dość prowokacyjnie, ale od tego rodzaju rozważań nie uciekniemy. Nie było historycznej konieczności Nie było żadnego determinizmu w narodzinach NSZZ "Solidarność". Jak zwykle w procesach historycznych więcej tu było przypadku niż zaplanowanej ludzkiej działalności. Żądanie powstania niezależnego ruchu związkowego sformułowane zostało przecież przez strajkujących w trakcie wydarzeń grudniowych w 1970 roku, a nie dopiero w sierpniu 1980 roku. Nie brzmiało ono co prawda tak klarownie jak postulat nr 1 gdańskiego Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, ale jego sens był oczywisty. Przez moment nawet mogło wydawać się, że Edward Gierek wyrazi zgodę na pewne usamodzielnienie się istniejącego ruchu związkowego. W stoczniach Szczecina i Gdańska odbyły się na początku 1971 roku demokratyczne wybory do zakładowych organizacji związkowych, ale na tym się skończyło. Później rozpoczęły się policyjne represje wobec niezależnych działaczy związkowych. Pogrudniowej ekipie nie starczyło chyba politycznej wyobraźni, aby kontynuować związkowy eksperyment. Można się zastanawiać, czy gdyby Gierek zdecydował się na związkowy eksperyment, w ogóle doszłoby dziesięć lat później do powstania NSZZ "Solidarność". Może już na początku lat siedemdziesiątych ewolucyjnie doszłoby do uformowania niezależnego ruchu związkowego? Nie towarzyszyłby mu co prawda żaden szczególny mit, ale może dzięki temu działacze odnowionego - względnie nowego - ruchu związkowego mogliby skuteczniej reprezentować pracowników. Mogłoby jednak być też tak, że odnowiony w wyniku wydarzeń grudniowych ruch związkowy zostałby zmieciony przez strajkujących w sierpniu 1980 roku. O powstaniu NSZZ "Solidarność" nie przesądził również wybuch strajku w Stoczni Gdańskiej 14 sierpnia 1980 roku. Dwa dni potem Lech Wałęsa ogłosił bowiem jego zakończenie i gdyby wieczorem 16 sierpnia służby porządkowe wkroczyły na teren stoczni - akcja strajkowa z pewnością by wygasła. Jeszcze większym zagrożeniem powstania niezależnego ruchu związkowego była misja wicepremiera Tadeusza Pyki, który z polecenia Gierka zjawił się w Gdańsku. Celem jego misji było zawarcie porozumień z poszczególnymi komitetami strajkowymi - z pominięciem MKS. I rzeczywiście kilka takich porozumień - z największymi, oprócz Stoczni Gdańskiej, zakładami pracy - udało mu się wynegocjować. W efekcie ich realizacji nastąpiłaby odnowa ruchu związkowego, ale bez powoływania nowych struktur związkowych. Ale ku zdziwieniu wszystkich zainteresowanych porozumienia wynegocjowane przez Pykę nie zostały zaaprobowane przez rząd i Biuro Polityczne KC PZPR. W ten sposób została otwarta droga do powstania niezależnego ruchu związkowego. Warto zauważyć, że nawet podpisanie Porozumień Sierpniowych nie przesądziło jeszcze ostatecznie o powstaniu NSZZ "Solidarność". Przyjęte w porozumieniu szczecińskim sformułowania nie mówią przecież o powstaniu nowego ruchu związkowego. Zakładają raczej "samorządne" przekształcenia istniejących związków zawodowych. Miał być jednak zachowany "socjalistyczny charakter" odnowionego ruchu związkowego. O powstaniu nowego ruchu związkowego mówiło jasno Porozumienie Gdańskie, ale miało ono wyraźnie ograniczony zasięg terytorialny - ma obowiązywać "w skali Wybrzeża". Ostateczna decyzja o powstaniu NSZZ "Solidarność" zapada dopiero 17 września 1980 roku w Gdańsku na spotkaniu przedstawicieli wszystkich MKZ. Początkowo nie jest do takiego rozwiązania przekonany Lech Wałęsa ani nikt z gdańskiego MKS. Sprawę przesądza dopiero wystąpienie Jana Olszewskiego, a szczególnie wywód Karola Modzelewskiego, który również jest autorem nazwy nowej organizacji związkowej. Nowy ruch związkowy staje się od samego początku scentralizowaną organizacją, z silnym kierownictwem, o terytorialnej, a nie branżowej strukturze, co jest charakterystyczne dla partii politycznych, a nie związków zawodowych. Widać zatem, że nie było żadnego determinizmu w powstaniu NSZZ "Solidarność". Gdyby Gierek realizował dalej swój eksperyment związkowy, gdyby władza - zgodnie z zawartym porozumieniem - nie pozwoliła na zawiązanie się 16 sierpnia 1980 roku w Stoczni Gdańskiej strajku solidarnościowego, gdyby władze w Warszawie wyraziły zgodę na porozumienia zawarte przez Pykę, gdyby zrealizowano zapisy porozumień sierpniowych, nowy ruch związkowy albo wcale by nie powstał, albo przybrałby zupełnie inną postać. Miejsce "S" w najnowszych dziejach Polski NSZZ "Solidarność" jednak powstał i od samego początku stał się wielofunkcyjnym ruchem społecznym, a nie tylko związkiem zawodowym, opanowanym wkrótce przez prącą do władzy utopię. I dlatego nie mógł wywrzeć istotnego wpływu na losy naszego kraju. A jednak nawet przeciwnicy wyolbrzymiają znaczenie związku dla najnowszych dziejów Polski. Wojciech Pielecki, obecny redaktor naczelny "Trybuny", pisał w dwudziestą rocznicę strajków sierpniowych: "Jedno jest jednak pewne - bez Sierpnia 1980 nasze losy narodowe, losy Europy potoczyłyby się inaczej. Być może ostatecznie z podobnym rezultatem, ale na pewno później. Co każdy przyznać musi, nawet jeśli nadal jest niechętny tej zmianie". Otóż wcale tak nie jest. Losy Polski, nie mówiąc o Europie, potoczyłyby się dokładnie tak samo, gdyby NSZZ "Solidarność" w ogóle nie powstał. Udział nowego ruchu związkowego w procesie dekomunizacji Polski polega przede wszystkim na odebraniu robotnikom prawa weta wobec zmian cen żywności. Stałoby się to i bez udziału "Solidarności", gdyż wymagał tego interes, ulegającej transformacji, gospodarki, o czym przesądziły decyzje rządu Mieczysława F. Rakowskiego. Podobnie zresztą nieistotny jest wpływ "Solidarności" na odzyskanie przez Polskę niepodległości, co jest wynikiem raczej przegrania przez Związek Sowiecki "zimnej wojny" z Zachodem niż nieudolnych przygotowań podziemia solidarnościowego do wybuchu strajku generalnego w Polsce. Niezwykle trafnie o roli "Solidarności" w najnowszej historii Polski pisze Andrzej Werblan: "Kariera polityczna polskiej »Solidarności« nie polegała na tym, że była ona ruchem zdolnym obalić »światowy komunizm«. Owszem »S« w 1980 r. wybuchła z siłą pożaru, po trosze dlatego, że Polska była państwem już w znacznej mierze zliberalizowanym. Ale pożar ten szybko się wypalał i po 16 miesiącach w momencie wprowadzania stanu wojennego zaplecze społeczne »S« bardzo się skurczyło. Karierę polityczną »Solidarność« zawdzięcza głównie czasowi historycznemu, w który się »wstrzeliła«. Wyrosła w końcowej fazie »zimnej wojny«, kiedy system pojałtański już się załamywał. Była na miejscu, gdy przy Okrągłym Stole trzeba było negocjować warunki oraz tryb dostosowania Polski do zmienionej sytuacji geopolitycznej, zgodnie z życzeniami głównych dyrygentów tej zmiany, a więc pokojowo i ewolucyjnie. To wielka zasługa, ale warto pamiętać, że w innych państwach regionu sprawy potoczyły się mniej więcej podobnie, niezależnie od siły ruchów opozycyjnych. Inaczej, bo krwawo, rozgrywał się przewrót w Rumunii i Albanii oraz rozpad Jugosławii. Interesujące, że wszystkie te państwa już przed laty uniezależniły się od ZSRR". Trwałe efekty Tak więc kolejny raz mogę stwierdzić, że gdyby "Solidarność" nie powstała, Polska na przełomie tysiącleci z pewnością wyglądałaby co najmniej tak samo. Z opinią tą zgadza się Paweł Śpiewak, który w dyskusji redakcyjnej "Res Publiki" pytał retorycznie: "A co by było, gdyby nie było »S«? Czy stałoby się co innego, niż się stało?". I odpowiada: "Zostały na pewno dwa trwałe elementy, co dowodzi, że »S« ma dzieci. Pierwszy to pojawienie się autentycznych liderów politycznych nie tylko ze środowiska intelektualnego. (...) Drugi to fakt, że rok 1980 był końcem komunizmu, nastąpiła kompletna delegitymizacja tego systemu. Te dwa skutki pozostały, natomiast ani wymiar obywatelski, ani wymiar etyczny nie pozostał". Rzeczywiście, po "Solidarności" pozostały trwałe efekty w polskim życiu publicznym, ale zazwyczaj są one oceniane dość negatywnie. Premier Mieczysław F. Rakowski twierdzi: "Pochwała strajków lat 80. obróci się przeciwko każdej władzy". Trafnie uogólni tę opinię generał Wojciech Jaruzelski, który pisze o działaniach "Solidarności": "Wnosi się do społeczeństwa poglądy anarchistyczne - zaszczepia postawy, które w sposób trwały godzą w stabilność państwa". Nawet premier Jan Krzysztof Bielecki dochodzi do wniosku, że udziałem związku "jest zanarchizowanie społeczeństwa". I dalej rozbrajająco konstatuje, że "my nic nie mieliśmy społeczeństwu do zaproponowania". Edmund Mokrzycki, współczesny polski socjolog, dowodzi, że w latach dziewięćdziesiątych nastąpiło swoiste uprawomocnienie - kosztem rozwiązań właściwych dla państwa prawa - solidarnościowego anarchizmu z lat osiemdziesiątych, czego dowodem jest chociażby bezkarność Andrzeja Leppera, lidera "Samoobrony", czy wyczyny NSZZ "Solidarność" z okresu rządów SLD - PSL. Ostateczny upadek komunizmu w 1989 roku niczego tu nie zmienił. Ukształtował się bowiem równoległy do rozwiązań przewidywanych przez prawo "z natury rzeczy system rewolucyjny - odrzucał zasady poprawności proceduralnej w imię racji nadrzędnych", zabarwionych mocno radykalizmem społeczno-gospodarczym. Czyżby to Lepper miał stać się spadkobiercą solidarnościowych ideałów? A to byłby paradoks polskiej historii. Rząd Buzka a ostateczna klęska ruchu solidarnościowego Niezależny ruch związkowy powstał w Polsce w atmosferze rozbudzonego radykalizmu społeczno-gospodarczego. Do czasu ostatecznego sformułowania utopii samorządnej Rzeczypospolitej obcy był jednak "Solidarności" radykalizm polityczny. Przyjęcie na oliwskim zjeździe związkowej utopii powoduje, że zamiast związku zawodowego mamy do czynienia z wielozadaniowym ruchem społecznym. Utopia samorządnej Rzeczypospolitej, której sednem jest zasada powszechnego samorządu załogi i dążenie do realizacji marksowskiej idei zniesienia państwa, na długo opanowuje świadomość kierowniczych elit związku. Mimo że wprowadzenie stanu wojennego oznacza jej całkowitą klęskę - i jest to jednocześnie pierwsza klęska ruchu solidarnościowego - przywódcy solidarnościowego podziemia jeszcze do połowy lat osiemdziesiątych, zresztą całkowicie nieskutecznie, próbują w obronie utopijnych wizji poderwać do strajku generalnego Polaków. Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych wydawało się, że "Solidarność" wyszła nie tylko z cienia lewicowej utopii, ale również wytraciła swój radykalizm społeczno-gospodarczy. Świadczył o tym parasol rozpięty nad rządem Tadeusza Mazowieckiego. Klęska sił solidarnościowych w wyborach w 1993 roku sprawiła, że związek na nowo rozpoczyna poszukiwania swojego miejsca w polityce polskiej. W 1996 roku Jadwiga Staniszkis formułuje koncepcję powołania AWS jako koalicji wyborczej skupionej wokół związku i odrzucającej dominujący dotąd liberalny model społeczno-gospodarczy. Jej zdaniem bowiem "wolny rynek to rzeczywistość tylko bazarowa". Po sukcesie w wyborach parlamentarnych w 1997 roku dochodzi do powołania rządu Buzka, opartego na koalicji sił solidarnościowych, który podejmuje próbę zbudowania w Polsce - co okazuje się wielkim zaskoczeniem dla wyborców AWS - rynkowego społeczeństwa, a nie tylko rynkowej gospodarki. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Zastosowany w pełni mechanizm rynkowy do rozwiązywania problemów społecznych niszczy tkankę społeczną, zagrażając wręcz narodowej i społecznej solidarności. Rozrywa bowiem wspólnotę na dwie części: uprzywilejowaną mniejszość i olbrzymią większość, systematycznie spychaną w sferę ubóstwa. To jest oczywisty skutek podjętej przez rząd solidarnościowy próby skomercjalizowania oświaty, ochrony zdrowia czy rozwoju kultury narodowej. Co jest powodem, że rządowi Buzka uda się zapewne doprowadzić do ostatecznej klęski ruchu solidarnościowego? Wystarczyłoby eksperymentów z rynkowym społeczeństwem, aby to spowodować. Ale to nie wszystko. Niezależny ruch związkowy powstał w imię obrony ludzkiej i pracowniczej solidarności. Doprowadzenie do powstania trzymilionowego bezrobocia jest tego oczywistym zaprzeczeniem. Moralny skandal jest tak wielki, że ruch, który to spowodował, biorąc jeszcze swą nazwę od słowa "solidarność", traci rację bytu. I nie trzeba być człowiekiem lewicy, żeby zgodzić się w tym miejscu z oceną milionów Polaków. Jasełkowa mitologia Tak więc gdyby NSZZ "Solidarność" nie powstał, Polska na przełomie tysiącleci byłaby również państwem niepodległym, w którym proces dekomunizacji dawno by się zakończył. Jedyna różnica polegałaby na tym, że w naszym systemie politycznym nie doszłoby do uprawomocnienia się swoistego anarchizmu, z czego obecnie skrzętnie korzysta nie tylko Lepper. Chyba też nie mielibyśmy trzech milionów bezrobotnych. Nie ma zatem racji Wiesław Władyka, publicysta "Polityki", który w dwudziestą rocznicę strajków sierpniowych twierdził, że "gdyby dzisiaj pisać na nowo postulat nr 1, brzmiałby on następująco: utworzyć partie polityczne, samorządne i niezależne od związków zawodowych i pracowników". Ten hipotetyczny postulat nr 1 powinien raczej brzmieć: należy uwolnić polską politykę od resztek solidarnościowego utopizmu i prób anarchizowania życia publicznego, a także ulegania liberalnemu doktrynerstwu społeczno-gospodarczemu. Gdyby "Solidarność" nie powstała, to na koniec trzeba stwierdzić, że polska mitologia byłaby uboższa o jeden zbiorowy mit: obalenia komunizmu przez ruch solidarnościowy. Ale czy rzeczywiście jest nam potrzebna tego rodzaju mitologizacja życia publicznego? Dość jest chyba u nas - i bez solidarnościowego kombatanctwa - przejawów jasełkowego patriotyzmu. Autor był członkiem założycielem Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Jest autorem książki, która ukaże się w czerwcu tego roku, zatytułowanej "W objęciach utopii. Polityczno-ideowa analiza dziejów »Solidarności« 1980 - 2000". LECH MAŻEWSKI
Wszystko wskazuje na to, że 23 września 2001 roku, w dniu wyborów do parlamentu, nastąpi trzecia - chyba ostateczna - klęska polityczna ruchu solidarnościowego. ostateczne zejście z polskiej sceny politycznej spowoduje, że zaczną ukazywać się liczne wypowiedzi o historycznej roli "Solidarności" w obaleniu komunizmu w Europie, a także podnoszące jej udział w odzyskaniu przez Polskę niepodległości. czy historia naszego kraju wyglądałaby inaczej, gdyby "Solidarność" w ogóle nie powstała. Żądanie powstania niezależnego ruchu związkowego sformułowane zostało przecież przez strajkujących w trakcie wydarzeń grudniowych w 1970 roku, a nie dopiero w sierpniu 1980 roku. nawet mogło wydawać się, że Edward Gierek wyrazi zgodę na pewne usamodzielnienie się istniejącego ruchu związkowego. Pogrudniowej ekipie nie starczyło politycznej wyobraźni. czy gdyby Gierek zdecydował się na związkowy eksperyment, doszłoby dziesięć lat później do powstania NSZZ "Solidarność". Może już na początku lat siedemdziesiątych ewolucyjnie doszłoby do uformowania niezależnego ruchu związkowego? Mogłoby jednak być też tak, że odnowiony w wyniku wydarzeń grudniowych ruch związkowy zostałby zmieciony przez strajkujących w sierpniu 1980 roku. nawet podpisanie Porozumień Sierpniowych nie przesądziło jeszcze ostatecznie o powstaniu NSZZ "Solidarność". Ostateczna decyzja o powstaniu zapada dopiero 17 września 1980 roku w Gdańsku na spotkaniu przedstawicieli wszystkich MKZ. Nowy ruch związkowy staje się od samego początku scentralizowaną organizacją, z silnym kierownictwem, o terytorialnej, a nie branżowej strukturze. nie było żadnego determinizmu w powstaniu NSZZ "Solidarność". NSZZ "Solidarność" jednak powstał i od samego początku stał się wielofunkcyjnym ruchem społecznym, a nie tylko związkiem zawodowym. jednak nawet przeciwnicy wyolbrzymiają znaczenie związku dla najnowszych dziejów Polski. Losy Polski, nie mówiąc o Europie, potoczyłyby się dokładnie tak samo, gdyby NSZZ "Solidarność" w ogóle nie powstał. Karierę polityczną Solidarność zawdzięcza głównie czasowi historycznemu, w który się wstrzeliła. Wyrosła w końcowej fazie zimnej wojny, kiedy system pojałtański już się załamywał. po "Solidarności" pozostały trwałe efekty w polskim życiu publicznym, ale są one oceniane dość negatywnie. udziałem związku "jest zanarchizowanie społeczeństwa". Niezależny ruch związkowy powstał w Polsce w atmosferze rozbudzonego radykalizmu społeczno-gospodarczego. obcy był jednak "Solidarności" radykalizm polityczny. Przyjęcie związkowej utopii powoduje, że zamiast związku zawodowego mamy do czynienia z wielozadaniowym ruchem społecznym. Utopia samorządnej Rzeczypospolitej, której sednem jest zasada powszechnego samorządu załogi i dążenie do realizacji marksowskiej idei zniesienia państwa, na długo opanowuje świadomość kierowniczych elit związku. rządowi Buzka uda się zapewne doprowadzić do ostatecznej klęski ruchu solidarnościowego. gdyby NSZZ "Solidarność" nie powstał, Polska na przełomie tysiącleci byłaby również państwem niepodległym. Gdyby "Solidarność" nie powstała, polska mitologia byłaby uboższa o jeden zbiorowy mit: obalenia komunizmu przez ruch solidarnościowy.
Kazimierz Kutz o Tadeuszu Łomnickim w dziesiątą rocznicę śmierci aktora Zawsze był gotów do wielkiego skoku Łomnicki nie był człowiekiem, którego można kochać bezgranicznie. Miał bardzo skomplikowaną osobowość. Stała się źródłem jego wielkiego talentu, witalności, bo warunki aktorskie miał marne. Cierpiał z tego powodu nieustannie. Bolał, że nie jest popularny i tak rozpoznawalny jak różne sezonowe gwiazdy. Mimo swoich kompleksów, chciał osiągnąć w teatrze wszystko, jego pracowitość była godna pozazdroszczenia. Niecodzienna inteligencja zaprowadziła go na szczyty. Był oczywiście "potworem", który wszystko podporządkował sztuce. Zawsze czuło się jego gotowość do wielkiego skoku. I to było wspaniałe. Zawsze robił co najmniej trzy rzeczy naraz. Pamiętam, jak odwoził mnie po próbie. Jednocześnie prowadził samochód, rozmawiał o swoich problemach i z magnetofonu uczył się nowej roli albo angielskiego. Był cholerykiem i często nie panował nad sobą, łatwo było go podrażnić i sprowokować do gniewu, choć sam również nie unikał prowokacji. We wszystkim, co robił, nieco przesadzał, "błaznował". Wszystko, wszystko musiało mieć formę, nawet jego nieautentyczność była jakby "robiona". Sprawiał wrażenie aktora, który nie traci ani chwili - ćwiczy cały czas. Kiedy natykał się na kogoś nieżyczliwego, też stawał się niesympatyczny. Pamiętam, jak na planie "Pokolenia" Andrzeja Wajdy Zbigniew Cybulski bardzo bał się spotkania z Łomnickim. Poprosił mnie o kupienie skrzynki piwa. Opróżnił wszystkie butelki dla kurażu i gdy przyszło do nagrywania sceny, zaskoczył Tadeusza swoją improwizacją. Łomnicki z wrażenia przestał grać, a całą złość na siebie dość brutalnie wyładował na mnie. Zapomniany majowy kartofel Spotkaliśmy się po latach, kiedy Tadeusz zaprosił mnie do reżyserowania w Teatrze Na Woli "Przedstawienia «Hamleta» we wsi Głucha Dolna", tragedii ma motywach Szekspira o kacyku rządzącym jugosłowiańską wioską. W latach 70. był to tekst niecenzuralny. Łomnicki bał się. Nie o siebie, lecz o teatr. Mimo to podjął się wystawienia dramatu. Na dobrą sprawę jako reżyser nie mogłem aktorom powiedzieć, o czym ten tekst jest. W dodatku, przeważnie młodzi, bali się Łomnickiego. Mierzenie się z jego wielkością, niedawnym rektorem, profesorem, blokowało ich. Szukałem sposobu na rozładowanie niekorzystnego napięcia. Na scenie ludzie muszą się czuć wolnymi. Aż któregoś dnia przyłapałem Tadeusza kompletnie nieprzygotowanego do próby. Zacząłem go pouczać, czym jest praca w teatrze, jakby był amatorem. Mówiłem, że nie rozumie tekstu, tłumaczyłem każdy szczegół, jak komuś głupiemu. Zespół osłupiał, a on zzieleniał. Poczuł się dotknięty, nie wytrzymał i wyszedł. Zapadła cisza. Udawałem, że czekam na jego powrót, a gdy po 10 minutach nie wrócił, krzyknąłem: "Co wy się, k...., tego ch.... boicie?! " - a wiedziałem, że podsłuchuje mnie. "To ma być wielki aktor, wasz nauczyciel, a zrywa próby we własnym teatrze? Przecież to jest ostatni kartofel zapomniany w piwnicy w maju! ". Wyznanie wiary Po próbie specjalnie nie wróciłem do hotelu, tylko poszedłem spać do kolegi, żeby Tadeusz nie mógł mnie znaleźć. Następnego dnia za pięć dziesiąta byłem w teatralnym bufecie. Cały zespół czekał w gotowości. Usiadłem jak najdalej od drzwi. O dziesiątej pojawił się... i rozpoczęła się komedia. To cały Łomnicki! Najpierw pocałował w rękę bufetową, potem podszedł do każdej aktorki i każdą pocałował w rękę, a na końcu przeprosił wszystkich kolegów. Potem podszedł do mnie i najskromniej w świecie, cały skruszony powiedział: "Przepraszam, Kaziu, źle się zachowałem". "Tak mi się zdawało, Tadeusz. Mam do ciebie pytanie - ciągnąłem dalej i widziałem, jak cierpnie mu skóra. "Podobno uczysz w szkole. Wiesz, czego ty uczysz? Paraliżu postępowego! ". Na te słowa Łomnicki czmychnął za drzwi. Widziałem, jak stamtąd macha do mnie ręką. Podszedłem, a on do mnie: "Błagam cię, Kaziu, możesz mi wszystko powiedzieć, ale nie przy ludziach! ". "Masz to u mnie. A teraz na scenę i próbujemy jeszcze raz to, co wczoraj. " Próbował genialnie, choć trzymałem go z 10 minut. Kiedy skończył, spojrzał na mnie. "Obiecująco" - powiedziałem. Była to moja zemsta za "Pokolenie". Dzięki niej zespół nabrał odwagi do "Łoma" i wszystko poszło jak z górki. Po kłopotach z cenzurą mogliśmy twórczo pracować. Zezwolono na kilka zamkniętych pokazów. Na jedno z przedstawień przyszła cała śmietanka SPATiF-u. Tadeusz zawsze grał na 100 procent, ale dopiero podczas tego wieczoru zobaczyłem, czym może być teatr z wielkim aktorem. Grał w natchnieniu, jakiego jeszcze nie widziałem, bo chciał zadowolić kolegów. Nigdy nie odchodził od wersji ustalonej z reżyserem, ale tego dnia w finale zaczął chrząkać jak knur i rozwijał to chrząkanie niczym muzyczny motyw aż po pointę. W zachwycie pobiegłem do garderoby Tadeusza i spytałem, jak na to wpadł. "Aaaa!, Kaziu, ja to znam z lektur. Było na widowni paru kolegów, którzy widzieli Jaracza, jak zagrał to przed wojną w «Uciekła mi przepióreczka», a ja chciałem im zrobić przyjemność". Niby był to żart, ale tak naprawdę pokazywał, że jest kontynuatorem tradycji Jaracza, a to chrząkanie - wyznaniem wiary w sens kontynuacji jego sztuki. Ukochany świntuch W czasach Teatru Na Woli widziałem też, jak Łomnicki buduje swój kolejny dom. Razem z Marią Bojarską stworzyli wspaniałą parę. Nie zapomnę nigdy, jak mnie z nią poznał. Byliśmy w jego malutkiej garderobie. Na ścianie wisiał wielki portret Swinarskiego, nagle weszła ona. Bardzo młoda, w okularach, w długiej sukni. Siedząc w kostiumie Giordana Bruna, Łomnicki powiedział: "Poznaj ją, to moja Marysia" i sięgnął po skraj sukni, całą ją odsłonił. Diabeł, zawsze z wszystkiego robił teatr. A jednocześnie sprawdzał ją, czy nadaje się, czy przyjmie go takim, jakim jest. Dyrekcja Łomnickiego miała smutny finał. Płacił cenę za swoje polityczne uwikłanie. Pastwiono się nad nim. Każdy głupek wypominał mu pracę w KC PZPR. Nawet część jego zespołu w Teatrze Na Woli, ludzie, którym dał pracę, których "wymyślił". Cierpiał bardzo. A przecież role partyjnych działaczy w "Przypadku", "Człowieku z marmuru" świadczyły nie tylko o jego ekshibicjonizmie, ale i klasie, autoironii. Na pewno myślał też o nich w kategoriach zawodowych - wiedział, że to są ciekawe role do zagrania. Byliśmy w wielkiej przyjaźni, więc mogłem sobie pozwolić na przekomarzanki z Tadeuszem o jego partyjnej karierze. Kiedy miałem z nim trudności na planie, rzucałem: "Przypomnij sobie, jak byłeś w KC". Śmiał się, wściekał, raz to go bolało, raz śmieszyło, ale spinał się i grał. Duch konkurencji Artystyczna i ludzka męka Łomnickiego pod koniec życia brała się także stąd, że miał niewiarygodnie rozbudowaną świadomość aktorską, dlatego mierziły go podstawowe braki zawodowe partnerów. Pieklił się i cierpiał. Wolał grać sam wielkie, całospektaklowe role. A przecież uwielbiał występować z utalentowanymi kolegami. Miał się wtedy z kim mierzyć. Kiedy zobaczył Gajosa w roli von Horvatha w "Opowieściach Hollywoodu", chwycił za telefon i z zachwytem mi opowiadał: "Oglądałem. Nikt jeszcze czegoś takiego nie zrobił w telewizji. Gajos to genialny aktor". A kiedy już zadzwonił do mnie, starał się, jak to on, upiec drugą pieczeń. Dodał: "Wiesz, niektórym kolegom się zdaje, że potrafią grać intelektualistów" - to o Holoubku. Obaj konkurowali o pierwsze miejsce cały czas, obaj piekielnie inteligentni, tylko absolutnie różni... To, jak potrafi docenić kolegów, widziałem też na własne oczy pracując nad "Stalinen", ostatnim spektaklem telewizyjnym z jego udziałem. Wcześniej nigdy z Trelą się nie spotkali. Jurek w ostatniej chwili wziął zastępstwo za Janusza Gajosa, uczył się tekstu nocą, no i bał się Łomnickiego i odpowiedzialności. Z tego wszystkiego dostał skurczu mięśni dłoni. Starał się go ukryć, ale Tadeusz zauważył. Wiedział, że to skutek nadmiernego wysiłku i zatroszczył się o kolegę jak najlepsza pielęgniarka. Masował mu mięśnie i przynosił herbatę. Cieszył się też talentem Jurka. To był wspaniały mecz między teatralną Warszawą i teatralnym Krakowem. Kiedy po dwóch dniach Trela zaczął dobrze czuć się w roli Stalina, Tadeusz poprosił mnie na bok i wyszeptał: "Kaziu, ja się go boję. On ma ołowiane oczy. Jak Stalin" - wyszeptał. Lindsay Anderson, jego przyjaciel, powiedział komuś, że Tadeusz był wielkością absolutną, ale pod koniec życia nieco przeintelektualizowaną, co zaczęło mu wadzić w aktorstwie. Mogło tak być. W czasie prac nad "Stalinem", jego wiedza o komunizmie, towarzyszach z Politbiura, o WKPb była tak kolosalna, że nie mógł jej przetrawić. Jak każdy wielki aktor potrzebował wskazówek reżysera bardziej niż debiutant. Jak anioł. Wtedy zapalały mu się oczy, a w chwilę potem grał jak w natchnieniu. Wszyscy wtedy na planie zastygali, oglądali jego grę w absolutnej ciszy. Widziałem, jak ścina się powietrze. Kiedy kończyliśmy pracę nad "Stalinem", urządziliśmy skromny pożegnalny bankiet w telewizyjnej hali. Tadeusz pojawił się z garderoby, z walizeczką w dłoni. Spieszył się do Poznania na próby "Króla Leara". Podziękował nam, nie łyknął nawet szampana, nie przegryzł nawet paluszka. Pożegnał się i poszedł. Widzę go jeszcze, jak drepcze przez halę z walizeczką, w płaszczyku, z przekrzywioną na prawo głową. Aż wszedł w światło drzwi i zniknął. Notował Jacek Cieślak
Łomnicki nie był człowiekiem, którego można kochać bezgranicznie. Miał bardzo skomplikowaną osobowość. Stała się źródłem jego wielkiego talentu, witalności, bo warunki aktorskie miał marne. Cierpiał z tego powodu nieustannie. Mimo swoich kompleksów, chciał osiągnąć w teatrze wszystko, jego pracowitość była godna pozazdroszczenia. Był cholerykiem i często nie panował nad sobą, łatwo było go podrażnić i sprowokować do gniewu. Sprawiał wrażenie aktora, który nie traci ani chwili - ćwiczy cały czas. W czasach Teatru Na Woli Łomnicki buduje swój kolejny dom. Razem z Marią Bojarską stworzyli wspaniałą parę. Dyrekcja Łomnickiego miała smutny finał. Płacił cenę za swoje polityczne uwikłanie. Każdy głupek wypominał mu pracę w KC PZPR. Artystyczna i ludzka męka Łomnickiego pod koniec życia brała się także stąd, że miał niewiarygodnie rozbudowaną świadomość aktorską, dlatego mierziły go podstawowe braki zawodowe partnerów. Wolał grać sam wielkie, całospektaklowe role.
ANALIZA Powrót do tradycyjnych klauzul generalnych Dobre obyczaje zamiast zasad współżycia społecznego LESZEK LESZCZYŃSKI Można ostatnio odnieść wrażenie, że prawodawca polski chce powiązać zmiany społeczne i zmiany w prawie ze świadomym powrotem do dawnych klauzul generalnych, formułowanych w okresie międzywojennym. Ich geneza łączy się z wielkimi kodyfikacjami XIX wieku, które, w myśl dominujących dziś poglądów, stanowią niezaprzeczalny dorobek europejskiej, kontynentalnej kultury prawnej. Na razie jednak w dalszym ciągu obowiązują odesłania do takich klauzul jak zasady współżycia społecznego, społeczno-gospodarcze przeznaczenie prawa, interes społeczny, społeczne niebezpieczeństwo czynu itp., kojarzone zazwyczaj bezbłędnie z socjalistycznym porządkiem prawnym. Artykuł A. Tomaszka pt. "Dobre obyczaje czy zasady współżycia społecznego", sygnalizuje bardzo interesujące i ważne zagadnienie zamiany pozaprawnych odesłań do zasad współżycia społecznego na znane m.in z kodeksu zobowiązań (np. art. 55, 56) czy kodeksu handlowego odesłania do dobrych obyczajów. Nasunąć się może w związku z tym pytanie ogólne o związek zmiany społecznej i zmiany w prawie ze zmianami w nazewnictwie pozaprawnych kryteriów klauzul generalnych oraz kilka pytań szczegółowych, do których dojdziemy nieco później. Jest faktem, że dotychczasowe klauzule generalne w ogóle, a odesłania do zasad współżycia społecznego zwłaszcza, przeżyły przełom lat 80. i 90. w całkiem przyzwoitej kondycji, mimo zasadniczej zmiany aksjologii społecznej i prawnej. Po nieco bliższej analizie okazuje się jednak, że nie ma w tym nic wyjątkowego i że praktyka taka zdarza się często. Tak było np. bezpośrednio po II wojnie światowej, kiedy zasadnicza zmiana w oficjalnej ideologii i aksjologii prawniczej także nie zaowocowała natychmiastowymi zmianami w aksjologii odsyłania pozaprawnego. Nowe klauzule generalne pojawiły się dopiero w latach 50. (przepisy ogólne prawa cywilnego z 1950 r. oraz Konstytucja PRL), jeżeli nie liczyć zupełnie nieśmiałego jak na ten ustrój odwołania się do kryterium celu społecznego (obok zresztą "starego" kryterium dobrej wiary) w art. 5 p.o.p.c. z 1946 r. Pełny system czy raczej konglomerat nowych odesłań pojawił się znacznie później (lata 60. i 70.), za to z takim impetem, że objął właściwie wszystkie gałęzie prawa, nie wyłączając kodyfikacji karnych. Pytanie o powód tej swoistej ostrożności prawodawczej wymagałoby odpowiedzi złożonej, przekraczającej ramy tego opracowania. Niewątpliwie jednak można byłoby wskazać i na niechęć prawodawcy do szybkiego rozstrzygania o przyszłym kierunku kształtowania się nowej aksjologii, i na ewentualną niepewność co do trwałości przekształceń ustrojowych, i na chęć wykorzystania wypracowanej już praktyki posługiwania się dotychczasowymi klauzulami w określonych instytucjach prawnych. Decydujące jednak znaczenie ma świadomość faktu, że nieokreśloność znaczeniowa sformułowań klauzul generalnych, niezależnie od podstawowych skojarzeń treściowych, i tak stwarza możliwości różnych wyborów aksjologicznych oraz interpretacji roli, jaką klauzule odgrywają w procesie decyzyjnym. Że to i tak praktyka zadecyduje o konkretnej treści odesłań. Że nazwy klauzul odgrywają tu mniejszą rolę, chyba że stoją zbyt jednoznacznie w sprzeczności z podstawami nowego porządku. Dlatego tak szybko po 1989 r. uchylono art. 4 kodeksu cywilnego i art. 7 kodeksu pracy (zasady ustroju i cele PRL), art. 386 k.c. (klauzule wskazujące na zasady planowej gospodarki) czy też art. 6 kodeksu postępowania administracyjnego (interes ludu pracującego i zasady budownictwa socjalistycznego), przy pozostawieniu klauzul, których nazwy odwoływały się do aksjologii nie budzącej tak jednoznacznych skojarzeń ze starymi wartościami politycznymi. Powyższe tezy wydają się być w miarę powtarzalne, chociaż praktyka reagowania przez prawodawców na zmiany społeczne i zmiany w prawie będzie się różnić w zależności od typu reżimu politycznego, systemu gospodarczego, warunków kulturowo-społecznych czy gałęzi prawa. Także reakcja samej praktyki stosowania prawa na klauzule zależy od tych zmiennych. Zwłaszcza sądy nie są wcale skłonne do natychmiastowej zmiany sposobu posługiwania się klauzulami generalnymi wraz ze zmianami nazw odesłań pozaprawnych (organa administracji z reguły kierują się posiłkowo dyrektywami politycznymi, które samoistnie mogą wypełniać klauzule nowymi treściami). Wszystko to zatem jawi się jako niezwykle złożony zespół wzajemnych zależności. Wracając do pozycji prawodawcy tworzącego nowe prawo w nowej sytuacji społecznej (zakładamy przy tym, że prawodawca ten nie rezygnuje z klauzul generalnych jako środka regulacji), należy stwierdzić, że z czasem musi się jednak pojawić problem nowych nazw nie tylko dla klauzul zdecydowanie zorientowanych ideologicznie i przez to powiązanych ze starą aksjologią, ale także dla tych, które mają bardziej neutralne brzmienie. Dochodzimy w ten sposób to problemu poruszonego w powołanym artykule. Zajmijmy się najpierw pytaniem, czy odchodzenie od zasad współżycia społecznego jest w nowych warunkach społeczno-ustrojowych uzasadnione. Klauzula zasad współżycia społecznego istotnie dominowała w socjalistycznych systemach prawnych jako wyznacznik tych elementów aksjologii pozaprawnej, które powinny być brane pod uwagę przy decydowaniu prawnym. Pojawiała się niemal we wszystkich działach prawa, w decyzjach wszystkich podstawowych typów organów decyzyjnych. Dominacja tej klauzuli nad innymi odesłaniami w socjalistycznych porządkach prawnych była jednoznaczna i nieporównywalna co do zakresu występowania do jakiejkolwiek innej klauzuli w jakimkolwiek innym systemie przepisów. Była to więc klauzula "identyfikacyjna" dla tego typu porządku prawnego. Nie z powodu ideologicznej treści zawartej w samej nazwie, lecz z powodu faktu, że pojawiła się po raz pierwszy w systemie prawnym ZSRR (art. 130 konstytucji z 1936 r.), częstotliwości występowania (wszystkie państwa typu socjalistycznego i wszystkie gałęzie prawne tego systemu) oraz funkcji, jakie zasady pełniły w praktyce decyzyjnej. Brzmienie tej klauzuli skłaniało do brania pod uwagę ogólnospołecznego kontekstu wartościowania pozaprawnego. Kontekst ten znakomicie podtrzymywało orzecznictwo sądowe. Zastosowanie zasad współżycia prowadziło często do uogólniania ocen ponad potrzebną miarę, aż do utraty kontaktu z rzeczywistymi preferencjami społecznymi, o których odkrycie przecież w tej klauzuli, przynajmniej według jej interpretacji literalnej, szło. Naturalną konsekwencją uogólniania było podporządkowanie interesów jednostkowych grupowym, a grupowych - ogólnospołecznym, oraz wyraźne upolitycznianie sposobu odczytania treści zasad oraz ich roli w procesie decyzyjnym. Zasady nie wpływały wprawdzie na decyzje walidacyjne (ta rola przypisana była kryteriom art. 4 k.c.), odgrywały za to decydującą rolę w interpretacji norm (wprowadzając oczywiście dominację interpretacji teleologicznej i funkcjonalnej kosztem uwzględniania rezultatów wykładni językowej) oraz ustalaniu konsekwencji prawnych i swoistym uwikłaniu aksjologicznym uzasadnienia decyzji. Jeżeli zaszła potrzeba, można było wyprowadzić np. tezę, że zasadą współżycia społecznego jest, iż każdy obywatel powinien popierać cele wyznaczone przez państwo (orzeczenie Sądu Najwyższego z 21 października 1950 r., "PiP" 4/1951). I problem nie leżał w tym, czy trudno czy łatwo było sprawdzić empirycznie stan ocen społecznych, z których przecież musiała się wyłaniać owa zasada współżycia. Polegał on na tym, że ta klauzula, funkcjonująca w konkretnych warunkach ustrojowych, umożliwiała takie oceny i reguły. To prawda, że dotyczyło to nie tylko klauzuli zasad współżycia, ale to z nią głównie związane były najważniejsze decyzje. Tak naprawdę to nie same klauzule kreują te wszystkie możliwości; to system prawny i jego otoczenie polityczne o tym decydowało. Klauzule stanowią "tylko" instrument otwarcia. I wcale nie muszą się nazywać zasadami współżycia społecznego, aby takie oceny wywoływać. Te same zasady współżycia społecznego w innym systemie ustrojowym wcale nie musiały do takich skutków i do takich ocen prowadzić. Mogło to spotkać także klauzulę dobrych obyczajów, jeżeli prawodawca zdecydowałby się na jej pozostawienie w najważniejszych aktach. Na przeszkodzie stało wprawdzie znaczenie przypisane tej klauzuli przez tradycję prawniczą, ale przecież związek z tradycją nie bywał dla prawodawcy socjalistycznego ani dla dominującego nurtu praktyki prawniczej wartością nadrzędną. Pozostawienie dobrych obyczajów w ustawie z 1926 r. o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji i w kodeksie handlowym z 1934 r. wiązało się m.in. z ograniczoną stosowalnością tych aktów w ówczesnym obrocie gospodarczo-prawnym. A interpretacja tej klauzuli (podobnie jak każdej innej) i tak nie mogła pójść w kierunku niezgodnym z oficjalną ideologią ustroju. Jakże pozytywnie natomiast owo pozostawienie tej klasycznej klauzuli w aktach normatywnych mogło świadczyć o socjalistycznym prawodawcy. Nie było więc wówczas żadnego interesu, aby ją uchylać. W tym kontekście można powiedzieć, że prawodawca III RP ma polityczny interes w przywróceniu klauzuli dobrych obyczajów do tekstów podstawowych aktów prawnych oraz obrotu cywilnego i gospodarczego. Takie działanie pozwoli mu odciąć się od aksjologii starego ustawodawstwa oraz pokaże przywiązanie do klauzul ukształtowanych w ustawodawstwie europejskim (klauzula dobrych obyczajów występuje nie tylko w Kodeksie Napoleona, ale także w niemieckich kodeksach handlowym i cywilnym oraz innych aktach prawnych na kontynencie). Nawet jeżeli praktyka jeszcze przez jakiś czas, częściowo z przyzwyczajenia, częściowo z powodu niedostrzegania zdecydowanych różnic, będzie się odwoływać do zasad współżycia społecznego (tak jak po II wojnie, kiedy np. zasady słuszności powołano "jeszcze" w ustawie z 15 listopada 1956 r. o odpowiedzialności Skarbu Państwa za szkody wyrządzone przez funkcjonariuszy państwowych, a w praktyce sądowej powoływanie się na względy słuszności przeplatało się z odwoływaniem do nowej klauzuli zasad współżycia), to pierwszy krok w kierunku nowych rozwiązań zostanie przez prawodawcę zrobiony. Zamiary projektodawcy nowej regulacji cywilnej, dążącego do zastąpienia zasad współżycia społecznego dobrymi obyczajami, powinny być widziane w szerszym kontekście. Decydujące znaczenie ma fakt, że zasady przestały być w 1997 r. klauzulą konstytucyjną. Konstytuanta korzysta z konstrukcji klauzul generalnych szeroko, ale woli formułować klauzule nowoczesne, niekiedy nawet recypowane z aktów prawa międzynarodowego (np. klauzula konieczności w demokratycznym społeczeństwie, powołana za europejską konwencją o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności). Nie powołuje klauzuli dobrych obyczajów, ale nie powołuje także żadnej z klauzul charakterystycznych dla poprzedniego systemu. Klauzula dobrych obyczajów może więc w nowym ustawodawstwie stać się, obok zwrotów odsyłających do wymagań dobrej wiary, zasad słuszności, ustalonych zwyczajów itp., podstawową klauzulą prawa prywatnego. Intencje powoływania nowych typów odesłań są, jak się wydaje, dość czytelne. Po pierwsze, jest to wspomniana już chęć nawiązania do klasycznych sformułowań kodeksów cywilnych i handlowych państw europejskich oraz do ustalonych w tych porządkach prawnych znaczeń samych zwrotów (treści kryteriów pozaprawnych) oraz funkcji, jakie klauzule odgrywają w poszczególnych działaniach i rozumowaniach w procesie stosowania prawa. Po drugie, jest to, możliwa do zrealizowania w systemie demokratycznym w stopniu daleko większym, chęć odejścia od praktyki upolityczniania klauzul oraz w ogóle od możliwości politycznego interpretowania ich kryteriów. Po trzecie, jest to zamiar pewnego "ukonkretnienia" odesłania przez ściślejsze związanie ocen podmiotu stosującego prawo z normami i ocenami funkcjonującymi w społeczeństwie. Dobre obyczaje są w tym kontekście bardziej czytelne jako system norm prezentowanych przez poszczególne grupy społeczne niż zasady współżycia. Jest to skądinąd trend podobny do tego, jaki występuje w nowej kodyfikacji karnej, gdzie dawne kryterium społecznego niebezpieczeństwa czynu zostaje zastąpione społeczną szkodliwością (art. 1 oraz 53 nowego k.k.). Dlatego praktyka uogólniania i dominacji ogólnospołecznego rozumienia ocen byłaby w wypadku nowych klauzul trudniejsza do uzasadnienia. Są to wszystko bez wątpienia właściwości ważne dla funkcjonowania prawa. Trzeba jednak powiedzieć, że o skutkach, jakie wywołują klauzule generalne, decyduje przede wszystkim otoczenie społeczne i polityczne prawa, do którego musi się odwoływać praktyka podejmująca na podstawie klauzul generalnych decyzje. Zarówno zasady współżycia, jak i dobre obyczaje kierują wybory ocenne na podobne kryteria pozaprawne (normy moralne i zwyczajowe). Mogą też być podobnie odczytywane, chociaż zasady współżycia bardziej akcentują kontekst ogólnospołeczny i kolektywne współdziałanie, mniej "przylegając" do bardziej indywidualistycznej filozofii społecznej i rynkowych zasad gospodarczych. Szerokiego luzu decyzyjnego, jaki jest w obu odesłaniach kreowany, nie da się jednak uniknąć przez takie, a nie inne sformułowanie (nazwę klauzuli). Nie powinniśmy ulegać złudzeniu, że zastąpienie jednej klauzuli drugą zmieni, bez zmiany wielu innych składników społecznego otoczenia prawa, w sposób istotny praktykę decyzyjną. Dlatego, przyznając rzecz jasna, że nazwa może orientować w aksjologii, należałoby jednak osłabić racje wiążące się z próbami arbitralnego ustalania, do jakich to konkretnych ocen dane klauzule odsyłają. Semantyczna strona odgrywa zresztą zupełnie drugorzędną rolę przy tych konstrukcjach, mających za cel uelastycznienie stosowania prawa. Ważniejsze już jest to, z czym kojarzy się dana klauzula w tradycji decydowania. Ale jeszcze ważniejsze - na co pozwala system społeczny i polityczny, w którym klauzule funkcjonują. Dlatego, rozumiejąc intencje ustawodawcy, chcącego przez powrót do klauzuli dobrych obyczajów zmienić ogólny obraz (symbol) aksjologii odesłań i w konsekwencji dawne przyzwyczajenia praktyki, należy zauważyć, że to właśnie ta praktyka zadecyduje, na ile rzeczywiście zmieni się aksjologia odsyłania oraz rola danej klauzuli w procesie decyzyjnym. Prawodawca nie ma w istocie decydującego głosu w obu tych kwestiach. Klauzula generalna, jak chyba żadna inna konstrukcja prawna, odsuwając od prawodawcy część odpowiedzialności za treść prawa, w istocie bardzo mocno osłabia możliwości prawodawczego oddziaływania na treść porządku prawnego. W konsekwencji należy zatem kibicować przede wszystkim takim zmianom w praktyce stosowania prawa, dzięki którym klauzule generalne stosowane byłyby w sposób odpowiadający z jednej strony aktualnym przekształceniom społecznym, z drugiej zaś - głównemu nurtowi dokonań międzynarodowego obrotu prawnego i rozwiniętych krajowych porządków prawnych. Autor jest prof. dr. hab., pracownikiem Zakładu Teorii Państwa i Prawa Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej
Można ostatnio odnieść wrażenie, że prawodawca polski chce powiązać zmiany społeczne i zmiany w prawie ze świadomym powrotem do dawnych klauzul generalnych. Dotychczasowe klauzule generalne w ogóle, a odesłania do zasad współżycia społecznego, przeżyły przełom lat 80. i 90. w całkiem przyzwoitej kondycji, mimo zmiany aksjologii społecznej i prawnej. okazuje się, że nie ma w tym nic wyjątkowego i że praktyka taka zdarza się często. Tak było np. bezpośrednio po II wojnie światowej, kiedy zasadnicza zmiana w oficjalnej ideologii i aksjologii prawniczej także nie zaowocowała natychmiastowymi zmianami w aksjologii odsyłania pozaprawnego. Nowe klauzule generalne pojawiły się dopiero w latach 50. Pełny system czy raczej konglomerat nowych odesłań pojawił się później (lata 60. i 70.), z takim impetem, że objął właściwie wszystkie gałęzie prawa, nie wyłączając kodyfikacji karnych. Decydujące jednak znaczenie ma świadomość faktu, że nieokreśloność znaczeniowa sformułowań klauzul generalnych i tak stwarza możliwości różnych wyborów aksjologicznych oraz interpretacji roli, jaką klauzule odgrywają w procesie decyzyjnym. Że to i tak praktyka zadecyduje o konkretnej treści odesłań. Nie powinniśmy ulegać złudzeniu, że zastąpienie jednej klauzuli drugą zmieni w sposób istotny praktykę decyzyjną. Dlatego należałoby jednak osłabić racje wiążące się z próbami arbitralnego ustalania, do jakich to konkretnych ocen dane klauzule odsyłają.
GOSPODARKA ŚWIATOWA Jeśli trzecia droga istnieje, to przebiega ona między państwowym socjalizmem i korporacyjnym, globalnym kapitalizmem Janusowe oblicze globalizacji RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA KAZIMIERZ KRZYSZTOFEK Globalizacja jako najważniejszy bodaj proces naszego czasu zasługuje na to, aby patrzeć na jej dobre i gorsze strony. Nie jest to łatwe, z każdego punktu globu widać ją bowiem inaczej. Korzyści globalizacji widziane oczami jej zwolenników: - globalizacja ekonomiczna osiągnięta dzięki usunięciu barier wolnego handlu towarami i pieniędzmi promuje konkurencję, efektywność, przysparza miejsc pracy, obniża ceny dóbr konsumpcyjnych itp.; - prywatyzacja, która przenosi zarządzanie i zasoby od rządów w prywatne ręce, poprawia efektywność; państwo ma dbać o infrastrukturę, rządy prawa, prawa własności, stać na straży umów; - bez globalizacji utrudniony jest transfer czynników rozwojowych, nic nie przyciąga inwestorów itp.; - coraz trudniejszy żywot mają wszelkiego rodzaju dyktatury; - globalizacja per saldo opłaci się wszystkim społeczeństwom, ponieważ coraz bardziej technologizujący się biznes światowy wymaga coraz więcej tego, co się określa jako kompetencję cywilizacyjną - po prostu coraz lepszego wykształcenia. Eliminuje wielkie wojny Optymalne zachowanie jednostek, grup i całych społeczeństw polega do dostosowaniu się do tego procesu, znalezieniu sobie w nim niszy. Alternatywą korporacji ponadnarodowych jest system bazujący na zasadach, które znamy i których wynikiem jest świat wojen i konfliktów wywoływanych nacjonalizmami i szowinizmami. Najnowsza historia daje do ręki argumenty adwokatom globalizacji. Do najważniejszych zalet globalizacji zalicza się to, że eliminuje ona wielkie wojny. Jeśli się nadal toczą, to przyczyną nie jest globalizacja, lecz - na przekór niej - dogorywające waśnie etniczne. Wszystkie wielkie cywilizacje powstały dzięki ideologicznie, kulturowo czy religijnie usankcjonowanym podbojom. Cywilizacja globalna ma szanse być pierwszą, która powstanie nie w wyniku fizycznych zawładnięć i pokonania schizmy. Globalizacja wymaga przestrzegania pewnych norm, z których najważniejszą jest pokojowe rozwiązywanie konfliktów. Sankcją za nieprzestrzeganie tej normy staje się dziś groźba wykluczenia z "globalnego plemienia", poza którym nikt sobie nie poradzi we współzależnym świecie. Nawet jeśli nie będzie się przestrzegać tej normy z przekonania, to będzie się to czynić z rozsądku: świat staje się tak gęstą siecią powiązań wszelkiego rodzaju, że wszczynanie konfliktów będzie po prostu nieopłacalne, gdy powód, dla którego wszczynano wojny - zawładnięcie obcym terytorium - przestaje się liczyć jako źródło bogactwa i siły. Jedyne wojny, których nie da się uniknąć, to wojny handlowe, ale one nie powodują ofiar. Pomoże środowisku naturalnemu Globalizacja pomoże także środowisku naturalnemu; pod koniec XX wieku świat rozwinięty potrzebuje tylko 50 procent surowców wymaganych do produkcji tej samej wartości dóbr co w 1960 roku. Globalizacja wymusza innowacyjność, a ta oznacza mniejsze koszty, lepsze technologie, przyjazne środowisku i ludziom, energooszczędne. Rezygnacja z tych technologii groziłaby dewastacją planety. Bez czynników rozwoju płynących z rynku globalnego większość krajów nie miałaby szans na rozwój. Dzięki mobilności kapitału w ciągu pół wieku nastąpił pięciokrotny wzrost gospodarczy w skali planety, handel międzynarodowy zwiększył się dwunastokrotnie, a inwestycje bezpośrednie około trzydziestu razy. Nikt nie wymyślił lepszej formuły Wedle raportu Banku Światowego z 1998 roku w latach dziewięćdziesiątych 70 procent nowych firm i fortun wyrosło na rynkach oferujących nowe produkty i usługi, których nie było w poprzedniej dekadzie; w ciągu następnej dekady tempo będzie jeszcze szybsze: 80 - 90 procent sprzętu zostanie wymienione na nowy, oszczędny, tańszy, redukujący zużycie surowców. Coraz więcej inwestycji bezpośrednich kierowanych jest na badania i rozwój, które z definicji są proekologiczne; coraz mniej ludzi w skali globalnej pracuje w wytwórczości, a coraz więcej w "czystych" usługach. Możemy uzyskać błyskawiczne informacje z banków danych na całym świecie. Różne dziedziny wiedzy zapładniają się wzajemnie ideami i pomysłami. Kreatywność ogromnie wzrasta, tempo innowacji będzie bardzo szybkie. Twórczość na potrzeby rynków globalnych daje zajęcie i dochody, a także satysfakcję z tego, że jest się zdolnym do cywilizacyjno-kulturowej kooperacji ze światem. Globalizacja dopiero raczkuje, korzysta z upadku konkurencyjnego systemu, jakim był socjalizm. Świat jeszcze płaci frycowe. Nie zachęcający początek globalizacji jest koniecznym kosztem, tak jak kapitalizm manchesterski był wprowadzany wielkim kosztem społecznym, zanim doszło do jego humanizacji. Na rezultaty globalnej modernizacji przyjdzie też poczekać. Należy więc zaakceptować obecne nierówności w skali światowej, pod warunkiem jednak, że uzna się je za cenę przyszłych korzyści. Globalizacja po prostu musi mieć ludzką twarz albo jej nie będzie wcale. Będzie się ona cywilizować, pod warunkiem że nie będzie ruchów antyglobalizacyjnych na wielką skalę. Obrońcy globalizacji twierdzą nie bez racji, że warunki pracy w krajach najbardziej zacofanych odbiegają od tych w krajach centrum, ale biznes lokalny stwarza jeszcze gorsze. To prawda, że ludzie w biednych krajach są eksploatowani, ale dzięki napływowi kapitału setki tysięcy mają jakąkolwiek pracę. Podsumowując argumenty przemawiające za globalizacją, można powiedzieć, że jej obrońcy stosują retorykę Winstona Churchilla: globalizacja jest może i złą formułą na ład światowy, ale nikt nie wymyślił lepszej. Żaden inny ład nie stwarza nadziei na odzianie, wykarmienie i zapewnienie schronienia sześciu, a w przyszłości więcej miliardom ludzi. Teraz o negatywach Zarzuty pod adresem globalizacji czynią ją odpowiedzialną za: - zdeformowany rozwój większości społeczeństw; - poważne straty kulturowe; - erozję społeczeństw obywatelskich tam, gdzie one istnieją, i uniemożliwianie ich powstania na obszarach, na których brak tradycji demokracji; - osłabianie pozycji państw narodowych jako ważnych aktorów międzynarodowych; - destabilizację globu przez pogłębianie napięć na tle rosnącego ubóstwa i presji emigracyjnych; - prowokowanie fundamentalizmów; - sprzyjanie niekontrolowanym procesom transnarodowym o charakterze patologicznym (korupcja, zorganizowana przestępczość); - ekspansję ponadnarodowych organizmów, których nikt nie kontroluje; - przekształcanie milionów ludzi w tani towar; - niszczenie solidarności społecznej w skali wewnętrznej społeczeństw oraz na skalę międzynarodową przez gwałcenie podstawowych zasad sprawiedliwości. Na takiej krytyce globalizacji wyrosła cała plejada autorów dorównujących międzynarodowym rozgłosem czołówce jej obrońców. Nie brak wśród nich także autorów pochodzących z USA, kraju, któremu wszędzie na świecie przypisuje się rolę głównego beneficjenta globalizacji. Głośny na Zachodzie, ale mniej znany w Polsce David Korten, zaprzysięgły krytyk korporacji, powiada, że żyjemy w świecie, w którym setki miliardów dolarów goni za zyskami w globalnym kasynie, które nie są inwestowane w produkcję, co powoduje niewyobrażalne marnotrawstwo na skalę światową. Obowiązuje prosty zestaw: uprościć, zredukować, zwolnić zbędną załogę, zrestrukturyzować, zderegulować, zliberalizować, konkurować. Słowem: ekonomia wysokiej wydajności i high-tech pożerają dobrobyt i pracę oraz wypluwają konsumentów. Zwycięzca bierze wszystko Taka globalizacja może zagrozić politycznej stabilności demokracji zachodniej: zwycięzca bierze wszystko, znika więcej miejsc pracy, niż się tworzy, los pracownika zależy nie tyle od kondycji firmy, jak to miało miejsce w narodowych przemysłach, ile od globalnej strategii korporacji. Poprzednio narody, społeczeństwa, jednostki konkurowały odpowiednio z innymi narodami, społeczeństwami; dziś jednostka w świecie kurczącej się pracy zabiega o względy swego korporacyjnego pracodawcy. W skali globu pracy nie przybywa, lecz jest jedynie redystrybuowana; wygrywają ci, którzy godzą się na niższe płace, zwolnienia z podatków, obniżone wymogi ekologiczne, gorsze warunki pracy. W ten sposób bogactwo przepływa ze społeczności do korporacji i udziałowców. Trudno w tych warunkach żądać od narodów, aby były bardziej konkurencyjne globalnie, kiedy wiadomo, ze konkurencyjne mogą być jedynie korporacje. Narody muszą zrozumieć, że sama konkurencja je niszczy, dlatego muszą także rozwijać kooperację. O jakiej zresztą konkurencji można mówić, gdy na globalnym rynku nie ma w zasadzie regulacji, która powściągałaby rynkowe żywioły. Globalizacja to rozciągnięta na świat konkurencja, której nie ma na rynkach narodowych, nawet w takich ostojach liberalizmu jak USA czy jeszcze do niedawna Hongkong. Na rynku są rekiny i płotki, i tych drugich nikt nie chroni. Sytuację mogłaby nieco uzdrowić międzynarodowa solidarność, ale tej nie ma ani po stronie bogatych, ani biednych. Większość skazana Jedynie silne i bogate państwa są partnerem, z którym korporacje muszą się liczyć. Dlatego też globalizacja w centrum może mieć ludzką twarz w przeciwieństwie do peryferii, gdzie przybiera często odrażające oblicze. Jest mrzonką, że wzrost bogactwa w skali globalnej wyeliminuje biedę. Rozwój w warunkach globalizacji stwarza szanse mobilności społecznej tylko mniejszości, większość zaś będzie skazana na szukanie szans wyrwania się z nędzy. David Korten nazywa to zdradzeniem Adama Smitha przez globalny kapitalizm, gdyż pluralizm i konkurencyjne rynki, czyli tradycyjny kapitalizm, są zastępowane przez korporacyjną, centralnie planowaną i zarządzaną gospodarkę. Gospodarka służy ludziom, interesowi publicznemu, jeśli sprzyja rozwojowi wspólnoty, opiera się na zaufaniu, współpracy i wzajemnych zobowiązaniach, niezależnych od dalekich układów, własność jest lokalna, a działalność komercyjna wykonywana przez małe przedsiębiorstwa. Silne demokratycznie i odpowiedzialne rządy wprowadzają w życie produktywną społecznie funkcję rynku, silne i politycznie aktywne społeczeństwa obywatelskie zmuszają rząd do odpowiedzialności za sferę publiczną. Rynek globalny neguje wszystkie te warunki. Duży biznes i mały rząd to klęska dla sfery publicznej. Jeśli nie chcemy wtrącania się rozbudowanego państwa w biznes, to ten musi być mały, nie może to być kapitalizm korporacyjny. Jeśli w ogóle jest jakiś sens szukania trzeciej drogi, to przebiega ona między państwowym socjalizmem i korporacyjnym, globalnym kapitalizmem. Obie szale, na których ważą się plusy i minusy globalizacji, są - jak widać - pełne. Należałoby się zastanowić, jak się wahają między Odrą i Bugiem. Autor jest socjologiem. Wykłada w Uniwersytecie Jagiellońskim i Uniwersytecie w Białymstoku.
Globalizacja jako najważniejszy bodaj proces naszego czasu zasługuje na to, aby patrzeć na jej dobre i gorsze strony. Globalizacja wymaga przestrzegania pewnych norm, z których najważniejszą jest pokojowe rozwiązywanie konfliktów. Globalizacja pomoże także środowisku naturalnemu. globalizacja jest może i złą formułą na ład światowy, ale nikt nie wymyślił lepszej. Jeśli w ogóle jest jakiś sens szukania trzeciej drogi, to przebiega ona między państwowym socjalizmem i korporacyjnym, globalnym kapitalizmem.
IRIDIUM Satelitarne komórki okazały się za drogie - obrona przed bankructwem Osiągnięcie zamienione w porażkę IRIDIUM ZBIGNIEW ZWIERZCHOWSKI Od 9 miesięcy działa Iridium - pierwsza, globalna sieć satelitarnej telefonii komórkowej. Można dzięki niej dzwonić i być "pod telefonem" praktycznie w każdym miejscu na Ziemi. Można, ale chętnych do tego dzwonienia jest mało. Międzynarodowe konsorcjum Iridium LLC z siedzibą w Waszyngtonie, które zbudowało ten system, zamiast liczyć rosnące przychody i nowych klientów - liczy straty i stara się uchronić przed upadłością. Uprzedzając działania wierzycieli, konsorcjum złożyło niedawno dobrowolny wniosek upadłościowy i korzysta z ochrony przed bankructwem, jaką zapewnia amerykańskie prawo (zgodnie z U.S. Chapter 11) zyskując czas i możliwość przeprowadzenia restrukturyzacji finansowej. Sukces techniczny - finansowa katastrofa Żeby nie było wątpliwości - Iridium funkcjonuje bez większych problemów: łączy rozmowy telefoniczne, przekazuje wiadomości przez satelitarne pagery, współdziała z naziemnymi systemami telekomunikacyjnymi. W swym zasięgu ma ponad 90 proc. globu, tylko kilka na sto połączeń nie dochodzi do skutku. Iridium jest jednym z największych przedsięwzięć i... osiągnięć dzisiejszej techniki. Umieszczenie w przestrzeni wokółziemskiej 79 satelitów (aktywnych i zapasowych) w ciągu roku, zbudowanie tym samym największej jak dotychczas sieci satelitarnej, uruchomienie systemu, który ma w zasięgu cały glob i zapewnia łączność za pomocą podręcznych aparatów, to niewątpliwie dowód ogromnych możliwości techniki. Iridium jest jednak obecnie równie spektakularnym przykładem finansowej porażki. Szacuje się, że realizacja projektu Iridium kosztowała ok. 5 mld dol., konsorcjum jest obecnie zadłużone na 3,5 mld dol., rocznie musi spłacać 250 mln dol. odsetek i dysponować 550 mln dol. rocznie na eksploatację sieci satelitarnej. Czyżby system był budowany za wszelką cenę? Bo i tak się teraz twierdzi, gdy szuka się przyczyn dzisiejszych problemów. W końcowej fazie budowy, gdy postanowiono dotrzymać zapowiadanych terminów uruchomienia Iridium (w rzeczywistości odbyło się to z miesięczną zwłoką), koszty liczyły się mniej, ale nie można powiedzieć, że całe przedsięwzięcie realizowane było w taki sposób. Skoro tak, skoro technika nie zawodzi, to dlaczego konsorcjum stanęło na krawędzi bankructwa i dlaczego jest tak mało chętnych do korzystania z satelitarnych telefonów? Mało abonentów, małe przychody Odpowiedź na to pytanie dał jeszcze w kwietniu nowo powołany wówczas dyrektor wykonawczy Iridium, John A. Richardson, który zastąpił na tym stanowisku Eda Staiano, gdy okazało się, że wyniki są słabe. Po dwóch miesiącach od uruchomienia (od listopada 1998 r.) sieci korzystało z niej 5 tys. abonentów; po pięciu miesiącach - ponad 10 tys. abonentów. Po dwóch miesiącach firma zanotowała stratę netto 440 mln dol. Pierwszy kwartał br. zakończyła stratą netto 505 mln dol. przy przychodach, które wyniosły niespełna 1,5 mln dol. Tymczasem szefowie konsorcjum optymistycznie liczyli, że po roku abonentów będzie 500-700 tysięcy, zaś do roku 2002 - 2 miliony, a przedsięwzięcie jeszcze wcześniej zacznie się opłacać. Richardson komentując słabe wyniki przyznał, że mała liczba abonentów wręcz rozczarowuje i że zawiódł marketing, dystrybucja sprzętu (brakowało telefonów, gdy uruchamiano system), dostosowanie oferty usług do potrzeb klientów i sprzedaż tych usług. Zapowiedział zmiany strategii marketingowej i obniżkę cen usług; nastąpiły one dwa miesiące później. Były radykalne, gdyż od lipca br. o 65 proc. obniżono ceny za połączenia, staniał sprzęt, uproszczono taryfy, zapowiedziano nowe usługi itd. W sumie abonenci Iridium mogą korzystać z tego wszystkiego za cenę o połowę mniejszą niż dotychczas. Zanim doczekano się efektów obniżki - pojawiły się jednak poważne problemy finansowe i konieczność ratowania firmy. Wiadomo już, że ceny usług i sprzętu, jakie ustanowiono na starcie, okazały się "cenami zaporowymi". Zestaw sprzętu, telefon i pager kosztował bowiem ok. 3 tys. dol., zaś minuta rozmowy od 2 do 7 dol. Potencjalnych klientów nie pociągnęła możliwość dzwonienia "wszędzie i zawsze", globalny zasięg Iridium, gdy było to tak drogie np. w porównaniu ze zwykłymi telefonami komórkowymi. Zignorowanie GSM Oczywiście dotychczasowe komórki nie zapewniają takiego zasięgu jak Iridium, ale błędem było zignorowanie przez konsorcjum - jak się teraz twierdzi - gwałtownego rozwoju naziemnej telefonii komórkowej, a szczególnie cyfrowej GSM. Potencjalni klienci siłą rzeczy porównywali ceny "satelitarnych komórek" z cenami "komórek naziemnych". Co więcej, GSM w przeciwieństwie do starszych generacji analogowych komórek stał się de facto standardem światowym, zapewnia dzięki roamingowi korzystanie z jednego telefonu w wielu krajach (GSM słabo się rozwinął w USA i może dlatego szefowie konsorcjum nie docenili zagrożenia, jakie dla Iridium stanowi ten wymyślony w Europie system). Wprawdzie jeszcze Ed Staiano mówił, że nie ma sensu konkurowanie z naziemnymi sieciami komórkowymi i postawił na współpracę z nimi, ale ceny, jakie ustalono za korzystanie z satelitarnych komórek, skutecznie ostudziły zainteresowanie nimi nawet tych klientów, na których w pierwszym rzędzie liczono, a więc często podróżujących biznesmenów, pracowników firm żeglugowych, przemysłu naftowego, nie mówiąc o turystach. Wysokie ceny to nie wszystko. W pierwszym okresie jeden z dwóch dostawców telefonów, japońska firma Kyocera miał problemy z oprogramowaniem i nie dostarczył aparatów na czas (drugim dostawcą jest Motorola). Mimo dużego wysiłku, jaki włożono w organizację sieci dystrybutorów i partnerów, okazało się, że nie wszyscy byli właściwie przygotowani do zaoferowania nowych usług, że sprzedawcy byli nie przeszkoleni, że wreszcie sieć nie była odpowiednio przetestowana i sprawiała kłopoty techniczne. Organizacyjną stronę przedsięwzięcia krytycznie oceniła m.in. firma analizująca rynki informatyki i telekomunikacji, Dataquest. Inne sieci Obecny szef Iridium również jest zdania, że świadczenie usług na zasadach handlowych zaczęto za wcześnie, że firma nie była do tego przygotowana, że zaoferowała klientom nie przemyślany w pełni produkt. Tak mówi nie tylko teraz, ale ostrzegał przed tym znacznie wcześniej. Dziś stoi przed trudnym zadaniem ratowania Iridium. Wprowadza strategię, która powinna być przyjęta, jak się mówi, kilkanaście miesięcy temu. Przede wszystkim zaś musi przekonać inwestorów, wierzycieli, banki, że jego działania mają sens. "Poddanie się procedurze U.S. Chapter 11, to ostatnia szansa dla konsorcjum" - stwierdził "Financial Times". Według informacji agencji Reuters, konsorcjum m.in. zwróciło się do swych wierzycieli, aby zamienili swe wierzytelności (w łącznej kwocie 1,45 mld dol.) na udziały w Iridium, stara się o zmianę terminów spłaty pożyczek w bankach (1,55 mld dol.), a także o odroczenie opłat, jakie pobiera Motorola, główny udziałowiec konsorcjum, za operowanie systemem. Sprawa Iridium zdążyła już obrosnąć w mity. Gazety piszą, że to żona jednego z szefów Motoroli podsunęła mu pomysł zbudowania globalnej sieci telefonicznej. Może i tak było, ale koncepcje wykorzystywania roju satelitów umieszczonych na niskiej orbicie, czyli tak jak w przypadku Iridium, znane były już wcześniej; nie był to "kaprys kobiety". Po wtóre nie tylko Iridium LLC podjęło budowę takiej sieci. Powstaje także sieć Globalstar, która ma być uruchomiona w najbliższych miesiącach oraz sieć ICO, która ma zacząć działać w przyszłym roku. Przyjęły one inne, tańsze rozwiązania techniczne niż Iridium, chcą zaoferować tańsze taryfy (np. Globalstar 1,5 dol. za minutę, zaś ICO od 0,5 dol. do 3 dol. za minutę). Zaczną od oferowania usług nie w skali globalnej, ale regionalnej. Wyciągają wnioski z doświadczeń Iridium, a jednocześnie natrafiają na podobne kłopoty - niełatwo jest im zwłaszcza teraz uzyskiwać kolejne pieniądze na finansowanie inwestycji.
Od 9 miesięcy działa Iridium - pierwsza, globalna sieć satelitarnej telefonii komórkowej. Iridium funkcjonuje bez większych problemów. W swym zasięgu ma ponad 90 proc. globu. Iridium jest jednym z największych osiągnięć dzisiejszej techniki. Iridium jest jednak równie spektakularnym przykładem finansowej porażki. Szacuje się, że realizacja projektu Iridium kosztowała ok. 5 mld dol., konsorcjum jest obecnie zadłużone na 3,5 mld dol. dlaczego jest tak mało chętnych do korzystania z satelitarnych telefonów? Wiadomo już, że ceny usług i sprzętu, jakie ustanowiono na starcie, okazały się "cenami zaporowymi". Zestaw sprzętu, telefon i pager kosztował bowiem ok. 3 tys. dol., zaś minuta rozmowy od 2 do 7 dol. błędem było zignorowanie przez konsorcjum gwałtownego rozwoju naziemnej telefonii komórkowej, a szczególnie cyfrowej GSM. W pierwszym okresie jeden z dwóch dostawców telefonów miał problemy z oprogramowaniem i nie dostarczył aparatów na czas. Mimo dużego wysiłku, jaki włożono w organizację sieci dystrybutorów i partnerów, okazało się, że nie wszyscy byli właściwie przygotowani do zaoferowania nowych usług, że sprzedawcy byli nie przeszkoleni, że sieć nie była odpowiednio przetestowana i sprawiała kłopoty techniczne. Obecny szef Iridium jest zdania, że świadczenie usług na zasadach handlowych zaczęto za wcześnie. nie tylko Iridium LLC podjęło budowę takiej sieci. Powstaje także sieć Globalstar oraz sieć ICO. Przyjęły one inne, tańsze rozwiązania techniczne niż Iridium, Zaczną od oferowania usług nie w skali globalnej, ale regionalnej.
WSPOMNIENIE Sześćdziesiąt lat temu zginął Janusz Kusociński Proroctwo Mickiewicza MUZEUM SPORTU I TURYSTYKI Po południu siadywał na ławce i obserwował, jak gramy na dalszych kortach, a wieczorem w domku klubowym, który stoi do dziś, zasiadał do stolika i grał w brydża. BOHDAN TOMASZEWSKI W czerwcu mija 60 lat od śmierci za kraj Janusza Kusocińskiego, rozstrzelanego przez gestapo w Lesie Palmirskim pod Warszawą. Starszym zachował się w pamięci przede wszystkim jako biegacz, który dostarczał niezwykłych emocji. Dla młodych entuzjastów sportu, którym jego dawne rekordy już nie imponują - jest jedynie postacią historyczną, jak granitowy ustawiony na cokole posąg w wyblakłym wieńcu laurowym. Kiedyś po prostu biegał długo i wytrwale, a później stał się kimś bardzo ważnym nie tylko dla historii sportu. Okazały grób w lesie w Palmirach pod Warszawą, tablice pamiątkowe, szkoły noszące Jego imię, zawody o Jego Memoriał, nawet w Monachium jest ulica Janusza Kusocińskiego. Niedawno, zaproszony przez jedną z renomowanych szkół dziennikarskich, opowiadałem i rozmawiałem o sporcie z przyszłymi adeptami tego zawodu. Zapytałem w pewnym momencie, czy wiedzą, kto to był Kusociński? Spośród kilkudziesięciu młodych osób tylko jedna powiedziała: "Tak, to był taki biegacz." Ktoś inny, zapytany o Stanisława Marusarza, odpowiedział z wahaniem: "Chyba jakiś zapaśnik." To nasi przyszli dziennikarze, a jakby było w innych kręgach młodzieży? Lubił tenis Niektórzy w różnych okresach pisali o Kusocińskim, nawet szeroko, ale ja spróbuję o Nim opowiedzieć trochę inaczej. Należę do bardzo już szczupłego grona ludzi, którzy znali go osobiście. To też zawdzięczam tenisowi. Parę lat po zdobyciu złotego medalu na igrzyskach w Los Angeles w 1932 r. na 10 km "Kusy" musiał przerwać starty z powodu poważnej i długotrwałej kontuzji nogi. Zaczął wtedy prowadzić bardzo towarzyskie życie. Lubił patrzeć, jak grają w tenisa, parę razy na kortach Legii wziął rakietę i próbował odbijać piłkę, ale nie szło mu to. Często odwiedzał tenisową Legię. Po południu siadywał na ławce i obserwował, jak gramy na dalszych kortach, a wieczorem w domku klubowym, który stoi do dziś, zasiadał do stolika i grał w brydża. Grał podobno dobrze i miał dobrych partnerów. A więc najczęściej Jadwigę Jędrzejowską, naszą największą tenisistkę, bo przecież dwa razy grała w finałach, jak byśmy dziś powiedzieli - turniejów wielkoszlemowych: w Wimbledonie i w mistrzostwach USA. Przy stoliku z "Kusym" widywałem także mistrza rakiety Ignacego Tłoczyńskiego, radcę Aleksandra Olechowicza - to także była wyjątkowa postać. W latach 30. kierował naszą drużyną w rozgrywkach Pucharu Davisa. Jowialny, rubaszny, tęgi pan o ogromnym poczuciu humoru, a także szczególnej intuicji, którą wykazywał podczas pucharowych meczów, doradzając w przerwach polskim graczom. Miał co wspominać W tej przyjacielskiej atmosferze na Legii zostałem któregoś dnia przedstawiony Kusocińskiemu. Pewnie wyczytał w moich oczach uwielbienie i to zapewne w jakiś sposób go ujęło. Raz i drugi porozmawialiśmy na kortach i aż nie chce mi się dzisiaj wierzyć, że wytworzyła się jakaś nić zażyłości. Lubiłem tenis, ale także pasjonowałem się lekką atletyką, więc znalazł jeszcze jednego rozmówcę. Opowiadałem, jak podglądałem Jego treningi, kiedy był u szczytu kariery. Graliśmy z kolegami w piłkę w Ogrodzie Wyścigów Konnych, opodal gmachu Politechniki, a za ogrodzeniem oddzielającym alejkę - nasze boisko - rozciągała się zielona przestrzeń Pola Mokotowskiego. Tam zobaczyłem "Kusego" po raz pierwszy. Biegał w granatowym dresie z napisem "Warszawianka" na plecach, często spoglądał na stoper, który trzymał w ręku. Na plecach granatowy dres stawał się coraz ciemniejszy od potu. Był niski, w garniturze jeszcze bardziej niepozorny niż w kostiumie na bieżni. Miał lekko skrzywiony haczykowaty nos, małe, głęboko osadzone oczy. "Kusy" nie był na pewno Adonisem. Ale był bezpośredni w kontakcie, często rozgadywał się i opowiadał o sobie i swojej karierze. Miał co wspominać. Ani on, ani najlepsi lekarze wciąż nie byli wtedy pewni, czy będzie mógł powrócić na bieżnię. Jak pamiętam, opiekował się nim słynny chirurg w ówczesnych latach, prof. Levitoux, wytworny pan w średnim wieku, który, nawiasem mówiąc, grywał w brydża nie na Legii, ale u mojej ciotki. Profesor unikał odpowiedzi, czy Kusociński wróci na bieżnię, dawał jednak nikłą nadzieję. Sprawdziła się dopiero niedługo przed wojną. Wkładał frak Kusociński niewątpliwie szukał rekompensaty. Szukał w bujnym życiu towarzyskim. Już nie oglądały go tłumy, kiedy w Warszawie i na świecie biegał i zwyciężał. Byłem, zanim go poznałem, na jego biegach na stadionie Legii, kiedy pokonał ostrym finiszem świetnego Fina Iso Hollo. Teraz była pustka, ale wciąż był jednym z najpopularniejszych ludzi w kraju. A więc nie tylko spotkania towarzyskie i brydże na Legii, ale rauty i bale. Wkładał frak i był z tego podobno bardzo dumny. Pokazywano go w magazynach ilustrowanych, jak tańczy, jak siedzi przy stoliku w towarzystwie eleganckich pań. Dostrzegałem na Legii, jak lub przyglądać się ładnym kobietom. A było ich tam pod dostatkiem. Choćby piękna Halina Konopacka-Matuszewska, która też często grywała na Legii, przychodząc z pobliskiego elitarnego klubu tenisowego WLTK (Warszawski Lawn Teniss Klub). Ogromnie podobała mu się młoda, jedna z najbardziej utalentowanych wówczas naszych tenisistek, Zosia S. i często widywałem, jak siedzieli na ławeczce na ostatnim korcie nr 11 i siedzieli tam przez kwadranse. Zaczęły się oczywiście ploteczki, że pan Janusz wyjątkowo adoruje tę zgrabną i przystojną pannę. Niektórzy szli dalej, mówili, że nawet myśli o małżeństwie. Jednak nic z tego jakoś nie wyszło i pan Janusz zaczął chodzić na basen Legii. Na leżaku Zabierał mnie tam często. Basen Legii był to wówczas letni salon Warszawy. Upalne lata, tłum ludzi, sportowcy przemieszani na ogół z zamożnymi ludźmi z różnych środowisk. Siadywał na leżaku i rozglądał się. Nie pamiętam, żeby wkładał kostium kąpielowy. Białe spodnie i rozchylona biała koszula z krótkimi rękawami. Najczęściej siadywała obok niego pani Krystyna N., na brąz opalona platynowa blondynka. Ona starała się mówić o sporcie, a on szybko zmieniał temat i raczej próbował tak ogólnie, nie tylko o pogodzie. Ale i pani Krystyna zniknie szybko z pola widzenia Kusocińskiego. Niektórzy koso patrzyli na "Kusego". Mówili, że jest zarozumiały i straszny snob. Te fraki, bale, rauty, niektórzy byli bardzo złośliwi: "Cóż, dyskontuje to, co kiedyś osiągnął, i tak jak kiedyś na najwyższe podium olimpijskie chce wskoczyć do najlepszego towarzystwa." Zapewne bywał czasami ostry w sposobie bycia. Potworną pracą treningową zaszedł przecież tak wysoko w sporcie. Wyrastał w bardzo skromnym środowisku, zaczynał przecież karierę w robotniczym klubie. Zawsze chciał być najlepszy w rywalizacji z najlepszymi biegaczami świata, a co dopiero w kraju! Tu głównym rywalem był Stanisław Petkiewicz, z pochodzenia Łotysz. Petkiewicza widziałem na bieżni najwyżej dwa razy, ale zapamiętałem jego sylwetkę. Wysoki, szczupły, o długich nogach, w charakterystyczny sposób trzymał ręce, unosząc je wysoko. Biegał pięknie i stylowo. Kusociński biegał niezbyt ładnie. Widać było ogromny wysiłek, a tamten płynął po bieżni. Obaj byli wspaniałymi biegaczami, ale nie lubili się. Zadra Kusociński pewnie nie mógł zapomnieć Petkiewiczowi, że prześcignął samego Nurmiego, a on, mimo że sporo walczył z Finem, zawsze zostawał w tyle. Petkiewicz pokonał Nurmiego na stadionie w Parku Skaryszewskim (nie na Legii) raptownym finiszem, kiedy Nurmi myślał, że ma pewne zwycięstwo. Rozzłoszczony Fin następnego dnia zdeklasował Petkiewicza. Aby opisać, kim był Nurmi, trzeba by wielu zdań. Więc krótko: zdobył 9 złotych medali na olimpiadach w latach 1920 - 28. Największe bożyszcze sportu tamtych lat. Wygrać z Nurmim! Ten jednorazowy sukces przylgnął do Petkiewicza i stworzył legendę. Zginie tragicznie w 1960 r. w Argentynie. Kusociński bił rekordy świata, zdobywał laury, był bez porównania bardziej popularny niż Petkiewicz. Ale zadra pozostała. Ogromnie się nie lubili. Opowiadano mi, że raz wracali z mityngu w Londynie, siedzieli razem w pustym przedziale pociągu i do samej Warszawy nie zamienili ze sobą ani jednego słowa. Na dworcu trącili tylko ronda kapeluszy i rozeszli się bez słowa. Taki też był "Kusy". Befsztyk Nojiego Rok 1939. Janusz Kusociński odbył swój triumfalny powrót na bieżnię. Wyleczono mu nogę. Znów zaczął zwyciężać. Ale nie stracił kontaktu z tenisistami Legii. Zbliżał się wielki bieg przełajowy na Polu Mokotowskim w Warszawie. O, to był ważny bieg dla pana Janusza. Miał się spotkać z kolejnym trudnym krajowym rywalem - Józefem Nojim, synem chłopskim z ziemi wielkopolskiej. Był szalenie ambitny i także pracowity. Wybił się akurat w okresie choroby Kusocińskiego. Startował na olimpiadzie berlińskiej w 1936 roku. Był tak mocny, że niektórzy myśleli już o medalu Nojiego. Na 10 km biedak spuchł i zajął dalekie miejsce. Powstała legenda o "befsztyku Nojiego", że przed startem zjadł niepotrzebnie krwisty befsztyk, który mu zaszkodził. Ale później, na 5 km, Noji walczył wspaniale i zajął na Olimpiadzie 5. miejsce. Kusociński oglądał te biegi z trybun w Berlinie. Noji przez kilka lat był najlepszym polskim długodystansowcem. Ciekawe czasy. Kto uwierzy teraz, że temu wybitnemu wyczynowcowi dano posadę tramwajarza, aby mógł przenieść się do Warszawy. Widywałem Nojiego w warszawskim tramwaju, jak przedzierał bilety. A potem szedł na trening, by utrzymać wysoką formę. Zginął w Oświęcimiu w 1943 roku. I oto dochodzi do pojedynku Noji - Kusociński. Ten u szczytu sławy, a ten niedawno powrócił na bieżnię. Jest znów dobry, ale czy da radę? Przed biegiem sporą grupką tenisowej braci z Legii spotkaliśmy się w mieszkaniu Kusocińskiego przy ul. Noakowskiego 16, by stamtąd pójść na Pole Mokotowskie. Z Noakowskiego to były dwa kroki. Zostawił klucze któremuś z nas i pierwszy poszedł na start, a my w jakiś czas za nim. Było wesoło Różnobarwna ciżba zawodników ruszyła ze startu przez jasnozielone pole, bo było lato. W tłumie nie dostrzegliśmy ani Kusocińskiego, ani Nojiego. Dopiero na finiszu. Darliśmy się: "Kusy", "Kusy"! Wygrał zdecydowanie. Narzucił dres i znowu pobiegł do domu, by przygotować mały bankiecik dla grona przyjaciół. Przed startem powiedział nam: "Jeśli wygram, zapraszam was na lampkę wina". Nikt nie odważył się zapytać, co będzie, jak przegra. Wyczuł to i dodał: "Jak przegram, także zaraz przychodźcie". Tego dnia pierwszy raz w życiu zobaczyłem złoty medal olimpijski i delikatnie dotknąłem go palcem. Leżał na honorowym miejscu w oszklonej gablocie. Na ścianie wisiały fotografie Chaplina, Douglasa Fairbanksa - ówczesnego arcymistrza pojedynków filmowych - i Toma Mixa, słynnego hollywoodzkiego kowboja. Te gwiazdy filmowe poznał w czasie pobytu na igrzyskach w Los Angeles. Było piękne popołudnie. Przez otwarte okno mieszkania w oficynie na parterze dochodził przytłumiony odgłos miasta. Kusociński trochę przechwalał się. Zwycięstwo nad Nojim ukoiło go. Noji był upartym przeciwnikiem, walecznym jak on. Było wesoło. Piliśmy zdrowie "Kusego". "Dziękuję. Będzie, jak chcecie. Przywiozę złoty medal z olimpiady w 1940 roku, tylko nie wiem, czy na 5, czy na 10 km." Wołaliśmy, że chcemy dwa - i na 5 i na 10 kilometrów. Wyciągnął swoją księgę pamiątkową. Jakie tam były ciekawe dedykacje i podpisy. Podpisaliśmy się także z namaszczeniem. W niedocenianym Muzeum Sportu w Warszawie, które kryje tyle cennych pamiątek, przechowywana jest księga "Kusego" i po latach zobaczę ją znowu. Jedna z dedykacji, ostatnia. Pod datą 31 grudnia 1939 roku. Trójwiersz: "Twierdzę, że proroctwem Mickiewicza było nazwanie w »Panu Tadeuszu« najszybszego z chartów Kusym". Poniżej podpis niezapomnianego odtwórcy fredrowskiego Papkina i tylu innych wielkich aktorskich ról Mariusza Maszyńskiego. I on nie przeżyje okupacji, zamordowany na kolonii Staszica na początku Powstania. Wygramy, musimy wygrać Wojna. Kapral Kusociński będzie ranny na Sadybie w obronie Warszawy. Na początku okupacji widywałem dość często pana Janusza. Kierował i trochę kelnerował w karczmie "Pod Kogutem" przy ulicy Jasnej wraz z Jadwigą Jędrzejowską, Marią Kwaśniewską, Ignacym Tłoczyńskim, a w szatni siedział Marian Mikołajewski, masażysta "Kusego", który po wielu latach tak wymasuje polską reprezentację piłkarską, że zdobędzie złoty medal na Olimpiadzie w Monachium. Kusociński lekko utykał, chodził z laską. To była już zima, niedługo przed jego aresztowaniem. Znów wpadłem na Noakowskiego porozmawiać, a przy okazji poprosić o fotografię z naszych wizyt na basenie. "Muszę poszukać - obiecywał. - Tyle tu różnych papierów i zdjęć." W podniszczonym garniturze i długich butach siedział za biurkiem. Pokazywał mi różne fotografie i pamiętam, co mówił o przyszłości biegów długodystansowych. "Są dopiero w powijakach. Po wojnie na 5 km zawodnicy będą osiągać czasy grubo poniżej 14 minut. Będzie jeszcze mocniejszy trening. Trzeba dużo biegać, mniej na bieżni, a więcej w terenie." I dodał: "Chciałbym na następnej olimpiadzie spróbować sił w maratonie." Machnął ręką: "Jakie to wszystko odległe. Mamy teraz inny maraton. Będzie trwał długo. Ale wygramy, musimy wygrać!" 26 marca 1940 roku gruchnęła wieść: Kusociński aresztowany przez gestapo. Zatrzymali go w bramie domu przy Noakowskiego. Znaleziono przy nim paczkę podziemnej prasy. Tego dnia w jego mieszkaniu miało się odbyć tajne zebranie ZWZ, późniejszej AK. Jeszcze tam dotrze dzielnie Ignaś Tłoczyński, żeby wydobyć ważne papiery, i uda mu się to, ale to już zupełnie inna historia. Nie wydał nikogo. Torturowano go do czerwca 1940 roku. Rozstrzelano w Palmirach.
W czerwcu mija 60 lat od śmierci za kraj Janusza Kusocińskiego, rozstrzelanego przez gestapo w Lesie Palmirskim pod Warszawą. Starszym zachował się w pamięci przede wszystkim jako biegacz, który dostarczał niezwykłych emocji. Dla młodych entuzjastów sportu, którym jego dawne rekordy już nie imponują - jest jedynie postacią historyczną, jak granitowy ustawiony na cokole posąg w wyblakłym wieńcu laurowym. Kiedyś po prostu biegał długo i wytrwale, a później stał się kimś bardzo ważnym nie tylko dla historii sportu. Okazały grób w lesie w Palmirach pod Warszawą, tablice pamiątkowe, szkoły noszące Jego imię, zawody o Jego Memoriał, nawet w Monachium jest ulica Janusza Kusocińskiego.
ROZMOWA Aleksander Pietrow z rosyjskiego oddziału Human Rights Watch o rosyjskich zbrodniach w Czeczenii Pozbawieni prawa do życia W inguskich obozach dla czeczeńskich uchodźców podstawowych lekarstw nie starcza nawet dla dzieci FOT. (C) REUTERS JAN STRZAŁKA: Ile ofiar pochłonęła druga wojna czeczeńska? ALEKSANDER PIETROW: Trudno to dziś ocenić. Naszym zdaniem, tam gdzie trwały ostre walki, czyli w Groznym i w okolicach, na tysiąc mieszkańców przypada co najmniej 20 zabitych. Mam na myśli tylko ludzi, których nie sposób podejrzewać o udział w działaniach bojowych: dzieci, starców i kobiety. Może to być kilka tysięcy ofiar śmiertelnych. Dlaczego ta wojna jest tak krwawa i okrutna? Bo władze nie reagują na samowolę żołnierzy i błędne decyzje dowódców. A brak reakcji władz pozwala wojskowym wierzyć, że mogą bezkarnie postępować tak, jak im się podoba. Dowódcom brakuje woli politycznej i zwykłej ludzkiej przyzwoitości, by skończyć z grabieżami, gwałtami i innymi zbrodniami. Uchodźcy opowiadają, że przed czeczeńskie domy zajeżdżają żołnierze i zabierają dosłownie wszystko. Zdzierają cywilom nawet odzież z grzbietu. Niekiedy dowódcy powstrzymują podwładnych przed takimi ekscesami, ale to wyjątki. Co na to wszystko Human Rights Watch, w imieniu której od początku wojny bada pan sytuację w Czeczenii? Dowodów zbrodni nie brakuje, ale ponieważ nie mamy dostępu na tereny ogarnięte wojną, świadectw szukamy na razie wśród uchodźców, którzy uciekli do Inguszetii. Human Rights Watch gromadzi i analizuje wszystkie świadectwa. O przestępstwach informujemy Organizację Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, a nawet instytucje finansowe - Bank Światowy czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Nalegamy, by państwa zachodnie nie zawierały z Rosją żadnych umów, dopóki Moskwa nie będzie respektować norm prawa międzynarodowego. Wzywaliśmy OBWE do wywarcia presji na władze rosyjskie, by pozwoliły działać misji tej Organizacji w Czeczenii. Apelujemy też do dowództwa rosyjskiego, by zaprzestało atakowania ludności cywilnej. Protestowaliśmy przeciw zamykaniu korytarzy dla uchodźców. Wzywaliśmy do przeprowadzenia międzynarodowego śledztwa w sprawie przestępstw popełnianych przez armię rosyjską. Śledztwo oznacza pociągnięcie winnych do odpowiedzialności. Ale władze Rosji nie pozwalają na to niezależnym sędziom czy przedstawicielom zagranicznych organizacji. Rosja dopuszcza się zbrodni przeciw ludzkości. Już na początku wojny zamknęła granice z Czeczenią i uchodźcy nie mieli szans ucieczki z terenów ogarniętych walką. Z granicy czeczeńsko-osetyńskiej zawracano cywilów na bombardowane tereny. Przepuszczano jedynie uchodźców narodowości rosyjskiej. To dowód dyskryminacji i skazanie uciekających na pewną śmierć. Granica z Inguszetią pozostała otwarta, ale władze Rosji nie pozwalały Czeczenom na wyjazd z Inguszetii do innych regionów Federacji. Nim uchodźcy dotarli do obozów, na każdym posterunku musieli płacić żołnierzom za przepuszczenie ich w stronę Inguszetii - przeciętna rodzina musiała wydać na to równowartość kilku pensji. Potem władze Rosji zamknęły granicę z Inguszetią. 40 tys. uchodźców koczowało dziesięć dni przed przejściem granicznym bez jedzenia, wody, pod gołym niebem. Nie dopuszczono do nich lekarzy z pierwszą pomocą, choć niektórzy z uciekinierów byli ciężko ranni, inni umierali na serce. Rosyjscy dowódcy tłumaczyli, że wśród uchodźców znajdują się bojownicy i terroryści. Ale to chyba nie najstraszniejsze zbrodnie? Potem pojawiły się doniesienia, że giną cywile nie uczestniczący w walkach. Władimir Putin komentował te informacje jako "propagandę terrorystów". Tymczasem bombardowano Urus-Martan, Grozny i wiele innych miejscowości. Każdy atak oznaczał śmierć niewinnych ludzi. Rodzi się podejrzenie, że to nie jest wyłącznie wojna przeciw uzbrojonym bojownikom, ale też świadome mordowanie cywilów. Świadczy o tym np. ostrzeliwanie kolumn uchodźców z Szaamijurtu, uciekających do Inguszetii. Wojskowi usprawiedliwiali się, że z kolumny padły strzały do rosyjskich helikopterów. Zakładając nawet, że tak było, atak na kolumnę uchodźców jest przestępstwem. Bojownicy, którzy mogli się ewentualnie wmieszać w tłum cywilów, oddawszy strzały z pewnością uciekli. A śmierć ponieśli niewinni ludzie. W styczniu pojawiły się obawy, że armia federalna zakłada w Czeczenii "obozy filtracyjne", w których przetrzymuje wszystkich mężczyzn od 10 do 60 roku życia, podejrzewając, że mogą być bojownikami. Podczas poprzedniej wojny w obozach filtracyjnych torturowano Czeczenów. Rosja łamie konwencję genewską, szczególnie te punkty, które bronią ludności cywilnej i zakazują nieuzasadnionego i nieproporcjonalnego używania broni wobec niej, czego przykładem może być bombardowanie rynku w Groznym. Oficjalnie atak był wymierzony w pobliski sztab Szamila Basajewa, jednak bomby spadły na bazar, i to w godzinie szczytu - śmierć poniosło 140 osób, a 240 odniosło rany. Wśród ofiar znaleźli się Czeczeni, Rosjanie i Ingusze. W tym przypadku można mówić także o odpowiedzialności czeczeńskich bojowników - nie powinni lokować swych sztabów w pobliżu obiektów cywilnych. Jeśli tak czynią, cywile stają się tarczą ochronną. Czy to jedyny przypadek, kiedy Human Rights Watch oskarża czeczeńskich bojowników? Nie jedyny. Pod koniec listopada bojownicy strzelali do cywilów w Gechi i kilka osób zranili. Mieszkańcy miejscowości chcieli zachować neutralność, bo wcześniej ucierpieli wskutek ataków Rosjan. Naszym zdaniem, bojownicy często narażają cywilów na niebezpieczeństwo, prowokują ataki armii rosyjskiej. Jednocześnie karzą np. starszyznę czeczeńską, jeśli próbuje ona pertraktować z rosyjskimi dowódcami, by zapewnić wsi bezpieczeństwo. Słyszeliśmy o przypadkach, choć nie potwierdzonych, że żołnierze Basajewa czy Chattaba podcinają gardła jeńcom rosyjskim. Oskarżamy więc i bojowników, choć częściej żołnierzy federalnych. Symbolem czeczeńskiej tragedii stał się Grozny. Co się tam działo? Stolica Czeczenii była bombardowana przez kilka miesięcy. Mieszkańcy Groznego przeżyli piekło. Chowali się w piwnicach, głodowali. Ciągłe ataki nie pozwalały chorym szukać pomocy lekarskiej. Szpitale w Groznym i w innych miastach były przepełnione i brakowało w nich podstawowych środków medycznych. Wzywaliśmy dowództwo rosyjskie do ogłaszania przerw w bombardowaniu, by cywile mogli wychodzić z piwnic i uciekać z Groznego lub udać się do szpitali. Bezskutecznie. Później zresztą bombardowano nawet szpitale, np. szpital psychiatryczny niedaleko Groznego, gdzie przebywało 30 pacjentów. Nie pomogło to, że był oznaczony czerwonym krzyżem. Dotąd nie ustaliliśmy liczby ofiar w Groznym. Czy badacie sytuację w inguskich obozach? Alarmowaliśmy, że wraz z nadejściem mrozów w obozach umierają dzieci, bo brakuje podstawowych lekarstw. Demaskujemy kłamstwo rosyjskiej propagandy, że w Inguszetii nie doszło do katastrofy humanitarnej. Obozy pękają w szwach, nie starcza namiotów, wielu uchodźców śpi pod gołym niebem. Administracja tłumaczy, że trzeba im odebrać przydziały żywnościowe, bo inaczej nigdy nie opuszczą obozów. A dokąd mają wracać, jeśli ich domy są zburzone, a wszędzie szaleją bezkarni żołnierze rosyjscy? Tymczasem dowództwo federalne zapewnia, że wyzwolone tereny są bezpieczne. Bez komentarza? Zamiast komentarza powiem, że uchodźcy boją się wracać do Czeczenii. Wyrzucani z obozów pytali, co będą jeść powróciwszy do domów - jeśli te w ogóle istnieją - skoro wszystko ukradli im żołnierze? Mężczyźni mogą się też obawiać, że trafią do obozów filtracyjnych i będą torturowani. Kobiety - że będą zgwałcone. W ostatnich tygodniach mamy coraz więcej informacji o rozstrzeliwaniu cywilów, o egzekucjach. Domy zabitych są podpalane przez rosyjskich żołnierzy. Jako organizacja broniąca praw człowieka mówimy, że naród czeczeński został pozbawiony prawa do życia. Wielu tragedii jeszcze w pełni nie wyjaśniliśmy - choćby śmierci mieszkańców Szali, w styczniu. Szali, według propagandy rosyjskiej, zostało wyzwolone i - jak opowiadają niektórzy - administracja wezwała obywateli, by stawili się na centralnym placu, gdzie mieli otrzymać pomoc humanitarną czy też emerytury. Inni opowiadają, że ludność zgromadziła się, aby poprzeć bojowników, którzy podobno mieli się tam pojawić. W każdym razie na cywilów spadły bomby i śmierć poniosło kilkaset osób. Rozmawiał Jan Strzałka Aleksander Pietrow pracuje dla Human Rights Watch od ośmiu lat. Wcześniej działał w rosyjskim Memoriale i w Moskiewskim Centrum Reformy Sądownictwa. Przed wojną czeczeńską badał przestrzeganie praw dziecka i pracował nad raportem o stosowaniu tortur w Rosji.
Aleksander Pietrow z rosyjskiego oddziału Human Rights Watch o rosyjskich zbrodniach w Czeczenii Ile ofiar pochłonęła druga wojna czeczeńska? Może to być kilka tysięcy ofiar śmiertelnych. władze nie reagują na samowolę żołnierzy i błędne decyzje dowódców. Human Rights Watch gromadzi i analizuje wszystkie świadectwa. O przestępstwach informujemy Organizację Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, nawet instytucje finansowe. Nalegamy, by państwa zachodnie nie zawierały z Rosją żadnych umów. Apelujemy do dowództwa rosyjskiego, by zaprzestało atakowania ludności cywilnej. Oskarżamy bojowników, choć częściej żołnierzy federalnych. Symbolem czeczeńskiej tragedii stał się Grozny. Co się tam działo? Stolica Czeczenii była bombardowana przez kilka miesięcy. Mieszkańcy przeżyli piekło. Czy badacie sytuację w inguskich obozach? wraz z nadejściem mrozów w obozach umierają dzieci. Demaskujemy kłamstwo rosyjskiej propagandy.
Reportaż "Zamojszczyzna" boli ich jak wrzód, bo to konkretne pieniądze z renty obozowej i przywileje Dzieci ze sfałszowanym życiorysem - Oni mają tyle pieniędzy, ile liści na drzewie. W sklepie, gdy kupujemy podłą kiełbasę lub pasztetową, śmieją się z nas, że nie umiemy gospodarzyć, że próżniakami jesteśmy i dlatego całe życie będziemy dziadami. Przecież gdyby nie ta "zamojszczyzna", oni na tyłku te same majtki, by mieli - mówią chórem kobiety. Żadna nie chce się przedstawić. Boją się. Wyliczają komu "zamojszczaki" grozili, a komu szyby powybijali. Fot. Rafał Guz Robert Horbaczewski Kto był w obozie, niech pieniądze bierze, żalu nie mamy, ale z tych, co w Majdanie biorą, nikt w obozie nie był - mówi Helena Być, jedna z głównych świadków oskarżenia w procesie o wyłudzenia rent należnych dzieciom Zamojszczyzny "Zwracam się ze skargą do prokuratora w Hrubieszowie przeciwko (tu nazwisko i imię) i jego żonie, którzy posiadają 15 ha ziemi, 4 konie, 3 krowy, 17 świń, dwa traktory i poloneza. Dorobili się tego wszystkiego za »zamojszczyznę«, a w ogóle za drutami nie byli". Takich donosów, w większości anonimowych, do prokuratury, organizacji kombatanckich, sądu, policji i redakcji prasowych na początku lat dziewięćdziesiątych napłynęły setki. Napływają i dziś, choć dużo mniej. Na podstawie jednego z nich, złożonego w kwietniu 1994 roku przez kilku mieszkańców Majdanu Tuczępskiego i Tuczęp (gmina Grabowiec) Prokuratura Rejonowa w Hrubieszowie wszczęła śledztwo w sprawie wyłudzenia rent należnych dzieciom Zamojszczyzny. W kręgu podejrzanych znalazło się ponad 120 osób, w większości byłych mieszkańców Majdanu Tuczępskiego. Zarzuty postawiono 62 z nich. Ostatecznie, po ponad dwóch latach żmudnego śledztwa, na ławie oskarżonych zasiadło jedynie 15 osób. Resztę postępowań umorzono. - Niektórzy dobrowolnie zrzekli się tych świadczeń. W stosunku do innych nie było dowodów, że świadczenia wyłudzili świadomie. Osoby te złożyły wnioski, bo figurowały w dokumentach Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce - wyjaśnia prokurator Józef Pokarowski, szef Prokuratury Rejonowej w Hrubieszowie. Proceder z pobieraniem rent należnych dzieciom Zamojszczyzny rozpoczął się po 1982 roku. Wtedy Sąd Najwyższy stwierdził, że pobyt dzieci do 14 roku życia w obozie na Majdanku lub w obozach przejściowych w Zamościu lub Zwierzyńcu traktowany jest na równi z przebywaniem dorosłych w obozie koncentracyjnym. To orzeczenie stworzyło możliwość ubiegania się o świadczenia kombatanckie. Aby jednak ubiegać się o świadczenia, trzeba było udowodnić, że ma się tzw. status dziecka Zamojszczyzny. Należało udokumentować przynajmniej miesięczną rozłąkę z rodziną podczas pacyfikacji Zamojszczyzny i pobyt w obozie. Następnie Komisja Kwalifikacyjna ZUS do spraw Inwalidztwa przyznawała określoną grupę inwalidzką, co dawało prawo do renty obozowej. W zależności od przyznanej grupy wynosi ona od 1100 do 1700 zł. Tworzenie statusu Regulamin ZBoWiD określał, że dowodami na posiadanie statusu dziecka Zamojszczyzny są zaświadczenia z lubelskiego Muzeum na Majdanku lub Wojewódzkiego Archiwum Państwowego w Lublinie albo w Zamościu. Niektórzy przedstawili jednak dokumenty Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich. Część z nich powstała na podstawie spisów sporządzonych w 1946 roku, a więc trzy lub cztery lata po pacyfikacji. Posterunkowi MO i sołtysi, którzy sporządzali wówczas listy wysiedlonej przez hitlerowców ludności, przebąkiwali coś o ewentualnych odszkodowaniach, które miało płacić państwo niemieckie. W podzamojskim Majdanie Tuczępskim ludzie pamiętają, jak jesienią 1946 roku komendant posterunku MO w Grabowcu kapral Zamorzycki i starszy strzelec Józef Pawłoś chodzili od chałupy do chałupy i pytali: - Wysiedleni byliście? - Byliśmy. - A w obozie byliście? - Byliśmy. - A wasze dzieci też tam były? - Też były. Zapisywał się więc, kto mógł. Na listach figurowali zarówno ci, którzy byli w obozach, jak i ci, którzy uciekli ze wsi przed wysiedleniem, nawet ci, co urodzili się po wysiedleniu. Kiedy okazało się, że odszkodowań nie będzie, spisy powędrowały do archiwum. W latach sześćdziesiątych trafiły do Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich. Po 1982 roku każdy ujęty na tych listach mógł otrzymać zaświadczenie, że był w obozie. Wystarczyło znaleźć 2 - 3 świadków, którzy to potwierdzili. - To właśnie instytucja świadka okazała się najgorsza w tej procedurze. Dochodziło do tego, że tzw. poświadczenia podpisywały 2-, 3-letnie dzieci, kuzyni podpisywali kuzynom. Ci, którzy zdobyli już uprawnienia, podpisywali poświadczenia innym, a ci następnym. W ten sposób wzrastała liczba rzekomych dzieci Zamojszczyzny - uważa Julian Grudzień, prezes zamojskiego oddziału Polskiego Związku Byłych Więźniów Politycznych Hitlerowskich Więzień i Obozów Koncentracyjnych, skupiającego środowisko dzieci Zamojszczyzny. Kość niezgody Wieś Tuczępy, gdzie mieszkają świadkowie oskarżenia, sąsiaduje z Majdanem Tuczępskim, skąd pochodzą oskarżeni. Z list transportowych znajdujących się w Archiwum Państwowym w Lublinie wynika, że w 1943 roku z obozu przejściowego w Zamościu na tereny podwarszawskie przemieszczono jedynie trzy osoby z Majdanu Tuczępskiego. Powołani przez sąd w Hrubieszowie świadkowie twierdzą, że wysiedlono maksymalnie kilkanaście osób, w tym jedynie trójkę dzieci. Reszta mieszkańców wsi wcześniej uprzedzona o pacyfikacji po prostu uciekła. Renty pobiera kilkadziesiąt mieszkańców. Przy wejściu na cmentarz w Tuczępach stoi grupka kobiet. Gdy pytam o dzieci Zamojszczyzny ożywiają się. Ta sprawa cały czas wzbudza emocje. - Oni mają tyle pieniędzy, ile liści na drzewie. W sklepie, gdy kupujemy podłą kiełbasę lub pasztetową, śmieją się z nas, że nie umiemy gospodarzyć, że próżniakami jesteśmy i dlatego całe życie będziemy dziadami. Przecież gdyby nie ta "zamojszczyzna", oni na tyłku te same majtki, by mieli - mówią chórem kobiety. Żadna nie chce się przedstawić. Boją się. Wyliczają komu "zamojszczaki" grozili, a komu szyby powybijali. Gdy obok cmentarza zatrzymał się czerwony opel kombi zamilkły. Sugerują, aby schować aparat fotograficzny. - Znowu będą nam bluzgać, że kogoś nasyłamy - szeptają. "Zamojszczyzna" boli ich jak wrzód, bo to konkretne pieniądze z renty obozowej i przywileje: ryczałt energetyczny, ulga w opłacie abonamentów RTV i telefonicznego, bezpłatne lekarstwa, zniżki na bilety. Siedemdziesięciodwuletnia Helena Być nie boi się zemsty: "co miałam wycierpieć, już wycierpiałam" - mówi. W procesie była jednym z głównych świadków oskarżenia. - Kto był w obozie, niech pieniądze bierze, żalu nie mamy, ale z tych, co w Majdanie biorą, nikt w obozie nie był. Nikt. Ja im nieraz mówiłam, niech podejdą pod krzyż i przysięgną na swoje dzieci, że byli za drutami. Nie chcą tego zrobić, to znak, że kłamią - prawie krzyczy. Opowiada o swojej koleżance z dzieciństwa. - Reginę, jak była mała, na sankach woziłam. Nigdy za drutami nie była. Spotkałam ją niedawno w Grabowcu i pytam: za co ty cholero te pieniądze bierzesz?. Odpowiedziała mi: "za tę tułaczkę i poniewierkę". A co, ja nie cierpiałam. Mnie przed wysiedleniem ojciec jak psa w 30-stopniowy mróz wywiózł do Witoldowa, gdzie było już sześć rodzin. Przez tydzień nikt z nas kromki chleba nie widział - opowiada, żywiołowo gestykulując. Podpisywali, choć nie umieli czytać Byłym mieszkańcom Majdanu Tuczępskiego w uzyskaniu statusu dzieci Zamojszczyzny pomagał Marian J., były prezes gminnego koła ZBoWiD w Grabowcu (postępowanie wobec niego umorzono z powodu złego stanu zdrowia). Wiele osób, które poświadczyły pobyt oskarżonych w obozie, zeznało, iż na prośbę lub żądanie prezesa J. podpisywało czyste blankiety zaświadczeń, a oskarżonych nigdy nie widzieli na oczy. Najwięcej zeznań podpisała kobieta, która nie ukończyła żadnej szkoły, nie umie czytać ani pisać, a w dodatku niedowidzi. Inna kobieta - "naoczny świadek" pacyfikacji w momencie deportacji miała niespełna 2,5 roku. Przed sądem przyznała się, że oskarżonych poznała dopiero w latach pięćdziesiątych. Proces wykazał, iż załatwianie w ten sposób świadczeń na terenie gminy Grabowiec było na porządku dziennym. Z analizy anonimów wynika, że za przyjęcie zaświadczenia prezes J. miał brać od 50 zł do wysokości jednej renty. - Dziwi mnie, że organy statutowe ZBoWiD przyjmowały takie zgłoszenia i nikt nie zainteresował się tą sprawą - kręci głową sędzia Zbigniew Żaczek. Wyciskanie prawdy Proces przed Sądem Rejonowym w Hrubieszowie trwał ponad trzy lata. Zeznawało ponad pół setki świadków z całej Polski. Odbyło się 27 rozpraw. Część z nich odroczono z powodu nieobecności świadków, a przede wszystkim oskarżonych. Zmieniały się składy sędziowskie, prokuratorzy i adwokaci. Świadkowie oskarżenia z Tuczęp słali w tym czasie pisma do ministra sprawiedliwości, prezydenta RP, do Rady Ministrów, do sądu okręgowego. Prosili o interwencję i nadanie sprawie biegu. - To był trudny proces nie tylko ze względu na materię, ale również liczbę oskarżonych i świadków oraz ich wiek. Myliły im się zeznania, ludzie, daty, fakty - wspomina sędzia Zbigniew Żaczek. Czterech oskarżonych zmarło, sprawę trzech innych ze względu na stan zdrowia wyłączono do odrębnego postępowania. Do końca procesu zostało ośmiu oskarżonych, w tym sześć kobiet. Żaden z nich nie przyznawał się winy. Twierdzili, iż wydarzeń z okresu wojny nie pamiętają, a o swoich losach dowiedzieli się od rodziców. Sęk w tym, że oprócz Teodozji W. i jej siostry Haliny J., wszyscy mieli wówczas od 10 do 14 lat. Taką tragedię musieli więc zapamiętać. W czerwcu Sąd Rejonowy w Hrubieszowie skazał ich na rok pozbawienia wolności w zawieszeniu na trzy lata. Zasądził również po 1,4 tys. złotych grzywny oraz nakazał im oddać niesłusznie pobrane pieniądze w kwocie od 20 do 30 tys. zł, wyłudzone od ZUS, KRUS i Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie. - W tej sprawie nie chodziło o fakt wysiedlenia. Istotą był pobyt w obozie. Niewątpliwie oskarżeni mogą być zaliczani do dzieci Zamojszczyzny, bo byli wówczas dziećmi i wycierpieli niedolę, jaka spotkała wszystkich mieszkańców Zamojszczyzny, którzy przeżyli wysiedlenie. Jednak ustawodawca nie przewidział świadczeń dla wszystkich pacyfikowanych, ale tylko dla tych, którzy trafili do obozów przesiedleńczych i zostali odłączeni od rodziców - uzasadniał sędzia Zbigniew Żaczek. Oskarżeni odwołali się do Sądu Okręgowego w Zamościu, który 26 października tego roku, po trwającej niespełna półtorej godziny rozprawie, utrzymał wyrok. Gdy sędzia Ryszard Gargol wygłaszał uzasadnienie podsądni szeptali do siebie: - Teraz wrogi będą się cieszyć. - Jestem niewinna, nic nie wyłudziłam. Teraz znowu mi papiery z Niemiec wysłali, abym starała się o odszkodowanie - szlochała siedemdziesięcioletnia Julia R., trzymając w ręku wnioski o odszkodowania z Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie. - Nasze nieszczęście polega na tym, że wielu świadków, którzy stwierdziliby naszą obecność w obozie, nie żyje. Padliśmy ofiarą oszczerstw ze strony zawistnych sąsiadów, którzy sami nie otrzymali "zamojszczyzny". Teczka pełna anonimów - Procesy w sprawie wyłudzeń rzucają ogromy cień na całe środowisko dzieci Zamojszczyzny - uważa Julian Grudzień. - W czasie wojny cierpiały przecież wszystkie dzieci: i te które przebywały w obozach, i te, które tam nie trafiły i to nie tylko z Zamojszczyzny. Dziwnie więc brzmi, że oni coś wyłudzili. Bolesław Szymanik w wieku 5 lat został wysiedlony wraz z rodzicami z Tarnogrodu do Niemiec. Do Polski wrócił po wojnie. Teraz jest prezesem Stowarzyszenia Dzieci Zamojszczyzny z siedzibą w Biłgoraju. Sugeruje, aby sprawy nie nagłaśniać. - Łyżka dziegciu może całą beczkę miodu zepsuć. Mogło się zdarzyć, że na tyle tysięcy pokrzywdzonych ktoś wyłudził świadczenia. Za tych ludzi wypada się tylko wstydzić - mówi Czesław Saja z Tuczęp w czasie wysiedlenia miał 13 lat. Też starał się o rentę. Nie dostał jej, bo nie było go na liście. Najpierw poświadczył Romualdzie P., że widział ją w obozie, potem zmienił zeznania i został jednym z głównych świadków oskarżenia w jej procesie. Jest autorem korespondencji do prokuratury, sądów i ministra sprawiedliwości, w których żąda ukarania reszty mieszkańców, przeciwko którym umorzono postępowanie. Schorowany. Podczas jednej z rozpraw zemdlał. - I co z tego, że osiem osób skazano, skoro reszta wciąż bierze państwowe pieniądze. Z Majdanu oprócz trzech osób żadna w obozie nie była i koniec. Będziemy pisać do ministra Kaczyńskiego, do telewizji, wszędzie. My nie jesteśmy mściwi, my jesteśmy sprawiedliwi - mówi w liczbie mnogiej. Gdy przypominam mu, że sam starał się wyłudzić rentę, irytuje się. - Wtedy uciekłem, ale trafiłem za druty drugim razem. Nie wiem, jak to opowiedzieć. To długa historia. Pierwsze wysiedlania rozpoczęły się 27 listopada 1942 roku. Do sierpnia 1943 roku w ramach akcji pacyfikacyjnej Zamojszczyzny wysiedlono 297 wsi, około 110 tys. ludzi, w tym 30 tys. dzieci. Uważa się, że około 10 tys. dzieci wywieziono do Niemiec w celach germanizacyjnych, około 8 tys. zginęło z głodu i chorób zakaźnych w obozie w Zamościu. Do dziś przeżyło około 5 tys. Ile z nich pobiera świadczenia, nie wiadomo. Ani Urząd do spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych w Warszawie, ani ZUS w Biłgoraju, który na terenie Zamojszczyzny wypłaca renty, nie potrafią podać dokładnej liczby, bowiem w ich bazach komputerowych nie ma osobnej kategorii "dzieci Zamojszczyzny". Ich zdaniem termin ten jest nieprecyzyjny, potoczny i nie występuje w ustawie z 24 stycznia 1991 roku o kombatantach oraz niektórych osobach będących ofiarami represji wojennych i okresu powojennego. Proces rzekomych dzieci Zamojszczyzny z Majdanu Tuczępskiego nie był jedyny. Podobne toczyły się przed sądami w Zamościu i Biłgoraju. Wtedy jednak na ławie oskarżonych zasiadały pojedyncze osoby.
Kto był w obozie, niech pieniądze bierze, żalu nie mamy, ale z tych, co w Majdanie biorą, nikt w obozie nie był - mówi Helena Być, jedna z głównych świadków oskarżenia w procesie o wyłudzenia rent należnych dzieciom Zamojszczyzny. donosów, w większości anonimowych, do prokuratury, organizacji kombatanckich, sądu, policji i redakcji prasowych na początku lat dziewięćdziesiątych napłynęły setki. Na podstawie jednego z nich Prokuratura Rejonowa w Hrubieszowie wszczęła śledztwo w sprawie wyłudzenia rent należnych dzieciom Zamojszczyzny. W kręgu podejrzanych znalazło się ponad 120 osób, w większości byłych mieszkańców Majdanu Tuczępskiego. Zarzuty postawiono 62 z nich. Ostatecznie na ławie oskarżonych zasiadło jedynie 15 osób.
Niektórzy idą na łatwiznę i przywożą ze Wschodu tytuły, których nikt u nas nie weryfikuje Habilitacja bez polskiego sita FOT. PIOTR KOWALCZYK JERZY SADECKI Czy można mieć trzy odrzucone habilitacje i mimo to zostać w Polsce doktorem habilitowanym? Można. Trzeba tylko wybrać się za wschodnią granicę i całkiem legalnie przeprowadzić tam przewód habilitacyjny. A potem śmiać się w nos rodzimej komisji centralnej, która ma stać na straży przyzwoitego poziomu polskiej nauki. Taką drogę znalazł Kazimierz M. Czarnecki. Nie tylko znalazł, ale wskazał ją publicznie innym - w swojej książce, która ukazała się na zlecenie Górnośląskiej Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Mysłowicach, gdzie autor jest profesorem i prorektorem. Z zamieszczonej tam notatki każdy może się dowiedzieć, że Kazimierz M. Czarnecki trzy razy obronił pozytywnie prace habilitacyjne: z psychologii na Akademii Nauk Społecznych (przy KC PZPR) w 1975 roku, z socjologii na tej samej uczelni w 1988 roku i z pedagogiki (dydaktyki) na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu w 1997 roku. Jednak za każdym razem uchwały rad wydziałów o nadaniu stopnia doktora habilitowanego nie były zatwierdzane przez Centralną Komisję do spraw Tytułu Naukowego i Stopni Naukowych (wcześniej: Centralną Komisję Kwalifikacyjną), która sprawuje kontrolę nad prawidłowością uzyskiwania oraz jakością stopni i tytułów naukowych. Nie pomogło odwoływanie się od decyzji komisji i skarga do Naczelnego Sądu Administracyjnego. "W tej sytuacji Kazimierz M. Czarnecki został zmuszony przez naiwnych uczonych polskich, głównie psychologów i pedagogów, do habilitowania się za granicą ojczystego kraju"- czytamy w książce prorektora górnośląskiej uczelni. Stopień doktora habilitowanego nauk psychologicznych Kazimierz M. Czarnecki uzyskał dopiero w 1999 roku na Akademii Pedagogicznych Nauk Ukrainy w Kijowie, za akceptacją ukraińskiej Wyższej Atestacyjnej Komisji. - Musiałem mieć tylko skierowanie od mojej uczelni, a w kijowskiej akademii nie wzięli ode mnie ani grosika. Pracę napisałem po polsku, jednak autoreferat musiał być po ukraińsku. Kosztowało mnie to sporo wysiłku, bo do Kijowa jedzie się 24 godziny. A i procedura uzyskiwania stopnia naukowego jest tam bardzo ostra - wyjaśnia dr hab. Kazimierz M. Czarnecki, i nie szczędzi krytyki pod adresem polskiej komisji centralnej, która utrąciła jego trzy habilitacje. - Komisja powinna zniknąć i zatrzeć po sobie haniebne ślady! Powtórka po dziesięciu latach Dr Jacek Przybylski, pracownik naukowy na Wydziale Budownictwa Politechniki Zielonogórskiej, w 1989 roku obronił pracę habilitacyjną na Politechnice Wrocławskiej. - Ale w ówczesnej Centralnej Komisji Kwalifikacyjnej w Warszawie dostałem, jako superrecenzenta, człowieka zupełnie spoza branży, bo elektryka. A elektryk ocenia budowlańca tak, jak astronom weterynarza; opinia była więc negatywna - wspomina Jacek Przybylski. Mówi, że pisał odwołania, popierała go rada wydziału, dziekan, rektor. CKK nie zatwierdziła jednak habilitacji. Nie mogąc sforsować formalnej przeszkody (i, jak podejrzewa, ludzkiej niechęci), Przybylski szukał możliwości habilitowania się za granicą. W Niemczech procedura okazała się zbyt długotrwała i uciążliwa. Próbował także w Koszycach, ale po kilku wyjazdach zrezygnował. - Najbardziej naukowo podeszli do tego w Mińsku, w Białoruskiej Państwowej Akademii Politechnicznej - mówi Jacek Przybylski. - Mają tam doskonałych matematyków, a moja praca, choć z budownictwa, była ściśle matematyczna. Recenzowało ją trzech profesorów, z Moskwy, Sankt Petersburga i Mińska. - Chociaż języka rosyjskiego nie znam rewelacyjnie, przeszedłem jednogłośnie - wspomina Przybylski. Cały proces nie trwał krótko, bo trzy i pół roku. W marcu 2000 roku Politechnika Zielonogórska otrzymała oficjalne potwierdzenie obrony z Państwowego Najwyższego Komitetu Atestacyjnego Republiki Białorusi. Problem małych uczelni - Zagranicznych habilitacji próżno szukać na dużych, porządnych uczelniach jak Akademia Górniczo-Hutnicza czy Uniwersytet Jagielloński. To problem, nie jedyny zresztą, małych i młodych uczelni, które mają deficyt kadrowy - uważa prof. Mirosław Handke, były minister edukacji narodowej. Człowiek z habilitacją, czyli samodzielny pracownik naukowy, to dzisiaj skarb. O niego zabiegają zarówno publiczne nieduże szkoły wyższe, jak i prywatne uczelnie. Liczba samodzielnych pracowników jest m.in. jednym ze składników algorytmu, według którego przyznaje się dotacje, wpływa też na wydawanie zezwoleń do prowadzenia studiów zaocznych. - Zdarzają się przypadki, że za granicą pisane są prace z pogranicza różnych dyscyplin naukowych, które trudne są do zaakceptowania przez polskie uczelnie i Centralną Komisję. Na ogół nie robi się u nas habilitacji z dydaktyki poszczególnych nauk, tymczasem za wschodnią granicą nie ma z tym problemu. Szczególne zainteresowanie takimi "dydaktycznymi" doktoratami i habilitacjami wykazują niektóre polskie akademie pedagogiczne i akademie wychowania fizycznego - zauważa wiceminister edukacji prof. Jerzy Zdrada. Nielicznych naukowców wysyła na wschód samo Ministerstwo Edukacji Narodowej, ale mocno przy tym kręci nosem. W ostatnich pięciu latach zgodę na odbycie stażu habilitacyjnego na Ukrainie resort wydał tylko 17 osobom, wyposażając je w niewielkie stypendia. - Uważamy, że polscy naukowcy mają możliwości habilitowania się w kraju. Pozytywnie rozpatrujemy tylko te wnioski, w których dołączone są opinie dwóch samodzielnych pracowników naukowych, potwierdzające, że przeprowadzenie przewodu habilitacyjnego w Polsce może być trudne lub wręcz niemożliwe - informuje dr Bogusław Szymański, dyrektor Biura Uznawalności Wykształcenia i Wymiany Międzynarodowej w Ministerstwie Edukacji Narodowej. Ile osób wysyłają po habilitacje same uczelnie, tego nikt nie wie.Dyrektor Szymański sądzi, że takich habilitacji zagranicznych może być robionych rocznie kilkanaście. Od Rzeszowa po Szczecin W Wyższej Szkole Pedagogicznej w Rzeszowie pracuje co najmniej dziesięciu naukowców, którzy w ostatnich latach habilitowali się za granicą, głównie na uczelniach Ukrainy i Rosji. Jednym z nich jest dr hab. Jerzy Potoczny. Mówi, że wybrał Uniwersytet Narodowy im. Tarasa Szewczenki w Kijowie z uwagi na temat swojej pracy: "Rozwój oświaty dorosłych w Galicji doby autonomii galicyjskiej wśród narodowości polskiej i ukraińskiej". Za jego przewód habilitacyjny uczelnia macierzysta zapłaciła ok. ośmiu tysięcy złotych. Na Politechnice Rzeszowskiej w ostatnich dziesięciu latach jedenaście osób zrobiło habilitację na wschodzie, głównie w Politechnice Lwowskiej i Kijowskiej. Stanowią one ok. dziesięciu procent samodzielnych pracowników tej uczelni. - Te habilitacje są w dużym stopniu wynikiem prowadzonej od lat współpracy z uczelniami ukraińskimi - mówi prof. dr hab. Leonard Ziemiański, prorektor ds. naukowych Politechniki Rzeszowskiej. Naukowcy z białostockich uczelni habilitują się i doktoryzują we Lwowie, w Kijowie, Mińsku i Sankt Petersburgu. Najczęściej z ekonomii, pedagogiki, psychologii. - Jeden z naszych doktorów robi pracę habilitacyjną o gospodarce białoruskiej. Zna dobrze rosyjski, do uczelni w Mińsku dojeżdża raz w miesiącu - mówi Józef Szabłowski, rektor Wyższej Szkoły Finansów i Zarządzania w Białymstoku. Ale na wschodzie zdobywają habilitacje nie tylko naukowcy z przygranicznych województw: podkarpackiego, lubelskiego i podlaskiego. Jak udało nam się ustalić, jeździ się po nie na wschód także ze Śląska, Opola, Częstochowy, Piotrkowa Trybunalskiego, Zielonej Góry. Sześciu doktorów z Uniwersytetu Szczecińskiego bądź już uzyskało stopień, bądź jest w trakcie przewodu habilitacyjnego w Kijowie, Mińsku i Sankt Petersburgu. Niektórzy jeżdżą też do Słowacji, ale z tym jest pewien kłopot, bo tamtejszy stopień docenta niedokładnie odpowiada naszemu doktorowi habilitowanemu. W tej sprawie toczą się negocjacje między resortami edukacji obu krajów, ale do ich finału jeszcze nie doszło. W 1997 roku Polska zawarła umowę o uznawaniu stopni i tytułów naukowych z Niemcami, lecz nasi uczeni specjalnie nie są tą ofertą zainteresowani. - Na Białorusi uzyskanie doktoratu czy habilitacji kosztuje od 1,5 do 2 tysięcy dolarów. Połowę tej kwoty biorą recenzenci, reszta to różne opłaty administracyjne. Za samą obronę trzeba zapłacić 350 dolarów - informuje szef jednej z białoruskich organizacji, która pomaga polskim naukowcom w zorientowaniu się w tutejszym rynku nauki. - Płaci pani 10 tysięcy dolarów, a my już zajmiemy się napisaniem pracy i jej obroną. To nie żart, dwóch naukowców zagranicznych już tak się u nas habilitowało. Ale na razie nie byli to Polacy - taką konkretną ofertę otrzymała w Mińsku reporterka "Rzeczpospolitej". Solidny poziom czy łatwizna W środowisku naukowym opinie o stopniach zdobytych za wschodnią granicą są niejednoznaczne. - Na uczelni dobrze się znamy i wiemy, na co każdego stać, jaki ma dorobek. To prawda, że niektórzy idą na łatwiznę i przywożą ze wschodu tytuły, których nikt u nas nie weryfikuje - mówi jeden z naukowców z Rzeszowa. Inni przestrzegają przed rozdzielaniem pochopnych i niesprawiedliwych etykietek. Podawane są przykłady ludzi o znacznym dorobku, którzy habilitowali się na wschodzie. - Nie można generalizować, że stopień naukowy uzyskany na Ukrainie jest czymś gorszym. Ja nie spotkałem się z jakąś szemraną habilitacją zrobioną z kapelusza - twierdzi prof. Leonard Ziemiański, prorektor Politechniki Rzeszowskiej. - W mojej specjalności, matematyce, nie zetknąłem się z przypadkami, które budzą zastrzeżenia. Ale są dziedziny nauki, w których pojawiają się poważne wątpliwości, czy uzyskany za granicą stopień lub tytuł odpowiada naszym standardom. Problem uważamy za ważny, ale mamy za mało danych, żeby zająć jakieś stanowisko w tej kwestii - mówi prof. Andrzej Pelczar, przewodniczący Rady Głównej Szkolnictwa Wyższego. - Nie są to tylko nasze wątpliwości. Także strona ukraińska zaproponowała pewne posunięcia, które mają zapobiec bronieniu prac wątpliwej jakości czy też wcześniej odrzuconych w Polsce - podkreśla dyrektor Szymański. Sprawa dotyczy jednak umów międzynarodowych, które pozwalają automatycznie uznawać w Polsce stopnie nukowe. Przepisy te pochodzą z czasów, gdy Polska należała do obozu komunistycznego i nadal obowiązują zarówno u nas, jak i w większości dawnych "demoludów". Wypowiedzenie np. konwencji praskiej z 1972 roku może spowodować liczne komplikacje. Na przykład uderzyć w grupę naukowców polskiego pochodzenia, którzy zdobywają tytuły i stopnie w Polsce, a na zasadzie wzajemności mogą posługiwać się nimi w swoich krajach. W ministerstwie twierdzą, że lepiej byłoby podpisać z sąsiadami nowe umowy dwustronne, w których bardziej precyzyjnie określi się wymagania i zasady zdobywania stopni. Kiedy to nastąpi, nie wiadomo, bo rozmowy toczą się niemrawo lub wcale. - Jeśli nowa ustawa o szkolnictwie wyższym wprowadzi akredytacje uczelni, nie będzie już takiego pędu do liczenia na sztuki samodzielnych pracowników naukowych. Zniknie więc presja na szybkie habilitacje - taką nadzieję ma prof. Mirosław Handke, który odchodząc z MEN zostawił gotowy projekt ustawy. współpraca: Elżbieta Południk, Józef Matusz, Jacek Patalas, mst.
Czy można mieć trzy odrzucone habilitacje i mimo to zostać w Polsce doktorem habilitowanym? Można. Trzeba tylko wybrać się za wschodnią granicę i całkiem legalnie przeprowadzić tam przewód habilitacyjny. Człowiek z habilitacją, czyli samodzielny pracownik naukowy, to dzisiaj skarb. O niego zabiegają zarówno publiczne nieduże szkoły wyższe, jak i prywatne uczelnie. Nielicznych naukowców wysyła na wschód samo Ministerstwo Edukacji Narodowej. Ile osób wysyłają po habilitacje same uczelnie, tego nikt nie wie. W środowisku naukowym opinie o stopniach zdobytych za wschodnią granicą są niejednoznaczne. - To prawda, że niektórzy idą na łatwiznę i przywożą ze wschodu tytuły, których nikt u nas nie weryfikuje - mówi jeden z naukowców z Rzeszowa. Inni przestrzegają przed rozdzielaniem pochopnych i niesprawiedliwych etykietek. Sprawa dotyczy umów międzynarodowych, które pozwalają automatycznie uznawać w Polsce stopnie nukowe. W ministerstwie twierdzą, że lepiej byłoby podpisać z sąsiadami nowe umowy dwustronne, w których bardziej precyzyjnie określi się wymagania i zasady zdobywania stopni.
MEDYCYNA Cierpki smak kosmosu "Człowiek dostał się na Księżyc. (...) Nie jest już więźniem Ziemi, nie potrzebuje obawiać się, że jeśli nastąpi koniec świata, będzie to oznaczało koniec ludzkości" - pisała "Ameryka" w 1969 roku po sukcesie misji Apollo 11. Dwadzieścia osiem lat później amerykańska firma turystyczna organizuje przedsprzedaż biletów w kosmos, zostaje wysłana sonda na Marsa. "Mars może się stać bratem Ziemi, jak Ameryka stała się siostrą Europy" - mówił prof. dr Jesco von Puttkamer z NASA w wywiadzie dla "Magazynu Gazety Wyborczej" w czerwcu 1997 roku. Czy więc rzeczywiście człowiek staje się obywatelem wszechświata? Życie do góry nogami Nie bez powodu życie rozwinęło się w takiej, a nie innej formie na naszej planecie, która rządzi się przede wszystkim prawem ciążenia.To grawitacja determinuje wielkość, proporcje i kształt organizmów żywych, to jej słuchają wszystkie inne siły wpływające na funkcjonowanie od najprymitywniejszej formy prokariota do skomplikowanego mechanizmu, jakim jest organizm ludzki. Kiedy Ziemia uwalnia statek kosmiczny ze sfery swojego oddziaływania grawitacyjnego, żmudnie wypracowane przez ewolucję otolity w uchu wewnętrznym człowieka przestają rejestrować bodźce, do których przyzwyczajony był mózg - następuje stan nieważkości. Zaskoczone komórki nerwowe fałszywie interpretują rzeczywistość, pojawiają się zaburzenia w ocenie odległości, zaburzenia koordynacji ruchowej, bóle głowy, czasem wymioty. Kiedy jest się zawieszonym głową w dół, pojawia się lęk, ten pierwotny, towarzyszący spadaniu. Bo choć z punktu widzenia prawa ciążenia bezzasadny, to jednak system nerwowy potrzebuje czasu, by wpisać nowe wzorce emocjonalnego zachowania w istniejące schematy. Uwolniona od prawideł ziemskich krew, normalnie zalegająca w większości dolne części ciała, zalewa mózg, może dojść do przekrwienia narządów czaszki, co też wpływa na możliwość halucynacji. Mięśnie stają się bezwładne, a czas wykonania precyzyjnego, choćby najmniejszego ruchu wydłuża się w nieskończoność. Jednak organizm zaraz włącza mechanizmy obronne. Naczynia krwionośne i limfatyczne w dolnych partiach ciała rozszerzają się, aby jak najwięcej płynów ściągnąć z góry i odciążyć przede wszystkim mózg. Zwiększa się także ilość wydalanego moczu. Niestety całkowite przystosowanie się do nieważkości nie jest ani możliwe, ani korzystne. Dotąd nie wiadomo, dlaczego kości ulegają demineralizacji. Oprócz takich przyczyn jak zaburzenia hormonalne i zwiększone wydalanie płynów, w ostatnich badaniach komórek in vitro odkryto, że sam brak grawitacji, a ściślej mikrograwitacja powoduje zaburzenia metaboliczne, a w konsekwencji ubytek tkanki kostnej. Długotrwały lot kosmiczny zmienia rytmy biologiczne. Człowiek przyzwyczajony do 24-godzinnej doby, w czasie której jest pora na pracę, odpoczynek i sen, znajduje się poza oddziaływaniem przemienności dzień - noc. Zakłóceniu ulega rytmiczna aktywność komórek nerwowych, narządów, procesów fizjologicznych. Jedne organy mogą pracować wolniej, inne szybciej, co bez odpowiedniego przeciwdziałania może prowadzić nawet do śmierci. Do tego dochodzi zła jakość snu, szczególnie zaburzenia snu głębokiego REM, powodujące chroniczne niedospanie, za czym postępuje spadek wydolności umysłu. Zmniejszająca się gęstość kości i gwałtowny odpływ krwi od mózgu stanowią poważne niebezpieczeństwo podczas przeciążeń, mimo że ich skutki bardzo zniwelowano dzięki specjalnym spodniom i technikom stosowanym w budowie statku. Nadal jednak jeden z kilkudziesięciu superzdrowych chętnych jest wybierany do lotu w kosmos, bo przecież najmniejsze uchybienie może mieć przykre następstwa. Agresja z nudy Kosmos wnosi świadomość odizolowania od bliskich, swojego miasta, kraju, wreszcie kultury, świadomość totalnej, nieobjętej samotności, przymusu samowystarczalności, świadomość samokontroli emocjonalnej, bo w razie załamania i tak głos pocieszenia dotrze do stacji nie wcześniej niż po 20 sekundach. Długotrwałe przebywanie poza Ziemią na pewno negatywnie wpływa na człowieka. Kosmonauta jest zamknięty w małym pomieszczeniu przez okres od kilku tygodni do kilkunastu miesięcy, skazany na towarzystwo tych samych osób. Często pojawia się agresja, akceptowana zresztą w tamtych warunkach, gdyż jest często urozmaiceniem monotonii codziennych czynności. - Na stacji kosmicznej przebywa zwykle nie więcej niż trzech kosmonautów, jest to więc mała grupa. Wspólnota losów, czyli świadomość, że jeśli ja zaatakuję ciebie, to ty możesz zrobić coś mnie, a przecież wszyscy mamy przeżyć, hamują agresję interpersonalną - mówi prof. Jan Terelak z Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej. - Jednak ta agresja gdzieś musi znaleźć ujście i zdarzało się tak, że została skierowana przeciwko wykonywanemu zadaniu. Załoga wracała bez wypełnienia misji do końca. Na marne szły lata przygotowań, ale przecież nie można oceniać negatywnie zachowania tych ludzi. Oni funkcjonowali w warunkach ekstremalnych. Aby więc przybliżyć sukces misji, bo zagwarantować go do końca nawet od technicznej, a tym bardziej psychologicznej strony nie można, członkowie załogi muszą się odznaczać odpowiednią strukturą osobowościową. Na podstawie badań stwierdzono, że długotrwałą izolację dobrze znoszą ekstrawertycy, bo w przeciwieństwie do introwertyków nawet, gdy zabraknie bodźców z otoczenia, pozostaje im jeszcze bogate życie wewnętrzne. Człowiekowi zamkniętemu w sobie na co dzień w warunkach ziemskich pozostaje tylko depresja. Kosmonauta musi także być zrównoważony emocjonalnie i mieć silną motywację do zrealizowania celu wyprawy. A i tak mimo szczegółowych testów psychika człowieka w kosmosie często wymyka się spod kontroli tych, co pozostali w centrum dowodzenia na Ziemi. Tak zdarzyło się z kosmonautami radzieckimi, którzy nagle zażądali rozmowy z Breżniewem, transmisji telewizyjnej występu znanej aktorki i przysłania do stacji westernów. W przeciwnym razie nie chcieli zrealizować zadania. Nietrudno wyobrazić sobie, jaką konsternację wzbudziły te żądania. Wszystko jednak spełniono, gdyż misja była ważniejsza. Syndrom Ikara Chociaż bardzo ulepszono statki kosmiczne, poradzono sobie z promieniowaniem, przeciążeniem i odwadnianiem, to nadal kosmos kryje wiele tajemnic, podobnie jak funkcjonowanie człowieka w bezkresnej przestrzeni. Niewykonalne jest stworzenie sztucznej nieważkości trwającej powyżej 1 minuty. W locie po krzywej Keplera pilot doświadcza tego stanu na czterdzieści sekund. Substytutem nieważkości jest leżenie bez ruchu, najlepiej głową w dół. Czy więc rzeczywiście uda się człowiekowi przenieść swoje nawyki, przyzwyczajenia i potrzeby na Marsa, dokąd podróż trwa ponad rok, powrót zaś zależy od odpowiedniej konstelacji planet, która pojawia się raz na dwa lata?. Według profesora Puttkamera, pierwszy lot załogowy na Marsa miałby się odbyć w 2018, lądowanie zaś w 2019 roku. Pierwsze misje przygotowałyby infrastrukturę niezbędną dla wymogów biologicznych człowieka. Potem możliwe byłoby zasiedlenie Czerwonej Planety 6-10-osobową grupą osadników. Trudno jednak wyobrazić sobie obecnie, jak rozwiązany zostanie problem bardzo niskiej temperatury (około -65 stopni Celsjusza), składu atmosfery, w której zawartość tlenu nie przekracza 0,13 proc. i grawitacji, która na Marsie jest o wiele mniejsza niż na Ziemi. Podobnie psychologia eksperymentalna nie jest w stanie, na tym etapie badań, przewidzieć, w jaki sposób długotrwała izolacja wpłynie na zachowania człowieka, na funkcjonowanie jego psychiki. Czy nastąpi zupełna adaptacja do warunków sztucznego środowiska? Czy nastąpi w pewnym momencie załamanie? Gdzie jest ta magiczna granica bezpiecznego przebywania we wszechświecie? Z obecnych wyliczeń i doświadczeń wynika, że wynosi ona 120 dni. Co jest dalej, nikt nie wie. Poza tym im lepsza adaptacja do nieważkości, tym trudniejszy powrót na Ziemię: zaburzenia w utrzymaniu pionowej pozycji ciała w chodzeniu, krew znowu powraca na dół, odtleniając mózg, co prowadzi do utraty przytomności. System nerwowy znowu musi przestawić się na bodźce docierające do receptorów w warunkach ciążenia. Czy więc, jeśli nawet pokonane zostaną bariery techniczne, człowiek poradzi sobie i z tą psychologiczną i czy po prawie dwuletnim przebywaniu w stanie nieważkości lecąc na Marsa i takim samym z powrotem będzie w ogóle mógł odwiedzić krewnych na Ziemi? Może jednak na tym etapie ewolucji powinniśmy zapłacić 98 tys. dolarów za bilet na dwugodzinny, bezpieczny emocjonalnie lot 100 km nad Ziemię, jeśli już tak bardzo chcemy poznać przedsmak kosmosu. Na podstawie "Medycyny i psychologii kosmicznej" K. Kwareckiego i J. Terelaka oraz rozmowy z lekarzami Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej - Robertem Kaczanowskim i Grzegorzem Kępą. Marta Koblańska (Autorka jest studentką Uniwersytetu Warszawskiego)
grawitacja determinuje wielkość, proporcje i kształt organizmów. całkowite przystosowanie się do nieważkości nie jest ani możliwe, ani korzystne. lot kosmiczny zmienia rytmy biologiczne, wnosi świadomość odizolowania. pojawia się agresja. Niewykonalne jest stworzenie sztucznej nieważkości trwającej powyżej 1 minuty. pierwszy lot załogowy na Marsa miałby się odbyć w 2018, lądowanie w 2019. granica bezpiecznego przebywania we wszechświecie wynosi 120 dni.
Co czeka gospodarkę polską w następnej dekadzie Optymistyczny początek wieku WŁADYSŁAW WELFE, ALEKSANDER WELFE, WALDEMAR FLORCZAK Po przejściowym spadku tempa wzrostu PKB w latach 1998-1999 (do 4-5 proc.), gospodarka polska będzie się rozwijać powyżej 6 proc. rocznie. Utrzyma się wysoki wzrost eksportu; spadać będzie inflacja i bezrobocie - wynika z prognozy na następne dziesięciolecie. Największym zagrożeniem rozwoju nadal będą : deficyt handlu zagranicznego oraz silne presje inflacyjne wynikające m.in. z nacisków płacowych czy też żądań dotowania produkcji. Odnotowany na początku tego roku spadek tempa wzrostu można traktować jako symptom recesji (w ramach cyklu koniunkturalnego, silniej zaznaczającego się w krajach transformujących się) albo też jako zjawisko przejściowe wywołane polityką gospodarczą oraz niekorzystnymi czynnikami zewnętrznymi. Skłonni jesteśmy przyjąć za trafną drugą z powyższych hipotez. Uważamy bowiem, iż spowolnienie wzrostu można przypisać następstwom zarówno polityki "schładzania", rozpoczętej w połowie 1997 r., jak i szoków w handlu zagranicznym w 1998 r. Założenia i czynniki zewnętrzne Prognozę oparto na podstawowych założeniach średniookresowej polityki gospodarczej, postulującej podtrzymanie wysokiego tempa wzrostu oraz ograniczenie stopy inflacji do poziomu, umożliwiającego wejście do europejskiej unii walutowej. Przyjęto, iż Polska stanie się członkiem Unii Europejskiej ok. 2004 roku, a podmioty gospodarcze krajowe i zagraniczne będą przewidywać następstwa powiększenia UE już w najbliższych latach. Mamy nadzieję, iż nie nastąpią drastyczne zmiany w polityce ekonomicznej, której głównym krótkookresowym wyznacznikiem jest polityka fiskalna nastawiona na redukcję deficytu budżetu państwa i odchodzenie od sztywnej polityki pieniężnej. Stopa procentowa w ujęciu nominalnym podążać będzie za malejącą stopą inflacji, również po to, by nie dopuścić do zbyt dużej różnicy w realnych stopach oprocentowania pomiędzy Polską a krajami uprzemysłowionymi. W ślad za prognozami Project LINK przyjmujemy, że w 2000 r. sytuacja gospodarcza, zwłaszcza w krajach Unii Europejskiej, będzie korzystniejsza niż w latach 1998 i 1999. W rezultacie międzynarodowego kryzysu finansowego nastąpiło w 1998 r. znaczne spowolnienie wzrostu gospodarki światowej (do 1,9 proc.) i handlu międzynarodowego do 3,6 proc. (z 10,6 proc. w 1997 roku). W latach następnych tempo wzrostu w gospodarce światowej będzie jednak systematycznie rosło do ok. 3,2 proc. w 2004 r. Wzrost eksportu w handlu światowym będzie oscylował wokół 5 proc. Ceny natomiast po blisko 7-proc. spadku w 1998 r., związanym ze spadkiem światowego popytu, będą miały powolną tendencję rosnącą do ok. 3 proc. rocznie (dotyczy to w znacznie większym stopniu cen ropy naftowej). Prognoza do 2010 roku [1] Charakterystyczną cechą prezentowanej prognozy jest wysokie tempo wzrostu PKB, które po przejściowym spadku w latach 1998-1999 (do 4-5 proc.), rośnie powyżej 6 proc. na krótko przed przystąpieniu Polski do struktur Unii Europejskiej. Powolne osłabienie wzrostu następuje dopiero w końcu dekady (do ok. 3,5 proc.). Podobnie zachowują się niemal wszystkie składniki popytu finalnego. Wydaje się, że korzystny klimat inwestycyjny i wysoka skłonność do inwestowania utrzyma się w najbliższych latach. Dynamika ulegnie jednak z biegiem lat ograniczeniu. Udział nakładów inwestycyjnych w PKB wyniesie ok. 25 proc. już w bieżącym roku, co wydaje się przekraczać górny pułap osiągany w tym zakresie przez państwa Unii Europejskiej. Wysoka dynamika wzrostu spożycia z dochodów osobistych początkowo osłabnie. Później zaś powróci do poziomu 5-6 proc., a w ostatnich latach prognozy będzie zawierać się w przedziale ok. 2,5-3,5 proc. Ma to swoje źródło we wzroście płac realnych oraz innych składowych dochodów osobistych ludności oraz wzmagającej się tendencji do finansowania przez coraz większy odsetek gospodarstw domowych zakupów dóbr trwałego użytkowania z konsumpcyjnego kredytu bankowego, co będzie utrzymywać się aż do osiągnięcia w tym zakresie standardów europejskich. Szacujemy, iż pomimo realnej aprecjacji złotego, tempo wzrostu eksportu towarów i usług będzie wciąż wysokie. Spodziewane spowolnienie dynamiki wzrostu importu do ok. 9 proc. na początku przyszłego stulecia będzie wynikać ze wzrostu konkurencyjności produkcji krajowej. Zanim tak się stanie, dojdzie jednak do pogorszenia salda obrotów z zagranicą, którego deficyt wzrośnie do ponad 17 mld USD w roku 2007 (w ujęciu SRN) i dopiero później spodziewamy się odwrócenia tych tendencji. Przyrostowi produkcji nie będzie towarzyszyć proporcjonalny wzrost miejsc pracy. W konsekwencji, stopa bezrobocia początkowo nieco wzrośnie, a po roku 2000 powoli, acz systematycznie będzie maleć do ok. 7 proc. w roku 2010. Stopa inflacji będzie maleć stopniowo - w roku 1999 do ok. 10 proc. (średniorocznie), co jest stopą wyższą od oficjalne przewidywanej, która nie bierze pod uwagę efektów deprecjacji złotego z początku tego roku. W związku z ponownym wzrostem cen światowych ropy naftowej i innych surowców, spodziewamy się ustabilizowania tempa wzrostu cen produkcji sprzedanej przemysłu. W rezultacie, presja proinflacyjnych czynników kosztowych, kształtujących ceny produkcji sprzedanej, nie pozwoli na znaczącą obniżkę cen detalicznych. Prognozujemy, iż po realnej deprecjacji złotego w 1999 r., w następnych latach nastąpi powolna aprecjacja złotego względem walut światowych. Wraz z przyjęciem Polski do struktur Unii Europejskiej prowadzona będzie - naszym zdaniem - polityka realnej aprecjacji złotego, dla zmniejszenia różnicy między kursem oficjalnym i opartym na parytecie siły nabywczej. Istotne jest w tym kontekście, jak dalece wzrost PKB per capita zbliży Polskę do krajów wchodzących aktualnie w skład Unii Europejskiej (UE15). Rachunek został przeprowadzony na podstawie kursów odwzorowujących relację parytetów siły nabywczej pieniądza, w stałych cenach (USD) z roku wyjściowego. Dla krajów należących aktualnie do UE założono, iż stopy wzrostu będą jednakowe i nie przekroczą 3 proc. rocznie. PKB per capita w Polsce równał się w 1995 r. w przybliżeniu 1/2 poziomu mniej rozwiniętych krajów UE (por. tabela 2). Zgodnie z naszą prognozą, w 2010 r. Polska miałaby szansę na osiągnięcie PKB per capita na dzisiejszym poziomie Hiszpanii, ale byłby on ciągle wyraźnie niższy niż w tym czasie w Grecji czy Portugalii (ok. 2/3 ich poziomu). Przy założeniach przyjętych w prognozie trzeba byłoby dalszych kilku lat na zrównanie się z najbiedniejszymi krajami UE. Konkluzje i zagrożenia Z zarysowanej powyżej prognozy wynika, iż oczekiwać można długotrwałego wzrostu gospodarczego, o ile nie zajdą zasadnicze zmiany w średniookresowej polityce makroekonomicznej oraz nie wystąpi ogólnoświatowy kryzys gospodarczy. Istnieją jednak poważne zagrożenia, do których należy zaliczyć przede wszystkim narastający deficyt handlu zagranicznego oraz silne presje inflacyjne. Zagrożenia te mogą ulec dalszej intensyfikacji, jeżeli w polityce ekonomicznej wzięłyby górę tendencje populistyczne lub doszłoby do silnych napięć społecznych na tle na przykład programów restrukturyzacji górnictwa czy przemysłu metalurgicznego. Ustąpienie pod naporem nacisków płacowych czy też żądań dotowania produkcji (także rolnictwa) mogłoby doprowadzić do uruchomienia spirali inflacyjnej, pogorszenia oczekiwanej stopy zwrotu od inwestycji, ograniczenia napływu bezpośrednich inwestycji zagranicznych i wielu innych niekorzystnych zjawisk. [1] Zainteresowanych szczegółami prognozy prosimy o kontakt z Instytutem LIFEA: 90-057 Łódź, Sienkiewicza 73, tel. /fax (42) 636 9432
Po przejściowym spadku tempa wzrostu PKB w latach 1998-1999 (do 4-5 proc.), gospodarka polska będzie się rozwijać powyżej 6 proc. rocznie. Utrzyma się wysoki wzrost eksportu; spadać będzie inflacja i bezrobocie - wynika z prognozy na następne dziesięciolecie. Największym zagrożeniem rozwoju nadal będą: deficyt handlu zagranicznego oraz silne presje inflacyjne wynikające m.in. z nacisków płacowych czy też żądań dotowania produkcji. Odnotowany na początku tego roku spadek tempa wzrostu można traktować jako symptom recesji albo też jako zjawisko przejściowe wywołane polityką gospodarczą oraz niekorzystnymi czynnikami zewnętrznymi. Prognozę oparto na podstawowych założeniach średniookresowej polityki gospodarczej, postulującej podtrzymanie wysokiego tempa wzrostu oraz ograniczenie stopy inflacji do poziomu, umożliwiającego wejście do europejskiej unii walutowej.
POLSKA - EUROPA Nasz elementarny interes narodowy wymaga, aby traktować Unię Europejską jako partnera, a nie jako przeciwnika Przyczynek do tematu JERZY ŁUKASZEWSKI Wiele czynników współdziała obecnie, aby opóźnić integrację Polski z Unią Europejską: niezmiernie trudne do rozwiązania problemy finansowe UE; zyskująca coraz więcej zwolenników opinia, że gruntowna reforma instytucjonalna UE musi poprzedzić jej rozszerzenie; zmiana rządu w Niemczech i odejście ekipy, dla której szybkie przyjęcie Polski do UE rysowało się jako obowiązek polityczny i moralny; coraz silniejszy opór beneficjentów budżetu unijnego, a zwłaszcza Hiszpanii, przeciwko rozszerzeniu UE itd. Niemniej uzyskanie pełnego członkostwa w UE pozostaje celem strategicznym RP. Dyskusja narodowa na temat Polska - Unia będzie się więc nasilać w nadchodzących miesiącach i latach. Wezmą w niej udział dziennikarze, politycy, ekonomiści, przedstawiciele grup interesów, profesorowie i duchowni. Niezmiernie ważnym jej składnikiem będzie dialog rządu ze społeczeństwem. Treść i kierunki dotychczasowej debaty wskazują na to, że istnieje potrzeba przekazania społeczeństwu kilku istotnych informacji, które mogłyby służyć uporządkowaniu i pogłębianiu dalszej dyskusji. 1. UE nie jest organizacją międzynarodową podobną do OECD, Rady Europy, ONZ albo przedwojennej Ligi Narodów. Stanowi całkowicie nową jakość w stosunkach między państwami i narodami. Nie jest ugrupowaniem mechanicznym, ale całością organiczną, opartą nie tyle na bliskości geograficznej, ile na powinowactwie kulturowym i zazębieniu doświadczeń historycznych. Reprezentuje model "wspólnotowy", a nie tradycyjny model "międzyrządowy". Opiera się na zasadzie solidarności, nie znanej dotąd w stosunkach międzynarodowych i wyrażającej się m.in. w olbrzymich transferach finansowych z bardziej rozwiniętych państw członkowskich do mniej rozwiniętych. Decyzje organów Uniim - zgodnie z wolą państw członkowskich - mają dla tych ostatnich moc wiążącą w dziedzinach określonych przez traktaty. UE uzupełnia zasadę "suwerenności narodowej" zasadą dobrowolnie budowanej "suwerenności zbiorowej", aby zapewnić państwom europejskim miejsce odpowiadające ich interesom oraz ich specyfice w dzisiejszym świecie. Przechodzi stopniowo od prostych form integracji, takich jak unia celna, do form bardziej zaawansowanych, takich jak unia walutowa (która stała się faktem 1 stycznia 1999 roku). Przeciwdziała niebezpieczeństwu hegemonii, gwarantując mniejszym państwom członkowskim "nadreprezentację" w organach unijnych. Powstanie i rozwój UE stanowiły decydujący przełom w historii Europy Zachodniej, zapewniając trwały pokój i ustanawiając całkowicie nowe zasady współżycia między państwami i narodami. Integracja z UE będzie również doniosłym przełomem w historii Polski, przyspieszając jej rozwój gospodarczy i społeczny, stabilizując demokrację i gospodarkę rynkową, dając dodatkowe gwarancje bezpieczeństwa, wiążąc ją politycznie i ekonomicznie z Zachodem, do którego kulturowo i duchowo należy od przeszło tysiąca lat, otwierając przed nią możliwości realnego oddziaływania na sprawy europejskie i światowe poprzez udział w organach unijnych. 2. Proces integracyjny w Europie odpowiada tendencjom charakterystycznym dla świata współczesnego. Porównywalne procesy zachodzą w Ameryce Łacińskiej, Azji Południowo-Wschodniej i świecie arabskim. W przeciwieństwie do czterech czy pięciu istniejących i potencjalnych supermocarstw, państwa małe i średnie nie są w stanie podjąć w pojedynkę gigantycznych wyzwań ekonomicznych, technologicznych, energetycznych, środowiskowych, politycznych i społecznych końca XX i początku XXI wieku. Państwa Europy Zachodniej zrozumiały wkrótce po drugiej wojnie światowej konieczność integracji, tworząc - w postaci UE - sferę stabilności, intensywnej współpracy i dobrobytu. Przyszłe stosunki międzynarodowe - jeśli nie brać pod uwagę supermocarstw - będą coraz więcej dialogiem między organicznymi wspólnotami państw, a coraz mniej między poszczególnymi państwami, teoretycznie "suwerennymi", ale w gruncie rzeczy bezsilnymi i skazanymi na satelizację. Najbardziej żywotne interesy Polski wymagają więc, by nie pozostała na marginesie europejskiego procesu integracji, tzn. na marginesie UE. 3. Wszystkie państwa członkowskie UE wyciągnęły wielkie korzyści ekonomiczne i polityczne z przynależności do Unii. W szczególności dotyczy to jednak państw mniej rozwiniętych - Irlandii, Hiszpanii, Portugalii i Grecji. Dzięki dostępowi do rynków unijnych, olbrzymiemu transferowi finansowemu oraz dostosowaniu do norm i rygorów unijnych kraje te dokonały większego postępu w ostatnich 15 - 20 latach niż w dwóch poprzednich stuleciach. Zyskały też znaczenie polityczne, o którym nie mogły marzyć przed przystąpieniem do Unii. Wegetujące dawniej na obrzeżach "rdzenia europejskiego", mają dziś możność sprawować - w regularnych odstępach czasu - przewodnictwo UE i wpływać na sprawy międzynarodowe. Integracja nie osłabiła tożsamości narodowej żadnego kraju UE. Doświadczenie uczy ponad wszelką wątpliwość, iż rozszerzenie i upowszechnienie kontaktów z innymi kulturami wzmocniło świadomość własnych, niezbywalnych i niepowtarzalnych cech narodowych oraz przywiązanie do nich. 4. Integracja Polski z Unią oznacza nie tylko korzyści, ale również koszty. U nas, bardziej niż w innych krajach, dyskusja na ten temat nie może koncentrować się wyłącznie, albo głównie, na materialnym porównaniu pierwszych z drugimi. Szwajcaria może sobie pozwolić na to, aby jeszcze przez pewien czas pozostać poza UE. Po pierwsze, jest jednym z najbogatszych państw świata. Po drugie, wszystkie państwa, z którymi graniczy, są członkami UE, co stanowi jedną z podstawowych gwarancji jej bezpieczeństwa. Polska, położona między Niemcami a Rosją, między UE a WNP, nie może pozostać na marginesie integracji europejskiej, jeśli pragnie uniknąć tragedii, które dotknęły ją w przeszłości. Koniunktura międzynarodowa, która przyniosła nam demokrację i niepodległość, nie będzie trwać wiecznie. Przyjdą nowe kryzysy i nowe zagrożenia. Polska o wiele bardziej niż Francja, Włochy albo Hiszpania potrzebuje solidnej ramy tak dla swojego rozwoju gospodarczego i społecznego, jak dla swego bezpieczeństwa. Nieuniknione koszty integracji muszą więc być interpretowane również na płaszczyźnie niematerialnej: w perspektywie wielkiej historycznej mutacji, której stawką jest przyszłość Polski. Koszt odbudowy demokracji, niepodległości i gospodarki rynkowej w naszym kraju był nieporównywalnie większy od kosztu, którego wymaga nasza integracja z Unią. Niemniej Polacy wzięli go na siebie, ponieważ byli świadomi jego historycznej doniosłości. Poniosą również koszt integracji z UE, jeżeli debata narodowa pozwoli im zrozumieć, iż chodzi o przełom porównywalny z tym, co miało miejsce w 1989 roku. 5. Nasze społeczeństwo, z jego specyficzną tradycją, kulturą i duchowością, powinno być w pełni świadome inspiracji i źródeł powojennego procesu integracji europejskiej. Polacy powinni wiedzieć, jakie siły duchowe i polityczne od początku stały za tym procesem, a jakie były mu przeciwne. Dużym błędem jest sądzenie, że historia to tylko przeszłość, że odeszła, nie zostawiając śladów, że nie ma większego znaczenia dzisiaj. Historia jest rzeczywistością żywą, wciąż obecną wśród nas, określającą naszą tożsamość, nasze postawy i wybory, nasze sympatie i antypatie. Ludzie, którzy wśród ruin i chaosu okresu powojennego zaczęli dzieło integracji europejskiej, to w pierwszym rzędzie katoliccy myśliciele i mężowie stanu Francji, Niemiec, Włoch i innych krajów. To oni wyciągnęli logiczne konsekwencje z dwóch wojen światowych i zaczęli budować przyszłość na tym, co łączy narody europejskie, a nie na tym, co je dzieli. Ludzi tych, którym patronował aktywnie papież Pius XII, motywowało żywe wspomnienie reformy jedności europejskiej, która istniała w chrześcijańskim średniowieczu. Najbardziej zaciekłymi wrogami integracji europejskiej były przez dziesiątki lat sterowane przez Moskwę partie komunistyczne, m.in. dlatego właśnie, że rysowała im się ona jako "Europa watykańska". To, że dzisiaj byli komuniści dokonali zwrotu o 180 stopni - podobnie jak to, iż większość krajów UE jest dziś rządzona albo współrządzona przez partie socjaldemokratyczne - nie zmienia istoty i znaczenia procesu integracji, świadczy natomiast o słuszności i sile idei europejskiej. Obecna sytuacja polityczna na zachodzie Europy jest wynikiem wahadłowego ruchu historii. Naturalną koleją rzeczy zmieni się za parę lat. Dzieło zjednoczenia Europy wpisuje się w logikę historii - jeśli istnieje logika historii. Dlatego rządy i konstelacje partyjne mijają, a dzieło trwa. 6. Pewni dziennikarze zachodni i polscy celują w przedstawianiu UE jako kłębowiska bezustannej walki sprzecznych "interesów narodowych". Pośpiech i bezustanna pogoń za sensacją nie pozwalają im często dostrzec nurtu głębszego i przekazać czytelnikom tego, co istotne. Jest oczywiste i naturalne, że w UE państwa członkowskie, regiony, miasta, grupy nacisku, partie polityczne, pracodawcy, pracobiorcy itd. bronią swych interesów. Ale oprócz tych dążeń cząstkowych umacnia się stopniowo i coraz częściej daje o sobie znać interes Unii jako całości. Bez niego nie byłyby możliwe kolejne postępy jakościowe, a zwłaszcza niedawne utworzenie unii walutowej, wymagające ogromnego wysiłku, dyscypliny i niemałego kosztu społecznego. Bez niego Unia nie byłaby zjawiskiem wyjątkowym pośród innych ugrupowań międzynarodowych. Bez niego Polska nie miałaby żadnych szans na wejście do Unii. Z drugiej strony, w świetle niektórych informacji prasowych, Unia - a w szczególności jej egzekutywa, czyli Komisja Europejska - rysuje się głównie jako olbrzymia biurokracja, równie ociężała, co pedantyczna. W rzeczywistości cały personel Komisji - urzędnicy, tłumacze, sekretarki, portierzy, gońcy i kierowcy - liczy mniej niż połowę personelu, który zatrudnia miasto Paryż. A nie można zapominać, że UE ma 370 milionów mieszkańców. Zespół urzędniczy Komisji składa się - jak każde zbiorowisko ludzkie - z osób różnego pochodzenia, różnego charakteru, mniej i bardziej sympatycznych. Ale w sumie jest to administracja o wyjątkowym poziomie kompetencji, pracująca nad sprawami nader trudnymi i skomplikowanymi, ożywiona duchem "wspólnotowym". Dziś reprezentuje interesy Unii jako całości oraz interesy obecnych państw członkowskich. Jutro będzie reprezentować interesy Polski. Z administracją tą negocjujemy sprawę naszego przystąpienia do UE. Nasz elementarny interes narodowy wymaga, aby traktować ją jako partnera, a nie jako przeciwnika. W negocjacji międzynarodowej stoją naprzeciw siebie ludzie z krwi i kości, nie jakieś anonimowe aparaty. Psychologia odgrywa w niej rolę trudną do przecenienia. Pierwszym warunkiem zrozumienia i uwzględnienia naszego stanowiska, naszych potrzeb i naszych celów przez stronę unijną jest okazanie przez nas zrozumienia dla tego, czym jest Unia, jaki jest rzeczywisty margines manewru i co można naprawdę wynegocjować. Jeżeli w nadchodzących miesiącach i latach naszym negocjatorom uda się zyskać szacunek i sympatię partnerów unijnych, to być może jeszcze raz powtórzy się jedna z tych sytuacji, do których zawsze zmierzał Jean Monnet i dzięki którym stała się możliwa integracja europejska: dwie ekipy reprezentujące na początku trudne do pogodzenia punkty widzenia zamienią się stopniowo w jeden zespół, zmierzający do osiągnięcia wspólnego celu wspólnym wysiłkiem. Autor był w latach 1990 - 1996 ambasadorem RP we Francji.
uzyskanie pełnego członkostwa w UE pozostaje celem strategicznym RP. istnieje potrzeba przekazania społeczeństwu kilku istotnych informacji.UE Stanowi nową jakość w stosunkach między państwami i narodami. Opiera się na zasadzie solidarności. Powstanie i rozwój UE stanowiły przełom w historii Europy Zachodniej. Proces integracyjny w Europie odpowiada tendencjom charakterystycznym dla świata współczesnego. Wszystkie państwa członkowskie UE wyciągnęły wielkie korzyści z przynależności do Unii. W szczególności dotyczy to państw mniej rozwiniętych. Polska, położona między Niemcami a Rosją, nie może pozostać na marginesie integracji europejskiej, jeśli pragnie uniknąć tragedii, które dotknęły ją w przeszłości. Ludzie, którzy zaczęli dzieło integracji europejskiej, to w pierwszym rzędzie katoliccy myśliciele i mężowie stanu. w UE państwa członkowskie bronią swych interesów. Ale oprócz tych dążeń cząstkowych umacnia się stopniowo interes Unii jako całości. Unia rysuje się głównie jako olbrzymia biurokracja. W rzeczywistości cały personel Komisji liczy mniej niż połowę personelu, który zatrudnia miasto Paryż. jest to administracja o wyjątkowym poziomie kompetencji.
UKRAINA Ludzie mają radziecką mentalność. Nie rozumieją, co to własność. Nie są gospodarzami. Na Ukrainie, tak jak w większości byłego ZSRR, nie ma ani klasy właścicieli, ani pracowników. Niewolnicy lęku PIOTR KOŚCIŃSKI z Kijowa Badania naukowe wykazują, że na Ukrainie bogaci stanowią 6 - 8 proc. społeczeństwa, klasa średnia 2 proc., a reszta to biedni. Ogromnej większości tego postkomunistycznego społeczeństwa żyje się źle. Przedsiębiorstwa nie pracują m.in. dlatego, że nie zależy na tym ich szefom, a dostający marne pieniądze ludzie nie mogą, a przeważnie nie potrafią, czy nawet nie chcą sami zmienić swej sytuacji. Malejący zapas nadziei Ze stacji metra "Uniwersytet" w Kijowie wylewa się na bulwar Szewczenki tłum ludzi. Większość z nich kieruje się w stronę przejścia podziemnego prowadzącego ku poprzecznej ulicy Pirogowa i dalej, ku pełnej sklepów ulicy Chmielnickiego. Przejście pod bulwarem Szewczenki nie wyróżnia się niczym szczególnym. Przypomina wszystkie inne takie miejsca w Kijowie - pełne ludzi usiłujących coś sprzedać, by zarobić choćby kilka kopiejek. Kobiety trzymające w rękach paczki papierosów to zapewne pracownice państwowych przedsiębiorstw pracujących zaledwie dzień czy dwa w tygodniu. A może nauczycielki, które dostają pensje z wielomiesięcznym opóźnieniem? Zadłużenie państwa wobec sfery budżetowej sięga 15 milionów hrywien. Staruszki wieczorem sprzedające bułki to po prostu emerytki nie mogące wyżyć z czterdziestu kilku hrywien (ok. 80 złotych) miesięcznie. Ludzie handlujący towarami wyłożonymi na ziemi - od skarpetek po garnki - też pewnie gdzieś są zatrudnieni, ale faktycznie nie mają zajęcia i próbują dorobić do marnych pensji. Nie każdy, kto zarabia sto czy sto kilkadziesiąt hrywien miesięcznie albo otrzymuje jeszcze niższą emeryturę, potrafi dorobić sobie choćby w taki prosty sposób - drobnym handlem. Większość społeczeństwa nie jest w stanie podjąć bardziej radykalnych decyzji zawodowych, na przykład o zmianie pracy czy nawet zawodu, o założeniu własnego biznesu. Nie sprzyja temu zresztą sytuacja gospodarcza i prawna na Ukrainie. Ludzie więc po prostu czekają, aż będzie lepiej. Mieszkańcy Kijowa, a właściwie niemal całej Ukrainy (niemal - bo na zachodzie kraju jest jednak trochę inaczej, tam komunizm panował krócej), stanowią laboratoryjny wręcz model społeczeństwa postradzieckiego. Żyje się tu ciężko, ale też nigdy nie żyło się łatwo. Urlop na własny rachunek Luba pracuje w fabryce obuwia. Słowo "pracuje" jest grubo przesadzone - w grudniu wzywano ją do fabryki kilka dni, za które otrzymała czterdzieści hrywien (niecałych 80 złotych), a w pozostałe miała "urlop na własny rachunek". Luba jest rozwiedziona, ma syna. Były mąż pracuje (znów słowo "pracuje" jest tu nie całkiem właściwe) na jednej z kijowskich uczelni. Od września nie dostaje jednak pensji, więc Luba nie otrzymuje alimentów. Na Ukrainie nie ma funduszu alimentacyjnego. Można się procesować, ale to bez sensu - eks-mąż nie będzie miał z czego zapłacić nawet, jeśli sąd mu to nakaże. - Na szczęście mam rodziców na wsi, mieszkają w obwodzie połtawskim - mówi. - Mają malutką działkę przyzagrodową. Mama piecze kilkadziesiąt bułeczek drożdżowych dziennie, a tata dostarcza je do szkoły. W ten sposób dorabiają trochę do emerytury. Dają mi, co mogą - a to worek kartofli, a to jakieś jarzyny czy przetwory, czasem nawet królika. Ale z tego i tak trudno byłoby wyżyć. Luba ma więc wraz ze znajomą stragan na Bazarze Wołodymirskim, jednym z większych i lepszych w Kijowie. Handluje butami - obuwie zna zresztą dobrze ze swojej fabryki! - tyle że nie kijowskimi, a importowanymi, z Polski czy skądkolwiek, ważne, że w niezłym gatunku i nawet nie tak szalenie drogimi. - Za miejsce na bazarze płacę dwieście dolarów - mówi. - I udaje się jakoś zarobić, choć od czasu do czasu wpadają reketerzy i żądają pieniędzy... A znajoma Luby, współwłaścicielka straganu, wraz z mężem nieustannie wędruje. Jest zatrudniona w jednym z instytutów naukowych, ale tak naprawdę zostawia w nim jedynie swoją "książkę pracy". Ten cenny dokument będzie w przyszłości podstawą do otrzymania emerytury, jakąś posadę trzeba więc mieć. Wykreślona z listy żywych Ma lat czterdzieści siedem, mieszka na wschodnim, lewym brzegu Dniepru - w Darnicy. W pobliżu złotawego gmachu, mieszczącego dom towarowy "Ditiaczy Swit" ("Świat Dziecka"), oraz sporego bazaru, na którym handluje się najrozmaitszymi towarami dla dzieci, znajduje się długi, półkolisty budynek mieszkalny. To właśnie dom Swietłany - żyje w nim wraz z kilkunastoletnim synem i rodzicami. - Od czterech lat jest ciężko - mówi i wylicza: ja zarabiam około stu pięćdziesięciu hrywien miesięcznie (ok. 300 zł). Ojciec, który pracował przy likwidacji awarii w Czarnobylu, ma stosunkowo wysoką emeryturę - 100 hrywien (ok. 200 zł). Matka dostaje przeciętną emeryturę, około 50 hrywien (ok. 100 zł). Razem mamy trzysta hrywien na miesiąc. To mało. Tak, to mało. W Kijowie jest drogo, ceny zarówno żywności, jak i ubrań są częstokroć dwukrotnie wyższe od tych w Polsce. - Odzieży nie kupuję wcale, chyba że dla syna, który przecież rośnie - mówi Swietłana. - Oszczędzamy też na jedzeniu. Zakupy robimy na bazarze - tutaj, w Darnicy, jest taniej niż w centrum. Mięso jadamy bardzo rzadko, na co dzień na talerzu są ziemniaki i kasza. A do chleba - biały ser. Swietłana nie szuka pomocy w organizacjach charytatywnych. - Są ludzie, którym powodzi się gorzej niż nam. Na przykład w ogóle nie mają pracy - tłumaczy. - My jeszcze nie mamy tak źle. Nie szuka lepszej pracy. Jest architektem, jak sądzi - niezłym, ale te firmy, które płacą więcej niż wynosząca 150 hrywien miesięcznie średnia, są po prostu niepewne. Dziś są, jutro ich nie ma - a trzeba już myśleć o starości. Dotrwać do emerytury, choćby tej śmiesznie niskiej, niecałych pięćdziesiąt hrywien miesięcznie. Zresztą, kto przyjmie do pracy kobietę pod pięćdziesiątkę... Trzeba mieć najwyżej trzydzieści pięć lat - starszych nie przyjmują. - Jestem wykreślona z listy żywych - śmieje się. Ale Swietłana też dorabia: co kilka dni robi zakupy parze cudzoziemców. Tych kilkadziesiąt hrywien, które dostaje, wystarcza akurat na opłacenie zajęć dodatkowych syna, który ma zdawać na studia. Znaczki i bułki Kawałek drogi od Darnicy, w Rejonie (dzielnicy) Charkowskim mieszka Mykoła. Niewysoki, szczupły, od ładnych paru lat na emeryturze. W przeszłości był wojskowym, doszedł do rangi podpułkownika Armii Radzieckiej. Teraz dostaje niecałych pięćdziesiąt hrywien emerytury. Tyle samo otrzymuje jego żona, a dwa razy tyle córka, która straciła dobrą pracę i musi się zadowolić mizerną połówką etatu. - Emerytura moja i żony wystarcza akurat na opłacenie czynszu - uśmiecha się Mykoła. - Wyżyć z tego nie sposób. Mykoła siada więc wieczorami nad swoim bezcennym, jak się okazuje, skarbem: klaserami. Delikatnie wyciąga z nich znaczki, które latami zbierał, dokupował i wymieniał. Zastanawia się, które z nich zabierze na cotygodniowe spotkanie filatelistów w pobliskim klubie. Na szczęście jego kolekcja jest duża i nie zniknie prędko. Mykoła stara się nie pozbywać swych najcenniejszych znaczków - niech zostaną na "czarną godzinę". Gdy uda się coś sprzedać, idzie z żoną na bazar. Długo chodzą, szukają tańszego sera, ziemniaków... Uważnie sprawdzają to, co kupują - na bazarze strasznie oszukują na wadze. Niedaleko Mykoły, na sąsiedniej klatce schodowej, mieszka Ołena. - Mam za sobą trzydzieści parę lat pracy, ordery i odznaczenia, medale - wylicza z dumą. - Ale na co te lata, na co te dyplomy... Dziś dostaję czterdzieści trzy hrywny miesięcznie. Trzydzieści sześć hrywien (ok. 80 złotych) wystarczyłoby na opłacenie mieszkania i kawałek chleba dziennie, ale pani Ołena od dawna już nie płaci czynszu i za elektryczność, co najwyżej rachunek telefoniczny. - Bo inaczej odłączą telefon - wyjaśnia. Na szczęście Ołena ma córkę, która jej pomaga, choć też zarabia mało. Ołena musi więc dorabiać sama. Raniutko idzie do sklepu i kupuje bułki - "batony" i proste, inne niż w Polsce, "rogale". Po południu, przed piątą, krąży wokół najbliższej stacji metra. Ludziom spieszącym z pracy nie zawsze chce się iść do sklepu, gdzie zresztą pewnie i tak nie ma już bułek, tylko został chleb "ukraiński". Zapłacą tych kilka kopiejek więcej i kupią batona od staruszki. Postradzieckie społeczeństwo Opisani wyżej ludzie wbrew pozorom wcale nie mają tak źle - są tacy, którym wiedzie się znacznie gorzej. Czy tak musi być? Czy ludzie na Ukrainie nie mogliby zarabiać lepiej? Lepiej żyć? Czy mogą sami próbować poprawić swój los? Emeryci raczej nie, bo przecież płaci im państwo, a państwo nie ma pieniędzy. Obliczone na pozyskanie wyborców działania komunistów, próbujących doprowadzić do podwyższenia emerytur, nie mają pokrycia w budżecie - nie ma pieniędzy na podwyżki. Ludzie młodsi, w "wieku produkcyjnym", pewnie tak. Są przecież tacy, którym się powiodło. Iwan Siergiejew jest szefem prywatnej firmy poligraficznej, mającej swą siedzibę w Rejonie Pieczerskim Kijowa. Sam zalicza się do klasy średniej, która według najnowszych badań jest bardzo mała - stanowi ok. 2 proc. społeczeństwa. Widoczni są głównie ludzie bogaci (6 - 8 proc.), ich mercedesy i bmw, ich eleganckie stroje - oraz biedni (cała reszta). - Ludzie mają radziecką mentalność - twierdzi Siergiejew. - Nie rozumieją, co to własność. Nie są gospodarzami. Dominuje sposób myślenia lumpów. Na Ukrainie, tak jak w większości byłego ZSRR, nie ma ani klasy właścicieli, ani pracowników. Przytacza przykład znajomego, który założył firmę budowlaną. Nie mógł znaleźć robotników z Kijowa, byli jedynie chętni z okolicznych wsi. - Wyrzucił trzy kolejne ekipy. Pierwsza ukradła ciężarówkę cementu, druga bez przerwy piła - mówi. Zdaniem Siergiejewa ludziom bardzo trudno zmienić pracę, styl działania, stać się bardziej niezależnymi także dlatego, że nie są i nigdy nie byli do tego przygotowywani. - Szkoła na pewno do tego nie przygotowywała - twierdzi. Czy warto cierpieć Czy na Ukrainie przedsiębiorstwa zaczną normalnie funkcjonować, a ludzie pracować? Iwan Siergiejew uważa, że nastąpi to wówczas, gdy naprawdę rozwinie się prywatyzacja, gdy zostanie zrealizowana prywatyzacja kuponowa (na wzór rosyjski). - Na razie szefowie przedsiębiorstw nie są zainteresowani ani w rozwijaniu produkcji, bo poza wysiłkiem sami nic z tego nie mają - przecież dostają niezłe pensje, choć nic nie robią - ani w zwalnianiu pracowników, bo nie ma pieniędzy na odprawy. Gdy będą mogli wykupić swój zakład lub przejąć go na własność w inny sposób, zacznie się prawdziwa praca. Dr Jurij Sajenko, wicedyrektor Instytutu Socjologii Akademii Nauk Ukrainy, uważa podobnie jak Iwan Siergiejew, że w społeczeństwie ukraińskim utrwaliły się mentalność oraz stereotyp "radzieckiego niewolnika". - To strach wytworzył w nas takie właśnie psychologiczne struktury. Ludzie nie widzą i nie rozumieją, że jest możliwość wyboru. Całkiem już utracili inicjatywę i czekają, że ktoś im da pracę, pomoże... - mówi. - Nieliczni decydują się na samodzielne działanie i wybierają to, co jest najprostsze - na przykład handel. Zdaniem doktora Sajenki problem polega również na tym, że o ile dawniej w przedsiębiorstwach państwowych dyrekcja była ściśle powiązana z zespołem pracowniczym i jej pomyślność zależała od funkcjonowania całego zakładu i pracujących w nim ludzi, o tyle teraz jest inaczej. - Szefowie przedsiębiorstw, choć formalnie pełnią funkcje dyrektorskie, faktycznie porzucili swe firmy i ludzi. Zgromadzili wokół siebie mafijne grupy i troszczą się wyłącznie o siebie - twierdzi. - Żyją znakomicie i wcale nie zależy im na tym, by przedsiębiorstwa funkcjonowały normalnie. Dr Sajenko jest pesymistą. - U nas nie ma ani partii, które miałyby porywający program, ani przywódców z charyzmą. Nie ma Wałęsy, który - cokolwiek by o nim mówić - miał kolosalną wolę uczynienia z Polski takiego kraju, jakiego chciała większość. Jest gorzej niż w Rosji, która ma Jelcyna, "ojca narodu", oraz imperialną ideę - twierdzi. - Żeby myśleć o przyszłości, trzeba mieć zapas nadziei, a u nas ten zapas się kurczy. Iwan Siergiejew wciąż liczy na jakieś zmiany. - Moi znajomi, którzy się dorobili, natychmiast wyjeżdżali na Zachód... by po "przejedzeniu" pieniędzy wracać na Ukrainę. Ja nie chcę nigdzie wyjeżdżać. Chcę, by u nas było normalnie - mówi. A pani Swietłana jest optymistką. - Jak sobie pomyślę... ojca i dziadka zabrało NKWD - zamyśla się. - Już nie wrócili. Więc warto trochę pocierpieć, żeby tego NKWD więcej nie było. *** Na prośbę rozmówców (z wyjątkiem dr. Jurija Sajenki) imiona i nazwiska osób występujących w reportażu zostały zmienione.
Badania naukowe wykazują, że na Ukrainie bogaci stanowią 6 - 8 proc. społeczeństwa, klasa średnia 2 proc., a reszta to biedni. Ogromnej większości tego postkomunistycznego społeczeństwa żyje się źle. Nie każdy, kto zarabia sto czy sto kilkadziesiąt hrywien miesięcznie albo otrzymuje jeszcze niższą emeryturę, potrafi dorobić sobie drobnym handlem. Większość społeczeństwa nie jest w stanie podjąć bardziej radykalnych decyzji zawodowych. Nie sprzyja temu zresztą sytuacja gospodarcza i prawna na Ukrainie. Mieszkańcy Ukrainy stanowią laboratoryjny model społeczeństwa postradzieckiego. Są tacy, którym się powiodło. Iwan Siergiejew jest szefem prywatnej firmy poligraficznej. Zdaniem Siergiejewa ludziom bardzo trudno stać się bardziej niezależnymi także dlatego, że nigdy nie byli do tego przygotowywani. szefowie przedsiębiorstw nie są zainteresowani ani w rozwijaniu produkcji, bo nic z tego nie mają, ani w zwalnianiu pracowników, bo nie ma pieniędzy na odprawy. Gdy będą mogli wykupić swój zakład, zacznie się prawdziwa praca. Dr Jurij Sajenko, wicedyrektor Instytutu Socjologii Akademii Nauk Ukrainy, uważa, że w społeczeństwie ukraińskim utrwaliły się mentalność oraz stereotyp "radzieckiego niewolnika". Szefowie przedsiębiorstw Żyją znakomicie i nie zależy im na tym, by przedsiębiorstwa funkcjonowały normalnie. nie ma ani partii, które miałyby porywający program, ani przywódców z charyzmą.
W Unii Europejskiej każdy rolnik ma szansę, ale każdy inną Jaka polityka - takie korzyści RYS. JANUSZ MAJEWSKI MAYK ROMAN JAGIELIŃSKI Jeśli prawdziwe jest przysłowie, że "wiara czyni cuda", to wiara w korzyści z integracji z Unią Europejską jest za słaba, aby ów cud uczynić. Jest paradoksem, że im bardziej owe korzyści stają się mierzalne i konkretne , tym bardziej rosną obawy społeczne przed członkostwem Polski w UE. Obawy te dotyczą szczególnie ludności wiejskiej, a głównie rolników, którzy mają poczucie większego zagrożenia i niedostatecznych gwarancji równości w wyścigu różnych grup społeczno-zawodowych oraz podmiotów gospodarczych do owych niewątpliwych korzyści. Szansa dla każdego Niedostateczna wiedza wśród samych zainteresowanych powoduje, iż są oni wyjątkowo podatni na obawy i lęki przekazywane przez polityków, decydentów, parlamentarzystów i inne autorytety, które raczej straszą Unią Europejską niż rzetelnie informują. Dobrym przykładem może tu być kwestia jednolitego rynku produktów rolnych i jego wymagania. Nie jest on szansą dla wszystkich 2 mln polskich gospodarstw rolnych, tak jak nie wszyscy producenci butów czy mebli sprzedadzą je za obecną zachodnią granicą. Wspólnotowy rynek to przyszłość dla tych, którzy potrafią owe wymagania spełnić, wyprodukować dobre mleko, mięso, warzywa czy owoce i zająć wcale nie gorszą pozycję niż rolnik z okolic Brukseli, Hamburga lub Kopenhagi. Takich gospodarstw, które będą mogły i chciały wytworzyć tak samo dobry produkt, ale także osiągnąć takie same korzyści, jak rolnik unijny, w Polsce nie brakuje. I to właśnie dla nich jest liberalizacja handlu, standardy i normy jakościowe, rywalizacja na rynku i dbałość o utrzymanie jak najlepszej pozycji wśród konkurentów. W Unii Europejskiej każdy rolnik ma szansę, ale każdy inną. Uczestniczyć w rynku rolnym może tylko cześć rolników. Pozostali korzystają jednak z licznych programów dla regionów problemowych. Dotyczą one zmiany zawodu, podniesienia kwalifikacji, tworzenia alternatywnych źródeł zarobkowania. Specjalne preferencje są dla tych, którzy wykorzystują swoje gospodarstwa w celach turystycznych i rekreacyjnych. Łatwiej za pieniądze Unii Europejskiej "sprzedać" ludowe pieśni i tańce, dobrą kuchnie, wyroby rękodzieła, tradycję i zwyczaje, niż dostać dotacje do zboża czy mięsa. Europejska szansa otwiera się więc przed każdym - stosownie do jego pomysłu, aktywności, posiadanego gospodarstwa, stosownie do chęci, pracy, otwartości na zmiany, do skłonności chwytania tego, co nowe. Różnorodność ofert Obawy przed członkostwem w UE wiążą się również z brakiem informacji na temat tego, co trzeba zrobić, jak i za ile, aby z którejkolwiek szansy rozwoju swojego gospodarstwa móc skorzystać. Brakuje wyraźnie adresowanej oferty pomocy ze strony państwa. To rząd jest odpowiedzialny za przygotowanie polskich producentów rolnych do korzystania z owoców członkostwa UE. To państwo dysponuje środkami finansowymi na realizację programów restrukturyzacyjnych, ustala kryteria i warunki pomocy interwencyjnej, określa cele i zadania programów, które gotowe jest wesprzeć, aby przybliżyć polskie rolnictwo do wymogów i struktur Unii Europejskiej (np. zasady i warunki programu mleczarskiego, zalesiania gruntów, poprawy jakości surowców rolnych, łagodzenia bezrobocia na wsi, modernizacji gospodarstw rolnych itp.). Obowiązkiem rolników jest do tych wymagań się dostosować przy pomocy publicznych pieniędzy. Na państwie więc spoczywa obowiązek przygotowania ofert restrukturyzacyjnych. Oferty te muszą być zróżnicowane, bo niejednorodne jest polskie rolnictwo. Inny więc powinien być pakiet adresowany do gospodarstw rozwojowych, korzystających z preferencyjnych kredytów, ulg w cenach paliwa rolniczego, interwencyjnych cen skupu (gdy zawodzi rynek), inwestycyjnych ulg podatkowych, inny dla gospodarstw produkujących na małą skalę. Gospodarstwa "butikowe" mogą produkować na rynek niewielką ilość wysoko jakościowego towaru, często ekologicznego, dla konsumentów o niemal zindywidualizowanych gustach. Ich właściciele muszą upatrywać głównego źródła dochodu w pracy poza gospodarstwem rolnym. W tych przypadkach pakiet interwencyjny objąć powinien takie instrumenty, jak przygotowanie do alternatywnego zawodu, doradztwo, kredyty i pożyczki preferencyjne na tworzenie nowych miejsc pracy, pomoc na zalesianie gruntów itp. Inna oferta pomocy powinna być skierowana do właścicieli gospodarstw, którzy nie mogą być aktywni na żadnym rynku pracy (inwalidztwo, podeszły wiek, inne przyczyny trwałej niezdolności do pracy). W tej grupie pakiet interwencyjnej pomocy powinien obejmować rentę lub emeryturę wspieraną w maksymalnej wysokości ze środków publicznych Polityką restrukturyzacyjną musi zostać objęte w sposób zharmonizowany otoczenie rolnictwa: zakłady przetwórstwa rolno-spożywczego, giełdy, rynki hurtowe, ale także - banki, instytucje doradcze, jednostki badawczo-rozwojowe. Naczynia połączone Polityka ekonomiczno-społeczna dla różnych grup gospodarstw rolnych musi być spójna z polityką rozwoju obszarów wiejskich, a w szczególności z polityką łagodzenia bezrobocia, sprzyjającą odchodzeniu od rolnictwa, polityką edukacyjną przygotowującą rolników do dobrego zarządzania gospodarstwami rolnymi i poprawiającą ich mobilność na lokalnych rynkach pracy, polityką dotyczącą ochrony środowiska, rozwoju regionalnego itp. Aby polityka restrukturyzacji była skuteczna - sami rolnicy dokonać muszą wyboru: z jakiej oferty pomocy, zaproponowanej przez państwo chcą korzystać. Wybór ten musi oznaczać opowiedzenie się za korzystaniem z odpowiedniego pakietu interwencji, ze wszystkimi tego konsekwencjami dla rolnika i gospodarstwa. Będzie to bowiem wywierać wpływ na dalsze decyzje dotyczące albo kierunku produkcji, podaży, skali inwestycji - albo zaniechania produkcji i odejścia z rynku. Dokonanie wyboru oznacza akceptację ze strony rolnika dla proponowanych przez państwo instrumentów interwencyjnych. Rolnik musi jednak znać prawa i rygory korzystania ze środków publicznych. Musi wiedzieć, jakie ma uprawnienia (nie przywileje), a jakie obowiązki gospodarstwo rozwojowe; jakie są formy i warunki wspierania preferencyjnego poszczególnych kierunków produkcji rolnej, w tym - udzielania pomocy kredytowej; jaka jest pomoc państwa i jakie warunki tej pomocy dla tych, którzy zamierzają zrezygnować z rolnictwa; kto ma prawo i na jakich warunkach do korzystania z pomocy socjalnej oraz jakie są warunki i zachęty do wcześniejszego przechodzenia rolników na emeryturę, przekazywania gospodarstw następcom, odprzedaży ziemi sąsiadom, wyłączania ziemi z intensywnego użytkowania, zalesiania gruntów itp. Decydujący głos Proponowane rozwiązania mogą stworzyć mechanizm przyspieszający modernizację rolnictwa i łagodzący napięcia między państwem a rolnikami. Zniknie bowiem zarzewie konfliktów: przypadkowość interwencji podejmowanej na skutek blokad dróg i innych form protestu, niezadowolenie rolników ze zbyt małej skali pomocy państwa, a nade wszystko - kierowanie środków publicznych nie na zmniejszanie dolegliwości wynikających z pojawienia się na rynku nadwyżek produktów rolnych (część z nich z powodu jakości nigdy na rynek nie powinna trafić!), ale na likwidowanie przyczyn tych nadwyżek, tj. na przemiany strukturalne. Rolnicy zaś - wybierając pakiet pomocy prorozwojowej, mieszanej lub socjalnej - będą znali zasady stabilnej polityki państwa wobec własnego gospodarstwa. Dla całego społeczeństwa nie jest obojętne, jak będą się kształtować losy 4,5 milionów zawodowo czynnej ludności w Polsce, zaangażowanej w rolnictwie. Jej głos przesądzi o tym, czy Polska skorzysta z dobrodziejstw integracji. A nie będzie to głos pozytywny, jeśli nieskuteczność i bierność państwa utrwali lęki, strach i obawy, jeśli o integracji będzie się toczyć dyskusja "na salonach", jeśli zamiast na rzetelnej wiedzy i mrówczej pracy od podstaw skupimy się prawie wyłącznie na ekwilibrystyce liczb i dat: ile będzie okresów przejściowych, ile dostaniemy, ile pójdzie na co, w którym roku będziemy członkiem UE. Autor jest przewodniczącym Partii Ludowo-Demokratycznej, był wicepremierem i ministrem rolnictwa.
rosną obawy społeczne przed członkostwem Polski w UE. dotyczą szczególnie rolników, którzy mają poczucie większego zagrożenia i niedostatecznych gwarancji równości w wyścigu do owych niewątpliwych korzyści. Dobrym przykładem może tu być kwestia jednolitego rynkuproduktów rolnych i jego wymagania. Obawy przed członkostwem w UE wiążą się również z brakiem informacji na temat tego, co trzeba zrobić.
TRANSFORMACJA Z upadkiem ustroju nastąpiła destrukcja dawnych form więzi społecznej i kulturowej wspólnoty oraz zanikanie odpowiedzialności za państwo Bilans pierwszej dekady RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA ANDRZEJ KOJDER Nie sposób przewidzieć w szczegółach modelu państwa i gospodarki, jaki wyłoni się po zakończeniu transformacji. Ale na pewno Polska będzie państwem o ustabilizowanym ustroju demokratycznym, z przewagą parlamentu nad innymi organami władzy, z gospodarką rynkową i z umiarkowanym uczestnictwem obywateli w życiu politycznym, w którym dominować będą trzy, cztery partie. Transformacja, podobnie jak kryzys czy rewolucja, nie może trwać bez końca. W pewnym momencie nie tyle dobiegnie kresu, ile zacznie być widziana przez socjologów i politologów jako zjawisko zakończone, minione, przeszłe. Wątpliwości nie budzi teza, że po roku 1989 rozpoczął się nowy okres w dziejach Polski i Polaków. Zmienił się status Polski na mapie świata: przestaliśmy być prowincją imperium. Staliśmy się peryferium Europy z szansami na rychłe, pełne członkostwo w elicie państw Unii Europejskiej. Niektóre przemiany pierwszej dekady są zgodne z kierunkiem dotychczasowego rozwoju państw unijnych, i przybliżają spełnienie naszych europejskich aspiracji. Inne - wraz ze stabilizacją części struktur poprzedniego ustroju - aspiracje te wyraźnie osłabiają i opóźniają ich realizację. Przegląd przeobrażeń zacznę od wyliczenia tych dziedzin, które są dla Polski i Polaków korzystne tyleż z punktu widzenia wewnątrzkrajowego, co i międzynarodowego, przede wszystkim unijnego. - Wśród krajów postkomunistycznych Polska ma najdynamiczniej rozwijającą się gospodarkę. Od 1994 roku roczny wzrost produktu krajowego brutto wynosi około 6 procent. Przewiduje się, że wzrost ten utrzyma się na tym poziomie w najbliższych latach, co będzie m.in. powodowało zmniejszanie się bezrobocia. - W wyniku prywatyzacji i reprywatyzacji zmieniają się stosunki własnościowe. Zmniejsza się obszar własności państwowej, poszerza się natomiast sfera własności prywatnej. - Stabilizują się nowe zawody (w dziedzinie konsultingu, marketingu, bankowości, public relations itp.), różnicują się także wyraźnie wymagania stawiane pracownikom. - Wzrasta gospodarcze i społeczne znaczenie konsumpcji. Rodzaj, ilość i jakość konsumowanych dóbr jest nie tylko wskaźnikiem pozycji społecznej, lecz także służy ludziom do samookreślania się i budowania własnej tożsamości. - Tworzy się nowa elita dużych pieniędzy i dużych wpływów nie tylko w gospodarce, ale także w administracji i polityce. Pragnienia i gusty tej elity zaspokajają producenci ekskluzywnych dóbr i dostawcy specjalnych usług. Nowej elicie służy taka reklama, która nie tyle informuje o towarach wprowadzanych na rynek i ich zaletach, ile przekonuje potencjalnych konsumentów, że ten kto nie ma pewnych produktów, przestaje być człowiekiem pełnowartościowym, godnym zaufania i z przyszłością. - Sympatie polityczne i preferencje wyborcze są tylko w części uzależnione od dochodów i miejsca zajmowanego w strukturze społecznej. Elektorat większości partii politycznych nie pokrywa się z podziałami społecznymi. - Zmienia się koncepcja polskości. To, co "polskie", przestaje być kategorią etniczną, staje się polityczną. Cudzoziemcy są dla Polaków coraz bardziej swojscy. Wśród przybyszów z byłego ZSRR nie odróżnia się etnicznych Rosjan, nazywa się ich "Ruskimi", choć w rzeczywistości są to także Ukraińcy, Białorusini, Litwini lub Gruzini. Badanie Demoskopu z maja 1997 roku ujawniło, że ponad połowa Polaków (53 procent) uważa, iż ludziom prześladowanym w swoim kraju z powodów politycznych, rasowych czy religijnych, należy umożliwić zamieszkanie w Polsce. Za osiedleniem się cudzoziemców w Polsce są przede wszystkim ludzie do 29. roku życia, z wykształceniem co najmniej średnim. Pozytywny stosunek do cudzoziemców wyraźnie zwiększa się wraz z obyciem w świecie. Do zjawisk szczególnie niekorzystnych - zarówno w wymiarze wewnętrznym, jak i ze względu na reperkusje międzynarodowe - należy zaliczyć: - Powstanie licznej warstwy (podklasy) bezrobotnych i ludzi marginesu społecznego. Około 10 procent społeczeństwa dotknęła różnego typu marginalizacja. Najdotkliwiej jej skutki odczuli robotnicy wykwalifikowani, których liczba zmniejszyła się w ciągu dekady o jedną trzecią. Wprawdzie część dawnych robotników wykwalifikowanych sprywatyzowała się, ale jeszcze większa część "zmarginalizowała się". - Polska wieś nie tylko w niewielkim stopniu uczestniczy w rozwoju gospodarczym, ale jakby zastygła w dziewiętnastowiecznym kształcie. Co piąty Polak pracuje na roli, a w zachodniej Europie co dwudziesty - trzydziesty obywatel. Ponad połowa z 4 milionów gospodarstw nie ma wodociągów, 80 procent nie ma telefonów. Sprzęt rolniczy jest przestarzały, pola rozdrobnione. Tylko 50 tysięcy rolników uprawia więcej niż 5 hektarów. - Nie ukształtowała się żadna, względnie powszechna w polskim społeczeństwie hierarchia wartości. Polaków nie łączą wspólne cele kulturowe. Tylko w sytuacjach zagrożenia Polacy skłaniają się do solidarnych działań zbiorowych. - Utrwaliły się dawne układy interesów, powiązania biznesowe i finansowe oraz zależności służbowe. Niedostatek mieszkań hamuje ruchliwość społeczną - zwłaszcza w grupie inteligencji o specjalistycznych kwalifikacjach. - Polacy nie są dostatecznie wykształceni. 11 - 16 procent Polaków lokuje się w dolnym poziomie alfabetyzacji, tj. umiejętności pisania i czytania. Ludzi z wyższym wykształceniem jest w Polsce mniej niż 10 procent; w krajach Unii Europejskiej 30 procent. Wykształcenie absolwentów szkół wyższych jest coraz gorsze. Żeby osiągnąć w dziedzinie oświaty wskaźniki Unii Europejskiej, trzeba by kształcić na poziomie szkoły średniej 35 procent młodzieży. Wszystko wskazuje, że nie nastąpi to prędko. W Polsce dokonuje się "dziedziczenie" (odtwarzanie) wykształcenia, zwłaszcza w niższych kręgach społeczeństwa. W 1997 roku badania ujawniły, że 71 procent dzieci ojców z wykształceniem podstawowym uzyskuje co najwyżej wykształcenie zasadnicze zawodowe. - Brakuje klasy średniej: ludzi wolnych zawodów, menedżerów i pracowników biurowych o wysokich kwalifikacjach. To oni propagują innowacje, wprowadzają i upowszechniają nowe technologie, nowe style działania itp. W krajach Unii Europejskiej do klasy średniej należy około 36 procent społeczeństwa, w Polsce trzy-, czterokrotnie mniej. Przy dotychczasowych nakładach na edukację, znacznie poniżej 1 procentu dochodu narodowego brutto, doścignięcie zachodniej Europy w liczebności klasy średniej będzie trwało wiele lat, a przecież świat nie stoi w miejscu. - Wizerunkowi Polski nie służą zaciekłe spory o nasze przyszłe usytuowanie w strukturach międzynarodowych. Jedni chcą zachowania jak największej niezależności gospodarczej i pozostawienia całej własności w polskich rękach (choć nie bardzo wiadomo, czyje ręce są "polskie"), inni postulują jak najpełniejsze włączenie się do Wspólnot Europejskich, włącznie ze swobodnym kupowaniem polskiej własności przez cudzoziemców. Pod koniec dekady zmian ustrojowych występują w Polsce również zjawiska oceniane przez jednych pozytywnie, przez innych negatywnie, które jednak dla naszego członkostwa w Unii Europejskiej nie mają większego znaczenia. - Wyraźny wzrost rozpiętości dochodów z pracy. Jedni za tę samą pracę zarabiają bardzo dużo, inni bardzo mało. Niektóre tradycyjne zasoby finansowe Polaków, jak oszczędności dewizowe, zdewaluowały się, lecz pojawiły się nowe, na przykład odzyskane domy. Wolny rynek stworzył możliwości szybkiego zdobycia dużego kapitału - zarówno w sposób dozwolony prawem, jak i nielegalny. Wydatne poszerzenie się tzw. szarej strefy sprzyja postępującemu rozwarstwieniu majątkowemu polskiego społeczeństwa. - Specyficznym, pozafinansowym przejawem nowego rozwarstwienia jest spór o niedawną, peerelowską przeszłość. Jej obraz w publicznej dyskusji i w społecznej świadomości Polaków podlega ciągłej reinterpretacji i nie ma wyraźnych, powszechnie przypisywanych mu znamion i rysów swoistych. - Wśród odzyskanych sfer wolności poczesne miejsce zajęła cielesność i seks. Przejawem emancypacji ciała jest manifestowane prawo do swobodnego nim dysponowania. Takie jest tło - mówiąc w skrócie - ekspansji agencji towarzyskich ("towarem" są przyjemności ciała), prostytucji, pornografii, dietetyki oraz wydatne ożywienie dyskusji na temat kontroli urodzin. Jakąkolwiek przykładać by miarę do polskich przemian, politycznych, gospodarczych, moralnych i innych, nie ulega wątpliwości, że towarzyszy im osłabienie więzi społecznej, erozja poczucia kulturowej wspólnoty i zanikanie odpowiedzialności za państwo. Wyrazem więzi społecznej jest poczucie bliskości i swojskości, wspólne interesy i dążenia, identyfikowanie się ze środowiskiem i konformizm wobec norm, które w nim obowiązują. Mówiąc "my", wskazujemy na krąg ludzi, do których mamy zaufanie, czujemy się wobec nich lojalni i gotowi jesteśmy solidarnie z nimi działać. Wraz z upadkiem głównych instytucji dawnego ustroju i legitymizujących go autorytetów (nawet jeśli rachitycznych i sztucznie kreowanych) nastąpiła destrukcja dawnych form więzi społecznej, które ożywiała opozycja "my" (społeczeństwo) - "oni" (władza). Krach struktur realnego socjalizmu i szybkie, na oczach społeczeństwa, przystosowanie się nomenklatury do nowych warunków ustrojowych, wytworzyły swoistą próżnię normatywną i stan rozchwiania wartości. Miejsce osłabionego zaufania zajmuje cynizm, manipulacja zastępuje lojalność, a niewiara w powodzenie solidarnych działań owocuje obojętnością. Areną nieobyczajności, bezkarności, braku obywatelskiej odpowiedzialności staje się świat większej (państwowej) i mniejszej (samorządowej) polityki. To stamtąd płyną sygnały, że nie istnieją niezbywalne powinności, że niemal wszystko jest dozwolone, że egoizm, prywata czy kłamstwo, to pojęcia względne. To utrudnia kształtowanie się społeczeństwa obywatelskiego, upowszechnianie się postaw prospołecznych i respektu dla prawa. Mimo nasilenia się destruktywnych tendencji liczne grupy (m.in. w towarzystwa naukowe, wspólnoty religijne, ruchy ekologiczne) afirmują wartości ideowe i usiłują bezinteresownie, według społecznikowskich wzorców, angażować się w sprawy publiczne. Prawość, rzetelność, sumienność, hart ducha i odwaga cywilna dla nich nie trącą staroświecką stęchlizną i ciągle coś konkretnego znaczą. Narasta też moralny sprzeciw wobec brutalnych zbrodni, okrucieństwa i bezwzględności. Zjawisko to poświadcza twierdzenie Emila Durkheima, że "zbrodnia budzi sumienia". Nowe technologie porozumiewania się ludzi: "wspólnoty wirtualne", internetowe grupy dyskusyjne, poczta elektroniczna i sieć komputerowa, ludzi raczej łączą, niż dzielą, i pozwalają na uczuciowe identyfikowanie się z innymi. Zmiany w postawach Polaków nie wpływają w znaczniejszym stopniu na strukturę społeczną. Większość dzieci "dziedziczy" pozycję (i z reguły wykształcenie) rodziców. Dzieci rolników pozostają rolnikami, robotników - robotnikami, inteligentów - inteligentami itd. Oznacza to, że struktura społeczna pozostaje stabilna i nie otwarta na tyle, by awans społeczny był tylko sprawą osobistych zdolności i tzw. siły uczciwego przebicia się. W bilansie pierwszej dekady III Rzeczypospolitej Polskiej trudno dopatrzyć się nadwyżki osiągnięć, ale nie ma też manka. Negatywy nie przeważają nad pozytywami. Powodów do optymizmu jest chyba tyle samo co powodów do obaw, że w przyszłym stuleciu Polsce i Polakom nadal częściej będzie pod górkę niż z górki. Autor jest prof. dr. hab. w Katedrze Socjologii Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, przewodniczącym Polskiego Towarzystwa Socjologicznego i wiceprezesem Instytutu Lecha Wałęsy.
Nie sposób przewidzieć w szczegółach modelu państwa i gospodarki, jaki wyłoni się po zakończeniu transformacji.Przegląd przeobrażeń zacznę od wyliczenia tych dziedzin, które są dla Polski i Polaków korzystne tyleż z punktu widzenia wewnątrzkrajowego, co i międzynarodowego, przede wszystkim unijnego.- Wśród krajów postkomunistycznych Polska ma najdynamiczniej rozwijającą się gospodarkę.- W wyniku prywatyzacji i reprywatyzacji zmieniają się stosunki własnościowe. - Wzrasta gospodarcze i społeczne znaczenie konsumpcji. - Zmienia się koncepcja polskości. To, co "polskie", przestaje być kategorią etniczną, staje się polityczną.Do zjawisk szczególnie niekorzystnych - zarówno w wymiarze wewnętrznym, jak i ze względu na reperkusje międzynarodowe - należy zaliczyć: - Powstanie licznej warstwy (podklasy) bezrobotnych i ludzi marginesu społecznego.- Polska wieś nie tylko w niewielkim stopniu uczestniczy w rozwoju gospodarczym, ale jakby zastygła w dziewiętnastowiecznym kształcie.- Nie ukształtowała się żadna, względnie powszechna w polskim społeczeństwie hierarchia wartości. Polaków nie łączą wspólne cele kulturowe.- Utrwaliły się dawne układy interesów, powiązania biznesowe i finansowe oraz zależności służbowe.
Ziomkostwa liczą, że po przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej otrzymają odszkodowania za majątek pozostawiony za Odrą. Procesów nie da się uniknąć Wysiedleni będą szukać zadośćuczynienia Kamienica we wrocławskim Rynku, w której mieści się Dom Handlowy Feniks, to jedna z tysięcy nieruchomości należących przed wojną do Niemców. Dziś ma ona ogromną wartość rynkową. FOT. GRZEGORZ HAWAŁEJ PIOTR JENDROSZCZYK Z BERLINA W dziesięć lat po traktatowym uregulowaniu stosunków polsko-niemieckich nie ma w Niemczech człowieka, który publicznie i otwarcie mówi źle o Polsce. Coraz mniej jest też kawałów w rodzaju: "jedź do Polski, twój samochód już tam jest". Ta pozytywna przemiana w postrzeganiu naszego kraju może się niedługo okazać chwilowa, może się też pogorszyć atmosfera w stosunkach wzajemnych. A wszystko to za sprawą - nieuregulowanego traktatem - problemu własności. Chodzi zwłaszcza o majątki wysiedlonych, czyli Niemców, którzy zmuszeni byli opuścić tereny przyznane Polsce po II wojnie przez zwycięskie mocarstwa. Niemieccy znawcy prawa międzynarodowego nie mają wątpliwości, że problem własności może być źródłem pewnych niespodzianek. Wysiedleni będą szukać zadośćuczynienia na drodze sądowej w Polsce, Niemczech, USA, w Trybunale Praw Człowieka w Strasburgu oraz - jak twierdzi berliński adwokat Stefan Hambura - także w Europejskim Trybunale Sprawiedliwości w Luksemburgu. Nie zrujnujemy Polski Erika Steinbach, przewodnicząca Związku Wypędzonych - podobno zawdzięczająca to stanowisko byłemu kanclerzowi Helmutowi Kohlowi, który dał jej wskazówki, aby działała w kierunku polsko-niemieckiego pojednania - ogranicza się do symbolicznych, jak mówi, żądań odszkodowawczych. - Nie chcemy Polski zrujnować - twierdzi, posługując się przykładem Węgier, gdzie Niemcy otrzymali symboliczne rekompensaty. Podobnie było w Estonii. Tam bony reprywatyzacyjne miały wartość zaledwie 50 dolarów. Wysiedleni nie domagają się oficjalnie od rządu niemieckiego, aby zmusił Polskę do wypłaty odszkodowań za ich mienie. Mają inną strategię. Czekają z rozpoczęciem kampanii odszkodowawczej na moment wstąpienia Polski do Unii Europejskiej. Profesor Dieter Blumenwitz, specjalista międzynarodowego prawa publicznego z uniwersytetu w Wurzburgu, zajmujący się problematyką majątków wypędzonych uważa, że ponieważ kwestie własnościowe nie zostały rozstrzygnięte w stosunkach polsko-niemieckich, nie wygasły więc roszczenia wysiedlonych pod adresem Polski zarówno restytucyjne, jak i odszkodowawcze. Zwraca on uwagę na twierdzenia ziomkostw, że okres starania się Polski o przyjęcie do Unii jest ostatnią okazją do uregulowania spraw majątków wysiedlonych. Niemcy mogłyby zgłosić weto blokujące przyjęcie Polski. Oczywiście władze niemieckie tego nie uczynią, ale wtedy pokrzywdzeni mogą mieć pretensje do rządu, że nie dość zdecydowanie chroni ich prawa majątkowe i - teoretycznie - mogliby wystąpić wobec niego z roszczeniami odszkodowawczymi. Podobne konsekwencje może mieć sprawa obrazu księcia Liechtensteinu, skonfiskowanego po wojnie w Czechosłowacji jako mienie poniemieckie. Kiedy obraz pojawił się na wystawie w Kolonii, książę bezskutecznie domagał się jego zajęcia jako swoją własność. Niemieckie sądy nie przyznały mu racji. Sprawa oparła się o Federalny Trybunał Konstytucyjny w Karlsruhe, który odmówił jej rozpatrzenia, powołując się na porozumienie trzech mocarstw okupacyjnych, które orzekły w 1954 roku, że zajęcie niemieckiego mienia w celu zaspokojenia żądań reparacyjnych nie może być podstawą do roszczeń majątkowych. Wtedy książę uznał, że naruszone zostały prawa człowieka, i zwrócił się do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Orzeczenie spodziewane jest w tym roku. Dla wysiedlonych jest to ważna kwestia, ponieważ uznanie, iż ich dawne mienie zostało potraktowane przez niemiecki wymiar sprawiedliwości jako część wojennych reparacji, może stanowić podstawę zgłoszenia roszczeń pod adresem niemieckiego państwa, które zobowiązane jest chronić mienie obywateli, a nie nim handlować. Zajęcie dla tysięcy adwokatów Oczywiście to, że wysiedleni mogą się domagać odszkodowań od rządu niemieckiego, nie dotyczy bezpośrednio Polski. Ale sprawa ta musiałaby się odbić głośnym echem nad Wisłą, co nie sprzyjałoby dobrej atmosferze w stosunkach między obu krajami. Zdaniem Marka Cichockiego z warszawskiego Centrum Stosunków Międzynarodowych prawdziwie katastrofalne konsekwencje dla stosunków wzajemnych miałoby pojawienie się indywidualnych pozwów odszkodowawczych pod adresem Polski. - Obawiam się, że polscy politycy oraz media muszą być przygotowani na takie pozwy i ważne będzie wyjaśnienie, że to nie niemieckie państwo, ale poszczególni obywatele zgłaszają pretensje - mówi Markus Mildenberger, politolog zajmujący się sprawami polskimi w Niemieckim Stowarzyszeniu Polityki Zagranicznej. Na niebezpieczeństwo wykorzystania tej sprawy przez polskie ugrupowania nacjonalistyczne i antyeuropejskie wskazuje również polityk partii Zielonych, Helmut Lippelt. Adwokat Stefan Hambura zwraca uwagę na artykuł 17. Karty Praw Podstawowych Unii Europejskiej, przyjętej w Nicei, która będzie częścią europejskiego prawa konstytucyjnego. Mowa jest w nim o prawie każdej osoby do posiadania własności "nabytej zgodnie z prawem". Taki zwrot zachęca do sporu nad jego interpretacją, twierdzi Hambura, który szczegółowo przedstawia ten problem w najnowszym wydaniu pisma polsko-niemieckiego "Dialog". Rzecz w tym, że tę samą własność wysiedlonych, położoną dzisiaj bezspornie na obszarze Polski, chroni zarówno artykuł 14. Konstytucji RFN, jak i artykuł 21. Konstytucji Rzeczypospolitej. Adwokat nie wyklucza, że sprawy dotyczące własności na byłych obszarach niemieckich znajdą się wkrótce na wokandzie Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu. Po rozszerzeniu UE wysiedleni mogą także spróbować występować z pozwami odszkodowawczymi do sądów polskich. Wśród imponującej liczby 110 tysięcy niemieckich adwokatów zawzięcie walczących o klientów znajdzie się sporo takich, którzy podejmą się takich spraw. Tym bardziej że już wkrótce będą mogli swobodnie występować w roli doradcy lub pełnomocnika procesowego także w Polsce, kraju członkowskim Unii. Profesor Blumenwitz uważa jednak, że pozwy odszkodowawcze trafią przede wszystkim do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, jeżeli skarżącym uda się udowodnić, że wnioskodawcy są dyskryminowani w procesie reprywatyzacji w Polsce. A więc, że nie uczestniczą w restytucji mienia w takim stopniu jak Żydzi czy Kościół katolicki. W jego opinii prezydent Aleksander Kwaśniewski dobrze wiedział, co robi, zgłaszając weto wobec ustawy reprywatyzacyjnej, gdyż jej konsekwencją mogłoby być powstanie nierównego traktowania pozbawionych własności osób lub ich spadkobierców. Zdaniem Blumenwitza można sobie także wyobrazić złożenie pozwów odszkodowawczych w sądach amerykańskich przeciwko polskim przedsiębiorstwom, jeżeli wnioskodawcy zdołają dowieść, że firmy te przejęły ich własność. Precedens już istnieje - chodzi o pewną firmę ubezpieczeniową, która działała w Czechosłowacji. Wysiedleni są cierpliwi Prawne możliwości dochodzenia roszczeń odszkodowawczych nie oznaczają automatycznie ich zaspokojenia. - Gdybym była polskim rządem, rozwiązałabym sprawę odszkodowań we własnym interesie przed wstąpieniem do Unii - ostrzega Erika Steinbach. Wysiedleni czekają. Tak samo czekali przez lata właściciele mienia pozostawionego w byłej NRD. Po zjednoczeniu nic nie stało na przeszkodzie do jego odzyskania. Nie jest więc całkowicie bezsensowne twierdzenie, że podobną rolę odegrać może wejście Polski do Unii. Należy jednak wykluczyć kłopoty ze strony niemieckiego rządu - wyraźnie podkreślił to kanclerz Gerhard Schroder przy okazji 50. rocznicy podpisania Karty Niemieckich Wypędzonych. Chodzi wyłącznie o indywidualnych obywateli Niemiec, którzy coraz częściej pojawiają się w kancelariach adwokackich i składają zlecenia sprawdzenia ksiąg wieczystych w Polsce. To o czymś świadczy. Do tej pory wysiedleni nie podejmowali działań proceduralnych, wiedząc doskonale, że skazane są na niepowodzenie. Niemiecki adwokat Andrzej Remin w wieloletniej praktyce spotkał się zaledwie z kilkoma przypadkami żądania przez obywateli niemieckich pochodzących ze Śląska zwrotu swej własności. - Z powodu przedawnienia roszczenia te skazane były z góry na niepowodzenie - mówi Remin. Przypomina, że w sprawach odszkodowań dla robotników przymusowych w Trzeciej Rzeszy także nie było podstaw prawnych uzyskania odszkodowań, a jednak ofiary je dostały. Niemcy nie ustają w podkreślaniu, że odszkodowania nie były zadośćuczynieniem za cierpienia, lecz moralnym gestem i znakiem dobrej woli. Co robić? Wśród znawców zagadnienia przeważają opinie, że problem własności osób wysiedlonych trzeba jakoś rozwiązać. Marek Cichocki zastanawia się, czy gestem dobrej woli ze strony polskiej nie byłaby zgoda na utworzenie Fundacji Berlinki, polsko-niemieckiej instytucji, która stałaby się właścicielem części bezcennych zbiorów Biblioteki Pruskiej, przechowywanych w Bibliotece Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Gest taki musiałby jednak być powiązany z nowym traktatem, w którym zarówno Polska, jak i Niemcy potwierdziliby wyraźnie, że nie mają względem siebie żadnych roszczeń. Profesor Bogdan Koszel z Instytutu Zachodniego w Poznaniu proponuje swego rodzaju opcję zerową - zawarcie porozumienia w sprawie wzajemnego zrzeczenia się przez Polskę i Niemcy wszelkich roszczeń materialnych. Wychodzi on z założenia, że suma strat poniesionych w czasie wojny przez Polskę rekompensuje wszelkie straty materialne strony niemieckiej na ziemiach polskich. W tym wypadku obecny status Berlinki nie uległby zmianie. Na gruncie prawnym odrzuca takie rozwiązanie znany specjalista z dziedziny prawa międzynarodowego profesor Gilbert Gornick z uniwersytetu w Marburgu. Zwraca on uwagę, że ewentualne zrzeczenie się przez rząd niemiecki roszczeń majątkowych w imieniu obywateli umożliwiłoby wysiedlonym skierowanie pozwów pod adresem władz niemieckich. - Żaden niemiecki rząd nie może sobie na to pozwolić - twierdzi Markus Meckel, przewodniczący polsko-niemieckiej grupy parlamentarnej w Bundestagu. Nie brak jednak opinii, że sprawę tę można by rozwiązać na podobnej zasadzie, jak zrobił rząd USA w sprawach pozwów byłych robotników przymusowych, czyli wysłania do sądów rekomendacji z prośbą o oddalenie wniosków odszkodowawczych, gdyż ich rozpatrywanie nie leży w interesie państwa. To jednak rozwiązanie mało prawdopodobne. Adwokat Hambura jest zdania, że państwo niemieckie mogłoby skutecznie bronić się przed roszczeniami wysiedlonych. Dowodzi, że otrzymali oni już odszkodowania w różnej postaci - zapomóg, ulg podatkowych i innych świadczeń. Niemcy miałyby więc wyjście. Co zrobi jednak Polska, tkwiąca w przekonaniu, że ze strony wysiedlonych nic nam już realnie nie grozi? Nawet jeżeli tak jest, to czy całe zamieszanie wokół ich byłych majątków i przewidywanych batalii prawnych nie zmieni nastrojów w Polsce? I czy nie pojawią się kłopoty z uzyskaniem akceptacji większości narodu dla członkostwa w Unii, w której "na polską własność czyhają niepoprawni Niemcy". -
W dziesięć lat po uregulowaniu stosunków polsko-niemieckich nie ma w Niemczech człowieka, który publicznie mówi źle o Polsce. może się pogorszyć atmosfera w stosunkach wzajemnych za sprawą - nieuregulowanego traktatem - problemu własności. Wysiedleni nie domagają się od rządu niemieckiego, aby zmusił Polskę do wypłaty odszkodowań za ich mienie. Mają inną strategię. Czekają z rozpoczęciem kampanii odszkodowawczej na moment wstąpienia Polski do Unii Europejskiej.Profesor Dieter Blumenwitz uważa, że nie wygasły roszczenia wysiedlonych pod adresem Polski. Zwraca on uwagę na twierdzenia ziomkostw, że okres starania się Polski o przyjęcie do Unii jest ostatnią okazją do uregulowania spraw majątków wysiedlonych. Zdaniem Marka Cichockiego z Centrum Stosunków Międzynarodowych katastrofalne konsekwencje dla stosunków wzajemnych miałoby pojawienie się indywidualnych pozwów odszkodowawczych pod adresem Polski. Adwokat Stefan Hambura nie wyklucza, że sprawy dotyczące własności na byłych obszarach niemieckich znajdą się na wokandzie Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu. Profesor Blumenwitz uważa, że pozwy odszkodowawcze trafią przede wszystkim do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, jeżeli skarżącym uda się udowodnić, że wnioskodawcy są dyskryminowani w procesie reprywatyzacji w Polsce. Prawne możliwości dochodzenia roszczeń odszkodowawczych nie oznaczają automatycznie ich zaspokojenia. - Gdybym była polskim rządem, rozwiązałabym sprawę odszkodowań we własnym interesie przed wstąpieniem do Unii - ostrzega Erika Steinbach. Wysiedleni czekają. Należy jednak wykluczyć kłopoty ze strony niemieckiego rządu. Chodzi wyłącznie o indywidualnych obywateli Niemiec, którzy coraz częściej składają zlecenia sprawdzenia ksiąg wieczystych w Polsce. Wśród znawców zagadnienia przeważają opinie, że problem własności osób wysiedlonych trzeba jakoś rozwiązać. Cichocki zastanawia się, czy gestem dobrej woli ze strony polskiej nie byłaby zgoda na utworzenie Fundacji Berlinki, polsko-niemieckiej instytucji, która stałaby się właścicielem zbiorów Biblioteki Pruskiej. Profesor Koszel z Instytutu Zachodniego proponuje zawarcie porozumienia w sprawie wzajemnego zrzeczenia się przez Polskę i Niemcy wszelkich roszczeń materialnych. Nie brak opinii, że sprawę tę można by rozwiązać na podobnej zasadzie, jak zrobił rząd USA w sprawach pozwów byłych robotników przymusowych, czyli wysłania do sądów rekomendacji z prośbą o oddalenie wniosków odszkodowawczych.
POLICJA Na początku kwietnia słuchacze Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej ćwiczyli w Polsce Kolczyk w uchu majora IWONA TRUSEWICZ Porucznik Katerina Bronisova z Prezidium Policajnoho Zboru Slovenskej Republiky strzela niecelnie. Austriacki Glock podrywa jej dłoń i pociski trafiają w górny brzeg wydłużonej tarczy. Pani porucznik woli strzelać ze swojego CZ-75. Lepiej "trzyma się ręki". Mówi, że od niedawna może ćwiczyć raz w tygodniu. Wcześniej słowaccy policjanci ćwiczyli strzelanie raz w miesiącu. Jeszcze wcześniej pani porucznik była szkolnym pedagogiem i kuratorem nieletnich przestępców. Porucznik Bronisova mieszka w Bratysławie. Ma dwadzieścia siedem lat, jest delikatna i ładna niczym porcelanowa lalka. Nosi dżinsy, skórzaną kurtkę i masę złotej biżuterii. Włosy ma długie, jasne, rozpuszczone. Pracuje w policji kryminalnej i na co dzień zajmuje się przestępczością zorganizowaną, podobnie jak dwudziestu dwóch kolegów - policjantów i jedna koleżanka - policjantka z siedmiu krajów środkowej Europy, którzy w pierwszym tygodniu kwietnia odwiedzili Wyższą Szkołę Policji w Szczytnie. Wszyscy są słuchaczami Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej założonej przed pięciu laty przez Austrię, Czechy, Niemcy, Polskę, Słowację, Słowenię, Szwajcarię i Węgry. Co roku słuchacze akademii przez dwanaście tygodni wędrują z kraju do kraju. Słuchają wykładów, wszędzie po niemiecku; na koniec piszą pracę zaliczeniową. Koszty ich udziału pokrywają poszczególne kraje. W tym roku tematem wiodącym jest zwalczanie przestępczości zorganizowanej. Akademia rozpoczęła zajęcia w lutym w Wiedniu. Skończy w maju w Budapeszcie. Pieprzem w mafię Major Karl-Heinz Wochermayr jest salzburczykiem. Kocha górskie wędrówki i swoje bogate, stateczne, piękne miasto, w którym urodził się i komponował Mozart. Polskiemu turyście dostatni, mieszczański Salzburg wydaje się ostatnim miejscem, w którym mogłyby działać przestępcze organizacje. - Przez lata pracowałem jako celnik, ale gdy dwa lata temu Unia Europejska zniosła celne bariery dla swoich członków, celnicy przestali być potrzebni i musiałem szukać nowej pracy. Wtedy trafiłem do policji kryminalnej, zajmującej się zorganizowaną przestępczością - opowiada 37-letni major. W jego lewym uchu skrzy się dyskretny, brylantowy kolczyk. Na austriackie służby bezpieczeństwa publicznego składa się żandarmeria i policja. Zgodnie z prawem nie mogą one strajkować ani demonstrować swojego niezadowolenia. Niemożliwa jest na przykład demonstracja policjantów przed austriackim parlamentem. Austriacy wychodzą z założenia, że zawód policjanta każdy wybiera dobrowolnie i jeżeli mu nie odpowiada, może odejść ze służby. Austriacki policjant ma status urzędnika państwowego. Zarabia według sztywnych stawek. Major Wochermayr dostaje ok. 33 tys. ATS miesięcznie (ok. 2700 USD). Jeżeli uważa, że to za mało, może wystąpić do swojego przełożonego o większą liczbę nadgodzin. Może też uzyskać zgodę na dorabianie do pensji. - Wielu młodych policjantów dorabia, udzielając lekcji jazdy samochodem, pracując przy akwizycji ubezpieczeń. Policjantki wynajmują się do sprzątania domów. Warunkiem otrzymania zgody na dodatkowe zajęcie jest, aby wykluczało ono możliwość wykorzystania swoich służbowych znajomości - tłumaczy. W salzburskim wydziale kryminalnym pracuje 50 osób. Zdaniem Karla-Heinza, to nie wystarcza. - W ostatnich latach znacznie zmniejszyło się wśród naszych obywateli poczucie bezpieczeństwa. Zagrożenie stanowią szczególnie Rumuni napływający do miast, żebrzący na ulicach, ale i tworzący zorganizowane gangi - opowiada. Dlatego przeprowadzając większe akcje austriacka policja wspiera się żandarmerią. Major mówi, że jego praca nie jest niebezpieczna. Więcej w niej przeglądania papierów niż spektakularnych akcji. Nie pamięta, by przydarzyły mu się groźne momenty. Służbowego pistoletu Glock major nie używa. Na co dzień nosi przy sobie pojemnik z gazem pieprzowym. Już nie szukam innej pracy Nadkomisarz Klaus Weber z kryminalnej policji BKA w Wiesbaden nosi się z młodzieńczym luzem (dżinsy, T-shirt) i dobrze mówi po angielsku. Sympatycznie uśmiechnięty, szczupły, wysoki, obcięty przy skórze, mógłby grać twardego gliniarza w hollywoodzkim thrillerze. Ale życie to nie film. Nadkomisarz Weber przewraca papiery w swoim biurze, zarabia 3 - 3,5 tys. DEM i przyznaje, że był czas, iż myślał o zmianie pracy. - Miałem dziewiętnaście lat, gdy poszedłem do policji. Naoglądałem się filmów i tak naprawdę nie miałem pojęcia, co to za praca. Teraz mam trzydzieści trzy lata i o zmianie już nie myślę. Podoba mi się, że europejskie policje coraz lepiej ze sobą współpracują, że korzystamy z doświadczeń innych - mówi. Takim przykładem zmian była dla Webera wspólna akcja z policją z Gorzowa Wielkopolskiego. Dzięki współpracy zlikwidowali gang samochodowy przerzucający kradzione auta z Niemiec do Polski. Od dwóch lat śledczy Weber rozpracowuje włoską mafię. Wcześniej zajmował się Nigeryjczykami i handlem bronią. System jest taki, że kolejną sprawę bierze dopiero, gdy zamknie jedną. - Niemieckie społeczeństwo się zmienia. Nasz stabilny, demokratyczny system gwarantuje bardzo wiele swobód. Po zjednoczeniu pojawiły się problemy z zasiedziałymi na tamtych terenach grupami etnicznymi, np. Wietnamczykami. Kłopoty sprawiają także Rosjanie, którzy uciekli z opuszczającej NRD radzieckiej armii - zdaniem Webera, Polska to kraj bezpieczny. Na potwierdzenie takiej opinii podaje liczby: - W Niemczech mamy rocznie około 6,5 miliona spraw na 81 mln mieszkańców, podczas gdy w Polsce milion na 40 milionów ludzi. Nasza wykrywalność to średnio 40 procent, ale w morderstwach sięga 90 procent. Na statystykę wpływają drobne przestępstwa, których jest bardzo dużo. Nadkomisarz Weber przyznaje, że w jego pracy, podobnie jak u austriackiego kolegi, najważniejsze są dokumenty. Sprawność fizyczna, walka wręcz czy noszony codziennie przydziałowy pistolet Sisanen to dodatki drugoplanowe. - W pracy bazujemy przede wszystkim na zdobytych dowodach. Mniejsze znaczenie mają zeznania świadków. Wykorzystujemy najnowszą technikę informatyczną, noktowizory, sprzęt podsłuchowy, wideokamery. Jedna wideokamera zaoszczędza pracy dwóm policyjnym obserwatorom - dodaje kapitan Frank Hellmuth z policji kryminalnej we Frankfurcie nad Menem. W policji pracuje 16 lat. Kontynuuje rodzinną tradycję. Policjantem był jego ojciec. Śmieje się, że wstąpił, ponieważ nie chciało mu się studiować. "A okazało się, że studiuję tutaj więcej niż mogłem sobie wyobrazić". We frankfurckiej policji kryminalnej pracuje 600 funkcjonariuszy. Do tego około dwóch tysięcy mundurowych i służby porządkowe na lotnisku, porcie rzecznym i w dzielnicach mieszkaniowych. Zorganizowane grupy przestępcze tworzą Włosi, Turcy, Jugosłowianie, a ostatnio coraz częściej - Albańczycy. - Takie zjawiska jak narkotyki czy prostytucja są efektem polityki państwa i narastających problemów społecznych. Zorganizowana przestępczość wykorzystuje nastroje społeczne i napływające fale emigrantów - wyjaśnia kapitan Hellmuth. Sam nie jest fanatykiem sportów walki i strzelanin. - Staramy się dostrzegać niebezpieczeństwo, zanim się objawi. A gdy to nastąpi, wysyłamy oddziały specjalne - mówi. "Ekstradycja" może być Młody porucznik z budapeszteńskiej policji kryminalnej prosi o niepublikowanie jego nazwiska. Rozpracowuje właśnie gang samochodowy korzeniami sięgający Polski. Sam wygląda jak jeden z jego członków - krępy, wystrzyżony na skina, dżinsy, skórzane ciężkie buty. Nigdy nie nosi munduru. Jego praca to inwigilowanie środowiska kradnącego i przemycającego samochody. W policji pracuje sześć lat. - Dlaczego został pan policjantem? - To trudne pytanie... Nie lubię przestępców. Najpierw zajmowałem się przestępczością wśród młodocianych. Teraz rozpracowuje gangi. Oprócz węgierskich, działają grupy ukraińskie, rumuńskie, także polskie. W mieście zaczyna być coraz bardziej niebezpiecznie. Ale ja lubię swoją pracę - przyznaje. Na swoim stanowisku zarabia około 55 tysięcy forintów (450 DEM). Praca jest niebezpieczna, ale dotychczas "dzięki Bogu" udało mu się nie użyć swojego służbowego Parabellum. O węgierskiej policji mówi, że nie może strajkować, ale może się oflagować. W ostatnich latach poprawiło się wyposażenie policji. W pościg za gangiem porucznik może wyjechać volkswagenem, fordem, oplem. W najgorszym wypadku skodą favorit. Z zawodu porucznik jest prawnikiem. Specjalistą od prawa cywilnego. Ma za sobą także studia w wyższej szkole policji i egzamin państwowy z języka niemieckiego. Naszą rozmowę tłumaczy podinspektor polskiej policji kryminalnej z nowo organizowanego w Komendzie Głównej biura ds. narkotyków. On także nie podaje swojego nazwiska. - Pracuję w tym zawodzie od 15 lat. O wyborze zadecydował trochę młodzieńczy zapał, trochę brak zdecydowania i trochę rodzinne tradycje wojskowe - tłumaczy. Zorganizowaną przestępczością zajmuje się od kilku lat. Przyznaje, że wciąż śmieszą go amerykańskie filmy policyjne. Tak odstają od policyjnej rzeczywistości. - A "Ekstradycja"? - Ma klimat. Dobrze się ogląda. Kondrat gra z wyczuciem. Choć były błędy w umundurowaniu, a oddawanie przez głównego bohatera broni nie odpowiadało zupełnie przyjętej procedurze - ocenia podinspektor, który jest przeciwko powszechnemu dostępowi do broni. "Broń służy do strzelania, a nie do noszenia i grożenia". Sam ma służbowe P-64, broń "nie najlepszą i przestarzałą". Zapytany, czy w zetknięciu z policjantami Niemiec, Austrii, Szwajcarii polski policjant nie ma kompleksów, odpowiada, że nie. - Jesteśmy gorzej wyposażeni, ale choć sprzęt jest bardzo ważny, w policyjnej robocie najważniejszy jest człowiek. Polski podinspektor z wydziału ds. narkotyków, znający języki, wykształcony, z zagranicznymi kontaktami, dostaje miesięcznie ok. 1300 zł na rękę. I nie może do tej pensji dorobić. Komendanci wojewódzcy, choć mogą, zgody na dodatkową pracę udzielają rzadko. Po co akademia? - Wiedza tutaj zdobyta nie przyda mi się w codziennej pracy - mówi porucznik Katarina - Słowacja to nie Ameryka. U nas policjanci dzielą się na tych, których praca wciąż bawi i takich, którzy już swoje odrobili i teraz chcą tylko w cieple od ósmej do czwartej siedzieć. Major Wochermayr: Akademia to jest idealizm tej pracy. To personalne kontakty, które potem ułatwiają wiele spraw, pomagają szybko trafić do właściwych osób i organizacji w innych krajach. Klaus Weber: Akademia jest bardzo potrzebna do nawiązania kontaktów. Wcześniej czy później wszyscy będziemy w Unii Europejskiej. Frank Hellmuth: Pomysł jest bardzo dobry. Możemy razem pracować i porozumiewać się bez żadnych barier. W Szczytnie kursanci akademii spędzili tydzień. Mieszkali w specjalnym hotelu o "nieco lepszym standardzie" niż słuchacze szkoły; jedli "nieco lepsze posiłki". Popołudnia urozmaicały im ogniska i wycieczki. Ich pobyt kosztował Polskę około dwóch i pół tysiąca złotych.
Porucznik Katerina Bronisova z Prezidium Policajnoho Zboru Slovenskej Republiky Pracuje w policji kryminalnej i na co dzień zajmuje się przestępczością zorganizowaną, podobnie jak dwudziestu dwóch kolegów - policjantów i jedna koleżanka - policjantka z siedmiu krajów środkowej Europy, którzy w pierwszym tygodniu kwietna odwiedzili Wyższą Szkołę Policji w Szczytnie.Wszyscy są słuchaczami Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej założonej przed pięciu laty przez Austrię, Czechy, Niemcy, Polskę, Słowację, Słowenię, Szwajcarię i Węgry. Co roku słuchacze akademii przez dwanaście tygodni wędrują z kraju do kraju. Słuchają wykładów, wszędzie po niemiecku; na koniec piszą pracę zaliczeniową. Koszty ich udziału pokrywają poszczególne kraje. W tym roku tematem wiodącym jest zwalczanie przestępczości zorganizowanej. Akademia rozpoczęła zajęcia w lutym w Wiedniu. Skończy w maju w Budapeszcie.ajor Karl-Heinz Wochermayr jest salzburczykiem.Na austriackie służby bezpieczeństwa publicznego składa się żandarmeria i policja. Zgodnie z prawem nie mogą one strajkować ani demonstrować swojego niezadowolenia.pracy.Podobami się, że europejskie policje coraz lepiej ze sobą współpracują, że korzystamy z doświadczeń innych - mówi.Dzięki współpracy zlikwidowali gang samochodowy przerzucający kradzione auta z Niemiec do Polski.
Siły specjalne w centrum uwagi - Mniej urzędników MON - Likwidacja szkół oficerskich - Niektóre zobowiązania wobec NATO na później Armia według Szmajdzińskiego FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI ZBIGNIEW LENTOWICZ Jednostka specjalna GROM szykowana jest do udziału w bezpośredniej operacji bojowej przeciw terrorystom w Afganistanie. Między innymi w tej sprawie toczą się polsko-amerykańskie negocjacje. O zmianach czekających polską armię pod rządami nowej koalicji "Rz" rozmawia z szefem MON w samolocie lecącym do Karup, potężnej bazy NATO w środkowej Danii, mieszczącej kwaterę północno-wschodniego, połączonego dowództwa sojuszu. Żołnierze GROM muszą wpierw poznać swoje zadania, przejść badania i serię co najmniej sześciu szczepień. Użycie jednostki specjalnej byłoby więc możliwe najwcześniej w pierwszej połowie stycznia - mówi Jerzy Szmajdziński, minister obrony narodowej. Sytuacja w GROM jest dziś uporządkowana i znacznie lepsza niż w okresie przed 11 września tego roku. - Komandosi szkolą się wyjątkowo intensywnie - podkreśla Szmajdziński. Jeszcze przed zamachami na Nowy Jork i Waszyngton w GROM nie działo się najlepiej. Wojsko próbowało ustawić elitarny oddział w zwykłych, armijnych koleinach, odzywała się zawiść, osobiste ambicje. Teraz GROM znów staje się oczkiem w głowie, ostatnio jednostkę odwiedził premier Leszek Miller. Oddział Operacji Specjalnych Szmajdziński stanowczo dementuje pogłoski, iż restrukturyzacja dotknie 1. Pułku Specjalnego Komandosów z Lublińca, wyjątkowej w polskiej armii formacji zwiadowczej. Pułk ma zachować swój profil i atuty: łączyć rozpoznanie z działaniem i niszczeniem wybranych ważnych celów na tyłach wroga. - Jednostka jest dziś nieźle wyposażona, będziemy ją wzmacniać i przede wszystkim szybko podnosić (do 70 procent) stopień profesjonalizacji - zapewnia szef MON. Twierdzi, że nieuchronność ewolucji sił lądowych w kierunku formacji lżejszych, bardziej mobilnych dostrzega dowódca WL gen. Edward Pietrzyk. Już wprowadza się zmiany w treningach, wykorzystując doświadczenia naszej piechoty górskiej, kawalerii powietrznej, jednostek obrony wybrzeża czy wojsk desantowo-szturmowych. Koordynacją działań antyterrorystycznego GROM, komandosów i zwiadowców zajmie się powołany w tym tygodniu Oddział Operacji Specjalnych, usytuowany w Generalnym Zarządzie Operacyjnym (P-3) Sztabu Generalnego. Na jego czele stanął płk Andrzej Gwadera z 8. Dywizji Obrony Wybrzeża. Nie jest to komórka o randze samodzielnego dowództwa, lecz jej wyodrębnienie zapowiada już istotny kierunek zmian w całych siłach zbrojnych. Tasowanie służb Nowy szef MON zapowiada głębokie zmiany również w służbach specjalnych. - Idziemy w kierunku odbudowy w Sztabie Generalnym dawnej "dwójki" (słynnego wywiadowczego II Zarządu SG) - zaznacza Szmajdziński. Jego zdaniem miałoby to oznaczać, po likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych, znaczne wzmocnienie kadrowe istniejącego w Sztabie Generalnego Zarządu Rozpoznania Wojskowego. Kontrwywiad wojskowy byłby wyodrębniony i podporządkowany bezpośrednio ministrowi. - Nie grozi nam utrata dobrego wzroku i słuchu armii - zapewnia Szmajdziński. Sądzi, że poprawienie koordynacji zwłaszcza zewnętrznych działań służb specjalnych jest warte ceny, jaka wiąże się z przekształceniami. Po 11 września służby specjalne, a zwłaszcza ci, którzy od lat głosili o skuteczności wywiadów, znaleźli się pod pręgierzem opinii. - Moja dzisiejsza wiedza pozwala mi sądzić, że nie było kraju, w którym nowa sytuacja nie obnażyłaby słabości służb - mówi Szmajdziński. Odmładzanie W MON zmniejszy się liczba departamentów i biur, redukcja obejmie część urzędników. Do Sztabu Generalnego trafią z resortu komórki zajmujące się wychowaniem i dyscypliną. Co najmniej kilkuset starszych oficerów, w tym generałów, będzie musiało odejść z wojska w najbliższym czasie, wcześniej, niż przewiduje to zawodowy kalendarz. - Już mam za sobą pierwsze rozmowy kadrowe, przed którymi nie mam zamiaru się uchylać - mówi szef MON. Skreślani ze stanu armii wojskowi mają odchodzić "w zgodzie z prawem i z godnością". Pilnie potrzeba ponad 600 miejsc, aby mogli awansować młodsi oficerowie. Na czele brygad czy dywizji, tak jak to wynika z porządku etatowego, mają teraz stać generałowie, a nie pułkownicy na generalskich etatach. Od przyszłego roku wejdzie przejrzysty system programowania oficerskiej kariery. Wojskowy z wyprzedzeniem będzie wiedział, co go czeka po pokonaniu kolejnego szczebla armijnej hierarchii. W cenie ma być wszechstronne przygotowanie. Udział w misjach czy zagraniczny staż w strukturach NATO nie może wiązać się z ryzykiem wypadnięcia z awansowej drabiny. Obecne zwolnienia na szczytach armii to szansa na start do wyścigu o wyższe szlify dla ponad 1500 absolwentów wojskowych uczelni. Do armii z cywilnym dyplomem Większość szkół oficerskich nie prowadziła w zeszłym roku rekrutacji na studia, bo i tak od lat wskutek zaniechania radykalnej reformy wojskowego szkolnictwa produkujemy nadmiar młodych oficerów. Grozi nam sytuacja, w której absolwenci nie znajdą miejsca w wojsku, i to mimo zawartego z chwilą rozpoczęcia nauki kontraktu z państwem. Szmajdziński proponuje stopniowe likwidowanie wojskowych uczelni i przeszkalanie w ośrodkach utworzonych w miejsce WSO absolwentów cywilnych szkół. - Armia będzie miała możliwość wyboru ludzi, dostosuje okresy zatrudnienia do swych potrzeb i będzie przygotowywać kadrę znacznie taniej. Poza tym zwalniani ze służby wojskowi, z cywilnymi dyplomami, łatwiej znajdą zatrudnienie poza koszarami. Szmajdziński spodziewa się konfrontacji z obrońcami akademii i szkół oficerskich. - Wszelkie wcześniejsze próby reform rozbijały się o sprzeciw dowódców rodzajów wojsk (lądowych, lotnictwa, marynarki), każdy podkreślał specyfikę swych wojsk i nie skrywał ambicji. - Trzeba przymierzyć się do przekształcenia na przykład Akademii Marynarki Wojennej czy WAT w cywilną uczelnię, a jej relacje z armią da się uregulować w odpowiednim kontrakcie - przekonuje szef MON. Krótsza służba Niewykluczone, iż w 2004 roku możliwe będzie skrócenie zasadniczej służby wojskowej z 12 do 9 miesięcy. Temu ruchowi powinien towarzyszyć proces większego uzawodowienia kadry, zwłaszcza tam, gdzie trzeba doświadczonych ludzi do obsługi skomplikowanego sprzętu. Zdaniem Szmajdzińskiego utrzymywanie służby z poboru, krytykowanej w NATO za to, że stoi na drodze do profesjonalizmu i nowoczesności - w polskich warunkach długo jeszcze będzie konieczne. Stupięćdziesięciotysięczna armia wydaje się optymalna w naszych warunkach. Do obrony własnego terytorium położonego na krawędzi NATO nie wystarczą killkudziesięciotysięczne siły najlepiej nawet przygotowane i wyposażone. Charakterystyczne, iż nasi sąsiedzi z Zachodu zaczęli redukować armię dopiero z chwilą przyjęcia Polski do sojuszu - podkreśla Szmajdziński. Zakupy w Agencji MON zapewnia, że dołoży starań, aby w przyszłym roku rozstrzygnięty został wybór przyszłego samolotu wielozadaniowego. Dziś kluczem do tej operacji jest wynegocjowanie offsetu. - Studiujemy wzory fińskie, bo są przykładem modelowych rozwiązań umów kompensacyjnych - mówi Szmajdziński (Finlandia kupiła od USA myśliwce F-18 na wyjątkowo korzystnych warunkach, negocjacje trwały ponad trzy lata). W Ministerstwie Gospodarki powstaje nowy zespół negocjacyjny ds. offsetu (poprzedni winien jest, zdaniem Szmajdzińskiego, fatalnych opóźnień). Decyzje o zakupach mają być oddzielone w resorcie od fazy planowania. Przetargami w przyszłości zajmie się odpowiednio dostosowana Agencja Mienia Wojskowego. Najważniejsze obecnie dla wojska zamówienia nastąpią po rozstrzygnięciu konkursów na kołowy transporter opancerzony i przeciwpancerny pocisk kierowany. MON nie zdecyduje się zapewne przyjąć ponad setki leopardów wycofywanych z Bundeswehry - bo "najkosztowniejsze okazują się prezenty". Nie wykluczałby jednak unowocześniania polskich czołgów we współpracy z Niemcami. Wymuszone oszczędności, czyli brak pieniędzy, zahamować może modernizację śmigłowców i szturmowych samolotów Su-22. Jest już prawie pewne, iż podczas uzgadniania w marcu przyszłego roku kolejnej edycji celów NATO Polska będzie musiała podjąć decyzję o przesunięciu terminu wykonania niektórych z nich. -
Jednostka specjalna GROM szykowana jest do udziału w bezpośredniej operacji bojowej przeciw terrorystom w Afganistanie. Między innymi w tej sprawie toczą się polsko-amerykańskie negocjacje. Żołnierze GROM muszą wpierw poznać swoje zadania, przejść badania i serię co najmniej sześciu szczepień. Użycie jednostki specjalnej byłoby więc możliwe najwcześniej w pierwszej połowie stycznia - mówi Jerzy Szmajdziński, minister obrony narodowej.Sytuacja w GROM jest dziś uporządkowana i znacznie lepsza niż w okresie przed 11 września tego roku. - Komandosi szkolą się wyjątkowo intensywnie - podkreśla Szmajdziński. Koordynacją działań antyterrorystycznego GROM, komandosów i zwiadowców zajmie się powołany w tym tygodniu Oddział Operacji Specjalnych. Nowy szef MON zapowiada głębokie zmiany również w służbach specjalnych. Szmajdziński Sądzi, że poprawienie koordynacji zwłaszcza zewnętrznych działań służb specjalnych jest warte ceny, jaka wiąże się z przekształceniami. W MON zmniejszy się liczba departamentów i biur, redukcja obejmie część urzędników. Co najmniej kilkuset starszych oficerów, w tym generałów, będzie musiało odejść z wojska w najbliższym czasie, wcześniej, niż przewiduje to zawodowy kalendarz. Od przyszłego roku wejdzie przejrzysty system programowania oficerskiej kariery. Wojskowy z wyprzedzeniem będzie wiedział, co go czeka po pokonaniu kolejnego szczebla armijnej hierarchii. MON zapewnia, że dołoży starań, aby w przyszłym roku rozstrzygnięty został wybór przyszłego samolotu wielozadaniowego. Dziś kluczem do tej operacji jest wynegocjowanie offsetu. Wymuszone oszczędności, czyli brak pieniędzy, zahamować może modernizację śmigłowców i szturmowych samolotów Su-22.
Z Magdaleną Tesławską, autorką kostiumów do filmów "Ogniem i mieczem", "Pan Tadeusz", "Quo vadis" rozmawia Krzysztof Feusette Fałdy rzymskiej togi FOT. PIOTR BUJNOWICZ Rz: - Kino jest sztuką, dzięki której możemy poczuć atmosferę minionych epok. Czy ich obraz jest w polskim filmie prawdziwy? Magdalena Tesławska: - Nie bardzo. Tylko kino angielskie i włoskie, i też tylko w dobrych filmach dobrych reżyserów, pokazuje prawdę o dawnych obyczajach. U nas, niestety, często tę prawdę się pomija uważając, że jest nieważna i że nie należy absorbować widza innymi sprawami niż fabuła. Niewielu jest w Polsce reżyserów, którzy chcą przedstawić choćby część polskiej tradycji. Nawet w "Panu Tadeuszu" nie udało się nam pokazać wszystkiego, co chcieliśmy. Dlaczego? Przez pośpiech. Kiedyś okres przygotowawczy filmu był dłuższy, dzisiaj wszystko odbywa się w szaleńczym tempie. Jest też inny, dużo smutniejszy powód. Nie tylko polską kinematografię zdominowały filmy akcji. Rzadko kiedy tak zwany masowy odbiorca ma dziś ochotę "smakować" kino, delektować się dawnymi zwyczajami. Jak pani sobie radzi w tym szaleńczym tempie? Staram się zawsze dobrze przygotować. To nieprawda, że kostiumolog to ktoś, kto ma w małym palcu całą historię ubioru i obyczajów. Przy każdym filmie trzeba przyjrzeć się na nowo konkretnej epoce, poszperać w tekstach źródłowych. A na to w polskim kinie brakuje czasu. Czy zdarzyło się pani postawić reżyserowi weto w sprawie wizerunku postaci? Tak. Niejednokrotnie. Kiedy ostatnio? Na planie "Quo vadis". Poszło o togi. Najłatwiej zarzucić na aktora kawałek prześcieradła i powiedzieć: niech gra. To nie jest takie proste. Nawet w "Gladiatorze" Ridleya Scotta są błędy. Można je oczywiście nazwać kompromisem - między prawdą historyczną a wrażliwością współczesnego widza. Każda toga miała w starożytnym Rzymie określone wymiary i określoną liczbę fałd. Po tym można było rozpoznać przynależność społeczną jej właściciela. Każda fałda miała swoją nazwę, każda toga szyta była z materiału o długości siedmiu metrów. Nie zgodziłam się, by aktorzy w "Quo vadis" Kawalerowicza chodzili w strojach poważnie uproszczonych. Stanęło na moim - musieli nauczyć się ruchu w rzymskim kostiumie. Czy zmiany zachodzące we współczesnej modzie wpływają na filmowy obraz przeszłości? Oczywiście, że tak. W swojej pracy unikam jednak narzucania historycznej postaci współczesnej mody. Kiedy oglądamy amerykańskie filmy historyczne z lat 50., możemy rozpoznać datę ich produkcji po wyglądzie aktorów - po ich sylwetce, fryzurze, makijażu. Ale od jakiegoś czasu nawet Amerykanie rezygnują z nachalnego uwspółcześniania filmowych bohaterów. To efekt rozwoju środków masowego przekazu. Dzisiejszy widz ciągle ogląda, choćby w telewizji, najróżniejsze zakątki świata. Poznaje inne kultury, inne obyczaje, nic już dla niego nie jest szokujące. Dzięki temu nie ma w nim już tych oporów, które sprawiały, że postać w filmie była bliska tylko wtedy, gdy przypominała sąsiada, albo ludzi na ulicy. Teraz widz oczekuje niezwykłości i oryginalności. Zwykłość go nudzi. Skoro moda kształtuje w jakimś stopniu pani pracę, czy dziś ubrałaby pani Kmicica inaczej? Na pewno. Robiąc "Potop" mieliśmy dużo więcej czasu niż na przykład przy "Ogniem i mieczem", więc można było pokazać więcej detali charakterystycznych dla epoki. Problem jednak w tym, że wtedy przygotowywało się filmowe kostiumy zupełnie inaczej. Dziś projekt zaczynamy od tkaniny, to znaczy - myśląc o elementach ubioru bohatera, wymyślamy najpierw strukturę materiału. Kiedyś było to niemożliwe, trzeba było szyć z tego, co było dostępne w Polsce. Nie mogliśmy niczego ściągać z zagranicy. I tak na przykład robiąc "Potop", wiejskie ubrania przygotowywaliśmy w dużej części ze zwykłego filcu używanego w przemyśle do odsączania papieru. Dzisiaj, poza możliwością importu, mamy na szczęście firmę pana Dariusza Makowskiego "Ład", w której materiały do kostiumów głównych bohaterów tkane są ręcznie. "Ład" niejednokrotnie stawał na krawędzi bankructwa. Trzeba było go ratować przed eksmisją, urządziliśmy więc wielką akcję, do której włączyli się m.in. Andrzej Wajda, Allan Starski, Daniel Olbrychski... Dzięki temu możemy w polskim kinie oglądać niespotykane już nigdzie tkaniny. A trzeba przypomnieć, że przedsiębiorstwo to ma przebogate tradycje. Przed wojną była to spółdzielnia zatrudniająca wybitnych projektantów. W 1920 roku na pokazach w Paryżu mówiło się przede wszystkim o polskim stylu w ubiorze. Jeśli chodzi o Kmicica, z pewnością dziś jego stroje dworskie miałyby dużo więcej wdzięku. Właśnie dzięki tkaninie. A czy obraz epoki u Sienkiewicza jest wiarygodny? - Jeżeli chodzi o opis wyglądu postaci - tak. Za to ich zachowanie, sposób bycia, reakcje na konkretne wydarzenia - to wszystko dalekie jest od prawdy o Polaku z XVII wieku czy Rzymianinie z początków chrześcijaństwa. Że nie wspomnę o kształtowanym przez niego wizerunku płci pięknej. Niestety - jego kobiety są głupie i infantylne, za to mężczyźni zawsze zabójczo interesujący. Ale kobiety przeważnie ponętne. Czy można znaleźć w urodzie człowieka takie cechy, które niezależnie od mód i estetycznych trendów, uznaje się za piękne? Tutaj pierwsze skrzypce grają klasyczni rzeźbiarze. To im zawdzięczamy wzorce dotyczące sylwetki człowieka. Przyglądając się poszczególnym epokom można stwierdzić, że zdarzają się ludzie, których fizjonomią zachwycano się w starożytnym Egipcie, których malowano by w fin de siecle'u i którzy również dzisiaj zdobiliby niejedną okładkę kolorowych tygodników. To rzadkie okazy. Ideał urody zmienia się nieustannie. Dość wspomnieć, że w czasach biedermeieru przystojny mężczyzna miał wąskie ramiona i okrągłe biodra. I do tego wzorca dostosowywano ubrania. Krawcy szyli zaszewki na wysokości bioder tak, by je uwypuklić. Zszywano rękawy, by ramiona miały kształt spadzisty. Porównując to z amantem naszych czasów trudno znaleźć podobieństwa. Jedno jest pewne - najpierw zmienia się w ludzkiej świadomości obraz ideału kobiecych i męskich kształtów, dopiero później ideał ten "gonią" kreatorzy mody. Jest pani w tej dziedzinie ekspertem. Proszę powiedzieć, co z naszych ubrań przetrwa do następnego wieku? Niech pan wycofa to pytanie. Perspektywa zdefiniowania stylu współczesnego jest dla mnie przerażająca. Jestem wobec naszych czasów bezradna. Wszystko jest dozwolone i możliwe. Nie można określić stylu. Żyjemy w okresie bardzo dynamicznym. Żurnale nie są już źródłem wiedzy o modzie, choć jeszcze niedawno były. Właśnie. Od kilku lat na największych pokazach mody kobiety paradują z odsłoniętym biustem. Czy doczekamy się tego na ulicy? Myślę, że nie. Pokazy mody stały się odrębną dziedziną sztuki. Prawdy o stylu i guście współczesnego człowieka trzeba szukać w autobusie, na przyjęciu, w dyskotece, w biurze, ale nie na pokazach czy w pismach branżowych. Z czego wynika, pani zdaniem, dowolność stylu w ubiorze współczesnego człowieka? Z jego tęsknoty za wolnością. Nie jesteśmy już spętani konwenansami, dużo więcej nam wolno, możemy wyrazić swoją osobowość bardziej ekspresyjnie, nie musimy się na każdym kroku dopasowywać do obowiązujących reguł. Kiedyś kształtując charakter dziecka dbano przede wszystkim o to, by nauczyć je odpowiednich manier, narzucano mu sposób bycia według pewnych schematów. Dziś już od malucha oczekuje się dużo większej autokreacji - dzięki temu od najmłodszych lat rozwijają się w człowieku cechy indywidualne i sposoby ich wyrażania. Bardzo mi się to podoba, bo łamie bariery między kulturami. Stajemy się bardziej otwarci na czyjąś inność. A propos - jakie włosy miał Neron? Rude, kręcone. Zaraz - kręcone na pewno. Zaskoczył mnie pan tym pytaniem. Znam wizerunek Nerona przede wszystkim z rzymskich posągów i monet. No więc kręcone na pewno, ale czy rude? Tak pisał Sienkiewicz. Szperał w tekstach źródłowych, więc chyba się nie pomylił. Choć głowy bym nie dała.- Magdalena Tesławska - kostiumolog filmowy i telewizyjny, projektantka mody. Absolwentka Państwowej Szkoły Sztuk Plastycznych w Łodzi (1969). Projektowała kostiumy do filmów m. in. Andrzeja Wajdy, Wojciecha Jerzego Hasa, Jerzego Kawalerowicza, Andrzeja Żuławskiego, Jerzego Hoffmana, Juliusza Machulskiego. Pracuje dla teatrów dramatycznych i Teatru Telewizji. Moda jest jej wielką pasją, jako projektantka miała pokazy swoich kolekcji autorskich we Francji. Niedawno wspólnie z Pawłem Grabarczykiem otrzymała Polską Nagrodę Filmową "Orły 2001" za kostiumy do filmu "Wrota Europy" Jerzego Wójcika.
Kino jest sztuką, dzięki której możemy poczuć atmosferę minionych epok. Tylko kino angielskie i włoskie, i też tylko w dobrych filmach dobrych reżyserów, pokazuje prawdę o dawnych obyczajach. U nas, niestety, często tę prawdę się pomija uważając, że jest nieważna. Niewielu jest w Polsce reżyserów, którzy chcą przedstawić choćby część polskiej tradycji. Przez pośpiech. Kiedyś okres przygotowawczy filmu był dłuższy, dzisiaj wszystko odbywa się w szaleńczym tempie. Jest też inny, dużo smutniejszy powód. Nie tylko polską kinematografię zdominowały filmy akcji. Rzadko kiedy tak zwany masowy odbiorca ma dziś ochotę "smakować" kino, delektować się dawnymi zwyczajami. To nieprawda, że kostiumolog to ktoś, kto ma w małym palcu całą historię ubioru i obyczajów. Przy każdym filmie trzeba przyjrzeć się na nowo konkretnej epoce, poszperać w tekstach źródłowych. A na to w polskim kinie brakuje czasu. Na planie "Quo vadis" Poszło o togi. Nawet w "Gladiatorze" Ridleya Scotta są błędy. Można je oczywiście nazwać kompromisem - między prawdą historyczną a wrażliwością współczesnego widza. Każda toga miała w starożytnym Rzymie określone wymiary i określoną liczbę fałd. Po tym można było rozpoznać przynależność społeczną jej właściciela. aktorzy w "Quo vadis" Kawalerowicza musieli nauczyć się ruchu w rzymskim kostiumie. Robiąc "Potop" mieliśmy dużo więcej czasu, więc można było pokazać więcej detali charakterystycznych dla epoki. Problem jednak w tym, że wtedy przygotowywało się filmowe kostiumy zupełnie inaczej. Dziś projekt zaczynamy od tkaniny, to znaczy wymyślamy najpierw strukturę materiału. Kiedyś było to niemożliwe, trzeba było szyć z tego, co było dostępne w Polsce.
II KONGRES FILMU POLSKIEGO Środowisko filmowców jest zbulwersowane Burza wokół listu ministra Roku 1999 był bez wątpienia dobrym rokiem dla polskiego kina, o czym najlepiej świadczą takie filmy, jak: "Pan Tadeusz", "Ogniem i mieczem", "Dług" i "Tydzień z życia mężczyzny". Na zdjęciu na pierwszym planie Izabella Scorupco (Helena) i Michał Żebrowski (Skrzetuski) w "Ogniem i mieczem" Jerzego Hoffmana. (C) PAT Podczas II Kongresu Filmu Polskiego ogromne poruszenie środowiska filmowego wywołał list ministra Andrzeja Zakrzewskiego odczytany przez Mirosława Chojeckiego, doradcy ministra. Filmowcy nie mogli uwierzyć, że list tak krytyczny w tonie wobec środowiska mógł podpisać kierownik resortu kultury. Minister w rozmowie z "Rzeczpospolitą" potwierdził autorstwo listu. Zdziwienie filmowców wywołał przede wszystkim fakt, że w roku, w którym powstał "Pan Tadeusz" i "Ogniem i mieczem", "Dług" i "Tydzień z życia mężczyzny", a także wiele innych tytułów, minister mógł stwierdzić: "Państwu, które w swoich konstytucyjnych powinnościach ma zachowanie tożsamości narodowej, rozwój duchowy społeczeństwa, pieczę nad własną kulturą, nie może być wszystko jedno, co sprzedaje kino, czym nas karmi telewizja i wreszcie, z czym idziemy na obce salony: z owocem własnego ducha i intelektu, czy tylko mniej lub bardziej zręcznie zmajstrowaną kopią cudzych dzieł. Czy my, to jeszcze my, czy już śmiesznie nadęte pawie i denerwujące krzykliwe papugi?" Minister Zakrzewski zaatakował też środowisko filmowe za to, że dotąd nie ma nowego prawa filmowego. Pisze: "dalej obowiązuje ustawa z 1987 roku, z całkiem innej epoki, gdy nie było wolnego rynku, prywatnych producentów i dystrybutorów, gdy inne obowiązywały reguły, inne prawo. Nowa ustawa wciąż czeka w Sejmie w fazie projektu. Tak, jak gdyby środowisku filmowemu wcale na niej nie zależało." Dalej minister pisze o stratach, jakie poniosła kinematografia w ciągu ostatnich lat - uszczuplony został majątek kinematografii, upadło wiele instytucji filmowych. "A stało się tak w dużej mierze nie bez zaniechań i niedopatrzeń ze strony Komitetu Kinematografii. Zarzut ten nie jest odsuwaniem odpowiedzialności od Ministerstwa. Ale przecież za sprawą ludzi kina Komitet na obszarze kultury zajmuje miejsce wyjątkowe. Tylko kino spośród wszystkich sztuk uzyskało tak dużą niezależność, a Przewodniczący Komitetu ma rangę Podsekretarza Stanu." Filmowcy listem ministra byli zbulwersowani. Poczuli się skrzywdzeni ocenami, bo - jak mówili - straty były przy zmianie ustrojowej i likwidacji państwowego mecenatu nieuniknione. A Polska najlepiej chyba ze wszystkich krajów postkomunistycznych przeprowadziła swoją kinematografię przez ten trudny okres. I sukcesy, które dzisiaj powoli zaczyna odnosić - to także efekt tamtych decyzji. Wielu ludzi kina wysuwało przypuszczenia, że list nie został napisany przez ministra. Zwłaszcza że pomimo próśb władz Komitetu i Stowarzyszenia Filmowców - do dokumentacji z Kongresu nie wpłynął dotąd adres z własnoręcznym podpisem ministra. Sytuację tę dla "Rzeczpospolitej" skomentowali przedstawiciele środowiska. Krzysztof Zanussi: - Dzisiaj film jest w Polsce sługą dwóch panów. Jego pierwszym panem jest telewizja, która przeznacza na produkcję filmową najwięcej pieniędzy. I od telewizji usłyszeliśmy podczas Kongresu słowa pochwały. Ministerstwo Kultury dysponuje znacznie mniejszymi funduszami, ale to właśnie stamtąd dotarł na Kongres list, który odczytano nam jako pismo ministra. List był kuriozalny, pełen połajanek. Stawiał poważne zarzuty naszej kinematografii w roku jej największego sukcesu, podważając osiągnięcia Wajdy i Hoffmana. Na dodatek obarczony został drobnym, ale porażającym błędem. Znalazło się w nim bowiem sformułowanie, że przewodniczący Komitetu Kinematografii jest podsekretarzem stanu, którym w rzeczywistości nie jest. Przełożony, który nie zna stanowisk swoich podwładnych, kompromituje się jako administrator. Ale meritum jest jeszcze bardziej przerażające. Nasz minister surowo ocenił kinematografię na oczach przybyłych gości. Jego list kontrastował z listem marszałka Płażyńskiego i wypowiedziami uczestników kongresu. Sprawiał wrażenie jakiejś rozgrywki politycznej. Zawarte w nim zarzuty w stosunku do Komitetu Kinematografii były niedorzeczne. Tak jak niedorzeczny jest sam Komitet. Od wielu lat przecież nawołujemy, żeby politycy pomogli nam uchwalić nową ustawę, która ten anachroniczny twór zlikwiduje, a połajanki ministra są głęboko nie na miejscu. Bo to właśnie do niego możemy mieć pretensje, że nie umiał popchnąć rządowego projektu ustawy. Czując osobistą sympatię do ministra Zakrzewskiego podejrzewam, że ten nieszczęsny list był jakimś wypadkiem przy pracy. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby minister mógł go podpisać świadomie. Krystyna Krupska, członek KK, przewodnicząca Sekcji Krajowej Pracowników Filmu NSZZ "Solidarność", członek Rady Sekretariatu Kultury: - Ten list jest rzeczą absolutnie niewiarygodną. Przecież to minister kultury zatrzymał projekt ustawy o kinematografii, nie informując o tym nawet Komitetu Kinematografii. Projekt rządowy przygotowany przez Komitet został przekazany do konsultacji międzyresortowych w kwietniu tego roku. Konsultacje były pozytywne, drobne zastrzeżenia miał tylko Komitet Integracji Europejskiej. Potem jednak na utworzenie funduszu kinematografii nie zgodziło się Ministerstwo Finansów. Minister Zakrzewski miał mimo to przesłać projekt do rozpatrzenia, z votum separatum w stosunku do Ministerstwa Finansów. Poprosił nas o poparcie i 30 czerwca na posiedzeniu Komitetu Kinematografii podjęliśmy taką uchwałę. Dostaliśmy od pana ministra informację, że projekt został przesłany do rządu. Przewodniczący Stowarzyszenia Filmowców Polskich, Jacek Bromski wielokrotnie pytał ministra, co dzieje się z projektem. Słyszał w odpowiedzi, że pan Ścibor źle się stara. A tymczasem okazało się, że projekt nowej ustawy w ogóle nie opuścił ministerialnego biurka. "Solidarność" wystąpiła nawet do premiera Buzka z pismem z zarzutami pod adresem Ministerstwa Kultury. Pismo to zostało przesłane do ministra Zakrzewskiego. Minister kultury odpowiedział na to listownie, że ustawa jest ciągle poprawiana w ministerstwie. To jest wprowadzanie Komitetu w błąd. Tym bardziej dziwi, że nagle na forum publicznym minister usiłuje zrzucić na Komitet Kinematografii winę za to, że ustawy nie ma. To naprawdę niewiarygodne, podobnie jak to, by minister nie znał stanowisk swoich podwładnych: przewodniczący Komitetu jest kierownikiem centralnego urzędu administracji państwowej, a nie podsekretarzem stanu w Ministerstwie Kultury, jak było napisane w liście. Taki chaos informacyjny po prostu nie mieści się w głowie. Jestem oburzona, że taki list mógł pojawić się jako adres ministra. Jacek Bromski, przewodniczący Stowarzyszenia Filmowców Polskich: - Odkąd sięgnę pamięcią, nie przychodzi mi do głowy minister kultury, który by tak dalece nie liczył się z interesami środowiska twórczego. List, który nam odczytano, jest chyba próbą jakiegoś nieprzemyślanego politykowania. Szef resortu zamiast zajmować się rozgrywkami personalnymi, powinien zdać sobie sprawę ze swego posłannictwa i obowiązku względem kultury. Tymczasem w ostatnim czasie Ministerstwo Kultury wyrządziło nam wiele krzywdy. Po pierwsze - z winy ministerstwa, przez manipulacje urzędników, nie nastąpiła zapowiedziana zmiana prawa autorskiego. Po drugie - oszukano nas, że ustawa o kinematografii została skierowana do Sejmu, a tymczasem została zamknięta w ministerialnej szufladzie. Po trzecie wreszcie - Ministerstwo Kultury nie zapobiegło zabraniu nam przez komisję budżetową 7 mln zł z przyszłorocznego budżetu. Na posiedzeniu tej komisji nie było ministra Zakrzewskiego. Przyszła tylko pani minister Popowicz. Jak żyję, nie pamiętam, żeby Ministerstwo Kultury robiło takie rzeczy. Kiedyś byłem świadkiem przemówienia minister kultury Francji Margarethe Trautman. Cóż to była za przyjemność. I jaki wielki żal, że wizje naszych polityków nie sięgają dalej niż do następnych wyborów. A list? Czy on został naprawdę podpisany przez ministra? My dostaliśmy kartki bez podpisu. - Nie tylko podpisałem list, ale jestem jego autorem - powiedział "Rzeczpospolitej" minister Andrzej Zakrzewski. - Powodem sporu między mną a Andrzejem Wajdą i Krzysztofem Zanussim jest formuła Komitetu Kinematografii, socjalistyczna w formie i kapitalistyczna w treści. To ona sprawia, że do szefa urzędu ustawiają się reżyserzy z prośbą o pieniądze. Uważam, że przez najbliższe dwa lata nie będzie nowej ustawy o kinematografii. Moim kandydatem na stanowisko szefa Komitetu jest Mirosław Chojecki. To ostatnie stwierdzenie ministra Krzysztof Zanussi komentuje: - W ostatnich latach PRL-u środowisko filmowe wywalczyło sobie prawo głosu we własnych sprawach. W tej chwili żadnej dyskusji na temat zmiany na stanowisku szefa Komitetu Kinematografii nie ma. Barbara Hollender, J.C.
Podczas II Kongresu Filmu Polskiego ogromne poruszenie środowiska filmowego wywołał list ministra Andrzeja Zakrzewskiego. Minister Zakrzewski zaatakował środowisko filmowe za to, że dotąd nie ma nowego prawa filmowego. Filmowcy Poczuli się skrzywdzeni ocenami, bo straty były przy zmianie ustrojowej i likwidacji państwowego mecenatu nieuniknione. A Polska najlepiej chyba ze wszystkich krajów postkomunistycznych przeprowadziła swoją kinematografię przez ten trudny okres.
TELEKOMUNIKACJA Przyznawanie koncesji na UMTS to sprzedaż dobra narodowego Lepsza aukcja niż konkurs piękności RYS. ROBERT DĄBROWSKI LESZEK MORAWSKI Pytanie, w jaki sposób przyznawać koncesje na świadczenie usług telekomunikacyjnych za pomocą technologii UMTS (telefonia komórkowa trzeciej generacji), coraz częściej trafia na łamy prasy. Porównuje się przede wszystkim wady i zalety aukcji oraz postępowania przetargowego, nazywanego konkursem piękności. Częstotliwości radiowe, udostępniane operatorom sieci komórkowych, są dobrem narodowym. Oznacza to, że każdy ma prawo do około jednej czterdziestomilionowej jego części. Członkowie rządu, a więc również minister łączności, posiadają jedynie delegację do dysponowania nim. Takim działaniem jest wydanie koncesji umożliwiającej korzystanie z częstotliwości przedsiębiorstwom prywatnym. Co sprzedaje minister łączności Z ekonomicznego punktu widzenia wydanie koncesji na UMTS jest równoznaczne z umożliwieniem osiągania zysku przez sprzedaż usług na zamkniętym rynku składającym się z małej, ustalonej liczby przedsiębiorstw. Brak możliwości wejścia na rynek eliminuje presję konkurencyjną ze strony potencjalnych nowych przedsiębiorstw, co wybranym daje szansę osiągania zysków nadzwyczajnych. Ekonomiści badający rynki oligopolistyczne (takie, na których działa kilka dużych firm) często rozpoczynają analizę od pytania, czy ceny, liczba i wyniki finansowe przedsiębiorstw można wytłumaczyć za pomocą modelu monopolu. Często odpowiedź jest twierdząca, co oznacza, że dla konsumenta nie ma większego znaczenia, czy usługę świadczy monopolista, czy też mała liczba potrafiących się porozumieć oligopolistów. Warto tu przytoczyć cytat z książki Carltona i Perloffa: "Wiele wiadomo na temat tych karteli, które udało się przyłapać, natomiast bardzo niewiele wiadomo na temat tych, którym udało się tego uniknąć. [...] Chociaż ekonomiści oraz prawnicy rozumieją szereg mechanizmów, które ułatwiają kartelom egzekwowanie porozumień kartelowych, najbardziej skuteczne porozumienia tego typu oraz mechanizmy zapewniające ich egzekwowanie mogą pozostawać dotąd nieznane". Przydział częstotliwości jest w rzeczywistości sprzedażą przedsiębiorstwu prawa do czerpania zysków, i to zazwyczaj zysków nadzwyczajnych. Oczywiście zadaniem Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumenta oraz przyszłego Urzędu Regulacji Telekomunikacji (ma zostać powołany na mocy nowej ustawy Prawo telekomunikacyjne) będzie niedopuszczenie, aby przyszli operatorzy czerpali nieuzasadnione korzyści z ograniczonej konkurencji. Jednak dotychczasowa praktyka polska i zagraniczna wskazuje na małą skuteczność prawnych metod przeciwdziałania zmowom kartelowym. Minister łączności, przydzielając koncesję, sprzedaje więc przyszłe zyski. Za ile sprzedać koncesję Odpowiedź wydaje się prosta - minister powinien sprzedać koncesję za tyle, ile jest ona warta, czyli za sumę odpowiadającą oczekiwanym zyskom. Rozważmy jednak inne sytuacje. Czy uprawniona jest sprzedaż poniżej wartości oczekiwanych zysków? Moim zdaniem tak, ale najpierw należałoby zapytać właścicieli, czyli społeczeństwo, czy się zgadzają na taki handel. Nie proponuję referendum, nie jest to w tym przypadku ani praktyczne, ani potrzebne. Jestem w pełni przekonany, że znakomita większość obywateli to ludzie rozsądni i dlatego chciałaby sprzedać posiadane przez siebie dobro za najwyższą cenę akceptowaną przez nabywcę. W tym przypadku głos ludu jest w zgodzie z postulatami ekonomii. Wniosek - sprzedaż poniżej wartości jest wyprzedażą majątku przyszłych użytkowników za pomocą transferu zysków od konsumenta do producenta. Czy istnieje szansa sprzedaży powyżej rzeczywistej wartości? Minister sprzedaje oczekiwane, a nie rzeczywiste zyski. Może się zdarzyć, że nabywca przeszacuje wartość koncesji, bo na przykład nie uwzględni nowych, nieznanych obecnie technologii, które odeślą UMTS wraz z potencjalnymi zyskami do lamusa. Najlepszym rozwiązaniem jest więc sprzedaż licencji za kwotę równą zarówno oczekiwanej, jak i rzeczywistej wartości zysków w przyszłości. Szansa, że tak się zdarzy, jest prawie zerowa. Można jednak tak zaprojektować proces koncesyjny, aby z maksymalnie dużym prawdopodobieństwem znaleźć się w pobliżu tej wartości. Kto i jak powinien ustalić cenę Zacznijmy od pytania: kto? Dostrzegam dwóch kandydatów: urzędnika z Ministerstwa Łączności oraz pracownika potencjalnego nabywcy. Ja głosuję za drugą osobą. Po pierwsze, mój kandydat ma znacznie więcej informacji o sytuacji na rynku i dlatego dokładniej potrafi przewidzieć przyszłe zyski niż urzędnik. Po drugie, nie dostrzegam żadnej motywacji dla urzędnika, który musiałby siedzieć po nocach, czytając raporty, studiując prace naukowe i prognozy rozwoju rynku. Owszem, spotykałem i spotykam uczciwych zapaleńców pracujących w ministerstwach od rana do nocy. Są oni zapracowani bardziej, niż przyzwoitość nakazuje, ale nie są specjalistami od wycen przyszłych wartości rynku. Zgodnie ze starą dobrą zasadą podziału pracy proponuję zostawić wycenę specjalistom, czyli pracownikom operatorów. W przypadku UMTS nie dostrzegam żadnych powodów, dla których należałoby organizować przetarg, i dlatego, czując się właścicielem jednej czterdziestomilionowej sprzedawanego dobra, domagam się publicznie, aby cenę za licencję ustalił nabywca. Zadaniem Ministerstwa Łączności jest wybranie takiego mechanizmu, który spowoduje, że potencjalni nabywcy ujawnią prawdziwe wartości odpowiadające oczekiwanym przez siebie zyskom. Aukcja oparta na konkurencji między oferentami jest znacznie lepszym mechanizmem wyceny koncesji niż "konkurs piękności". Czego boją się przeciwnicy aukcji Przeciwnicy aukcji obawiają się, że wysoka opłata koncesyjna spowoduje w przyszłości wysoką cenę usługi. Jeżeli ktoś tak uważa, niech przedstawi mechanizm wyjaśniający taką zależność! Moim zdaniem koszty stałe, i to tylko tzw. utopione, decydują o rozpoczęciu działalności, a nie o cenie. Holandia w roku 1996 przeprowadziła aukcję DCS1800, a ceny w lutym 2000 były tam poniżej średniej OECD. Drugim argumentem przeciwników aukcji jest przekonanie, że wysoka opłata koncesyjna obniży tempo inwestycji. Tak może się zdarzyć, jeżeli przedsiębiorstwa podlegają ograniczeniom ze strony rynku kapitałowego. O to, czy tak jest w przypadku UMTS, trzeba zapytać specjalistę w dziedzinie finansów. Jeżeli odpowiedź będzie twierdząca, to przecież można w koncesji zapisać minimalne tempo inwestycji, które uwzględnione zostanie w wycenie koncesji. Istniejące blokady kapitałowe na inwestycje zagraniczne ograniczają zainteresowanie polskim rynkiem telefonii komórkowej, a to przekłada się na niższą cenę, jaką można uzyskać za koncesję. Otworzenie rynku na kapitał zagraniczny z początkiem przyszłego roku może spowodować ujawnienie rzeczywistej wartości udziałów inwestorów zagranicznych oraz uzyskanie renty finansowej z tanich koncesji przez obecnych operatorów dzięki sprzedaży udziałów przedsiębiorstwom zagranicznym. Dlatego, jeżeli i tak 1 stycznia 2001 roku znikną ograniczenia, dla budżetu bardziej opłacalnejest usunąć je wcześniej i podnieść w ten sposób cenę koncesji. Uniknąć posądzeń o korupcję Zanim napisałem ten tekst, zapytałem kilku znanych mi ekonomistów - którzy mają w swoim dorobku publikacje w najlepszych ekonomicznych czasopismach naukowych o zasięgu światowym oraz doktorantów z zagranicznych uczelni - o opłacalność organizowania aukcji w przypadku UMTS. Zgodność ich poglądów była zaskakująca. Wszyscy uważali "konkurs piękności" za kosztowną pomyłkę. Nasuwa się kilka wniosków. Pierwszy - przydział koncesji to przyznanie prawa do czerpania zysków na zamkniętym rynku. Dlatego cena za koncesję powinna odpowiadać oczekiwanym zyskom nadzwyczajnym, które w przypadku istnienia administracyjnej bariery wejścia mogą być znacznie większe od zera. Drugi - w przypadku asymetrii informacji cenę za dobro powinna ustalać strona posiadająca więcej informacji. W przypadku UMTS tą stroną są nabywcy, czyli przyszli operatorzy. Wysokość opłaty koncesyjnej nie wpływa na przyszłe ceny. Może natomiast wpłynąć na tempo inwestycji, co należy uwzględnić odpowiednim zapisem w koncesji. Trzeci - zadaniem regulatora jest zastosowanie mechanizmu alokacji, który skłoni oferentów do ujawnienia prawdziwej wartości dostępu do rynku. Takim mechanizmem na pewno nie jest "konkurs piękności". Może za to być nim odpowiednio zaprojektowana aukcja. Dlaczego więc Ministerstwo Łączności nie stosuje aukcji. Moim zdaniem istnieją pewne uwarunkowania (wynikają one wyłącznie z decyzji polityków) tworzące problemy ze skonstruowaniem dobrego mechanizmu aukcyjnego. Aukcje były wielokrotnie organizowane w różnych krajach, dzięki czemu są ludzie, którzy mają w tej dziedzinie doświadczenie. Jestem przekonany, że w interesie społecznym jest korzystanie z ich wiedzy. Boję się jednak, że ktoś wpadnie na pomysł zorganizowania "polskiej aukcji". A w przypadku "konkursu piękności" znacznie trudniej będzie uniknąć posądzeń o korupcję niż przy aukcji. Autor jest doktorem ekonomii, adiunktem na Wydziale Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego.
Z ekonomicznego punktu widzenia wydanie koncesji na UMTS jest równoznaczne z umożliwieniem osiągania zysku przez sprzedaż usług na zamkniętym rynku składającym się z małej, ustalonej liczby przedsiębiorstw. Brak możliwości wejścia na rynek eliminuje presję konkurencyjną ze strony potencjalnych nowych przedsiębiorstw, co wybranym daje szansę osiągania zysków .Przydział częstotliwości jest w rzeczywistości sprzedażą przedsiębiorstwu prawa do czerpania zysków.Czy uprawniona jest sprzedaż poniżej wartości oczekiwanych zysków? Moim zdaniem tak, ale najpierw należałoby zapytać właścicieli, czyli społeczeństwo, czy się zgadzają na taki handel.Czy istnieje szansa sprzedaży powyżej rzeczywistej wartości? Minister sprzedaje oczekiwane, a nie rzeczywiste zyski.Najlepszym rozwiązaniem jest więc sprzedaż licencji za kwotę równą zarówno oczekiwanej, jak i rzeczywistej wartości zysków w przyszłości.
ROZMOWA Alpha Oumar Konare, prezydent Mali Kończy się czas bezkarnego polowania JAKUB OSTAŁOWSKI Afryka to kontynent, z którym ma się niewesołe skojarzenia. Oglądając migawki telewizyjne, widzimy chaos w Kongu, brutalne walki klanowe w Somalii, mordy etniczne w Rwandzie i Burundi. Wojny domowe, uchodźcy, klęska AIDS, wielkie zadłużenie, bieda - te słowa od lat niezmiennie kojarzą się z Afryką. Dlaczego tak się dzieje? Ma pan rację, oglądając telewizję, przeciętny mieszkaniec globu widzi, że w Afryce są tylko problemy. Nie mam nic na usprawiedliwienie tej smutnej rzeczywistości. To się rzeczywiście dzieje, to nie jest film fabularny. Na kontynencie giną ludzie, giną plemiona i całe narody. My, w Afryce, bolejemy nad tym. Nie jest to jednak cała prawda o tym kontynencie. Jeśli spojrzeć na mapę Afryki, to widać kraje, w których zwyciężyła demokracja, gdzie jest postęp społeczny i gospodarczy, gdzie udało się w drodze dialogu i porozumienia wypracować kompromisową formułę zarządzania państwem. ... Wiem. Wiem, że racja jest po pana stronie, kiedy kiwa pan głową z niedowierzaniem... Nie z niedowierzaniem, tylko dlatego, że państwa, o których pan mówi, można policzyć na palcach. Jeśli by je wymienić, są to: Botswana, pański kraj, może Namibia i od niedawna Mozambik. Chyba nikogo nie pominąłem? Na czele reszty krajów - prawie czterdzieści lat po uzyskaniu niepodległości przez większość państw afrykańskich - stoją dyktatorzy, łamiący prawa człowieka, zabijający przeciwników politycznych, używający siły do rozwiązywania sporów z sąsiadami. Jak pan i inni demokratycznie wybrani szefowie państw możecie to tolerować, spokojnie patrzeć jak np. w Kongu nowy prezydent Laurent Kabila, który trzy lata temu obalił dyktatora Mobutu Sese Seko, gnębi opozycję i stosuje przemoc, niewiele się różniąc od swego poprzednika? Na szczycie Organizacji Jedności Afrykańskiej w lipcu tego roku w Algierze szefowie państw i rządów potępili wszystkich dyktatorów. Wezwali do bojkotu krajów przez nich rządzonych. Zaapelowali do unikania siły jako metody rozwiązywania sporów politycznych i do dialogu między opozycją i władzą. Stało się tak po raz pierwszy od narodzin OJA. A co pan sądzi o przywódcy Libii? Rządzący tym krajem od 30 lat pułkownik Muammar Kadafi jest często kojarzony z aktami terroru czy też łamaniem prawa międzynarodowego. Jednak na jego zaproszenie we wrześniu przybyli do Trypolisu przywódcy niemal wszystkich państw afrykańskich, a pułkownik zaproponował powstanie enigmatycznego tworu: Stanów Zjednoczonych Afryki. Czy pan był na tym spotkaniu? Tak, byłem w Trypolisie. Libia rzeczywiście przez wiele lat finansowała działania różnych grup politycznych i organizacji działających, mówiąc delikatnie, nie zawsze zgodnie z prawem. Takie działania, jak stosowanie terroru, stanowczo potępiam. Jednak przywódca Libii zrozumiał swój błąd i zerwał z niechlubną przeszłością. Jest to godne szacunku i dlatego tak liczna obecność na uroczystościach 30-lecia rządów pułkownika Kadafiego wielu najwyższej rangi polityków, nie tylko z Afryki. Uważam, że idea pułkownika budowy nowej, żyjącej w pokoju Afryki, ze względu na doskonałe kontakty Libii z Burundi, Rwandą, Sierra Leone, Liberią i innymi krajami oraz ze względu na potencjał gospodarczy, jakim Libia dysponuje, ma szanse realizacji w wielu konkretnych przypadkach. Afryka nie potrafi, czy nie chce znaleźć drogi wyjścia z kryzysu, w jakim jest pogrążona? A może czeka na to, że problemy rozwiąże ktoś z zewnątrz? W Belgii, Francji, Republice Południowej Afryki są ludzie, którzy mówią, że być może - proszę się nie obrazić - najlepszym lekiem na afrykańską chorobę jest powrót byłych kolonizatorów. To kompletna bzdura. Powrót kolonizatorów jest niemożliwy. Oni sami najlepiej zdają sobie z tego sprawę. Kończy się też czas bezkarnego polowania - jak ja nazywam rabunkową eksploatację afrykańskich bogactw naturalnych. Przecież za wieloma konfliktami na pozór etnicznymi czy też sąsiedzkimi stoją niektóre demokracje zachodnie, a jeszcze częściej wielkie ponadnarodowe korporacje i koncerny. Afrykanie dojrzeli już do zmian w podejściu świata do Afryki, dojrzewa też pomału na kontynencie demokracja... A więc jest pan optymistą, jeśli chodzi o przyszłość Afryki? Tak. Obserwując zmiany, prawda, że powolne, dochodzę do wniosku, że wszystko jeszcze przed Afrykanami. Mnogość zasobów surowcowych, bogate ziemie, obfitość lasów i wszelkiej roślinności daje nam wielką przewagę nad innymi kontynentami, nieporównanie bardziej zniszczonymi przez cywilizację. Na końcu tego wieku Afryka nie prezentuje się najlepiej, ale już na początku nowego millenium pokaże inne oblicze. Jest pan muzułmaninem. Nie tylko Afrykę coraz częściej dotykają konflikty o podłożu religijnym. Wojujący islam, ostatnio w Dagestanie, zdaje się zagrażać stabilności i pokojowi także poza kontynentem afrykańskim? Jak pan ocenia tzw. islamskie zagrożenie, czy jest to tylko wymysł, czy też realna groźba dla przyszłości Afryki i świata? Kto używa islamu do walki politycznej, popełnia wielką zbrodnię. Ale ja się pytam: kto rozpętał demony islamskiego terroryzmu, skąd pochodzą pieniądze, jakie wielkie państwo rozpoczęło wspieranie fanatyków religijnych w Afganistanie? W sąsiadującej z Mali Algierii toczy się wojna domowa, gdzie zginęło ponad 100 tysięcy ludzi. Czy nie zagraża to pana krajowi? W Mali żyjemy jak normalni ludzie. Religia nie służy do celów politycznych. Nie ma też fanatyków religijnych. Na razie. Jaka pana zdaniem winna być polityka wielkich mocarstw i organizacji międzynarodowych wobec Afryki? Prezydent Bill Clinton w ubiegłym roku odbył wielką podróż do Afryki. Czy to był tylko gest? USA mają swoje interesy w Afryce. Jednak nie jest wcale dobrze ani dla Stanów Zjednoczonych, ani dla Afryki, a tym bardziej dla świata, aby był tylko jeden dyrygent. Ambasady USA w Kenii i Tanzanii wyleciały w powietrze dlatego, że Amerykanie są utożsamiani z narzucaniem wszędzie swej wizji politycznej i kulturowej. To musi się dla nich źle skończyć. Na świecie musi powstać nowy ład, inny niż do tej pory, bardziej wyważony, dla dobra nas wszystkich. Wracając do Afryki, jest u nas potrzebna obecność wszystkich państw europejskich, w tym Polski. Polska leży daleko od Afryki, czy pana zdaniem ma tam do odegrania jakąś rolę? W czasie pobytu w Polsce rozmawiałem o tym z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim i premierem Jerzym Buzkiem. Proszę mi wierzyć, że Polska ma wielkie atuty. Po pierwsze, jako kraj nie mający kolonii w Afryce, po drugie, jako państwo znające ciężar podziału i okupacji, po trzecie, jako kraj walczący z sukcesem o prawo do wolności i demokracji. Jako przyszły członek Unii Europejskiej Polacy nie powinni układać stosunków z państwami afrykańskim pod dyktando byłych mocarstw kolonialnych. Muszą mówić swoim głosem i mogę zapewnić, że polskie stanowisko będzie w Afryce z wielką uwagą wysłuchane. Zapominacie o tym, że przez wiele lat w polskich szkołach wyższych studiowały tysiące studentów z Afryki. Ja i moja żona jesteśmy absolwentami polskiej uczelni. Wykorzystajcie to. Rozmawiał Ryszard Malik Alpha Oumar Konare Alpha Oumar Konare jest prezydentem Mali od 1992 r., kiedy wygrał pierwsze demokratyczne wybory w tym państwie. 53-letni Konare jest absolwentem studiów doktoranckich na Uniwersytecie Warszawskim. W Polsce studiowała także jego żona, a w Warszawie przyszła na świat ich pierwsza córka. W dniach 26 - 30 września prezydent Konare złożył wizytę w Polsce. Spotkał się między innymi z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim, marszałkiem Sejmu Maciejem Płażyńskim i premierem Jerzym Buzkiem. Mali to była kolonia francuska w zachodniej Afryce, która niepodległość uzyskała w 1960 r. Leży na południowym krańcu Sahary, ma spore zasoby różnych surowców, w tym uranu, jednak ich eksploatacja, z wyjątkiem złota, jest nieopłacalna. Złoto stanowi 17 proc. eksportu Mali, a nowe zbadane zasoby potwierdziły rezerwy tego kruszcu do ponad 500 ton. Mali jest też drugim w Afryce, po Egipcie, producentem bawełny, która stanowi 58 proc. eksportu. R.M.
Afryka to kontynent, z którym ma się niewesołe skojarzenia. Ma pan rację. Nie jest to jednak cała prawda o tym kontynencie. są ludzie, którzy mówią, że lekiem na afrykańską chorobę jest powrót byłych kolonizatorów. Powrót kolonizatorów jest niemożliwy. Kończy się też czas bezkarnego polowania. Afrykanie dojrzeli już do zmian w podejściu świata do Afryki, dojrzewa też demokracja...
WSPOMNIENIE Sześćdziesiąt lat temu zginął Janusz Kusociński Proroctwo Mickiewicza MUZEUM SPORTU I TURYSTYKI Po południu siadywał na ławce i obserwował, jak gramy na dalszych kortach, a wieczorem w domku klubowym, który stoi do dziś, zasiadał do stolika i grał w brydża. BOHDAN TOMASZEWSKI W czerwcu mija 60 lat od śmierci za kraj Janusza Kusocińskiego, rozstrzelanego przez gestapo w Lesie Palmirskim pod Warszawą. Starszym zachował się w pamięci przede wszystkim jako biegacz, który dostarczał niezwykłych emocji. Dla młodych entuzjastów sportu, którym jego dawne rekordy już nie imponują - jest jedynie postacią historyczną, jak granitowy ustawiony na cokole posąg w wyblakłym wieńcu laurowym. Kiedyś po prostu biegał długo i wytrwale, a później stał się kimś bardzo ważnym nie tylko dla historii sportu. Okazały grób w lesie w Palmirach pod Warszawą, tablice pamiątkowe, szkoły noszące Jego imię, zawody o Jego Memoriał, nawet w Monachium jest ulica Janusza Kusocińskiego. Niedawno, zaproszony przez jedną z renomowanych szkół dziennikarskich, opowiadałem i rozmawiałem o sporcie z przyszłymi adeptami tego zawodu. Zapytałem w pewnym momencie, czy wiedzą, kto to był Kusociński? Spośród kilkudziesięciu młodych osób tylko jedna powiedziała: "Tak, to był taki biegacz." Ktoś inny, zapytany o Stanisława Marusarza, odpowiedział z wahaniem: "Chyba jakiś zapaśnik." To nasi przyszli dziennikarze, a jakby było w innych kręgach młodzieży? Lubił tenis Niektórzy w różnych okresach pisali o Kusocińskim, nawet szeroko, ale ja spróbuję o Nim opowiedzieć trochę inaczej. Należę do bardzo już szczupłego grona ludzi, którzy znali go osobiście. To też zawdzięczam tenisowi. Parę lat po zdobyciu złotego medalu na igrzyskach w Los Angeles w 1932 r. na 10 km "Kusy" musiał przerwać starty z powodu poważnej i długotrwałej kontuzji nogi. Zaczął wtedy prowadzić bardzo towarzyskie życie. Lubił patrzeć, jak grają w tenisa, parę razy na kortach Legii wziął rakietę i próbował odbijać piłkę, ale nie szło mu to. Często odwiedzał tenisową Legię. Po południu siadywał na ławce i obserwował, jak gramy na dalszych kortach, a wieczorem w domku klubowym, który stoi do dziś, zasiadał do stolika i grał w brydża. Grał podobno dobrze i miał dobrych partnerów. A więc najczęściej Jadwigę Jędrzejowską, naszą największą tenisistkę, bo przecież dwa razy grała w finałach, jak byśmy dziś powiedzieli - turniejów wielkoszlemowych: w Wimbledonie i w mistrzostwach USA. Przy stoliku z "Kusym" widywałem także mistrza rakiety Ignacego Tłoczyńskiego, radcę Aleksandra Olechowicza - to także była wyjątkowa postać. W latach 30. kierował naszą drużyną w rozgrywkach Pucharu Davisa. Jowialny, rubaszny, tęgi pan o ogromnym poczuciu humoru, a także szczególnej intuicji, którą wykazywał podczas pucharowych meczów, doradzając w przerwach polskim graczom. Miał co wspominać W tej przyjacielskiej atmosferze na Legii zostałem któregoś dnia przedstawiony Kusocińskiemu. Pewnie wyczytał w moich oczach uwielbienie i to zapewne w jakiś sposób go ujęło. Raz i drugi porozmawialiśmy na kortach i aż nie chce mi się dzisiaj wierzyć, że wytworzyła się jakaś nić zażyłości. Lubiłem tenis, ale także pasjonowałem się lekką atletyką, więc znalazł jeszcze jednego rozmówcę. Opowiadałem, jak podglądałem Jego treningi, kiedy był u szczytu kariery. Graliśmy z kolegami w piłkę w Ogrodzie Wyścigów Konnych, opodal gmachu Politechniki, a za ogrodzeniem oddzielającym alejkę - nasze boisko - rozciągała się zielona przestrzeń Pola Mokotowskiego. Tam zobaczyłem "Kusego" po raz pierwszy. Biegał w granatowym dresie z napisem "Warszawianka" na plecach, często spoglądał na stoper, który trzymał w ręku. Na plecach granatowy dres stawał się coraz ciemniejszy od potu. Był niski, w garniturze jeszcze bardziej niepozorny niż w kostiumie na bieżni. Miał lekko skrzywiony haczykowaty nos, małe, głęboko osadzone oczy. "Kusy" nie był na pewno Adonisem. Ale był bezpośredni w kontakcie, często rozgadywał się i opowiadał o sobie i swojej karierze. Miał co wspominać. Ani on, ani najlepsi lekarze wciąż nie byli wtedy pewni, czy będzie mógł powrócić na bieżnię. Jak pamiętam, opiekował się nim słynny chirurg w ówczesnych latach, prof. Levitoux, wytworny pan w średnim wieku, który, nawiasem mówiąc, grywał w brydża nie na Legii, ale u mojej ciotki. Profesor unikał odpowiedzi, czy Kusociński wróci na bieżnię, dawał jednak nikłą nadzieję. Sprawdziła się dopiero niedługo przed wojną. Wkładał frak Kusociński niewątpliwie szukał rekompensaty. Szukał w bujnym życiu towarzyskim. Już nie oglądały go tłumy, kiedy w Warszawie i na świecie biegał i zwyciężał. Byłem, zanim go poznałem, na jego biegach na stadionie Legii, kiedy pokonał ostrym finiszem świetnego Fina Iso Hollo. Teraz była pustka, ale wciąż był jednym z najpopularniejszych ludzi w kraju. A więc nie tylko spotkania towarzyskie i brydże na Legii, ale rauty i bale. Wkładał frak i był z tego podobno bardzo dumny. Pokazywano go w magazynach ilustrowanych, jak tańczy, jak siedzi przy stoliku w towarzystwie eleganckich pań. Dostrzegałem na Legii, jak lub przyglądać się ładnym kobietom. A było ich tam pod dostatkiem. Choćby piękna Halina Konopacka-Matuszewska, która też często grywała na Legii, przychodząc z pobliskiego elitarnego klubu tenisowego WLTK (Warszawski Lawn Teniss Klub). Ogromnie podobała mu się młoda, jedna z najbardziej utalentowanych wówczas naszych tenisistek, Zosia S. i często widywałem, jak siedzieli na ławeczce na ostatnim korcie nr 11 i siedzieli tam przez kwadranse. Zaczęły się oczywiście ploteczki, że pan Janusz wyjątkowo adoruje tę zgrabną i przystojną pannę. Niektórzy szli dalej, mówili, że nawet myśli o małżeństwie. Jednak nic z tego jakoś nie wyszło i pan Janusz zaczął chodzić na basen Legii. Na leżaku Zabierał mnie tam często. Basen Legii był to wówczas letni salon Warszawy. Upalne lata, tłum ludzi, sportowcy przemieszani na ogół z zamożnymi ludźmi z różnych środowisk. Siadywał na leżaku i rozglądał się. Nie pamiętam, żeby wkładał kostium kąpielowy. Białe spodnie i rozchylona biała koszula z krótkimi rękawami. Najczęściej siadywała obok niego pani Krystyna N., na brąz opalona platynowa blondynka. Ona starała się mówić o sporcie, a on szybko zmieniał temat i raczej próbował tak ogólnie, nie tylko o pogodzie. Ale i pani Krystyna zniknie szybko z pola widzenia Kusocińskiego. Niektórzy koso patrzyli na "Kusego". Mówili, że jest zarozumiały i straszny snob. Te fraki, bale, rauty, niektórzy byli bardzo złośliwi: "Cóż, dyskontuje to, co kiedyś osiągnął, i tak jak kiedyś na najwyższe podium olimpijskie chce wskoczyć do najlepszego towarzystwa." Zapewne bywał czasami ostry w sposobie bycia. Potworną pracą treningową zaszedł przecież tak wysoko w sporcie. Wyrastał w bardzo skromnym środowisku, zaczynał przecież karierę w robotniczym klubie. Zawsze chciał być najlepszy w rywalizacji z najlepszymi biegaczami świata, a co dopiero w kraju! Tu głównym rywalem był Stanisław Petkiewicz, z pochodzenia Łotysz. Petkiewicza widziałem na bieżni najwyżej dwa razy, ale zapamiętałem jego sylwetkę. Wysoki, szczupły, o długich nogach, w charakterystyczny sposób trzymał ręce, unosząc je wysoko. Biegał pięknie i stylowo. Kusociński biegał niezbyt ładnie. Widać było ogromny wysiłek, a tamten płynął po bieżni. Obaj byli wspaniałymi biegaczami, ale nie lubili się. Zadra Kusociński pewnie nie mógł zapomnieć Petkiewiczowi, że prześcignął samego Nurmiego, a on, mimo że sporo walczył z Finem, zawsze zostawał w tyle. Petkiewicz pokonał Nurmiego na stadionie w Parku Skaryszewskim (nie na Legii) raptownym finiszem, kiedy Nurmi myślał, że ma pewne zwycięstwo. Rozzłoszczony Fin następnego dnia zdeklasował Petkiewicza. Aby opisać, kim był Nurmi, trzeba by wielu zdań. Więc krótko: zdobył 9 złotych medali na olimpiadach w latach 1920 - 28. Największe bożyszcze sportu tamtych lat. Wygrać z Nurmim! Ten jednorazowy sukces przylgnął do Petkiewicza i stworzył legendę. Zginie tragicznie w 1960 r. w Argentynie. Kusociński bił rekordy świata, zdobywał laury, był bez porównania bardziej popularny niż Petkiewicz. Ale zadra pozostała. Ogromnie się nie lubili. Opowiadano mi, że raz wracali z mityngu w Londynie, siedzieli razem w pustym przedziale pociągu i do samej Warszawy nie zamienili ze sobą ani jednego słowa. Na dworcu trącili tylko ronda kapeluszy i rozeszli się bez słowa. Taki też był "Kusy". Befsztyk Nojiego Rok 1939. Janusz Kusociński odbył swój triumfalny powrót na bieżnię. Wyleczono mu nogę. Znów zaczął zwyciężać. Ale nie stracił kontaktu z tenisistami Legii. Zbliżał się wielki bieg przełajowy na Polu Mokotowskim w Warszawie. O, to był ważny bieg dla pana Janusza. Miał się spotkać z kolejnym trudnym krajowym rywalem - Józefem Nojim, synem chłopskim z ziemi wielkopolskiej. Był szalenie ambitny i także pracowity. Wybił się akurat w okresie choroby Kusocińskiego. Startował na olimpiadzie berlińskiej w 1936 roku. Był tak mocny, że niektórzy myśleli już o medalu Nojiego. Na 10 km biedak spuchł i zajął dalekie miejsce. Powstała legenda o "befsztyku Nojiego", że przed startem zjadł niepotrzebnie krwisty befsztyk, który mu zaszkodził. Ale później, na 5 km, Noji walczył wspaniale i zajął na Olimpiadzie 5. miejsce. Kusociński oglądał te biegi z trybun w Berlinie. Noji przez kilka lat był najlepszym polskim długodystansowcem. Ciekawe czasy. Kto uwierzy teraz, że temu wybitnemu wyczynowcowi dano posadę tramwajarza, aby mógł przenieść się do Warszawy. Widywałem Nojiego w warszawskim tramwaju, jak przedzierał bilety. A potem szedł na trening, by utrzymać wysoką formę. Zginął w Oświęcimiu w 1943 roku. I oto dochodzi do pojedynku Noji - Kusociński. Ten u szczytu sławy, a ten niedawno powrócił na bieżnię. Jest znów dobry, ale czy da radę? Przed biegiem sporą grupką tenisowej braci z Legii spotkaliśmy się w mieszkaniu Kusocińskiego przy ul. Noakowskiego 16, by stamtąd pójść na Pole Mokotowskie. Z Noakowskiego to były dwa kroki. Zostawił klucze któremuś z nas i pierwszy poszedł na start, a my w jakiś czas za nim. Było wesoło Różnobarwna ciżba zawodników ruszyła ze startu przez jasnozielone pole, bo było lato. W tłumie nie dostrzegliśmy ani Kusocińskiego, ani Nojiego. Dopiero na finiszu. Darliśmy się: "Kusy", "Kusy"! Wygrał zdecydowanie. Narzucił dres i znowu pobiegł do domu, by przygotować mały bankiecik dla grona przyjaciół. Przed startem powiedział nam: "Jeśli wygram, zapraszam was na lampkę wina". Nikt nie odważył się zapytać, co będzie, jak przegra. Wyczuł to i dodał: "Jak przegram, także zaraz przychodźcie". Tego dnia pierwszy raz w życiu zobaczyłem złoty medal olimpijski i delikatnie dotknąłem go palcem. Leżał na honorowym miejscu w oszklonej gablocie. Na ścianie wisiały fotografie Chaplina, Douglasa Fairbanksa - ówczesnego arcymistrza pojedynków filmowych - i Toma Mixa, słynnego hollywoodzkiego kowboja. Te gwiazdy filmowe poznał w czasie pobytu na igrzyskach w Los Angeles. Było piękne popołudnie. Przez otwarte okno mieszkania w oficynie na parterze dochodził przytłumiony odgłos miasta. Kusociński trochę przechwalał się. Zwycięstwo nad Nojim ukoiło go. Noji był upartym przeciwnikiem, walecznym jak on. Było wesoło. Piliśmy zdrowie "Kusego". "Dziękuję. Będzie, jak chcecie. Przywiozę złoty medal z olimpiady w 1940 roku, tylko nie wiem, czy na 5, czy na 10 km." Wołaliśmy, że chcemy dwa - i na 5 i na 10 kilometrów. Wyciągnął swoją księgę pamiątkową. Jakie tam były ciekawe dedykacje i podpisy. Podpisaliśmy się także z namaszczeniem. W niedocenianym Muzeum Sportu w Warszawie, które kryje tyle cennych pamiątek, przechowywana jest księga "Kusego" i po latach zobaczę ją znowu. Jedna z dedykacji, ostatnia. Pod datą 31 grudnia 1939 roku. Trójwiersz: "Twierdzę, że proroctwem Mickiewicza było nazwanie w »Panu Tadeuszu« najszybszego z chartów Kusym". Poniżej podpis niezapomnianego odtwórcy fredrowskiego Papkina i tylu innych wielkich aktorskich ról Mariusza Maszyńskiego. I on nie przeżyje okupacji, zamordowany na kolonii Staszica na początku Powstania. Wygramy, musimy wygrać Wojna. Kapral Kusociński będzie ranny na Sadybie w obronie Warszawy. Na początku okupacji widywałem dość często pana Janusza. Kierował i trochę kelnerował w karczmie "Pod Kogutem" przy ulicy Jasnej wraz z Jadwigą Jędrzejowską, Marią Kwaśniewską, Ignacym Tłoczyńskim, a w szatni siedział Marian Mikołajewski, masażysta "Kusego", który po wielu latach tak wymasuje polską reprezentację piłkarską, że zdobędzie złoty medal na Olimpiadzie w Monachium. Kusociński lekko utykał, chodził z laską. To była już zima, niedługo przed jego aresztowaniem. Znów wpadłem na Noakowskiego porozmawiać, a przy okazji poprosić o fotografię z naszych wizyt na basenie. "Muszę poszukać - obiecywał. - Tyle tu różnych papierów i zdjęć." W podniszczonym garniturze i długich butach siedział za biurkiem. Pokazywał mi różne fotografie i pamiętam, co mówił o przyszłości biegów długodystansowych. "Są dopiero w powijakach. Po wojnie na 5 km zawodnicy będą osiągać czasy grubo poniżej 14 minut. Będzie jeszcze mocniejszy trening. Trzeba dużo biegać, mniej na bieżni, a więcej w terenie." I dodał: "Chciałbym na następnej olimpiadzie spróbować sił w maratonie." Machnął ręką: "Jakie to wszystko odległe. Mamy teraz inny maraton. Będzie trwał długo. Ale wygramy, musimy wygrać!" 26 marca 1940 roku gruchnęła wieść: Kusociński aresztowany przez gestapo. Zatrzymali go w bramie domu przy Noakowskiego. Znaleziono przy nim paczkę podziemnej prasy. Tego dnia w jego mieszkaniu miało się odbyć tajne zebranie ZWZ, późniejszej AK. Jeszcze tam dotrze dzielnie Ignaś Tłoczyński, żeby wydobyć ważne papiery, i uda mu się to, ale to już zupełnie inna historia. Nie wydał nikogo. Torturowano go do czerwca 1940 roku. Rozstrzelano w Palmirach.
W czerwcu mija 60 lat od śmierci Janusza Kusocińskiego.Parę lat po zdobyciu złotego medalu na igrzyskach w 1932 r. "Kusy" musiał przerwać starty z powodu kontuzji. Zaczął wtedy prowadzić towarzyskie życie. odwiedzał tenisową Legię i grał w brydża. Wyrastał w skromnym środowisku, zaczynał karierę w robotniczym klubie. głównym rywalem był Stanisław Petkiewicz. Kusociński nie mógł zapomnieć Petkiewiczowi, że prześcignął samego Nurmiego. Rok 1939. Kusociński odbył swój triumfalny powrót na bieżnię. Zbliżał się bieg przełajowy na Polu Mokotowskim.Miał się spotkać z rywalem Józefem Nojim. Wygrał zdecydowanie. 26 marca 1940 roku gruchnęła wieść: Kusociński aresztowany przez gestapo. Torturowano go do czerwca. Rozstrzelano w Palmirach.
Polemiki Obecna stopa zwrotu nie ma bezpośredniego związku z wielkością przyszłego świadczenia Najważniejsza jest emerytura KRZYSZTOF DZIERŻAWSKI Argumenty na rzecz zniesienia barier ograniczających swobodę inwestowania za granicą środków gromadzonych w obowiązkowych funduszach emerytalnych, jakie w artykule "Najważniejszy jest dochód" ("Rz" z 30 czerwca) przytacza profesor Marek Góra, nie są całkiem przekonujące. Pisze on np., że swoboda inwestowania leży w interesie ubezpieczonych, a ten musi mieć pierwszeństwo przed innymi kryteriami, także przed interesem gospodarki. Trudno odmówić racji takiemu stanowisku. Rzecz jednak w tym, że dla p. Góry interes ubezpieczonych sprowadza się do uzyskiwania jak najwyższej stopy zwrotu z inwestycji. Tymczasem interes ubezpieczonych to w tym przypadku uzyskanie za kilkadziesiąt lat jak najwyższej siły nabywczej świadczenia emerytalnego, a nie osiąganie jakiejkolwiek bieżącej stopy zwrotu. Autor widzi tę różnicę, ostrzegając przed ograniczaniem możliwości inwestowania tylko do rynku krajowego, ponieważ stan taki na dłuższą metę grozi pęknięciem "bańki" inwestycyjnej. "Strumień popytu na giełdzie rośnie szybciej niż podaż instrumentów, które fundusze mogą kupować" - zauważa jak najsłuszniej Marek Góra. Ale przecież tym sposobem rośnie wartość zainwestowanych aktywów (na tym właśnie polega "pomnażanie środków systemu emerytalnego na rynkach finansowych"), poszczególne fundusze mogą się wykazać wyższą stopą zwrotu, ta zaś stanowi ustawowe kryterium ich oceny przez organy nadzoru. Im wyższa jednak stopa zwrotu, tym większe ryzyko wystąpienia efektu "bańki" inwestycyjnej. Świadom tego ryzyka szef zespołu twórców nowego systemu emerytalnego proponuje przeto zmniejszenie "strumienia popytu", kierując jego część na giełdy zagraniczne. Jest to jednak propozycja z gatunku "z deszczu pod rynnę". Analitycy od lat obserwują na giełdach zachodnich "strumień popytu rosnący szybciej niż podaż instrumentów". Wielu z nich przestrzega przed wystąpieniem także tam efektu "bańki" inwestycyjnej. Zauważmy, że ryzyko takie zwiększyłoby się, gdyby kraje UE przeprowadziły reformę emerytalną na wzór polski, do czego przekonuje je prof. Góra. Ale reforma alla polacca na zachodzie oznaczałaby wszak jeszcze bardziej zwiększony "strumień popytu na giełdzie, rosnący szybciej niż podaż instrumentów, które fundusze mogą kupować", ze wszystkimi tego faktu konsekwencjami. Kłopoty z "kołem zamachowym" Marek Góra dystansuje się od tezy, że fundusze mają być "kołem zamachowym" gospodarki. Całym sercem podzielam ten pogląd, ale trudno zapomnieć, że uzasadnieniem reformy systemu ubezpieczeń był niedostatek krajowych oszczędności, które drugi filar miał powiększyć - wprawdzie pod przymusem, ale jednak. Oszczędności, mówiono, przeistoczą się rychło w inwestycje, a te zwiastują przecież wyższe tempo wzrostu gospodarczego oraz zrównoważony i niczym niezakłócony rozwój kraju. Rozumowanie to ma tę słabość, iż ignoruje fakt, że "oszczędności" to po prostu podatek nakładany na firmy proporcjonalnie do udziału pracy w kosztach produkcji. Ponieważ w firmach małych i najmniejszych udział ten jest dominujący, podczas gdy w dużych bez porównania mniejszy, mamy do czynienia z transferem kapitału z drobnych przedsiębiorstw do wielkich organizacji obecnych na rynkach finansowych. To, co miało stać się kołem zamachowym gospodarki, jest w istocie (jeśli pozostawać przy "kolistych" analogiach) kołem młyńskim przytroczonym do szyi small biznesu. Gdyby nawet fundusze miały być kołem zamachowym gospodarki, to w interesie ubezpieczonych leży inwestowanie zgromadzonych tam środków niekoniecznie w Polsce, lecz "tam, gdzie mogą przynieść większe zyski" - uważa Marek Góra. Waga tej opinii jest tym większa, że wyraża ją nie tylko profesor, ale także 83 proc. respondentów sondażu SMG/KRC. Choć pozostaję w mniejszości, ośmielę się mieć inne zdanie. W interesie ubezpieczonych nie leży bowiem uzyskiwanie jak najwyższej bieżącej stopy zwrotu - ta przecież może zwiastować np. wystąpienie efektu "bańki inwestycyjnej". Stokroć ważniejsza od spekulacyjnych sukcesów jest budowa materialnych podstaw przyszłego emeryckiego bytu. W tym sensie inwestycje w kraju - zwłaszcza inwestycje sensu stricto, a nie operacje spekulacyjne - są dla ubezpieczonych korzystniejsze. Marek Góra uprzedza ten argument zaskakującym twierdzeniem, że inwestycje krajowe będą wypierać inwestycje pochodzące z zagranicy ("Więcej inwestycji krajowych oznacza mniej miejsca na inwestycje zagraniczne"). Żeby temu zapobiec, trzeba zezwolić na nieskrępowany eksport kapitału z Polski. Gdyby przyjąć taki punkt widzenia, należałoby uznać powszechne dotąd utyskiwania na zbyt niski poziom krajowych oszczędności za kompletnie nieuzasadnione. Dzięki temu bowiem otworzyła się przestrzeń dla inwestycji zagranicznych. Zwiększenie oszczędności krajowych przyniesie w efekcie wzrost krajowych inwestycji, co oznacza "mniej miejsca na inwestycje zagraniczne". Byłoby to zjawisko podwójnie szkodliwe, gdyż "inwestycje zagraniczne to nie tylko pieniądze, ale także technologie, organizacja, dostęp do światowych rynków dla naszych produktów, wreszcie efekty zewnętrzne, takie jak rozwój naszego rynku". Nie chce się wierzyć, że wszystkie te korzyści możemy utracić tylko z tego powodu, że 1 stycznia 1999 roku wprowadzono w Polsce reformę systemu emerytalnego. Rzecz jasna, każda gospodarka ma swoje granice absorpcji kapitału, w tym kapitału pochodzącego z zagranicy. Polska w ciągu ostatnich kilku lat przyciąga rocznie ok. 10 miliardów dolarów w postaci zagranicznych inwestycji bezpośrednich - tyle z grubsza, ile pod koniec lat 80., licząc 2,5 razy mniej ludności. Bez wątpienia, bardzo nam jeszcze daleko do wyczerpania możliwości wykorzystywania zagranicznego kapitału. Chyba że... prof. Góra ma na myśli możliwości skonsumowania "inwestycji" nie w gospodarce w ogóle, ale na parkiecie warszawskiej Giełdy Papierów Wartościowych. A, to co innego, tutaj - pełna zgoda. Liczy się jest demografia Na koniec kilka uwag nie pozostających w bezpośrednim związku z tezami artykułu "Najważniejszy jest dochód", ale natury ogólniejszej. Otóż, złudzeniem jest założenie, że źródłem emerytury może być renta kapitałowa lub spożywanie samego, zgromadzonego wcześniej, kapitału. W istocie jedynym źródłem emerytury (rozumianej jako zestaw dóbr konsumowanych przez emerytów) jest podział owoców pracy tych, którzy będą w przyszłości pracować. Wielkość pojedynczego świadczenia będzie zależeć od wzajemnych proporcji między liczbą osób aktywnych zawodowo i tych, które będą korzystać z takiej czy innej formy ubezpieczenia społecznego. W tym sensie wielkość przyszłej emerytury będzie pochodną zjawisk demograficznych, nie zaś większych czy mniejszych talentów spekulacyjnych osób odpowiadających za zarządzanie funduszami emerytalnymi. Rozumieją to Niemcy, czego dowodem opublikowany przed kilkoma dniami raport komisji pod przewodnictwem Rity Suessmuth ("Rz" z 4 lipca) na temat przyszłości systemu emerytalnego Republiki Federalnej, zakończony dramatyczną konkluzją o konieczności sprowadzenia do Niemiec w nadchodzących latach ok. 20 milionów imigrantów tylko po to, żeby utrzymać istniejący dzisiaj w tej mierze porządek. Raport jest dowodem odwagi elit niemieckich, zdolnych do zmierzenia się z najtrudniejszymi wyzwaniami, podczas gdy reforma emerytalna przeprowadzona w Polsce to świadectwo ucieczki od demograficznej rzeczywistości w baśniową krainę spekulacji. Autor jest ekspertem i doradcą Zarządu Centrum im. Adama Smitha
Argumenty na rzecz zniesienia barier ograniczających swobodę inwestowania za granicą środków gromadzonych w obowiązkowych funduszach emerytalnych, jakie w artykule "Najważniejszy jest dochód" ("Rz" z 30 czerwca) przytacza profesor Marek Góra, nie są całkiem przekonujące.Pisze on, że swoboda inwestowania leży w interesie ubezpieczonych, a ten musi mieć pierwszeństwo przed innymi kryteriami, także przed interesem gospodarki. Trudno odmówić racji takiemu stanowisku. Rzecz jednak w tym, że dla p. Góry interes ubezpieczonych sprowadza się do uzyskiwania jak najwyższej stopy zwrotu z inwestycji. Tymczasem interes ubezpieczonych to w tym przypadku uzyskanie za kilkadziesiąt lat jak najwyższej siły nabywczej świadczenia emerytalnego, a nie osiąganie jakiejkolwiek bieżącej stopy zwrotu - ta przecież może zwiastować np. wystąpienie efektu "bańki inwestycyjnej". Stokroć ważniejsza od spekulacyjnych sukcesów jest budowa materialnych podstaw przyszłego emeryckiego bytu. W tym sensie inwestycje w kraju - zwłaszcza inwestycje sensu stricto, a nie operacje spekulacyjne - są dla ubezpieczonych korzystniejsze.Marek Góra uprzedza ten argument zaskakującym twierdzeniem, że inwestycje krajowe będą wypierać inwestycje pochodzące z zagranicy. Żeby temu zapobiec, trzeba zezwolić na nieskrępowany eksport kapitału z Polski. Rzecz jasna, każda gospodarka ma swoje granice absorpcji kapitału pochodzącego z zagranicy. Bez wątpienia, bardzo nam jeszcze daleko do wyczerpania możliwości wykorzystywania zagranicznego kapitału.
GRECJA 21 kwietnia mija 30 lat od dnia, gdy grupa wojskowych obaliła rząd, wprowadziła stan wyjątkowy, a tysiące przeciwników wtrąciła do więzień Demokracji nie wolno deptać bezkarnie TERESA STYLIŃSKA - Rządy pułkowników nigdy nie cieszyły się sympatią społeczeństwa. Dyktatura opierała się wyłącznie na wojsku, no i miała też za sobą poparcie USA i NATO - opowiada Jeorjos Aleksandros Mangakis, niegdyś członek ruchu oporu i więzień polityczny, dziś deputowany socjalistycznej partii PASOK. 21 kwietnia mija 30 lat od dnia, gdy grupa wysokich rangą wojskowych obaliła rząd Grecji, zawiesiła konstytucję, rozwiązała parlament, wprowadziła stan wyjątkowy, a tysiące przeciwników wtrąciła do więzień. Ponurym symbolem reżimu - który wprawdzie istniał tylko siedem lat, ale w świadomości i mentalności Greków pozostawił ślady widoczne do dziś - stały się obozy na wyspach Jaros i Leros. Prześladowania, tortury, znikanie ludzi były na porządku dziennym, a Grecja dla całej Europy stała się synonimem ucisku i dławienia swobód. Winy nie zostały darowane Sprawcy tych nieszczęść zostali ukarani. Grecy uważają, że darowanie im win byłoby czymś z gruntu niemoralnym, a wielkoduszne przebaczenie przyniosło więcej szkody niż pożytku. Dla społeczeństwa - podkreślają - sytuacja musi być jasna i klarowna: to jest dobre, a tamto jest złe. Pułkownicy podeptali przecież demokrację, ich sumienie obciążają cierpienia i śmierć tysięcy ludzi. - Lepiej ukarać winnych, niż na zawsze żyć z tą nieszczęsną spuścizną - mówi Michalis Papakonstantinu, jeden z przywódców konserwatywnej partii Nowa Demokracja. W więzieniu do dziś przebywa ścisła czołówka sprawców zamachu, m.in. dwaj bracia Papadopulos - Jeorjos, szef junty, oraz Kostas. Są starzy, ich zdrowie szwankuje. Zwolnienie uzyskał jedynie bardzo chory pułkownik Stelios Pattakos. Co jakiś czas powraca sprawa ułaskawienia skazanych, a przynajmniej zwolnienia ich z więzienia z przyczyn humanitarnych, zawsze jednak wniosek jest odrzucany. Jak powiedział niegdyś sędziwy Konstantinos Karamanlis, eks-premier i prezydent, człowiek, który przeprowadził Grecję od dyktatury do demokracji: "Jak dożywocie - to dożywocie". Jeorjos Mangakis, wysoki, szczupły, elegancki pan, przed 1967 rokiem był profesorem prawa i kryminologii na uniwersytecie w Atenach, występował też w sądzie jako obrońca. Gdy pułkownicy przejęli władzę, nie tylko nie krył, co myśli o łamaniu demokracji, ale na domiar złego regularnie spotykał się z dziennikarzami zagranicznymi. To się nie mogło podobać. Kazano mu przestać. - Gdy się o tym dowiedziałem, poszedłem na uniwersytet na swój ostatni wykład. W sali było bardzo dużo studentów. Mówiłem o obowiązkach prawnika. Mówiłem, że jego zadaniem jest obrona instytucji demokratycznych, w przeciwnym bowiem razie staje się on tylko urzędnikiem. Wkrótce potem Jeorjos Mangakis został aresztowany, nie na długo jednak, i gdy wyszedł, na dobre zaangażował się w działalność opozycyjną. - Teraz, z perspektywy lat, widać, jak dobrze prowadzono walkę. Przede wszystkim musieliśmy pokazać światu, że reżim jest całkowicie osamotniony, a społeczeństwo go nie akceptuje. Dlatego, gdy tylko się dało, działaliśmy otwarcie: gazety szukały furtek, pisarze i artyści przestali publikować i wystawiać, aktorzy, którzy występowali w telewizji, byli bojkotowani, a wielu dziennikarzy wyemigrowało i za granicą mówiło prawdę o Grecji. To wszystko było jednak za mało. Tak powstała Obrona Demokracji - duża organizacja podziemna, która jako jedyna zalecała walkę zbrojną. Obrona stanowiła prawdziwy przekrój społeczeństwa. Należeli do niej profesorowie wyższych uczelni, adwokaci, sędziowie, dziennikarze, pisarze, robotnicy, a nawet emerytowani oficerowie. W tym gronie znajdował się również obecny premier Kostas Simitis. Policja wpadła na trop Obrony i w kwietniu 1970 roku w Atenach 34 członków organizacji stanęło przed sądem. Proces opozycjonistów stał się oskarżeniem reżimu. Aresztowani, którzy, umieszczeni w jednym pawilonie więziennym, byli ze sobą w stałym kontakcie, postanowili: trzeba głośno mówić o torturach, trzeba oskarżyć reżim pułkowników przed światem. Przywódca grupy, profesor ekonomii Karajolas otrzymał najwyższy wyrok: dożywocie. Najlżejszy wyrok to 4 lata. Mangakis został skazany na 18 lat więzienia, z których odsiedział trzy. Gdy zaczął mieć problemy z oczami, został przeniesiony do więziennego szpitala, a później zwolniony. Wtedy uciekł do Niemiec. Zabrakło poparcia Jak to się stało, że dyktatura upadła? Z reżimem pułkowników stało się to, co dzieje się z władzą, która nie potrafi zdobyć uznania i poparcia społecznego, a jednocześnie nie jest na tyle silna, by przez dłuższy czas mogła trzymać się siłą represji. Pułkownicy, przy wszystkich popełnianych okrucieństwach, nigdy nie przekroczyli progu, poza którym wszelki opór przestaje istnieć. Z drugiej strony, nie zdołali kupić społeczeństwa sukcesami. Grecja pod ich rządami nie stała się krajem rozkwitu i dostatku, pracy dla wszystkich i powszechnego dobrobytu. Michalis Papakonstantinu uważa, że sprawą zasadniczą był brak poparcia społecznego. Rządy pułkowników opierały się tylko na wojsku. A skoro tak, to coraz silniejszy ferment w armii kruszył samą podstawę władzy. W roku 1972 grupa oficerów marynarki planowała obalenie pułkowników i przejęcie władzy. Spisek wykryto, nastąpiły aresztowania, kierujący spiskowcami kapitan Pappas w ostatniej chwili statkiem uciekł do Włoch, ale to był początek końca. - Utrata kontroli nad armią oznaczała utratę kontroli nad krajem - mówi Papakonstantinu, który sam spędził parę lat w więzieniu. Słabnący reżim próbował ratować się nasilaniem represji. W listopadzie 1973 roku krwawo stłumiono ruch studentów politechniki ateńskiej. Ta masakra stała się symbolem, ale zarazem punktem zwrotnym. - Od paru dni - opowiada znajomy Grek - na politechnice trwały strajki, protesty i manifestacje. Mieszkałem naprzeciwko, na własne oczy widziałem, co się tam działo. Widziałem, jak ulicą nadjechały czołgi. Zaczęto strzelać. Ktoś został przejechany, leżał na bruku zalany krwią. Potem tajna policja zaczęła zabierać ludzi. Na politechnice nic nie przypomina tamtych tragicznych dni. Długi, niski, szary budynek, otoczony plątaniną ruchliwych uliczek centrum Aten. Tylko od frontu ciągnie się szeroka aleja, jakby stworzona dla kolumny czołgów... Ile osób zginęło, nigdy dokładnie nie ujawniono. Mówi się o około dziesięciu, może kilkunastu zabitych. Ale kto tak naprawdę wie, co działo się później w czasie przesłuchań? - Po wydarzeniach na politechnice poczuliśmy, że koniec jest już blisko - opowiada Jeorjos Mangakis. - Junta też to wiedziała. Wtedy pułkownicy zaczęli udawać demokrację. Wkrótce nastąpił "pucz w puczu": pułkownik Ioannidis odsunął znienawidzonego Papadopulosa, a prezydentem został Fedon Gizikis. Ale były to tylko zmiany kosmetyczne. Jeśli istnieje coś, co jest w stanie zjednoczyć wszystkich Greków, niezależnie od tego, kim są i jakie wyznają poglądy, to jest to bez wątpienia problem Cypru. Pułkownicy postanowili to wykorzystać i trzeba przyznać, że ich rachuby nie były całkiem pozbawione sensu: gdyby udało im się obalić arcybiskupa Makariosa, ówczesnego prezydenta, i dokonać "enosis", czyli przyłączyć Cypr do Grecji, mogliby sobie zaskarbić choć cień sympatii społeczeństwa. Kto mógł przewidzieć, że nie tylko zamachowcy przegrają, ale na domiar złego do gry włączy się Turcja, odwieczny wróg, który zajmie całą północ wyspy? To do reszty pogrążyło juntę. W lipcu 1974 roku jej władza po prostu się rozsypała. Gdy stało się jasne, że to już koniec, prezydent Gizikis wezwał Konstantinosa Karamanlisa, jednego z czołowych polityków, który przebywał na emigracji w Paryżu. W dwa dni później Karamanlis był już w Grecji. Ale w Atenach nie było bezpiecznie, na wszelki więc wypadek główną kwaterę zorganizował sobie na statku w Pireusie i stamtąd przez miesiąc kierował krajem. - Dyktatura nie została obalona przez społeczeństwo czy ruch oporu, lecz sama się załamała - uważa Gerassimos Notaras, były przewodniczący stowarzyszenia więźniów politycznych. - Zamach na Cyprze podziałał tylko jak katalizator. Wielki proces Grecy od dyktatury do demokracji przeszli w sposób bezkrwawy, bez walk, rozlewu krwi i ofiar. Panował niebywały entuzjazm i z początku nikt nie zaprzątał sobie głowy pytaniem, jak ukarać członków junty - tym bardziej że oni sami woleli zejść ludziom z oczu. Ale ten problem z czasem musiał się pojawić. Już po paru miesiącach przywódców reżimu aresztowano i osadzono w ateńskim więzieniu Korydallos. Sprawę ich odpowiedzialności uregulował uchwalony wkrótce Akt Konstytucyjny: przed trybunałem specjalnym muszą odpowiadać wszyscy ci, którzy zaplanowali i zorganizowali zamach na demokrację, a także ci, którzy do junty przyłączyli się później, ale odgrywali decydującą rolę we wcielaniu jej decyzji w życie. Pozostali mieli być sądzeni przez zwykłe sądy i tylko wówczas, gdy osobiście dopuścili się zbrodni. Już na początku roku 1975 rozpoczął się wielki proces przywódców junty. Przed sądem postawiono około 20 osób i byli to sami wojskowi. Pięciu z nich - m.in. Jeorjos Papadopulos, szef junty, Nikos Makarezos, odpowiedzialny za gospodarkę, i Stelios Pattakos, któremu podlegały sprawy bezpieczeństwa - otrzymało karę śmierci. - Wyrok - opowiada Gerassimos Notaras - zapadł o godzinie 16.00. W kwadrans później Karamanlis wydał oświadczenie, że egzekucji nie będzie. Sądzę, że za pośrednictwem Amerykanów zawarł z członkami junty porozumienie, iż nie będzie odwetu. Całej piątce zamieniono wyrok na dożywocie. Czy słusznie ukarano pułkowników? - Sądzę, że tak naprawdę ukarania nie było - mówi Notaras. - Zrobiono absolutne minimum, tylko to, co konieczne, by uniknąć nieprzychylnej reakcji społeczeństwa. Skazano w sumie mniej niż 50 osób. Powinno się zrobić znacznie więcej - ukarać ministrów, ludzi winnych torturowania więźniów. Wszyscy jednak wiedzą, że odejście junty było skutkiem kompromisu i że przez to Karamanlis nie był w stanie dokonać katharsis. Dlatego wielu nie ma poczucia, że sprawiedliwości stało się zadość. Warunek przebaczenia Gerassimos Notaras pracuje dziś w jednym z największych greckich banków. Jeorjos Mangakis jest deputowanym, a w latach 80. był ministrem w rządzie socjalistycznym - najpierw sprawiedliwości, a potem spraw europejskich. Michalis Papakonstantinu w rządzie konserwatywnym doszedł do stanowiska ministra spraw zagranicznych. Żaden z nich nie pragnie odwetu, ale w jednym wszyscy są zgodni: warunkiem przebaczenia jest skrucha i żal. - Mogą wrócić do domów, ale nie jako ludzie dumni i zadowoleni z siebie. Sami muszą prosić o łaskę - uważa Mangakis. Tymczasem skazani stawiają sprawę inaczej: to państwo powinno zaoferować im zwolnienie. Prawdopodobnie więc pozostaną w więzieniu. A skutki rządów junty? Czas dyktatury przyniósł Grekom wiele cierpień, zahamował też rozwój gospodarki, ale, paradoksalnie, miał też jeden skutek pozytywny: gdyby nie potrzeba ugruntowania świeżej demokracji, Grecja, przy swym poziomie gospodarczym, miałaby znikome szanse na wejście do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, jak wówczas nazywała się UE. Grecy są też zadowoleni ze zniesienia monarchii - co w roku 1973 uczynili pułkownicy i co później potwierdzono. Król Konstantyn, który nie chciał czy nie umiał stanąć na czele walki z reżimem, stracił doszczętnie sympatię narodu. Wielu ludzi uważa jednak, że najbardziej fatalna spuścizna dyktatury to daleko idące rozluźnienie zasad i zniszczenie uczciwości. - Zniknęły wszelkie hamulce - mówi dziennikarz z poważnego dziennika"Kathimerini". - Ludzie uważają, że wszystko im wolno. Nie ma już rzeczy niedozwolonych. - W dyktaturze - zauważa Jeorjos Mangakis - jest odwrotnie niż w naturze: osad nie opada, lecz idzie do góry.
21 kwietnia mija 30 lat od dnia, gdy grupa wysokich rangą wojskowych obaliła rząd Grecji, zawiesiła konstytucję, rozwiązała parlament, wprowadziła stan wyjątkowy, a tysiące przeciwników wtrąciła do więzień. Sprawcy tych nieszczęść zostali ukarani. Grecy uważają, że darowanie im win byłoby czymś z gruntu niemoralnym. Obrona Demokracji - duża organizacja podziemna, która jako jedyna zalecała walkę zbrojną stanowiła prawdziwy przekrój społeczeństwa. Policja wpadła na trop Obrony i w kwietniu 1970 roku w Atenach 34 członków organizacji stanęło przed sądem. Proces opozycjonistów stał się oskarżeniem reżimu. Jak to się stało, że dyktatura upadła? Pułkownicy nigdy nie przekroczyli progu, poza którym wszelki opór przestaje istnieć. Z drugiej strony, nie zdołali kupić społeczeństwa sukcesami. Rządy pułkowników opierały się tylko na wojsku. W roku 1972 grupa oficerów marynarki planowała obalenie pułkowników i przejęcie władzy. Spisek wykryto, ale to był początek końca. W listopadzie 1973 roku krwawo stłumiono ruch studentów politechniki ateńskiej. Ta masakra stała się punktem zwrotnym. Jeśli istnieje coś, co jest w stanie zjednoczyć wszystkich Greków, to jest to bez wątpienia problem Cypru. Pułkownicy postanowili to wykorzystać: gdyby udało im się obalić arcybiskupa Makariosa, ówczesnego prezydenta, i przyłączyć Cypr do Grecji, mogliby sobie zaskarbić choć cień sympatii społeczeństwa. Kto mógł przewidzieć, że nie tylko zamachowcy przegrają, ale na domiar złego do gry włączy się Turcja? To do reszty pogrążyło juntę. W lipcu 1974 roku prezydent Gizikis wezwał Konstantinosa Karamanlisa, jednego z czołowych polityków, który przebywał na emigracji w Paryżu. Grecy od dyktatury do demokracji przeszli w sposób bezkrwawy. Już na początku roku 1975 rozpoczął się wielki proces przywódców junty. Przed sądem postawiono około 20 osób i byli to sami wojskowi. Pięciu z nich otrzymało karę śmierci. Całej piątce zamieniono wyrok na dożywocie. wielu nie ma poczucia, że sprawiedliwości stało się zadość. Czas dyktatury, paradoksalnie, miał też jeden skutek pozytywny: gdyby nie potrzeba ugruntowania świeżej demokracji, Grecja, przy swym poziomie gospodarczym, miałaby znikome szanse na wejście do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej. Wielu ludzi uważa jednak, że najbardziej fatalna spuścizna dyktatury to daleko idące rozluźnienie zasad i zniszczenie uczciwości.
STRATFORD Urodziny Człowieka Tysiąclecia - W sobotę wielka parada Zarabianie na Szekspirze Shakespeare Morris Men, czyli przybrani w kolorowe wstążki i dzwoneczki tancerze ludowi podczas ubiegłorocznej parady. FOT. EWA TURSKA EWA TURSKA ze Stratfordu Co roku, pod koniec kwietnia, mieszkańcy Stratford-upon-Avon, przebrani w stroje z epoki elżbietańskiej, wylegają na ulice tego uroczego miasteczka. Podczas barwnej i głośnej parady wspólnie świętują urodziny swojego najsłynniejszego obywatela - poety i dramaturga Williama Szekspira, który przyszedł na świat w Dzień św. Grzegorza - 23 kwietnia 1564 roku. Stratfordczycy są dość elastyczni - główne uroczystości organizują zwykle w sobotę najbliższą daty urodzin. Tradycja ta wywodzi się z drugiej połowy XVIII stulecia, kiedy to w 1769 r. słynny wówczas aktor szekspirowski, David Garrick zorganizował w Stratfordzie pierwszy Festiwal Szekspira. Korowód z ojcem Hamleta Tym razem, z okazji milenijnych obchodów - a także z powodu wybrania przez Brytyjczyków Szekspira na Człowieka Tysiąclecia - uroczystości te mają szczególny charakter. Będą trwały cały tydzień, od 22 do 30 kwietnia, a główna parada uliczna odbędzie się w sobotę, 29 bm. Tego dnia, jak co roku, odświętnie udekorowane stare uliczki Stratfordu zostaną zamknięte dla ruchu samochodowego, by zrobić miejsce dla rozbawionych tłumów. Tańcząc i śpiewając przejdą oni główną handlową ulicą miasta, Bridge Street do Henley Street, przy której do dziś stoi dom, gdzie William Szekspir się urodził. Potem mijając Karczmę Garricka przy High Street i New Place przy Chapel Street, gdzie spędził ostatnie lata swojego życia oraz Liceum Króla Edwarda VI, w którym najprawdopodobniej pobierał nauki, procesja uda się do położonego nad rzeką kościoła Holy Trinity. Tutaj w krypcie pochodzącej z XII wieku złożone zostaną wieńce i kwiaty na grobowcach Szekspira i członków jego dość zamożnej mieszczańskiej rodziny. Pochowano tu także jego żonę Annę, najstarszą córkę Susannę, jej męża dr. Johna Halla oraz Thomasa Nasha, który ożenił się z wnuczką Szekspira, Anną Hall. Barwny korowód przebierańców - wśród których znajduje się sam Szekspir i postacie z jego sztuk, a także Królowa Elżbieta I w towarzystwie Sir Waltera Releigha, dam dworu i królewskich błaznów, poprowadzą miejscowa orkiestra dęta i zespół Shakespeare Morris Men, czyli przybrani w kolorowe wstążki i dzwoneczki tancerze ludowi z piszczałkami i pałkami. Potem oficjalni goście udadzą się na uroczysty lunch, podczas którego wręczana jest doroczna nagroda Shakespeare Birthday Award, przyznawana za zasługi w promocji jego twórczości. Jej laureatami są m.in. aktorzy Dame Peggy Ascroft i Sir Ian McKellen. Wieczorem zaś ci, którym na czas udało się zdobyć bilety, pójdą na "Sen nocy letniej" do Royal Shakespeare Theatre nad rzeką Avon, inni szczęśliwcy wybiorą się na charytatywny bal kostiumowy, reszta bawić się będzie pod gołym niebem na różnych imprezach ulicznych. Obchody urodzin Williama Szekspira ściągają oczywiście dziesiątki tysięcy przybyszów z całego świata, nawet z Japonii. W ub. roku, na przykład, przyjechała tu grupa z Ueno - miasta, skąd pochodzi najsłynniejszy japoński poeta Mastuo Basho (1644-94). Jeśli ktokolwiek sądziłby, że po wyjeździe kwietniowych gości miasteczko pustoszeje, jest w błędzie. Stratford, który nie ma nawet 30 tys. stałych mieszkańców, żyje z przyjezdnych przez okrągły rok. Większość domów na obrzeżach miasta to prywatne pensjonaty typu B&B, oferujące pokój ze śniadaniem. Ich właściciele życzą sobie średnio po 45 funtów (70 dolarów) za noc, czyli dwukrotnie więcej niż w innych angielskich miasteczkach. I wcale nie narzekają na brak klientów. Rzeka obcokrajowców i Brytyjczyków przelewa się uliczkami Stratfordu od rana do wieczora. Jeśli więc chce się w ciszy i skupieniu popatrzeć na dom, w którym urodził się Szekspir, albo posiedzieć przy słynnej fontannie z łabędziami na skwerze przed Royal Shakespeare Theatre, trzeba to zrobić wcześnie rano, najlepiej przed godz. 8.00. W kilka minut później w miasteczku zaczyna się robić zbyt tłoczno. Kołyska Williama Rzeczywiście, jest tu co podziwiać. Stratford nad rzeką Avon położony jest w środku rolniczej Anglii. Już w czasach podboju przez Rzymian, a potem Saksonów istniała tu osada przy ruchliwym brodzie. W 1196 r. otrzymała ona pozwolenie na organizowanie jarmarków, rozwijając się stopniowo w zasobną wieś, która w 1553 r. otrzymała prawa samodzielnej gminy. Nazwy ulic nie zmieniły się od XIV w., a kamienny most, po którym dziś odbywa się główny ruch samochodowy przez rzekę Avon, zbudowano niemal pięć wieków temu. Doskonale zachowała się zarówno większość budynków związanych z Szekspirem i jego rodziną, jak i szereg innych zabytkowych budowli z czasów elżbietańskich i jakobińskich, wokół których wyrosły później domy z cegły. Shakespeare Birthplace - czyli dom przy Henley Street, w którym urodził się William - pochodzi albo z końca XV, albo z początku XVI wieku i pozostawał własnością rodziny Szekspirów aż do 1806 r. Niestety, nie przetrwał żaden dokument, stwierdzający datę jego zbudowania. Jest to typowy, bardzo piękny dom z epoki Tudorów, jakich sporo zachowało się w całej Anglii. Drewno bukowe pochodziło z pobliskiego Lasu Arden, a niebiesko-szary kamień z sąsiedniego Wilmcote. Posiadłość składa się z dwóch części - dwupiętrowego domu rodzinnego i sklepu, który należał do ojca Williama. W pierwszej, wyposażonej w meble z epoki, można oglądać m.in. niski pokój z drewnianymi belkami na bielonych ścianach i nierównym suficie, w którym poeta przyszedł na świat. Obok łóżka stoi urocza drewniana kołyska z pomysłowym daszkiem na zawiasach, ze skromnymi rzeźbieniami po bokach. Kiedy zapomni się na chwilę o drepczących wokół ludziach i uruchomi wyobraźnię, można zobaczyć Mary i Johna Szekspirów i bawiące się wokół ośmioro dziatek. William był ich trzecim dzieckiem i najstarszym synem. W drugiej części tego kompleksu znajduje się muzeum pamiątek po pisarzu - m.in. pierwsze wydania drukiem jego sztuk z 1623 r., jego wczesne portrety i ławka szkolną z King Edward VI Grammar School. Sielankowego obrazu tego miejsca dopełnia piękny elżbietański ogród z tyłu domu i mnóstwo kwietników od frontu. Tuż obok mieści się - dość brzydkie, niestety, ale funkcjonalne - Centrum Szekspirowskie z zasobną biblioteką, zbudowane w 1964 r. z okazji 400. rocznicy jego urodzin. Po drugiej zaś stronie uwagę przykuwa zgrabna rzeźba "szlachetnego głupca" - błazna z Szekspirowskich sztuk. Po przeciwnej stronie Henley Street są już tylko kawiarenki, antykwariaty i sklepy z pamiątkami. I tak jest przy każdym zabytku. Bez względu na to, czy będzie to ostatni dom Szekspira przy Chapel Street (tzw. New Place), gdzie mieszkał od 1579 r. aż do śmierci w 1616 r., czy sąsiedni Nash's House, który należał do wnuczki poety Elizabeth Hall, czy wreszcie nowa siedziba Royal Shakespeare Theatre, którą zbudowano w 1932 r. po pożarze poprzedniej stałej sceny (1879 r.) sześć lat wcześniej. Choć we wszystkich sklepach - z wyjątkiem może ciekawych i zasobnych w szekspiriana księgarni przy High Street - dominują atrakcyjnie wyeksponowane, ale tandetne pamiątki, w miasteczku widać ogromną dbałość o estetykę. Przyciąga też na tej uliczce autentycznie stara Karczma Garricka i sąsiedni Harvard House, który należał do Katherine Harvard z domu Rogers, matki Johna Harvarda, założyciela słynnego amerykańskiego uniwersytetu. Dom, na którym zwykle wisi flaga amerykańska, został odbudowany w 1596 r. po pożarze i do dziś ma najbardziej ozdobną fasadę w całym mieście. Chichot pisarza W Stratfordzie pełno jest skwerów, ogrodów, eleganckich restauracji, kawiarenek i hoteli w stylu Tudorów, jak na przykład słynny Shakespeare Hotel na Chapel Street, w którym korytarze wyglądają co prawda dość banalnie, za to pokoje mają piękne stare wnętrza z epoki elżbietańskiej. Goście są zachwyceni, bo czują się, jakby ich nagle przeniesiono w przeszłość. Jednak prawdziwą perłą Stratfordu jest położony jedną milę od ruchliwego centrum domek żony Szekspira, Anny Hathaway w malowniczej wiosce Shottery. Rzecz w tym, że owa bajkowa długa chata kryta strzechą, o nieregularnych liniach z maleńkimi witrażowymi oknami, która wygląda jak na starej pocztówce, jest prawdziwa. Stoi na dodatek w pięknym ogrodzie, w którym niemal przez cały rok jest zielono i kolorowo. Rodzina zamożnych chłopów Hathawayów mieszkała tu od końca XIV w. W skromnie, ale ze smakiem urządzonych pokojach na dole z kamiennymi podłogami i w sześciu maleńkich sypialniach na górze panuje atmosfera jak w czasach, kiedy 18-letni William zalecał się do znacznie starszej od siebie 26-letniej Anny. Pobrali się w 1582 r. Mieli trójkę dzieci - Susannę i bliźniaki Hamnet i Judith. Anna Hathaway przeżyła poetę o 7 lat. Pobyt w tym zaiste urzekającym miasteczku psuje banalna konieczność wydawania pieniędzy. Stratfordczycy każą sobie za wszystkie atrakcje słono płacić i dobrze wiedzą, jak wyciągnąć ostatni grosz. Ani się obejrzysz, jak każdego dnia znika kolejne 100 funtów. Jeszcze w latach 30. było to ciche, senne miasteczko, a miejscowa ludność wcale nie była zadowolona, że wybudowano tu nowy, jak na owe czasy bardzo awangardowy, gmach Teatru Szekspirowskiego. Dziś skomercjalizowany Stratford przypomina fabrykę pieniędzy. Dlatego zgadzam się z Sir Peterem Hallem - jednym z pierwszych dyrektorów Royal Shakespeare Company, że wygląda trochę jak "filia Disneylandu". Samemu Szekspirowi to prawdopodobnie nie zaszkodzi. Jego duch tam pozostanie i zawsze będzie się z nas wszystkich życzliwie naśmiewał.
Co roku, pod koniec kwietnia, mieszkańcy Stratford-upon-Avon, przebrani w stroje z epoki elżbietańskiej, wylegają na ulice miasteczka. Podczas barwnej i głośnej parady wspólnie świętują urodziny swojego najsłynniejszego obywatela - poety i dramaturga Williama Szekspira, który przyszedł na świat 23 kwietnia 1564 roku. główne uroczystości organizują zwykle w sobotę najbliższą daty urodzin. Tym razem, z okazji milenijnych obchodów - a także z powodu wybrania przez Brytyjczyków Szekspira na Człowieka Tysiąclecia - uroczystości te mają szczególny charakter. Będą trwały cały tydzień, a główna parada uliczna odbędzie się w sobotę, 29 bm. Tego dnia Tańcząc i śpiewając przejdą oni główną handlową ulicą miasta, Bridge Street do Henley Street, przy której do dziś stoi dom, gdzie William Szekspir się urodził. Potem mijając Karczmę Garricka przy High Street i New Place przy Chapel Street, gdzie spędził ostatnie lata swojego życia oraz Liceum Króla Edwarda VI, w którym najprawdopodobniej pobierał nauki, procesja uda się do położonego nad rzeką kościoła Holy Trinity. Tutaj w krypcie pochodzącej z XII wieku złożone zostaną wieńce i kwiaty na grobowcach Szekspira i członków jego odziny. Potem oficjalni goście udadzą się na uroczysty lunch, podczas którego wręczana jest doroczna nagroda Shakespeare Birthday Award, przyznawana za zasługi w promocji jego twórczości. Wieczorem zaś ci, którym na czas udało się zdobyć bilety, pójdą na "Sen nocy letniej" do Royal Shakespeare Theatre nad rzeką Avon, inni szczęśliwcy wybiorą się na charytatywny bal kostiumowy, reszta bawić się będzie pod gołym niebem na różnych imprezach ulicznych.Obchody urodzin Williama Szekspira ściągają dziesiątki tysięcy przybyszów z całego świata. prawdziwą perłą Stratfordu jest położony jedną milę od ruchliwego centrum domek żony Szekspira Anny Hathaway w malowniczej wiosce Shottery. Stratfordczycy każą sobie za wszystkie atrakcje słono płacić.
Kaczyński kontra Olechowski, Frasyniuk kontra Ujazdowski, Rokita kontra Ziobro Walka o ratusz Liderzy polityczni m.in. (od lewej) Lech Kaczyński, Władysław Frasyniuk, Ryszard Kalisz i Danuta Waniek zapowiadają start w wyborach samorządowych Politycy z pierwszych stron gazet szykują się do objęcia stanowisk prezydentów dużych miast. Dla nich gotowi są nawet zrezygnować z mandatów poselskich. W najbliższych tygodniach rozstrzygnie się, czy w jesiennych wyborach samorządowych prezydenci miast wybierani będą bezpośrednio przez mieszkańców. W Sejmie trwają prace nad projektem ustawy o bezpośrednim wyborze wójtów, burmistrzów i prezydentów. Ustawa ma poparcie głównych sił politycznych, jak SLD i PO, jest więc wielce prawdopodobne, iż zostanie uchwalona. Nic dziwnego, że już dzisiaj partie zastanawiają się, kim obsadzić najwyższe stanowiska w miastach. Dla niektórych polityków odejście do samorządu oznaczałoby konieczność złożenia mandatu posła, ale nie zraża ich to. Jak nie Borowski, to kto? Jako kandydatów SLD na stanowisko w stołecznym ratuszu wymienia się Ryszarda Kalisza i Danutę Waniek. Ale nikt w Sojuszu ani oficjalnie, ani nieoficjalnie nie chce potwierdzić tych informacji. Kalisz i Wańkowa związani są z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim, otoczenie przewodniczącego Leszka Millera patrzy na nich niechętnie. - W partii krąży opinia, że Kalisz sam się zgłosił - zdradza jeden z warszawskich działaczy SLD. Co jednak przemawia za Kaliszem i Wańkową? Te dwie osoby mają w stolicy duże poparcie (Wańkowa w wyborach do Sejmu w 1997 r. uzyskała 99,5 tys. głosów, Kalisz w 2001 - 33 tys. głosów). Wprawdzie największe poparcie ma Marek Borowski (149 tys. głosów w 2001), i to on był przed wyborami parlamentarnymi wskazywany jako ewentualny kandydat SLD na prezydenta miasta, ale został marszałkiem Sejmu i warszawski fotel nie jest już dla niego atrakcyjny. Sojusz ma więc kłopot, bo nie ma drugiego tak dobrego kandydata. Tymczasem konkurenci sięgają po najlepsze kadry. "Nie wyklucza" kandydowania w Warszawie Lech Kaczyński z Prawa i Sprawiedliwości. Jego brat zebrał w wyborach parlamentarnych w Warszawie 144 tysiące głosów, to jeden z najlepszych wyników w kraju. Lech miał w Gdańsku 53 tysiące głosów. Liderzy PiS przekonują, że Lech może startować w stolicy, bo tu się urodził i tu mieszka, choć jego życie zawodowe związane było przez długi czas z Trójmiastem. Trzecim liczącym się kandydatem może być Andrzej Olechowski, lider Platformy Obywatelskiej. Partyjni koledzy namawiają go do kandydowania, bo uważają, że Olechowski powinien wyjść z cienia, objąć jakąś funkcję publiczną, co pomoże mu za trzy lata wygrać wybory na prezydenta kraju. Nie stanie w szranki natomiast były prezydent Paweł Piskorski. Politycy PO obawiają się, że byłby łatwym celem dla Kaczyńskiego ze względu na kwestię jego majątku. Unia Wolności nie ma złudzeń, że jej kandydat wygra. Ale nie jest powiedziane, że gdyby wybory miały dwie tury (do drugiej przechodzi dwóch najlepszych kandydatów z pierwszej), to wystawi swego polityka. Jakiego? - Mamy wielu pierwszej klasy. Na przykład Olgę Krzyżanowską czy Jana Króla - mówi wiceprzewodniczący partii Wiesław Sikorski. UW nastawia się jednak raczej na wsparcie Lecha Kaczyńskiego. Również Liga Polskich Rodzin planuje wystawienie kandydata. Mógłby nim być poseł Antoni Macierewicz. Rokita czy Ziobro? Na liście potencjalnych kandydatów do fotela prezydenta Krakowa najczęściej wymienia się posłów Jana Marię Rokitę (PO) i Zbigniewa Ziobrę (PiS). Ci dwaj mają w prawicowo nastawionym mieście największe szanse. Na razie trwają negocjacje w sprawie krakowskiej koalicji PO i PiS. Wystawienie wspólnego kandydata i pozyskanie części elektoratu UW oraz lokalnego Ruchu Inicjatyw Osiedlowych gwarantowałoby zwycięstwo. W ostatni piątek rozmawiali o tym Rokita i Lech Kaczyński, jednak po spotkaniu zapowiedzieli tylko wspólne wystąpienie obu ugrupowań w wyborach w Tarnowie i Nowym Sączu. Z kolei krakowska UW chciałaby utworzenia szerokiej koalicji ugrupowań posierpniowych. - Gdyby do takiego porozumienia nie doszło, wystawimy własnego kandydata - byłego prezydenta Krakowa Józefa Lassotę lub byłego senatora Krzysztofa Kozłowskiego - zapowiada szef małopolskiej UW Jerzy Meysztowicz. SLD w wyborach mogliby reprezentować członek Trybunału Stanu i były wojewoda krakowski Jacek Majchrowski lub filozof profesor Józef Lipiec. Frasyniuk chce, Zdrojewski nie UW zapowiedziała zgłoszenie Władysława Frasyniuka na prezydenta Wrocławia. Ochotę na przejęcie władzy w mieście ma SLD, który od 1990 roku wygrzewa ławy opozycji w Radzie Miejskiej. Jako ewentualnych kandydatów SLD na prezydenta wymienia się bezpartyjnych: Lidię Geringer d'Oedenberg, dyrektora festiwalu Wratislavia Cantans i wrocławskiej filharmonii, oraz filozofa profesora Adama Chmielewskiego. Szukanie kandydata formalnie bezpartyjnego zdaje się wskazywać, że SLD nie ma przekonania, by jego członek miał szanse na wygraną. Nie ma też wyraźnego lidera w rządzącej miastem koalicji Wrocław 2000 Plus (głównie PO) - AWS. Były prezydent, dzisiaj poseł PO, Bogdan Zdrojewski zaprzecza, jakoby miał ochotę wrócić do ratusza. W tej sytuacji kandydatem Platformy może być obecny prezydent Stanisław Huskowski. Z kolei w AWS wskazuje się byłego ministra nauki, profesora Andrzeja Wiszniewskiego i obecnego wiceprezydenta Andrzeja Jarocha. Do grona kandydatów dołączyli też poseł PiS Kazimierz Ujazdowski i lider ZChN Ryszard Czarnecki. Runowicz z poparciem W Szczecinie najpoważniejszym z wymienianych kandydatów jest prezydent Edmund Runowicz, formalnie bezpartyjny, ale związany z SLD. Runowicz rządzi dzięki poparciu SLD, PO, UW i Klubu Szczecińskiego. Być może te ugrupowania mogłyby wesprzeć go w wyborach, ale może jeszcze okazać się, że mają własnych kandydatów. Szczególnie PO, która szuka porozumienia z PiS. Inni nieformalnie wspominani kandydaci Sojuszu to wiceprezydent miasta Elżbieta Malanowska oraz poseł SLD Wojciech Długoborski. W kuluarach słychać też o bliskim współpracowniku Longina Komołowskiego z RS AWS Piotrze Myncu, byłym wiceprezydencie miasta, a ostatnio wiceministrze rozwoju regionalnego i budownictwa. Wydaje się jednak, że jego kandydatura nie ma szans na poparcie całej prawicy. Trzej prezydenci PO Z racji dużych wpływów PO w Gdańsku, Gdyni i Sopocie liczą się tam głównie kandydaci związani z tą partią. Nieprawdziwe są informacje, że o fotel prezydenta Gdańska walczyć będzie były premier Jan Krzysztof Bielecki, poseł Janusz Lewandowski czy wicemarszałek Donald Tusk. Platforma oprze się na związanych z nią działaczach lokalnych. Poprze prawdopodobnie prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego, prezydenta Gdyni Wojciecha Szczurka i prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza. Kropiwnicki bez autoryzacji - Naszym kandydatem jest prezydent Łodzi Krzysztof Panas - zapewnia szef łódzkiego SLD, wiceprezydent miasta Krzysztof Jagiełło. Nieoficjalnie spekuluje się jednak, że SLD ma w zanadrzu kilka innych kandydatur: obecnego wiceprezydenta Sylwestra Pawłowskiego, przewodniczącego Rady Miasta Tadeusza Matusiaka czy też szefową klubu radnych SLD w radzie Iwonę Bartosiak. Prawica w mieście, w którym od lat rządzi lewica, zwiera szeregi. Dzięki pojednaniu skłóconych polityków - Jerzego Kropiwnickiego i Stefana Niesiołowskiego - do wyborów samorządowych pójdą razem m.in. ZChN, RS AWS, NSZZ "Solidarność", SKL, ROP i Forum Obywatelskie Janusza Tomaszewskiego. Liderzy liczą na co najmniej jedną czwartą mandatów w radzie. Ale mają problemy z ustaleniem kandydata na prezydenta. - Wiadomości o mojej kandydaturze pojawiają się bez mojej autoryzacji - zastrzega Kropiwnicki. Do "rozważania propozycji" kandydowania przyznaje się natomiast 37-letni poseł PiS Piotr Krzywicki. Filip Frydrykiewicz, korespondenci "Rzeczpospolitej"
Jako kandydatów na stanowisko w stołecznym ratuszu wymienia się Ryszarda Kalisza i Danutę Waniek. Nie wyklucza kandydowania Lech Kaczyński i Andrzej Olechowski. Na prezydenta Krakowa wymienia się Jana Rokitę i Zbigniewa Ziobrę. W Szczecinie najpoważniejszym z kandydatów jest Edmund Runowicz. Z racji wpływów PO w Gdańsku, Gdyni i Sopocie liczą się kandydaci związani z tą partią.
REPORTAŻ Uważają, że gdyby lekarz był trzeźwy, ich syn przeżyłby wypadek Wypadek w Bydgoszczy GRAŻYNA RAKOWICZ Ośrodek Zamiejscowy Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Poznaniu z siedzibą w Bydgoszczy zarzucił lekarzowi wojskowemu, 34-letniemu kpt. Dariuszowi Z., że podczas dyżuru w Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego w Bydgoszczy, udał się do wypadku drogowego w stanie nietrzeźwym (w wyniku wypadku jedna z ofiar została ranna, druga zmarła). Natomiast lekarzowi Jarosławowi Cz. zarzucił poplecznictwo, gdyż pełniąc wówczas dyżur w pogotowiu, podał się za kpt. Dariusza Z. i dmuchał za niego w alkomat. Przed X Wojskowym Szpitalem Klinicznym w Bydgoszczy protestują państwo Kanieccy z córką. Uważają, że gdyby lekarz był trzeźwy, ich syn przeżyłby wypadek. Domagają się zwolnienia Dariusza Z. z pracy. Czekają na sprawiedliwość. Na łagodnym łuku drogi Od minionego czwartku rodzina 19-letniego Dawida przychodzi codziennie pod szpital. Przed bramą ustawiają duży transparent z napisem: "NATO - Szpital, Alkohol - 2,2 promila. Tu pracuje ciągle anestezjolog - kapitan, który pojechał do wypadku pijany". Zapalają dwie świeczki, między nimi umieszczają zdjęcie chłopca. - Będę stała aż do skutku, choć nie wiem czy siły mi na to pozwolą - mówi Wiesława Kaniecka, matka chłopca. Linda, siostra Dawida, nie mówi nic. Płacze.... Wypadek wydarzył się w nocy, z 31 października na 1 listopada ub. roku, gdy obowiązywała policyjna "Akcja znicz" - wspomina Andrzej Kaniecki. - Po zdarzeniu wiele razy myślałem: synu, co się stało, że tak szybko jechałeś... Nieraz robiliśmy nocą tysiące kilometrów, stale upominałem cię, że na drogach trzeba uważać, szczególnie między lasami. W notatce urzędowej funkcjonariusze Wydziału Ruchu Drogowego KWP w Bydgoszczy tuż po wypadku napisali: "Samochód Peugeot, numer rejestracyjny... jechał od strony Torunia do Bydgoszczy. Na długim, łagodnym łuku drogi kierujący zjechał z drogi na prawe pobocze, wjechał na pas przeciwpożarowy, ściął drzewo, przemieścił się dalej, odbił się o następne drzewo i zatrzymał się na trzecim z kolei drzewie. Pojazd został całkowicie rozbity, kierujący nie ustalony. Pojazdem jechały dwie osoby, jedna zmarła na miejscu, druga ranna chodziła w szoku po drodze". W prywatnych godzinach lekarza Rodzice Dawida K. pikietując szpital, umieścili na transparencie słowo "NATO", gdyż szpital jest najprawdopodobniej jedyną placówką w kraju, która spełnia wymogi NATO. - Było u nas kilka komisji, które oceniły pozytywnie umiejętności pracowników, wyposażenie szpitala oraz warunki, w jakich działamy - potwierdził płk Andrzej Wiśniewski, komendant X Wojskowego Szpitala Klinicznego w Bydgoszczy. - W szpitalu mamy pięćset łóżek, rocznie leczymy ponad dziesięć tysięcy pacjentów, w tym około trzech tysięcy osób cywilnych. Nie tylko z Bydgoszczy, ale z całego regionu. Wszczepiamy im m. in. rozruszniki serca, soczewki, zakładamy endoprotezy, protezy stawów kolanowych, robimy dializy. Na leczenie pacjentów cywilnych szpital wydał w ub. roku ponad 1,7 mln zł. Jaka była cała kwota, przeznaczona na utrzymanie placówki, trudno jeszcze powiedzieć. Gdy rozmawiałem z ojcem nieżyjącego chłopca, miał pretensje, że kpt. Dariusz Z. jeszcze pracuje w placówce - powiedział "Rz" płk Andrzej Wiśniewski. - Powiedziałem mu wtedy, że podejmę odpowiednie decyzje, jeśli sprawę lekarza wyjaśni prokuratura. Będę czekał, tym bardziej że zdarzenie odbyło się w godzinach prywatnych lekarza, podczas dyżuru w Pogotowiu Ratunkowym. Nie na terenie szpitala. Poza tym sekcja zwłok wykazała, że zgon tego młodego człowieka nastąpił prawie natychmiast. Drugiej osobie lekarz udzielił pomocy i wszystko było w porządku. Według oceny komendanta kpt. Dariusz Z. sprawdza się w szpitalu jako lekarz. Od kilku lat pracuje na oddziale intensywnej opieki medycznej (zrobił specjalizację II stopnia). Incydent ten zaskoczył wszystkich w szpitalu, zwłaszcza że do tej pory lekarz nie sprawiał żadnych kłopotów. Spisywał się bardzo dobrze także w czasie rocznego pobytu na Bliskim Wschodzie, skąd wrócił w kwietniu ub. roku. Ratował tam rannych podczas bombardowania. Dariusz Z. przebywa obecnie na zwolnieniu lekarskim. - Choruje - poinformował lakonicznie jeden z lekarzy szpitala. Z innych źródeł "Rz" dowiedziała się, że "zdarzenie niezbyt dobrze wpłynęło na psychikę lekarza". Do pracy ma powrócić pod koniec miesiąca. Różne wersje rozmowy O tym, że lekarz przyjechał do wypadku pijany, rodzina Kanieckich dowiedziała się z prasy. - Nie chciano mi ujawnić nazwiska lekarza. Gdy głośniej dociekałem, wezwano policję, bo uznano mnie za intruza. Dopiero po usilnych prośbach w siedzibie pogotowia na ul. Markwarta otrzymałem potrzebne dane - relacjonuje ojciec. - Kiedy zadzwoniłem do szpitala i poprosiłem doktora Z., powiedziano mi, że jest przy operacji. Lekarz początkowo, według Andrzeja Kanieckiego, był nieosiągalny. Po jakimś czasie zadzwonił sam. - Zapytał, co mam mu do powiedzenia, był niesympatyczny. Rozmowę zakończył słowami: "Spotkamy się u prokuratora". Inny był przebieg rozmowy według relacji osoby towarzyszącej wówczas Dariuszowi Z. - To prawda, że doktor długo nie rozmawiał, współczuł jednak rodzinie chłopca, złożył kondolencje. Relacje świadków, wnioski prokuratury W wykonanym przez Zakład Medycyny Sądowej przy Akademii Medycznej w Bydgoszczy protokole sekcji zwłok napisano, że po zdarzeniu Dawid mógł żyć co najwyżej kilka minut. Odniósł ciężkie obrażenia głowy, miał uszkodzony mózg. Andrzej Kaniecki ma obawy, czy wyniki sekcji zwłok są do końca prawdziwe. - Od samego początku bowiem prowadzona jest akcja ratowania lekarza - twierdzi. Zebrane w toku śledztwa zeznania potwierdziły, że kpt. Dariusz Z., pełniąc obowiązki lekarza zespołu reanimacyjnego w Pogotowiu Ratunkowym, pojechał pijany do wypadku w Strzyżawie - powiedział "Rz" prowadzący sprawę prokurator ppłk Jan Borowy. Zaprzeczył, że w sprawie zeznawały osoby, które nie były bezpośrednio przy wypadku. Według świadków lekarz zataczał się i niewyraźnie mówił. Sądzili najpierw, że to z powodu ciemności, dopóki jednak nie poczuli od niego alkoholu. Według ich relacji Dariusz Z. nie udzielił pomocy Dawidowi, mimo że dawał on oznaki życia. Po długiej procedurze prokuratura przedstawiła również zarzut drugiemu lekarzowi - Jarosławowi Cz., który tej nocy pełnił dyżur wraz z kpt. Dariuszem Z. W trakcie postępowania wyszło na jaw, że poddał się on badaniom na zawartość alkoholu we krwi za Dariusza Z. i podpisał się w jego imieniu na dowodach badań. W prokuraturze poinformowano, że zawartość alkoholu we krwi Dariusza Z. wyliczono retrospektywnie. Badanie pobranej później próbki krwi wykazało, że w dniu wypadku miał on 2,2 promila alkoholu. (Według niektórych biegłych wyliczenia wsteczne mogą być obarczone błędem). Podczas przesłuchania Dariusz Z. przyznał, że wypił alkohol po powrocie z wypadku, ponieważ był mocno zdenerwowany. - Przyjęta przez lekarza linia obrony nie zmienia jednak faktu, że był pod wpływem alkoholu w miejscu pracy, a dyżur zdawał dopiero rano - ocenił ppłk Jan Borowy. Własna wersja wydarzeń Drugie dochodzenie wyjaśniające okoliczności wypadku wszczęła, trzy dni po zdarzeniu, policja, pod nadzorem Prokuratury Rejonowej Bydgoszcz - Północ. W jego wyniku będzie można ustalić, kto kierował pojazdem oraz czy za skutek śmiertelny wypadku winy nie ponosi drugi z chłopców. - Do tej pory nie udało się ustalić, kto siedział za kierownicą - powiedział Jan Bednarek, rzecznik Prokuratury Wojewódzkiej w Bydgoszczy. - Będziemy musieli skorzystać z kryminalistycznych metod. 19-letni Dariusz K. ma swoją wersję, utrzymuje, że prowadził samochód na zmianę z Dawidem K. Z uwagi jednak na wstrząśnienie mózgu nie pamięta dokładnie, czy to on kierował w momencie wypadku. Po pogrzebie ojciec Dawida zaczął sam dociekać, co robił syn tragicznego wieczora. - Przed wypadkiem widziałem się z synem tylko dziesięć minut, bo dopiero wrócił z Bratysławy. Wieczorem, około 20.00 przyszedł do Dawida Dariusz K., chciał żeby syn pojechał z nim coś załatwić. Potem zabrali koleżankę i razem odwiedzili dwa młodzieżowe puby w Bydgoszczy. Darek wypił napój, syn dwa piwa. Dawid mówił, że jest zmęczony - opowiada. - Chłopcy odwieźli dziewczynę do domu i pojechali w kierunku Torunia. Przejechali kilkanaście kilometrów. Zatankowali benzynę w Złej Wsi Wielkiej i postanowili wrócić do Bydgoszczy. Według ojca w drodze powrotnej samochodem kierował Dariusz K. Jechał zbyt szybko (z opisu wypadku wynika, że prędkość auta wynosiła ponad 150 km na godzinę). - Kolega syna przeżył, bo miał zapięte pasy i chroniła go kierownica. Myślę, że Dawid siedział obok, nie miał zapiętych pasów. Nie lubił ich używać, za co często razem z żoną na niego krzyczeliśmy. Podczas wypadku syn wypadł przez przednią szybę. Samochód poznałem jedynie po żółtym znaczku, który Dawid umieścił z tyłu auta. Tydzień przed wypadkiem. Śledztwo zakończy się na przełomie stycznia i lutego tego roku. Według prokuratora ppłk. Jana Borowego, samorząd lekarski nie musi czekać na zakończenie postępowania prokuratury, z reguły jednak w takich razach nie podejmuje żadnych decyzji do czasu jego zakończenia. Kpt. Dariusz Z. może zostać zawieszony w pracy, pozbawiony prawa wykonywania zawodu. Zastanawiam się, jak można było w stanie upojenia alkoholowego i w ciemnościach ocenić dobrze stan poszkodowanego - mówi ojciec Dawida. Mężczyzna wyrzuca sobie, że to on najbardziej z całej rodziny nalegał na powrót do ojczyzny. - Może gdybyśmy zostali, Dawid żyłby dzisiaj? - pyta. Rodzina Kanieckich wróciła do Polski w minione wakacje, po dziesięciu latach pobytu w Austrii. Dawid i jego o kilka lat młodsza siostra skończyli za granicą szkołę podstawową, chłopak wyuczył się na elektromechanika samochodowego. - Jeszcze tydzień przed wypadkiem, w wydzierżawionym w Szubinie pomieszczeniu skręcał regały - wspomina ojciec. - Od 3 listopada planował ruszyć ze sprzedażą artykułów elektrycznych. Miał mi pomagać...
Ośrodek Zamiejscowy Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Poznaniu z siedzibą w Bydgoszczy zarzucił lekarzowi wojskowemu, 34-letniemu kpt. Dariuszowi Z., że podczas dyżuru w Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego w Bydgoszczy, udał się do wypadku drogowego w stanie nietrzeźwym (w wypadku jedna z ofiar została ranna, druga zmarła). Natomiast lekarzowi Jarosławowi Cz. zarzucił poplecznictwo, gdyż pełniąc wówczas dyżur w pogotowiu, podał się za kpt. Dariusza Z. i dmuchał za niego w alkomat. Przed X Wojskowym Szpitalem Klinicznym w Bydgoszczy protestują państwo Kanieccy z córką. Uważają, że gdyby lekarz był trzeźwy, ich syn przeżyłby wypadek. Domagają się zwolnienia Dariusza Z. z pracy. Wypadek wydarzył się z 31 października na 1 listopada ub. roku. sekcja zwłok wykazała, że zgon nastąpił prawie natychmiast.Dariusz Z. Od kilku lat pracuje na oddziale intensywnej opieki medycznej (zrobił specjalizację II stopnia).Drugie dochodzenie wszczęła policja. W jego wyniku będzie można ustalić, kto kierował pojazdem.
KAZIMIERZ GLABISZ Opowiadał o Rydzu-Śmigłym, o generałach Kutrzebie i Kopańskim, a przede wszystkim o marszałku Piłsudskim, tak jak my mówimy o sławnych, ale dobrych znajomych Bezpowrotna melodia polszczyzny Generał brygady Kazimierz Glabisz (w środku) dokonuje przeglądu 4. Dywizji Piechoty w Dundee (Szkocja) w 1945 roku. ZDJĘCIA: ARCHIWUM BOHDANA TOMASZEWSKIEGO BOHDAN TOMASZEWSKI To było wyjątkowe pokolenie naszych rodaków. Urodzeni u schyłku XIX stulecia, wzrastali w niewoli trzech zaborów, walczyli o niepodległość, przeżyli jej utratę, przeszli jeszcze raz przez wojnę, działali na Zachodzie, a potem nie starczyło im już zdrowia lub życia, by powrócić do ojczyzny w latach dziewięćdziesiątych. Edward Raczyński, Stanisław Maczek, Wacław Jędrzejewicz i inni, a do tej generacji należał również Kazimierz Glabisz. Całe jego życie wypełniły dwa działania: praca dla Wojska Polskiego i dla polskiego sportu. Jakie było to bogate życie! Muszę ograniczyć się do skrótowego przedstawienia drogi tego człowieka, a cenny materiał dotyczący wielu faktów otrzymałem dzięki uprzejmości jego siostrzeńca, p. Andrzeja Rożanowicza, mieszkającego w Katowicach. U boku Piłsudskiego Kazimierz Glabisz urodził się w 1893 roku w wielkopolskim Odolanowie w zasłużonej dla tamtego regionu rodzinie, zdał maturę w 1913 r. w Ostrowie Wielkopolskim, a był młodzieńcem, który bardzo wcześnie zaczął uprawiać sport. Był nawet twórcą klubu sportowego Venetia w jego rodzinnych stronach i grał w piłkę nożną. Po maturze studiował prawo w Monachium, a potem we Wrocławiu, biorąc czynny udział w działalności konspiracyjnej patriotycznej organizacji studenckiej "Z" i krzewiąc sport w drużynach strzeleckich. Jako poddany cesarza Wilhelma II, został wcielony w 1915 r. do armii niemieckiej. W latach I wojny był artylerzystą, a rozkazy i losy rzuciły go najpierw na front wschodni, potem zachodni. Kolejny chrzest bojowy przeszedł opodal głośnego Ypres. Z ogniomistrza awansował w 1917 r. na podporucznika. U schyłku wojny został ranny. Podczas pobytu w poznańskim szpitalu nawiązał kontakt z tajną Polską Organizacją Wojskową działającą w zaborze pruskim. Po zakończeniu wojny niezwłocznie wziął udział w Powstaniu Wielkopolskim. Perfekcyjna znajomość niemieckiego i Niemców sprawiła, że w 1919 r. został porucznikiem i powierzono mu już stanowisko operacyjne frontu wielkopolskiego. Awansował szybko i w 1920 r. przeniesiono go do Naczelnego Dowództwa WP w Warszawie. Ten urodzony żołnierz dzięki zdolnościom, coraz większemu doświadczeniu i osobistej dyscyplinie awansował coraz wyżej i systematycznie obejmował odpowiedzialne funkcje operacyjne podczas wojny z bolszewikami. Rychło wszedł do adiutantury Naczelnego Wodza. Błyskawicznie zauważony przez Józefa Piłsudskiego, odegrał ważną rolę w 1921 roku w pomyślnym zakończeniu Powstania Śląskiego. Dwa lata później skończył naukę w Wyższej Szkole Wojennej i otrzymał awanse na kapitana oraz na majora Sztabu Generalnego. Był wysokiej klasy sztabowcem, blisko współpracował z marszałkiem Piłsudskim, a jako oficer do zadań specjalnych brał udział w pięciu grach wojennych prowadzonych przez marszałka. Po dojściu Hitlera do władzy Piłsudski wysłał Glabisza do Niemiec, a także do Austrii, by zebrał informacje o sytuacji w tych krajach. Po śmierci marszałka Rydz-Śmigły powierzył Glabiszowi dokonanie analizy sytuacji panującej w ZSRR, a więc funkcje tajne, wymagające najgłębszego zaufania. Wybuch II wojny zastał płk. dypl. Glabisza na stanowisku I oficera do zadań specjalnych w Głównym Inspektoracie Sił Zbrojnych. W armii i sporcie Nie chce się wierzyć, że ten człowiek miał jeszcze czas i energię, aby pracować dla polskiego sportu. Sport kiedyś uprawiał, lubił i wierzył w jego funkcje kształtujące charakter. Pewnie myślał przede wszystkim o charakterze przyszłych żołnierzy. Przez krótki czas był wiceprezesem naszego Związku Tenisowego, wiceprezesem Polonii Warszawa. Podczas olimpiady w Amsterdamie w 1928 r. kierował polską reprezentacją lekkoatletyczną i miał szczęśliwą rękę, wtedy bowiem dyskobolka Konopacka zdobyła pierwszy złoty medal dla Polski. PZPN pragnął, by był jego działaczem. Glabisz został więc wiceprezesem, a na dwa lata przed wybuchem wojny prezesem Związku. Nasz futbol zaczął wtedy wyraźnie iść w górę. Jaką żywotność miał ten człowiek! Piął się nieustannie zarówno w armii, jak i w polskim sporcie. Przecież już wcześniej, od 1929 roku, był prezesem PKOl. Powtórzmy: to była ta generacja Polaków, którzy wciąż odnajdywali nowe pokłady energii i satysfakcję w tym, co można zrobić. Był szefem olimpijskiej reprezentacji Polski w 1936 r. podczas zimowych igrzysk w Garmisch-Partenkirchen oraz letnich w Berlinie. Lubiany przez zawodników, za to niektórzy działacze uważali, że kieruje wszystkim nazbyt stanowczo, nieomal po wojskowemu. Ale w kontaktach nieurzędowych był czarujący. Bies wlazł Po raz pierwszy zobaczyłem Kazimierza Glabisza latem 1938 roku, kiedy stał przed trybuną stadionu Legii i rozmawiał z medalistkami olimpijskimi, pięknymi dziewczętami, dyskobolką Jadwigą Wajsówną i oszczepniczką Marią Kwaśniewską. Były w dresach, a prezes PKOl w mundurze pułkownika. Żartowali, śmieli się. Pan pułkownik, pełen staroświeckiej rewerencji wobec dam i szarmancki oficer, elegancko zasalutował paniom na pożegnanie. Zawodniczki były zachwycone. Ale - jak słyszałem - wobec młodzieży kierował się zarówno przyjaźnią, jak i dyscypliną. Wiele wymagał! Jak to różni się od obecnych metod wychowawczych, kiedy często nazbyt schlebiamy młodym ludziom, pozwalając im nieomal na wszystko. Miałem okazję przelotnie poznać pułkownika osobiście, bo często zaglądał na korty Legii. Spotykał się tam z przyjaciółmi i czasem grywał w brydża w domu klubowym z dawnymi mistrzami rakiety Jadwigą Jędrzejowską i Ignacym Tłoczyńskim. Cóż, młodzik tenisowy mógł zostać jedynie przedstawiony prezesowi PKOl i najwyżej zamienić z nim dwa słowa. Widziałem go także na tym ostatnim, wyjątkowym meczu polskich piłkarzy z Węgrami na Legii kilka dni przed wybuchem wojny. Ze stanu 0:2, przypomnę, wygraliśmy 4:2 z ówczesnymi wicemistrzami świata! "Jakiś fluid poszedł z trybun na boisko - powiedział po meczu płk Glabisz. - Bies wlazł w naszą drużynę." To jego słowa. W pierwszych dniach wojny był w sztabie przy Rydzu Śmigłym. Zaraz poszedł na front, brał udział w bitwie pod Iłżą, przebijał się wraz z rozbitymi oddziałami. Do Warszawy dotarł w październiku. Jego mieszkanie zajęło gestapo. Okupant szukał człowieka, który przed wojną odkrywał jego tajemnice wojskowe. 1 stycznia 1940 r. Kazimierz Glabisz przekroczył granicę, dostał się do Budapesztu, gdzie uczestniczył w organizowaniu dalszych przerzutów oficerów na Zachód. Dopiero w rok później kolejnymi etapami przez Jugosławię, Grecję, Turcję, Palestynę i Egipt, przez Afrykę i Portugalię trafił wiosną 1941 r. do Londynu. Najpierw pracował w szefostwie oddziału organizacyjnego, potem w Szkocji był zastępcą dowódcy Samodzielnej Brygady Strzeleckiej, zajmował wysokie stanowisko w Brygadzie Pancernej gen. Maczka, a w 1944 r. kierował 4. Dywizją Piechoty. Zaraz po kapitulacji Niemiec został mianowany generałem brygady. "Pod jarzmo nie wrócę" Nie wrócił do kraju. Nastał pokój, więc generał zabrał się do sportu. Gdy Anders powołał w 1947 r. Radę WF i Sportu na emigracji, Glabisz stanął na jej czele. Powstało 60 klubów, organizowano rozgrywki w wielu dziedzinach sportu, reaktywowano odznakę POS, wychodziły "Nowiny Sportowe". Organizował także korespondencyjne zawody dla rozsianej po świecie polskiej emigracji. Stanął na czele Związku Polskich Klubów Sportowych. Nasi rodacy wiedli wówczas w Anglii skromne życie, nie przelewało się im. Gen. Glabisz utrzymywał się z bardzo szerokiej pracy publicystycznej w dziedzinie wojskowości i sportu. "Praca społeczna zajmuje mi sporo czasu, ale daje niemałe zadowolenie, bo sportowe organizacje i imprezy należą do najskuteczniejszych środków utrzymania młodego pokolenia przy polskości - pisał do swojej siostry Marii Rożanowiczowej, mieszkającej w kraju. - Niestety, zanosi się, że nasz byt na obczyźnie przeciągnie się na dalsze lata..." Mimo podeszłego wieku starał się uprawiać sport, grał w tenisa. W jednym z listów do siostry napisał także: "Osobiście wierzę niezachwianie, że jeszcze zobaczę nadwarciańskie łęgi, nadwiślańskie piaski i tatrzańskie turnie, choć wiem, że pod jarzmo dobrowolnie nie wrócę." To słowa pisane jeszcze pod koniec lat pięćdziesiątych. Jadzia i Marysia Na zakończenie niechaj będzie już coś bardzo osobistego, ale to przecież uzupełni losy i charakterystykę Kazimierza Glabisza. Wspomniałem o przelotnym spotkaniu z nim na kortach Legii i oto wiele lat później, w 1957 roku, podczas mego pierwszego pobytu na turnieju w Wimbledonie w towarzystwie rodaków osiadłych po wojnie w Londynie spotkałem Kazimierza Glabisza. Ośmieliłem się przypomnieć mu jego dawne wizyty na kortach. Udał, że mnie pamięta, ale trochę się wzruszył, że rozmawia z kimś stamtąd, a w dodatku ten ktoś zna i widuje Jędrzejowską, Kwaśniewską oraz Staszka Marusarza. Ożywił się i powiedział, aby pozdrowić jak najserdeczniej Jadzię i Marysię, a także tenisistę Hebdę. "No i Marusarza - mówił generał - i w ogóle dawnych sportowców, którzy przeżyli wojnę i przebywają w kraju." Na tym skończyła się krótka rozmowa w dość licznym gronie, w którym Kazimierz Glabisz był traktowany ze szczególnym szacunkiem. Minęły znów lata, równo 21. Jakieś zawody lekkoatletyczne odbywały się w Londynie. W przeddzień zaszedłem do kawiarni "Daquiza" na Kensingtonie, w której spotykali się często Polacy z Anglii i kraju. Przy sąsiednim stoliku siedział generał. Był rok 1978. Miał wtedy 85 lat. Wahałem się: podejść i się przypomnieć? Wahałem się. Ale zaczął mi się uważnie przyglądać. To mnie ośmieliło. - Bardzo przepraszam, ale czy pan generał pozwoli... - Ależ oczywiście. Niechże pan siada. - Nie wiem, czy pan generał może pamięta?... - zacząłem nieśmiało. - Jakże. Pamiętam. Przecież poznaliśmy się w swoim czasie u generałostwa Ujejskich. Miał pan pozdrowić nasze mistrzynie. Także Staszka i Hebdę. Wiem, niektórzy pomarli. A ja wciąż żyję. - Pozdrowił pan? - mówił krótkimi zdaniami, jakby wydawał rozkazy, a jednocześnie z tą bezpowrotną melodią polszczyzny, która w kraju już zanikała, a usłyszeć ją można jedynie u bardzo starych rodaków od lat przebywających na obczyźnie. No i zadziwiająca pamięć generała! - Pozdrowił ich pan? - powtórzył, bacznie mi się przyglądając. - Tak, oczywiście. Nie rozkaz, lecz prośba Przeszedł na czas wojny, bo tym przecież żył. Opowiadał, jak w samym początku Września zgłosił się do Rydza-Śmigłego. - Panie Marszałku, melduję, że mam prośbę! - Mówcie. - Proszę o odkomenderowanie ze sztabu na front. Rydz-Śmigły spojrzał ostro. Odczekał chwilę. - Jedźcie. - Rozkaz Panie Marszałku! - To nie był rozkaz, to wasza prośba. Opowiadał o Rydzu-Śmigłym, o generałach Kutrzebie i Kopańskim, a przede wszystkim o marszałku Piłsudskim, tak jak my mówimy o sławnych, ale dobrych znajomych. Mówił, jakby byli blisko - wciąż byli i można się było u nich lada chwila zameldować. To, co przeciętny człowiek zna jedynie z legendy lub z podręczników, stary generał swobodnie wyjmował z kart historii i ożywiał. Kazimierz Glabisz zmarł w Londynie w 1981 roku i tam jest pochowany. Można sobie wyobrazić, co czuł w tamtych miesiącach niedługo przed śmiercią, kiedy w ojczyźnie, której już nie zobaczył, zaczęło się tyle dziać i budziły się nowe nadzieje. Mamy rok olimpijski. Już za kilka miesięcy igrzyska w Sydney. Sądzę, że to sposobna pora, aby przypomnieć człowieka, który całe życie poświęcił ojczyźnie i polskiemu sportowi.
Urodzeni u schyłku XIX stulecia, wzrastali w niewoli trzech zaborów, walczyli o niepodległość, przeżyli jej utratę, przeszli jeszcze raz przez wojnę, działali na Zachodzie, a potem nie starczyło im już zdrowia lub życia, by powrócić do ojczyzny. do tej generacji należał również Kazimierz Glabisz. Całe jego życie wypełniły dwa działania: praca dla Wojska Polskiego i dla polskiego sportu. Kazimierz Glabisz urodził się w 1893 roku w wielkopolskim Odolanowie, był młodzieńcem, który bardzo wcześnie zaczął uprawiać sport. Ten urodzony żołnierz dzięki zdolnościom, coraz większemu doświadczeniu i osobistej dyscyplinie awansował coraz wyżej i systematycznie obejmował odpowiedzialne funkcje operacyjne. Piął się nieustannie zarówno w armii, jak i w polskim sporcie. Kazimierz Glabisz zmarł w Londynie w 1981 roku i tam jest pochowany. Można sobie wyobrazić, co czuł w tamtych miesiącach niedługo przed śmiercią, kiedy w ojczyźnie, której już nie zobaczył, zaczęło się tyle dziać i budziły się nowe nadzieje.Mamy rok olimpijski. Już za kilka miesięcy igrzyska w Sydney. Sądzę, że to sposobna pora, aby przypomnieć człowieka, który całe życie poświęcił ojczyźnie i polskiemu sportowi.
Japonia Młode pokolenie nie zamierza się przepracowywać Liczy się dobra zabawa Dzisiejsi dwudziestoparolatkowie to pierwsze powojenne pokolenie, które wkracza w dorosłość przede wszystkim z myślą o własnych potrzebach i rozrywkach. Na zdjęciu: 24-letni Naoyuki Yoshizumi gra w "Dance Dance Revolution", grę, w której tańczy z komputerowym partnerem, starając się nie zmylić kroku. (C) AP W Japonii trwa przedziwna rewolta młodego pokolenia. Odrzucając dotychczasowy ideał pracowitego, szarego i posłusznego praktykanta w wielkiej firmie, japońskie 20-latki dążą do całkiem nowego celu. Do własnej przyjemności. Któregoś dnia Soichi Takenaka, inżynier w dużej firmie budowlanej, spytał swego 18-letniego syna, kim chce zostać po skończeniu studiów. Najpierw wydało mu się, że nie dosłyszał. - Stylistą! - powtórzył głośno chłopak, wprawiając ojca w osłupienie. Inżynier Takenaka nie tylko nigdy nie słyszał o takim zawodzie, lecz nawet nie znał takiego słowa. - Gdy ja byłem młody, marzyliśmy o poważnej, statecznej pracy - mówi 50-letni Takenaka. Ale czasy się zmieniają. Smutek menedżera Dzisiejsi dwudziestoparolatkowie to pierwsze w powojennej historii Japonii pokolenie, które wkracza w dorosłość nie z gotowością do ciężkiej pracy dla ogółu, lecz przede wszystkim z myślą o własnych potrzebach i rozrywkach. Jeszcze 10 lat temu marzeniem niemal każdego młodego Japończyka było zostanie "sararimenem". Sararimen to potoczne, pochodzące z angielskiego ("salary", czyli pensja i "man", czyli człowiek, razem "człowiek na pensji"), określenie menedżera zatrudnionego w jednym z wielkich, słynnych na cały świat japońskich koncernów - takich jak Sony, Matsushita, Toyota czy Mitsubishi. Tysiące ubranych w niemal jednakowe, szare bądź granatowe garnitury mężczyzn, którzy co rano szczelnie upchnięci w wagonach tokijskiego metra niczym sardynki w puszce podróżują do pracy - to właśnie sararimeni. Ich cnotą przez lata była uległość wobec przełożonych, dozgonna wierność firmie i całkowite dla niej poświęcenie, także kosztem potrzeb własnych i rodziny. Młody sararimen miał zacisnąć zęby i cierpliwie harować, aż w końcu, wraz z wiekiem, bo w Japonii wciąż obowiązuje zasada starszeństwa, przychodziły awanse i podwyżki. Koncern brał ich pod swe skrzydła - zapewniał gwarancję pracy i godziwej płacy aż do emerytury. Zaczynając przed siedmioma laty pracę w wielkim koncernie słynącym z elektroniki użytkowej, 31-letni dziś Satoshi Oishi miał wrażenie, że złapał pana Boga za nogi. Ale dziś jest innego zdania. Gdy patrzy, jak żyją jego koledzy, którzy nie poszli drogą kariery sararimena, to jest mu żal, że musi przez kilkanaście godzin na dobę ciężko pracować, podczas gdy oni mają czas, by normalnie żyć. - Nie mam nawet kiedy wydać tych pieniędzy - dodaje ze smutkiem. Wolność na pół etatu - Po szkole próbowałem dostać stałą, tzw. poważną robotę, ale nie było łatwo - mówi 25-letni Kazuo Futamura, który pracuje na trzy czwarte etatu w barze, a przedpołudniami gra na perkusji w zespole rockowym. Dziś nie żałuje, że nie został sararimenem. - Przynajmniej czuję, że żyję - dodaje. Kazuo jest "freeterem". Freeter - od angielskiego "free", czyli wolny, i niemieckiego "Arbeiter", czyli pracownik - to nowa, coraz liczniejsza grupa społeczna, młodzi ludzie, którzy pracują dorywczo, nierzadko na niepełnym etacie i często zmieniają miejsca pracy. Wedle szacunkowych danych freeterów jest dziś w Japonii około 2 milionów. Wielu z tych, którym szkole średniej lub studiach nie udało się znaleźć dobrego etatu - a wobec pogłębiającego się kryzysu gospodarczego jest takich coraz więcej - po jakimś czasie odkrywa, że porażka może mieć swoje przyjemne strony. Większość freeterów odkłada założenie własnej rodziny do czasu, gdy uniezależnią się od własnych rodziców. Przy ich zarobkach i sposobie życia ta perspektywa jest zwykle dość odległa, więc nie brakuje 30-letnich dzieci mieszkających pod jednym dachem z tatą i mamą. Jak wynika z badań, 80 procent japońskich panien i 60 procent kawalerów mieszka z rodzicami. - To bardzo wygodne, nie trzeba się martwić o czynsz i pilnować porządku w domu - mówi 26-letnia Oka Rie, tłumaczka bez stałego etatu. Pieniądze, które udaje jej się zaoszczędzić, wydaje tak jak wiele jej koleżanek na drogie ubrania i dodatki do nich. Torebka od Louisa Vuittona czy sukienka od Chanel to konieczne atrybuty każdej młodej japońskiej elegantki. To, że nie wyszła dotąd za mąż, bardzo niepokoi jej rodziców. - Za ich młodości mówiło się, że 25-letnia panna jest jak przestarzałe ciastko - śmieje się Oka. - Ale mnie to nie przeszkadza, mam czas dla siebie i dla moich przyjaciół. Luzacy Wystarczy wybrać się choćby na chwilę do popularnych miejsc spotkań tokijskiej młodzieży, takich jak Shibuya czy Shinjuku, by zobaczyć, jak może bawić się młodzież w Japonii. Tłumy fantazyjnie umalowanych dzieczyn, ubranych niczym gwiazdy popowej estrady, i "luźnych" chłopaków z farbowanymi włosami i kolczykami w uszach spacerują, śmieją się, wygłupiają i wydzwaniają do siebie z kolorowych telefonów komórkowych najnowszej generacji. A wokół nich pulsują setki, tysiące wielobarwnych neonów i gigantycznych ekranów wyświetlających reklamowe spoty. Młodzi ludzie mają tu raj na ziemi: tysiące barów i dyskotek, ogromne salony gier i kina, wielopiętrowe sklepy muzyczne i niekończący się ciąg sklepów odzieżowych, nie wspominając o nadzwyczaj rozbudowanym sektorze uciech cielesnych. Życie jest tu barwne i bardzo ciekawe. - Wszystko, co robią, robią dla własnej doraźnej przyjemności - mówi o freeterach socjolog Masahiro Yamada. - Nigdy nie musieli o nic w życiu walczyć i jeżeli dobrze układają im się stosunki z rodzicami, dalej nie muszą. Jak zauważa politolog i wykładowca akademicki Kazuhisa Kawakami, większość Japończyków poniżej 30. roku życia jest w całkowicie bierna politycznie. - Myślą głównie o zabawie, polityka ich nudzi i mierzi, nie wierzą, że cokolwiek da się zmienić, zresztą nie mają chęci niczego zmieniać - dodaje Kawakami. Czasem młodzież zachowuje się w sposób niewyobrażalny, dla osób choćby tylko nieco starszych - swobodny. Ogólnonarodową dyskusję w mediach wzbudziły ekscesy podczas styczniowych, corocznych ceremonii "wejścia w dorosłe życie". Co roku w drugi poniedziałek stycznia wszyscy, którzy w danym roku skończą 20 lat, zbierają się na oficjalnych, z zasady poważnych i sztywnych uroczystościach, by wysłuchać długich mów o obowiązkach dorosłych ludzi. Do niedawna nie do pomyślenia było jednak, by zebrana młodzież zachowywała się głośno czy nie okazywała należytego szacunku starszym. W ostatnich latach było z tym coraz gorzej, a w tym roku policja aresztowała czterech młodzieńców, którzy wywołali burdę podczas jednej z ceremonii. Jeszcze bardziej niż samo zachowanie poruszyły opinię publiczną wyjaśnienia wyrostków. - Chcieliśmy się tylko trochę zabawić - stwierdzili niewinnie. Póki się da W przeciwieństwie do swych rodziców, którzy musieli ciężko pracować, by zbudować bogactwo kraju i własnej rodziny, dzisiejsi dwudziestolatkowie od dziecka mieli wszystko podane na tacy. Wielu z nich nie chce brać udziału "w wyścigu szczurów" i nie musi, dopóki sama nie założy rodziny. Jak zauważają niektórzy socjolodzy, taka postawa młodych ludzi ma też swoje plusy - rodzi indywidualizm i kreatywność, tak potrzebne w czasach, gdy kraj potrzebuje nowych pomysłów na wyjście z najgłębszego kryzysu społeczno-gospodarczego od ponad pół wieku. Sami freeterzy, choć raczej nie czynią ze swego stylu życia ideologicznego credo, to coraz częściej czują się dumni ze swej odmienności. Czasem tylko nachodzi ich nagła myśl, że należałoby wreszcie podejść poważnie do życia, zacząć odkładać, inwestować, tworzyć coś trwałego. - Ale czy warto? - pyta sama siebie Oka. Japońska gospodarka pogrąża się w stagnacji, a społeczeństwo starzeje w zastraszającym tempie. Dzisiejsza młodzież będzie musiała w przyszłości utrzymać swą pracą coraz więcej emerytów przy wcale niewesołych perspektywach gospodarczych. Zamiast tracić młodość dla niepewnej sprawy, wielu młodych Japończyków chce się wyszumieć, póki ma ku temu sposobność. Piotr Gillert z Tokio
Odrzucając ideał pracowitego, szarego i posłusznego praktykanta w wielkiej firmie, japońskie 20-latki dążą do własnej przyjemności. W przeciwieństwie do rodziców, którzy musieli ciężko pracować, by zbudować bogactwo kraju i własnej rodziny, dzisiejsi dwudziestolatkowie od dziecka mieli wszystko podane na tacy. Wielu z nich nie chce brać udziału "w wyścigu szczurów" i nie musi, dopóki sama nie założy rodziny.
TRANSFORMACJA Z upadkiem ustroju nastąpiła destrukcja dawnych form więzi społecznej i kulturowej wspólnoty oraz zanikanie odpowiedzialności za państwo Bilans pierwszej dekady RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA ANDRZEJ KOJDER Nie sposób przewidzieć w szczegółach modelu państwa i gospodarki, jaki wyłoni się po zakończeniu transformacji. Ale na pewno Polska będzie państwem o ustabilizowanym ustroju demokratycznym, z przewagą parlamentu nad innymi organami władzy, z gospodarką rynkową i z umiarkowanym uczestnictwem obywateli w życiu politycznym, w którym dominować będą trzy, cztery partie. Transformacja, podobnie jak kryzys czy rewolucja, nie może trwać bez końca. W pewnym momencie nie tyle dobiegnie kresu, ile zacznie być widziana przez socjologów i politologów jako zjawisko zakończone, minione, przeszłe. Wątpliwości nie budzi teza, że po roku 1989 rozpoczął się nowy okres w dziejach Polski i Polaków. Zmienił się status Polski na mapie świata: przestaliśmy być prowincją imperium. Staliśmy się peryferium Europy z szansami na rychłe, pełne członkostwo w elicie państw Unii Europejskiej. Niektóre przemiany pierwszej dekady są zgodne z kierunkiem dotychczasowego rozwoju państw unijnych, i przybliżają spełnienie naszych europejskich aspiracji. Inne - wraz ze stabilizacją części struktur poprzedniego ustroju - aspiracje te wyraźnie osłabiają i opóźniają ich realizację. Przegląd przeobrażeń zacznę od wyliczenia tych dziedzin, które są dla Polski i Polaków korzystne tyleż z punktu widzenia wewnątrzkrajowego, co i międzynarodowego, przede wszystkim unijnego. - Wśród krajów postkomunistycznych Polska ma najdynamiczniej rozwijającą się gospodarkę. Od 1994 roku roczny wzrost produktu krajowego brutto wynosi około 6 procent. Przewiduje się, że wzrost ten utrzyma się na tym poziomie w najbliższych latach, co będzie m.in. powodowało zmniejszanie się bezrobocia. - W wyniku prywatyzacji i reprywatyzacji zmieniają się stosunki własnościowe. Zmniejsza się obszar własności państwowej, poszerza się natomiast sfera własności prywatnej. - Stabilizują się nowe zawody (w dziedzinie konsultingu, marketingu, bankowości, public relations itp.), różnicują się także wyraźnie wymagania stawiane pracownikom. - Wzrasta gospodarcze i społeczne znaczenie konsumpcji. Rodzaj, ilość i jakość konsumowanych dóbr jest nie tylko wskaźnikiem pozycji społecznej, lecz także służy ludziom do samookreślania się i budowania własnej tożsamości. - Tworzy się nowa elita dużych pieniędzy i dużych wpływów nie tylko w gospodarce, ale także w administracji i polityce. Pragnienia i gusty tej elity zaspokajają producenci ekskluzywnych dóbr i dostawcy specjalnych usług. Nowej elicie służy taka reklama, która nie tyle informuje o towarach wprowadzanych na rynek i ich zaletach, ile przekonuje potencjalnych konsumentów, że ten kto nie ma pewnych produktów, przestaje być człowiekiem pełnowartościowym, godnym zaufania i z przyszłością. - Sympatie polityczne i preferencje wyborcze są tylko w części uzależnione od dochodów i miejsca zajmowanego w strukturze społecznej. Elektorat większości partii politycznych nie pokrywa się z podziałami społecznymi. - Zmienia się koncepcja polskości. To, co "polskie", przestaje być kategorią etniczną, staje się polityczną. Cudzoziemcy są dla Polaków coraz bardziej swojscy. Wśród przybyszów z byłego ZSRR nie odróżnia się etnicznych Rosjan, nazywa się ich "Ruskimi", choć w rzeczywistości są to także Ukraińcy, Białorusini, Litwini lub Gruzini. Badanie Demoskopu z maja 1997 roku ujawniło, że ponad połowa Polaków (53 procent) uważa, iż ludziom prześladowanym w swoim kraju z powodów politycznych, rasowych czy religijnych, należy umożliwić zamieszkanie w Polsce. Za osiedleniem się cudzoziemców w Polsce są przede wszystkim ludzie do 29. roku życia, z wykształceniem co najmniej średnim. Pozytywny stosunek do cudzoziemców wyraźnie zwiększa się wraz z obyciem w świecie. Do zjawisk szczególnie niekorzystnych - zarówno w wymiarze wewnętrznym, jak i ze względu na reperkusje międzynarodowe - należy zaliczyć: - Powstanie licznej warstwy (podklasy) bezrobotnych i ludzi marginesu społecznego. Około 10 procent społeczeństwa dotknęła różnego typu marginalizacja. Najdotkliwiej jej skutki odczuli robotnicy wykwalifikowani, których liczba zmniejszyła się w ciągu dekady o jedną trzecią. Wprawdzie część dawnych robotników wykwalifikowanych sprywatyzowała się, ale jeszcze większa część "zmarginalizowała się". - Polska wieś nie tylko w niewielkim stopniu uczestniczy w rozwoju gospodarczym, ale jakby zastygła w dziewiętnastowiecznym kształcie. Co piąty Polak pracuje na roli, a w zachodniej Europie co dwudziesty - trzydziesty obywatel. Ponad połowa z 4 milionów gospodarstw nie ma wodociągów, 80 procent nie ma telefonów. Sprzęt rolniczy jest przestarzały, pola rozdrobnione. Tylko 50 tysięcy rolników uprawia więcej niż 5 hektarów. - Nie ukształtowała się żadna, względnie powszechna w polskim społeczeństwie hierarchia wartości. Polaków nie łączą wspólne cele kulturowe. Tylko w sytuacjach zagrożenia Polacy skłaniają się do solidarnych działań zbiorowych. - Utrwaliły się dawne układy interesów, powiązania biznesowe i finansowe oraz zależności służbowe. Niedostatek mieszkań hamuje ruchliwość społeczną - zwłaszcza w grupie inteligencji o specjalistycznych kwalifikacjach. - Polacy nie są dostatecznie wykształceni. 11 - 16 procent Polaków lokuje się w dolnym poziomie alfabetyzacji, tj. umiejętności pisania i czytania. Ludzi z wyższym wykształceniem jest w Polsce mniej niż 10 procent; w krajach Unii Europejskiej 30 procent. Wykształcenie absolwentów szkół wyższych jest coraz gorsze. Żeby osiągnąć w dziedzinie oświaty wskaźniki Unii Europejskiej, trzeba by kształcić na poziomie szkoły średniej 35 procent młodzieży. Wszystko wskazuje, że nie nastąpi to prędko. W Polsce dokonuje się "dziedziczenie" (odtwarzanie) wykształcenia, zwłaszcza w niższych kręgach społeczeństwa. W 1997 roku badania ujawniły, że 71 procent dzieci ojców z wykształceniem podstawowym uzyskuje co najwyżej wykształcenie zasadnicze zawodowe. - Brakuje klasy średniej: ludzi wolnych zawodów, menedżerów i pracowników biurowych o wysokich kwalifikacjach. To oni propagują innowacje, wprowadzają i upowszechniają nowe technologie, nowe style działania itp. W krajach Unii Europejskiej do klasy średniej należy około 36 procent społeczeństwa, w Polsce trzy-, czterokrotnie mniej. Przy dotychczasowych nakładach na edukację, znacznie poniżej 1 procentu dochodu narodowego brutto, doścignięcie zachodniej Europy w liczebności klasy średniej będzie trwało wiele lat, a przecież świat nie stoi w miejscu. - Wizerunkowi Polski nie służą zaciekłe spory o nasze przyszłe usytuowanie w strukturach międzynarodowych. Jedni chcą zachowania jak największej niezależności gospodarczej i pozostawienia całej własności w polskich rękach (choć nie bardzo wiadomo, czyje ręce są "polskie"), inni postulują jak najpełniejsze włączenie się do Wspólnot Europejskich, włącznie ze swobodnym kupowaniem polskiej własności przez cudzoziemców. Pod koniec dekady zmian ustrojowych występują w Polsce również zjawiska oceniane przez jednych pozytywnie, przez innych negatywnie, które jednak dla naszego członkostwa w Unii Europejskiej nie mają większego znaczenia. - Wyraźny wzrost rozpiętości dochodów z pracy. Jedni za tę samą pracę zarabiają bardzo dużo, inni bardzo mało. Niektóre tradycyjne zasoby finansowe Polaków, jak oszczędności dewizowe, zdewaluowały się, lecz pojawiły się nowe, na przykład odzyskane domy. Wolny rynek stworzył możliwości szybkiego zdobycia dużego kapitału - zarówno w sposób dozwolony prawem, jak i nielegalny. Wydatne poszerzenie się tzw. szarej strefy sprzyja postępującemu rozwarstwieniu majątkowemu polskiego społeczeństwa. - Specyficznym, pozafinansowym przejawem nowego rozwarstwienia jest spór o niedawną, peerelowską przeszłość. Jej obraz w publicznej dyskusji i w społecznej świadomości Polaków podlega ciągłej reinterpretacji i nie ma wyraźnych, powszechnie przypisywanych mu znamion i rysów swoistych. - Wśród odzyskanych sfer wolności poczesne miejsce zajęła cielesność i seks. Przejawem emancypacji ciała jest manifestowane prawo do swobodnego nim dysponowania. Takie jest tło - mówiąc w skrócie - ekspansji agencji towarzyskich ("towarem" są przyjemności ciała), prostytucji, pornografii, dietetyki oraz wydatne ożywienie dyskusji na temat kontroli urodzin. Jakąkolwiek przykładać by miarę do polskich przemian, politycznych, gospodarczych, moralnych i innych, nie ulega wątpliwości, że towarzyszy im osłabienie więzi społecznej, erozja poczucia kulturowej wspólnoty i zanikanie odpowiedzialności za państwo. Wyrazem więzi społecznej jest poczucie bliskości i swojskości, wspólne interesy i dążenia, identyfikowanie się ze środowiskiem i konformizm wobec norm, które w nim obowiązują. Mówiąc "my", wskazujemy na krąg ludzi, do których mamy zaufanie, czujemy się wobec nich lojalni i gotowi jesteśmy solidarnie z nimi działać. Wraz z upadkiem głównych instytucji dawnego ustroju i legitymizujących go autorytetów (nawet jeśli rachitycznych i sztucznie kreowanych) nastąpiła destrukcja dawnych form więzi społecznej, które ożywiała opozycja "my" (społeczeństwo) - "oni" (władza). Krach struktur realnego socjalizmu i szybkie, na oczach społeczeństwa, przystosowanie się nomenklatury do nowych warunków ustrojowych, wytworzyły swoistą próżnię normatywną i stan rozchwiania wartości. Miejsce osłabionego zaufania zajmuje cynizm, manipulacja zastępuje lojalność, a niewiara w powodzenie solidarnych działań owocuje obojętnością. Areną nieobyczajności, bezkarności, braku obywatelskiej odpowiedzialności staje się świat większej (państwowej) i mniejszej (samorządowej) polityki. To stamtąd płyną sygnały, że nie istnieją niezbywalne powinności, że niemal wszystko jest dozwolone, że egoizm, prywata czy kłamstwo, to pojęcia względne. To utrudnia kształtowanie się społeczeństwa obywatelskiego, upowszechnianie się postaw prospołecznych i respektu dla prawa. Mimo nasilenia się destruktywnych tendencji liczne grupy (m.in. w towarzystwa naukowe, wspólnoty religijne, ruchy ekologiczne) afirmują wartości ideowe i usiłują bezinteresownie, według społecznikowskich wzorców, angażować się w sprawy publiczne. Prawość, rzetelność, sumienność, hart ducha i odwaga cywilna dla nich nie trącą staroświecką stęchlizną i ciągle coś konkretnego znaczą. Narasta też moralny sprzeciw wobec brutalnych zbrodni, okrucieństwa i bezwzględności. Zjawisko to poświadcza twierdzenie Emila Durkheima, że "zbrodnia budzi sumienia". Nowe technologie porozumiewania się ludzi: "wspólnoty wirtualne", internetowe grupy dyskusyjne, poczta elektroniczna i sieć komputerowa, ludzi raczej łączą, niż dzielą, i pozwalają na uczuciowe identyfikowanie się z innymi. Zmiany w postawach Polaków nie wpływają w znaczniejszym stopniu na strukturę społeczną. Większość dzieci "dziedziczy" pozycję (i z reguły wykształcenie) rodziców. Dzieci rolników pozostają rolnikami, robotników - robotnikami, inteligentów - inteligentami itd. Oznacza to, że struktura społeczna pozostaje stabilna i nie otwarta na tyle, by awans społeczny był tylko sprawą osobistych zdolności i tzw. siły uczciwego przebicia się. W bilansie pierwszej dekady III Rzeczypospolitej Polskiej trudno dopatrzyć się nadwyżki osiągnięć, ale nie ma też manka. Negatywy nie przeważają nad pozytywami. Powodów do optymizmu jest chyba tyle samo co powodów do obaw, że w przyszłym stuleciu Polsce i Polakom nadal częściej będzie pod górkę niż z górki. Autor jest prof. dr. hab. w Katedrze Socjologii Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, przewodniczącym Polskiego Towarzystwa Socjologicznego i wiceprezesem Instytutu Lecha Wałęsy.
Nie sposób przewidzieć w szczegółach modelu państwa i gospodarki, jaki wyłoni się po zakończeniu transformacji. na pewno Polska będzie państwem o ustabilizowanym ustroju demokratycznym, z przewagą parlamentu nad innymi organami władzy, z gospodarką rynkową i z umiarkowanym uczestnictwem obywateli w życiu politycznym, w którym dominować będą trzy, cztery partie. po roku 1989 rozpoczął się nowy okres w dziejach Polski i Polaków. Zmienił się status Polski na mapie świata: przestaliśmy być prowincją imperium. Staliśmy się peryferium Europy z szansami na rychłe, pełne członkostwo w elicie państw Unii Europejskiej. Niektóre przemiany pierwszej dekady są zgodne z kierunkiem dotychczasowego rozwoju państw unijnych. Wśród krajów postkomunistycznych Polska ma najdynamiczniej rozwijającą się gospodarkę. roczny wzrost produktu krajowego brutto wynosi około 6 procent. Przewiduje się, że wzrost ten utrzyma się na tym poziomie w najbliższych latach, co będzie m.in. powodowało zmniejszanie się bezrobocia. W wyniku prywatyzacji i reprywatyzacji zmieniają się stosunki własnościowe. Zmniejsza się obszar własności państwowej, poszerza się natomiast sfera własności prywatnej. Stabilizują się nowe zawody, różnicują się także wyraźnie wymagania stawiane pracownikom. Wzrasta gospodarcze i społeczne znaczenie konsumpcji. Tworzy się nowa elita dużych pieniędzy i dużych wpływów nie tylko w gospodarce, ale także w administracji i polityce. Do zjawisk niekorzystnych należy zaliczyć: Powstanie licznej warstwy (podklasy) bezrobotnych i ludzi marginesu społecznego. Polska wieś tylko w niewielkim stopniu uczestniczy w rozwoju gospodarczym. Utrwaliły się dawne układy interesów, powiązania biznesowe i finansowe oraz zależności służbowe. Polacy nie są dostatecznie wykształceni. 11 - 16 procent Polaków lokuje się w dolnym poziomie alfabetyzacji. Brakuje klasy średniej. Jakąkolwiek przykładać by miarę do polskich przemian, nie ulega wątpliwości, że towarzyszy im osłabienie więzi społecznej, erozja poczucia wspólnoty i zanikanie odpowiedzialności za państwo. Wraz z upadkiem głównych instytucji dawnego ustroju i legitymizujących go autorytetów nastąpiła destrukcja dawnych form więzi społecznej. To utrudnia kształtowanie się społeczeństwa obywatelskiego, upowszechnianie się postaw prospołecznych i respektu dla prawa.
CZECZENIA - Rano zanosiliśmy okup, a wieczorem leciały na nas pociski - mówi jeden z mieszkańców miejscowości Jermołowskaja Krowa albo życie Łączność odcięta Okolice miasta Bamut: Rosjanie ostrzeliwują z moździerzy pozycje czeczeńskie (C) EPA PIOTR JENDROSZCZYK z Nazrania Żołnierze rosyjskiej armii, stacjonujący na wzgórzu w pobliżu wioski Jermołowskaja, mieli w niedzielę wspaniałą kolację. Rano dostali w prezencie od mieszkańców wioski położonej 15 km na zachód od Groznego - krowę. Właściwie nie był to prezent, ale okup. Dzięki niemu umieszczona na wzgórzach rosyjska artyleria w niedzielę milczała. Rosyjscy żołnierze zjedli już sześć krów z Jermołowskiej, kilka baranów, sporo kur i innego inwentarza. Kilka dni temu zażądali od wioski 16 tys. rubli, czyli równowartość 600 dolarów, gwarantując w zamian, że nie będą jej ostrzeliwać. Pieniądze dostali w sobotę. Zebrali je mieszkańcy, a delegacja starszyzny, z wójtem Juszą na czele, zaniosła je dowództwu rosyjskiej jednostki. Bojowników nie ma, Rosjanie atakują Pieniądze pomógł zebrać Osman Sałsajew. Rozmawiałem z nim w szpitalu w Nazraniu w Inguszetii, przed drzwiami sali, w której kona jego szwagier Szamsutin. W ubiegłą środę na podwórku jego domu w Jermołowskiej spadł pocisk artyleryjski. Odłamki utkwiły w nodze Szamsutina i miejscowy lekarz amputował ją jeszcze tego samego dnia, zalecając, aby umieścić rannego w szpitalu w Nazraniu. Przez trzy dni trwały negocjacje z rosyjskimi żołnierzami, aby pozwolili przewieść Szamsutina do Inguszetii. W końcu za tysiąc rubli ułożono go w bojowym wozie piechoty i odwieziono do granicy z Inguszetią. W szpitalu okazało się, że stan rannego jest ciężki i potrzebna jest kolejna operacja. Będzie to możliwe jednak dopiero wtedy, gdy jego stan nieco się poprawi. Pielęgniarka nie jest dobrej myśli. Szamsutin jest jedną z kilkunastu ofiar absurdalnej sytuacji, w której znalazło się 15 tysięcy mieszkańców Jermołowskiej. Jeżeli wierzyć relacjom Ajszy, żony Szamsutina, oraz jego brata Osmana, dwa tygodnie temu z miejscowości tej wycofał się pięćdziesięcioosobowy oddział bojowników Arbi Barajewa, dowódcy znanego jeszcze z poprzedniej wojny, który ma na sumieniu wiele porwań, w tym morderstwo trzech Brytyjczyków i jednego Nowozelandczyka. Ich głowy znaleziono rok temu w przydrożnym rowie. Barajew wycofał się z Jermołowskiej w chwili, gdy rosyjska armia zajęła pozycje na okolicznych wzgórzach. Zrobił to na prośbę starszyzny. Delegacja starszyzny poinformowała o tym Rosjan, zapewniając, że wieś gotowa jest podporządkować się siłom federalnym, prosząc jedynie, aby jej nie ostrzeliwano. Nic to jednak nie dało. Następnego dnia na miejscowość spadły pociski. Wtedy zaczął się targ przy pomocy krów i baranów, a ostatnio pieniędzy. - Bywało, że rano zanosiliśmy okup, a wieczorem leciały na nas pociski. Następnego dnia Rosjanie tłumaczyli nam, że ostrzelała nas inna zmiana artylerzystów i targi rozpoczynały się od nowa - twierdzi Osman. Opowiada, że w wiosce zginęło już kilkanaście osób. Bombą w uchodźców W centralnym szpitalu w Nazraniu można usłyszeć wiele tragicznych opowieści z Czeczenii. 22-letni Naim trafił tutaj 12 października z raną na szyi. Trzy dni wcześniej około południa wyszedł z domu w wiosce Burnach w północnym rejonie Czeczenii, aby dojrzeć pasących się na polu krów. Kilkaset metrów od domu został zatrzymany przez kilkunastu rosyjskich żołnierzy. Kazali mu się położyć na ziemi. Jeden z nich ugodził Naima nożem w szyję. - Ani na chwilę nie straciłem przytomności, ale nie mogłem się też ruszyć z miejsca - opowiada Naim. Przeleżał tak kilkanaście godzin, nim znaleźli go bracia. Piętro niżej na korytarzu przepełnionego szpitala leży 39-letnia Aminat. Została ranna 16 listopada w miejscowości Alchanjurt w zachodniej Czeczenii. Opiekująca się nią siostra Zara opowiada, jak to się stało. Rodzina podjęła decyzję o ewakuacji do Inguszetii kobiet i dzieci. Piętnaście osób, w tym siedmioro dzieci, usadowiło się w jednym samochodzie żiguli. Auto prowadził brat obu sióstr. W konwoju znajdowało się w sumie dziewięć samochodów. Wszyscy wywiesili kawałki białego płótna na dachach i skierowali się w kierunku granicy z Inguszetią. Ujechali zaledwie kilometr, gdy zaatakowały ich dwa samoloty seriami z karabinów maszynowych. Zara pokazuje sweter przeszyty pociskiem. - Sama nie wiem jak to się stało, że nie zostałam ranna. Nikt nie zginął, ale siedem osób jadących w samochodzie zostało rannych, w tym troje dzieci - opowiada. Po pierwszym ataku wszyscy szukali schronienia w rowie. Samoloty nadlatywały jeszcze trzykrotnie. Jedna z rakiet zniszczyła żiguli do cna. Dlaczego Rosjanie atakują cywilów? - pytanie to słyszałem dziesiątki razy w czasie rozmów z rannymi i ich rodzinami w szpitalu w Nazraniu. Zadający ją mają gotową odpowiedź. Twierdzą, że Rosjanie nie walczą z terrorystami i bandytami, ale z czeczeńskim narodem, który pragną zlikwidować fizycznie, aby zawładnąć jego ziemią. Żaden z kilkunastu moich rozmówców nie stanął w obronie Szamila Basajewa, emira Chattaba czy Arbi Barajewa. Przeciwnie: wszyscy zaliczyli ich do bandytów, którzy - jak twierdzili - współpracują z rosyjskim wywiadem. Prezydenta Asłana Maschadowa nikt nie zalicza do tej grupy, jednak wszyscy uważają, że skompromitował się, ponieważ nie był w stanie zapewnić porządku w republice. Zdesperowani ludzie wierzą, że wojnę wywołała Rosja, posługując się - jak mówią - czeczeńskimi bandytami. Są gotowi ułożyć się jakoś z Moskwą, byleby skończyły się walki. Z drugiej strony są przekonani, że od Rosjan nie spotka ich nic dobrego w przyszłości i dlatego pragną niepodległości Czeczenii. Innej jednak niż ta, którą republika uzyskała w wyniku poprzedniej wojny. Dzisiaj ludzie pragną spokoju, porządku, pracy i sprawiedliwej władzy. Łączność odcięta Bojownicy czeczeńscy przegrupowują swoje oddziały na południe od Groznego. Bronią miasta Urus-Martan. Jeśli ulegną, rosyjska armia zamknie pierścień okrążenia wokół stolicy Czeczenii. Do Urus-Martanu dotarło wczoraj 500 bojowników. Znaczy to, że miasta broni 3500 ludzi. Szacuje się, że w Groznym jest około 5000 gotowych do walki Czeczenów pod dowództwem samego Asłana Maschadowa, prezydenta republiki. Wydaje się, że Czeczeni chcą bronić Groznego do końca w nadziei, że miasto, jak w czasie poprzedniej wojny, będzie miejscem klęski armii federalnej. Mimo to minister obrony Rosji Iwan Siergiejew wyrażał nadzieję, że stolicę uda się zdobyć bez walki. Przewiduje, że dadzą rezultat negocjacje ze "starszyzną" z Groznego, która nakłoni oddziały bojowników do wycofania się z miasta. Nie wiadomo, czy można ufać słowom ministra, gdyż wczoraj dowództwo sił rosyjskich w Czeczenii wydało rozkaz przerwania wszelkiej łączności telefonicznej w republice. Według agencji ITAR-TASS, powołującej się na źródła bliskie dowództwu sił federalnych w Czeczenii, decyzja ta może oznaczać, że wkrótce rozpocznie się "ważna operacja wojskowa". P.W.R., REUTERS, DPA
Barajew wycofał się z Jermołowskiej. Zrobił to na prośbę starszyzny. Delegacja starszyzny poinformowała o tym Rosjan, zapewniając, że wieś gotowa jest podporządkować się siłom federalnym, prosząc jedynie, aby jej nie ostrzeliwano. Nic to jednak nie dało. Następnego dnia spadły pociski. Rosjanie nie walczą z terrorystami, ale z czeczeńskim narodem.
Stany Zjednoczone Bushowi brakuje do zwycięstwa charakteru, a McCainowi - poparcia republikanów Będą go błagać o wybaczenie Krzysztof Darewicz z Waszyngtonu Cała Ameryka zastanawia się teraz, czy ubiegający się o nominację prezydencką z ramienia Partii Republikańskiej George W. Bush zdołałby pokonać w listopadowych wyborach kandydata demokratów, o sprawowaniu urzędu prezydenckiego już nie wspominając. Z jego ojcem było dokładnie tak samo. Podczas kampanii prezydenckiej w 1987 roku tygodnik "Newsweek" użył w tytule artykułu o Bushu seniorze słowa "słabeusz". Wściekły Bush zadzwonił do autora tekstu i wrzeszczał: "jesteś skończony!", po czym wygrał wybory, ale na "Newsweeka" gniewał się jeszcze ponad rok. Teraz na wiecach wyborczych rywal Busha, John McCain, opowiada swój ulubiony dowcip. - Do zakładu fryzjerskiego przychodzi kandydat na prezydenta. "Jestem kandydatem na prezydenta" - mówi nie okazującym mu większego zainteresowania fryzjerom, którzy odpowiadają: "Wiemy, wiemy, właśnie przed chwilą śmialiśmy się z tego do rozpuku". McCain narzuca taktykę Chciałem zadać Bushowi juniorowi pytanie, kim byłby dziś, gdyby nie nazwisko. Staliśmy pod tanią knajpą "Wiejska szynka u Toma". W ortalionowej sportowej kurteczce, ze swoim ironicznym uśmieszkiem i wąskimi szparkami oczu wyglądał jak cwaniaczek z bazaru, ktoś, na kogo nie zwróciłbyś uwagi na ulicy, chyba że nadepnąłby ci na nogę. Pytania jednak zadać nie zdążyłem. Pod knajpę podjechała nagle wywrotka z kierowcą przebranym za prosiaka. Z wywrotki poleciała na ulicę kupa nawozu. Policja rzuciła się na "prosiaka", działacza organizacji przeciwnej zabijaniu zwierząt, a dziennikarze otoczyli Busha. - Gubernatorze! - wołali jeden przez drugiego. - Czy jest pan za wegetarianizmem? - Właśnie przed chwilą zjadłem na śniadanie bekon. - Ale czy jest pan przeciw zabijaniu zwierząt? - Jeśli już za czymś jestem, to za naleśnikami. Zdenerwowani zajściem z "prosiakiem" goryle eskortowali Busha do samochodu. - McCain dużo mówi, ale tak naprawdę nic nie zdziałał - tłumaczyła mi tymczasem Karen Hughes, odpowiedzialna w sztabie Busha za kontakty z prasą. - A Bush ma na swym koncie mnóstwo osiągnięć, on wie, co trzeba robić. To Karen wymyśliła, w drodze do fryzjera, nowy slogan wyborczy Busha: "reformator z wynikami", bo po jego sromotnej porażce z McCainem w stanie New Hampshire "współczujący konserwatysta" brzmiało jak "słabeusz". Niektórzy ciągle wierzą, że tylko podyktowana poczynaniami McCaina taktyka zmusza Busha do ciągłego odchodzenia od głównej strategii - zrywania ze skrajnym konserwatyzmem w stylu Newta Gingricha oraz pozyskiwania republikańskiego centrum i niezależnych. - Jeśli Bush wygra walkę z McCainem, to powrót do tej strategii będzie dla niego stosunkowo łatwy. On ma zupełnie inny charakter niż ten, który kreują dotąd media - twierdzi Ed Goeas, zajmujący się przeprowadzaniem sondaży opinii publicznej dla Partii Republikańskiej. Czy Bush jest wielbłądem Ale wielu republikanów dochodzi do odmiennego wniosku. Dla nich każde posunięcie Busha to kolejny błąd. Rezygnacja z udziału w debacie telewizyjnej przed prawyborami w New Hampshire. Fatalny wywiad, w którym Bush nie potrafił podać nazwisk kilku zagranicznych przywódców. Brak zdecydowanego stanowiska w sprawie flagi konfederackiej, która powiewa nad kongresem stanu Karolina Południowa i jest źródłem narastającego konfliktu między Murzynami a republikańskimi konserwatystami. Czy wreszcie wystąpienie Busha w Karolinie Południowej na Uniwersytecie Boba Jonesa, gdzie Kościół katolicki nazywa się "sektą", papieża "szatanem", a białym studentom zabrania się kontaktów z czarnoskórymi. - Bush wpadł w pułapkę własnego niezdecydowania. Pozwolił, by McCain narzucił własną koncepcję reformy i nowej Partii Republikańskiej. W ten sposób Bush sam ograniczył sobie pole manewru i musiał pójść tam, gdzie nie chciał, czyli na prawo - uważa William J. Benett, doradca Busha. Toteż przez ostatnich kilka dni Bush zajmuje się tłumaczeniem, że nie jest wielbłądem. - Nie zgadzam się z poglądami głoszonymi na Uniwersytecie Boba Jonesa. Nie jestem przeciwko katolikom, nie popieram segragacji rasowej. Tymczasem prawybory w Karolinie Południowej, które Bush wygrał, zostały uznane za "najbrudniejsze" w historii rozgrywek politycznych na amerykańskiej scenie. Radykalni sympatycy Busha wykonali setki tysięcy telefonów oraz rozesłali setki tysięcy kartek pocztowych do wyborców. Wyleli też na McCaina wiadra pomyj - twierdzili, że jest skorumpowany, psychicznie niezrównoważony, a do tego komunista, bezbożnik i dyktator. Nie zapomniano też przypomnieć o przedmałżeńskim romansie McCaina ze striptizerką, a jego obecnej żonie, Cindy, przypisano uzależnienie od leków uspokajających, co jakoby skłoniło ją nawet do kradzieży tych środków ze szpitala. Gubernator w mundurze W sztabie McCaina wisi "trumienny" portret Lee Atwatera, jednego z najbardziej kontrowersyjnych strategów politycznych, który doradzał Bushowi seniorowi i Ronaldowi Reaganowi, aby bezlitośnie obrzucali błotem rywali wyborczych. - Na łożu śmierci Atwater prosił ofiary swych bezceremonialnych ataków o przebaczenie. Dlatego powiesiliśmy tu jego portret - tłumaczy Drew, wolontariusz. Drew wyszedł z wojska i miał zostać policjantem, ale zafascynowała go postać McCaina, więc zgłosił się na ochotnika do jego sztabu. - To jest prawdziwa szkoła polityki. Zobaczysz, jak John wygra, oni też będą go błagać o wybaczenie. - Bush jest zdesperowany - włącza się do rozmowy Jack, który wziął zwolnienie z pracy i też ochotniczo pomaga w sztabie McCaina. - Te wszystkie chwyty poniżej pasa to jeszcze nic, ale zobacz, jak on się teraz stara upodobnić do Johna. McCain ma autobus "szczerej rozmowy", którym jeździ z wiecu na wiec i całe godziny rozmawia z dziennikarzami. Bush, który do niedawna latał samolotem, przesiadł się do autobusu nazwanego "ekspresem zwycięstwa" i też zaczął kokietować przedstawicieli mediów. McCain pojawia się na wiecach w otoczeniu weteranów wojny wietnamskiej. Nic trudnego, do Busha też dołączyło grono wiernych mu byłych jeńców wojennych. Na wszystkich materiałach propagandowych widnieje zdjęcie młodego McCaina w mundurze lotniczym. Jaki problem, przecież Bush też ma, przysługujący mu z urzędu, mundur lotnictwa Gwardii Narodowej stanu Teksas. Do wyborców w Virginii rozesłano już tysiące broszurek ze zdjęciem umundurowanego gubernatora. Karykaturzysta zaraz to podchwycił. Na rysunku Bush mówi do oglądających go w telewizji wyborców: "Byłem więźniem wojennym w teksańskim lotnictwie Gwardii Narodowej". - Jestem prawdziwym reformatorem - zapewnia McCain. - To ja jestem prawdziwym reformatorem - przekonuje Bush. - Jestem jak Luke Skywalker z "Gwiezdnych wojen"! - woła McCain, wymachując na wiecach zabawką "mieczem świetlnym" rycerzy Jedi. - W tym niebezpiecznym świecie potrzebujemy ostrego miecza - ripostuje Bush. Muzułmanie wybierają papieża W przeciwieństwie do otoczonego tłumem doradców Busha McCain nie ma zorganizowanego sztabu politycznego. - On słucha wszystkich i nikogo, przede wszystkim jednak swojej intuicji. Tu wszystko dzieje się ad hoc, strategia kształtuje się w wyniku doraźnych luźnych dyskusji - mówi Mark Salter, który zapewnia, że tylko "formalnie" kieruje ludźmi pracującymi dla McCaina. W jego biurach wyborczych pozornie panuje kompletny rozgardiasz. Fruwają papiery, kłębią się tłumy ochotników - odwrotnie niż u Busha. A jednak wszystko jest zrobione na czas. Zresztą, dopóki ta kampania jest konfrontacją charakterów, a nie zbliżonych do siebie programów, na niewiele zdają się sztaby doradców bezbarwnego Busha w starciu z McCainem - człowiekiem orkiestrą. - Jaki tam ze mnie bohater. Po prostu przechwyciłem swym samolotem wietnamską rakietę - żartuje na spotkaniach z wyborcami McCain, którego samolot zestrzelili Wietnamczycy, co skończyło się dla niego ponad pięcioma latami w niewoli. - Kiedyś pewnie nakręcą o mnie film. Tylko kto miałby mnie zagrać? Ja wolałbym, żeby Tom Cruise. A moje dzieci, żeby komik Danny de Vitto. McCain - bohater jak z filmu, ulubieniec mediów, idol młodzieży - obiecuje "zwrócić ludziom władzę" i rozbić "układy" w Waszyngtonie. Zapowiada też reformę systemu finansowania kampanii wyborczych, żeby wielkie korporacje nie mogły za pomocą wielkich pieniędzy uzależniać od siebie polityków. Urzędowi prezydenckiemu chce przywrócić "godność i wiarygodność", a do tego deklaruje, że jest przeciwny całkowitemu zakazowi aborcji. Pasuje to jak ulał demokratom, liberałom i całemu elektoratowi środka. Dlatego we wszystkich dotychczasowych prawyborach, w których ordynacja umożliwiała głosowanie takim wyborcom na republikanina, wygrywał McCain. To trochę tak, jakby muzułmanie wybierali papieża. Ale co dalej? Korzysta Al Gore Dopóki nierepublikański elektorat faworyzował McCaina, mało kto zastanawiał się, jaki naprawdę jest ów "autentyczny" kandydat, który przez czternaście lat zasiadania w Senacie zawsze głosował przeciwko aborcji i ograniczeniu dostępu do broni palnej. Który głosował przeciwko stworzeniu funduszu na poprawę opieki zdrowotnej dla dzieci i za zakazem wpuszczania do USA osób zakażonych wirusem HIV. Który głosował przeciw zakazowi dyskryminacji pracowników z powodu ich orientacji seksualnej i przeciw zwiększeniu wydatków na ochronę środowiska. Który raz twierdzi, że flaga konfederatów to "symbol rasizmu", a kiedy indziej, że to "symbol tradycji historycznej". Który nigdy dokładnie nie wyjaśnił, jakie "układy" chciałby rzeczywiście rozbić i który bez oporów przyjmuje dotacje od wielkich korporacji. Bush, który dotychczas zdobył dwa razy więcej republikańskich głosów niż McCain, twierdzi, że jego rywal "igra z katastrofą polityczną". Bo prawybory w kolejnych stanach przeważnie będą już ograniczone do elektoratu republikańskiego. A poza tym, przekonują zwolennicy Busha, demokraci i wyborcy niezależni z pewnością odwrócą się od republikańskiego kandydata podczas listopadowych wyborów prezydenckich i będą głosowali na bliższego im polityka demokratycznego. Kto więc dostanie nominację prezydencką Partii Republikańskiej? Czy republikanie postawią na efektownego, ale nieprzewidywalnego McCaina, czy też wybiorą bezbarwnego, ale próbującego niczym zaskoczyć Busha? Każdy kto mówi, że zna odpowiedź na te pytania, po prostu kłamie. A im dłużej nie ma na nie odpowiedzi, tym szerszy uśmiech kwitnie na twarzy Ala Gore'a. Bo czyż nie uczy stare przysłowie, że gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta.
Cała Ameryka zastanawia się teraz, czy ubiegający się o nominację prezydencką z ramienia Partii Republikańskiej George W. Bush zdołałby pokonać w listopadowych wyborach kandydata demokratów, o sprawowaniu urzędu prezydenckiego już nie wspominając.Niektórzy ciągle wierzą, że tylko podyktowana poczynaniami McCaina taktyka zmusza Busha do ciągłego odchodzenia od głównej strategii - zrywania ze skrajnym konserwatyzmem oraz pozyskiwania republikańskiego centrum i niezależnych.Ale wielu republikanów dochodzi do odmiennego wniosku. Dla nich każde posunięcie Busha to kolejny błąd. W przeciwieństwie do otoczonego tłumem doradców Busha McCain nie ma zorganizowanego sztabu politycznego. Zresztą, dopóki ta kampania jest konfrontacją charakterów, a nie zbliżonych do siebie programów, na niewiele zdają się sztaby doradców bezbarwnego Busha w starciu z McCainem - człowiekiem orkiestrą.Bush, który dotychczas zdobył dwa razy więcej republikańskich głosów niż McCain, twierdzi, że jego rywal "igra z katastrofą polityczną". Bo prawybory w kolejnych stanach przeważnie będą już ograniczone do elektoratu republikańskiego.Kto więc dostanie nominację prezydencką Partii Republikańskiej?
Tak liczne występowanie inskrypcji pielgrzymich w budowli sakralnej jest zjawiskiem niespotykanym we wschodnim chrześcijaństwie Tajemnica królów nubijskich Apostołowie: Piotr (z prawej) i Jan (z lewej) FOT.(c) BOGDAN ŻURAWSKI KRZYSZTOF KOWALSKI Pustynia nieopodal Banganarti nad Nilem, między III i IV kataraktą. Archeologiczny wykop sięga siedmiu i pół metra. Robotnicy czują się w nim nieswojo, dlatego co pół godziny schodzi na jego dno archeolog, aby dodawać im ducha. Teraz stoi tam dr Bogdan Żurawski, właśnie przed chwilą dokonał odkrycia - ma przed sobą nietkniętą przez rabusiów kaplicę-kryptę grobową pokrytą średniowiecznymi malowidłami ściennymi i napisami sporządzonymi czarnym tuszem. Na zamurowanym wejściu trzy krzyże świadczą o trzech pochowanych w środku zmarłych. To trzej królowie. Ale nie Kacper, Melchior i Baltazar. Ci tutaj żyli około tysiąca lat później. W bliźniaczych kryptach spoczywa dwudziestu monarchów. Tak sądzą archeolodzy, bo tylu przedstawiają portrety wewnątrz kościoła wzniesionego nad podziemiami. Kościół o wymiarach 25 x 25 m odkryli Polacy w ubiegłym roku, krypty grobowe - w połowie marca. Zawierają groby chrześcijańskich władców Nubii. Korzenie Starożytni Egipcjanie nazywali tę krainę Kusz; Grecy - Etiopią, Rzymianie - Nubią. Leży ona nad Nilem, między I a IV kataraktą, Asuanem a Chartumem, na obszarze współczesnego Egiptu i Sudanu. Kto dotarł do nilowej wyspy Elefantyna w Egipcie (zachęcają do tego biura podróży), ten już postawił nogę w historycznej Nubii. Encyklopedie sprzed pierwszej wojny określają jej terytorium na blisko 800 tys. km kw., zaś ludność na około miliona. Jeszcze na początku XX wieku dominowały tam plemiona Kenusi i Mahassi, lecz dziś stosunki antropologiczne są dużo bardziej skomplikowane i nierozpoznane. Na tym terytorium od epoki kamienia ścierały się wpływy egipskie i afrykańskie. Tędy przebiegał od niepamiętnych czasów szlak handlowy między Morzem Śródziemnym a wnętrzem i południem kontynentu. Z Nubii i przez Nubię płynęło do Egiptu złoto, potem żelazo, a przez cały czas niewolnicy. Właśnie w Nubii, na zapleczu państwa faraonów, wykształciło się w I tysiącleciu p.n.e. państwo Kusz. Przedmioty odkopane w jego dwóch stolicach - starszej Napata i młodszej Meroe - zdobią wszystkie podręczniki sztuki starożytnej. Burzliwe były relacje między Nubią a potężnym sąsiadem z północy. Wzajemne najazdy powtarzały się regularnie. Wprawdzie Egipt dominował kulturowo i gospodarczo, ale militarna siła Nubii, zwłaszcza jej jazda, były nieustannym zagrożeniem. Ostatecznie Nubia uległa podbojowi faraonów XVIII dynastii (1570 - 1345 p.n.e.). Z kolei za rządów słabej dynastii XX (1200 - 1085 p.n.e.) odzyskała niepodległość i właśnie wtedy powstało państwo Kusz. Jego potęga rosła, aż doszło do tego, że - na krótko - zawładnęło Egiptem. XXV dynastia egipska (715 - 663 p.n.e.) nazywana jest nubijską, ponieważ na egipskim tronie zasiadali czarni faraonowie z głębi afrykańskiego lądu. Gdy Rzym zawładnął Egiptem, nie sięgnął już królestwa Kusz. Wiodło ono niezależny politycznie żywot, wchodziło w układy z imperium. Właśnie wtedy, w III wieku n.e., w państwie pojawiły się plemiona Nuba - to od nich wywodzi się nazwa Nubia. Krzyż Około 350 roku n.e. król Ezana władający państwem Aksum (tereny dzisiejszej Etiopii, miasto o tej nazwie istnieje do dziś) podporządkował sobie część Nubii. Królestwo Aksum było już schrystianizowane, toteż od tej pory nowa religia zaczyna przenikać na obszary, na których czczono wcześniej bóstwa egipskie, greckie, rzymskie i oczywiście rdzenne afrykańskie. Nubii nikt nie ochrzcił jak choćby Polski, ona sama z wolna nasączała się tą wiarą. Jakie było to najstarsze nubijskie chrześcijaństwo? -Takie jak gdzie indziej w owym czasie - stwierdza dr Tomasz Waliszewski z Instytutu Archeologii Uniwersytetu Warszawskiego. - Dopiero Paweł poniósł je "pomiędzy pogany", czyli poza Palestynę, do społeczności nieżydowskich. Ten "exodus" spowodował, że w pierwszych wiekach nowej ery powstała prawdziwa mozaika Kościołów, istny perski dywan: ortodoksi, prawosławni, grekokatolicy, koptowie, monofizyci, jakobici, melkici, maronici, Kościoły z rodowodem bizantyjskim, syryjskim, etiopskim, natchnieni mnisi reformatorzy zakładający nowe wspólnoty, odłamy wiernych naśladujących anachoretów... Wiele z tych nurtów docierało oczywiście do Nubii, lecz najsilniejsze źródło nubijskiego chrześcijaństwa biło w egipskiej Aleksandrii. Za panowania Justyniana I aleksandryjski kapłan Julian zaszczepił w Nubii monofizytyzm. Teodozjusz, monofizycki patriarcha aleksandryjski, wyświęcił Longina na biskupa Nubii. Toteż naturalną koleją rzeczy Nubijczycy pozostawali pod wpływem aleksandryjskich monofizytów, zaś ci byli związani z chrześcijaństwem koptyjskim. Kim byli Koptowie? "Chrześcijańskimi potomkami starożytnych Egipcjan" - jak obrazowo określa ich prof. Lech Krzyżaniak - zarówno pod względem metrykalnym, jak i wyznaniowym. Swoją tradycję i wiarę w dogmaty czerpali znad Nilu. Tak było. W łonie chrześcijaństwa koptyjskiego, w Aleksandrii wyodrębnił się nurt uznający tylko jedną, czyli boską naturę Chrystusa, odrzucający Jego naturę ludzką. Sobór w Chalcedonie potępił w 451 roku monofizytyzm. Od tamtej pory Koptowie stanowią w chrześcijaństwie odrębną grupę. Wiele wskazuje, że właśnie takie było chrześcijaństwo w Nubii. Prawdopodobnie kościół w Banganarti był pod wezwaniem Archanioła Rafała FOT. (c) BOGDAN ŻURAWSKI Polityka W drugiej połowie IV wieku n.e. na gruzach królestwa Kusz powstało państwo Nobadów, związane z tajemniczą populacją nazywaną przez archeologów "X". Jego dzieje dalekie są od poznania. W każdym razie, w VI wieku jego chrystianizacja była daleko zaawansowana. Tak daleko, że w 564 roku zostało to potwierdzone oficjalnie. Państwo Nobadów nie było monolitem, w jego obrębie zawiązały się chrześcijańskie państewka - Mukurra, Meris, Alwa, zresztą zwalczające się wzajemnie. Te waśnie nie przeszkadzały jednak istnieniu kultu. Przeciwnie, rozkwita on od VI wieku, powstają liczne kościoły, klasztory. I właśnie wtedy następuje coś, co wedle dzisiejszych pojęć powinno podciąć nubijskie chrześcijaństwo: arabskie podboje. 0koło 650 roku Arabowie zaczynają najazdy na Nubię. Odtąd, jak niegdyś chrześcijaństwo, tak teraz islam zaczyna z wolna sączyć się do tej krainy. Lecz bez przemocy, bez nawracania mieczem, w ramach chrześcijańskiej państwowości. Dziwne, a jednak tam i wtedy było to możliwe. W Nubii, krainie obleganej przez żywioł muzułmański, dominowali wciąż chrześcijanie. Czuli się na tyle bezpiecznie, byli na tyle zamożni, że wznosili budowle związane z kultem. Islam miał zwyciężyć dopiero w XIV wieku. Dopiero w 1350 roku chrześcijański król Nubii miał przejść na wiarę Proroka. Ale do tego czasu w najlepsze budowano kościoły. Właśnie jedną z takich świątyń, o której nubiolodzy dotychczas nie wiedzieli nic, odkopali w ubiegłym roku polscy archeolodzy w Banganarti; a w marcu tego roku - natrafili pod nim na królewskie grobowce: - Jest to niezwykłe odkrycie, gdyż w żadnym ze znanych kościołów nubijskich nie zachowało się aż tyle przedstawień władców, nie mówiąc już o ich grobowcach. Świadczy to zarówno o randze tego miejsca, jak i zamożności jego fundatorów - podkreśla Magdalena Łaptaś z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, naoczny świadek tegorocznego odkrycia. Pielgrzymi Doktor Bogdan Żurawski: "Nie ulega dla mnie wątpliwości, że odkryliśmy kaplice pośmiertnego kultu królewskiego. Zostały wzniesione najpóźniej w VII wieku, a więc w okresie formowania się chrześcijańskiej państwowości nubijskiej. Tym bardziej że w dwóch przypadkach portretom towarzyszyły kommemoratywne inskrypcje dedykacyjne. Trzeba bowiem wiedzieć, że władca Nubii był jednocześnie zwierzchnikiem nubijskiego Kościoła, właścicielem całej ziemi w królestwie i jedyną osobą spoza kleru mającą prawo wstępu do sanktuarium kościoła". Toteż nic dziwnego, że w tym obiekcie sakralnym, z kaplicami i grobami władców, uprawiano ich pośmiertny kult i że był on najpopularniejszym w Nubii miejscem pielgrzymek. Ze względu na relikwie kościół został otoczony murem obronnym. Liczba inskrypcji pozostawionych w kaplicach przez pątników przyprawia o zawrót głowy. Co jakiś czas starsze napisy pokrywano cienką zaprawą, aby uczynić miejsce dla nowych. Doktor Adam Łajtar, epigrafik pracujący w tym roku na wykopaliskach z archeologami, opowiada o napisach: "Ściany kościoła w Banganarti pokrywają oprócz malowideł także bardzo liczne inskrypcje wydrapane w tynku lub rzadziej malowane czarną farbą jako pamiątki wizyt składanych przez różne osoby świeckie i duchowne. W dotychczas odsłoniętej partii budowli można się doliczyć około 200 inskrypcji, przy czym w niektórych miejscach, na przykład na filarach przy wejściu do apsyd, napisy przylegają szczelnie do siebie, a nawet zachodzą jeden na drugi, tworząc prawdziwy gąszcz. Tak liczne występowanie inskrypcji pielgrzymich w budowli sakralnej jest zjawiskiem niespotykanym nie tylko w Nubii, lecz i na skalę całego wschodniego chrześcijaństwa. Inskrypcje zredagowane są bądź po grecku, bądź po staronubijsku albo też są mieszaniną elementów zapożyczonych z obu tych języków. Typowy napis zbudowany jest według schematu: »Ja, taki a taki, napisałem«. Oprócz tego występują inwokacje i krótkie modlitwy wykorzystujące cytaty z Pisma Świętego". Fenomen Banganarti w konstelacji afrykańskiej architektury chrześcijańskiej jest zjawiskiem zupełnie wyjątkowym. Źródła siły przyciągania rzesz pielgrzymów należy upatrywać w afrykańskiej instytucji świętego królestwa, w którym władca jest obdarzony licznymi przywilejami zarezerwowanymi dla wyższego kleru. Instytucja świętego królestwa nubijskiego wzorowana jest na modelu bizantyjskim, w którym cesarz przedstawiony w aureoli świętego uważany jest za osobę świętą. Królowie Nubii cieszyli się podobnym prestiżem. Dlatego miejsce składania ich zwłok w Banganarti było tak ważnym punktem dla pątników. Zresztą zwyczaj pielgrzymowania do grobów świętych pozostał do dziś silnym elementem duchowego pejzażu Sudanu, z tym że rolę chrześcijańskich władców przejęli wyznawcy proroka. W XVI wieku w Nubii powstał Sułtanat Sennar, podbity w 1821 r. przez paszę Egiptu Muhammeda Alego. Tę konfigurację zniszczył Mahdi, odrywając znaczną część Nubii w 1883 r. Dziś krainą tą władają: Egipt, Sudan i islam - patrząc życzliwie i aktywnie wspomagając poczynania archeologów wydobywających spod piasku chrześcijańską przeszłość i zapomniane przez wieki imiona królów pochowanych w Banganarti. -
Pustynia nad Nilem. Archeologiczny wykop. dr Żurawski ma przed sobą kaplicę-kryptę grobową. nazywali tę krainę Kusz. Leży nad Nilem. Około 350 roku n.e. król Aksum podporządkował sobie część Nubii. Królestwo Aksum było schrystianizowane, nowa religia zaczyna przenikać. w 1350 roku król Nubii miał przejść na wiarę Proroka. do tego czasu budowano kościoły. jedną z takich świątyń odkopali polscy archeolodzy; natrafili na grobowce. władca Nubii był zwierzchnikiem Kościoła. w obiekcie uprawiano ich pośmiertny kult i był on miejscem pielgrzymek.
PRAWA TELEWIZYJNE Polsat nową siłą w sportowych przekazach Teoria gwizdka RYS. JANUSZ MAYK-MAJEWSKI Zakupienie przez Polsat praw do transmisji piłkarskich mistrzostw świata w 2002 roku (Japonia i Korea Płd.) oznacza kolejną porażkę TVP. Jest też zagrożeniem dla stacji komercyjnych, takich jak Wizja TV czy Canal Plus, bo oznacza, że Polsat stanie się nową siłą w przekazach sportowych. Tym bardziej że piłkarskie mistrzostwa świata w 2006 r. niemiecka grupa Leona Kircha też najprawdopodobniej sprzeda Polsatowi. Z nieoficjalnych informacji wynika, że suma, jaką zaoferował Polsat za prawa do transmisji piłkarskich mistrzostw świata 2002, znacznie przewyższała ofertę TVP. Zarząd telewizji publicznej zdecydował, że nie będzie się licytował z Polsatem, bo "poziom sumy", jak to określił jeden z pracowników TVP, z góry wykluczał takie działanie. "Oni po prostu mają więcej pieniędzy" - dodał, nie chcąc zajmować oficjalnego stanowiska w tej sprawie. Piotr Nurowski z Rady Nadzorczej Polsatu nie chce mówić o stronie finansowej całego przedsięwzięcia. "Mogę tylko powiedzieć - stwierdził w rozmowie z »Rz« - że suma zakupu nie była niższa od 20 mln dolarów." Oprócz praw do transmisji MŚ 2002 stacja ta kupiła w pakiecie mistrzostwa świata juniorów w Nowej Zelandii (z udziałem reprezentacji Polski), losowanie eliminacji i finałów MŚ 2002, MŚ U-20 w 2000 roku, MŚ U-17 w 2001 roku, Puchar Konfederacji 2001, mecze Juventusu Turyn (1999 - 2000) i magazyn FIFA TV (2000 - 2002). Będzie też w Polsacie sporo dobrego tenisa (Wimbledon 2000 i 2001, ATP Super 9 w latach 2000 - 2002, Finał ATP Tour 2000 - 2002. Oczywiście dochodzi do tego jeszcze Liga Mistrzów (2000 - 2003) zakupiona przez Polsat wcześniej. To nie wszystko Telewizja Zygmunta Solorza atakuje dalej. "Jesteśmy na etapie finalizacji zakupu praw do transmisji meczów reprezentacji Polski w eliminacjach piłkarskich mistrzostwach świata 2002 roku - powiedział Piotr Nurowski. - Mecze Polaków w Polsce chcemy pokazywać na żywo, natomiast spotkania wyjazdowe sprzedamy stacjom komercyjnym, by obniżyć koszty. Obowiązywać będzie tzw. teoria gwizdka. Retransmisje rozpoczynać będziemy bezpośrednio po gwizdku sędziowskim kończącym spotkanie w stacji komercyjnej" - twierdzi Piotr Nurowski. Zapytany przez "Rz", jak Polsat zamierza rozwiązać problem obsługi tak potężnej machiny sportowej, powiedział: "Nie zamierzamy korzystać z gwiazd telewizji publicznej. Skorzystamy z dziennikarzy radiowych i prasowych. Zajmie się tym zastępca dyrektora programowego naszej stacji, Marian Kmita". To jeszcze nie koniec ekspansji Polsatu. Z dobrze poinformowanych źródeł wiemy, że prawa do transmisji piłkarskich mistrzostw świata w 2006 roku, które niemiecka grupa Leona Kircha kupiła od FIFA za miliard dolarów, też zostaną sprzedane Polsatowi. Jaka będzie odpowiedź TVP, trudno przewidzieć. "Moim zdaniem - mówi Piotr Nurowski - powinna ona w większym stopniu wypełniać swą funkcję publiczną. To TVP, a nie my, powinna transmitować mecze polskich juniorów, którzy grają w Nowej Zelandii w mistrzostwach świata." W telewizjach komercyjnych sportowa ekspansja Polsatu specjalnie nikogo nie dziwi. "Nie wykluczamy współpracy z tą stacją. Nie ulega jednak wątpliwości, że na sportowym rynku pojawiła się nowa siła i bardzo poważny konkurent. Polsat jest popularny, ma duży zasięg i pieniądze. Pytanie tylko, jaką nada jakość programom przez siebie serwowanym" - powiedział dyrektor ds. sportu w Canal Plus, Janusz Basałaj, który jednocześnie potwierdził, że Canal Plus nie brał udziału w przetargu na zakup praw do transmisji piłkarskich mistrzostw świata 2002. Władysław Puchalski z Wizji TV nie przecenia sukcesu Polsatu: "Zakup praw do transmisji piłkarskich mistrzostw świata 2002 na razie jest śmiałą inwestycją. Te prawa mogą zyskać na wartości, mogą też stracić. Wszystko zależy od tego, czy na MŚ w 2002 zagrają polscy piłkarze." Futbolowa siła przyciągania Z wykonanych po ostatnich mistrzostwach świata we Francji badań telemetrycznych OBOP wynika, że siła przyciągania piłki na światowym poziomie jest w Polsce ogromna. Mecze w fazie finałowej oglądało prawie 30 procent polskiej widowni, chociaż było to tylko smakowanie piękna futbolu, bez uniesień patriotycznych. Mondial 1998 pokazała Polakom telewizja publiczna. Tylko początek nie był obiecujący, pierwsze mecze eliminacji miały nieco ponad 2 procent widowni. Im bliżej finału, tym szybciej krzywe oglądalności wspinały się do góry. Oto przykłady: mecz Brazylia - Holandia zaczęło oglądać 26 procent Polaków, w drugiej połowie wskaźnik ten wzrósł do 28 procent. OBOP zbadał wówczas dokładnie, że 38 proc. mężczyzn powyżej szesnastego roku życia oglądało pierwszą połowę tego meczu, ale gdyby policzyć wszystkich panów, którzy włączyli wówczas telewizory (choćby na krótko), to byłoby ich 75 proc. Druga połowa meczu Francja - Chorwacja przyciągnęła jeszcze więcej widzów (29 procent). Jego pierwszą część obejrzało 34 procent dorosłych mężczyzn, drugą - 41 procent. Włączyło telewizory prawie 90 proc. mężczyzn. Podobne wskaźniki osiągają tylko największe wydarzenia polityczne, a nie ma wątpliwości, że ewentualny awans drużyny polskiej do finałów mistrzostw świata 2002 roku oznaczałby powiększenie widowni. Prawie we wszystkich krajach, których reprezentacje grały na francuskich stadionach, bito rekordy oglądalności telewizyjnej. W kraju gospodarza mistrzostw mecz półfinałowy Francja - Chorwacja obejrzało ponad 17 mln obywateli, w tym połowa kobiet. Szczyt oglądalności przypadł na koniec meczu, gdy prawie 24 mln telewidzów przełączyło się na transmisję ze Stade de France. Finał Francja - Brazylia widziało ponad 10 mln kobiet i znów była to niemal połowa wszystkich (20,5 mln) telewidzów oglądających transmisję w FT1. France Télécom, oficjalny operator łączności i obrazu mistrzostw, który przesłał 60 tys. godzin transmisji dla 350 sieci telewizyjnych na świecie, zarobił 120 mln franków. Stawki za telewizyjne spoty reklamowe wzrosły ze średniego poziomu 700 tys. franków do 1,5 mln w meczu Francji z Brazylią. Oceniono, że spotkanie to obejrzało ponad 2 mld ludzi na świecie. Ostatni mecz Anglików z Argentyną oglądało na Wyspach ponad 26 mln telewidzów. Podczas spotkania Danii z Brazylią przed telewizorami zgromadziło się 2,8 miliona obywateli Danii (kraj ten liczy 5,2 mln mieszkańców). Kiedy Duńczycy walczyli w 1992 roku o mistrzostwo Europy, finałowy mecz z Niemcami zobaczyło 2,736 miliona rodaków, a półfinał z Holandią 2,776 mln. Gdy grała Japonia z Chorwacją, w telewizory wpatrywało się ponad 9 milionów mieszkańców Tokio (60,9 proc. mieszkańców) i była to największa frekwencja telewizyjna od 30 lat. Cztery głosy w sprawie Robert Kwiatkowski, prezes Zarządu TVP S.A., jest realistą: "Oczywiście nie cieszę się. Bardziej niż ktokolwiek inny mamy związane ręce w zakresie wydatków. Padają różne liczby. Przyjmijmy dolną granicę. Załóżmy, że Polsat zapłacił za prawa do mistrzostw 20 mln dolarów. Dla porównania podam, że Festiwal Filmów Fabularnych w Gdyni kosztował nas 6 mln dolarów. TVP w trzech czwartych finansuje polską produkcję filmową. Co to oznacza? To znaczy, że te półtora miesiąca festiwalu piłkarskiego to ponad trzy lata produkcji filmowej w Polsce. A przecież w ramach misji telewizji publicznej musimy wspierać film, teatr, w ogóle kulturę. Takie zadania nakłada na nas prawo. Czy stracimy przez to widzów? Nie sądzę. Z własnego doświadczenia wiemy, że transmisje na żywo o drugiej czy czwartej w nocy nie mają dużej oglądalności. Retransmisje to już nie to. Rzecz jasna chciałoby się to mieć. Ale chciałoby się mieć, być może, program kosmiczny. Nie stać nas na to. Współczesny sport, w swojej widowiskowej części, to element potężnego show-biznesu. Nie ma wiele wspólnego z misją telewizji publicznej. W sumie lepiej się stało, że prawa do mundialu kupił Polsat, a nie któraś ze stacji kodowanych. W końcu jest to telewizja ogólnie dostępna. Zrozumiałe, że sprawie towarzyszą wielkie emocje, bo było, a nie ma. No cóż, mamy rynek ze wszystkimi tego konsekwencjami." Jacek Wszoła, mistrz olimpijski w skoku wzwyż, wskazuje także na inne przyczyny porażki TVP: "Polsat teraz to taka sama telewizja jak publiczna. Mam na myśli szeroką dostępność, zasięg ogólnopolski. Toteż nie robiłbym dramatu z tego, że TVP straciła prawa do piłkarskich mistrzostw świata, a nabył je Polsat. Kibic na tym nie straci. Będzie sobie siedział na Mazurach czy na działce pod Warszawą i oglądał to, co lubi. Jest natomiast inny problem. Kiedyś TVP była silna i sport był silny w TVP. W Jedynce, w Dwójce, wszystko jedno. Ale zaczęli sami siebie torpedować. Przypomnę ten słynny play-off w koszykówce. Przerwanie decydującego meczu na dwie minuty przed końcem, to się po prostu nie mieści w głowie. Tego nie robi żadna telewizja na świecie. Chyba że byłoby trzęsienie ziemi, wybuch wojny. Nic takiego się nie działo. Kibicowi wszystko jedno, gdzie ogląda, co chce oglądać. No, ale takiego numeru nikt nie wytrzyma. Kiedyś TVP miała dobrą publicystykę sportową. Teraz jej nie ma. Sport nadawano o ludzkich porach. Dzisiaj godziny transmisji urągają zdrowemu rozumowi. Przecież sport ogląda także młodzież. A może nawet przede wszystkim młodzież. Kiedy ma oglądać? Po pierwszej w nocy? Być może suma tych wszystkich okoliczności zaważyła na przegranej z Polsatem. TVP brakuje nie tylko pieniędzy, ale i siły." Dariusz Szpakowski, komentator futbolu w TVP, mówi o żalu: "Cokolwiek powiem, obróci się to przeciwko mnie. Czy żałuję? Pewnie, że żałuję. Komentowałem dotychczas sześć finałów mistrzostw świata, dwa w radiu i cztery w telewizji. Miałem przyjemność przeżywać ostatni sukces polskiego futbolu, trzecie miejsce drużyny Piechniczka w Hiszpanii. Jest czego żałować, bo bez względu na to, czy w finałach grają Polacy, czy też nie, piłkarskie mistrzostwa świata to wielkie sportowe wydarzenie. Podczas ostatnich mistrzostw komentowałem dwa najbardziej oglądane mecze, półfinał i finał. To są emocje, których się nie zapomina." Janusz Zaorski, reżyser filmowy, były prezes Radiokomitetu, jest zaniepokojony: "Jeśli Polsat, tak jak zapowiada, będzie pokazywał w telewizji otwartej tylko mecze reprezentacji Polski (jeśli ta zakwalifikuje się do finałów 2002) i faworytów turnieju, a całą resztę w swych programach satelitarnych, to nie chciałbym być w skórze kibica z Parzęcina Dolnego, który tych meczów po prostu nie obejrzy. Ja wiem, że dziś ten, który sprzedaje prawa telewizyjne, nie tylko chce milionów dolarów, ale też daje kupującemu niewiele czasu do namysłu. Przy obecnej strukturze w TVP proces decyzyjny jest znacznie dłuższy. Jeśli dodamy do tego, że część ludzi z establishmentu chce zdyskredytować telewizję publiczną, a sport jest ku temu dobrą okazją, lepiej zrozumiemy to, co się stało." Janusz Pindera, Marek Jóźwik, Krzysztof Rawa
Zakupienie przez Polsat praw do transmisji piłkarskich mistrzostw świata w 2002 roku oznacza kolejną porażkę TVP. Jest też zagrożeniem dla stacji komercyjnych, takich jak Wizja TV czy Canal Plus, bo oznacza, że Polsat stanie się nową siłą w przekazach sportowych.Z nieoficjalnych informacji wynika, że suma, jaką zaoferował Polsat za prawa do transmisji piłkarskich mistrzostw świata 2002, znacznie przewyższała ofertę TVP. Zarząd telewizji publicznej zdecydował, że nie będzie się licytował z Polsatem, bo "poziom sumy" z góry wykluczał takie działanie. To jeszcze nie koniec ekspansji Polsatu. Z dobrze poinformowanych źródeł wiemy, że prawa do transmisji piłkarskich mistrzostw świata w 2006 roku, które niemiecka grupa Leona Kircha kupiła od FIFA za miliard dolarów, też zostaną sprzedane Polsatowi. Z wykonanych po ostatnich mistrzostwach świata we Francji badań telemetrycznych OBOP wynika, że siła przyciągania piłki na światowym poziomie jest w Polsce ogromna. Mecze w fazie finałowej oglądało prawie 30 procent polskiej widowni, chociaż było to tylko smakowanie piękna futbolu, bez uniesień patriotycznych.
NIEMCY Serial "Big Brother" wykreował bezrobotnego mechanika na gwiazdę. Jego fanom nie przeszkadzało, że pod okiem kamery obcinał przy stole paznokcie lub drapał się po kroczu. Zladdi na prezydenta Zlatko przez kilka tygodni przebywał wraz z grupą konkurentów w domu-kontenerze pełnym kamer i mikrofonów. Codzienne relacje z tego dobrowolnego więzienia przeprowadza telewizja RTL 2. (C) AP JERZY HASZCZYńSKI z Berlina Rok temu stracił pracę na stacji benzynowej w małej miejscowości na pograniczu Badenii-Wirtembergii i Bawarii. Od tej pory mówił o sobie bezrobotny mechanik. Teraz niemieckie media okrzyknęły go gwiazdą, a nawet królem - chwilowym, bo chwilowym, ale jednak królem. Pojawił się w najbardziej znanych programach talk-show, zaprosił go nawet nobliwy Alfred Biolek z telewizji publicznej. Dorobił się też własnego programu telewizyjnego i nagrał teledysk. Jego poczynania śledzą tysiące fanów, a koszulki z jego podobizną cieszą się wielką popularnością. Młode dziewczyny, które ledwo co nabyły prawa wyborcze, mówią, że jeżeli kanclerz Gerhard Schröder pozyska jego względy, to SPD może liczyć na ich głosy. Tyle emocji wśród mieszkańców Niemiec wzbudził Zlatko Trpkovski, syn macedońskich imigrantów, jeszcze przed dwoma miesiącami nikomu nieznany. Ma 24 lata, kolczyki w uszach, łańcuch na szyi, tatuaż na ramieniu, rozbudowane mięśnie i przysadzistą sylwetkę. O Szekspirze nigdy nie słyszał, żadnych książek nie czytał, ale w jego wypowiedzi wsłuchują się miliony. Kontener naszpikowany kamerami Zlatko albo, jak go nazywają fani, Zladdi stał się bohaterem dzięki występowi w niemieckiej wersji programu "Big Brother" (Wielki Brat) wymyślonego w sąsiedniej Holandii. Przez kilka tygodni przebywał wraz z grupą konkurentów, podobnie jak on wziętych z ulicy amatorów, w domu-kontenerze pełnym kamer i mikrofonów. Godzinną relację z poczynań i rozmów zamkniętych tam osób pokazuje co dzień w najlepszej porze (od 20.15) prywatna telewizja RTL 2. Uczestnicy dostają zadania, takie jak pomalowanie dwóch tysięcy jajek wielkanocnych, przeprowadzenie rozmowy na jakiś temat czy przejechanie kilkuset kilometrów na rowerze treningowym, i wykonują je wspólnie. Poza tym zazwyczaj nie dzieje się nic specjalnego, ktoś obliże łyżkę, którą miesza wspólną potrawę w garnku, ktoś wypowie jakąś mądrość życiową ("bez ryzyka nie ma radości", jak mawiał Zlatko), ktoś rozbierze się przed kamerą, zanim wejdzie pod prysznic. Zlatko dostarczał dużo wrażeń - obcinał paznokcie przy stole, drapał się po kroczu, był naprawdę sympatyczny i stosunkowo śmieszny. Na początku nie było konfliktów międzyludzkich ani seksu, więc oglądalność nie była najlepsza. Gdy się pojawiły, wzrosła do najwyższego poziomu w historii RTL 2 - czterech milionów widzów. Na więcej mogą w Niemczech liczyć niektóre filmy fabularne, ważne mecze piłkarskie i wyścigi Formuły 1. Co dwa tygodnie RTL 2 organizuje dodatkową atrakcję - wybory osoby, która musi opuścić kontener, co oznacza, że odpada z gry o 250 tysięcy marek. Dwójkę kandydatów do odrzucenia bohaterowie "Big Brother" wybierają sami spośród siebie. Telewidzowie podejmują ostateczną decyzję, głosując na którąś z tych osób. 9 kwietnia, po 41 dniach gry, odpadł Zlatko. Gdy opuszczał kontener, witało go kilka tysięcy wielbicieli z plakatami: "Zladdi na prezydenta". Intymność na sprzedaż Jeszcze przed pojawieniem się na ekranach program "Big Brother" wzbudził w Niemczech wiele kontrowersji. Z ostrą krytyką występowali politycy, konsekwencjami grozili szefowie urzędu ds. mediów. Mówiono o pogwałceniu konstytucji, która gwarantuje zachowanie godności osobistej, o wykorzystywaniu ludzi przez telewizję w celu zwiększenia oglądalności i zysków. Protestowali biskupi katoliccy i mocno związany z protestantyzmem prezydent Johannes Rau. Część publicystów pisała o ziszczeniu się orwellowskiego koszmaru o superkontroli, co zresztą sugeruje sam tytuł programu. (Orwellowskie korzenie ma też, bardzo częste, określanie Zlatka Trpkovskiego mianem prola.) - Występujący w "Big Brother" narażają swoją prywatność, wystawiając się na widok publiczny. Robią to co prawda dobrowolnie, ale za pieniądze. To jak podglądanie przez dziurkę od klucza, choć podglądani o tym wiedzą. Zgoda uczestników niczego nie usprawiedliwia, do pokazywanej w telewizji rosyjskiej ruletki ludzie też by się dobrowolnie zgłaszali. Człowiek potrzebuje intymności, w przeciwnym razie w jego psychice mogą wystąpić zaburzenia - powiedział "Rz" Rudolf Hammerschmidt, rzecznik Niemieckiej Konferencji Biskupów. Dodał on, że Kościół w walce z tego typu programami ogranicza się do wypowiedzi publicznych: - Wskazujemy, że najlepszym wyjściem jest niewłączanie telewizora. Trpkovski: "Nie wiem, kto to Szekspir, ale mam mięśnie i jestem śmieszny". (C) AP Nowy program, nowy bodziec "Big Brother" sprowokował dyskusje o przyszłości telewizji i łamaniu tabu. - To jedna z faz przemian w telewizji. Spada zainteresowanie dziennymi programami talk-show. Ich miejsce zajmą właśnie takie tzw. realistyczne opery mydlane, jak "Big Brother". Teraz akcja rozgrywa się w kontenerze, potem będzie wyspa, a na końcu statek kosmiczny - powiedział "Rz" Alexander Gorkow, publicysta dziennika "Süddeutsche Zeitung". Rzecznik Niemieckiej Konferencji Biskupów nie sądzi, żeby przyszłość telewizji stanowiły programy dla podglądaczy: - Obserwujemy zjawisko "podkręcania" takich atrakcji, poszukiwania coraz to nowych bodźców. Niedługo "Big Brother" zostanie uznany za nudny i pojawi się coś jeszcze bardziej ekstremalnego. Ale ta tendencja nie będzie wieczna. Ludzie w końcu odrzucą takie programy. Dojdą do wniosku, że oglądanie ich to strata czasu - stwierdził Rudolf Hammerschmidt. W innych prywatnych stacjach telewizyjnych w Niemczech pojawiają się już programy oparte na zasadzie podglądania, choć bez zamykania bohaterów. W tym kraju "Big Brother" na pewno nie wywołał żadnego skandalu obyczajowego. Seks występuje w nim głównie w formie werbalnej, zarejestrowane przez kamerę zbliżenie dwojga młodych bohaterów odbywało się pod kocem i wiele pozostawiało wyobraźni widzów. Pod tym względem "Big Brother" nie może się równać z kilkoma programami erotycznymi. W nich nie ma pruderii i tabu - przewinęły się przez nie tysiące osób, które nie krępowały się pokazać szerokiej publiczności podczas gier miłosnych. Nie krępowały się też podać imienia, nazwiska, zawodu, wieku i miejsca zamieszkania. Widzowie bardzo lubią seks i najintymniejsze tajemnice w połączeniu z realizmem czy pozorami realizmu. W "Big Brother", uważa Alexander Gorkow, realizm polega jedynie na tym, że występujący nie są zawodowcami: - Kiedy ludzie wiedzą, że są filmowani, zachowują się inaczej. Publiczność wciąga przyglądanie się temu, jak na zamkniętą grupę oddziałują wpływy zewnętrzne, na przkład głosowanie nad tym, kto odpada, a kto gra dalej. Claudia Lampert z Instytutu Badań Mediów na Uniwersytecie Hamburskim określa ten program jako inscenizację realizmu: - Najważniejsze elementy zostały dokładnie przemyślane i wykreowane. Spośród tysięcy kandydatów wyszukano odpowiednie typy charakterów. Po odpadnięciu Zlatka wprowadzono do akcji Sabrinę, blondynę z dużym biustem, chętną do rozmów o seksie. Ona ma przejąć rolę magnesu przyciągającego widzów. Dni kariery policzone W popularyzacji programu nadawanego w RTL 2 bardzo pomogły inne stacje telewizyjne. Przyczyną był głównie Zlatko i zataczająca coraz szersze kręgi zlatkomania. Potomek macedońskich imigrantów stał się symbolem niemieckiego prostego, fajnego chłopaka. Całkiem dobrze odnalazł się w roli gwiazdy, ze spotkania na spotkanie i z wywiadu na wywiad jeździ srebrnym mercedesem. Od znanych postaci słyszy pochwały: "Mój syn nosi z dumą T-shirt z twoim wizerunkiem". Pani Trpkovski, matka Zlatka, powiesiła sobie na ścianie jego wielkie zdjęcie w takiej ramie, w jaką na Bałkanach oprawia się wizerunki przywódców. - Stał się gwiazdą przede wszystkim dlatego, że nie jest tak głupi, jak się wydawało. Wie, że niewiele wie. Całkowicie wczuł się w rolę, którą mu powierzono. Nigdy nie próbował grać kogoś, kim nie jest. Ludzi uwiodło to, że pojawił się ktoś, kto mówi: "jestem zwykłym mechanikiem bez zatrudnienia, co prawda nie wiem, kto to Szekspir, ale mam mięśnie i jestem śmieszny" - mówi Alexander Gorkow. Królowanie Zlatka nie potrwa długo. On sam zachowuje się tak, jakby był tego w pełni świadom. Fachowcy od mediów dają mu kilka tygodni. Przewidują, że najpóźniej na początku lata zniknie z anteny jego show pod tytułem "Świat Zlatka". Nie potrafią natomiast stwierdzić, czym się trzeba wykazać, żeby zostać kolejnym bożyszczem niemieckiej publiki.
Zlatko Trpkovski, syn macedońskich imigrantów stał się bohaterem dzięki występowi w niemieckiej wersji programu "Big Brother". Przez kilka tygodni przebywał wraz z grupą konkurentów w domu-kontenerze pełnym kamer i mikrofonów. Godzinną relację z poczynań i rozmów zamkniętych tam osób pokazuje co dzień telewizja RTL 2. "Big Brother" wzbudził w Niemczech wiele kontrowersji. sprowokował dyskusje o przyszłości telewizji i łamaniu tabu.
SEJM Do czego posłom służy regulamin Plagi sejmowe, czyli kto kogo przechytrzy Różowe kartki, których nie można kopiować, setki poprawek, brak kworum, odrzucanie własnych projektów, a wszystko to zgodne z przepisami. Wygląda na to, że w ostatniej grze parlamentarnej mniejsze znaczenie miały same podatki, a znacznie większe - kto kogo przechytrzy, korzystając z możliwości, jakie stwarza procedura. To już nie były prace legislacyjne, lecz spektakl polityczny emitowany w godzinach największej oglądalności, w którym obie strony zarzucały sobie nieczystą grę. Tegoroczny spór wokół reformy podatkowej z całą ostrością uzmysłowił opinii publicznej, jak wielkie znaczenie polityczne mają przepisy proceduralne, których zasadniczym celem jest przecież organizacja prac Sejmu. Okazało się, że umiejętne wykorzystywanie procedury może przesądzać o być albo nie być ustawy, czyli prawa, które ma obowiązywać wszystkich obywateli. I chodzi nie tylko o ustawę o przyszłorocznych podatkach, ale nawet o budżetową na 2000 rok (poseł SLD Maciej Manicki podczas debaty nad podatkami stwierdził wprost, że ustawa podatkowa stwarza pracowitemu posłowi nieograniczone możliwości przedłużania toku legislacyjnego - tysiące przepisów, setki tabel, dziesiątki źle obliczonych liczb, a wszystko to do poprawy). - Ja też znam regulamin i jego słabości, piłka jeszcze w grze - mówił poseł Manicki z sejmowej trybuny podczas debaty podatkowej. I o to właśnie chodziło - o grę, której głównym narzędziem stał się regulamin. Żadna z wcześniejszych kadencji Sejmu nie obfitowała tak w przypadki wykorzystywania regulaminu do osiągnięcia celów politycznych jak obecna, która jest dopiero na półmetku. Godziny pyskówek w sprawie porządku Meandry procedury były zawsze wykorzystywane przez posłów do innych celów niż zostały stworzone, a posłowie Sojuszu zazwyczaj posługiwali się regulaminem z dużą wprawą. W Sejmie X kadencji zwanym kontraktowym poseł Parlamentarnego Klubu Lewicy Demokratycznej Janusz Szymański znany był z tego, że podczas sporów proceduralnych toczących się na sali plenarnej wychodził na trybunę z regulaminem Sejmu w ręku i dowodził, że taki lub inny wniosek jest nieregulaminowy. Wywoływało to konsternację większości posłów, szczególnie solidarnościowych, którzy wówczas dopiero zaczynali swoją karierę polityczną. Janusz Szymański przeszedł później do Unii Pracy (w Sejmie II kadencji) i znacznie rzadziej posługiwał się regulaminem, jednak posłowie Sojusz Lewicy Demokratycznej nadal doceniali znaczenie procedury w polityce parlamentarnej. Spory proceduralne były zmorą Sejmu I kadencji. Proste ustalanie porządku obrad trwało czasami kilka godzin i zdarzało się, że - z dziennikarskiego punktu widzenia - było najciekawszym punktem całego posiedzenia plenarnego. W owym czasie każdy poseł dwanaście godzin przed rozpoczęciem posiedzenia Sejmu miał prawo zgłosić do laski marszałkowskiej wniosek o poszerzenie porządku obrad o dodatkowy punkt. Każdy wnioskodawca miał prawo uzasadnić swój wniosek, a marszałek dopuszczał jeden głos za i jeden przeciw. Wszystko to działo się pierwszego dnia posiedzenia rano, gdy telewizja na żywo transmitowała obrady. Niejednokrotnie posłowie zgłaszali wnioski o poszerzenie porządku obrad z pełną świadomością, że zostaną one odrzucone. Chodziło wyłącznie o wywołanie dyskusji i przedstawienie swoich racji w tzw. czasie antenowym, na oczach dziesiątków tysięcy telewidzów. Gra o województwa W Sejmie II kadencji koalicja mająca miażdżącą przewagę nad opozycją ucięła wielogodzinne ustalanie porządku obrad. SLD z PSL były w stanie przegłosować wszystko z wyjątkiem odrzucenia weta prezydenta i wprowadzenia zmian do konstytucji. Jednak właśnie poprzednia koalicja wprowadziła zwyczaj pospiesznych prac nad projektami ustaw, forsowania projektów rządowych zgłaszanych w trybie pilnym i w znakomitej większości bez projektów aktów wykonawczych, choć marszałek Sejmu w zasadzie nie powinien był w ogóle dopuszczać do debaty nad takimi projektami. Nieraz też opozycja oskarżała koalicję o ucinanie dyskusji podczas prac w komisji i pospieszne przechodzenie do rozstrzygnięć. W tej kadencji parlamentu Sojusz Lewicy Demokratycznej niemalże od początku "uczył" posłów AWS, jakie znaczenie polityczne ma procedura sejmowa. Posłowie Akcji rzeczywiście wielu rzeczy musieli się nauczyć. Przed tegorocznym bojem podatkowym najbardziej spektakularne manipulowanie procedurą przez SLD miało miejsce podczas uchwalania nowego podziału administracyjnego państwa. Rząd chciał, aby Polska była podzielona na dwanaście dużych województw. Projekt ten bez zastrzeżeń poparła wyłącznie Unia Wolności. W AWS koncepcji podziału administracyjnego kraju było niemal do końca kilka. Koalicja nie była w stanie, aż do głosowań wypracować rozwiązania kompromisowego, popieranego zgodnie przez wszystkich posłów. W tej sytuacji Sojusz Lewicy Demokratycznej, który w zasadzie popierał siedemnaście województw, zręcznie wykorzystał brak jednomyślności w obozie rządzącym. Do ustawy o podziale administracyjnym kraju SLD zgłosił poprawki określające liczbę województw na 13, 14, 15, 16 i 17. Propozycja rządowa nie przeszła w pierwszym głosowaniu. Marszałek ogłosił przerwę, koalicja dogadała się, że województw będzie piętnaście i... SLD wycofał propozycję utworzenia piętnastu województw, aby uniemożliwić przyjęcie tego wariantu koalicji. Zmusiło to koalicję rządzącą do upokarzającego manewru - uchwalenia podziału kraju na dwanaście województw z zastrzeżeniem, że Senat niezwłocznie poprawi ustawę, uchwalając województw piętnaście. Jak wiadomo z powodu weta prezydenta, którego koalicja nie była w stanie oddalić, województw ostatecznie mamy szesnaście. Miller kontra Lipowicz Misterna gra SLD nie była pierwszą w tej kadencji Sejmu. Wcześniej Sojusz starał się torpedować przeniesienie ubiegłorocznych wyborów samorządowych z czerwca na wrzesień. Polegało to m.in. na zgłaszaniu nieoczekiwanych dla koalicji wniosków o odłożenie obrad. W lutym ubiegłego roku, podczas pierwszego czytania projektów ustaw o samorządzie powiatowym i samorządzie wojewódzkim, Leszek Miller niespodziewanie, już po zreferowaniu projektów, których było sześć, złożył wniosek o odroczenie debaty nad tym punktem "do czasu, gdy rząd uzupełni przedstawione projekty o rozwiązania zawierające omówienie szczegółowych kompetencji nowych jednostek administracyjnych oraz zasady finansowania tych jednostek". - Nie wiem, kiedy rząd potrafi to uczynić, ale żywię nadzieję, że szybko - mówił lider SLD. Mogłoby to rzeczywiście zablokować na pewien czas prace nad ustawami, gdyby nie refleks i zimna krew posłanki Ireny Lipowicz z UW, która - zgodnie z regulaminem - złożyła wniosek przeciwny (o kontynuowanie obrad) i uzasadniała go tak długo, aż na salę plenarną powróciło dostatecznie dużo posłów koalicyjnych i w głosowaniu odrzucili wniosek SLD. Mimo ponagleń ze strony posłów SLD Irena Lipowicz nie pozwoliła sobie przerwać i nie zeszła z trybuny sejmowej. - Przecież nie chodzi, proszę państwa, o to żeby stosować podstępy, lecz o to, żeby państwa wniosek rozpatrzyć z należytą starannością - argumentowała niewinnie. Jacek Rybicki wiceszef Klubu AWS wygłosił wówczas oświadczenie, w którym zaprotestował przeciwko łamaniu kultury politycznej przez Klub SLD. Niespełna miesiąc później, 4 marca, SLD zdołał przeforsować odłożenie dyskusji nad projektami ordynacji wyborczej do samorządów. Koalicja chciała poszerzyć porządek obrad o pierwsze czytanie projektów ordynacji do gmin, powiatów i województw. Sojusz złożył wniosek przeciwny, o niewprowadzaniu tego punktu do porządku obrad. Wynik głosowania bez wątpienia zaskoczył koalicję - za poszerzeniem porządku obrad opowiedziało się 170 posłów, a przeciw było 175 (25 się wstrzymało). W ten sposób projekty były omawiane dopiero dwa tygodnie później - 18 marca. Plagą tej kadencji parlamentu stała się też instytucja pytań, którą posłowie przekształcili w dodatkową debatę. Korzystając z prawa zadawania pytań wnioskodawcom parlamentarzyści wygłaszają często długie oświadczenia poprzedzające samo zapytanie. W ten sposób każdy poseł może zabrać głos w dyskusji, omijając ustalone ograniczenie czasowe debaty. Dochodzi do tego, że pytania przedłużają niektóre dyskusje nawet o kilka godzin, co skutecznie burzy plan obrad Sejmu. Eliza Olczyk
Wygląda na to, że w ostatniej grze parlamentarnej mniejsze znaczenie miały same podatki, a znacznie większe - kto kogo przechytrzy, korzystając z możliwości, jakie stwarza procedura. To już nie były prace legislacyjne, lecz spektakl polityczny emitowany w godzinach największej oglądalności, w którym obie strony zarzucały sobie nieczystą grę. Tegoroczny spór wokół reformy podatkowej z całą ostrością uzmysłowił opinii publicznej, jak wielkie znaczenie polityczne mają przepisy proceduralne, których zasadniczym celem jest przecież organizacja prac Sejmu. Okazało się, że umiejętne wykorzystywanie procedury może przesądzać o być albo nie być ustawy. Żadna z wcześniejszych kadencji Sejmu nie obfitowała tak w przypadki wykorzystywania regulaminu do osiągnięcia celów politycznych jak obecna, która jest dopiero na półmetku.
Wieniawa-Długoszowski był człowiekiem wielu talentów - doktor medycyny, malarz, poeta i zawodowy oficer, dyplomata, i jednodniowy prezydent RP Waliza czasu Przy stoliku w cukierni: Ferdynand Goetel, Kazimierz Wierzyński, Bolesław Wieniawa-Długoszowski, Bolesław Mieczysławski FOT. ARCHIWUM DOKUMENTACJI MECHANICZNEJ JAN ZIELIŃSKI Antoni Słonimski w swoim "Alfabecie wspomnień" pisze: "Warto by odełgać legendę o Wieniawie - bawidamku i fanfaronie w stylu gaskońskim, legendę, która utrwaliła się, fałszywie przekazując nam tę malowniczą i tragiczną postać dwudziestolecia międzywojennego. Nie był legendą jego dowcip, wdzięk i uroda". Zajrzyjmy do książki wydanej przez PIW przed rokiem - "Szuflada generała Wieniawy. Wiersze i dokumenty. Materiały do twórczości i biografii Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego". Przede wszystkim to nie szuflada, tylko waliza i worek. Prezentowane w tym szczupłym tomie teksty nie zostały znalezione w starej szufladzie, nie wiodły spokojnej egzystencji osobistych papierów oficera i dyplomaty, jakie mogłyby wypłynąć na światło dzienne po jego spokojnej śmierci w podeszłym wieku. Ich los był dużo barwniejszy, jak barwne było życie osoby, której dotyczą, aż po dramatyczny kres - samobójczą śmierć w 1942 roku. Waliza Wieniawy, ocalona z wojny i wyrwana niszczącemu działaniu lat, otwiera się dziś, pokazując szczątki egzystencji bogatej, nie na miarę jednego człowieka skrojonej. Jakieś kwity, piękne zdjęcia, trochę poezji i zamknięty, zatrzymany w wycinkach, depeszach i rękopisach czas. Na pierwszym planie - dorodny koński zad W chwili, kiedy Włochy w roku 1940 opowiedziały się po stronie Niemiec, ówczesny ambasador RP przy Kwirynale, b. adiutant marszałka Piłsudskiego gen. Bolesław Wieniawa-Długoszowski zapakował sporą ilość papierów, prywatnych i urzędowych, i posłał zwykłą pocztą do Francji, na nie budzący podejrzeń adres na prowincji. Paczka doszła bez przeszkód, a osoba, która ją odebrała (młodociana córka szwagierki Wieniawy i Francuza), czujnie zakopała papiery pod dużym drzewem, żeby nie wpadły w ręce Niemców. Po wojnie rzecz odkopała, zaniosła w worku na strych i zupełnie o tych obcych jej papierzyskach zapomniała. Wypłynęły dopiero w latach osiemdziesiątych - pisze o tym we wstępie (prześliczną polszczyzną) córka Wieniawy. Do papierów z paczki czy worka doszła zawartość walizy, z jaką Wieniawa po opuszczeniu Włoch popłynął do Ameryki. Wszystkie papiery uporządkowała, na prośbę rodziny, Elżbieta Grabska, ich edycją zajął się Marek Pytasz. Książek o Wieniawie ukazało się w latach dziewięćdziesiątych co najmniej kilka. Oprócz dwóch Majchrowskiego ("Ulubieniec Cezara" i "Pierwszy Ułan Drugiej Rzeczypospolitej"), po jednej Urbanka ("Wieniawa - szwoleżer na pegazie"), Dworzyńskiego ("Wieniawa - poeta, żołnierz, dyplomata") i Romeyki ("Wspomnienia o Wieniawie i rzymskich czasach") wymienić też trzeba starannie przez Romana Lotha opracowany tom tekstów samego Wieniawy, zatytułowany "Wymarsz i inne wspomnienia". Jest więc z czego wybierać i z czym konfrontować. Ale spróbujmy wziąć w nawias całą dotychczasową wiedzę o Wieniawie i spojrzeć na niego tak, jakbyśmy dysponowali tylko tą najnowszą książką. Utrzymane w zielonkawej tonacji zdjęcie na okładce przedstawia Marszałka i jego adiutanta w dorożce. Dorożkarz w cylindrze odwrócił się ku pasażerom zdziwiony, jedną ręką trzyma wodze. Jest zimno, futrzane kołnierze przy mundurach osłaniają szyję. Obaj oficerowie patrzą z uwagą gdzieś w bok, na ukos, Piłsudski dobrotliwie, Wieniawa z lekkim grymasem pogardy. Co się tam dzieje, na placu przed budynkiem, który właśnie opuścili? Na tylnej stronie okładki dalszy ciąg tego zdjęcia: w głębi salutujący oficer, a na pierwszym planie lejce i dorodny koński zad. Patrząc na ten fragment fotografii (i mając w świeżej pamięci wiersz Wieniawy "Moja para", o kasztanie i kochance) myślę o osobliwej geopolitycznej notatce generała z roku 1941: "Potencje świata, uważające się za naszych protektorów, chciały mieć Polskę małą, mizerną. W planach swych zatem skroiły jej odpowiednio kuse szatki. Nic więc dziwnego, że skoro wyrosła na silną, tęgą, mocarną dziewczynę, pokazuje im czasem części swej anatomii, które rażą delikatny wzrok zakłopotanych mecenasów". Z tą notatką, utrzymaną w stylu osiemnastowiecznych autorów francuskich, koresponduje z kolei zachowany fragment raportu ambasadora Wieniawy z końca grudnia roku 1939, w którym o kluczowej pozycji Polski w Europie środkowej i o przeciwdziałaniu głoszonym przez włoskie kręgi faszystowskie koncepcji "małej Polski", jednolitej narodowościowo i nielicznej, mówi się wyważonym językiem dyplomaty i stratega. Z wizytą u Picassa Ta umiejętność mówienia różnymi głosami (nie mylić z umiejętnością głoszenia różnych poglądów zależnie od zapotrzebowania) jest charakterystyczna dla ludzi wielostronnych, którzy w jednym życiu łączą różne biografie. Takim właśnie człowiekiem był Wieniawa - doktor medycyny i student malarstwa, poeta i zawodowy oficer, dziennikarz (redaktor naczelny "Dziennika Polskiego" w Detroit) i dyplomata, wreszcie jednodniowy prezydent RP. A równocześnie te rozmaite biografie przenikają się wzajemnie i przeplatają. Spójrzmy, jak to wygląda na przykładzie malarstwa. Świeżo upieczony doktor medycyny (ze specjalnością w zakresie chirurgii i okulistyki) wyrusza do Berlina, gdzie, jak wynika z reprodukowanego w książce dokumentu z 4 maja 1907 roku, zdaje egzamin i staje się studentem królewskiej akademickiej szkoły wyższej sztuk pięknych w Berlinie (wydawcy, nie wiedzieć czemu, podają, że jest to świadectwo ukończenia pierwszego roku studiów). Wkrótce potem, jak tylu artystów, trafia do Paryża. Tu praktykuje jako lekarz, ale równocześnie działa w Towarzystwie Artystów Polskich i maluje. Z nie wydrukowanego niestety w całości w książce tekstu wspomnieniowego Wieniawy o okresie paryskim, pisanego pod koniec życia, wynika, że odwiedzając pracownie swych paryskich kolegów trafił też do Picassa. Szkoda, że relacji o tej wizycie nie posłał wówczas na świeżo do jakiejś warszawskiej gazety - mielibyśmy cenne świadectwo wczesnej polskiej recepcji hiszpańskiego nowatora. Paryskie obrazy Wieniawy przepadły przy okazji powrotu do Polski, w innych okolicznościach przepadł też rękopis parodystycznej powieści przygodowej, pisanej na cztery ręce ze znakomitą poetką Bronisławą Ostrowską. Ale oko malarza i zmysł piękna dają o sobie znać w zupełnie innych okolicznościach. Najpierw w rosyjskim więzieniu, kiedy Wieniawa zajmuje się puszczaniem baniek mydlanych, ku zdumieniu współwięźniów ("dopóki nie spostrzegli się, że te kule eteryczne i kolorowe w szarzyznę więzienną szmuglowały zaczarowany świat bajek i poezji"). Potem, podczas następnej wojny, w raporcie na temat zniszczeń, jakich doznał Zamek Królewski w czasie wrześniowych bombardowań Warszawy i na temat początków systematycznego niszczenia przez okupanta polskich zbiorów naukowych i muzealnych. Zdanie "Ponadto od bomby lotniczej została zniszczona sala balowa z plafonem Bacciarellego «Rozwikłanie chaosu»" nie tylko, jakby przez cechów solidarność, zawiera nazwisko twórcy zniszczonego plafonu, ale też przez podanie znaczącego tytułu nabrzmiewa gorzką ironią. Bomba jako sposób na przywrócenie rozwikłanego chaosu. Ambasador nie rozwodzi się nad tym w zwięzłym z konieczności raporcie, ale tkwiący w nim artysta umie przecież to wszystko jakby mimochodem przemycić. W wierszach Wieniawy, nawet tych najbardziej swawolnych i pozornie niefrasobliwych, kryje się jakiś cień, wspomnienie jakiegoś traumatycznego przeżycia z przeszłości, przeżycia, które ma kobiece kształty i zapach śmierci. Wiąże się z tym wyczulenie na upływ czasu. Echo tych przeżyć wraca w artykule politycznym z roku 1941, zatytułowanym "Walka z czasem". Z klasycznym w swej lakoniczności przesłaniem: "Czas biegnie - Polska czeka..." Bezinteresowna wierność I tu dochodzimy do (innego przecież chyba?) traumatycznego momentu w biografii Wieniawy. Jest koniec roku 1912, w sali Towarzystwa Geograficznego odczyt do polskich studentów wygłasza Józef Piłsudski. Mówi o historycznej przeszłości, ale przede wszystkim o tym, jak ciekawą a zaniedbaną dziedziną wiedzy jest wiedza wojenna. Mówi, a z jego głosu i rzadkich, ale plastycznych gestów promieniuje siła "niezwykła, podbijająca i zniewalająca, zmuszająca do posłuszeństwa". Ten odczyt zadecydował o dalszym życiu Wieniawy - jemu dał Wodza, a Komendantowi - bezinteresownie oddanego i wiernego adiutanta oraz żołnierza, który nad proponowane mu już w niepodległej Polsce stanowiska będzie przekładał służbę w pułku szwoleżerów. Jego list do Piłsudskiego, świadectwo tej bezinteresownej wierności, kończy się prośbą wręcz miłosną: "Chciałbym jedynie, żeby Komendant, mając kiedyś wolną chwilę, zechciał spojrzeć na mnie dobrym spojrzeniem i żeby Komendant zechciał mi wierzyć, że na tym dobrym spojrzeniu najbardziej ze wszystkich rzeczy na świecie mi zależy". Podejrzewam, że rezygnacja z najwyższego stanowiska państwowego, na jakie Wieniawa został desygnowany dekretem prezydenta Mościckiego we wrześniu 1939 roku, miała z tą bezinteresowną wiernością bezpośredni związek. Mówiąc o Wieniawie warto przypomnieć pełną specyficznego wdzięku polską inteligencję przedwojenną, uformowaną na wielu pokoleniach związanych z kulturą europejską i narodową. Są to wartości delikatne, materia łatwo ulegająca zatarciu, a przecież trzeba, abyśmy pamiętali, że przodkowie nasi nie byli jak posągi kamienne z Wysp Wielkanocnych, niezrozumiałe dla nas, w jedną stronę zwrócone i wszystkie do siebie podobne. Antoni Słonimski "Alfabet wspomnień"
w roku 1940 gen. Bolesław Wieniawa-Długoszowski zapakował sporą ilość papierów, prywatnych i urzędowych, i posłał pocztą do Francji. Wypłynęły dopiero w latach osiemdziesiątych. Wszystkie uporządkowała Elżbieta Grabska, ich edycją zajął się Marek Pytasz. umiejętność mówienia różnymi głosami jest charakterystyczna dla ludzi wielostronnych. Takim właśnie człowiekiem był Wieniawa - doktor medycyny i student malarstwa, poeta i zawodowy oficer, dziennikarz i dyplomata, wreszcie jednodniowy prezydent RP. te rozmaite biografie przenikają się wzajemnie i przeplatają. Świeżo upieczony doktor medycyny wyrusza do Berlina, gdzie staje się studentem królewskiej akademickiej szkoły wyższej sztuk pięknych. Wkrótce trafia do Paryża. Tu praktykuje jako lekarz, ale równocześnie maluje. Jest rok 1912, odczyt do polskich studentów wygłasza Józef Piłsudski. Ten odczyt zadecydował o dalszym życiu Wieniawy - jemu dał Wodza, a Komendantowi - bezinteresownie oddanego i wiernego adiutanta oraz żołnierza.
Kilkanaście milionów Rosjan przystosowało się do życia w niepodległym ukraińskim państwie Swoi czy obcy PIOTR KOŚCIŃSKI z Kijowa Wołodia i Olga mieszkają na Pieczersku, w dobrej kijowskiej dzielnicy, w jednopokojowym, ale sporym mieszkaniu. Mają dziesięcioletniego syna Griszę. Zamieszkali w Kijowie w 1980 roku. Do stolicy Ukrainy trafili właściwie przez przypadek, bo Wołodia, jako wojskowy, został tu po prostu skierowany. Równie dobrze mógł trafić do Władywostoku albo do Rygi. - Jestem synem wojskowego - mówi Wołodia. - Mój ojciec osiemnaście razy zmieniał miejsce zamieszkania. Dlatego nie mam przyjaciół z dzieciństwa, ze szkoły. Przyjeżdżaliśmy do jakiegoś miasta, gdzie ledwie poznałem swoich kolegów, mijały dwa, trzy lata i już trzeba było się pakować. Brat Wołodii mieszka w Nowosybirsku. Rodzina Olgi - w Permie. Oba miasta znajdują się dziś za granicą. - Tak, granica to problem - zgodnie podkreślają Olga i Władimir. - Do Moskwy jechało się dawniej dziewięć godzin - wyjeżdżało się wieczorem, a wysiadało rano. Teraz pociąg stoi trzy, cztery godziny na granicy. Celnicy budzą ludzi w środku nocy, każą pokazywać bagaż, przeszukują półki i schowki. To jest męczące. Moi rozmówcy twierdzą jednak, że dziś na Ukrainie Rosjanom nie żyje się źle. W pierwszych latach niepodległości wydawało się, że problemem będzie język - w urzędach zaczęto mówić tylko po ukraińsku, pisma urzędowe trzeba było formułować także w tym języku. Ale teraz jest łatwiej - nawet do władz centralnych można pisać po rosyjsku. A w centrum i na zachodzie kraju większość Rosjan nauczyła się ukraińskiego. - Doskonale rozumiem po ukraińsku, ale sam mówię po rosyjsku. Uważam, że wysilanie się na mówienie po ukraińsku byłoby śmieszne - mówi Wołodia. Z jego synem Griszą jest już inaczej - dzięki szkole mówi znakomicie po ukraińsku. Bo Grisza chodzi do szkoły ukraińskiej, czyli - ściślej mówiąc - z ukraińskim językiem nauczania. Szkół rosyjskojęzycznych zostało w Kijowie niewiele. Tam, gdzie stał dwór Szkoła Średnia nr 25 znajduje się w znakomitym miejscu: tuż naprzeciwko wylotu najpiękniejszej chyba ulicy Kijowa, Andrijiwskiego Uzwizu, gdzie kiedyś mieszkał Michaił Bułhakow. Trzeba uważać, by nie upaść na dziewiętnastowiecznych "kocich łbach". Pod murami starych domów oferują swe towary dziesiątki sprzedawców obrazów, rzeźb i pamiątek. Kiedyś stała tu pradawna siedziba kijowskich książąt. - Właśnie tu, gdzie dziś jest szkoła, miał swój dwór książę Włodzimierz - śmieje się dyrektorka szkoły, pani Ludmiła Kudriawcewa. - A dawni książęta dobrze wiedzieli, gdzie stawiać swoje domy. Jest to jedna z dwóch szkół z rosyjskim językiem wykładowym w tej dzielnicy Kijowa. - To nie jest rosyjska szkoła, ale ukraińska - podkreśla pani dyrektor. - Realizuje normalny program, tyle że po rosyjsku. Stopniowo wprowadzamy jednak przedmioty w języku ukraińskim - oprócz języka, także historię i geografię Ukrainy. Kto uczy się w tej szkole? Głównie Rosjanie, ale także Ukraińcy i nieliczni przedstawiciele innych narodowości, na przykład Gruzini, Azerowie, Kirgizi, Uzbecy, a także Polacy (córki pracownika jednej z polskich firm). Zdaniem pani dyrektor trafili oni do tej szkoły przede wszystkim dlatego, że jest dobra. - Świadczy o tym liczba osób przyjętych na wyższe studia, na które egzaminy wstępne trzeba zdawać po ukraińsku i z języka ukraińskiego - podkreśla. Owszem, zdarzają się protesty przeciwko "rosyjskiej szkole". - Czasami zjawiają się ludzie, którzy pytają: po co taka szkoła w centrum stolicy Ukrainy? Ale zdarza się to rzadko... Istniejemy już 60 lat i mam nadzieję, że będziemy istnieć dalej. Dawna "Antrepriza" Narodowy Akademicki Teatr Dramatu Rosyjskiego im. Łesi Ukrainki w Kijowie jest najstarszą sceną w tym mieście. Założył go w 1891 roku pod nazwą "Antrepriza" Nikołaj Sołowcow. - Ale ponieważ władza radziecka uznała, że to ona powinna być w ZSRR założycielką wszystkiego, w roku 1926 wydano postanowienie o powołaniu Rosyjskiego Teatru Dramatycznego. Oficjalnie istniejemy więc od 1926 roku - mówi Borys Kuricyn, pracujący w dziale literackim teatru. Od czasów radzieckich zmienił się przede wszystkim adres - teatr nie mieści się już na ulicy Lenina, ale na Chmielnickiego. Przemianowano także pobliską stację metra - z Leninskiej na Teatralną - choć odlanych w metalu cytatów z dzieł Lenina nie zdjęto. Do centralnej ulicy Kijowa, Chreszczatyku, jest stąd kilka kroków. Teatr im. Łesi Ukrainki cieszy się ogromnym powodzeniem - by obejrzeć co lepsze przedstawienia, trzeba odstać swoje w kolejce do kasy. - Nasz teatr wspierany jest przez rząd, nie można mówić o jakichkolwiek represjach - twierdzi dyrektor i kierownik artystyczny Michaił Rieznikowicz. - Jesteśmy bardzo doceniani przez Ministerstwo Kultury. Po likwidacji cenzury możemy wystawiać absolutnie to, co chcemy. Zdaniem Rieznikowicza dziś na Ukrainie jest mniej konfliktów narodowościowych, niż kilka lat temu. - Żyje tu 14 -16 milionów Rosjan oraz ludzi innych narodowości, na co dzień posługujących się językiem rosyjskim - mówi. - Losy Ukraińców i Rosjan, mieszkających razem przez całe wieki, przeplatały się ze sobą. Choć nie wszyscy to rozumieją, to od kilku lat obserwujemy jednak zdecydowane osłabienie wszelkich nacjonalizmów. W znacznej mierze jest to efekt działań prezydenta Leonida Kuczmy. Bez kompleksów Inaczej oceniają sytuację rosyjskie organizacje na Ukrainie, które bardzo krytycznie odnoszą się do działań ukraińskich władz. Kongres Rosyjskich Stowarzyszeń Ukrainy twierdzi, iż "rosyjska kultura została [na Ukrainie] zepchnięta na margines", sieć rosyjskich szkół "zmniejszyła się kilkakrotnie, w niektórych obwodach nie ma już ich wcale, podczas gdy w ukraińskich szkołach język rosyjski nie jest wykładany nawet jako obcy. Rosyjski jest rugowany ze wszystkich sfer życia społecznego, obrona języka rosyjskiego i kultury przyjmowana jest jako działalność antypaństwowa". Tuż przed wyborami przedstawiciele rosyjskich organizacji oświadczyli, że nie poprą prezydenta Leonida Kuczmy, bo niechętnie odniósł się do ich postulatów. - Spotkałem działaczkę jednego ze stowarzyszeń rosyjskich, która krytykowała prezydenta, twierdząc, że nie doprowadził do nadania językowi rosyjskiemu statusu państwowego - mówi Michaił Rieznikowicz. - Ani ona, ani ludzie myślący podobnie nie rozumieją sytuacji w państwie. Dziś nie czas na wprowadzenie drugiego języka państwowego. A Borys Kuricyn uważa, że nie ma o czym mówić. - Jeśli ktoś urodził się w jakimś kraju, winien znać jego kulturę i język - mówi, dodając, że ukraiński jest zbliżony do rosyjskiego i Rosjanin łatwo go zrozumie. Żałuje tylko, że w szkołach znacznie zmniejszono program nauczania rosyjskiej literatury. - A jak oddzielić Szewczenkę od kultury rosyjskiej, a Gogola czy Puszkina od ukraińskiej? - pyta. Ukraińcy odrzucają zarzuty nacjonalistycznie nastawionych Rosjan. Poważne, kijowskie pismo "Deń" opublikowało informacje, które zaprzeczają tezie o rzekomym prześladowaniu Rosjan na Ukrainie. Funkcjonuje tu około 2700 rosyjskojęzycznych szkół średnich, w których uczy się 2,5 miliona uczniów. Na Ukrainie są też cztery rosyjskie szkoły wyższe i 21 rosyjskich teatrów. Istnieje też 1300 rosyjskojęzycznych gazet i czasopism o łącznym nakładzie blisko 8 mln egzemplarzy. Ukraińscy Rosjanie - i to nie tylko ci lepiej wykształceni - zgadzają się, że być Rosjaninem na Ukrainie nie oznacza wcale być kimś gorszym. Jeżeli wobec fatalnej sytuacji gospodarczej żyje się tu źle - to jednakowo źle zarówno Ukraińcom, jak i Rosjanom.
Wołodia i Olga zamieszkali w Kijowie w 1980 roku.Moi rozmówcy twierdzą, że dziś na Ukrainie Rosjanom nie żyje się źle. W pierwszych latach niepodległości wydawało się, że problemem będzie język - w urzędach zaczęto mówić tylko po ukraińsku, pisma urzędowe trzeba było formułować także w tym języku. Ale teraz jest łatwiej - nawet do władz centralnych można pisać po rosyjsku.Ukraińscy Rosjanie - i to nie tylko ci lepiej wykształceni - zgadzają się, że być Rosjaninem na Ukrainie nie oznacza wcale być kimś gorszym. Jeżeli wobec fatalnej sytuacji gospodarczej żyje się tu źle - to jednakowo źle zarówno Ukraińcom, jak i Rosjanom.
ROZMOWA Cezary Kosiński: od jakiegoś czasu wystarczy być poprawnym Aktor to nie znaczy ktoś lepszy FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Wrócił pan z festiwalu w Awinionie. Jak przyjęto tam polskie spektakle? CEZARY KOSIŃSKI: Bardzo dobrze. Mimo że Francuzi reagują dość chłodno w trakcie przedstawienia, po spektaklu za każdym razem dostaliśmy brawa na stojąco. Krakowską "Iwonę, księżniczkę Burgunda" Niemcy zaprosili na festiwal do Berlina. Na ulicy co chwilę ktoś nas zaczepiał i gratulował. A jak wygląda "festiwalowa" ulica? Jest bardzo głośno i kolorowo. Wszyscy zapraszają na swoje występy, biegają przebierańcy z ulotkami, jeżdżą samochody z megafonami, aktorzy grają fragmenty przedstawień. Z czasem ten teatralny zgiełk robi się nie do zniesienia. Mówiąc szczerze - po kilku dniach chciałem stamtąd uciekać. Od paru lat absolwentom szkół teatralnych ciężko jest znaleźć pracę w teatrze. Kiedy cztery lata temu kończył pan Akademię Teatralną, nie bał się pan o przyszłość? Na pewno nie czułem się aktorem. Studia wspominam raczej oschle. Zdawałem na Wydział Aktorski bardziej z poczucia niezdecydowania, co chcę robić w życiu. Po skończeniu studiów chciałem o nich jak najszybciej zapomnieć. Akademia to miejsce, gdzie wiecznie słyszysz, co robisz źle, a nie co dobrze. Szczęśliwie jeszcze w trakcie grania spektakli dyplomowych, zanim zacząłem się zastanawiać, co dalej, dostałem angaż w Warszawie. Ciągle jednak nie wiedziałem, czy na pewno chcę być aktorem. I w Teatrze Dramatycznym, mimo aktorskiego wyróżnienia na łódzkim przeglądzie dyplomów, grał pan "ogony". To nie bolało? Wielu moich kolegów w tym czasie nie robiło nic, więc i tak byłem zadowolony, że jestem w teatrze. To był okres, kiedy bardzo intensywnie żyłem i życie było dla mnie ważniejsze niż praca. Przyjmowałem "ogony" z pokorą. Studia aktorskie tego pana nauczyły? Nie. Mimo tego, że profesorowie bez przerwy wytykają studentom błędy, szkoła teatralna daje jakieś dziwne poczucie zadowolenia, że jest się aktorem. Wiele osób płaci potem za to ciężką frustracją. Kiedy wypatrzył pana Grzegorz Jarzyna, wszystko się zmieniło. Rola Sydneya Price'a w "Bziku tropikalnym" Witkacego przyniosła panu duży sukces. Tak, pisano dobrze. A pan się z tym nie zgadzał? Myślę, że jestem dość odporny na pochwały. Poza tym swojej gry nie chciałbym porównywać do tego, co dzieje się na polskich scenach czy ekranach, ale do tego, co naprawdę mnie porusza. Wszelkie splendory, jakie na mnie spłynęły po "Bziku...", to wynik tego, że byłem poprawny. Nie zepsułem roli, a to - przy kiepskiej kondycji teatru i filmu w Polsce - powoduje, że można zostać zauważonym i zbierać nagrody. Nie bardzo mogę się cieszyć, że osiągnąłem jakiś tam malutki sukces, skoro mnie samego moje aktorstwo nie powala. Oglądam film z wybitnymi aktorami, który mnie zachwyca. Jest świetnie zagrany, doskonale wyreżyserowany. Potem oglądam siebie i widzę, że jest to przeciętne. W polskim aktorstwie od jakiegoś czasu wystarczy być poprawnym. Kiedy pana zdaniem to się zaczęło? Myślę, że momentem przełomowym była śmierć Tadeusza Łomnickiego. To był człowiek, który wyznaczał kryteria. Kiedy zmarł, okazało się, że nie ma już mistrzów, zapanował chaos. Nie ma autorytetów w polskim teatrze, chociaż myślę, że nie dotyczy to tylko teatru, ale także wielu innych dziedzin życia. W 1989 roku coś się załamało, skończyła się pewna epoka i wielu z nas ciągle błąka się po omacku. Pan się odnalazł? Ja staram się po prostu dobrze wykonywać swój zawód, czasem aż przerasta mnie i przeraża, kiedy czytam, że zagrałem świetnie. Teraz czuję, że się zatrzymałem. Po czterech latach grania w teatrze, po rolach naprawdę dla mnie ciężkich, to znaczy takich, które wymagały bardzo głębokiego wejścia we własną psychikę, wydaje mi się, że przyszedł moment, kiedy muszę odpocząć. Nie chcę grać za wszelką cenę z poczuciem, że kolejna rola jest kalką poprzedniej. Kiedyś traktowałem teatr jak świątynię, gdzie zbawia się ludzi. Dziś mam już dystans i wiem, że to jest zdrowsze. Aktor nie jest misjonarzem. Myślę, że ten zawód był dla mnie zawsze próbą znalezienia odpowiedzi na pytanie "kim jestem?". Już ją znalazłem. I kim pan jest? Jestem ojcem. Pół roku temu urodziła mi się córeczka. Jest wspaniała. Po pracy nad spektaklem zostaje pewna pustka, przychodzi poczucie osamotnienia. Dlatego trzeba mieć mocne oparcie. W czym? Albo trzeba mieć silnie rozwiniętą duchowość, albo rodzinę. A pan? Ja teraz mam rodzinę. A duchowość? Ciągle mi się wydaje, że mi jej brakuje. Moment, kiedy wygrywa we mnie rzemiosło, jest moją przegraną. Nawet jeśli próbuję się do tego przed sobą nie przyznawać, poczucie porażki wraca tak długo, aż w roli czy w konkretnej scenie nie odnajdę siebie. Chodzi tylko o to, żeby znaleźć w sobie postać, a nie zastanawiać się, czy rola jest lepsza czy gorsza od poprzedniej. Myśli pan, że można zagrać kilka dużych ról w jednym sezonie? Dla mnie byłoby to niemożliwe. Oczywiście są aktorzy, którzy całe życie grają jedną rolę. Nie twierdzę, broń Boże, że to jest coś gorszego, ale ja bym tak nie chciał. Myśli pan, że wystarczy panu siły na, bądź co bądź, dość idealistyczne myślenie o aktorstwie? Mam nadzieję, że będę rozwijał się w dobrym kierunku. A dobry kierunek, to taki, kiedy nie będę myślał o sobie, ale o pracy nad konkretną postacią. Chciałbym zachować w sobie tę czystość i niewinność. A jeśli przyjdzie wielki sukces? Poczucie ojcostwa jest we mnie silniejsze od największych nawet sukcesów. Poza tym za dużo naoglądałem się kolegów, którzy chełpili się, że są aktorami, tak jakby było to coś lepszego od bycia na przykład hydraulikiem. Cieszę się, że uszczelki nie są moją pasją, ale nie uważam, że być aktorem, to być kimś lepszym. Rozmawiał Krzysztof Feusette Wywiad z Grzegorzem Jarzyną opublikujemy w jutrzejszym kolorowym Magazynie Cezary Kosiński, aktor warszawskiego Teatru Rozmaitości. Na Festiwalu Teatralnym w Awinionie wystąpił w dwóch przedstawieniach: jako Cyryl w "Iwonie, księżniczce Burgunda" Gombrowicza (Stary Teatr w Krakowie) i jako Książę Myszkin w "Księciu Myszkinie" na podstawie "Idioty" Dostojewskiego (Teatr Rozmaitości w Warszawie). Oba spektakle wyreżyserował Grzegorz Jarzyna. Wybrane nagrody i wyróżnienia: - nagroda na Opolskich Konfrontacjach Teatralnych Klasyka Polska (1997) za rolę Sydneya Price'a w "Bziku tropikalnym" S. I. Witkiewicza w reż. Grzegorza Jarzyny; - wyróżnienie na IV Ogólnopolskim Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej (1998) za rolę Karlosa w "Krawcu" Mrożka w reż. Michała Kwiecińskiego (Teatr Telewizji); - nagroda dla "najprzyjemniejszego aktora" na Festiwalu Sztuk Przyjemnych w Łodzi (1999) za rolę Sydneya Price'a w "Bziku tropikalnym"; - nagrody na Festiwalu Sztuki Aktorskiej w Kaliszu (1999) oraz na Opolskich Konfrontacjach Teatralnych Klasyka Polska (2000) za rolę Albina w "Magnetyzmie serca" Fredry w reż. Grzegorza Jarzyny.
Wszelkie splendory, jakie na mnie spłynęły po "Bziku...", to wynik tego, że byłem poprawny. Nie zepsułem roli, a to powoduje, że można zostać zauważonym i zbierać nagrody. W polskim aktorstwie od jakiegoś czasu wystarczy być poprawnym. Ja staram się po prostu dobrze wykonywać swój zawód. Dziś mam już dystans i wiem, że to jest zdrowsze. Aktor nie jest misjonarzem. Poczucie ojcostwa jest we mnie silniejsze od największych nawet sukcesów. Poza tym za dużo naoglądałem się kolegów, którzy chełpili się, że są aktorami, tak jakby było to coś lepszego od bycia na przykład hydraulikiem. nie uważam, że być aktorem, to być kimś lepszym.
Senat może być antidotum na partyjniactwo. Dlaczego przeszkadza Leszkowi Millerowi? Gdy zabraknie gwaranta ZBIGNIEW ROMASZEWSKI Kampania wyborcza 2001 roku przebiega pod znakiem krytyki rządu Jerzego Buzka i gdyby nie rząd organizujący co pewien czas happeningi, obywatele nie bardzo by wiedzieli, na kogo głosować. A tak wiedzą: nie głosować na AWSP winną wszystkim nieszczęściom, poprzeć SLD, najbardziej radykalnego krytyka rządu. Cały kłopot polega na tym, że jeszcze miesiąc, półtora i rząd Jerzego Buzka poda się do dymisji, co więc robić? Kogo krytykować? Rząd Jerzego Buzka jest zły, bo minister Bauc chce zamrozić emerytury i uposażenia w sferze budżetowej. Rząd Jerzego Buzka jest jeszcze gorszy, bo zdymisjonował ministra Bauca i przyszłe decyzje strategiczne pozostawił SLD, a Sojusz woli obiecywać powszechną szczęśliwość, niż podejmować trudne decyzje. Chociaż czasami podejmuje, np. eksmisja na bruk wylansowana przez panią Blidę, sprzedaż mieszkań wraz z najemcami (ustawa z 1994 r.) to decyzje trudne, ale przecież niepodejmowane w czasie kampanii wyborczej przez ugrupowanie wrażliwe społecznie. Ale dość ironii. W kontekście załamania się koniunktury brak poważnej dyskusji w sprawie polityki społeczno-gospodarczej pomiędzy poszczególnymi ugrupowaniami startującymi w wyborach musi martwić. Mnie natomiast niezwykle zaniepokoiła wypowiedź pana Millera, który rozwiązania problemów społeczno-gospodarczych upatruje w sferze ustrojowej państwa. Śladem Łukaszenki Zdaniem przewodniczącego SLD demokracja za dużo kosztuje. Tych, którzy w to wierzą, pragnę zapewnić, że nie jest to pogląd oryginalny. Podobne stanowisko reprezentował prezydent Łukaszenko i jakoś Białoruś nie stała się krajem szczęśliwych i zamożnych obywateli. Likwidacja przerostów biurokratycznych to dobre i słuszne hasło, tylko czy na pewno to ma być 2500 etatów? Łatwo sobie wyobrazić, że np. Platforma Obywatelska przelicytuje pana Millera, i co wtedy? Na dodatek 2500 etatów to najwyżej 100 - 150 mln złotych, co w porównaniu z 40-miliardową dziurą budżetową jest niezauważalne. Wszystko, co wyżej powiedziano, to prawdę mówiąc populizm, ale dopuszczalny w trakcie kampanii wyborczej. Gorzej wygląda sytuacja, gdy pan Miller proponuje likwidację Senatu i ograniczenia Trybunału Konstytucyjnego i Trybunału Stanu. To prawda, rozwiązania konstytucyjne w dziedzinie tych instytucji nie są najszczęśliwsze, co zawsze było wiadomo, ale to nie ja, tylko pan Miller ze swoim ugrupowaniem je popierał. O co chodzi z Trybunałem Stanu Najtrudniej zrozumieć, o co mu chodzi z tym Trybunałem Stanu. Przecież sędziowie Trybunału Stanu nie pobierają żadnych uposażeń, a Trybunał nie ma własnej obsługi. Ponadto, co można policzyć na palcach, mniej sędziów Trybunał już liczyć nie może. W pierwszej instancji sprawę rozpatruje pięciu sędziów, w drugiej siedmiu innych, to razem dwunastu w każdej sprawie. Rezerwa pięciu sędziów nie jest chyba przesadna, uwzględniając, że ludzie chorują, mają problemy rodzinne, wyjeżdżają za granicę, i powtarzam - nie biorą za swoją funkcję pieniędzy. O co więc chodzi? O likwidację Trybunału Stanu, o likwidację odpowiedzialności konstytucyjnej polityków? Trudno uwierzyć. Można mieć również zastrzeżenia do konstytucyjnych uregulowań dotyczących Trybunału Konstytucyjnego. Pozbawienie Trybunału możliwości dokonywania wykładni przepisów prawnych to nieporozumienie, które często dość boleśnie odczuwamy w parlamencie. Trudno również pogodzić się z sytuacją, kiedy w wypadku kontrowersji prawnych orzeczenie ostateczne zapada stosunkiem głosów 5 do 4 i głos jednego sędziego podważa pracę obydwu izb parlamentu. Ale na ten temat pan Miller się nie wypowiada, martwi go natomiast nadmierna liczba sędziów. I w tym momencie sprawa się chyba wyjaśnia. Nie martwiła go liczba sędziów w roku 1997, lecz martwi dzisiaj. Co się zmieniło? No, oczywiście, zmienił się skład Trybunału. Powstał Trybunał, który mógłby podważyć monopol władzy SLD, a to jest niedopuszczalne. Jeśli wmówi się ludziom, że to dużo kosztuje, może zgodzą się na powrót władzy monopartii. Zagrożona hegemonia Podobną przeszkodę w monopolu władzy stanowi Senat. To wprost nie do wiary, jak historia lubi się powtarzać. Zasiadając w Senacie, trudno sobie wyobrazić, że ma on aż tak wielkie znaczenie ideologiczne. A jednak ma. Kiedy przystępowano do budowy zrębów komunistycznego państwa, co było przedmiotem referendum 1946 roku? Istnienie Senatu. Co miało być gwarantem odradzania się demokracji w Polsce? Powstanie Senatu. Co dziś może pokrzyżować plany pana Millera? Również Senat. Dlaczego? Myślę, iż przede wszystkim dlatego, że w wyborach do Senatu funkcjonujące na scenie politycznej ugrupowania posierpniowe zdołały się porozumieć i utworzyć ponadpartyjny Komitet Wyborczy Blok Senat 2001, desygnujący kandydatów do Senatu. To może złamać SLD-owską hegemonię w parlamencie. Nawet osiągnięcie przez SLD większości w Senacie zaczyna być problematyczne. Ale to są doraźne problemy taktyczne. Argumenty oszczędnościowe również nie wytrzymują krytyki. Budżet Senatu wynosi 125 mln zł (w tym 75 mln na funkcjonowanie Senatu i 50 mln na wsparcie działalności Polonii zagranicznej, głównie na Wschodzie). Przy budżecie państwa 181,6 mld działalność Senatu kosztuje 0,041 proc. państwowych wydatków. Tak więc tezę, że likwidacja Senatu przyniesie znaczące oszczędności, trzeba po prostu odrzucić jako niepoważną. Spróbujmy sobie wobec tego odpowiedzieć na pytanie, po co jest Senat i dlaczego tak przeszkadza SLD. Po co Senat Zgodnie z zakresem kompetencji określonym przez Konstytucję III RP Senat poprawia ustawy przychodzące z Sejmu. W bieżącej kadencji Senat wniósł ponad 6000 poprawek, w ponad 750 rozpatrywanych ustawach. Różna była ranga tych poprawek i różny był ich los. Były poprawki usuwające oczywiste błędy legislacyjne i były poprawki merytoryczne proponujące rozwiązania inne od zaproponowanych przez Sejm. Część poprawek Sejm akceptował, część z dużą łatwością (przy odrzuceniu poprawki Senatu obowiązuje bezwzględna większość głosów) odrzucał. Niekiedy, odrzucone przez Sejm poprawki senackie powracały do nas jako kolejne inicjatywy ustawodawcze nowelizujące niedawno uchwalone ustawy, ponieważ Trybunał Konstytucyjny kwestionował przyjęte przez Sejm rozwiązania. Czasami Senat korzystał z inicjatywy ustawodawczej. Taką inicjatywą senacką było rozszerzenie uprawnień osób z Kresów Wschodnich do ubiegania się o odszkodowania za krzywdy doznane w wyniku walki o niepodległe państwo polskie. Senat zajmuje się przede wszystkim pracą legislacyjną i nie ma (z czego nie wszyscy zdają sobie sprawę) żadnego wpływu na władzę wykonawczą. W tych warunkach na osiągnięcia Senatu szczególnie zły wpływ ma partyjniactwo. Utrzymująca się od dwóch kadencji sytuacja zdominowania Senatu przez silne, poddane dyscyplinie partyjnej ugrupowanie prowadzi do zanegowania podstawowej roli Senatu jako izby refleksji. W trzeciej kadencji taką rolę odgrywał SLD, a w ostatniej, czwartej - AWS. Upartyjniony Senat powtarza w gruncie rzeczy z nieistotnymi zmianami ustalenia Sejmu prowadzącego grę partyjną. Rozmija się to z zasadniczą rolą, jaką powinien spełniać Senat. Najważniejsze w pracy legislacyjnej Senatu powinno być ponowne rozpatrzenie rozwiązań proponowanych przez Sejm w innym gronie, z wykorzystaniem innych ekspertów; oderwanie się od doraźnych uwarunkowań kierujących przedłożeniami rządu i Sejmu oraz spojrzenie na nie z perspektywy generalnej wizji rozwoju państwa. Polityka rzeczą partii Ażeby uniknąć nieporozumień, powiedzmy sobie jasno: politykę prowadzi się, opierając się na partiach politycznych. Rząd, jeśli ma sprawnie wykonywać władzę, musi dysponować stabilną większością w Sejmie. Dyscyplina partyjna jest w tym wypadku niezbędna. Jednocześnie ten sam rząd musi zdawać sobie sprawę, że może funkcjonować jedynie w granicach platformy politycznej wyznaczonej przez popierające go partie. W przeciwnym wypadku grozi mu zawężenie bazy parlamentarnej i chaos. Oczywiste jest, że rząd musi również rozwiązywać kwestie doraźne, zawierać kompromisy, a te muszą uwzględniać interesy partyjne. Jeśli interesy te zaczynają dominować nad interesem państwa, jeśli pojawia się korupcja, rodzi się patologia, zaczyna się partyjniactwo. Nie ma rozwiązań idealnych, ale jakimś antidotum na klęskę partyjniactwa może być Senat. Sprzyja temu większościowa ordynacja wyborcza, w której wyborca głosuje nie na enigmatyczne partie polityczne, ale wybiera poszczególnych ludzi, których poglądy, postawę, rzetelność jest w stanie ocenić. Za swoje decyzje i postawę odpowiadają przed wyborcami nie anonimowe partie, ale poszczególni ludzie, i to osobiście. Ta osobista odpowiedzialność powoduje, że nawet w upartyjnionej grupie trudno odbudować bezkrytyczny "centralizm demokratyczny". Myślę, że to jest główna przyczyna, iż Senat jest aż tak niepożądany. Senat nie jest w stanie i nie powinien ingerować w bezpośrednie działania władzy wykonawczej. Powinien natomiast stanowić układ odniesienia, z którego społeczeństwo mogłoby zorientować się, czy w wyniku dziesiątków meandrów wykonywanych przez rząd poruszamy się jeszcze w tym kierunku, w którym zamierzaliśmy, czy też idziemy już zupełnie gdzie indziej, a może z powrotem. Taką funkcję może spełnić jedynie odpartyjniony, w którym nie ma dyscypliny partyjnej, niezależny Senat, i taka koncepcja legła u podstaw utworzenia Bloku Senat 2001. Powołany w ten sposób Senat mógłby odgrywać dużo większą i znakomicie bardziej pozytywną rolę niż ta, jaką wyznacza mu konstytucja. Myślę, że powinna to być przede wszystkim rola kontrolna i parasądownicza. Prowadzenie przez Sejm - uwikłany w taktyczne okołorządowe intrygi - przesłuchań, śledztw, postępowań konstytucyjnych to chyba nieporozumienie. Dlaczego upartyjniony Sejm ma mianować funkcjonariuszy publicznych na stanowiska apolityczne: rzecznika praw obywatelskich, prezesa IPN, inspektora danych osobowych, rzecznika interesu publicznego, rzecznika praw dziecka i wielu, wielu innych? Czemu Senat, nieposiadający żadnego wpływu na rząd, jest rozwiązywany wraz z upadkiem rządu i Sejmu? Praktycznie likwiduje to niezależność Senatu i wikła go w doraźne rozgrywki polityczne. Warto by o tym pomyśleć. Jeśli komuś związano nogi, to pogląd, że słabo biega, jest na pewno prawdziwy, ale czy konstruktywny? Jak już pisałem, nie ma rozwiązań idealnych, ale bywają lepsze i gorsze. Istniejąca ordynacja wyborcza do Senatu, na pewno trudna i stawiająca przed wyborcą wyższe wymagania niż w wyborach do Sejmu, stwarza możliwość, by Senat stał się gwarantem demokracji. Na koniec jeszcze dwie uwagi. Niezależnie od postulatu likwidacji Senatu SLD wystawił w wyborach do tej Izby 100 kandydatów. Jaka ma być ich rola w Senacie? Piątej kolumny? Sądzę, że nie wszyscy sobie na nią zasłużyli. Autor jest senatorem od 1989 roku
Kampania wyborcza 2001 roku przebiega pod znakiem krytyki rządu Jerzego Buzka. brak poważnej dyskusji w sprawie polityki społeczno-gospodarczej pomiędzy poszczególnymi ugrupowaniami startującymi w wyborach martwi. zaniepokoiła wypowiedź Millera, który rozwiązania problemów upatruje w sferze ustrojowej państwa. Zdaniem przewodniczącego SLD demokracja za dużo kosztuje. Likwidacja przerostów biurokratycznych to dobre hasło, tylko czy na pewno to ma być 2500 etatów? Gorzej, gdy Miller proponuje likwidację Senatu i ograniczenia Trybunału Konstytucyjnego i Trybunału Stanu. Najtrudniej zrozumieć, o co chodzi z Trybunałem Stanu. sędziowie Trybunału Stanu nie pobierają żadnych uposażeń, a Trybunał nie ma własnej obsługi. Ponadto mniej sędziów Trybunał już liczyć nie może. więc chodzi o likwidację odpowiedzialności konstytucyjnej polityków? Można mieć zastrzeżenia do konstytucyjnych uregulowań dotyczących Trybunału Konstytucyjnego. Miller, martwi go nadmierna liczba sędziów. Nie martwiła go w roku 1997, lecz martwi dzisiaj. Co się zmieniło? zmienił się skład. Powstał Trybunał, który mógłby podważyć monopol władzy SLD. Podobną przeszkodę w monopolu władzy stanowi Senat. w wyborach do Senatu ugrupowania posierpniowe zdołały utworzyć ponadpartyjny Komitet Wyborczy Blok Senat 2001. To może złamać SLD-owską hegemonię w parlamencie. działalność Senatu kosztuje 0,041 proc. państwowych wydatków. tezę, że likwidacja przyniesie znaczące oszczędności, trzeba odrzucić jako niepoważną. Zgodnie z zakresem kompetencji określonym przez Konstytucję III RP Senat poprawia ustawy przychodzące z Sejmu. zajmuje się pracą legislacyjną i nie ma wpływu na władzę wykonawczą. na osiągnięcia Senatu szczególnie zły wpływ ma partyjniactwo. prowadzi do zanegowania roli Senatu jako izby refleksji. politykę prowadzi się, opierając się na partiach politycznych. Rząd musi dysponować stabilną większością w Sejmie. musi również rozwiązywać kwestie doraźne, zawierać kompromisy, a te muszą uwzględniać interesy partyjne. Jeśli interesy te zaczynają dominować nad interesem państwa, zaczyna się partyjniactwo. antidotum na klęskę partyjniactwa może być Senat.. Za decyzje i postawę odpowiadają przed wyborcami nie anonimowe partie, ale poszczególni ludzie osobista odpowiedzialność powoduje, że nawet w upartyjnionej grupie trudno odbudować bezkrytyczny "centralizm demokratyczny".
STYCZNIOWE PODWYŻKI Zakłady obawiają się wyhamowania rozwoju Prognozy obniżenia rentowności Styczniowa urzędowa podwyżka cen i stawek VAT na prąd, gaz i akcyzy na benzynę wpłynie najprawdopodobniej na obniżenie rentowności sprzedaży. To z kolei będzie miało wpływ na zmniejszenie wielkości nakładów na modernizację i rozwój firm. Zmniejszyć się może konkurencyjność polskich wyrobów w stosunku do zagranicznych, uważają przedstawiciele większości zakładów, których "Rz" zapytała o wpływ tegorocznych podwyżek na funkcjonowanie ich przedsiębiorstw. Podkreślają oni, że podwyżki najbardziej odczują firmy stosujące energochłonne maszyny i te, które nie modernizowały się w ostatnich latach. Lepiej zniosą je natomiast firmy inwestujące od lat w swój rozwój i poszukujące oszczędności w funkcjonowaniu. Podwyżki, w odczuciu naszych rozmówców, nie byłyby tak dotkliwe, gdyby nie obciążenia dodatkowe, w tym wyższy VAT na importowany olej, brak systemowego wsparcia w umacnianiu pozycji na nowych rynkach i dla firm chcących stosować nowoczesne technologie. Do 8 proc. droższe przetwory z Prorybu - Wpływ podwyżki cen energii i VAT na oleje importowane do naszej produkcji rozpatrujemy już od kilku dni. Wyliczyliśmy, że na jednostkowych opakowaniach wynosi ona 12 proc. i o tyle powinniśmy podnieść dotychczasową cenę. Zdecydowaliśmy się na 7,5-8 proc. i wprowadzimy je od najbliższego poniedziałku - mówi Zygmunt Dyzmański, współwłaściciel Przetwórni Ryb Proryb. Wylicza, że podwyżka cen prądu w ogólnych kosztach produkcyjnych to zaledwie 2 proc. Aby ją nieco zniwelować, w Prorybie będzie wprowadzona praca nocna. To umożliwi korzystanie z tańszej taryfy. Aż do 20 proc. wzrosła akcyza na importowane oleje, a w Prorybie są one wykorzystywane do 70 proc. przygotowywanych konserw i innych wyrobów rybnych. Oleju nie można kupić w dostatecznych ilościach w kraju, więc jego import jest konieczny aż do nowych zbiorów rzepaku. - Do wiaderka śledzi kaszubskich, które sprzedajemy za 7 zł, wlewamy aż pół litra oleju, czyli kosztuje nas on 2,25 zł. Na wieczka i wiaderka VAT wzrósł o 12 proc. Dlatego podwyżka jest nieuchronna - uważa przedstawiciel Prorybu. Zygmunt Dyzmański nie boi się wyhamowania tegorocznych inwestycji. Proryb za kilka miesięcy pierwszy w branży przetwórstwa rybnego otrzyma certyfikat zarządzania jakością z serii ISO9000. Jak każdy zakład go wprowadzający wykorzysta przysługujące mu z tego tytułu ulgi inwestycyjne. W Bizonie szukają oszczędności W Zakładzie Mechanicznym Bizon, będącym największym krajowym producentem zszywek, nie ukrywają, że zużywają dużo prądu, ale znacznie mniej niż np. 3 lata temu. Krzysztof Borysewicz, dyrektor ds. produktu w podwarszawskim Bizonie, wskazuje, że firma w ostatnich latach wiele inwestowała w nowe, energooszczędne technologie i w modernizację systemu grzewczego. - Wprowadzone w br. rozwiązania w celu kompensacji mocy biernej miały się nam spłacić w 2-3 lata, po tegorocznej podwyżce cen prądu okres ten znacznie się skróci - przekonuje dyrektor Borysewicz. Jego zdaniem Bizon nie ustępuje zachodnioeuropejskim firmom pod względem technologicznym i jakością wytworzonych towarów. Po podobnych cenach jak zachodnioeuropejskie firmy kupuje surowiec używany do produkcji. Jego wyroby są nieco tańsze od zagranicznych dzięki tańszej sile roboczej niż np. w Niemczech. Ta korzystna różnica ciągle maleje poprzez zmniejszające się corocznie cło i podwyżki na paliwa i energię. Dlatego zakład ciągle szuka możliwości oszczędzania. Konieczne wsparcie na nowych rynkach Dariusz Sapiński, prezes Spółdzielni Mleczarskiej Mlekovita w Wysokiem Mazowieckiem, uważa, że spółdzielczość mleczarską i jego firmę czeka ciężki rok. - Mimo że od 1 stycznia br. poniesiono urzędowe ceny na prąd i gaz, my nie przewidujemy podwyżek na swoje wyroby. To oznacza mniejszą rentowność sprzedaży i ograniczenie środków na rozwój i modernizację - tłumaczy Dariusz Sapiński. Mlekovicie te środki są potrzebne, by dorównać parametrom obowiązującym w UE. Na 1998 rok zaplanowano wydatek 20 mln zł na wieżę do suszenia serwatki i konieczną modernizację oczyszczalni ścieków. W tych planach nie uwzględniono jednak skutków obecnych podwyżek. - Nie wiemy, czy rynek pozwoli nam podnieść ceny. Nie znamy koniunktury na br. ani cen, jakie ustalą się na rynkach międzynarodowych na mleko w proszku, sery i masło. Nie możemy też wysyłać wyrobów do UE, a była ona ich dużym odbiorcą, szczególnie latem. Dariusz Sapiński obawia się, że dodatkowe obciążenia finansowe spowodowane styczniowymi podwyżkami wyhamują postęp, spowolnią rozwój, a decyzje inwestycyjne będą coraz trudniejsze. Jest prawdopodobne, że Mlekovita będzie musiała zrezygnować z modernizacji oczyszczalni i przesunąć ją na inny termin, obecnie trudny do określenia. W spółdzielni w Wysokiem Mazowieckiem ciągle szukają rezerw. Są one niewielkie, gdyż płace to zaledwie 4 proc. wszystkich kosztów, głównym obciążeniem jest cena surowca. Spółdzielnia nie może myśleć o wysokiej rentowności, bo jest to niezgodne z interesem skupionych w niej rolników. Dobrze mieć status zakładu pracy chronionej - Podwyżki muszą być, bo ceny na paliwo i prąd są w Polsce ciągle niższe od stosowanych w Unii Europejskiej, z którą chcemy się zjednoczyć - uważa Zbigniew Czmuda, właściciel firmy wytwarzającej artykuły biurowe Resta-Kirby SA. Niepokoi go jednak ich wysokość, zwłaszcza znacząca w kosztach utrzymania samochodów podwyżka paliw. Firma dostarcza swoje wyroby do odbiorców w całym kraju. Dla niektórych z nich, z najdalszych zakątków Polski, będzie musiała podnieść cenę za dowóz. To z kolei wpłynie na większą od dotychczasowej marżę pośredników i cenę finalną wyrobów Resty w sklepach. Resta-Kirby nie myśli na razie o podwyższeniu cen na swoje segregatory, chociaż od roku jest ona stała mimo kilkakrotnej podwyżki cen surowców. Utrzymanie tego stanu wymusza ostra konkurencja firm zachodnich. Jest to możliwe wyłącznie dzięki statusowi zakładu pracy chronionej, jaki ma ten zakład. Dzięki temu i wykorzystaniu kredytów na tworzenie nowych miejsc pracy z funduszu PFRON zakład mógł się rozwijać. Największe wydatki ma już, jak się wydaje, za sobą i dlatego wprowadzone na początku br. podwyżki nie są dla niego aż tak bardzo zagrażające jak w przypadku innych, małych i średnich firm dysponujących przestarzałym parkiem maszynowym, nie korzystających z żadnego wsparcia swojego rozwoju. Potrzebne stabilne otoczenie - Po styczniowych podwyżkach spadnie rentowność wszystkich branż. Ze względu na silną konkurencję podwyżek nie da się przenieść na ceny wyrobów. To może wstrzymać inwestycje. Są one konieczne, aby utrzymać konkurencyjność polskiego przemysłu przy wejściu do UE - wskazuje Wojciech Wtulich, prezes Farm Food SA. Podkreśla, że rentowność w UE dla przemysłu przetwórstwa mięsnego jest również niska, ale firmy działają tam w stabilnym otoczeniu, ich obciążenia finansowe umożliwiają przetrwanie, w przypadku zakładów stosujących nowoczesne technologie stosowane są różnorodne ulgi. Farm Food będzie dalej inwestował, chociaż po podwyżkach może być to trudniejsze. Dodatkowo wstrzymane zostały preferencyjne kredyty AMiRR, oprocentowanie kredytów bankowych jest ciągle wysokie. Wzrosną koszty sprzedaży W Zakładach Mięsnych Ostróda-Morliny SA wyliczyli, że wzrost kosztów energii elektrycznej, gazu i pary technologicznej w porównaniu z ubiegłorocznymi wynosi aż 29 proc. W kosztach ogółem całej działalności to zaledwie 1,5 proc. Leszek Bracki z działu ekonomicznego Morlin podkreśla, że ok. 70 proc. kosztów ogółem przypada na surowce i materiały uzupełniające. Dla Morlin ważniejsze więc niż podwyżka cen energii i gazu są sezonowe wahania cen surowca. Leszek Bracki nie potrafi powiedzieć, jak na funkcjonowanie zakładu wpłynie podwyżka paliw. Jest wielce prawdopodobne, że podniesie koszty sprzedaży. Informacje o planowanych na br. podwyżkach zarząd Morlin wykorzystał przy tworzeniu tegorocznych planów finansowych firmy. Wynika z nich, że styczniowe podwyżki nie przystopują jego rozwoju i założonej rentowności. Mogą być zagrożeniem, jak sądzi Leszek Bracki, małych i średnich firm, mających energochłonne urządzenia. Podkreśla, że firmy te nie mogą tłumaczyć swoich ewentualnych niepowodzeń brakiem środków na rozwój. One po prostu nie inwestowały wcześniej i "przespały" sprzyjający dla siebie czas. Do negocjacji z klientem - Produkcja musi być opłacalna, nie może przynosić strat. Podwyżki prądu, gazu i benzyny spowodują odczuwalne zmniejszenie opłacalności ze sprzedaży - uważają w Hucie Szkła Lucyna w Obornikach Wielkopolskich. Dlatego zaplanowane są już podwyżki na wyroby tej huty, będącej największym w Europie Środkowej wytwórcą szklanych kinkietów. Nie jest na razie znana ich wysokość. Będzie przedyskutowana z krajowymi hurtownikami za kilka dni na planowanym zjeździe. Niektórzy odbiorcy zagraniczni zostali poinformowani o konieczności takiej operacji i jej przyczynach. Prowadzone są z nimi rozmowy. Wielu nie odbiera przygotowanego dla nich towaru, czekają na decyzje ostateczne. - Wytworzy się cały "łańcuszek" podwyżek, swoje wyższe marże dołożą twórcy lamp i innego oświetlenia, wyższe będą marże sklepowe - wskazują w HS Lucyna. Beata Najtek, przedstawicielka obornickiej huty jest jednak przekonana, że klienci pozostaną przy nich. Z większością z nich współpracują od wielu lat, nie mają oni zastrzeżeń do jakości wyrobów ani ich wzornictwa. Beata Najtek uważa, że walory te zostaną docenione, a z każdym z dostawców odbędą się indywidualne negocjacje. Lidia Oktaba
Styczniowa urzędowa podwyżka cen i stawek VAT na prąd, gaz i akcyzy na benzynę wpłynie najprawdopodobniej na obniżenie rentowności sprzedaży. To z kolei będzie miało wpływ na zmniejszenie wielkości nakładów na modernizację i rozwój firm. podwyżki najbardziej odczują firmy stosujące energochłonne maszyny i te, które nie modernizowały się w ostatnich latach. Lepiej zniosą je firmy inwestujące od lat w swój rozwój i poszukujące oszczędności w funkcjonowaniu.
ŚWINOUJŚCIE Rok prezydentury Stanisława Możejki Wojownik w fotelu MICHAŁ STANKIEWICZ Jeszcze nie zakończyła się afera związana z basenem Mulnik i wydobytą z niego miną, wciąż nie wiadomo, czy uda się wybudować tunel pod Świną, a prezydent Świnoujścia Stanisław Możejko rozpoczął kolejne batalie. Tym razem stawką jest fotel prezydencki, który chcą mu wydrzeć zdeterminowani opozycyjni radni. Prezydentura Możejki jest naprawdę zagrożona. Zapewniająca mu poparcie w radzie miasta koalicja w grudniu ubiegłego roku rozpadła się. Koalicyjni członkowie zarządu przechodzą do opozycji po kolejnej spektakularnej akcji prezydenta, który wymienia w ich gabinetach zamki w drzwiach, zdejmuje z nich tabliczki, a telefon komórkowy wiceprezydenta zgłasza operatorowi sieci jako kradziony. To kara za ich nieposłuszeństwo. Mimo utraty większości w radzie prezydent nie traci jednak dobrego ducha. Od początku swojej kariery jest przecież wojownikiem. Opiekunowie tracą zmysły Urodzony w Szczecinie, od 1954 roku mieszka w Świnoujściu. Studia na Politechnice Szczecińskiej przerwał po czwartym roku. Rozpoczął pracę w Morskiej Stoczni Remontowej. Z opozycją po raz pierwszy zetknął się w sierpniu 1980. Wtedy jeszcze jako obserwator. Czynnie zaangażował się dopiero po ogłoszeniu stanu wojennego. Współtworzył podziemne struktury w mieście. W 1986 roku jako pierwszy w kraju zarejestrował w sądzie stoczniowy komitet "Solidarności". - Potem już jeździłem po kraju i hurtowo zakładałem komitety. Sądy wojewódzkie standardowo odrzucały wnioski, a my standardowo składaliśmy odwołania do Sądu Najwyższego. I tam, w SN w pewnym momencie zrobiła się oaza wolności. Spotykały się całe komitety czekające na wynik postępowania - opowiada Możejko. Wielokrotnie internowany, aresztowany. Jak twierdzi milicjanci i "opiekunowie" ze Służby Bezpieczeństwa mieli z nim zawsze kłopoty - pod nieudanych akcjach bywali zwalniani lub tracili zmysły. - Mój pierwszy "opiekun" został wyrzucony za nieskuteczną opiekę na pochodzie pierwszomajowym. A później chodził po Świnoujściu z dużym krzyżem na piersi - wspomina Możejko. - Ci, co ze mną walczyli, zawsze mieli dużo przygód, które niekoniecznie się dla nich dobrze kończyły. I tak jest do dzisiaj. Zarząd na taczkach W 1990 roku, jako szef świnoujskiej "Solidarności", został radnym i członkiem zarządu miasta. Dwa lata później odszedł jednak ze związku w atmosferze skandalu finansowego. Związkowcy zarzucali mu bałagan w rachunkach. - Zostałem etatowym członkiem zarządu miasta i zbiegło się to akurat z upływem kadencji przewodniczącego "Solidarności". Wyrzucenie? To tylko dymy polityczne - komentuje. Jako członek zarządu miasta też nie ma spokoju. Staje się jedną z dwóch ofiar głośnej "afery taczkowej". W lipcu 1993 roku rozwścieczony tłum handlarzy ze świnoujskich targowisk wywozi Możejkę i ówczesnego prezydenta Leszka Miłosza na taczkach z Urzędu Miasta. Przed budynkiem zmusza prezydenta do podpisania rezygnacji. Powodem ataku są plany budowy konkurencyjnego targowiska w pobliżu granicy. Sprawa trafiła do sądu, który skazał głównego pomysłodawcę wywożenia na taczkach, Witolda B., oraz trzy inne osoby na rok więzienia w zawieszeniu. Wyroki otrzymują jeszcze, biorące udział w zajściu, 24 osoby. Posadę stracił także ówczesny komendant rejonowy policji oraz jego zastępca za to, że ich podwładni podczas awantury nieudolnie próbowali odbić Możejkę i prezydenta Miłosza. W kolejnych wyborach samorządowych, w roku 1994, Możejko nie kandyduje. Prowadzi biuro senatorskie Artura Balazsa. Nadal jednak walczy. Przede wszystkim z zarządem miasta zdominowanym przez SLD i UW. Współpracuje z lokalnym tygodnikiem "Wyspiarz", w którym atakuje obowiązujące w mieście "układy". Zaprzyjaźniony z Możejką redaktor naczelny tygodnika przypłaca to zwolnieniem z pracy. Razem, w roku 1997, zakładają konkurencyjne pismo. Od tej pory w Świnoujściu działają dwa walczące ze sobą tygodniki. W tam samym czasie Stanisław Możejko rozpoczyna trwający do dzisiaj bój o tunel, zapewniający leżącemu na wyspie Świnoujściu, połączenie z krajem. Powołuje Społeczny Komitet Budowy Tunelu, który sprzedaje cegiełki. Wybucha kolejna afera - jego przeciwnicy, w tym władze miasta, zarzucają mu zagarnięcie zebranych pieniędzy. - Zebraliśmy 9,5 tys. zł. A wydaliśmy 20 tys. Na co poszły? Na telefony, faksy. Kontakty z firmami, naukowcami. Powołaliśmy Radę Naukowo-Techniczną. Byliśmy w Sejmie i Senacie. A gdy już nie mieliśmy własnych pieniędzy, użyliśmy tych z cegiełek - wyjaśnia Możejko. Prokuratura, która zajęła się sprawą, umarza postępowanie z powodu braku dowodów. Możejce udaje się doprowadzić do wewnętrznego konfliktu w SLD-PSL-owskim zarządzie miasta. Dogaduje się z wiceprezydentem Robertem Rachutą, który zawiadamia prokuraturę o przestępstwie popełnionym przez innych członków zarządu. Chodzi o przekazanie Spółdzielni Społem pasażu przy świnoujskiej promenadzie. W odwecie SLD-owski prezydent Krzysztof Adranowski składa wniosek o odwołanie Rachuty, w odpowiedzi na co Możejko zawiadamia prokuraturę o próbie tworzenia w mieście "mafii". Prezydent czyści miasto W ostatnich wyborach samorządowych, w roku 1998, Stanisław Możejko, znowu jako szef świnoujskiej "Solidarności", kandyduje ponownie. Otrzymuje mandat radnego i wygrywa walkę o fotel prezydenta, na którym zasiada w grudniu 1998 roku. W 32-osobowej Radzie Miasta popiera go 10 radnych Akcji Wyborczej Solidarność, pięciu z lokalnego ugrupowania Nowa Fala i dwaj niezależni. Opozycję stanowią członkowie Sojuszu Lewicy Demokratycznej, Unii Wolności i Unii Polityki Realnej. Urzędowanie zaczyna, od wykasowania 700 uchwał Rady Miasta, pozostawiając tylko 79. Zwalnia naczelników wydziałów. Powód - brak zaufania. Likwiduje biuro prasowe, gdyż według niego tworzy niepotrzebną barierę pomiędzy nim a mediami. Przez kilka miesięcy nie dopuszcza do powstania komisji w radzie. Zmienia władze zakładów komunalnych. Sposób, w jaki to robi, wywołuje zamieszanie. Wypowiedzenia wręczane są w domach zainteresowanych, w obecności kamery, która rejestruje całe zdarzenie. - Pomysł powstał z konieczności. Zainteresowani, jak dowiedzieli się o zwolnieniu, barykadowali się od środka i nie wpuszczali do gabinetu. Delegacja jechała więc do domu, a kamera była zabezpieczeniem. Wyobraźmy sobie sytuację, że na przykład wręczamy komuś wymówienie, a ten mówi, że go uderzono. Nagranie miało nas przed takim czymś uchronić - opowiada Możejko Prezydent przegrywa jednak w marcu 1999 roku dwa procesy wytoczone mu przez zwolnionych urzędników miejskich. Sąd pracy uznaje, że "utrata zaufania", która była podstawą zwolnień, nie wystarczy, tym bardziej że prezydent wymówił pracę rano, w pierwszym dniu urzędowania. W tym samym miesiącu prezydent odwołuje kolejnego dyrektora. Tym razem Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej. Rozpoczyna też walkę z Polskim Ratownictwem Okrętowym i Marynarką Wojenną. Dokonuje słynnego rozbrojenia miny (wiosną 1999 roku nakazał rozbrojenie kolejnej miny wyciągniętej z basenu Mulnik, mina ta nie pochodziła wg niego z czasów drugiej wojny światowej, lecz została podrzucona do basenu przez PRO) i domaga się zwrotu niesłusznie według niego pobranych przez firmę pieniędzy za wydobywanie fikcyjnych wraków i min. Sprawa trafia do prokuratury w Szczecinie i Stargardzie Szczecińskim. Najwyższa Izba Kontroli, w wydanej opinii w tej sprawie, rację przyznaje Możejce i zaleca PRO oraz marynarce zwrot pieniędzy. Jednak priorytetem dla Możejki jest walka o tunel. Organizuje przetarg na projekt i jego budowę, przy okazji wdając się w konflikt z zarządem portu Szczecin - Świnoujście i Urzędem Morskim. Budowa tunelu na planowanej głębokości 10 metrów uniemożliwiłaby w przyszłości pogłębienie toru wodnego - jedynego połączenia portu w Szczecinie z morzem. Dlatego Urząd Morski proponuje zbudowanie go o 4 metry niżej. W odpowiedzi Możejko żąda wyłożenia przez szczeciński port dodatkowych 32 mln USD. Przetarg kończy się unieważnieniem, gdyż zgłasza się tylko jedna firma. Z nią też są prowadzone dalsze negocjacje. W ciągu ostatniego roku Możejko doprowadza też do wymiany na stanowisku komendanta policji w Świnoujściu. W grudniu jednak koalicja przeżywa kryzys, którego nie przetrzymuje. Możejko zarzuca członkom zarządu z Nowej Fali brak współpracy, działanie destrukcyjne. Po grudniowej, nieudanej próbie odwołania wiceprezydenta i członka zarządu zmniejsza im zarobki do poziomu 666 zł brutto. Potem pozbawia wszelkich kompetencji kolejnych dwóch członków zarządu. Odwołuje szefa PEC oraz szefa świnoujskiego ZOZ. Pierwszemu zarzuca nieprawidłowości przy przetargu na dostawców węgla dla świnoujskiej ciepłowni, drugiemu doprowadzenie zakładu do znacznego zadłużenia. Atmosfera staje się gorąca. Dwa dni po tym miasto obiega wiadomość: Zbigniew Pomieczyński, wiceprezydent Świnoujścia, pobił w urzędzie Henryka Makiałkowskiego, naczelnika biura zarządu miasta. Tak twierdzi poszkodowany, który pojawia się na policji z rozbitym łukiem brwiowym. Możejko przebywa wówczas na spotkaniu opłatkowym w komendzie policji. Zdarzenie komentuje: - Wystarczy, że mnie nie ma godzinę w urzędzie... Dyktator Według opozycji prezydent wprowadził w mieście dyktaturę. - Nie liczy się z głosem ani mniejszości, ani większości. Łamie ustawy o zamówieniach publicznych. Otoczył się grupą pretorian, których mocno opłaca - wylicza Adam Szczodry, radny z ramienia UW. Opozycja zarzuca prokuraturę zawiadomieniami. O tym, że prezydent nie wydał dokumentów z sesji rady, o tym, że fałszuje dokumenty z posiedzeń zarządu miasta, nie wpuszcza członków zarządu do ich gabinetów. Tylko w ostatnich trzech latach przez prokuraturę przewija się kilkanaście wniosków, gdzie pojawia się nazwisko Możejki. Często też z jego inicjatywy. - W 1998 roku prezydent Możejko i Grzegorz Kapla złożyli doniesienie na krytykę opublikowaną w tygodniku "Wyspiarz" oraz to, że mieszkaniec Świnoujścia wyzywająco patrzył na pana Kaplę - podaje jeden z przykładów prokurator Anna Gawłowska-Rynkiewicz, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Szczecinie. - Możejko zawsze próbował udowodnić, że całe nasze środowisko jest skorumpowane, a on walczy o samorządność - uważa Szczodry. - To człowiek, który dużą rolę przywiązuje do znaków zodiaku i liczb. Wskazuje, że wybrano go na prezydenta, kiedy miał 44 lata. Zarobki członków zarządu obniżył do kwoty 666 zł. Bezsilna jak na razie opozycja nie kryje swej nienawiści do Możejki i szykuje siły do jego odwołania. Nie ma jednak w radzie wymaganych 2/3 głosów, więc szansą wydaje się być zablokowanie absolutorium dotyczącego ubiegłorocznego budżetu. Jednak prezydent nie boi się takiej sytuacji. Przecież może zostać zarządcą komisarycznym.
Jeszcze nie zakończyła się afera związana z basenem Mulnik, wciąż nie wiadomo, czy uda się wybudować tunel pod Świną, a prezydent Świnoujścia Stanisław Możejko rozpoczął kolejne batalie. Tym razem stawką jest fotel prezydencki. Prezydentura Możejki jest zagrożona. Zapewniająca mu poparcie w radzie miasta koalicja w grudniu ubiegłego roku rozpadła się. Koalicyjni członkowie zarządu przechodzą do opozycji. Mimo utraty większości w radzie prezydent nie traci dobrego ducha. Od początku swojej kariery jest wojownikiem.Urodzony w Szczecinie, od 1954 roku mieszka w Świnoujściu. jako szef świnoujskiej "Solidarności" został radnym i członkiem zarządu miasta. W ostatnich wyborach samorządowych kandyduje ponownie. Otrzymuje mandat radnego i wygrywa walkę o fotel prezydenta, na którym zasiada w grudniu 1998 roku. Urzędowanie zaczyna od wykasowania 700 uchwał Rady Miasta. Zwalnia naczelników wydziałów. Przez kilka miesięcy nie dopuszcza do powstania komisji w radzie. Zmienia władze zakładów komunalnych. Sposób, w jaki to robi, wywołuje zamieszanie. Według opozycji prezydent wprowadził w mieście dyktaturę.
KOSZYKÓWKA Startuje ekstraklasa mężczyzn - Stawką Euroliga - Polska atrakcyjnym rynkiem pracy - Tytułu broni Zepter Śląsk Wrocław - Szesnaście zespołów jeszcze za rok - Odchudzanie naturalne MAREK CEGLIŃSKI Meczem obrońcy tytułu mistrzowskiego Zeptera Śląsk Wrocław z AZS Lublin rozpoczął się w środę sezon 1999/2000 w ekstraklasie koszykarzy. Stawką rozgrywek jest start w przyszłorocznej edycji Euroligi. Faworytami są Zepter Śląsk Wrocław, Anwil Włocławek i Hoop Pekaes Pruszków. Sezon przełomu wieków jest szczególnie ważny właśnie dla najbogatszych i najsilniejszych polskich drużyn. Walka o Euroligę Wszystko wskazuje na to, że mistrz Polski wywalczy prawo gry w przyszłorocznych rozgrywkach Euroligi. W myśl nowych regulaminów od następnego sezonu federacje koszykarskie krajów, które w rankingu FIBA zajmują miejsca od 1. do 12., będą miały prawo wystawienia przynajmniej jednego zespołu w tych najbardziej prestiżowych rozgrywkach klubowych. PZKosz jest obecnie właśnie dwunastą federacją w Europie. Od postawy naszych drużyn w rozgrywkach pucharowych będzie zależało, czy to miejsce utrzymamy, przy czym awans do półfinału rozgrywek o Puchar Saporty, w których wystartują Zepter Śląsk (mistrz) i Hoop Pekaes (zdobywca Pucharu Polski), może zaowocować jeszcze dodatkowym, drugim miejscem dla Polski w Eurolidze. Jest o co walczyć. Formuła 2+2 W tym roku w lidze obowiązuje limit czterech zawodników zagranicznych w zespole. Formuła 2+2 określa, że w czwórce tej może być najwyżej dwóch koszykarzy z USA lub krajów Unii Europejskiej. Gracze z byłych państw socjalistycznych, a po takich gremialnie sięgają polskie kluby, mogą wypełnić cały limit. Ruch transferowy charakteryzowały tego lata liczniejsze niż zwykle wymiany międzyklubowe, niekiedy całych formacji. Z Bobrów Bytom do Pruszkowa przeszło aż trzech podstawowych graczy: kadrowicze Mariusz Bacik i Paweł Szcześniak oraz reprezentant Łotwy Ainars Bagatskis. W odwrotnym kierunku udali się Krzysztof Sidor i Piotr Szybilski, również reprezentanci Polski, tyle że ten drugi w ostatniej chwili zamiast w Bytomiu wylądował w drużynie Zeptera. Nieoczekiwana zmiana miejsc Najbardziej zaskakująca była jednak wymiana między finalistami poprzednich rozgrywek. Zepter i Nobiles Anwil zamienili się... rozgrywającymi. Łotysz Raimonds Miglinieks, którego udział w zdobyciu przez wrocławian ostatnich dwóch tytułów mistrzowskich trudno przecenić, przeszedł do Anwilu Włocławek, a stamtąd przeprowadził się do Wrocławia Chorwat Alan Gregov. Miglinieks, grając u słoweńskiego trenera Andreja Urlepa, stał się symbolem koszykówki ułożonej i zaplanowanej. Po zaangażowaniu przez wrocławian trenera reprezentacji Izraela Muli Katzurina zmieniło się spojrzenie na sposób gry Zeptera, który teraz ma grać bardziej ofensywnie, częściej stosować szybki atak. Stąd zmiany w obsadzie niektórych ról. Nie zmieniła się tylko tendencja kierownictwa klubu z Wrocławia, które drugi rok z rzędu sięga po kluczowego zawodnika z ekipy finałowego rywala w walce o tytuł. W poprzednim sezonie był to LaBradford Smith, który zawiódł ekipę Pekaesu w decydującym meczu z Zepterem. Teraz jest nim Gregov, kojarzący się z dwiema stratami w końcówce kluczowego spotkania numer 5 we Wrocławiu, które zadecydowały o porażce drużyny Eugeniusza Kijewskiego. Gregov nie będzie pierwszym rozgrywającym Zeptera. Na tę pozycję pozyskano Łotysza Igorsa Stelmahersa, w poprzednim sezonie reprezentującego Dallas Zastal Zielona Góra. Łotewska fala Bagatskis, Miglinieks i Stelmahers nie wyczerpują listy reprezentantów Łotwy grających w naszej lidze. Anwil pozyskał tego lata obrońcę Edgarsa Snepsa z Broceni Ryga, bardzo skutecznego w rzutach z dystansu. Na testach w Bobrach udanie zaprezentowali się Ulvis Helmanis i Arnis Vecvagars. W Azotach Unii Tarnów zakotwiczył wicekról ligi łotewskiej, Uldis Visnievics. Pięciu pierwszych grało przed dwoma laty w reprezentacji swego kraju na mistrzostwach Europy w Barcelonie. W razie potrzeby trener polskiej kadry Piotr Langosz miałby pod ręką całkiem silną ekipę narodową do sprawdzenia naszych reprezentantów. Rywali mógłby poprowadzić trener Hoopa Pekaesu Nikołaj Bałwaczow, który również przyjechał z Łotwy. Skąd się wzięła łotewska fala? "W tej chwili polska liga jest chyba najlepszym miejscem do grania w całej Europie Środkowowschodniej. Teoretycznie dużo mocniejsza jest ekstraklasa Rosji, ale tam większość klubów przeżywa poważne problemy organizacyjno-finansowe. Wiem coś na ten temat, gdyż w ubiegłym sezonie przez pięć miesięcy nie otrzymywałem żadnych pieniędzy, gdy byłem zawodnikiem Awtodorożnika Saratow i ostatecznie postanowiłem wyjechać. Nie uważam rosyjskiej ligi za miejsce, z którym można wiązać przyszłość. Większość moich kolegów myśli podobnie. Niewykluczone, że w najbliższych latach coraz więcej klasowych graczy będzie wyjeżdżać z Rosji i podpisywać kontrakty z polskimi klubami" - mówi Roberts Stelmahers, który po zakończeniu sezonu w Zielonej Górze miał propozycję gry w Albie Berlin, ale wybrał Wrocław. Maskoliunas i Daneu O tym, że polska liga może być atrakcją nie tylko dla koszykarzy ze zubożałych drużyn rosyjskich, świadczą tegoroczne transfery dwóch zawodników, którzy z pewnością mieli co jeść w dotychczasowych klubach. Prosto z finałowego turnieju mistrzostw Europy trafili do nas Darius Maskoliunas i Jaka Daneu, reprezentanci Litwy i Słowenii, a więc ekip lepszych od Polski, gdyż naszej drużynie nie dane było występować we Francji. Co ciekawe, zostali oni pozyskani przez kluby spoza czołówki - Prokom Trefl Sopot i beniaminka, Brok Alkpol Czarni Słupsk. Potentatom jakby bardziej odpowiadało obracanie się w kręgu znanych i opatrzonych koszykarzy. 28-letni Maskoliunas, wielokrotny reprezentant Litwy, w minionym sezonie sięgnął po największy sukces w karierze. Był kapitanem Żalgirisu Kowno, sensacyjnego zwycięzcy Euroligi. Jego rówieśnik, Daneu, syn słynnego Ivo Daneu, legendy jugosłowiańskiej koszykówki z lat 60. i 70., grał w Eurolidze w barwach Olimpii Lublana. Jest pierwszym rozgrywającym słoweńskiej reprezentacji, w której Walter Jeklin, mający w nowym sezonie poprowadzić Hoop Pekaes do największych sukcesów, gra tylko epizody. Wielka trójka Faworytami rozgrywek są w tym roku trzy zespoły: Zepter Śląsk, Anwil i Hoop Pekaes. Stosunkowo najmniejsze zmiany kadrowe zaszły we Włocławku. Do drużyny przyszło tylko czterech nowych obcokrajowców: oprócz Miglinieksa (miesięcznik "Superbasket" wysokość jego kontraktu określa na 140 tysięcy dolarów) i Snepsa - Amerykanie Tedd Jeffries i Marcus Timmons, który przez pewien czas miał nadzieję na grę w NBA w Milwaukee Bucks. Eugeniusz Kijewski jest jedynym trenerem w lidze, który może wystawić do gry piątkę graczy nie urodzonych w Polsce, gdyż ma jeszcze w kadrze naturalizowanego Białorusina, Igora Griszczuka. Zepter, oprócz Stelmahersa, Gregova i Szybilskiego, pozyskał najlepszego zawodnika ligi portugalskiej Amerykanina Jimmy'ego Moore'a, najwyższego polskiego koszykarza Rafała Bigusa (215 cm), a przede wszystkim nowego trenera, Muli Katzurina, który w Izraelu osiągnął już wszystko, łącznie z występami w Eurolidze z zespołem Maccabi Tel Awiw. Bez Krzykały i Tomczyka Trenera wrocławian jeszcze przed rozpoczęciem rozgrywek zmartwiła kontuzja Jacka Krzykały, który musi poddać się operacji i pauzować przez kilka miesięcy. Podobne, już pooperacyjne, kłopoty ma czołowy zawodnik Hoopa Pekaesu, Dominik Tomczyk, który na parkiet powróci nie szybciej niż po sześciu miesiącach rehabilitacji. Skład pruszkowian, poza Jeklinem i trójką z Bytomia, zasilił także utalentowany Marek Miszczuk z AZS Lublin, a tuż przed rozpoczęciem sezonu czteromiesięczny kontrakt z Hoopem podpisał niezniszczalny Tyrice Walker. Będzie to szósty kolejny sezon Amerykanina w polskiej lidze. Tym razem klub z Pruszkowa jest dobrze zabezpieczony od strony finansowej. Dzięki takim sponsorom, jak Wizja TV, Hoop, Pekaes, OFE Kredyt Bank PBI, Van Pur, Citroen i Adidas, jego budżet ma sięgnąć 2,5 mln dolarów, co jest rekordową sumą w polskich warunkach. W Hoopie wciąż czekają na ten najważniejszy i największy transfer. Wójcik wolał w kraju Najlepsze polskie kluby dotychczas bezskutecznie ubiegały się o Euroligę. Również pojedynczym zawodnikom nie spełniają się sny o grze w klubach zagranicznych. Może zresztą wcale o tym nie marzą. Oferta mistrza Włoch, Varese Roosters, złożona naszemu reprezentacyjnemu skrzydłowemu, Adamowi Wójcikowi, wydawała się nie do odrzucenia. Okazało się jednak, że Włosi pokpili sprawy formalne, koszykarza Zeptera naglił krajowy termin podpisywania kontraktów (30 czerwca), więc wolał nie ryzykować i pozostał w Zepterze. Za wielką trójką o miejsce w ósemce, dające prawo gry w play-off o mistrzostwo Polski, powinni się ubiegać: Pogoń Ruda Śląska (zespół-rewelacja poprzedniego sezonu pozyskał kadrowicza Andrzeja Plutę z Bobrów), Prokom Trefl Sopot (wzmocniony nie tylko Maskoliunasem, ale także polskim kadrowiczem, Danielem Blumczyńskim), Azoty Unia Tarnów, Stal Ostrów i Komfort Forbo Stargard Szczeciński, chociaż działacze tego klubu znów zaryzykowali, angażując - po Jeffreyu Sternie i Kelvinie Upshawie - kolejnego kontrowersyjnego i trudnego w prowadzeniu Amerykanina, Ronalda Thompkinsa. Wysoko mierzą obydwaj nowicjusze w lidze: Brok Alkpol Czarni Słupsk (kadrowicz Krzysztof Wilangowski, Roman Rutkowski, Piotr Ignatowicz, Tomasz Mrożek czy były reprezentant ZSRR Elszad Gadaszew) i Cersanit Nomi Kielce (nowe twarze to m.in. Kordian Korytek, Andrzej Adamek, Wojciech Żurawski, znany z Nobilesu Vlatko Ilić). Rejterada sponsorów Nie ma wśród faworytów Bobrów, trzeciej drużyny poprzedniego sezonu. Z nazwy zespołu z Bytomia zniknął pierwszy człon, Ericsson. Firma ta poinformowała pod koniec sierpnia, że nie będzie w najbliższym czasie kontynuować współpracy ze Sportową Spółką Akcyjną "Bobry-Bytom" i w związku z tym zakończy finansowe wspieranie pierwszoligowego zespołu koszykarzy. Już wcześniej z finansami w bytomskim klubie nie było najlepiej, skoro do dziś upominają się o należne im zarobki grający tam przed dwoma laty Tomasz Jankowski czy Bartłomiej Tomaszewski, a ostatnio Paweł Szcześniak i Andrzej Pluta. Zespół trenera Teodora Mołłowa dotknęła chyba największa rewolucja kadrowa. Oprócz Bacika, Bagatskisa, Szcześniaka i Pluty odeszli także Wilangowski i Yohance Nicholas, a wcześniej Korytek, czyli pięciu byłych bądź aktualnych kadrowiczów, reprezentant Łotwy i Amerykanin. Trudno będzie odbudować potencjał. Sponsorzy wycofują się i z innych klubów. W Lublinie przy nazwie AZS nie ma już Lubelskiego Węgla. W Zielonej Górze zniknął Dallas. W Toruniu pozostał tylko AZS. Ze współpracy z PKK Szczecin wycofała się Warta i z zespołu odeszli niemal wszyscy członkowie podstawowej kadry z poprzednich rozgrywek, łącznie z trenerem Jackiem Kalinowskim, który przeszedł do AZS Toruń. Zawodnicy, głównie juniorzy, grać będą wyłącznie za stypendia. Na grę w lidze są środki, na jakiekolwiek wzmocnienia już nie. Ambicją działaczy ze Szczecina jest wygranie chociaż jednego meczu w sezonie. Rok na zmiany W tej sytuacji trochę dziwi decyzja podjęta przez władze Polskiej Ligi Koszykówki, podtrzymująca liczbę 16 zespołów w ekstraklasie jeszcze w następnym sezonie 2000/2001. Tegoroczne rozgrywki miały być przygotowaniem do wprowadzenia ligi stricte zawodowej. PLK miała określić warunki "odchudzenia" ligi (mówiło się o 8 - 12 zespołach w przyszłej ekstraklasie) oraz wymogi przekształcania się koszykarskich klubów i sekcji ze stowarzyszeń w sportowe spółki akcyjne, co ma być warunkiem uczestnictwa w profesjonalnych rozgrywkach. Kluby dostały na to jeszcze przynajmniej rok. Całkiem świeży przykład hokeja na lodzie pokazuje, że niełatwo przeprowadzić racjonalne reformy. Może lepiej, że liga koszykarzy pozostanie w dotychczasowym kształcie. Niewykluczone, że po drodze odchudzi się sama.
rozpoczął się sezon 1999/2000 w ekstraklasie koszykarzy. Stawką rozgrywek jest start w przyszłorocznej edycji Euroligi. Faworytami są Zepter Śląsk Wrocław, Anwil Włocławek i Hoop Pekaes Pruszków.W myśl nowych regulaminów od następnego sezonu federacje koszykarskie krajów, które w rankingu FIBA zajmują miejsca od 1. do 12., będą miały prawo wystawienia przynajmniej jednego zespołu. PZKosz jest obecnie dwunastą federacją w Europie. Od postawy naszych drużyn w rozgrywkach pucharowych będzie zależało, czy to miejsce utrzymamy. W tym roku w lidze obowiązuje limit czterech zawodników zagranicznych w zespole. w czwórce tej może być najwyżej dwóch koszykarzy z USA lub krajów Unii Europejskiej. Ruch transferowy charakteryzowały tego lata liczniejsze niż zwykle wymiany międzyklubowe. Najbardziej zaskakująca była wymiana między finalistami poprzednich rozgrywek. Zepter i Nobiles Anwil zamienili się rozgrywającymi. Bagatskis, Miglinieks i Stelmahers nie wyczerpują listy reprezentantów Łotwy grających w naszej lidze. Skąd się wzięła łotewska fala? W tej chwili polska liga jest chyba najlepszym miejscem do grania w całej Europie Środkowowschodniej. Niewykluczone, że w najbliższych latach coraz więcej klasowych graczy będzie wyjeżdżać z Rosji i podpisywać kontrakty z polskimi klubami.O tym, że polska liga może być atrakcją nie tylko dla koszykarzy ze zubożałych drużyn rosyjskich, świadczą tegoroczne transfery dwóch zawodników, trafili do nas Darius Maskoliunas i Jaka Daneu. Faworytami rozgrywek są w tym roku Zepter, Anwil i Hoop Pekaes. Stosunkowo najmniejsze zmiany kadrowe zaszły we Włocławku. Zepter pozyskał najlepszego zawodnika ligi portugalskiej, a przede wszystkim nowego trenera.Trenera wrocławian zmartwiła kontuzja Jacka Krzykały, który musi poddać się operacji. Podobne kłopoty ma czołowy zawodnik Hoopa Pekaesu, Dominik Tomczyk. Skład pruszkowian zasilił Marek Miszczuk, kontrakt z Hoopem podpisał Tyrice Walker. klub z Pruszkowa jest dobrze zabezpieczony od strony finansowej. Dzięki sponsorom jego budżet ma sięgnąć 2,5 mln dolarów. Najlepsze polskie kluby dotychczas bezskutecznie ubiegały się o Euroligę. Nie ma wśród faworytów Bobrów, trzeciej drużyny poprzedniego sezonu. Ericsson zakończy finansowe wspieranie pierwszoligowego zespołu. Sponsorzy wycofują się i z innych klubów. W tej sytuacji dziwi decyzja podtrzymująca 16 zespołów w ekstraklasie w następnym sezonie.Tegoroczne rozgrywki miały być przygotowaniem do wprowadzenia ligi stricte zawodowej.
ANALIZA Jak wyglądają stosunki polsko-rosyjskie i co w nich może zmienić wizyta ministra Igora Iwanowa Czekając na otwarcie Paradoksalnie: politykom polskim i rosyjskim łatwiej było zawsze rozmawiać o obrachunkach historycznych, o Katyniu aniżeli o rzeczywistej polityce FOT. (C) EPA SŁAWOMIR POPOWSKI z Moskwy Rosyjski minister spraw zagranicznych Igor Iwanow przyjeżdża w środę do Warszawy, aby przygotować wizytę prezydenta Władimira Putina, a przy okazji poruszyć kilka konkretnych spraw, w tym - jeśli wierzyć doniesieniom prasy rosyjskiej - kwestię odpowiedzialności Warszawy za śmierć "czerwonoarmistów", tj. radzieckich jeńców z czasów wojny 1920 roku. Będzie to pierwsza od kilku lat wizyta szefa rosyjskiej dyplomacji w Polsce i dobrze, że - po wielu perturbacjach - wreszcie dochodzi ona do skutku. Z jedną uwagą: to, czy okaże się ona "nowym otwarciem" w stosunkach polsko-rosyjskich, oczekiwanym w Warszawie, pokaże dopiero przyszłość, kiedy będzie wiadomo, że obie strony jednakowo chcą takiego "otwarcia" i że dla obu termin ten będzie znaczył to samo. Tango dla jednego Od czasu rozpadu ZSRR i narodzin "nowej, demokratycznej Rosji" inicjatywa zasadniczej przebudowy stosunków polsko-rosyjskich - właśnie owego "otwarcia" - zawsze wychodziła od Warszawy. Zmieniały się rządy, ale - z pewnymi korektami - konsekwentnie realizowano jeden zasadniczy program: dobre stosunki z Rosją, ale nigdy za cenę strategicznego celu, jakim było członkostwo Polski w strukturach zachodnich. Pod tym względem najbardziej niebezpieczny był okres rządów premiera Waldemara Pawlaka, kiedy formułowano opinię, że bieżący interes ekonomiczny, przysłowiowy eksport ziemniaków, jest ważniejszy od racji politycznych. Ten okres na szczęście nie trwał zbyt długo. Poza tym, niezależnie od tego, czy rząd tworzyła prawica czy lewica, czy prezydentem był Lech Wałęsa czy Aleksander Kwaśniewski, polska polityka wschodnia była konsekwentna. Pilnując własnych interesów strategicznych, próbowaliśmy jednocześnie nawiązać dialog z Moskwą. Za każdym razem jednak trafialiśmy na bierność strony rosyjskiej. Paradoksalnie: łatwiej było nam rozmawiać o obrachunkach historycznych, o Katyniu aniżeli o rzeczywistej polityce. Prezydent Kwaśniewski i kolejni szefowie naszej dyplomacji, poczynając od Andrzeja Olechowskiego, wymyślali najróżniejsze preteksty, aby spotkać się z partnerami rosyjskimi. W Warszawie opracowywano różnego rodzaju projekty oraz programy, ale praktycznie zawsze kończyło się niczym. Olechowski jechał do Moskwy, aby razem z Andriejem Kozyriewem otwierać w polskiej ambasadzie restaurację "Hawełka", jeździł tu Władysław Bartoszewski, dwa razy był w Rosji Bronisław Geremek, nie mówiąc już o prezydencie Kwaśniewskim. Moskwa pozostawała głucha. Wiktor Czernomyrdin już miał przyjechać do Warszawy, ale wykorzystano pretekst - tzw. incydent na Dworcu Wschodnim - aby ją odwołać. Potem pojawił się Jewgienij Primakow - następca Kozyriewa w rosyjskim ministerstwie spraw zagranicznych - i na tym koniec. Na początku tego roku Iwanow miał już przyjechać z wizytą do Warszawy, ale demonstracyjnie zrezygnował, kiedy wybuchł skandal szpiegowski, a potem był incydent przed rosyjskim konsulatem w Poznaniu i do głosu doszła "dyplomacja ulicy". Przez wszystkie te lata Polacy szukali sposobów, jak ominąć wymagania protokołu dyplomatycznego, określającego kolejność wizyt i rewizyt, ale do żadnego "otwarcia" nie dochodziło. Rezultatem tej polityki było jednak to, że w okresie poprzedzającym przyjęcie Polski do NATO, na Zachodzie skutecznie podważona została opinia o rzekomej polskiej rusofobii. Europa bez środka Czym wytłumaczyć dotychczasowy, letni, żeby nie powiedzieć chłodny stosunek Moskwy do inicjatyw Warszawy? Rosyjska dyplomacja nie dostrzega nie tylko Warszawy, ale praktycznie całej Europy Środkowej - tj. wszystkich dawnych "młodszych braci" z byłego obozu. Jest to polityka konsekwentnie prowadzona od początku istnienia nowej Rosji, tj. przez całą minioną dekadę. Zrozumienie jej korzeni może być bardzo przydatne przy ocenie dnia dzisiejszego. Nie wszystko bowiem odeszło w przeszłość. Podwaliny późniejszej polityki Kremla wobec Europy Środkowej położył Michaił Gorbaczow. Rozpadające się radzieckie mocarstwo nie miało wyboru: musiało uznać suwerenność swoich satelitów, ale starało się utrzymać tu swoje wpływy. Rezygnowało z ingerowania w sprawy wewnętrzne, ale - zgodnie ze zmodyfikowaną formułą tzw. finlandyzacji - chciało nadal współdecydować o polityce zagranicznej dotychczasowych satelitów. Taki był sens formuły wymyślonej przez wiceministra spraw zagranicznych Julija Kwicińskiego, który negocjując na przełomie lat 80. i 90. nowe traktaty dwustronne, domagał się - na szczęście bez powodzenia - włączenia do nich tzw. klauzul bezpieczeństwa, gwarantujących, że odzyskujące suwerenność państwa nie będą prowadziły polityki zagrażającej bezpieczeństwu Rosji. To wtedy - po raz pierwszy - pojawiła się w Moskwie opinia, że państw regionu środkowoeuropejskiego nie należy traktować jako samodzielnych, suwerennych partnerów i że o przyszłości regionu wystarczy rozmawiać bezpośrednio z Zachodem. To przekonanie pokutuje do dzisiaj. Przypomnijmy chociażby tzw. doktrynę Kozyriewa, która wprawdzie zakładała, że Polska, Węgry czy Czechy i Słowacja mają prawo do samodzielnego formułowania swojej strategii, ale jednocześnie widziała cały region jako rosyjski "pas bezpieczeństwa", nazywany łagodnie przez Kozyriewa "pasem dobrosąsiedztwa". W jeszcze ostrzejszej formie problem ten pojawił się w okresie poprzedzającym rozszerzenie NATO. Rosyjscy politycy byli przekonani, że nie ma potrzeby rozmawiać z Warszawą, Pragą czy Budapesztem (co być może wyszło nam tylko na dobre), za to należy szukać kontaktów z Zachodem i tu domagać się respektowania coraz wyraźniej i ostrzej formułowanych interesów rosyjskich. Moskwa proponowała, aby Zachód i Rosja udzieliły "krzyżowych gwarancji bezpieczeństwa" państwom Europy Środkowej i gdyby wówczas Zachód na to przystał, mówilibyśmy dzisiaj o "nowej Jałcie". Na szczęście, do tego nie doszło. Moskwa zabiega teraz przede wszystkim o to, aby nie dopuścić do powiększenia NATO o kolejną grupę państw z jej najbliższego sąsiedztwa. Ale nie tylko. Moskwa nadal uważa, że Polska, Węgry i Czechy powinny być traktowane przez sojusz jako członkowie "drugiej kategorii", i powołuje się przy tym na swoje prawa, zapisane rzekomo w Akcie Rosja - NATO. Polityka rury Konsekwencją przedstawionych wyżej założeń rosyjskiej polityki wobec krajów Europy Środkowej jest zamieszanie wobec budowy gazociągu, przechodzącego przez terytorium Polski i omijającego Ukrainę. Janusz Reiter ma oczywiście rację, pisząc, że Polska nie może storpedować budowy gazociągu z Rosji do zachodniej Europy. I nie tylko dlatego, że jej możliwości polityczne są mocno ograniczone, ale także, że - jak słusznie stwierdza - "nie broni się jednych interesów kosztem innych". Problem polega na czym innym. W Moskwie uznano za wielki sukces przyjętą przez Gazprom taktykę, aby zamiast rozmawiać z Warszawą od razu odwołać się do Unii Europejskiej. "Po podpisaniu memorandum »polski problem« zostanie szybko rozwiązany, ponieważ Polska, która zabiega o przyjęcie do Unii i która już podpisała Europejską Kartę Energetyczną, będzie musiała działać zgodnie z podstawowymi zasadami tej organizacji" - pisał moskiewski dziennik "Wiedomosti", powołując się na opinię rządu rosyjskiego. W praktyce zastosowano więc tę samą taktykę, którą usiłowano realizować wobec krajów Europy Środkowej w całej minionej dekadzie. W rezultacie spowodowano, że "problem rury" stał się problemem bardziej dyplomatycznym niż ekonomicznym. I jeśli początkowo dla Warszawy rzeczywiście cała sprawa mogła sprowadzać się do wyboru między interesami politycznymi (kwestia pozycji Ukrainy) a wymiernym interesem ekonomicznym, to obecnie pojawił się jeszcze jeden zupełnie nowy aspekt: czy będziemy traktowani w sposób przedmiotowy czy partnerski, podmiotowy? Podczas najbliższej wizyty ministra Iwanowa "sprawa rury" zapewne będzie podniesiona i ciekaw jestem, w jaki sposób naszym dyplomatom uda się wyjść z opresji, w jakiej się znaleźli. Według opinii polskich ekspertów, Gazprom, dążąc do utrzymania monopolistycznej pozycji odziedziczonej po ZSRR, wypracował własną strategię działania. Jej sens sprowadza się do tworzenia własnego lobby i budowania nieformalnych powiązań z politykami i ośrodkami decyzyjnymi. Celem jest przejęcie kontroli nad infrastrukturą gazową i przedsiębiorstwami ważnymi dla koncernu. W okresach trudnych dla danego kraju Gazprom rozpoczyna grę cenową, aby wymusić przejęcie za długi "gazowe" udziałów w firmach istotnych z punktu widzenia jego interesów. Scenariusz wygląda mniej więcej tak: Gazprom dąży do utworzenia z miejscowym operatorem spółki, która miałaby monopol na import lub tranzyt rosyjskiego gazu. Spółka ta - często za pośrednictwem innych, zależnych od koncernu - powinna być przejęta pod kontrolę Gazpromu, co pozwoliłoby mu zagwarantować decydujący głos w sprawach cenowych, wielkości dostaw itp. Taki właśnie scenariusz w dużym stopniu udało się zrealizować na Słowacji i w Bułgarii, podobną próbę podjęto też na Węgrzech i w Rumunii. Oczywiście tego rodzaju strategię można uznać za klasyczną i typową dla działania każdego monopolisty, działającego na rynku. W tym przypadku ma ona jednak jednoznaczny kontekst polityczny. Interesy państwa rosyjskiego są zgodne z interesami Gazpromu. Inna Moskwa Wróćmy do wizyty Iwanowa i tej głównej - prezydenta Władimira Putina, którą szef rosyjskiej dyplomacji powinien przygotować, aby można było mówić o jakimkolwiek "otwarciu" w naszych wzajemnych stosunkach. Moskwa "putinowska" jest dziś czymś zupełnie innym, niż była za czasów Borysa Jelcyna. Rosyjski prezydent cieszy się opinią polityka zimnego i bardzo pragmatycznego, ale też jest to polityk całkowicie nowego pokolenia. I o ile w przypadku Jelcyna można było jeszcze tłumaczyć niektóre jego posunięcia chęcią uspokojenia komunistycznej i nacjonalistycznej opozycji, o tyle przy nowym prezydencie podobne tłumaczenia nie mają racji bytu. Putin chce zbudować Rosję silną nie tylko wewnętrznie, ale i zewnętrznie. I samo to nie byłoby jeszcze groźne, gdyby nie fakt, iż w praktyce jego program polityczny - abstrahując od oceny możliwości realizacji - coraz wyraźniej nawiązuje do tradycji mocarstwowej, a nawet radzieckiej, tyle że uwolnionej od ideologii komunistycznej. Trzeba się z tym liczyć. Kiedy decydowała się sprawa rozszerzenia NATO o pierwsze trzy państwa, Rosja pozytywnie przyjmowała projekt rozszerzenia UE, a nawet traktowała to jako rozwiązanie alternatywne dla powiększania sojuszu. Obecnie jest już inaczej - postępujący proces integracji europejskiej Moskwa uznaje dziś za główne wyzwanie dla swojej polityki w Europie Środkowej. Stąd też coraz częściej można spotkać się z opiniami, że jednocząca się Europa powinna wyrównać Rosji straty, jakie może ona ponieść w wyniku wprowadzenia w nowych krajach członkowskich rygorów unijnych. Poza tym Kreml coraz wyraźniej zdaje sobie sprawę z tego, że rozszerzenie UE na wschód pociągnie za sobą dalsze osłabienie pozycji międzynarodowej Rosji, co w przypadku państw bałtyckich może się okazać jeszcze bardziej znaczące niż ich ewentualne przyjęcie do NATO. Rosja zdaje sobie sprawę, że w przypadku Unii nie może używać tych samych argumentów, co wtedy, gdy protestowała przeciwko rozszerzaniu NATO. Ma też pełną świadomość, że brakuje jej instrumentów, które zapobiegałyby powiększeniu Unii, ale może - zwłaszcza przy sprzyjającej dla siebie koniunkturze politycznej - podjąć próbę odsunięcia tego procesu w czasie. Bez emocji O wszystkim tym powinniśmy pamiętać, kiedy mówimy o potrzebie "ocieplenia" stosunków z Rosją i o "nowym otwarciu". Szanse na takie "otwarcie" - wbrew pozorom - nie wyglądają najgorzej. Pod warunkiem, że będziemy potrafili być maksymalnie pragmatyczni i "chłodni" w politycznych rachunkach, a po drugie - że obie strony będą chciały tego samego. W relacjach między Moskwą a Warszawą - a także między Moskwą i Pragą czy Budapesztem - występuje oczywista asymetria i inaczej być nie może. Dla Rosji - przynajmniej w dającej się przewidzieć perspektywie - będziemy partnerem drugorzędnym, ale nie powinno to nas specjalnie martwić. Ważne, żeby nie traktowano nas przedmiotowo. I to będzie pierwszy sprawdzian rzeczywistej woli Rosjan. Według prasy rosyjskiej podczas najbliższej wizyty w Warszawie minister Iwanow ma przedstawić stanowisko Moskwy w sprawie odpowiedzialności Polski za śmierć rosyjskich jeńców z wojny w latach 1919-1920. Niedwuznacznie sugeruje się przy tym, że chodzi o wyprzedzenie ewentualnych żądań strony polskiej w sprawie odszkodowań dla rodzin ofiar zbrodni stalinowskich. W ten sposób, najzupełniej świadomie, pod stosunki polsko-rosyjskie podkładana jest kolejna mina i byłoby bardzo niedobrze, gdyby w Warszawie wzięły teraz górę emocje. Na długo ugrzęźlibyśmy wówczas w kolejnych sporach historycznych, przesłaniających rzeczywiste problemy polityczne. Być może, o to właśnie chodzi.
Rosyjski minister spraw zagranicznych Igor Iwanow przyjeżdża w środę do Warszawy. na przełomie lat 80. i 90. pojawiła się w Moskwie opinia, że państw regionu środkowoeuropejskiego nie należy traktować jako samodzielnych partnerów i że o przyszłości regionu wystarczy rozmawiać bezpośrednio z Zachodem. Putin chce zbudować Rosję silną zewnętrznie. jego program polityczny nawiązuje do tradycji mocarstwowej. postępujący proces integracji europejskiej Moskwa uznaje dziś za główne wyzwanie dla swojej polityki w Europie Środkowej. O wszystkim tym powinniśmy pamiętać, kiedy mówimy o "nowym otwarciu". Ważne, żeby nie traktowano nas przedmiotowo.
Z Józefem Oleksym, szefem Sejmowej Komisji Europejskiej, przedstawicielem polskiego parlamentu w Konwencie UE, rozmawia Andrzej Stankiewicz Konwent odegra większą rolę, niż się spodziewamy FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Dziś rozpoczyna prace Konwent Unii Europejskiej, który ma przygotować reformę UE. Jak pana zdaniem powinna wyglądać nowa Unia, która po 1 stycznia 2004 r. składać się będzie aż z 25 państw? JÓZEF OLEKSY: Co do fundamentalnych zasad to dalej ma być Unia Europejska, jaką znamy i do jakiej chcemy wstąpić. Unia nie tylko rynku i waluty, ale także wspólnota wartości i standardów. Potrzeba jednak zmian - Unia musi być sprawna, mniej biurokratyczna, bardziej przejrzysta. Trzeba utworzyć taką organizację, której chcą społeczeństwa państw członkowskich. Europejczycy powinni wiedzieć, dlaczego lepiej żyć we wspólnocie. Nowa Unia ma być ekonomiczną potęgą, która będzie się liczyć na świecie. Ale Unia ma być też uosobieniem najlepszych standardów zapewniających wolność, przestrzeganie praw człowieka i spełnienie życiowe swoich obywateli. Unia ma być więc także obszarem gwarancji dla duchowego rozwoju człowieka. Co stoi na przeszkodzie, żeby zmian dokonywać w ramach obecnej struktury UE? Struktura Unii nie wytrzyma tak znacznego powiększenia tej organizacji. Instytucje i reguły kierujące Unią zostały dopasowane do mniejszej liczby członków. Brak niezbędnych zmian już staje się słabością UE. Unia "25" musi zostać zreformowana. Jak? Jest kilka fundamentalnych kwestii, których rozstrzygnięciem zajmie się Konwent UE. Trzeba jasno określić podział władzy i kompetencji między szczeblem wspólnotowym, narodowym oraz regionalnym. Ze strategicznego punktu widzenia dylemat numer 1 brzmi: jaka ma być Unia w przyszłości - czy pozostanie organizacją opartą na wspólnocie państw narodowych, czy stanie się federacją. Jedni proponują federację państw z jednym wspólnym rządem. Inni opowiadają się raczej za Unią opartą na silnych państwach narodowych. My, co wynika z ostatnich wypowiedzi prezydenta i przedstawicieli rządu, będziemy raczej wspierać Francuzów. Za czasów de Gaulle'a francuskim pomysłem na Unię było hasło "Europa ojczyzn". W tej chwili Francuzi lansują określenie "federacja państw narodowych". To coś pośredniego między Europą ojczyzn a federacją. Jak mi tłumaczył francuski minister ds. europejskich Pierre Moscovici, miałaby to być Unia Europejska oparta na państwach narodowych, co nie wyklucza, że w przyszłości stanie się federacją. Takie rozwiązanie nam się podoba. Jednak w dającej się przewidzieć przyszłości nie będziemy popierać tworzenia superpaństwa z jednym rządem. Dlaczego? Uważamy, że współczesny człowiek identyfikuje się z narodem, językiem, kulturą i tradycją właśnie poprzez państwo. Taka autoidentyfikacja długo jeszcze będzie dla ludzi ważna. Konwent ma zaradzić "deficytowi demokracji w Europie", czyli przewadze władzy wykonawczej i biurokratów nad Parlamentem Europejskim wybieranym przez obywateli krajów Unii. Trzeba zwiększyć kontrolę Parlamentu Europejskiego nad tym, co robi Komisja Europejska, czyli unijny "rząd". Ale musi także wzrosnąć znaczenie parlamentów krajów członkowskich. To właśnie one będą przyjmować większą część wspólnego prawa. Osobiście sądzę, że potrzebny jest większy nadzór parlamentów narodowych nad europejskimi działaniami rządów. Niemcy lansują pomysł powołania drugiej izby Parlamentu Europejskiego - przypominającej ich Bundesrat. Mieliby się tam znaleźć przedstawiciele rządów państw członkowskich. Jest też koncepcja przekształcenia w drugą izbę parlamentu Rady Ministrów UE, gdzie zasiadają branżowi ministrowie krajów członkowskich. Czy ograniczenie władzy wykonawczej nie doprowadzi do chaosu i kłopotów w zarządzaniu tak wielką organizacją jak Unia "25"? Uważam, że przesadna autonomia urzędników z Brukseli jest źródłem ogromnej biurokracji, drętwoty administracyjnej, mnożenia śmiesznych przepisów i rekomendacji. Jeśli Parlament Europejski będzie decydował o budżecie, wyborze komisarzy czy dyrektorów generalnych Komisji Europejskiej, będzie ich mógł lepiej kontrolować. Coraz częściej słychać głosy, że w nowej Unii nie do utrzymania jest zasada, że kraje członkowskie po pół roku kolejno kierują jej pracami. Półroczna prezydencja to nie jest dobre rozwiązanie. W poszerzonej Unii trzeba by na nią czekać ponad 12 lat! Jeśli ściśle określimy funkcje instytucji europejskich, to prezydencja będzie raczej honorowa i nie musi być ograniczona do jednego kraju. Niektórzy sądzą, że Konwent powinien przygotować coś na kształt konstytucji Unii Europejskiej. Ważne jest określenie roli Karty Praw Podstawowych, przyjętej na szczycie w Nicei. Czy stanie się ona zalążkiem wspólnej konstytucji? W prawie konstytucja jest związana z pojęciem państwa. Przyjęcie konstytucji UE dałoby sygnał, że zamierzamy budować wspólne państwo. Dlatego ci, którzy nie chcą federalnej Europy, nie chcą też wspólnej konstytucji już teraz. Oczywiście dokument, który przygotujemy, można nazwać inaczej i włączyć do większej całości. Ja chcę, by zasady i wartości były wyodrębnione i wyraźnie sformułowane. W piątek Niemiec Elmar Brok, reprezentujący w Konwencie Parlament Europejski, przekonywał mnie z entuzjazmem, że powinniśmy zakończyć pracę złożeniem pełnego nowego traktatu europejskiego - następcy traktatów rzymskich z 1957 r., które stały się podstawą do stworzenia Unii Europejskiej. To niezły pomysł - nowy traktat na nową epokę. Przecież i tak trzeba uporządkować traktaty, których Unia ma za dużo. Można byłoby wszystko uregulować na nowo, wiele uprościć, odświeżyć. To byłby doniosły dokument wskazujący przyszłość Unii. Podczas wizyty w Polsce wiceprzewodniczący Konwentu Jean-Luc Dehaene i ambasador Hiszpanii ds. kontaktów z krajami kandydującymi Jorge Fuentes przyznali, że niekoniecznie musi to być takie rozwiązanie. Powiedzieli mi, że może Konwent powinien przygotować "zespół rekomendacji" dla Konferencji Międzyrządowej, która i tak podejmuje ostateczne decyzje o zmianach w traktatach unijnych. W tyglu 25 krajów, gdzie będą się mieszać interesy państw, rządów i ugrupowań politycznych, można stworzyć nowy traktat europejski? Brok wyliczył, że parlamentarzyści mają ponad 60 procent miejsc w Konwencie. Jeżeli będą działać razem, to są w stanie wszystko przegłosować. Ale jeżeli nie byłoby konsensusu co do jednego, nowego traktatu europejskiego, to oczywiście Konwent sformułuje stanowisko w postaci opinii i rekomendacji. Jest pan przekonany, że prace Konwentu zakończą się sukcesem? Sceptycy twierdzą, że to kolejny organ Unii, którego praca nie na wiele się zda. Myślę, że Konwent odegra większą rolę, niż się spodziewamy. Wszyscy wiedzą, że UE musi się zmienić, bo pęka w szwach. Wiedzą, a więc nie będą sobie rzucać kłód pod nogi, przynajmniej w zasadniczych sprawach. A jeżeli zadziała wyobraźnia delegatów, Konwent może przygotować rozwiązania, których nawet nie jesteśmy w stanie przewidzieć. To przecież jedyne forum, na którym będzie się toczyć debata o przyszłości Europy. Może nie być tak różowo. Przecież w Konwencie znaleźli się też wrodzy Unii politycy, tacy jak Włoch Gianfranco Fini, lider nacjonalistycznego Sojuszu Narodowego. Doliczyliśmy się pięciu. Tylko dodadzą kolorytu. Czy Polska będzie silnym członkiem nowej Unii? To bardzo ważne pytanie. Wielu politykom zależy na wejściu do Unii, ale nie bardzo wiedzą, co dalej. Będziemy jednym z największych krajów Unii z 50 posłami w Parlamencie Europejskim. W nowej Unii zlikwidowana zostanie zasada weta, którym jeden kraj mógł blokować decyzje całej "15". Najwięksi tego chcą, my również. Nie sposób sobie wyobrazić jednomyślności "25", poza wyjątkowymi sprawami. Musimy już się rozglądać, z kim będziemy "grać" wewnątrz Unii. Trzeba będzie budować doraźne koalicje w konkretnych sprawach. Nie jesteśmy jeszcze do tego przygotowani. Zapewne Unia podzieli się na liderów i peleton. Nasz cel to miejsce w szóstce państw, które będą wiodące w Unii - obok Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii, Włoch i Hiszpanii. Powinniśmy robić wszystko, aby dla naszych partnerów w Unii szybko stało się to oczywiste. Jak będą wyglądać prace Konwentu? W pełnym składzie Konwent będzie się zbierał co miesiąc. Toczy się dyskusja, czy będziemy pracować w grupach roboczych. Ważną rolę będzie miało prezydium, które będzie pracować cały czas - to właśnie ono będzie podsumowywać propozycje z plenarnych debat. Była szansa na stanowisko w prezydium dla Polaka? Marszałek Marek Borowski napisał w tej sprawie list do przewodniczącego Valery'ego Giscarda d'Estaing. Była szansa. Na szczycie Unii w Laeken w grudniu 2001 r. postanowiono, że w prezydium znajdzie się dwóch przedstawicieli parlamentów narodowych. Ponieważ w każdej kwestii oprócz głosowania zadeklarowano równość obecnych i przyszłych członków Unii, można się było spodziewać, że jeden parlamentarzysta w prezydium będzie pochodził z państwa UE, a drugi z kraju kandydującego. Wówczas Polska miałaby duże szanse na wydelegowanie swojego przedstawiciela do władz Konwentu. Stało się inaczej. Kraje "15" szybko zajęły obydwa miejsca w prezydium. Wraz z Danutą Hubner, która w Konwencie będzie reprezentować rząd, i Edmundem Wittbrodtem, rekomendowanym przez Senat, zadeklarował pan, że Polska będzie mówić w Konwencie "jednym głosem". Umówiliśmy się, że będziemy się konsultować w najważniejszych kwestiach. Ale nie chodzi o unifikację stanowiska. Mandat każdego z nas jest wolny, a więc nie jesteśmy związani żadnymi poleceniami. Jest jednak oczywiste, że głos polskich delegatów powinien być jednolity, żeby odegrał jakąś rolę, żebyśmy mieli wpływ na pomysły co do wspólnej przyszłości. Bardzo mi zależy, by działalność polskich delegatów do Konwentu Europy była mocno związana z naszymi krajowymi debatami dotyczącymi reform UE - na różnych szczeblach i w różnych środowiskach. Wówczas będziemy mogli podczas obrad Konwentu prezentować szeroko skonsultowane w Polsce poglądy na przyszłość Unii.
Dziś rozpoczyna prace Konwent Unii Europejskiej, który ma przygotować reformę UE. Jak pana zdaniem powinna wyglądać nowa Unia, która po 1 stycznia 2004 r. składać się będzie aż z 25 państw? JÓZEF OLEKSY: Co do fundamentalnych zasad to dalej ma być Unia Europejska, jaką znamy i do jakiej chcemy wstąpić. Unia nie tylko rynku i waluty, ale także wspólnota wartości i standardów. Potrzeba jednak zmian - Unia musi być sprawna, mniej biurokratyczna, bardziej przejrzysta. Nowa Unia ma być ekonomiczną potęgą, która będzie się liczyć na świecie. Ale Unia ma być też uosobieniem najlepszych standardów zapewniających wolność, przestrzeganie praw człowieka i spełnienie życiowe swoich obywateli. Unia ma być więc także obszarem gwarancji dla duchowego rozwoju człowieka. w ramach obecnej struktury UE nie wytrzyma tak znacznego powiększenia. Instytucje i reguły kierujące Unią zostały dopasowane do mniejszej liczby członków. Brak niezbędnych zmian już staje się słabością UE. Unia "25" musi zostać zreformowana. Jest kilka fundamentalnych kwestii, których rozstrzygnięciem zajmie się Konwent UE. Trzeba jasno określić podział władzy i kompetencji między szczeblem wspólnotowym, narodowym oraz regionalnym. Ze strategicznego punktu widzenia dylemat numer 1 brzmi: jaka ma być Unia w przyszłości - czy pozostanie organizacją opartą na wspólnocie państw narodowych, czy stanie się federacją. Jedni proponują federację państw z jednym wspólnym rządem. Inni opowiadają się raczej za Unią opartą na silnych państwach narodowych. w dającej się przewidzieć przyszłości nie będziemy popierać tworzenia superpaństwa z jednym rządem. Uważamy, że współczesny człowiek identyfikuje się z narodem, językiem, kulturą i tradycją właśnie poprzez państwo. Taka autoidentyfikacja długo jeszcze będzie dla ludzi ważna. Konwent ma zaradzić "deficytowi demokracji w Europie", czyli przewadze władzy wykonawczej i biurokratów nad Parlamentem Europejskim wybieranym przez obywateli krajów Unii.
Maciej Płażyński, marszałek Sejmu rozmawia z Małgorzatą Subotić Każdy polityk ma wolny wybór FOT. (C) MACIEK KOSYCARZ/KFP - Podobno ma pan być przewodniczącym nowej formacji tworzonej razem z Andrzejem Olechowskim i Donaldem Tuskiem? Maciej Płażyński: - Taka jest propozycja kolegów. Ale nie jest to przedmiot sporów między nami i nie będziemy nad tą propozycją głosować. Ma pan być przewodniczącym, ale właściwie czego? Będzie to Komitet Wyborczy Obywateli. Zgodnie z konstytucją listy wyborcze mogą być zgłaszane przez partie polityczne bądź wyborców. Chcemy skorzystać z tej drugiej możliwości. A jeśli chodzi o strukturę organizacyjną, to do wyborów nie powołamy partii politycznej. Uczynimy to po wyborach. Nasza propozycja jest otwarta dla różnych osób, także tych, które wcześniej nie zajmowały się polityką, ruchów obywatelskich i, być może, już istniejących partii. Bardziej szczegółowe rozwiązania będzie można ustalić po uchwaleniu ordynacji wyborczej. A kiedy będzie ta ordynacja? Zbliża się przecież koniec kadencji Sejmu. Może kwestia politycznych rozstrzygnięć w ordynacji jest instrumentem politycznej gry prowadzonej przez kluby parlamentarne i dlatego prace tak się opóźniają? Sądzę, że wszyscy w Sejmie jesteśmy na tyle odpowiedzialni, żeby dokończyć te prace. Chodzi o to, by nie stawiać się w kłopotliwej sytuacji, w której konieczna będzie interpretacja starej ordynacji nieodpowiadającej nowemu podziałowi terytorialnemu kraju. Po zakończeniu batalii budżetowej trzeba szybko dokończyć prace nad ordynacją. Przynajmniej do wyborów nie zamierzacie powołać partii politycznej. Ale przecież to chyba struktury zwyciężają w wyborach, to one w dużym stopniu rozstrzygają o wyniku? Komitety wyborcze na różnych szczeblach - ogólnokrajowe, regionalne, powiatowe - to jest struktura. Zbudowana również przez aktywność ludzi, którzy zechcą w tym naszym przedsięwzięciu uczestniczyć. Nie rozumiem jednak, dlaczego nie chcecie od razu tworzyć partii politycznej? Demokracja chyba niczego mądrzejszego nie wymyśliła? Ponieważ nie chcemy już na samym początku koncentrować się na budowaniu struktur partyjnych, wybieraniu władz, rywalizacji między ludźmi, którzy się jeszcze nie znają. Sądzimy, że lepiej, jeśli najpierw realizuje się pomysł polityczny polegający m.in. na zapraszaniu ludzi, którzy do tej pory byli w różnych środowiskach i którzy dopiero zaczynają się poznawać. Jeśli będzie taka potrzeba - a życie wskazuje, że tak się powinno stać - to jako wynik procesu ewolucyjnego powstanie partia polityczna. Zobaczymy, jakim wynikiem zakończą się najbliższe wybory parlamentarne. Uwzględniając, że są one za kilka miesięcy, to nasz pomysł jest przede wszystkim pomysłem wyborczym. Jedni będą chcieli nam pomagać, aktywnie uczestnicząc w tym przedsięwzięciu, inni będą nas popierać, głosując na nas. Zakładamy, że część tych osób będzie chciała potem współtworzyć z nami partię polityczną. Potem, czyli po wyborach? Najlepszym weryfikatorem każdego pomysłu politycznego jest ocenienie go przez wyborców. Jeśli uznają, że propozycja jest dobra - to warto jeszcze bardziej ją instytucjonalizować, właśnie jako partię polityczną. Wyborcy niekoniecznie oczekują od razu budowy struktur partyjnych. A może boicie się po prostu słowa "partia"? Nie boimy się żadnego słowa i nie mówimy, że partie w życiu publicznym nie są potrzebne. Ale partie nie wyczerpują aktywności obywatelskiej. Ale pozostałe formy są tylko dodatkiem do życia politycznego. Chcecie być takim dodatkiem? Chcemy wygrać najbliższe wybory. I po wyborach stworzyć dużo bardziej zwartą strukturę. Chcecie wygrać z SLD? - Gram w piłkę nożną i wiem, iż kiedy się wychodzi na boisko, to bez względu na przeciwnika mówi się, że się wychodzi po to, żeby wygrać. Takie powinno być założenie każdego ugrupowania, a wyborcy decydują, jak to założenie ma się do rzeczywistości. Czy współtworzona przez pana "platforma" ma jakiś program? Informacji o jej powstaniu nie towarzyszyło ani jedno słowo na ten temat. Jutro przedstawimy założenia naszego programu na konferencji prasowej. Sądzę jednak, że każdy z naszych potencjalnych wyborców kojarzy nas trzech. To, co myślimy na ten temat, przelejemy na papier, na hasła wyborcze. Ale w Polsce wbrew pozorom nie tylko hasła są istotnym motywem głosowania, lecz przede wszystkim to, co stoi za ludźmi "dającymi twarz", firmującymi propozycję polityczną. "To, co stoi za ludźmi" - czyli co? Ich sposób funkcjonowania w polityce, ich poglądy, dotychczasowe dokonania. Propozycje programowe, na poziomie haseł, są dość podobne. W kampanii każdy będzie mówił, że trzeba walczyć z bezrobociem, zwiększać wzrost gospodarczy, walczyć z przestępczością itp. Wyborcy nie będą szukali odmienności w hasłach. A w czym? Chce mnie pan przekonać, że program w ocenie ugrupowania politycznego nie ma znaczenia? Ma, ale większe ma wiarygodność jego realizacji. Jestem jednak przywiązana do haseł. Z jakimi hasłami wystąpicie? - Nie chcę wyprzedzać wspólnej deklaracji, ale z całą pewnością nasze hasła będą dotyczyły m.in. sprawności państwa, rozstrzygnięć ustrojowych, które mogłyby przybliżyć państwo do obywatela, zmian w kodeksie pracy, tak aby przepisy mniej krępowały pracodawców... Za to bardziej krępowały pracowników? Tylko pracodawcy tworzą nowe miejsca pracy, takie zmiany są więc także w interesie pracowników. Można oczywiście uważać, że najskuteczniej walczy się z bezrobociem, zwiększając zasiłki, ale ta filozofia jest nam obca. Jak skrótowo określiłby pan orientację polityczną nowej formacji? Centroprawicowa, umiarkowana, bez skrajności. Wielu wyborców nie oczekuje haseł wprost ideowych, lepiej odczytuje propozycje, które określiłbym jako filozofię patrzenia na państwo. Na miejsce tego, co państwowe, tego, co partyjne i co związkowe. Na rolę pracodawców, pracowników. Takie propozycje są chyba bardziej oczekiwane niż ideowe etykiety. Choć od nich nie uciekamy. Centroprawica, ale jaka? Na przykład w sensie gospodarczym? Skierowana na rozwój, na rozwiązywanie problemów poprzez wzrost gospodarczy, a nie na zwiększanie opieki socjalnej i roli państwa. Państwo winno być sprawne, ale nierozbudowane. Z silnym samorządem na różnych szczeblach. My mówimy, że najlepiej zadba o siebie obywatel, jeśli stworzymy mu ku temu warunki. A ktoś o poglądach lewicowych będzie głosić, że o obywateli najlepiej dba państwo. To są różnice ideowe. Choć w Polsce w sensie gospodarczym te różnice między prawicą a lewicą dotychczas się zacierały. Dlaczego tak jest, z powodu politycznej aktywności związków zawodowych? Z powodu historii polskiej prawicy. Wychodziliśmy z "Solidarności", która była konglomeratem poglądów. Także w podziemiu łączyliśmy się nie według poglądów gospodarczych, ale stosunku do komunizmu. I te powiązania przekładały się później na partie. Jednak w sposób nieunikniony coraz bardziej będziemy się grupowali podług poglądów gospodarczych. A ciągle ważna kwestia odniesień do przeszłości będzie się w miarę upływu lat zmniejszała. Nowe pokolenie będzie szukało swojego miejsca, nie patrząc tylko na stosunek do Sierpnia 1980, ale na to, co tu i teraz. Andrzej Olechowski, jeden ze współzałożycieli "platformy", był w przeszłości po drugiej stronie. Tak, ale patrzę na Andrzeja Olechowskiego przez pryzmat tego, co zrobił w ostatnich dziesięciu latach. Jakie poglądy nie tylko wyrażał, ale i wdrażał w życie, pełniąc różne ważne funkcje w państwie. Sądzę, że podobnie oceniają go wyborcy, uważając, iż prawica musi, nie zapominając o tradycji, o historii, proponować jednak przede wszystkim sposoby rozwiązywania dzisiejszych problemów. Tak więc w podejściu do gospodarki inicjatywa panów oznacza umiarkowany liberalizm? Chce mnie pani namówić do stwierdzenia, że nasza inicjatywa jest odtworzeniem Kongresu Liberalno-Demokratycznego? Nie jest. Dlaczego miałabym pana do tego namawiać? - Uciekam od etykiet, w polskiej polityce są one zwodnicze. Także w gospodarce liberalizm u nas nigdy nie zafunkcjonował. Kierunku zmian gospodarczych się nie cofnie. Różnica polega na tym, czy chce się to robić konsekwentnie i zdecydowanie, czy wolniej i trochę dłużej. Podstawowe rozstrzygnięcia mamy już za sobą - budujemy gospodarkę wolnorynkową, kapitalistyczną. W porównaniu na przykład z SLD różnimy się, jeśli chodzi o ingerencję państwa w gospodarkę, rolę budżetu, system podatkowy, zakres świadczeń socjalnych. Chciałabym jednak wrócić do etykiet. A w sprawach ideowych, światopoglądowych, jaka to będzie formacja? Choćby z powodu moich poglądów, poglądów Andrzeja Olechowskiego - Donalda Tuska może trochę mniej - jesteśmy otwarci na to, co wiąże się ze światopoglądem konserwatywnym. Praktyka może być trochę inna. Polacy nie lubią w życiu publicznym skrajności, przesady w żadną stronę. Jesteśmy społeczeństwem tradycyjnym i przede wszystkim w tym sensie używam słowa konserwatyzm. Rodzina, wiara, patriotyzm - to są fundamenty. Ale nie zamierzamy popadać w skrajności. Ale przy tym deklarowanym umiarkowaniu zaczynacie od rozbijactwa? Zaczęliśmy od przedłożenia nowej propozycji. Każdy polityk ma wolny wybór. Jeśli komuś ta propozycja odpowiada i akceptuje ją, to w niej uczestniczy. Nie uważam, że jestem osobą, która rozbija AWS. Jestem odpowiedzialny przede wszystkim przed wyborcami. Polityka nie jest służebna wobec partii, ale partie wobec polityki. Jeśli scena polityczna jest już jakoś ułożona, to każda nowa propozycja musi być "rozbijacka". Jest to argument dla polityków, którzy z tej stabilizacji korzystają, ale nie jest to argument dla wyborców. Gdyby przyjmować argument o "rozbijactwie", układ partyjny byłby określony raz na zawsze. To wyborca zdecyduje, czy poprze tę propozycję, czy też powie, że jest to oferta nie dla niego, i poprze partie już istniejące. Jaka będzie nazwa tej politycznej inicjatywy? "Trzej tenorzy na platformie umiaru"? To kolejny pomysł, nawet dowcipny. -
Podobno ma pan być przewodniczącym nowej formacji tworzonej razem z Andrzejem Olechowskim i Donaldem Tuskiem? Maciej Płażyński: - Taka jest propozycja kolegów. Będzie to Komitet Wyborczy Obywateli. Nie rozumiem dlaczego nie chcecie od razu tworzyć partii politycznej? Ponieważ nie chcemy już na samym początku koncentrować się na budowaniu struktur partyjnych. Jeśli będzie taka potrzeba to jako wynik procesu ewolucyjnego powstanie partia polityczna. Zobaczymy, jakim wynikiem zakończą się najbliższe wybory parlamentarne.
Zmiana sposobu wyboru burmistrza to nie korekta w ordynacji wyborczej, ale zmiana ustroju gminnego Polityk czy menedżer RYS. ROBERT DĄBROWSKI JERZY REGULSKI Samorządowcy są krytykowani za swoje oczywiste grzechy, ale i za wiele win nie popełnionych. Jest oczywiste, że ustrój gmin wymaga retuszy. W miarę rozwoju samorządności, uzyskiwania nowych doświadczeń, ale i w ślad za rozwojem gospodarczym i społecznym ustrój gmin musi się zmieniać. Nic bardziej błędnego niż twierdzenie, że istnieje jakiś ustrój "docelowy", po osiągnięciu którego już niczego zmieniać nie będziemy. Ale każda zmiana, aby była rozsądna i skuteczna, musi być poprzedzona dyskusją. I dobrze, że wicemarszałek Senatu Donald Tusk (UW) taką dyskusję chce rozpocząć. Obawiam się tylko, że od złego końca. Bo zmiana wyboru burmistrza to nie jest sprawa tylko ordynacji wyborczej. Zmieniając sposób wyboru, zmieniamy ustrój gminy. A to sprawa znacznie poważniejsza. Podobne postulaty były już kilkakrotnie zgłaszane. I to z różnych powodów. Ostatnia taka inicjatywa była wniesiona przez prezydenta w 1997 roku, w przeddzień parlamentarnych wyborów, i miała zdecydowanie polityczny podtekst. Aby zdecydować się, jak wybierać burmistrza, najpierw trzeba odpowiedzieć na inne pytania: kim ma być burmistrz, jaką rolę ma odgrywać, jaki charakter wiedzy i umiejętności powinien reprezentować. Jeśli zmienimy sposób wyboru, to będziemy mieli inny typ ludzi na tym stanowisku i inaczej trzeba ułożyć stosunki między organami gminy. Najmądrzejszy we wsi Burmistrza można postrzegać dwojako - albo jako polityka, albo jako menedżera. W pierwszym przypadku jego zadaniem jest prowadzenie polityki lokalnej, a więc odgrywanie wiodącej roli w ustalaniu celów rozwoju, określaniu priorytetów, rozwiązywaniu konfliktów, wyznaczaniu zadań aparatowi wykonawczemu. W drugim natomiast podstawowym zadaniem jest zarządzanie gminą i wykonywanie funkcji władzy publicznej. Burmistrzem powinien być więc albo "najmądrzejszy we wsi", autorytet lokalny, któremu ludzie ufają, albo też sprawny menedżer. Nadzwyczaj rzadko spotkamy człowieka zdolnego wykonywać obie funkcje naraz. Ale obie te funkcje są potrzebne i żadnej z nich nie można pominąć, jeśli gmina ma sprawnie funkcjonować i zaspokajać oczekiwania swych mieszkańców. Problem wyboru polega na tym, jaki organ ma je spełniać, a więc jak podzielić zadania i odpowiedzialność między burmistrzem a radą. Po poprzednim ustroju odziedziczyliśmy pewne wyobrażenie o roli burmistrza. W okresie PRL lokalnym liderem politycznym był sekretarz miejscowego komitetu PZPR. Naczelnik był urzędnikiem, którego zadaniem było zarządzanie miejscową administracją i zarządzanie gminą. W świadomości społecznej burmistrzowie i wójtowie odziedziczyli rolę naczelników. Ale zniknęły komitety partii i powstała pustka na miejscu liderów politycznych. Rolę tę chciałyby często odgrywać lokalne organizacje różnych partii. Jednak rządy zza kulis nigdy do dobrego nie prowadzą. Potrzebne jest w ramach organów gminy miejsce dla lidera politycznego, piastującego mandat z wyboru. Na ogół tę rolę przywódczą zaczęli przejmować burmistrzowie. Było to sprzeczne z ustrojem gminnym, który rolę wiodącą przeznaczał radzie. Jeśli bowiem burmistrz ma być wiodącym politykiem, to wtedy dla przewodniczącego rady nie ma miejsca; burmistrz ma przewodniczyć radzie. Takie rozwiązanie było przedstawione w pierwotnym projekcie ustaw samorządowych, opracowanym przez komisję senacką. Funkcję przewodniczącego rady wprowadzono na wniosek jednego z senatorów, który chciał odtworzyć model rządu i parlamentu na szczeblu lokalnym. Niestety, większość senatorów tę poprawkę poparła i weszliśmy na złą drogę, z której trudno zejść. Ewolucja instytucjonalna rządzi się bowiem specyficznymi prawami, w których bezwład odgrywa wielką rolę. A przecież konflikty między burmistrzami a przewodniczącymi rad są powszechne. I należy się dziwić parlamentowi, że - znając te złe doświadczenia - wprowadził taki sam model do powiatów i województw. Burmistrz uzależniony Zmiana usytuowania burmistrza wymaga modyfikacji ustrojowych. Przede wszystkim, gdy burmistrz ma być wiodącym lokalnym politykiem - do spraw wykonawczych, do sprawowania bieżącego zarządu, do wykonywania wszystkich funkcji urzędniczych powinien być zaangażowany sprawny profesjonalista: dyrektor czy sekretarz gminy. Wtedy jednak trzeba zmienić usytuowanie sekretarza. Obecnie jest on powoływany przez radę, ale na wniosek burmistrza. Jest więc w pełni uzależniony od tego ostatniego, który może go w każdej chwili odwołać. To uzależnienie zresztą zostało zwiększone w stosunku do pierwotnej regulacji z 1990 roku. Naciski burmistrzów były silne, a sekretarze nie dysponują żadną siłą polityczną. Tymczasem pozycja sekretarza powinna być na tyle silna, aby mógł zawsze powiedzieć "nie" zbyt politycznym zamiarom burmistrza. Inaczej będziemy mieli lokalne dyktatury. Zupełnie inny układ jest właściwy, jeśli burmistrz ma być menedżerem. Menedżerów nie można poszukiwać w drodze powszechnych wyborów. Ich trzeba angażować, tak jak innych profesjonalistów. Nie może się więc do nich odnosić na przykład wymóg stałego zamieszkania w gminie, niezbędny do kandydowania na radnego. Prawo wyboru trzeba przekazać radzie, na której spoczywać będzie również obowiązek prowadzenia polityki lokalnej. Funkcja jej przewodniczącego powinna być więc utrzymana i jego rola będzie oczywiście istotna, właśnie jako lokalnego lidera politycznego. Oczywiście nie da się odpowiedzieć na pytanie, który system jest lepszy. Oba mogą być dobre, ale tylko wtedy, gdy będą logicznie zbudowane i wprowadzone. Zmiana sposobu wyboru burmistrza to nie jest drobna zmiana w ordynacji wyborczej, ale zmiana ustroju gminnego. Ordynacja jest bowiem pochodną ustroju. Najpierw trzeba się zdecydować, jaki ustrój chcemy mieć, a dopiero potem ustalić sposób wyboru. Za dużo radnych Doświadczenie dwóch kadencji wskazuje jednoznacznie, że zmiany są konieczne. Jeśli spojrzymy na kierunki ewolucji władz lokalnych w Europie, to łatwo zauważyć, że model burmistrza-polityka jednoznacznie wygrywa. Wydaje się więc, że ewolucja naszego systemu będzie zmierzać w kierunku bezpośrednich wyborów wójtów i burmistrzów. Ale powinno to następować z jednoczesnym przekształceniem ustroju gminy, tak aby burmistrz stał się przewodniczącym rady, a jego uprawnienia wykonawcze były ograniczone na rzecz profesjonalnego sekretarza gminy, odpowiednio silnie umocowanego. Istotą demokracji jest, aby w ciałach pochodzących z wyborów znajdowały odbicie poglądy wszystkich ważnych grup społecznych. Osiągnąć to można tylko przez kolektywność władz. Zasada pluralizmu jest niewzruszalną zasadą wszystkich państw demokratycznych. Sugestie, że rada ma spełniać tylko doradczą funkcję przy burmistrzu, są nieporozumieniem. Natomiast w pełni popieram postulaty ograniczenia liczby radnych. W 1990 roku liczebność rad zmniejszyliśmy o połowę w stosunku do okresu PRL. Teraz widać wyraźnie, że trzeba pójść dalej. Radnych jest za dużo. To nie tylko kosztuje, ale utrudnia sprawne działanie. Rada przeciwko burmistrzowi Wybory bezpośrednie nie mogą prowadzić do jednowładztwa, do wyłączenia burmistrza spod kontroli społeczności lokalnych. Mamy dość przykładów korupcji. I tu powstaje dylemat. Jeśli burmistrz będzie miał mandat z wyboru, to jakie mają być jego relacje z radą, która ma taki sam mandat? Czy można zostawić przypadkowi i politycznej kulturze wyborców sprawę stworzenia zaplecza politycznego dla burmistrza w radzie? Bo jak burmistrz ma działać, jeśli rada będzie przeciwko niemu? Być może wybory burmistrza powinny zostać połączone z wyborami radnych. Kandydaci na burmistrzów powinni być liderem na listach. Gdy lista wygrywa, jej lider automatycznie zostaje burmistrzem, uzyskując jednocześnie odpowiednie zaplecze polityczne w radzie. Chcemy, aby burmistrz miał stabilną sytuację. To znaczy odwołanie burmistrza nie może być zbyt łatwe. Ale musi być jasny tryb postępowania, gdy burmistrz straci zaufanie społeczne, na przykład w wyniku niegodnego zachowania lub podejrzenia o korupcję czy inne przestępstwo. Czy trzeba czekać na wyrok sądowy, akceptując to, że osoba niegodna nadal pełni funkcje reprezentanta społeczności lokalnej? Takich pytań można sformułować wiele. Regulacje ustrojowe muszą znaleźć na nie odpowiedzi. Ale dla dobrego ich rozwiązania konieczne jest określenie wad obecnego systemu, które trzeba naprawić. Dopiero potem można zastanowiać się, jak to zrobić. Nie można jednak zaczynać od ordynacji wyborczej. Autor był senatorem i pełnomocnikiem rządu ds. reformy samorządu terytorialnego (1989 - 1990), obecnie jest prezesem Fundacji Rozwoju Demokracji Lokalnej.
W miarę rozwoju samorządności ustrój gmin musi się zmieniać. zmiana wyboru burmistrza to nie jest sprawa tylko ordynacji wyborczej, zmieniamy ustrój gminy. Problem polega na tym, jak podzielić zadania między burmistrzem a radą. Zmiana usytuowania burmistrza wymaga modyfikacji ustrojowych. w Europie model burmistrza-polityka wygrywa. ewolucja naszego systemu będzie zmierzać w kierunku bezpośrednich wyborów wójtów i burmistrzów.
Dlaczego amerykańskie służby wywiadowcze nie ostrzegły o planowanym zamachu? Nowa wojna, nowi szpiedzy RYS. PAWEŁ GAŁKA BARTŁOMIEJ SIENKIEWICZ Pośród wielu problemów i wątpliwości, jakie pojawiły się w związku z zamachami terrorystycznymi w USA, znalazły się pytania o skuteczność służb wywiadowczych. Zaskoczeni i wstrząśnięci Amerykanie pytali, dlaczego odpowiednie służby nie ostrzegły o planowanym zamachu, na co idą olbrzymie pieniądze z budżetu federalnego przeznaczane na te cele. Przypomniano ostrzeżenia i prognozy przewidujące przeprowadzenie spektakularnego ataku terrorystycznego, wymierzonego w USA lub inne kraje Zachodu. Ten swoisty festiwal spełnionych proroctw i trafnych przewidywań każe tym bardziej zadać pytanie, dlaczego wspólnoty wywiadowcze USA (ale też państw NATO i Izraela) nie były w stanie wcześniej dotrzeć do organizacji Osamy bin Ladena, skoro było wiadomo, jakie stanowi ona zagrożenie? Dlaczego od trzech lat, jakie minęły od jednoczesnych zamachów na ambasady amerykańskie w Nairobi i Dar-es-Salam, nie udało się zniszczyć tej organizacji? Być może ta "impotencja wywiadowcza" jest pochodną znacznie szerszych zjawisk niż tylko błędów planistycznych czy organizacyjnych. Wywiad w klimatyzowanym hotelu Najprostszą odpowiedź przynosi tekst byłego oficera amerykańskiej Centralnej Agencji Wywiadowczej Reula Marc Gerechta (opublikowany przez polskie "Forum" za "The Atlantic Monthly"). Autor stawia tezę, że CIA jest niezdolna do rozpoznawania środowisk islamskich fundamentalistów, bo "nie bierzemy się za robotę, przy której można dostać chronicznej sraczki". Dodajmy, że ta przypadłość może być wynikiem zarówno złego odżywiania się, jak strachu przed utratą życia. Gerecht opisuje obawiającą się wszelkiego ryzyka korporację, której funkcjonariusze "in the fields" unikają wszelkich kontaktów w Trzecim Świecie, poza terenem ambasad i dobrze strzeżonymi gettami białego człowieka. Pisze o oficerach, dla których nie do pomyślenia jest złe jedzenie i brak kobiet - podobnie zresztą jak znajomość języka, kultury i obyczaju krajów muzułmańskich. Nic dziwnego, że szanse na dotarcie takich ludzi do środowisk radykalnego terroryzmu islamskiego są równe zeru. "Wywiad placówkowy", jak się nazywa ten sposób prowadzenia rozpoznania, uzupełniony o działania pod przykryciem biznesmenów (starannie unikających innych miejsc niż klimatyzowane, pięciogwiazdkowe hotele), stanowi kanon pracy wywiadowczej wyniesiony z czasów zimnej wojny. Z powyższymi tezami koresponduje napisana tuż po zakończeniu zimnej wojny książka Angela Codevilli ("Intelligence for a New Century",1992). Ta wnikliwa krytyka ospałości organizacyjnej i intelektualnej całego systemu wywiadowczego USA została nakreślona przez wybitnego znawcę tematu, który nie tylko pracował jako oficer wywiadu, ale także uczestniczył w zarządzaniu nim i kontroli. O wadze diagnoz Codevilli niech świadczy choćby fragment, z komentarzem dopisanym później przez historię: "USA nie mają prawie żadnych informacji o budowanych przez Indie broniach jądrowych, nie mówiąc już o konkretnych planach ich użycia. (...) Ale sekrety jądrowe Indii pozostaną bezpieczne tak długo, jak próby agenturalnej penetracji tego programu prowadzone będą z odległego świata dyplomacji". W kwietniu 1998 roku, ku całkowitemu zaskoczeniu USA, Indie, a potem Pakistan dokonały pierwszych próbnych wybuchów ładunków jądrowych, składając tym samym swoje wizytówki w najbardziej elitarnym klubie świata. Codevilla podał charakterystykę typowego współczesnego oficera CIA. Jest to obraz przeciętniaka, który skończył niezbyt renomowaną amerykańską uczelnię, nigdy nie pracował fizycznie ani nie spotykał ludzi zmuszonych do wyrzeczeń i zarabiania na życie pracą fizyczną, któremu obce jest poczucie niebezpieczeństwa i jakiekolwiek silne emocje: polityczne, religijne czy związane z jakąś pasją czy specjalizacją. Nie zna zwykle historii czy kultury kraju, którym się akurat zajmuje, często także języka innego niż angielski. Nie służył w armii, nie ma również pojęcia o świecie biznesu. Jest produktem korporacji doskonale wypranym z jakichkolwiek właściwości, oprócz przymusu bycia sympatycznym. Autor na końcu przestrzega: "Jako niewyspecjalizowany biurokrata, nasz oficer będzie mógł osiągnąć połowiczny sukces tylko z podobnymi sobie biurokratami". Od lat było wiadomo, że terroryzm islamski powstaje wśród ludzi często zacofanych, biednych, żyjących z dala od placówek dyplomatycznych. To jednak okazało się dla wywiadu najpotężniejszego państwa w historii barierą nie do pokonania, zbyt dużym wyrzeczeniem. Po upadku komunizmu Jednak myliłby się ten, który by sądził, że powyższe charakterystyki dotyczą wyłącznie Amerykanów. O nich się po prostu najczęściej pisze. W mniejszym bądź większym stopniu choroba skostnienia i powielania schematów działania wyniesionych z czasów zimnej wojny dotyczy wielu organizacji wywiadowczych. W ostatniej dekadzie odeszło ze służb specjalnych państw europejskich pokolenie, które dojrzewało w okresie szczytu napięcia między Wschodem a Zachodem i myślało kategoriami totalnej konfrontacji z jasno określonym przeciwnikiem. Dla następców zimna wojna była heroiczną kartą własnej organizacji, ale ich wyobraźnia nie obejmuje zmian, jakie zaszły na świecie wraz z upadkiem komunizmu. Te zmiany przede wszystkim dotknęły środków i metod prowadzenia działalności wywiadowczej w sytuacji, w której złamany został dotychczasowy monopol państwa. Dotyczy to środków komunikacji, takich jak Internet, telefonia komórkowa, łączność satelitarna z przystawkami szyfrującymi, umożliwiającymi utajnienie przekazu. Na rynku znajdują się urządzenia szyfrujące o potencjale przewyższającym niejednokrotnie to, czym dysponują małe czy średnie państwa. Inny element zmiany to zatarcie się granicy w metodach pracy między wywiadem, dziennikarstwem czy pracą analityczną. Tzw. dziennikarstwo śledcze posługuje się często bardzo podobnymi do wywiadowczych sposobami dotarcia do interesujących materiałów, ludzi, faktów. Różni analitycy dawno przestali być molami książkowymi, a ci najlepsi sami próbują poznać realia, zdobywając przy tym wiedzę nieosiągalną dla niejednego wywiadu. Do tego obrazu dochodzi absolutna niemal swoboda w globalnym transferze środków finansowych, powszechna łatwość poruszania się, jawność życia publicznego i łatwość dostępu do informacji - a więc czynniki, które wyznaczają globalizację. Jądra ciemności Ale to nie rządy i policje pierwsze zaczęły korzystać z efektów globalizacji i upowszechnienia technik zarezerwowanych w poprzedniej epoce wyłącznie dla organizmów państwowych. Uczyniły to grupy przestępcze: handlarze narkotyków i żywym towarem, "pracze" brudnych pieniędzy, siatki złodziei samochodów. Szybko w ich ślady poszli różnego rodzaju ekstremiści. Niedawno przekonująco pisał o tym Ryszard Kapuściński na łamach "Gazety Wyborczej", nazywając to "drugą globalizacją". I ostatni element zmiany: świat polityki, który określa wyzwania dla wywiadów, nie dzieli się już wyłącznie na państwa sojusznicze i wrogie, ale na obszary, na których państwa istnieją, i takie, gdzie ich praktycznie nie ma. Coraz liczniej występują miejsca, w których państwowości się załamały, tworząc "czarne dziury" na mapie - wypełnione chaosem, przestępczością i nędzą. Północny Kaukaz, Naddniestrze, części byłej Jugosławii, Abchazja, górska część Tadżykistanu i Kirgizji, że nie wspomnę już o podobnych miejscach w Afryce - tworzą oparcie dla wszystkich, którzy swój los bądź realizację swoich ideałów budują na przemocy. W jednym z takich miejsc - Afganistanie rządzonym przez fanatyków religijnych zarabiających na handlu opium - schronił się Osama bin Laden. Przed trzema laty miałem w rękach analizę jednego z wybitnych polskich specjalistów od problemów Azji Centralnej, w której zawarta była prognoza o destabilizacyjnej roli Afganistanu w regionie i w świecie, właśnie w kontekście bin Ladena. Ta analiza była przeznaczona dla polskiego rządu, ale z pewnością podobne opracowania powstawały w USA i Europie. Nie spowodowały najwyraźniej wzrostu intensywności działań wywiadów, które mogłyby prowadzić do wyeliminowania tego niebezpieczeństwa. Być może świat stał się zbyt skomplikowany i zarazem niedostępny dla wywiadowczych biurokracji państw Zachodu. Politycy, na których ciąży odpowiedzialność za sterowanie instrumentami władzy, jakimi są służby specjalne, sami nie mieli pomysłu na skuteczne zapobieganie scenariuszom chaosu w ramach licznych lokalnych konfliktów. Wystarczy sobie przypomnieć politykę europejską i amerykańską wobec rozpadu byłej Jugosławii, ujawniającą nie tylko egoizm, ale i bezradność w obliczu procesów charakterystycznych dla całej epoki "ponowoczesnej". Innym wyrazistym przykładem jest polityka Rosji wobec Kaukazu, której skutkami jest destabilizacja tego regionu na pokolenia. Ufność w przewagę militarną, ekonomiczną i technologiczną stępiła czujność i wyobraźnię zarówno polityków, jak i szpiegów. Ci ostatni nie zdołali przebudować swoich organizacji w taki sposób, by mogły one sprostać narastającemu od lat zagrożeniu. Ponowoczesny Bond Jeśli teraz prezydent Bush proklamował wojnę przeciw terroryzmowi, jeśli jesteśmy świadkami wydarzeń otwierających nową epokę myślenia politycznego o świecie, to ta wojna przyniesie także głębokie zmiany w dziedzinie wywiadowczej. Po pierwsze, spowoduje przywrócenie równowagi między środkami wywiadu elektronicznego, z którego Amerykanie byli szczególnie dumni (i tym samym gotowi całkowicie na nim polegać), a tzw. humintem, czyli werbowaniem agentów. Po drugie, wymusi przeniesienie punktu ciężkości pracy wywiadowczej z rezydentur w ambasadach na rzecz niekonwencjonalnych sposobów docierania do interesujących miejsc i środowisk. To z kolei pociąga za sobą dwie konsekwencje: zwiększenie ryzyka osobistego dla oficerów wywiadu i inny sposób ich rekrutacji oraz większe otwarcie się wywiadów na ludzi nie będących "dziećmi korporacji", a mogących spełniać zadania operacyjne i analityczne do tej pory zarezerwowane wyłącznie dla kadrowych oficerów. Ludzi, którzy w przeciwieństwie do znacznej części biurokracji wywiadowczej są obdarzeni inteligencją i wyobraźnią, a także dogłębną wiedzą pozwalającą na ogarnięcie szerszego kontekstu niż troska o kolejny awans czy dobrą placówkę (spokojną i z dobrym jedzeniem, rzecz jasna). Gdyby ten postulat - prognoza, wydawał się zbyt szokujący w świecie nawykłym do specjalizacji zawodowej i dla czytelników przywiązanych do obrazu szpiega rodem z Bonda, warto przypomnieć, że w momentach przełomowych, kiedy historia "wypadała z torów", to właśnie tacy amatorzy byli autorami największych sukcesów wywiadowczych minionego stulecia. Wielkie osiągnięcie brytyjskiego wywiadu czasu drugiej wojny, tzw. Double Cross System (przewerbowywanie niemieckich agentów), tworzyli cywile zatrudnieni przez brytyjski wywiad tylko na pewien czas; podobnie sukcesy "czerwonej orkiestry", czyli wywiadu ZSRR na okupowaną Europę, były tworzone przy znacznym udziale wyszkolonych amatorów. Amerykański wywiad w czasie drugiej wojny światowej został powołany i prowadzony przez grupę inteligentnych dżentelmenów z renomowanych uczelni, którzy potrafili stworzyć podstawy późniejszej organizacji o nazwie CIA. Sukcesy wywiadu Armii Krajowej tworzyli nie przedwojenni "dwójkarze", lecz zwykli polscy inteligenci, gotowi na poświęcenie życia dla Ojczyzny. ... a sprawa polska Na koniec jeszcze jedna uwaga. Opisane wyżej problemy stojące przed wywiadami nie są udziałem wyłącznie USA czy Europy Zachodniej. Jeszcze bardziej dotyczą wywiadów krajów prowincjonalnych z punktu widzenia tej "ponowoczesnej wojny", na przykład takich jak Polska. Służby specjalne nie tworzą bowiem jakiejś enklawy wyjątkowości - jeśli istnieją w państwie, w którym nie najlepiej działa służba zdrowia czy transport, administracja jest kiepska, policja bezradna, a drogi fatalne, to nie należy się spodziewać, że służby specjalne będą na poziomie największych potęg. Ale w tej wojnie kraje prowincjonalne mogą być zagrożone na równi z wielkimi, z tym, że są mniej odporne. I dlatego o tyle większą wagę powinny przywiązywać do działania mechanizmów ostrzegających. W Polsce od dawna mówi się o konieczności reform w sektorze służb specjalnych. SLD na szczęście wpisał ten postulat w swój program. Teraz, po wygranych wyborach, politycy Sojuszu stoją przed nie lada dylematem: ta reforma nie tylko musi uwzględniać dotychczasowe słabości tego sektora, ale być odpowiedzią na zupełnie nowe zagrożenia. Jeśli operacja politycznie się uda, ale pacjent nie przeżyje, skutki mogą obciążyć reformatorów. Problem w tym, że od 11 września cena za pomyłki stała się bardzo wysoka. Autor w latach 80. działał w opozycji demokratycznej, był oficerem Urzędu Ochrony Państwa, współtwórcą i wieloletnim wicedyrektorem Ośrodka Studiów Wschodnich.
Pośród wielu problemów i wątpliwości, jakie pojawiły się w związku z zamachami terrorystycznymi w USA, znalazły się pytania o skuteczność służb wywiadowczych. Zaskoczeni i wstrząśnięci Amerykanie pytali, dlaczego odpowiednie służby nie ostrzegły o planowanym zamachu, na co idą olbrzymie pieniądze z budżetu federalnego przeznaczane na te cele. Najprostszą odpowiedź przynosi tekst byłego oficera amerykańskiej Centralnej Agencji Wywiadowczej Reula Marc Gerechta. Autor stawia tezę, że CIA jest niezdolna do rozpoznawania środowisk islamskich fundamentalistów, bo "nie bierzemy się za robotę, przy której można dostać chronicznej sraczki". Gerecht opisuje obawiającą się wszelkiego ryzyka korporację, której funkcjonariuszeunikają wszelkich kontaktów w Trzecim Świecie, poza terenem ambasad. Z powyższymi tezami koresponduje napisana tuż po zakończeniu zimnej wojny książka Angela Codevilli ("Intelligence for a New Century",1992). Ta wnikliwa krytyka ospałości organizacyjnej i intelektualnej całego systemu wywiadowczego USA została nakreślona przez wybitnego znawcę tematu. Codevilla podał charakterystykę typowego współczesnego oficera CIA. Jest to obraz przeciętniaka, który skończył niezbyt renomowaną amerykańską uczelnię, nigdy nie pracował fizycznie ani nie spotykał ludzi zmuszonych do wyrzeczeń i zarabiania na życie pracą fizyczną, któremu obce jest poczucie niebezpieczeństwa i jakiekolwiek silne emocje. Jednak myliłby się ten, który by sądził, że powyższe charakterystyki dotyczą wyłącznie Amerykanów. O nich się po prostu najczęściej pisze. W mniejszym bądź większym stopniu choroba skostnienia i powielania schematów działania dotyczy wielu organizacji wywiadowczych. ich wyobraźnia nie obejmuje zmian, jakie zaszły na świecie wraz z upadkiem komunizmu.Te zmiany przede wszystkim dotknęły środków komunikacji, takich jak Internet, telefonia komórkowa, łączność satelitarna. Do tego obrazu dochodzi absolutna niemal swoboda w globalnym transferze środków finansowych, powszechna łatwość poruszania się, jawność życia publicznego i łatwość dostępu do informacji - a więc czynniki, które wyznaczają globalizację. Ale to nie rządy i policje pierwsze zaczęły korzystać z efektów globalizacji. Uczyniły to grupy przestępcze. Szybko w ich ślady poszli różnego rodzaju ekstremiści. I ostatni element zmiany: świat polityki, który określa wyzwania dla wywiadów, nie dzieli się już wyłącznie na państwa sojusznicze i wrogie, ale na obszary, na których państwa istnieją, i takie, gdzie ich praktycznie nie ma.
Propozycje SLD walki z bezrobociem są niekompetentne i nieskuteczne Kiedy góra rodzi mysz Jan Winiecki Przedstawione przed kilkoma dniami propozycje SLD dotyczące polityki zatrudnienia i walki z bezrobociem rażą pustosłowiem, a tam, gdzie proponują coś konkretnego, są najczęściej albo szkodliwe, albo nieskuteczne, co świadczy o słabej znajomości przedmiotu autorów propozycji. Nie pierwszy raz zresztą zauważamy słabość zaplecza intelektualnego najsilniejszego obecnie ugrupowania na polskiej scenie politycznej. Nie dziwi to, ale martwi, biorąc pod uwagę dużą siłę sprawczą kiepskich pomysłów, jeśli forsuje je silna partia. Zacznijmy od spraw podstawowych, od zrozumienia istoty problemu przez twórców programu SLD. Otóż ewidentnie nie widać takiego zrozumienia, gdy czyta się - powtarzane zresztą przez różnych "specjalistów" - rekomendacje zwiększenia tempa wzrostu gospodarczego, do przynajmniej 6 procent rocznie. Swoją drogą, skąd takie umiarkowanie? Dlaczego nie domagać się 8, 10, a może 12 procent rocznie? Zdarzały się przecież we współczesnej historii gospodarczej takie przypadki! PKB rośnie, bezrobocie nie spada Podstawowe pytanie o relacje wzrostu gospodarczego i zatrudnienia nie dotyczy tego, jak szybko rosnąć powinien PKB, lecz tego, dlaczego wysokie skądinąd tempo wzrostu nie zwiększa w Polsce zatrudnienia? Dlaczego w Czechach w roku 2000 - pierwszym po trzech latach zerowego wzrostu - wzrost PKB o 2,8 procent spowodował zauważalny wzrost zatrudnienia, a w Polsce wzrost o ponad 4 procent przyniósł zwiększone bezrobocie? Wszystkiego nie da się wytłumaczyć wyżem demograficznym, gdyż równolegle ze wzrostem bezrobocia w Polsce wyraźnie zmalała liczba stanowisk pracy. Po prostu czeski rynek pracy jest znacznie bardziej elastyczny pod względem reakcji płac na zmiany zatrudnienia, mniej przeregulowany, a świat polityki nie jest zdominowany przez krótkowzrocznych związkowców i nie mniej krótkowzrocznych polityków, którzy nie chcą narażać się tym ostatnim (najnowszy przykład u nas: niedawna ustawa o skróceniu tygodnia pracy!). Przy okazji, domaganie się od RPP pilnego obniżania stóp procentowych bez dostrzegania warunków, w jakich dokonują się decyzje monetarne i fiskalne, świadczy o zupełnej nieznajomości makroekonomii gospodarki otwartej. Dla ilustracji istoty problemu nawiążę do przykładu Czech. Otóż recesja w Czechach w latach 1997 - 1999 (trzy lata zerowego wzrostu) była następstwem kryzysu bilansu płatniczego i w konsekwencji kryzysu walutowego. Te zaś z kolei wyniknęły z nadmiernie stymulacyjnej polityki banku centralnego, który nie chciał czy nie potrafił zredukować inflacji, aby nie narazić stabilności stałego kursu korony. Trwający rozziew między inflacją krajową i partnerów handlowych Czech spowodował utratę zaufania rynków finansowych, ucieczkę od korony i w efekcie wymuszenie przejścia na kurs płynny i deprecjację korony. Restryktywna polityka monetarna wymusiła w latach 1997 - 1999 działania dostosowawcze i deficyt bilansu płatności bieżących spadł z około 7,5 do około 2,5 procent PKB. Spadła też wyraźnie inflacja. Proponuję twórcom programu SLD, aby zastanowili się przez chwilę, jaka polityka jest korzystniejsza dla gospodarki: ta, która zmusza do dostosowania ex post, jak w Czechach, czy ta, która zmusza do dostosowania ex ante? Wyższość polskiego wariantu Porównanie kosztów wyraźnie wskazuje wyższość polskiego wariantu. Czesi przeszli trzy lata zerowego wzrostu, a my będziemy mieli dwa, trzy lata wzrostu około 3,5 - 4 procent rocznie, jeśli polityka monetarna pozostanie jeszcze przez 12 - 15 miesięcy umiarkowanie restryktywna (umiarkowanie, gdyż uwzględniać musi trwały spadek inflacji w tym okresie). Nie weszliśmy jeszcze w obszar bezpiecznej skali deficytu płatności bieżących i nie osiągnęliśmy jeszcze trwałego wzrostu orientacji proeksportowej polskich przedsiębiorstw, choć zrobiliśmy postęp. Dlatego na razie popyt krajowy musi rosnąć wyraźnie wolniej niż wzrost PKB, co oznacza utrzymywanie strategii wzrostu ciągnionego eksportem (export-led growth). Warto przypomnieć coś, co mogło umknąć uwagi tych, którzy w tych latach akurat "reformowali socjalizm", że pomysły stosowania polityki makroekonomicznej do stymulowania gospodarki umarły pod koniec lat siedemdziesiątych. Dlatego "zdolność polityki budżetowej i pieniężnej do stymulowania inwestycji krajowych" należy odłożyć tam, gdzie jest jej miejsce od ćwierćwiecza - do lamusa zaprzeszłych pomysłów. Natomiast do księgi nonsensów wpisać należy propozycję "rozwoju instrumentów makroekonomicznych" poprzez "zróżnicowanie instrumentów finansowych i podatkowych" między regionami. Zróżnicowane regionalnie stopy procentowa czy podatkowa zasługują niewątpliwie na jakiegoś "anty-Nobla" (czy też może po prostu "jobla", jak proponował kiedyś Janek Pietrzak). W porównaniu z pomysłami dotyczącymi posunięć makroekonomicznych pomysły dotyczące mikroekonomicznych interwencji odznaczają się większą różnorodnością - ale, niestety, wcale nie większym sensem. Od dłuższego czasu - nie tylko w niewydarzonym programie będącym tutaj obiektem krytyki - słychać z szeregów SLD nawoływania do ulg i preferencji dla inwestorów czy eksporterów. Izolacja I tutaj widać lata izolacji od gospodarki światowej. Tego rodzaju pomysły, proponowane przez interwencjonistycznie nastawionych ekonomistów spod znaku tzw. development economics, stosowane były bez większego skutku przez dziesięciolecia w różnych krajach Trzeciego Świata. To, co pomagało w utrzymywaniu wysokiego tempa wzrostu oszczędności, inwestycji i eksportu, to: równowaga makroekonomiczna i dodatnie stopy procentowe (zachęcające do oszczędności), konkurencja (wymuszająca efektywność podejmowanych inwestycji) i niskie podatki (pozwalające zatrzymać większą część dochodów i zysków oraz zwiększające zakres niezależności inwestowania od polityki monetarnej). Innymi słowy, nie Indie, lecz Hongkong, nie Egipt, Pakistan czy inny interwencjonistyczny potworek, lecz Tajwan (który w efekcie ma dochód na mieszkańca kilkanaście razy większy) powinny być dla nas wzorcem do naśladowania. Przy okazji propozycji ulg inwestycyjnych, kredytów preferencyjnych i obniżania podatków dla tych, którzy "naprawdę tworzą miejsca pracy", warto wyjaśnić sobie jeszcze jedną sprawę zaciemniającą umysły liderów SLD i ich doradców. Otóż pomysł obniżania podatków dla przedsiębiorców, a nie dla wszystkich w danej klasie podatkowej świadczy znowu o nieznajomości podstawowych zasad ekonomii. Miejsca pracy są następstwem trafionych, sensownych inwestycji, a inwestycje są następstwem oszczędności. Przedsiębiorcy, inwestując, sięgają po oszczędności własne i oszczędności cudze, zbierane przez efektywny system finansowy (taka jest właśnie przewyższająca inne systemy uroda kapitalizmu). Niskie podatki pozwalają na zwiększanie oszczędności przez innych, nie tylko przez przedsiębiorców. I im większe będą te oszczędności, tym większe możliwości inwestowania, tworzenia miejsc pracy itd., itp. Stopa oszczędności w Polsce jest niska i nie możemy na dłuższą metę polegać na jej uzupełnianiu wyłącznie oszczędnościami zagranicznymi poprzez inwestycje bezpośrednie w polskiej gospodarce. Stąd konieczność obniżenia podatków od działalności gospodarczej i podatku od dochodów indywidualnych. Co do reszty rozlicznych propozycji, wychodzących poza nic nie znaczące pustosłowie, to można zgodzić się nazwać "porozumieniem dla pracy" kroki propodażowe, zmniejszające podatki, obciążenia przedsiębiorców z tytułu świadczeń nakładanych na nich przez kodeks pracy i z tytułu przeregulowania polskiej gospodarki. Jak zwał, tak zwał, chociaż rozliczne "pakty" i "porozumienia" wywołują już odruch wymiotny. Nad szczegółowymi propozycjami zwiększania wydatków lub wprowadzania nowych czy zwiększonych ulg (funduszy gwarancyjnych, poręczeń dla małych i średnich przedsiębiorstw) można dyskutować, mając jednak na uwadze dwa zastrzeżenia: - pieniądze przeznaczone na proponowane cele nie spadają z nieba i należy jednocześnie wskazać, jakie wydatki trzeba odpowiednio zmniejszyć; - odstępstwa od jednolitych reguł gry rynkowej (alokacja zasobów na zasadach szczególnych) muszą być stosowane rzadko i z pełną świadomością ich kosztów, aby nie utracić sprawności podstawowych reguł gry rynkowej. To, nad czym można by ewentualnie dyskutować, w programie SLD okazuje się jednak marginesem zagadnienia. Co do całej reszty, to można powiedzieć, że góra (góra krytyki stanu obecnego i triumfalnych zapowiedzi przełomu) urodziła mysz. I do tego garbatą.
Przedstawione przed kilkoma dniami propozycje SLD dotyczące polityki zatrudnienia i walki z bezrobociem rażą pustosłowiem, a tam, gdzie proponują coś konkretnego, są najczęściej albo szkodliwe, albo nieskuteczne, co świadczy o słabej znajomości przedmiotu autorów propozycji. ewidentnie nie widać takiego zrozumienia, gdy czyta się rekomendacje zwiększenia tempa wzrostu gospodarczego, do przynajmniej 6 procent rocznie.
Nie poszukujmy dokumentów historycznych, które by mogły tragedię Jedwabnego zamienić w błahy epizod Banalizacja barbarzyństwa ABP JÓZEF ŻYCIŃSKI W 1990 r., gdy przyszedłem do Tarnowa jako biskup diecezjalny, żyło tam piękne wspomnienie Ottona Schimka, żołnierza Wehrmachtu rozstrzelanego na ziemi tarnowskiej za niesubordynację podczas drugiej wojny światowej. W romantycznej wersji jego śmierci opowiadano, że widząc niemoralny charakter wojny rozpętanej przez nazistów, odmówił strzelania do Polaków i zapłacił za to cenę własnego życia. Postać Schimka w okresie stanu wojennego inspirowała młodzież do protestów przeciw przemocy praktykowanej przez ówczesne władze. Na domniemany grób Schimka przyjeżdżali pielgrzymi z odległych rejonów Polski, by wyrazić szacunek dla młodego żołnierza, który głos sumienia cenił tak wysoko, że w warunkach pogardy dla zasad moralnych potrafił wyraźnie ujmować granicę między godnością a barbarzyństwem. Niektórzy marzyli wtedy, aby rozpocząć proces beatyfikacyjny Schimka i ukazać na jego przykładzie, że silne osobowości potrafią kierować się głosem sumienia nawet w skrajnie trudnych warunkach, gdy deptane są prawa człowieka. Z zamiaru tego trzeba było jednak zrezygnować, gdy otrzymałem dokumentację uzasadniającą wyrok sądu polowego, który skazał Schimka na karę śmierci. Jeśli wierzyć dokumentom sporządzonym na wewnętrzny użytek Wehrmachtu, przyczyna śmierci była znacznie mniej wzniosła, niż głosiła fama. Miało ją stanowić notoryczne włóczęgostwo lekceważące wszelkie zasady dyscypliny wojskowej. Kształtowana w popularnych opowieściach tęsknota za jedynym sprawiedliwym w Sodomie okazała się kolejny raz piękna, lecz odległa od życia. W tęsknocie tej odnajdujemy jednak ważną ekspresję naszych poszukiwań takich wzorców ludzkiej godności, w których nawet agresywna erupcja barbarzyństwa nie jest w stanie zniszczyć poczucia elementarnej ludzkiej solidarności. Godot zamiast Schimka Mieszkańcy Jedwabnego nie potrafili naśladować wzorców, które w popularnej opinii przypisywano Schimkowi. Nie znamy dokumentów, według których w tragiczny dzień usiłowaliby oni wyrazić elementarną solidarność z żydowskimi braćmi w człowieczeństwie. Można prowadzić w nieskończoność dyskusje, w jakim stopniu tamta barbarzyńska sytuacja była wynikiem nazistowskiej prowokacji, w jakim zaś wyrażała indywidualne odczucia polskich mieszkańców Jedwabnego. Nie zmienia to jednak faktu, że oczekiwanie w Jedwabnem na utrwalony w popularnych opowieściach styl Schimka okazało się ostatecznie czekaniem na Godota. Skłonny jestem sądzić, iż w pamiętnym dniu w Jedwabnem wśród tłumu gapiów, którzy patrzyli na przerażone postacie wijące się z bólu wśród płomieni ognia, krzyżowały się różnorodne odczucia. Jedni widzieli w konających niedawnych sympatyków bolszewickiej władzy, inni - lokalnych przedstawicieli małego biznesu, którzy jeszcze niedawno święcili sukcesy ekonomiczne. Nie brakło zapewne także takich, u których poczucie zażenowania łączyło się z bezsilnością wobec wszechpotężnego fatalizmu zdarzeń, na który niewielki wpływ mają mieszkańcy małych miasteczek. Próby matematycznego określania proporcji tych odczuć są z góry skazane na niepowodzenie. Niewiele wnoszą zresztą do moralnej oceny sytuacji, gdyż szalone byłyby sugestie, że mogą istnieć jakiekolwiek racje usprawiedliwiające zbiorowe palenie istot ludzkich w stodołach. Próby rekonstruowania tych mechanizmów psychologii tłumu, które byłyby w stanie złagodzić wymowę dramatu tamtej sytuacji, niewiele zmieniają, przez odwołanie bowiem do psychologii tłumu można próbować łagodzić najbardziej żenujące zachowania. Społeczność Jedwabnego nie stanowiła wszak jedynie anonimowego tłumu gapiów noszących w psychice ślady wcześniejszych urazów i uprzedzeń. Jej kulturowe środowisko winny określać również zasady etyki chrześcijańskiej. Żyjący tymi zasadami o. Maksymilian Kolbe potrafił w oświęcimskich warunkach oddać życie za skazanego na śmierć brata w człowieczeństwie. To prawda, że nie możemy oczekiwać, by mieszkańcy prowincjonalnych miasteczek praktykowali na co dzień heroizm, którego uczy przykład życia wielkich świętych. Istniały jednak powody, by w tamtych warunkach oczekiwać na tę podstawową ludzką solidarność, której zabrakło. W czasach programowego rozmywania wielu wartości granice między heroizmem a bestialstwem okazują się trudne do natychmiastowego określenia. Casus Jedwabnego stanowi ostrzeżenie dla tych wszystkich, którzy jako mistrzowie relatywizmu chcieliby programowo rozmywać te granice. Nawet jeśli demarkacja między dobrem a złem jest trudniejsza, niż zwykliśmy sądzić, przykład Jedwabnego ukazuje sytuację moralnego zła, w której tłumaczona bezsilnością obojętność rodzi zażenowanie i poczucie wstydu. Oswoić barbarzyństwo? Bezradna akceptacja barbarzyństwa jako metody działania rodzi w nas zarówno poczucie bezsilności, jak i pytanie: dlaczego tak łatwo można zaakceptować i oswoić prymitywne przejawy agresji wymierzonej przeciw drugiemu człowiekowi?. Pytanie to podejmowało już wiele osób pytających o mechanizmy banalizacji zła. Zmagał się z nim m.in. Szymon Wiesenthal na kartach "Słonecznika" (PIW 2000). W opisywanym przez niego środowisku małych, wylęknionych konformistów przeciętny Niemiec wyciszał w latach trzydziestych głos sumienia pragmatyczną zasadą: Musimy przecież jakoś żyć z Hitlerem, skoro robią to miliony innych. Sąsiedzi na nas patrzą. Patrzenie na sąsiadów, którzy współtworzyli bezmyślny tłum, ułatwiało wyciszanie sumień, przynajmniej na najbliższy okres. Dopiero po latach "dobrzy chłopcy" z mieszczańskich rodzin konkludowali w godzinie śmierci: "Nie urodziłem się mordercą. Zrobiono ze mnie mordercę...". Anonimowe "zrobiono" kojarzy się łatwo z Heideggerowskim "man". Zaciera ono kształt osobowej odpowiedzialności tych, którzy mogli skutecznie głosić ideologię nienawiści, korzystając z wygodnej obojętności najbliższego środowiska. Istnieją sytuacje, w których psychologicznie łatwa obojętność okazuje się przestępstwem. Aby wyciągnąć wnioski z bolesnego promieniowania barbarzyństwa, trzeba umieć stawiać osobistą odpowiedzialność moralną ponad anonimową mentalność tłumu, w którym na miejscu moralnych wyborów pojawia się bezmyślne kopiowanie konformizmu naszych bliźnich. Akceptacja barbarzyństwa może dotknąć przeciętnych ludzi, którzy bynajmniej nie zamierzają usprawiedliwiać ludobójstwa ani niszczyć humanistycznej kultury. Wiesenthal wspomina konkretnych esesmanów, którzy uwielbiali muzykę Bacha, Griega i Wagnera. Nawet znany z sadyzmu i okrucieństwa SS-untersturmfuhrer Richard Rokita ocierał wilgotne ze wzruszenia oczy, gdy słuchał "Żałobnego tanga" Nie było więc tak, by szaleńczy plan eksterminacji Żydów zrodził się ex nihilo jako wytwór czyjejś chorej psychiki; nie powstał on również z prostej pogardy dla kulturowego dziedzictwa Europy. Miał znacznie bardziej wyrafinowaną postać, w której obrońcy maniakalnych idei mogli nawet czasem występować w roli intelektualistów cytujących intelektualne autorytety, uznawane jako symbol odwagi i twórczego poszukiwania nowych szlaków. Cytowali wszak nie tylko rasistowską antropologię Gobineau, lecz również wielkie prace Heideggera czy Nietzscheańskie projekty nadczłowieka, których retoryka dziś jeszcze fascynuje tyle umysłów. Tła dla ich planów dostarczały szerokie kręgi konformistów, którzy pocieszali się w przypływach łatwego optymizmu, że Hitler zrobi najczarniejszą robotę, a potem "pójdzie w odstawkę", gdyż naród niemiecki jest zbyt wielki, by mógł na dłużej zawierzyć swą przyszłość psychopatom. Tło takie stanowiły również wpływowe kręgi intelektualne, które tworzyły klimat, w jakim absurd, barbarzyństwo czy sadyzm traciły swój dotychczasowy sens i mogły stawać się fundamentem nowego świata, wznoszonego przez ubermenschów wyzwolonych zarówno z elementarnej logiki, jak i tradycyjnie rozumianej moralności. Ostatecznie promieniowanie barbarzyństwa dotykało mieszkańców prowincjonalnych miasteczek, którzy wyciszali spokojnie sumienia, powołując się na autorytet tych, którzy występowali w roli ostatecznych ekspertów od kwestii żydowskiej. Ludobójstwo - zbanalizowane na pewnym etapie społecznej kontroli - generowało reakcję łańcuchową, której zasięg wykraczał poza granice systemów politycznych i tradycji kulturowych. Doraźne zanieczyszczenie środowiska intelektualnego przez ignorowanie prawdy i odpowiedzialności moralnej stworzyło klimat swobodnego rozwoju wszelkich patologii, włącznie z usprawiedliwianiem barbarzyństwa przez małomiasteczkowe środowiska, które wcześniej dowiadywały się o barbarzyństwie jedynie z lektury gazet. Antropologia empiryczna Dramat Jedwabnego niesie gorzką lekcję prawdy o człowieku. Jest ona szczególnie gorzka dla tych, którzy chcieliby traktować barbarzyństwa nazizmu tylko jako lokalną fluktuację ludobójstwa, przerażająco obcą dla reprezentatywnej reszty rodziny ludzkiej. Okazuje się, że prawda o naturze człowieka jest znacznie bardziej złożona. Ofiary przemocy doświadczające barbarzyńskiej agresji mogą łatwo przyzwyczaić się do tej ostatniej, by stosować nową agresję wobec niewinnych. Spirala zła nie zna ograniczeń etnicznych i nie wolno nam traktować żadnego środowiska jako niewrażliwego na promieniowanie prymitywizmu. Ta gorzka prawda chroni przed ideologicznymi złudzeniami, w których niektórzy próbują absolutyzować więzy krwi czy wspólnotę kulturową. Nie wolno traktować tych wartości jako współczesnych bożków, gdyż podatność natury ludzkiej na zło przekracza wszelkie granice bliskich nam klasyfikacji. Czy doświadczenie tej gorzkiej prawdy nie musi prowadzić do pesymizmu albo nawet relatywizmu, w którym załamuje się nasza wiara w człowieka? Uważam, że nie. Bolesną prawdę o całej złożoności natury człowieka możemy poznawać choćby z biblijnej historii króla Dawida. Król Dawid, autor pełnych poezji psalmów, nie potrafił kierować się głosem sumienia, gdy na horyzoncie jego życia pojawiła się Betszeba (2 Księga Samuela, rozdz. 11). Zawirował jego świat i w doświadczeniu sytuacji granicznej legł w gruzach cały system uznawanych wcześniej wartości. Promieniowanie zła, przybierające postać reakcji łańcuchowej, skłoniło go do intryg, w których wyniku mąż Betszeby Uriasz zapłacił cenę życia (2 Sm. 11, 15 - 17). Ilu Uriaszów powinien zniszczyć Dawid, byśmy patrzyli na jego dramat w podobny sposób, jak patrzymy na tragedię Jedwabnego? Istotnym składnikiem postawy Dawida pozostaje to, iż potrafił uznać swą winę. Dawid rzekł do Natana: Zgrzeszyłem wobec Pana. Natan rzekł Dawidowi: Pan odpuszcza ci też twój grzech (2 Sm. 12, 13n). Znamienne jest, że Dawid nie usiłuje szukać czynników usprawiedliwiających jego czyn. Nie przytacza argumentów, że znalazł się w jakościowo nowej sytuacji, w której stracił głowę i zagubił elementarne poczucie odpowiedzialności moralnej. Jego stwierdzenie "zgrzeszyłem wobec Pana" pozostaje czytelnym, po męsku przyjętym, znakiem odpowiedzialności moralnej. Wyzwala ono ze złudzeń, że istnieją osoby, a może nawet narody, które są wyłącznie krystalicznym uosobieniem dobra moralnego. Dobro jest w naszym realnym świecie wymieszane ze złem, podobnie jak w życiu króla Dawida. Nie zwalnia to jednak z odpowiedzialności moralnej ani nie czyni obojętności na zło cnotą. Dlatego też nie poszukujmy jakichś wyimaginowanych dokumentów historycznych, które by mogły tragedię Jedwabnego zamienić w błahy epizod. Dokumenty takie nie mogą istnieć, bo śmierci niewinnych istot nie można nigdy sprowadzać do rangi epizodu. Dzisiaj potrzeba, byśmy modlili się za ofiary tego mordu, okazując tę solidarność ducha, której zabrakło w godzinie ich rozstania z ziemią ojców, na której żyli. Potrzeba, byśmy - w imieniu społeczności tych, którzy obojętnie patrzyli na ich śmierć - powtórzyli krótkie Dawidowe: "Zgrzeszyłem wobec Pana"; niezależnie od tego, czy jakikolwiek protest obserwatorów mógł okazać się skuteczny w tamtej sytuacji. Tekst ukazuje się w marcowej "Więzi".
Dramat Jedwabnego niesie gorzką lekcję prawdy o człowieku. Jest ona szczególnie gorzka dla tych, którzy chcieliby traktować barbarzyństwa nazizmu tylko jako lokalną fluktuację ludobójstwa, przerażająco obcą dla reprezentatywnej reszty rodziny ludzkiej. Czy doświadczenie tej gorzkiej prawdy nie musi prowadzić do pesymizmu albo nawet relatywizmu, w którym załamuje się nasza wiara w człowieka? Uważam, że nie. Dobro jest w naszym realnym świecie wymieszane ze złem. Nie zwalnia to jednak z odpowiedzialności moralnej ani nie czyni obojętności na zło cnotą.
Prawica Dziesięć lat temu powstało Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe Partia skorodowana przez system Ostatnio polityków ZChN zaczęły trapić także skandale obyczajowe. Głośna była sprawa więcej niż przyjaznych stosunków rzecznika prasowego i członka zarządu ZChN Michała Kamińskiego z posłanką SLD Sylwią Pusz (na zdjęciu w czasie balu dziennikarzy 13 lutego 1998 r.), a o ich wakacyjnej romantycznej podróży do Turcji informował nawet jeden z tygodników. Fot. Michał Sadowski Marcin Dominik Zdort Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe po dziesięciu latach istnienia może pochwalić się wieloma osiągnięciami: ma swoich posłów i ministrów, przezwyciężyła niechęć mediów, ale poniosła też koszty tego sukcesu - została "skorodowana przez system". - Są u nas trzy grupy: ludzie szlachetni, łajdacy i kretyni. Przez cały czas toczy się walka o to, kto przekona kretynów, a ostatnio udało się to łajdakom - przyznaje jeden z liderów Zjednoczenia. Historia ZChN zaczęła się od Wiesława Chrzanowskiego. Obecny honorowy prezes partii długo przed 1989 rokiem skupił wokół siebie środowiska katolicko-narodowe. Przez dłuższy czas wstrzymywał się jednak z powołaniem stronnictwa, gdyż utrzymywał, że dopiero w wolnym i niepodległym państwie działalność partii politycznych ma sens. Wiosną 1989 Chrzanowski podjął jednak decyzję i zaprosił swoich współpracowników do zorganizowanej współpracy. 28 października, podczas zjazdu założycielskiego w Warszawie, powołano Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe - pierwszą partię w III Rzeczypospolitej. Pierwsze koty za płoty Spośród polityków, którzy przeszli przez ZChN w pierwszych miesiącach jego istnienia, wielu po pewnym czasie wybrało inną drogę. Już w 1989 roku, w sześć tygodni po zjeździe założycielskim, z ZChN odszedł Ludwik Dorn, późniejszy wiceprezes Porozumienia Centrum, dziś poseł nie zrzeszony. - W 1989 roku po naszej stronie były tylko dwie partie: Konfederacja Polski Niepodległej i Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe, wybór był więc niewielki. Do Zjednoczenia wszedłem jako członek grupy "Głosu" Antoniego Macierewicza, miałem nadzieję, że ZChN będzie taką mocno utwardzoną chadecją, jednak okazało się, że w partii dominują grupy o orientacjach postendeckich. Szybko zorientowałem się, że nie ma tam dla mnie miejsca - wspomina Ludwik Dorn. Kilka miesięcy po zjeździe ZChN, w 1990 roku, odeszli z niego politycy związani z tygodnikiem "Młoda Polska" - Wiesław Walendziak i Jarosław Sellin. - W redakcji naszego pisma dyskutowaliśmy o tym, co należy zrobić z dziedzictwem Ruchu Młodej Polski. Część z nas uznała, że naturalną kontynuacją RMP jest ZChN, i wstąpiliśmy do Zjednoczenia - opowiada Sellin, dziś członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Wiesław Walendziak, obecnie wiceprezes Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego, uznał, że czas odejść z ZChN, kiedy "zwyciężyła koncepcja zawężająca" stronnictwo do idei katolicko-narodowych. - Uważałem, że miejsce krystalizacji idei powinno być wokół takich czasopism, jak "Młoda Polska", a partia ma być szerokim środowiskiem o profilu konserwatywnym, mogącym skutecznie wpływać na politykę państwa - mówi Wiesław Walendziak. Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe opuścił także inny jego współtwórca, dla którego partia Wiesława Chrzanowskiego była za mało radykalna, a akceptacja ładu państwa liberalnego stała się niemożliwa do przyjęcia. Mowa o Adamie Gmurczyku, liderze Narodowego Odrodzenia Polski, organizacji narodowo-radykalnej działającej w nurcie "International Third Position". Okres heroiczny "Twardy trzon" stronnictwa pozostał nienaruszony - jego wizerunek kształtowali trzej posłowie Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego: Marek Jurek, Jan Łopuszański i Stefan Niesiołowski. Ich sejmowe wystąpienia w latach 1989 - 1991 były niechętnie przyjmowane przez kolegów z klubu, wyśmiewane przez liberalne media, które przywołując wypowiedzi polityków ZChN groziły Polsce państwem wyznaniowym. - Ten czas nazywam okresem heroicznym. Byliśmy atakowani, ale też podziwiani - wspomina Marek Jurek (obecnie członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji) i dodaje, że na początku lat 90. Zjednoczenie było partią świadomie kontestującą liberalną koncepcję demokracji, opowiadało się za państwem narodowym i za rozliczeniem komunistów za to, co zrobili Polsce. - Będąc wówczas w opozycji, miałem ogromne poczucie wolności w działaniu, czułem się nie skrępowany układami. Mogliśmy pokazywać, że jest taka grupa ludzi, która chce żyć w państwie opartym na zasadach chrześcijańskich - mówi Jurek, a Marian Piłka dodaje, że ZChN było partią o bardzo silnym poczuciu misji, dostrzegającą zagrożenie ze strony świata laickiego. Marek Jurek i Marian Piłka wspominają ówczesne działania stronnictwa: zaangażowanie w poparcie Polaków na Wileńszczyźnie, petycję przeciwko "nowej Jałcie" domagającą się obecności przedstawicieli Polski na konferencji zjednoczeniowej Niemiec, ustawę o majątku PZPR oraz żądanie przez posłów ZChN, aby w życiorysach osób kandydujących na wysokie stanowiska podawać informację, czy były one członkami PZPR (główny spór dotyczył Henryki Bochniarz, kandydatki na ministra przemysłu w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego). Gdy pełniący ówcześnie obowiązki prezydenta Wojciech Jaruzelski zgłosił projekt o przywróceniu dawnego godła Rzeczypospolitej - orła w otwartej koronie - zetchaenowcy bezskutecznie domagali się choćby podjęcia dyskusji w sejmowych komisjach nad kwestią, czy korona nie powinna być zamknięta i zwieńczona krzyżem, znakiem suwerenności państwa. - Tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem Polska jest Polską, a Polak Polakiem - wołał wówczas z trybuny sejmowej Marek Jurek, przypominając Adamowi Michnikowi i Bronisławowi Geremkowi, że nie przeszkadzało im słuchanie tego zdania, gdy w stanie wojennym odwiedzali kościół św. Brygidy. - Ale emblematyczna dla naszej działalności była kwestia ochrony życia poczętego. To dla ZChN był temat zasadniczy i w żadnym razie nie zastępczy - mówi dziś Jurek. Sejmowe wystąpienia Marka Jurka, Jana Łopuszańskiego i Stefana Niesiołowskiego w latach 1989 - 1991 były niechętnie przyjmowane przez kolegów z klubu, wyśmiewane przez liberalne media, które przywołując wypowiedzi polityków ZChN groziły Polsce państwem wyznaniowym. Był to w życiu ZChN okres heroiczny. Fot. Michał Sadowski Strach przed własnymi poglądami Dla ewolucji oblicza stronnictwa przełomowy wydaje się rok 1991 - wprowadzenie samodzielnej reprezentacji do parlamentu i udział w dwóch kolejnych rządach: Jana Olszewskiego i Hanny Suchockiej. Politycy Zjednoczenia rozwinęli struktury partii wokół swoich biur poselskich, nabierali doświadczenia, ale jednocześnie wrastali w układy polityczne. - Kiedy wchodziliśmy do rządu, naszym hasłem mogłoby być "nie tylko gospodarka", mieliśmy upominać się o wartości moralne i sprawy ustrojowe. Ale udział w kolejnych ekipach rządowych spowodował mocne poranienie Zjednoczenia - uważa jeden z dawnych liderów partii. Ówczesne "załamanie moralne" w ZChN przypisuje się też kompleksowi, jaki mieli działacze partii wobec opinii publicznej, wobec mediów, którym chcieli się podobać. Zaczęli więc stosować autocenzurę i przestali mówić o wielu rzeczach, które wcześniej były dla nich ważne. - ZChN przestraszył się swoich własnych poglądów - mówi były członek władz Zjednoczenia. Ujawnienie zawartości archiwów służb specjalnych w czerwcu 1992 roku przez szefa MSWiA Antoniego Macierewicza - wówczas wiceprezesa ZChN - nadwerężyło partię. Na liście współpracowników UB i SB znalazł się prezes Zjednoczenia Wiesław Chrzanowski, a Macierewicz niedługo później został wyrzucony z partii. ZChN natomiast współtworzył niechętny lustracji rząd Suchockiej, w którym wicepremierem został uważany za czołowego pragmatyka Henryk Goryszewski. Obrzydzenie do polityki Powrót do świata wartości miał nastąpić w ZChN w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych. Zmiany wymuszone zostały przez kolejne klęski. Najpierw nastąpiła porażka w wyborach parlamentarnych. Potem doszło do kompromitacji podczas kampanii prezydenckiej, gdy Zjednoczenie początkowo wspierało Hannę Gronkiewicz-Waltz, aby niedługo przed głosowaniem przenieść swoje poparcie na silniejszego kandydata - Lecha Wałęsę. Winę za tę ostatnią decyzję przypisywano drugiemu prezesowi ZChN Ryszardowi Czarneckiemu, który jako szef partii miał godzić tradycję z nowoczesnością, ideowość z pragmatyzmem i skutecznością w działaniu. Okazało się jednak, że w 1997 roku z wyniku wyborczego sprzed czterech lat pozostało już tylko 1 - 2 proc. w sondażach. Czarnecki odszedł ze stanowiska, biorąc na siebie odpowiedzialność za wiele błędów. Za kolejny przełom w historii Zjednoczenia można więc było uznać wybór na stanowisko prezesa Mariana Piłki, uznawanego za czołowego przedstawiciele ideowej frakcji "integrystów". - W ZChN nie ma rozbieżności programowych, ale nastąpiło osłabienie artykulacji programu - mówił wówczas Piłka, zapowiadając odnowę partii i powrót do jej radykalnych korzeni. Mocną stroną nowego prezesa, na którą liczyli zwolennicy odnowy w Zjednoczeniu, była uczciwość, prostolinijność i pryncypialność. Niedługo ujawniła się jednak także pewna słabość Mariana Piłki: obrzydzenie do uprawiania gabinetowej polityki, do uczestnictwa w wielogodzinnych nasiadówkach, tak uwielbianych i celebrowanych przez przyszłych sojuszników ZChN - związkowców z "Solidarności". To właśnie z inicjatywy związkowców w 1997 roku partia Piłki - podobnie jak większość partii prawicowych - stała się współtwórcą Akcji Wyborczej Solidarność i z jej list wprowadziła dużą grupę posłów do Sejmu. Choć w programie AWS politykom Zjednoczenia udało się przeforsować wiele własnych postulatów, to funkcjonowanie w ramach Akcji wymusiło na partii Piłki takie bolesne kompromisy, jak zgoda na podział Polski na 16 województw (przy okazji tego sporu - AWS, a następnie ZChN opuścił jeden z twórców stronnictwa, Jan Łopuszański) czy rezygnacja z wpływu na warunki integracji Polski z Unią Europejską (po zdymisjonowaniu Ryszarda Czarneckiego premier nie dopuścił żadnego polityka Zjednoczenia do negocjacji z Unią Europejską). Odejście frakcji Łopuszańskiego osłabiło nieco ZChN, jednak istnieją też przykłady wzmocnienia kadrowego partii Piłki - najpierw do ZChN wstąpiła grupa "ROP-Razem" z Jackiem Kurskim na czele, a ostatnio środowisko Młodzieży Wszechpolskiej. Chrześcijańskie dojrzewanie Marian Piłka zwykł był mawiać, że na prawicy bywają skandale obyczajowe, a na lewicy - finansowe. Sytuacją zaniepokoić będzie się można dopiero wtedy, gdy także na prawicy dojdzie do afer finansowych. Tymczasem ostatnio polityków ZChN zaczęły trapić skandale obu rodzajów. Głośna była sprawa więcej niż przyjaznych stosunków rzecznika prasowego i członka zarządu ZChN Michała Kamińskiego z posłanką SLD Sylwią Pusz, a o ich wakacyjnej romantycznej podróży do Turcji informował nawet jeden z tygodników. Jednak skompromitowany Kamiński nie chciał zrezygnować nawet ze stanowiska rzecznika swojej chrześcijańsko-narodowej partii, a nader łagodny Piłka nie wyrzucił go. - Marian nie wyrzucił Michała, bo zdaje sobie sprawę, że ZChN nie jest dziś partią jego marzeń i usunięcie jednego źle prowadzącego się posła niewiele zmieni - mówi jeden z posłów Zjednoczenia. Natomiast sekretarz generalny partii Artur Zawisza tłumaczy łagodność wobec Kamińskiego świadomością prezesa, że "każdy z nas idzie drogą dojrzewania chrześcijańskiego". Bardziej stanowczo prezes ZchN zareagował w sprawie innego posła swojej partii, Henryka Goryszewskiego. "Gazeta Polska" ujawniła, że szef komisji finansów publicznych doradzał spółce "Agros", w jaki sposób ma ona uniknąć zapłacenia wysokiego podatku. Piłka był pierwszym, który oświadczył, że Goryszewski powinien zrezygnować, jeśli zarzuty "Gazety Polskiej" się potwierdzą. Został jednak ostro skrytykowany przez kolegów posłów, którzy zobowiązali szefa zespołu parlamentarnego ZChN Stefana Niesiołowskiego do wydania oświadczenia w obronie Henryka Goryszewskiego. Dlaczego tak się stało? Członek zarządu Zjednoczenia ze smutkiem tłumaczy, że w ZChN jest tak jak we wszystkich innych partiach: - są trzy grupy: ludzie prawi, łajdacy i kretyni. Przez cały czas toczy się walka o to, kto przekona kretynów, a tym razem udało się to łajdakom. Przesunięcie na prawo Objawy degrengolady moralnej w partii Mariana Piłki są na pewno rezultatem atmosfery w całej Akcji Wyborczej Solidarność, w której zasadą jest obrona partyjnego kolegi bez względu na jego winę. ZChN zostało - jak mówi jeden z jego byłych przywódców - "skorodowane przez system". Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe jednak, oprócz obrony kolegów, szczyci się także innymi osiągnięciami. Prezes stronnictwa wylicza sukcesy, które udało się osiągnąć jego partii w tej kadencji Sejmu: przedłużenie urlopów macierzyńskich, wprowadzenie instytucji separacji małżeńskiej, likwidacja wychowania seksualnego jako ustawowego przedmiotu w szkołach, zasiłki dla rodzin z trojgiem i więcej dzieci. - Jesteśmy najbardziej wyrazistą partią w AWS, jedyną, która ma samodzielny elektorat - dodaje Piłka. Najważniejszym sukcesem minionych dziesięciu lat jest jednak chyba wpływ na świadomość społeczną, osiągnięcie tego, co Artur Zawisza nazywa "przesunięciem obszaru konsensusu społecznego na prawo" - dziś chrześcijańsko-narodowe postulaty mogą być głoszone bez narażania się na oskarżenia o faszyzm i totalitaryzm.
Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe po dziesięciu latach istnienia może pochwalić się wieloma osiągnięciami: ma swoich posłów i ministrów, przezwyciężyła niechęć mediów, ale poniosła też koszty tego sukcesu. Historia ZChN zaczęła się od Wiesława Chrzanowskiego. skupił wokół siebie środowiska katolicko-narodowe. 1989 28 października powołano Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe - pierwszą partię w III Rzeczypospolitej. w sześć tygodni po zjeździe założycielskim z ZChN odszedł Ludwik Dorn. w 1990 roku odeszli Wiesław Walendziak i Jarosław Sellin. "trzon" stronnictwa pozostał nienaruszony - jego wizerunek kształtowali: Marek Jurek, Jan Łopuszański i Stefan Niesiołowski. Zjednoczenie było partią świadomie kontestującą liberalną koncepcję demokracji, opowiadało się za państwem narodowym i za rozliczeniem komunistów. było partią o silnym poczuciu misji, dostrzegającą zagrożenie ze strony świata laickiego. ówczesne działania stronnictwa: zaangażowanie w poparcie Polaków na Wileńszczyźnie, petycję przeciwko "nowej Jałcie", ustawę o majątku PZPR oraz żądanie, aby w życiorysach osób kandydujących na wysokie stanowiska podawać informację, czy były członkami PZPR.emblematyczna była kwestia ochrony życia poczętego. przełomowy rok 1991 - wprowadzenie samodzielnej reprezentacji do parlamentu i udział w rządach: Jana Olszewskiego i Hanny Suchockiej. Ówczesne "załamanie moralne" w ZChN przypisuje się kompleksowi, jaki mieli działacze partii wobec opinii publicznej. Zaczęli stosować autocenzurę. Ujawnienie zawartości archiwów służb specjalnych w 1992 nadwerężyło partię. Na liście współpracowników UB i SB znalazł się Wiesław Chrzanowski, Macierewicz został wyrzucony z partii. Powrót do świata wartości miał nastąpić w ZChN w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych. Zmiany wymuszone zostały przez kolejne klęski. Winę przypisywano drugiemu prezesowi ZChN Ryszardowi Czarneckiemu. odszedł ze stanowiska. Za przełom w historii Zjednoczenia można uznać wybór na stanowisko prezesa Mariana Piłki. w 1997 roku partia Piłki stała się współtwórcą Akcji Wyborczej Solidarność i z jej list wprowadziła dużą grupę posłów do Sejmu. Odejście frakcji Łopuszańskiego osłabiło ZChN, do ZChN wstąpiła grupa "ROP-Razem" z Jackiem Kurskim, środowisko Młodzieży Wszechpolskiej. polityków ZChN zaczęły trapić skandale. zasadą jest obrona partyjnego kolegi bez względu na jego winę. sukcesy, które udało się osiągnąć partii w tej kadencji Sejmu: przedłużenie urlopów macierzyńskich, wprowadzenie instytucji separacji małżeńskiej, likwidacja wychowania seksualnego jako ustawowego przedmiotu w szkołach, zasiłki dla rodzin z trojgiem i więcej dzieci.Najważniejszym sukcesem minionych dziesięciu lat jest jednak chyba wpływ na świadomość społeczną - dziś chrześcijańsko-narodowe postulaty mogą być głoszone.
ROZMOWA Jan Litwiński, prezes Polskich Linii Lotniczych LOT Wystarczą trzy lata FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Rz: Od ubiegłego roku Polskie Linie Lotnicze LOT mają inwestora strategicznego - SAir Group, właściciela szwajcarskich linii lotniczych Swissair. Czy pozyskanie takiego partnera ograniczyło się tylko do dopływu gotówki dla firmy, czy też zmienia coś w zarządzaniu firmą? JAN LITWIŃSKI: W liczącej dziesięć osób radzie nadzorczej PLL LOT zasiada trzech przedstawicieli SAir Group. Jest to pośredni sposób wpływania na nasze decyzje. Wiele bieżących decyzji podejmujemy wspólnie, bo jest to nie tylko alians kapitałowy, ale i strategiczny, którego celem jest umocnienie naszej pozycji konkurencyjnej. Oznacza to konieczność koordynacji także m.in. działalności handlowej, planów rozwoju połączeń. Poza 37,6 proc. akcji, jakie posiada SAir Group, i kwotą ok. 150 mln USD, która dzięki temu wpłynęła na konto przedsiębiorstwa, LOT stał się od 1 stycznia tego roku członkiem aliansu Qualiflyer Group (QFG). Jedną z podstawowych jego zasad jest zachowanie odrębności każdego z członków. Wynika to ze specyfiki danego rynku i pozycji, jaką ma w swoim kraju każdy przewoźnik współtworzący QFG. Co to daje klientom LOT? Od sezonu zimowego 2000/2001 zostaną ujednolicone systemy rezerwacyjne LOT i pozostałych członków aliansu, także zasady odprawy pasażerów. W ciągu 24 godzin z wybranych miejsc Polski będzie można zarezerwować miejsce w samolocie na dowolny rejs w sieci QFG. W maju tego roku przyjęliśmy strukturę organizacyjną zbliżoną do struktury u naszych partnerów. Na dostosowanie się do wymogów i procedur obowiązujących w sojuszu mamy trzy lata. Na rynku wewnętrznym LOT, występujący pod nazwą Eurolot, jest nadal monopolistą, który dyktuje coraz wyższe ceny. Jak wytłumaczyć to, że bilet w jedną stronę na samolot LOT z Warszawy do Szczecina kosztuje 766 zł, a bilet na samolot Ryan Air z Brukseli do Dublina w obydwie strony kosztuje 190 zł? W Polsce wydano 200 licencji na wykonywanie lotniczych usług pasażerskich i każdy może rozpocząć taką działalność. Dlaczego więc nikt tego nie robi? Dwa lata temu Zbigniew Niemczycki uruchomił połączenia White Eagle do Słupska i do Bydgoszczy. Było o tym bardzo głośno, ale inicjatywa upadła. Blue Sky Carrier próbował latać m.in. do Szczecina, Wrocławia i też nic z tego nie wyszło. Z przewozów pasażerskich na liniach Katowice-Poznań wycofała się Turavia. Upadły loty Tasawi itd. 190 zł za bilet z Brukseli do Dublina jest ceną promocyjną, a cena 766 zł z Warszawy do Szczecina jest ceną według taryfy rocznej, najdroższej, ale dającą najwięcej przywilejów osobie, która bierze udział w programie LOT Voyager. Roczna, normalna taryfa na trasie Bruksela-Dublin wynosi, zgodnie z międzynarodowym systemem IATA, 448 USD, a najtaniej z Warszawy do Szczecina może pan polecieć za 160 zł w weekend. Czy LOT jest w szczególny sposób chroniony jako flagowy polski przewoźnik? Każda linia lotnicza chce, aby jej rynek należał w maksymalnym stopniu do niej, i nie widzę w tym nic nadzwyczajnego. LOT od 20 lat utrzymuje połączenie z Toronto, które jako czarter nie figuruje w żadnym rozkładzie lotów. Władze Kanady nie chcą nam pozwolić na regularną komunikację i tym samym na utworzenie sieci połączeń tranzytowych, na przykład z Toronto do Vancouver itd. Dodam, że aby w Polsce utworzyć linię lotniczą, 51 proc. jej udziałów musi być w rękach polskich. W USA musi to być ponad 70 proc. Nasz rynek lotniczy jest liberalizowany od dziesięciu lat. Do Polski przylatują samoloty pięciu przewoźników niemieckich, którzy nie potrzebują na to zgody rządowej. W umowie lotniczej między Polską a Niemcami zniesiono wszelkie ograniczenia w przewozach regionalnych samolotami poniżej 70 miejsc. Natomiast czym innym jest kontrola oferowania miejsc pomiędzy głównymi europejskimi portami przesiadkowym - hubami. Rząd polski nie dopuszcza, aby obcy przewoźnicy zwiększali liczbę rejsów, eliminując LOT. Jest to jedyny element kontroli państwa nad dostępem do naszego rynku. Przewoźnicy UE mieli 10 lat na dostosowanie się do zasad otwartej przestrzeni powietrznej. Proces deregulacji skończył się w 1997 r. W linie lotnicze krajów należących do UE wpompowano w tym czasie 14 mld USD subsydiów. British Airlines, Lufthansa, Air France czy Iberia otrzymały od swoich rządów dotacje na umocnienie pozycji rynkowej w momencie, kiedy wejdzie w życie tzw. trzeci pakiet deregulacyjny. My nie dostajemy nic. Nie wymagamy dziesięciu lat na dostosowanie. Dla nas mają to być tylko trzy lata. Jednym z efektów wejścia SAir Group do LOT jest likwidacja niektórych połączeń, na przykład Warszawa-Bangkok. Które połączenia ma Pan zamiar likwidować, a jakie będą otwierane? W ubiegłym roku na linii Warszawa-Bangkok ponieśliśmy 4,6 mln USD strat. W sezonie zimowym 2000/2001 przewidujemy całkowitą zmianę sieci połączeń LOT. Zwiększamy liczbę połączeń lotniczych i otwieramy nowe, bezpośrednie, m.in. z Warszawy do Stuttgartu, Bukaresztu, Tallina i Zagrzebia, a także z Gdańska i Poznania do Brukseli oraz ze Szczecina do Kopenhagi. Cały rozkład został przebudowana pod kątem utworzenia w Warszawie hubu. Co LOT wniósł do Qualiflyera i SAir Group? Posiadamy nowoczesną i systematycznie modernizowaną flotę. Mamy połowę udziału w pasażerskim ruchu lotniczym w dynamicznie rozwijającym się rynku polskim, a także rozwiniętą siatkę połączeń na wschód. W skład Qualiflyera nie wchodzi żaden duży przewoźnik amerykański. Tymczasem bez takich powiązań nawet najlepiej zorganizowany alians globalnie nie odgrywa większego znaczenia... Partnerem strategicznym Qualiflyera na liniach atlantyckich jest American Airlines, z którym Qualiflyer Group zwiększa ostatnio współpracę. Także dla LOT American Airlines jest od kilku lat partnerem strategicznym, z którym mamy porozumienie o wspólnej eksploatacji linii. Jestem członkiem zarządu Qualiflyera i nie widzę zagrożenia z tej strony. Co jakiś czas pojawiają się pogłoski, że Qualiflyer rozmawia o połączeniu z OneWorld lub Star Alliance. Jeśli trzeba byłoby połączyć się z innym sojuszem lotniczym, wówczas będziemy występowali jako grupa, a w takiej sytuacji łatwiej jest wynegocjować pewne warunki niż w pojedynkę. W każdej z linii lotniczych tworzących alians Qualiflyer SAir Group ma swoje udziały. Więzi pomiędzy liniami lotniczymi naszej grupy są inne niż pozostałych aliansów na świecie, gdzie nie ma przepływów kapitałowych. Czy wejście SAir Group do LOT miało wpływ na poprawę kondycji finansowej przedsiębiorstwa? Dzięki temu łatwiej nam, na przykład, spłacać kredyty zaciągnięte na powiększanie floty o kolejne nowe samoloty, które kupujemy od dziesięciu lat. LOT eksploatuje 31 maszyn, w tym pięć boeingów 767, które obsługują linie transatlantyckie, piętnaście średniodystansowych boeingów 737, osiem turbośmigłowych ATR-72 i trzy embraery ERJ-145, które obsługują najbardziej rentowne połączenia europejskie. W tym roku kupimy jedenaście nowych samolotów odrzutowych. Do 2003 r. chcemy mieć łącznie 50 samolotów. Dotychczas modernizacja floty kosztowała nas miliard dolarów, bez pomocy państwa (nawet pod postacią gwarancji). Sami zorganizowaliśmy finansowanie tych zakupów. Wymieniliśmy samoloty radzieckie na boeingi. Ostatnio kupujemy 48-miejscowe embraery, które wykorzystujemy do obsługi połączeń z niektórymi metropoliami europejskimi. W przyszłości zastąpimy je na tych trasach większymi samolotami, a embraery zostaną przeniesione na linie mniej uczęszczane. Firma przechodzi głęboki program restrukturyzacji. Wraz z ekspertami z SAir Group chcemy zwiększać wpływy, przy jednoczesnym zmniejszaniu kosztów, m.in. związanych z finansowaniem floty. Od dwóch lat LOT wykazuje zyski. Dzięki czemu możliwa jest dobra sytuacja finansowa firmy, która jest obciążona tak dużymi długami? Dzięki właściwemu zarządzaniu aktywami. Czy tylko? Sprzedaliśmy swoje udziały w firmie SITA, zajmującej się od 50 lat obsługą telekomunikacyjną wszystkich linii lotniczych na świecie. SITA skomercjalizowała się, przekształcając się w spółkę EQUANT, do której zostały przeniesione udziały wszystkich należących do niej linii. EQUANT weszła na giełdę. Boom teleinformatycznych spółek spowodował, że za sprzedanie połowy naszych udziałów, które w tej spółce sięgają zaledwie jednego procentu, zyskaliśmy aż 17 mln USD. Swissair zwiększył ostatnio udziały w Sabenie do 86 proc.. Kiedy nastąpi kolejny etap prywatyzacji LOT? Uważam, że już należałoby to zrobić. Tego typu decyzje są jednak podejmowane przez właściciela, czyli w naszym przypadku przez Ministerstwo Skarbu Państwa. Co ma oznaczać kolejny etap prywatyzacji firmy? Między innymi wejście na giełdę. Pojawiły się głosy, że może się to odwlec. Dlaczego? O to proszę zapytać ministrów skarbu i transportu. Zarząd LOT nie widzi ze swej strony powodu, aby hamować przekształcenia przedsiębiorstwa, które są dla niego korzystne. Od wielu lat zabiegałem o prywatyzację. Gdybyśmy sprywatyzowali firmę już w 1994 r., to na pewno przemiany zaszłyby znacznie dalej. Był to akurat okres najszybciej rosnącego popytu na podróże lotnicze. A tak, jesteśmy dopiero na początku tej drogi. Szczęściem dla firmy jest to, że w ogóle doszło do prywatyzacji. Brak przemian własnościowych mógłby zakończyć się zniknięciem LOT z rynku. Za faworyta do udziału w prywatyzacji PLL LOT był uznawany British Airways. Wygrał jednak SAir Group. Dlaczego? O wyborze inwestora strategicznego zdecydowała kwota inwestycji. Różnica między ofertami SAir Group i British Airways sięgała kilkudziesięciu milionów dolarów. Oferta Szwajcarów gwarantowała też szybki rozwój LOT i większe korzyści z udziału w QFG niż z udziału w OneWorld, który współtworzy British Airways. Już dziś, po dokapitalizowaniu przedsiębiorstwa, korzyści te są dla nas odczuwalne. Także te wynikające z udziału LOT w QFG. Chcę jednak podkreślić, że także dotychczasowe umowy z przewoźnikiem brytyjskim o wspólnej eksploatacji linii są dla nas korzystne. Rozmawiał Krzysztof Grzegrzółka
Jan Litwiński, prezes Polskich Linii Lotniczych LOT: Od ubiegłego roku Polskie Linie Lotnicze LOT mają inwestora strategicznego - SAir Group, właściciela szwajcarskich linii lotniczych Swissair. W liczącej dziesięć osób radzie nadzorczej PLL LOT zasiada trzech przedstawicieli SAir Group. Wiele bieżących decyzji podejmujemy wspólnie, bo jest to nie tylko alians kapitałowy, ale i strategiczny, którego celem jest umocnienie naszej pozycji konkurencyjnej. Oznacza to konieczność koordynacji także m.in. działalności handlowej, planów rozwoju połączeń. Poza 37,6 proc. akcji, jakie posiada SAir Group, i kwotą ok. 150 mln USD, która dzięki temu wpłynęła na konto przedsiębiorstwa, LOT stał się od 1 stycznia tego roku członkiem aliansu Qualiflyer Group (QFG). Od sezonu zimowego 2000/2001 zostaną ujednolicone systemy rezerwacyjne LOT i pozostałych członków aliansu, także zasady odprawy pasażerów. W ciągu 24 godzin z wybranych miejsc Polski będzie można zarezerwować miejsce w samolocie na dowolny rejs w sieci QFG.
DYPLOMACJA Trwa wymiana kadr Wracają ambasadorzy wysłani przez Rosatiego Sejmowa Komisja Spraw Zagranicznych zaaprobowała wczoraj wniosek szefa MSZ o wydelegowanie jako ambasadora na Łotwę Tadeusza Fiszbacha ( na zdjęciu z prawej) . Pozytywną opinię sejmowej komisji otrzymał także Zenon Kuchciak ( z lewej) , były negocjator w Czeczenii, potem zastępca szefa Obrony Cywilnej. Ma pojechać do Taszkientu. FOT. MICHAŁ SADOWSKI Obecnemu szefowi MSZ Władysławowi Bartoszewskiemu przypada w udziale dokonanie ważnej wymiany kadr w polskich placówkach dyplomatycznych. Kończą się kadencje ambasadorom wysłanym na placówki w latach 1996 - 1997 przez Dariusza Rosatiego, szefa resortu spraw zagranicznych w rządzie Włodzimierza Cimoszewicza. Jednak można jeszcze spotkać w polskiej dyplomacji nielicznych ambasadorów wysłanych na placówki w 1995 roku, gdy po raz pierwszy szefem MSZ był Bartoszewski, a prezydentem Lech Wałęsa. Sejmowa Komisja Spraw Zagranicznych zaaprobowała wczoraj wniosek szefa MSZ o wydelegowanie jako ambasadora na Łotwę Tadeusza Fiszbacha. W czasie strajków 1980 roku pierwszy sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku. W stanie wojennym za sympatie solidarnościowe odwołany ze stanowiska pierwszego sekretarza KW i wysłany na radcę Ambasady PRL w Helsinkach. Po rozwiązaniu PZPR założyciel Polskiej Unii Socjaldemokratycznej, współpracującej w Sejmie kontraktowym z Obywatelskim Klubem Parlamentarnym. Na Litwie ambasadorem zostanie prawdopodobnie Jerzy Bahr, obecny ambasador RP w Kijowie. Zajmie na placówce miejsce Eufemii Teichmann, koleżanki Dariusza Rosatiego ze Szkoły Głównej Planowania i Statystyki. Kandydatura Bahra stwarza szanse na wyjście z impasu w sprawie obsady tej placówki, który powstał w związku z oprotestowaniem przez prezydenta wcześniejszego kandydata, zgłoszonego przez MSZ w czasie negocjacji - Jerzego Marka Nowakowskiego, doradcy Jerzego Buzka. Pozytywną opinię sejmowej komisji otrzymał także Zenon Kuchciak, były negocjator w Czeczenii, potem zastępca szefa Obrony Cywilnej. Ma pojechać do Taszkientu. Zastąpi tam ambasadora z wieloletnim stażem w dyplomacji PRL - wysłanego przez Rosatiego - który tworzył tę placówkę od zera. W notesie ministra Dariusz Rosati preferował swoich dawnych znajomych z organizacji młodzieżowych, Szkoły Głównej Planowania i Statystyki lub sięgał po dyplomatów z kilkudziesięcioletnim stażem. Kandydaci zyskiwali pozytywną opinię Sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych, w której większość miały wówczas SLD i PSL. Ale były wyjątki. Zdarzało się, że Dariusz Rosati przesyłał sejmowej komisji do akceptacji, oprócz takich "pewnych" kandydatów, nazwisko kogoś kojarzonego raczej z obozem solidarnościowym. Tak na przykład wyjechał do Kinszasy Bronisław Klimaszewski - przesłuchiwany przez komisję razem z Tadeuszem Mulickim, kandydatem do wyjazdu do Tunezji, z długim stażem w dyplomacji PRL, Andrzejem Bilikiem (kandydatem na ambasadora w Algierii), byłym szefem programów informacyjnych w TVP, i Krzysztofem Suprowiczem (kandydatem na ambasadora w Jemenie) w przeszłości zawodowo związanym z aktywnością "Budimeksu" w Iraku. Część ambasadorów wysłanych przez Rosatiego już wróciła do kraju - ich następców powołał poprzednik Bartoszewskiego, Bronisław Geremek. Większość właśnie wraca lub wkrótce wróci. Zadanie wymiany tej kadry przypadło Władysławowi Bartoszewskiemu. Z polskich placówek dyplomatycznych wracają też ambasadorzy ze stażem dłuższym od stażu wysyłanych w 1996 i w 1997 roku. Są to ci, których wysyłał na placówki w 1995 r. Bartoszewski, gdy był po raz pierwszy szefem MSZ. Sytuacja kompetencyjna była wówczas skomplikowana. Pod kandydaturami zgłoszonymi przez Bartoszewskiego podpisywał się premier z SLD (Józef Oleksy), akceptowała je sejmowa komisja zdominowana przez SLD i PSL, a dyplomatów mianował prezydent Lech Wałęsa. Zdarzało się więc, że Bartoszewski do pakietu kandydatów na ambasadorów przesyłanych do zaopiniowania komisji włączał jedno nazwisko, które miało na pewno spodobać się lewicowej większości w komisji i stonować jej sprzeciw wobec innych kandydatów. Mieli wyjechać najpierw Gdy w 1997 roku Bronisław Geremek został szefem MSZ, w Sejmie przypuszczano powszechnie, że w pierwszej kolejności odwoła z placówek najbardziej głośne kandydatury Rosatiego: Ewę Spychalską z Białorusi, Andrzeja Załuckiego z Rosji, Wojciecha Lamentowicza z Grecji i Daniela Passenta z Chile. Tak się nie stało; z tej czwórki do kraju wróciła dotychczas jedynie Spychalska, była szefowa OPZZ. Geremek postanowił nie skracać kadencji ambasadorom nagle, bez wyraźnego powodu. Zapewne chciał uniknąć prawdopodobnego w takiej sytuacji sprzeciwu prezydenta. Odwołanie Spychalskiej stało się możliwe z powodu jej kontrowersyjnych wypowiedzi dla prasy białoruskiej. Szef MSZ spróbował zmienić Andrzeja Załuckiego, następcę Stanisława Cioska w Moskwie, który przed wyjazdem był podsekretarzem stanu w MON, a przedtem dyrektorem gabinetu premiera Józefa Oleksego. Minister nie skrócił mu nagle kadencji, lecz przystąpił do wymiany, gdy zbliżała się ona do końca. Kandydatem była Agnieszka Magdziak-Miszewska, doradca premiera Jerzego Buzka. W czasie uzgadniania tej kandydatury z prezydentem okazało się jednak, że Aleksander Kwaśniewski jej nie akceptuje. Załuski mimo upływu kadencji pozostaje więc ambasadorem w Moskwie. Wkrótce wrócą Wkrótce wróci do Polski z placówki w Czechach Marek Pernal. Wyjeżdżał do Pragi z przygodami. Zdominowana przez SLD i PSL Sejmowa Komisja Spraw Zagranicznych odrzuciła w 1995 roku jego kandydaturę. Było to wówczas odbierane jako zemsta lewicy na Pernalu za jego zaangażowanie - jako dyrektora Biura do spraw Wyznań w URM - w sprawę konkordatu. Ale ówczesny szef MSZ Władysław Bartoszewski zdecydowanie podtrzymał jego kandydaturę, a prezydent Lech Wałęsa ją podpisał. Nowym ambasadorem w Pradze ma zostać Andrzej Krawczyk, historyk, w latach 90. pracownik m.in. Urzędu Rady Ministrów, od marca 2000 r. w MSZ. Został w połowie listopada zaakceptowany przez sejmową komisję. Teraz czeka na zgodę czeskiego rządu, a potem jego nominacja trafi na biurko prezydenta Kwaśniewskiego. Wymiana obejmuje najważniejsze placówki. Jedną z nich jest przedstawicielstwo RP przy Unii Europejskiej, gdzie stanowisko ambasadora RP zajmuje obecnie Jan Truszczyński. Zastąpi go Iwo Byczewski. Współpracownik Krzysztofa Skubiszewskiego, były podsekretarz stanu w MSZ, przez ostatnich pięć lat pracował poza dyplomacją - w radzie nadzorczej Alcatel Polska i w amerykańskiej firmie prawniczej. W Berlinie ambasadorem będzie Jerzy Kranz, obecny wiceszef MSZ, negocjator odszkodowań dla robotników przymusowych. Przyszedł do MSZ w 1990 r. Zmieni na stanowisku Andrzeja Byrta. Z Oslo wróci wkrótce Stanisław Jan Czartoryski. Z MSZ związał się w 1990 roku. Zgłaszał go Dariusz Rosati, szef MSZ z SLD, ale uchodził za kandydata solidarnościowego. Na jego miejsce pojedzie do Oslo prawdopodobnie Andrzej Jaroszyński, anglista, w MSZ od 1990 roku, były konsul w Chicago i zastępca ambasadora w Waszyngtonie. Czeka na zgodę strony norweskiej. Z Estonii wróci w przyszłym roku Jakub Wołąsiewicz. Jego miejsce zajmie prawdopodobnie Wojciech Wróblewski, zaakceptowany przez sejmową komisję przed kilkoma dniami. Był rzecznikiem prasowym MSW na początku lat 90., a od 1992 r. do 1997 r. radcą ambasady w Wilnie, dyrektorem Instytutu Polskiego. Rafał Wiśniewski, dyrektor Departamentu Dyplomacji Kulturalnej w MSZ, hungarysta, zastąpi w Budapeszcie wysłanego przez Rosatiego Grzegorza Łubczyka. Pierwsi w kolejce Zwolni się wkrótce placówka w Brasilii. Do kraju wróci ambasador Bogusław Zakrzewski, w dyplomacji od 1962 roku, przed wyjazdem pracownik Biura Stosunków Międzyparlamentarnych w Kancelarii Sejmu. Kończy się kadencja w Bagdadzie Romanowi Chałaczkiewiczowi, także wysłanemu przez Rosatiego. Jest zawodowym dyplomatą, arabistą, w PZPR do końca. Zmiana obejmie placówkę we Włoszech. Wróci obecny ambasador Maciej Górski, były prezes Polskiej Agencji Informacyjnej. Kandydatem do Rzymu jest Michał Radlicki, dyrektor generalny w MSZ. Nie wiadomo na razie, kto pojedzie do Indii na miejsce, które będzie zwalniał Krzysztof Mroziewicz, były kierownik działu zagranicznego "Polityki", także wysłany na placówkę przez Rosatiego. Ponad trzy lata na placówce w Limie jest Wojciech Tomaszewski. Jako chargé d'affaires był w grudniu 1996 r. przez pięć dni przetrzymywany wraz z innymi zakładnikami przez partyzantów z Ruchu Rewolucyjnego Tupaka Amaru. Pracował m.in. w Komisji Handlu Zagranicznego Komitetu Dzielnicowego PZPR Warszawa Śródmieście oraz w Centrali Handlu Zagranicznego Universal. Ambasador w Hawanie Jan Janiszewski podobnie - jest na tym stanowisku ponad trzy lata, w przeszłości także pracował w Komisji Handlu Zagranicznego Komitetu Dzielnicowego PZPR Warszawa Śródmieście oraz w jednym z przedsiębiorstw handlu zagranicznego. Trzy lata mijają na placówce w Nairobi Andrzejowi Olszówce. Jest dyplomatą z kilkudziesięcioletnim stażem. Z placówki w Belgradzie powinien wracać do kraju Sławomir Dąbrowa, dyplomata z wieloletnim stażem w PRL, wysłany do Belgradu przez Dariusza Rosatiego. W MSZ od 1960 roku, ostatnio jako wicedyrektor Departamentu Instytucji Europejskich. Z Buenos Aires powinien wkrótce wracać Eugeniusz Noworyta, w dyplomacji od 1958 roku, były szef PZPR w MSZ. Można też się spodziewać wniosku szefa MSZ dotyczącego ambasady w Bejrucie. Tadeuszowi Strulakowi, w dyplomacji od lat 50., mijają trzy lata na tym stanowisku. Ze Sztokholmu będzie wkrótce wracał Ryszard Czarny, były senator SLD, minister edukacji w rządzie Józefa Oleksego. Wymieniani będą ambasadorowie w Damaszku i w Trypolisie. Nadszedł też już czas, by do Polski wrócili Wojciech Lamentowicz z Grecji, przed wyjazdem doradca prezydenta Kwaśniewskiego, oraz Daniel Passent, publicysta "Polityki", z Chile. Jest wakat na stanowisku ambasadora w Turcji i w Kinszasie. Kandydat do stolicy Konga otrzymał pozytywną opinię komisji, ale nie ma zgody władz kongijskich na objęcie stanowiska. Dobiega powoli końca kadencja Stefana Mellera w Paryżu. Zaczynał pracę w MSZ w 1990 r., wyjeżdżając do Paryża pełnił funkcję podsekretarza stanu. Nie wiadomo na razie, kto będzie jego następcą. Przed kilkoma tygodniami pojawiła się w Sejmie pogłoska, że wśród ewentualnych kandydatów jest Barbara Labuda, minister w Kancelarii Prezydenta. Szef MSZ będzie wkrótce proponował kandydatów na nowego ambasadora w Bernie oraz, prawdopodobnie, w Tokio i Kopenhadze. Pilna stanie się sprawa obsady stanowiska w Kijowie - gdy odejdzie Jerzy Bahr. Ambasadorowie roku 2000 W 2000 roku prezydent podpisał osiemnaście nominacji na nowych ambasadorów, m.in. w USA, Kuwejcie, Kanadzie, Tunezji, Finlandii, RPA, Korei Płd., Hiszpanii, Austrii, na Cyprze. W latach 1998 - 1999 nowymi ambasadorami RP zostali m.in. Janusz Stańczyk, wcześniej wiceminister spraw zagranicznych - został ambasadorem przy ONZ w Nowym Jorku, Andrzej Chodakowski, twórca filmu "Robotnicy '80", w Albanii. Kazimierz Groblewski
Obecnemu szefowi MSZ Władysławowi Bartoszewskiemu przypada w udziale dokonanie ważnej wymiany kadr w polskich placówkach dyplomatycznych. Kończą się kadencje ambasadorom wysłanym na placówki w latach 1996 - 1997 przez Dariusza Rosatiego. Wkrótce wróci do Polski z placówki w Czechach Marek Pernal. Nowym ambasadorem w Pradze ma zostać Andrzej Krawczyk. Wymiana obejmuje najważniejsze placówki. Jedną z nich jest przedstawicielstwo RP przy Unii Europejskiej, gdzie stanowisko ambasadora RP zajmuje obecnie Jan Truszczyński. Zastąpi go Iwo Byczewski. W Berlinie ambasadorem będzie Jerzy Kranz.
BUDŻET 2000 Posłowie bardziej pamiętali o swoich wyborcach, niż o potrzebach kraju Co winien żubr, że nie żyje na Podkarpaciu RYS. MARCIN CHUDZIK KATARZYNA JĘDRZEJEWSKA Jeszcze nigdy decyzje o kształcie przyszłorocznego budżetu nie były podejmowane pod taką presją interesów lokalnych, jak stało się to kilka dni temu w Sejmowej Komisji Finansów Publicznych. Zarówno w trakcie kilkutygodniowych prac, jak i w momencie podejmowania ostatecznych decyzji komisja wykazała niewielkie zainteresowanie podstawami przyszłorocznego budżetu, a o słusznych wnioskach wysnuwanych podczas prac nad głównymi pozycjami w budżecie posłowie szybko zapomnieli, kiedy dzielono pieniądze. Nie były to zresztą wielkie pieniądze. W tym roku komisja postanowiła niemal w pełni zawierzyć rządowym wyliczeniom, więc kwota, na jaką obcięła wydatki niektórym resortom i instytucjom, nie przekroczyła 66 mln zł. Dla porównania: rok temu posłowie znaleźli oszczędności na ponad 220 mln zł, dwa lata temu - na 278 mln zł, trzy lata temu - na prawie 650 mln zł. Z oświaty na oświatę Mimo powszechnego przekonania o zbyt szczupłym budżecie policji i wojska, posłowie nie zwiększyli wydatków na obronę, a policji przyznali zaledwie 20 mln zł, które udało im się zaoszczędzić dzięki wcześniejszym cięciom. Przy zaplanowanym na przyszły rok prawie 4,7-mliliardowym budżecie policji była to kropla w morzu. Ktoś mógłby spytać: a GROM? Przecież komisja zwiększyła budżet tej jednostki o ponad 8 mln zł. To prawda, tyle że jednocześnie zabrała je z wydatków na... bezpieczeństwo publiczne. Było to więc tylko zwykłe przesunięcie, spowodowane przeniesieniem GROM z jednego resortu (MSWiA) do drugiego (MON). Nie inaczej było z oświatą i zdrowiem. Najpierw członkowie komisji zgodnie przyznawali, że wydatki na szkoły i opiekę zdrowotną nie wystarczają na pokrycie potrzeb, gdy jednak doszło do ostatecznych decyzji, zwiększyli środki na Internet w gimnazjach, zabierając je z... rezerwy na reformę oświaty. Natomiast zaplanowana przez rząd druga rezerwa - na działania osłonowe i restrukturyzację w ochronie zdrowia - posłużyła komisji za doskonałe źródło, z którego można było sfinansować wydatki na wybrane szpitale w wybranych województwach. Zabrać żubrom, dać Bieszczadom Nie był to jedyny przejaw partykularyzmu. Właściwie dwa ostatnie dni, kiedy komisja podejmowała w głosowaniach decyzje, stały się dla wielu posłów najlepszą okazją, by "załatwić" większą dotację do szpitala, straży pożarnej czy przejścia granicznego we własnym regionie. Bez najmniejszego zażenowania grupa posłów AWS złożyła około 26 odrębnych wniosków dotyczących jednego tylko województwa - podkarpackiego (propozycji dotyczących tego regionu było więcej, ale często sprowadzały się do jednego wniosku, rozpisanego pod kilkoma pozycjami). To nic, że posłowie, przyznając większe środki na zabytki podkarpackie, zabierali jednocześnie pieniądze zabytkom krakowskim, a zwiększając wydatki na trzy przejścia drogowe na Podkarpaciu, zmniejszali jednocześnie środki na przejścia drogowe w całej Polsce. Nie pamiętali przy tym lub nie chcieli pamiętać, że jedno z tych trzech przejść, w Korczowej, dostało już w tym roku dodatkowe środki, które miały wystarczyć na dokończenie jego budowy. Absurdalna była propozycja odebrania miliona złotych Krajowemu Centrum Doradztwa, Rozwoju Rolnictwa i Obszarów Wiejskich, by pieniądze te przekazać na doradztwo rolnicze w województwie podkarpackim. Jeszcze bardziej groteskowo brzmiało uzasadnienie: pozostawienie środków w Krajowym Centrum byłoby przejawem centralizacji, a my jesteśmy za decentralizacją (jednocześnie wnioskodawcy zapomnieli, że rok temu nie sprzeciwiali się, by wydatki na to samo Krajowe Centrum Doradztwa zwiększyć aż trzynastokrotnie). Trudno odmówić słuszności ich obecnej argumentacji, ale dlaczego akurat decentralizacja miałaby oznaczać przesuwanie środków do jednego województwa? Nie inaczej trzeba ocenić propozycję, by pół miliona złotych zabrać Białowieskiemu Parkowi Narodowemu i przekazać go dwóm innym parkom: Bieszczadzkiemu i Magurskiemu. Wnioskodawcy argumentowali, że chcieliby, aby dodatkowe środki posłużyły na odbudowę stacji meteorologicznej na bazie upadłego Igloopolu. Dlaczego akurat miałoby to się odbyć kosztem białowieskich żubrów? Wy nas - my was Z propozycji zgłaszanych przez tę grupę posłów można było wysnuć wniosek, że na Podkarpaciu nie ma pieniędzy absolutnie na nic: ani na straż pożarną, ani na inspekcje sanitarne i weterynaryjne, pomoc społeczną i wiele innych dziedzin życia. Za to mieszkańcom pozostałych regionów powodzi się nadzwyczaj dobrze. Ale można też było dojść do innej konstatacji: im więcej zgłosi się propozycji dotyczących własnego okręgu wyborczego, tym bardziej wzrosną szanse na "przepchnięcie" choćby kilku z nich. Zwłaszcza jeśli uda się to zrobić na zasadzie wymiany: wy nam poprzecie przejście graniczne na Podkarpaciu, my pomożemy wam dostać więcej pieniędzy na regionalny ośrodek pomocy społecznej na Podlasiu. Wskutek takich lub podobnych układów grupa posłów z województwa podkarpackiego wywalczyła dla swojego regionu 26 mln zł. To więcej, niż dostała policja, i więcej, niż otrzymała oświata w całej Polsce. - Zdziwiłabym się, gdyby w drugim sejmowym czytaniu budżetu nie zebrały się grupy posłów z innych województw, by złożyć wnioski o zwiększenie wydatków w ich regionach - podsumowała postępowanie kolegów posłanka UW Helena Góralska. Nie czas na założenia Wyraźnie zabrakło za to w komisji całościowego podejścia do projektu budżetu. Bez próby polemiki przyjęto zapewnienia Ministerstwa Finansów, że przyszłoroczna inflacja średnioroczna wyniesie 5,7 proc., a kurs dolara - 4 złote i 4 grosze. Nie chodzi o to, by z góry podważać resortowe wyliczenia (tak jak to robili kilka dni później posłowie opozycyjnego SLD), ale można było przynajmniej spytać przedstawicieli ministerstwa, czym uzasadniają tak duży optymizm i jakie wyjścia awaryjne przewidują na wypadek, gdyby wskaźniki wyraźnie się pogorszyły. Na nic zdały się pytania dwojga posłów Unii Wolności (Heleny Góralskiej i Andrzeja Wielowieyskiego) oraz posła PSL (Mirosława Pietrewicza), skoro ich dociekliwości nie wsparli koledzy z AWS. Nie spisali się także sprawozdawcy przedstawiający budżety poszczególnych resortów i instytucji. Wielu z nich ograniczyło się jedynie do prezentacji danych liczbowych i mało brakowało, by bez zastrzeżeń "przeszedł" budżet takich instytucji, jak Państwowa Inspekcja Pracy czy Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Nie budził podejrzeń sprawozdawcy ani planowany zakup 40 samochodów przez PIP, ani koszty budowy siedziby tej inspekcji we Wrocławiu, ani nawet brak informacji o przewidywanym wzroście płac. Idealnie wypadł w ocenie innego posła sprawozdawcy złożony w ostatniej chwili plan finansowy PFRON. Dopiero później okazało się, że nie ma w nim wielu istotnych danych o planowanych na 2000 rok wydatkach, a z tych, które PFRON przedstawił, wynikało, iż niektóre formy jego działalności będą... zanikać (na przykład tworzenie miejsc pracy, dofinansowanie usług transportowych dla niepełnosprawnych dzieci i młodzieży). W przypadku instytucji, która miałaby w 2000 roku wydać 1,6 mld zł, a oprócz tego trzymać 305 mln zł w bonach skarbowych, ponad 51 mln w akcjach i przeszło 79 mln zł na rachunkach bankowych, informacja o ograniczaniu niektórych form pomocy dla niepełnosprawnych mogła wydawać się co najmniej dziwna. Pokrzyczymy, darujemy Ale nawet tam, gdzie od początku pojawiały się zastrzeżenia, komisja w swoich ostatecznych decyzjach nic nie zmieniała. Czasami czyniła wręcz odwrotnie. Z niezrozumiałych względów przyznała na przykład dodatkowy milion złotych Urzędowi Ochrony Konkurencji i Konsumentów, choć zastrzeżeń do słabych efektów pracy tej instytucji miała niemało. Po wielokrotnym ponaglaniu rządu, by uregulował wszystkie zaległe zobowiązania z tytułu przynależności Polski do międzynarodowych organizacji, posłowie postanowili ostatecznie... obciąć budżet MSZ o 20 mln zł zaplanowanych właśnie na te składki. Po ujawnieniu bulwersujących informacji o trzydziestopięciomilionowym środku specjalnym w Urzędzie Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi (trzykrotnie wyższym niż środki z budżetu państwa na funkcjonowanie tej instytucji), jeden z posłów postanowił złożyć wniosek o... zwiększenie budżetu UNFE o 10 mln zł (na szczęście wniosek nie uzyskał większości w komisji). Właściwie tylko w przypadku Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji posłowie zachowali się konsekwentnie, krytykując i ostatecznie obcinając budżet tej instytucji o prawie 22,8 mln zł. Idealnie też nie bywało Niekonsekwencji podczas tegorocznych prac sejmowej komisji było znacznie więcej. Nie twierdzę, że w latach poprzednich było idealnie. Zasadą kilku ostatnich budżetów stało się na przykład lukrowanie prognoz dotyczących dochodów tylko po to, by zawyżone "papierowe" wpływy przekazać na z góry upatrzone cele. W tym roku - trzeba przyznać - dzielenia skóry na niedźwiedziu nie było. Nie było też zwiększania wydatków na własne diety i biura poselskie, przy jednoczesnych cięciach wydatków na płace w innych urzędach. A tak zdarzyło się rok temu. Ale nie sposób też nie zauważyć, że gdy dzielono wówczas budżetowe nadwyżki, dostawali je rolnicy, uczniowie i chorzy w całym kraju. Nie tylko na Podkarpaciu.
Mimo przekonania o zbyt szczupłym budżecie policji i wojska, posłowie nie zwiększyli wydatków na obronę, a policji przyznali zaledwie 20 mln zł. a GROM? komisja zwiększyła budżet tej jednostki, tyle że Było to zwykłe przesunięcie. grupa posłów AWS złożyła 26 wniosków dotyczących województwa podkarpackiego. Z propozycji zgłaszanych przez tę grupę posłów można było wysnuć wniosek, że im więcej zgłosi się propozycji dotyczących własnego okręgu wyborczego, tym bardziej wzrosną szanse na "przepchnięcie" kilku z nich. Wyraźnie zabrakło w komisji całościowego podejścia do projektu budżetu. Bez próby polemiki przyjęto zapewnienia Ministerstwa Finansów, że przyszłoroczna inflacja średnioroczna wyniesie 5,7 proc. Nie spisali się sprawozdawcy przedstawiający budżety poszczególnych resortów i instytucji. nawet tam, gdzie od początku pojawiały się zastrzeżenia, komisja nic nie zmieniała. Niekonsekwencji podczas prac sejmowej komisji było więcej.
Polacy odrestaurowali świątynię sprzed 3500 lat Powrót królowej Egiptu KRZYSZTOF KOWALSKI W pustynnej skalistej kotlinie Deir el-Bahari (po arabsku: "klasztor północy"), 520 kilometrów na południe od Kairu, na zachodnim brzegu Nilu polscy archeolodzy i konserwatorzy zakończyli jeden z ważnych etapów prac rekonstrukcyjnych świątyni królowej Hatszepsut. Stan górnego portyku, obszernego dziedzińca oraz sanktuarium boga Amona pozwala na udostępnienie ich do zwiedzania. Obiekt ten wpisany jest na listę UNESCO światowego dziedzictwa jako wyjątkowy w dziejach architektury i sztuki świata. Zaproszenie w 1960 roku Polacy zostali zaproszeni do prowadzenia wykopalisk i prac rekonstrukcyjnych części świątyni królowej Hatszepsut w Deir el-Bahari w 1960 roku przez Egipski Urząd Starożytności; personalnie było ono skierowane do profesora Kazimierza Michałowskiego, twórcy i kierownika kairskiej Stacji Archeologii Śródziemnomorskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Aktualnie badaniami kieruje dr Zbigniew Szafrański, już nie ze Stacji, ale z Centrum Archeologii Śródziemnomorskiej UW im. Kazimierza Michałowskiego. Oprócz Polaków czterdzieści lat temu zaproszenie do Deir el-Bahari otrzymały najbardziej uznane i dysponujące największymi funduszami misje: brytyjska i amerykańska. Polakom został powierzony tzw. trzeci, najwyższy taras świątyni. W pierwszych latach prace koncentrowały się na usuwaniu dużej ilości usypisk skalnych. W ich trakcie odsłonięto w pobliżu jeszcze jedną nieznaną świątynię z XV wieku p.n.e. Z jej ruin wydobyto około dwudziestu tysięcy dekorowanych bloków ściennych, posągów, napisów - co wskazuje na skalę przedsięwzięcia. W samej świątyni Hatszepsut po siedmiu latach badań wstępnych rozpoczęli prace rekonstrukcyjne konserwatorzy z Pracowni Konserwacji Zabytków. A teraz - po czterdziestu latach zamknięcia dla zwiedzających - świątynia staje otworem, i to już nie w postaci ruin. Polska misja nie dysponowała i nie dysponuje dużymi zasobami pieniężnymi, jednak nasi specjaliści korzystali i korzystają ze wszelkich materiałów i ze sprzętu, jaki można sprowadzać z kraju (farby, pędzle, chemikalia i materiały budowlane). Skromne fundusze najpierw Stacji, a potem Centrum uzupełniali Komitet Badań Naukowych, rząd Egiptu, instytucje i sponsorzy prywatni - spoza Polski. W tych warunkach dokładnych kwot nie da się wyliczyć, ale roczne wydatki polskiej misji sięgają równowartości 200 tysięcy dolarów. Czerwona barwa Tarasowa świątynia grobowa została wzniesiona za panowania królowej Hatszepsut, właśnie dla niej. Królowa nie została tam jednak pochowana; nie wiadomo, gdzie spoczęła. Sprawowała władzę w latach 1503 - 1480 p.n.e. Budowla wkomponowana jest w masyw skalny. Zaprojektował ją architekt Senmut. Składa się z dziedzińca oraz tarasów z portykami pokrytymi płaskorzeźbami. W malowidłach i płaskorzeźbach świątyni odbija się ewolucja wizerunku władczyni, zresztą świadomie przez nią kreowanego. Ponieważ na tronie faraonów nie mogła zasiadać kobieta, dlatego Hatszepsut sprawowała najpierw władzę regentki, stopniowo przejmując ją całkowicie, i w miarę tego procesu przedstawiając siebie w coraz bardziej męski sposób. W rezultacie przeistoczyła się - w sztuce - w faraona, nawet barwa jej ciała zamiast tradycyjnie żółtej, cechującej kobietę, stała się czerwona, czyli męska. W napisach zamiast żeńskiej formy "byłam", "zrobiłam" - pojawia się męska forma "byłem", "zrobiłem". Świątynię zniszczył nie tylko upływ czasu, ale także świadome działania ludzi. I to zaraz po zniknięciu Hatszepsut. Panujący po niej wybitny faraon Tutmosis III, którego zdołała skutecznie odsuwać od tronu przez dwadzieścia dwa lata, nakazał usunąć ze świątyni wszystkie jej wizerunki, przez co świątynia straciła na znaczeniu. Przeróbki i rozbiórka W IX wieku p.n.e. Górny Egipt nawiedziło trzęsienie ziemi, które zniszczyło lub poważnie naruszyło wszystkie świątynie w regionie, ucierpiała wtedy również świątynia Hatszepsut. Poza tym obiekt ten podlegał wielokrotnie przeróbkom, adaptowali go do swoich potrzeb Grecy, którzy osiedli nad Nilem po podboju dokonanym przez Aleksandra Wielkiego, a także Rzymianie. Korzystali z niego anachoreci i chrześcijańscy Koptowie, zakładając tam klasztor, który przetrwał do XIX wieku. Został rozebrany dopiero sto lat temu na zlecenie kolonialnych władz brytyjskich. Ta rozbiórka uczyniła wiele szkód w samej strukturze obiektu. - W roku 2001 przypada setna rocznica urodzin profesora Kazimierza Michałowskiego, światowej sławy archeologa, twórcy polskiej szkoły archeologii śródziemnomorskiej oraz rozwijającej się bardzo prężnie nubiologii. Był członkiem PAN, doktorem honoris causa uniwersytetów w Oksfordzie, Uppsali i Strasburgu. Pod jego kierunkiem polska archeologia zyskała międzynarodowe uznanie, którym cieszy się do dziś - Polacy prowadzą wykopaliska w Egipcie, Sudanie, Syrii, Libanie, na Cyprze. Sukces polskiej archeologii Profesor Lech Krzyżaniak, dyrektor Muzeum Archeologicznego w Poznaniu: W ostatnich trzydziestu latach sam miałem okazję obserwować prace nad rekonstrukcją świątyni. Zakończenie restauracji górnej części budowli to ogromny sukces polskiej archeologii. Nieprzypadkowo władze Egiptu zwróciły się o pomoc przy rekonstrukcji świątyni do polskich specjalistów. Polacy odbudowali swój kraj ze zniszczeń wojennych, zwracając szczególną uwagę na zabytki. Niemcy na przykład, zamiast rekonstruować zniszczoną Norymbergę, przeznaczali środki na budowę mieszkań dla obywateli. Widzimy teraz, że pedantyczna dbałość o pomniki kultury przyniosła dobre efekty. Kiedy Egipcjanie w latach sześćdziesiątych rozważali kandydatury ekip z różnych krajów, każdego pytali o to samo - co zrobił w swoim kraju. Mocnym atutem Polski było również to, że nigdy nie prowadziła polityki kolonialnej. To bardzo ważne dla mieszkańców Afryki. Polska nauka wiele zyskała na polsko-egipskiej współpracy w dolinie Deir el-Bahari. Kilkudziesięciu naukowców z Polski zdobywało stopnie naukowe dzięki możliwościom, jakie współpraca ta otworzyła. Nie tylko archeolodzy i konserwatorzy, ale na przykład filologowie. Sukces rekonstrukcji świątyni królowej Hatszepsut obiecuje nowe perspektywy. Na pewno będziemy mieć udział w przygotowywaniu muzeum w dolinie Deirel-Bahari. Zwieńczenie ciężkiej pracy Profesor Michał Gawlikowski, Centrum Archeologii Śródziemnomorskiej im. prof. Kazimierza Michałowskiego: Nie mamy do czynienia z nowinką, sensacyjnym odkryciem ani czymś podobnym. To coś dużo bardziej doniosłego - zwieńczenie kilkudziesięciu lat ciężkiej pracy. Zrekonstruowany przez nas trzeci, najważniejszy taras świątyni królowej Hatszepsut był doszczętnie zniszczony przez spadające skały, wszystko zostało rozbite na tysiące kawałeczków. Dlatego prace trwały tak długo. Rozpoczął je jeszcze profesor Michałowski, któremu w olbrzymiej mierze zawdzięczamy wysoki poziom polskiej egiptologii. Mawiał on: każdy cywilizowany naród prowadzi wykopaliska w Egipcie. Gdyby nie wykopaliska i prace konserwatorskie, nasza egiptologia byłaby wtórna i nie liczyłaby się zupełnie. Oczywiście niektóre kraje bogatsze - Francja, Niemcy, USA - wyprzedzają nas rozmachem prac. Ale zaraz za tą czołówką plasuje się Polska. Jesteśmy jedynym krajem w naszej części Europy o tak świetnie rozwiniętej egiptologii. Egipcjanie mają dla nas dużo sympatii. Propozycji współpracy otrzymujemy więcej, niż jesteśmy w stanie przyjąć. Zrekonstruowana przez nas część świątyni czeka na otwarcie od roku. Wydrukowano już przewodniki dla turystów. Brakuje tylko prezydenta Mubaraka, który chce dokonać inauguracji osobiście. Już dwa razy czekałem na niego przed świątynią z ceremonią dopiętą na ostatni guzik. Nowe, nieznane wizerunki Sabri Abdel Aziz, dyrektor Wydziału Starożytności Górnego Egiptu: Osiągnęliśmy sukces, ponieważ prace zostały wykonane całkowicie w zaplanowanym zakresie. Odrestaurowane są malowidła oraz całe elementy architektoniczne. Odtworzone zostały oryginalne konstrukcje z kamienia. W trakcie odczyszczania zabytku ukazało się wiele nieznanych wizerunków. Trzeci taras był najbardziej zniszczony. Światowe Centrum Usług Turystycznych podjęło we współpracy z misją polską szczegółowe studia nad każdym kamieniem i jego pierwotnym miejscem. Dodatkowo wykonano reperację posadzek świątyni dla ułatwienia zwiedzania. Teraz możemy spokojnie czekać na oficjalne otwarcie, którego zapewne zechce dokonać prezydent Hosni Mubarak, podkreślając tym rangę obiektu w skali zabytków świata. Spodziewamy się tu bardzo wielu turystów.
W pustynnej skalistej kotlinie Deir el-Bahari polscy archeolodzy i konserwatorzy zakończyli jeden z ważnych etapów prac rekonstrukcyjnych świątyni królowej Hatszepsut. Polacy zostali zaproszeni do prowadzeniaprac rekonstrukcyjnych w 1960 roku przez Egipski Urząd Starożytności; personalnie było ono skierowane do profesora Kazimierza Michałowskiego. Polakom został powierzony trzeci, najwyższy taras świątyni. Zrekonstruowana część świątyni czeka na otwarcie .
Personalne rozgrywki armatorów Wojna w żegludze W polskiej żegludze wrze. Kierownictwo szczecińskiego armatora Euroafrica Shipping Lines (ESL) oskarża dwóch swoich największych udziałowców - Polskie Linie Oceaniczne i Polską Żeglugę Morską - o próbę zamachu na firmę przez niezgodne z prawem odwołanie dwóch członków zarządu. PŻM tłumaczy, że dotychczasowy zarząd Euroafriki przekazał majątek firmy do tworzonych przez siebie spółek, a kapitał firmy został wyprowadzony poza granice kraju. Według byłego prezesa PLO Mirosława Hapko, sprawa ma inne podłoże: to osobista rozgrywka szefa PŻM. Zamieszanie wokół Euroafriki zaczęło się 20 września, kiedy dwukrotnie spotkała się jej rada nadzorcza. Za pierwszym razem pełny, pięcioosobowy skład rady nie dokonał zmian w zarządzie. Kilka godzin później rada zebrała się po raz drugi - tym razem w pomniejszonym do trzech osób i zmienionym składzie, po czym odwołała dotychczasowego prezesa zarządu Włodzimierza Matuszewskiego oraz dyrektora finansowego spółki Zbigniewa Ligierkę. Na stanowisko prezesa powołano Pawła Porzyckiego, a wiceprezesa - Alicję Węgrzyn-Grześkowiak. "Stary" zarząd jednak nie ustąpił uznając, że odwołanie nastąpiło bezprawnie. Jako inicjatora zmian jednoznacznie wskazano prezesa PLO Stanisławę Gatz. PŻM oficjalnie odsunęła się od konfliktu: - Z niepokojem obserwujemy zamieszanie wokół Euroafriki i próby wciągania PŻM w rozgrywki personalne - oświadczył Krzysztof Gogol, rzecznik prasowy PŻM. Kto z kim Żeby zrozumieć obecne rozgrywki armatorów, należy prześledzić skomplikowane relacje między morskimi spółkami. Euroafrica Shipping Lines jest spółką, w której PLO mają 44 proc. udziałów. Drugim największym udziałowcem jest Polska Żegluga Morska - 28,5 proc., potem Apear Holding, cypryjska firma z 18 proc. Kolejne 5 procent należy do pracowników i kilku drobnych udziałowców. Tak więc państwowe firmy - PLO i PŻM - wspólnie kontrolują Euroafrikę, która jest drugim po PŻM największym szczecińskim armatorem. Firma eksploatuje 9 statków pływających do Afryki Zachodniej oraz Anglii. Jest współwłaścicielem (obok PŻM) spółki Unity Line - bałtyckiego przewoźnika promowego. Ma także firmę deweloperską, hotel i biurowiec. W ubiegłym roku odnotowała zysk brutto w wysokości 3 mln zł. Jest praktycznie jedyną spółką shippingową w Polsce przynoszącą zyski. Paradoksalnie, jej właściciele, PLO i PŻM, przeżywają ogromne kłopoty finansowe. PLO, mniejszy z armatorów, jest na skraju bankructwa, a PŻM, która ma około 100 statków, próbuje ratować sytuację, sprzedając za kilkadziesiąt milionów dolarów kompleks hotelowo-biurowy, jaki zafundowała sobie kilka lat temu. Tylko sprzedaż tego budynku w tzw. leasingu zwrotnym może uratować firmę od upadku. Wokół tych armatorów już od pewnego czasu krążą liczne pogłoski. Pierwsza z nich mówi, że kierownictwo Euroafriki już od dłuższego czasu dąży do uniezależnienia firmy od swoich bankrutujących właścicieli, a ponieważ firma sama nie może wykupić swoich udziałów, więc do tego celu użyje sieci zależnych spółek. Druga z kolei mówi o próbach uzyskania przez PŻM jak największych wpływów w Euroafrice i następnie jej przejęciu - kosztem PLO. Wątek cypryjski PLO były prawdopodobnie tylko formalnie inicjatorem odwołania zarządu. Na prawdziwego sprawcę zamieszania wskazuje się Pawła Brzezickiego, szefa PŻM, który już w styczniu tego roku próbował usunąć niewygodnych prezesów Euroafiki. Prezesem PLO był wtedy Mirosław Hapko, który był przeciwny zmianom. - PŻM zawsze była wroga PLO, a Paweł Brzezicki, odkąd tylko został prezesem PŻM, chciał usunąć Włodzimierza Matuszewskiego za to, że mu się nie podporządkował. Póki byłem, to mu się jednak nie udawało. Teraz prowadzi własną rozgrywkę personalną - komentuje Hapko, według którego do tego celu ma posłużyć wyciągnięty przez niego "wątek cypryjski". Zaczął się on 6 stycznia 1999 roku, kiedy Mirosław Hapko przekazał w zarząd holenderskiej spółce Vorona B.V. 30 proc. udziałów w Euroafrica Shipping Lines. W zamian PLO uzyskały bardzo potrzebną pożyczkę w wysokości 1,5 mln USD. Kontrakt podpisano do 2003 roku. Brzezicki uważa, że transakcja była elementem polityki starego zarządu. Jak się okazuje, Vorona jest powiązana z cypryjską firmą Florida Cape Navigation, której dyrektorem jest z kolei Rafał Klimkiewicz, urlopowany pracownik Euroafriki. - Obawiamy się utraty kontroli nad firmą, jeśli udziały do nas nie wrócą - mówi Stanisława Gatz. - Nie wiem dokładnie, w czyich rękach jest teraz ESL. - Oddanie udziałów w zarząd nie oznacza pozbycia się ich - twierdzi Andrzej Wybranowski, prawnik związany z Euroafriką. - Z zawartej umowy nie wynika, aby holenderska firma mogła żądać przeniesienia własności. Przekazanie w zarząd to forma pożyczki, udziały muszą być zwrócone. Paweł Brzezicki inaczej jednak to interpretuje. - Poznałem umowę, która jest tak skonstruowana, że w razie upadku PLO własność udziałów przechodzi na rzecz Vorony. Także jeśli PLO nie oddadzą w odpowiednim czasie milionowych kwot. Mam na to dokumenty. - Nie ma takich zapisów; po upadku PLO udziały nie przechodzą na własność Vorony, a jeśli PLO nie zwrócą pieniędzy, to obie strony będą dalej renegocjować warunki umowy - zaprzecza Hapko. Kto przeciw komu Czy PŻM chce przejąć od PLO Euroafrikę? W kwietniu tego roku sąd, na wniosek powiązanej z PŻM kancelarii prawnej Marka Czernisa, zajął 44 proc. udziałów PLO w Euroafrice na rzecz amerykańskiego koncernu Triton, której jedna ze spółek PLO, Polcontainer, winna jest kilka milionów USD. Zajęcie przez komornika udziałów akurat w ESL zostało odczytane w niektórych kręgach jako wrogi krok PŻM przeciw PLO i oznaczać miało jedno: jeśli PLO nie znajdą pieniędzy na wykupienie udziałów, to być może zrobi to PŻM. Z taką opinią wystąpił jeden z dyrektorów PLO i jednocześnie członek rady nadzorczej Euroafriki, który jednak nie brał już udziału w wyborze nowego prezesa. Został odwołany. PŻM zaprzeczyła wówczas jakoby działała przeciwko PLO, nie wykluczyła jednak w przyszłości kupna akcji Euroafriki. Niejasne są też okoliczności zajęcia przez sąd udziałów - wszakże wcześniej część z nich przeszła pod zarząd Vorony. Według jednego z prawników kancelarii Czernisa, sąd i PŻM nic o tym nie wiedziały, a umowa jest niezgodna z prawem. Według prawnika Euroafriki, obie sprawy nie kolidują ze sobą. - Sąd zajął całość udziałów, a zarządca, czyli Vorona, dalej sprawuje zarząd - mówi Wybranowski. - Profity jednak mogą wpływać jedynie na konto depozytowe komornika sądu rejonowego. Obydwaj są legalni Teraz decydentów czeka bój o stanowisko prezesa. Według Wybranowskiego, wybór był nielegalny. - Przewodniczący musi powiadomić członków rady 14 dni wcześniej o planowanym posiedzeniu. Tak też było. Spotkało się pięć osób, posiedzenie było protokołowane, a po zamknięciu protokół podpisali przewodniczący i sekretarz. Jak się jednak okazało, nieoczekiwanie jeden z członków rady spotkał się później z dwójką osób, którą PLO miały dopiero zgłosić jako nowych członków, ale tego formalnie nie uczyniły. We trójkę dokonali zmian. Mamy więc do czynienia ze złamaniem procedur i ewidentnym fałszem. PŻM twierdzi, że wybór był legalny. - Obydwaj wspólnicy: PLO i przedstawiciel PŻM, głosowali tak samo - mówi Brzezicki. - Tak więc prezesem jest Paweł Porzycki. PLO jednak nie są tego pewne. - Nie wiem, co dalej z prezesem, nie chcę rozstrzygać. Musimy dokładnie to zbadać - mówi Gatz. - Naszym celem jest tylko stabilizacja spółki przez partnerstwo, ustalenie, dokąd i dlaczego uchodzi majątek PŻM - zapewnia Brzezicki. Michał Stankiewicz
Kierownictwo szczecińskiego armatora Euroafrica Shipping Lines (ESL) oskarża dwóch swoich największych udziałowców - Polskie Linie Oceaniczne i Polską Żeglugę Morską - o próbę zamachu na firmę przez niezgodne z prawem odwołanie dwóch członków zarządu.PŻM tłumaczy, że dotychczasowy zarząd Euroafriki przekazał majątek firmy do tworzonych przez siebie spółek, a kapitał firmy został wyprowadzony poza granice kraju. Według byłego prezesa PLO Mirosława Hapko, sprawa ma inne podłoże: to osobista rozgrywka szefa PŻM.państwowe firmy - PLO i PŻM - wspólnie kontrolują Euroafrikę, która jest drugim po PŻM największym szczecińskim armatorem. Teraz decydentów czeka bój o stanowisko prezesa. Według Wybranowskiego, wybór był nielegalny. PŻM twierdzi, że wybór był legalny. PLO jednak nie są tego pewne.
MEDIA Pojawiła się kolejna prywatna stacja: Nasza Telewizja liczy, że z pomocą sieci kablowych i kilku telewizji prywatnych zdobędzie szesnaście milionów widzów Szklana zagadka Otwarcie na widzów ma potwierdzać studio zlokalizowane nieomal na ulicy, w centrum Warszawy. Z chodnika widać, co się dzieje w studiu, ze studia widać ruchliwe ulice Bracką i Chmielną. Szklane ściany Naszej Telewizji mają zaciekawiać, reklamować, przyciągać. FOT. JACEK DOMIŃSKI BEATA MODRZEJEWSKA Nie kupują gwiazd z innych telewizji, nie zapowiadają koncertu filmowych hitów, wielkich imprez. Nie wydają pieniędzy na kosztowną reklamę, w ogóle starają się nie wydawać pieniędzy - jest to skłonność do oszczędzania posunięta tak daleko, że zastanawiano się, czy zechcą wydać je na rozruch stacji. A jednak Nasza Telewizja rozpoczęła nadawanie programu. Początek sobotniej emisji poprzedziło próbne nadawanie programu promocyjnego począwszy od sylwestra. Następnie 10 stycznia rozpoczęto akcję pod hasłem "Wielkie strojenie Naszej TV", 12 stycznia zaprezentowano nową telewizję przedstawicielom agencji reklamowych oraz dziennikarzom. Prezentację poprowadzili Paulina Smaszcz, znana ongiś z kontrowersyjnej konferansjerki, którą robiła dla I Programu TVP, oraz Sławomir Komorowski (kiedyś "Telexpress"). Orkiestra grała, zielone światło lasera rozświetlało salę bankietową Hotelu Europejskiego w Warszawie, a publiczność zadawała sobie pytanie: czy im się uda? Pytania powróciły w czwartek, kiedy TVN - konkurująca z Naszą Telewizją stacja ponadregionalna - poinformowała, że wykupiła 22 procent udziałów w spółce Polskie Media SA, która tworzy Naszą Telewizję. Przedstawiciele Polskich Mediów zapewniają, że TVN nie jest ich udziałowcem, a TVN - że do transakcji między nią a spółką ProCable doszło i że w jej rękach znajdują się potwierdzone notarialnie udziały konkurenta. Przejście 22 procent akcji do TVN daje możliwość jednemu z dwóch rywali wglądu w dokumenty, plany finansowe i programowe rywala. Nie może co prawda z racji zbyt małej liczby akcji decydować o posunięciach przeciwnika, ale może całkiem legalnie dowiadywać się o jego strategii biznesowej. Oczywiście pojawia się też pytanie, czy nie mamy do czynienia z wcześniej już stosowaną przez TVN strategią stopniowego przejmowania - w TV Wisła TVN zaczynała od kilku procent, by stać się współwłaścicielem spółki. Kilku biznesmenów Nasza Telewizja nie startowała w pierwszym procesie koncesyjnym, zadebiutowała w drugim jako rywal TVN Mariusza Waltera. Choć w tej turze rozdawania koncesji nie było najwyższej stawki - czyli zezwolenia na stworzenie programu ogólnopolskiego - to i tak toczyła się zaciekła walka o dwie koncesje ponadregionalne: północną i centralną, z których za atrakcyjniejszą dla przyszłych nadawców uznawano koncesję centralną (z Warszawą i Łodzią). Już w trakcie publicznych przesłuchań koncesyjnych przeprowadzanych przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji propozycja Naszej Telewizji budziła wątpliwości obserwatorów. Trzeba pamiętać, że TVN i Antena 1, czyli jej rywale, firmowane były przez osoby, które z rzemiosłem telewizyjnym miały wcześniej do czynienia: TVN reprezentował Mariusz Walter, Antenę 1 Marian Terlecki (reżyser, producent, były szef telewizji państwowej). Naszej Telewizji na wstępie zarzucono, że nie ma koncepcji programowej, nie ma ludzi, którzy mogliby ją wypracować, że w spółce zasiadają znane postacie, ale ze świata biznesu, a nie ze świata biznesu telewizyjnego. "Dlaczego wśród udziałowców nie ma żadnego specjalisty od mediów?" - pytała "Gazeta Wyborcza" w październiku 1996 roku prezesa Naszej Telewizji Henryka Chodzysza. "Kiedy kupuje się linie lotnicze, nie trzeba mieć licencji pilota" - odpowiadał. Krążyły również pogłoski, że kandydat na nadawcę nie ma zgromadzonych pieniędzy. Właścicielem Naszej Telewizji jest spółka Polskie Media SA założona przez znanych ludzi biznesu: Iwonę Buchner, Henryka Chodysza, Januariusza Gościmskiego i Leonarda Praśniewskiego. W pierwszej radzie nadzorczej spółki zasiedli: Sobiesław Zasada, Wincenty Zeszuta, Wiesław Zwoliński, Lech Jaworowicz, Leonard Praśniewski, Janusz Wójcik i Tadeusz Przeździecki. Od roku udziały w spółce ma Zdzisław Biały i firmy El Trade, ProCable i Ambressa. Jak informuje TVN, właśnie ProCable (związana z Polską Telewizją Kablową) odsprzedała swoje udziały. - Dziś księga akcyjna nie wykazuje zmian. Jesteśmy w komplecie - powiedział mecenas Jacek Łukowicz, wiceprezes rady nadzorczej Polskich Mediów i dodał, że spółka należy do 12 biznesmenów oraz trzech spółek (w tym ProCable). Akcje uprzywilejowane mają założyciele spółki - na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy dysponują 70 procentami głosów. Henryk Chodysz ma 35,40 proc. głosów, Zdzisław Biały -17,75 proc. głosów, Januariusz Gościmski - 13,06 proc. głosów, Leonard Praśniewski - 11,66 proc. głosów, ProCable - 9,69 proc. głosów, Iwona Bőchner - 4,67 proc. głosów, Lech Jaworowicz - 4,67 proc. głosów, a pięciu pozostałych inwestorów ma łącznie 3,12 proc. głosów. Kapitał zakładowy spółki wynosił 250 000 złotych, dziś kapitał firmy wynosi 32,25 mln złotych, Polskie Media dysponują też promesą kredytową BIG na kwotę 10 milionów dolarów. Umocowanie "Właściciele Naszej Telewizji prowadzili interesy z Zygmuntem Solorzem, Ireneuszem Sekułą, Mieczysławem Wilczkiem. Łączą ich znajomości z Markiem Siwcem, Józefem Oleksym, Jerzym Urbanem. Twierdzą, że są apolityczni" - twierdziło jesienią 1996 roku "Życie". "...W mojej okolicy mieszka wiele znanych osób, np. Bogusław Linda. Nieraz spotykamy się rano w sklepie spożywczym, kiedy kupujemy świeże bułeczki. I co? Mam uciekać ze sklepu, gdy zobaczę jakiegoś polityka?" - bronił się w "Gazecie Wyborczej" Henryk Chodysz. Pogłoski o politycznym (SLD-owskim) umocowaniu Naszej Telewizji potwierdzały "przecieki" z Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, w której na tle podziału koncesji ponadregionalnych doszło do ostrego sporu. Tuż po przesądzeniu, że północ Polski przypadnie TVN, a centrum Naszej Telewizji, dwóch członków KRRiTV (Marek Jurek i Michał Strąk) nazwało te decyzje pozamerytorycznymi. "Decyzja zapadła głosami członków nominowanych przez SLD i UW" - powiedział wtedy Marek Jurek i dodał, że jest zbulwersowany przydzieleniem głównej koncesji wnioskodawcy "kojarzonemu z SLD". Warto przypomnieć, iż koncesja centralna uznawana była za znacznie lepszą od północnej, jako że obejmowała Warszawę i Łódź. Wtedy jeszcze nie wiedziano, że KRRiTV może poza koncesją ponadregionalną przydzielić koncesje lokalne na nadawania w Warszawie i Łodzi. Sądzono więc, że ten, kto zdobędzie Warszawę, będzie triumfatorem konkursu. Jednak do koncesji północnej, która przypadła TVN, po lekkim skandalu dołożono dwie koncesje lokalne i podział na lepszą i gorszą koncesję stał się mniej oczywisty. Henryk Chodysz zapewniał dziennikarzy, że odwiedza licznych polityków z różnych ugrupowań i rozmawia z nimi na temat projektu Naszej Telewizji. Jeśli nawet z niektórymi politykami wiąże szefów Naszej Telewizji coś więcej, to nie można było tego poznać po gościach zaproszonych na bankiet inauguracyjny (podczas gdy na przykład politycy SLD - ale nie tylko tego ugrupowania - byli widywani na wszystkich imprezach Polsatu). Rozdział koncesji jest w Polsce niewątpliwie sprawą polityczną, ale potem działają już prawa rynku. Dlatego od 20 marca 1997 roku, kiedy oficjalnie koncesja na sieć telewizji w centrum kraju przypadła Naszej Telewizji, zaczęto zastanawiać się, jak skonstruować tę telewizję, by ruszyła, działała i nie zbankrutowała. Najlepszy biznes Henryk Chodysz na pytanie, dlaczego polscy biznesmeni zabiegają o koncesję na telewizję, odpowiedział, że "telewizja to dziś najlepszy biznes w Polsce". Tak było jesienią 1996 roku. Wtedy Polsat szykował się do walki z telewizją publiczną, nie było stacji ponadregionalnych, oprócz słabiutkiej i zadłużonej TV Wisła na południu kraju. Było też kilka telewizji lokalnych, również nie najmocniejszych finansowo. Telewizja publiczna żyła w przekonaniu, że żaden poważny rywal jej nie zagraża. Na tak wyglądającym rynku stacja telewizyjna wchodząca ostro, z atrakcyjnym repertuarem mogła odnieść szybki sukces. Jednak profil zarysowany przez szefów Naszej Telewizji jako stacji rodzinnej, bez przemocy, bez obszernych informacji wydawał się mało "pistoletowy" jak na medialny "blitzkrieg". Poza tym czasy się zmieniły. Już nigdy w dziejach Polski nie pojawi się telewizja naziemna, której koszt uruchomienia zwróci się tak błyskawicznie, jak w przypadku Polsatu. Słowo "przypadek" jest trafne, ponieważ nikt nie mógł przewidzieć, jak bardzo agencje i reklamodawcy czekają na alternatywne dla TVP nośniki reklamy telewizyjnej. "Strategia Polsatu przypominała »wejście tygrysa«": ciche, ostrożne skradanie się i powolne badanie terenu na początek oraz dynamiczny skok na osłabioną ofiarę (telewizję publiczną)" - diagnozował w "Polityce" Piotr Sarzyński, zapominając jednak o realiach sprzed lat. Polsat nie był czającym się groźnym tygrysem, tylko słabiutkim zwierzątkiem, zabiedzonym, ale wiedzącym, że dzięki cierpliwości może tylko zyskać. Strategia Polsatu oparta była na zasadzie "krawiec kraje, jak mu materii staje" i na maksymalnym wykorzystaniu tej materii. Stać go było na jeden amerykański film fabularny w tygodniu, więc go dawał w poniedziałki, kiedy wiadomo było, że jest szansa na przechwycenie części widowni telewizyjnej. W miarę napływania pieniędzy Polsat uatrakcyjniał ofertę. Mógł to robić spokojnie, bo nie miał żadnego konkurenta. Małe cenne procenty W tak luksusowej sytuacji Nasza Telewizja nie będzie. W swoim segmencie ma konkurenta - TVN, ale właściwie konkurentem jest dla niej każda stacja, na którą widzowie mogą przełączyć program: naziemna, kablowa, satelitarna, płatna. W miarę wzbogacania się rynku telewizji naziemnej i rozwoju sieci kablowych rynek telewizyjny zaczyna dzielić się na mniejsze części, bo telewidzowie mają co chwila większy wybór. Te drobne procenty coraz bardziej będą decydować o układzie sił na rynku i o napływających pieniądzach. Ciekawe jest podsumowanie układu sił w ubiegłym roku. OBOP przygotował analizę, zgodnie z którą w zeszłym roku I Program TVP miał średnio 32,6 procent udziału w rynku, a Polsat 27,6 procent. Ale jeśli zbada się tylko ostatnie cztery miesiące ubiegłego roku, to "Jedynka" miała 30,2 - a Polsat 30 procent udziału w rynku. Z kolei od Wigilii odnotowano pogorszenie się notowań Polsatu, w tygodniu na przełomie grudnia i stycznia udziały między głównymi rywalami kształtowały się następująco: "Jedynka" 33,4 - Polsat 26,4 procent. Można spytać, co ma do tego debiutująca stacja. Otóż udziały w rynku nie są przydzielone na stałe, zdobywa się je i traci równie szybko. Na początku działalności nie można oczekiwać wielkich udziałów i Nasza Telewizja, rozsądnie, nie spodziewa się ich. Jak mówi, chciałaby zdobyć 3,5 procent widowni. Przypomnijmy, że obserwatorzy rynku taki wynik TVN uznali za porażkę. Warto zaznaczyć, że w ostatnim czasie TVN poszła w górę i uzyskała 7,7 procent udziału w polskim rynku. Asekuracja Telewizje muszą różnić się między sobą. Skoro TVN ruszyła z hukiem, to Nasza Telewizja podkreśla, że jest cicha i skromna i nie zamierza rywalizować z najsilniejszymi na rynku. By podkreślić swoją otwartość, zapowiedziała 30-procentową zniżkę na reklamy (a ma i tak znacznie tańsze niż TVN). By uzupełnić program, Nasza Telewizja zawarła układ z TV Odra, skupiającą małe telewizje lokalne na zachodzie Polski, i będzie nadawać od godziny szesnastej do dwudziestej czwartej ten sam program co one. W zamian będzie musiała do wspólnej kasy z Odrą oddawać część wpływów z reklam. Jaki to będzie procent - nie wiadomo. Ta strategia, nieco asekuracyjna, daje pewność ruszenia, niezawodność pojawienia się programu na antenie, za to nieco ogranicza wpływy z reklam. Nasza Telewizja określa się jako stacja prorodzinna, przyjemna, bez przemocy, otwarta na widzów. - To widzowie będą naszymi gwiazdami - zapewnia prezes naszej Telewizji. Otwarcie na widzów ma potwierdzać studio zlokalizowane nieomal na ulicy, w centrum Warszawy. Z chodnika widać, co się dzieje w studiu, ze studia widać ruchliwe ulice Bracką i Chmielną. Szklane ściany Naszej Telewizji mają zaciekawiać, reklamować, przyciągać. Kryje się jednak za nimi też zagadka. Co będzie dalej? Słaba telewizja zjednoczona z TV Odra? Wzmocniona i po jakimś czasie oddzielona od TV Odra? Zwycięska w starciu z konkurentem czy raczej męczona przez konkurenta, a zarazem udziałowca? A może wchłonięta przez niego?
Nasza Telewizja rozpoczęła nadawanie programu. propozycja Naszej Telewizji budziła wątpliwości obserwatorów. Właścicielem Naszej Telewizji jest spółka Polskie Media SA założona przez znanych ludzi biznesu. Pogłoski o politycznym (SLD-owskim) umocowaniu Naszej Telewizji potwierdzały "przecieki" z Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, w której na tle podziału koncesji ponadregionalnych doszło do ostrego sporu. Rozdział koncesji jest w Polsce niewątpliwie sprawą polityczną, ale potem działają już prawa rynku. Nasza Telewizja chciałaby zdobyć 3,5 procent widowni. Nasza Telewizja określa się jako stacja prorodzinna, przyjemna, bez przemocy, otwarta na widzów.