source
stringlengths 6.68k
29.9k
| target
stringlengths 287
6.76k
|
---|---|
Z arcybiskupem Henrykiem Muszyńskim, metropolitą gnieźnieńskim, reprezentantem Konferencji Episkopatu Polski przy Komisji Episkopatów Unii Europejskiej (COMECE) rozmawia Ewa K. Czaczkowska
Bronimy godności każdego człowieka
Fot. Piotr Kowalczyk
Kościół wspiera integrację europejską, jeżeli respektuje ona fundamentalne prawa człowieka, służy rozwojowi osoby i dobru wspólnemu - to główna myśl stanowiska Episkopatu w sprawie integracji europejskiej. Czy kształt integracji i charakter naszych negocjacji ze strukturami Unii spełnia te warunki?
Arcybiskup Henryk Muszyński: Obecne rozmowy prowadzone są wyłącznie na płaszczyźnie politycznej i ekonomicznej. Mówi się o strukturach, o warunkach wejścia do Unii. Natomiast dla nas przyszła Europa to jest problem etyczny, problem wspólnoty ducha, wartości. I z tego punktu widzenia stan integracji i negocjacji nie jest zadowalający. Europy nie scala ani polityka, ani gospodarka, ale wartości duchowe. Od tysiąca lat Europę łączyła christianitas, czyli cywilizacja chrześcijańska. Rodzi się pytanie, co będzie tworzywem duchowym wspólnej Europy w przyszłości. Dla nas wspólnota ducha oznacza minimum wspólnych wartości.
- O potrzebie poszerzenia sfery wspólnych wartości mówią także niektórzy unijni politycy, ale czy to nie właśnie owo minimum - solidarność, pomocniczość - umożliwiło powstanie i trwanie tej wspólnoty politycznej i ekonomicznej?
- Niedawno w Brukseli byłem świadkiem, kiedy Jacques Delors powiedział, że istnieje jeden czynnik duchowy, który łączy Europę - odniesienie do Boga. Ono wiąże żydów, muzułmanów, chrześcijan. Czynnik ten jest bardzo ważnym ogniwem łączącym nawet dla kogoś, kto w Boga nie wierzy. Ludzie niewierzący żyją w dużym stopniu tradycją europejską zbudowaną na chrześcijaństwie. I do dzisiaj Europejczycy, niezależnie od przekonań, akceptują przynajmniej elementy tej kultury. Oświeceniowe hasła - wolność, równość, braterstwo - to są również wartości chrześcijańskie, lecz pozbawione ewangelicznych korzeni. Solidarność, pomocniczość - te idee są zapisane w Karcie Praw Podstawowych, ale pytanie, w jakim stopniu będą respektowane. Obecnie weryfikuje się, jak dalece kraje bogate będą solidarne z krajami ubogimi i w jakim stopniu kraje uboższe będą w stanie uświadomić innym, że materialne bogactwo nie jest jedyne. A więc komplementarność i wymiana wartości - od tego w dużym stopniu będzie zależało, jaka będzie więź pomiędzy krajami Europy.
- Delors mówi o odniesieniu do Boga, a Episkopat Polski za Janem Pawłem II przypomina, że brak odniesienia do Boga, do religii w Karcie Praw Podstawowych jest ahistoryczny i obraźliwy wobec ojców założycieli wspólnej Europy, z których dwóch być może zostanie beatyfikowanych. Czy to jest główny problem?
- U podstaw zjednoczonej Europy leżała inspiracja chrześcijańska - zapewnienie pokoju, względnego dobrobytu opartego na fundamentalnych wartościach. Ale dotychczasowe ustawodawstwo unijne w sferze wartości nie jest wystarczające. W Karcie Praw Podstawowych jest drobna wzmianka o osobistej wolności religijnej wniesiona w wyniku interpelacji Episkopatu irlandzkiego, co jest dowodem na to, że Unia liczy się z takimi postulatami. Ale wolność do religii jest umieszczona w jednym paragrafie z wolnością do orientacji seksualnej. Jest to wynik kompromisu i, jak to z kompromisami bywa, nie zadowala ani jednych, ani drugich. W Karcie nie ma natomiast zagwarantowanej wolności dla Kościołów jako instytucji. A to jest pewne minimum, którego mamy prawo oczekiwać. To jest podstawa spokoju społecznego w przyszłej Europie, warunek tego, że jako wierzący będziemy się czuli w Europie dobrze. Bo nasz dom taki właśnie był od wieków. Wartości chrześcijańskie były w nim respektowane i dlatego, aby się czuć u siebie w tym nowym domu europejskim, oczekujemy, że te wartości zostaną uwzględnione.
- Czy można to połączyć z szacunkiem dla pluralizmu światopoglądowego Europy?
- W dokumencie mówimy w imieniu katolików, chrześcijan, ale on nie ma charakteru ściśle konfesyjnego. Nie bronimy interesów Kościoła. Bronimy godności ludzkiej. I wszystkie struktury, formy unijnej integracji, powinny być tak ukształtowane, aby zmierzały do szeroko pojętego dobra osoby ludzkiej. Wartości chrześcijańskie są głęboko humanitarne, dlatego nawet ktoś, kto ich nie uznaje, spotka je na płaszczyźnie ogólnoludzkiej. Dla nas wartości te wypływają z dekalogu, dlatego Kościół będzie bronił dekalogu. Będziemy bronić dwóch tablic dekalogu. Pierwsza ma charakter ściśle religijny, opiera się na objawieniu, druga natomiast zawiera skrót prawa naturalnego. Prawo naturalne jest prawem wszystkich ludzi i dlatego będziemy bronili małżeństwa jako trwałego związku mężczyzny i kobiety. Jeżeli ktoś nie uznaje prawa Bożego, to niechże przynajmniej uzna prawo natury. Małżeństwo to nie jest zalegalizowany związek dwóch egoistów o identycznej orientacji seksualnej, a wspólnota życia, w której musi być miejsce także na dziecko. Dziecko zaś z natury potrzebuje matki i ojca, w przeciwnym razie jest pokrzywdzone, jest okaleczone od strony duchowej, nie może rozwijać się do pełni istoty ludzkiej. Jest to płaszczyzna prawa naturalnego, które zostaje dopełnione przez prawo pozytywne, w naszym rozumieniu - objawienie.
- Kościół formułuje wiele postulatów do władz polskich, do naszych negocjatorów, ale także do Konwentu Europejskiego, do władz Unii. Jeżeli nie będą one realizowane, co to oznacza dla nas, dla Polski? Czy w opinii Kościoła my ze swoimi wartościami nie możemy być w takiej Europie, jaką ona jest?
- Nie chciałbym stawiać wozu przed koniem. Zobaczymy, w jakim stopniu będą uwzględniane nasze postulaty. Ciągle wierzę, że będą brane pod uwagę, dlatego że w Europie jest bardzo wielu ludzi, dla których motywy wiary są ciągle najważniejsze. Nawet jeśli jakiś polityk ich nie podziela, ale patrzy dalekowzrocznie - uwzględni je. Bo w sprawie integracji trzeba patrzeć daleko, gdyż jest to program dla całego pokolenia i dalej.
- Episkopat przestrzega przed instrumentalizacją nauczania Jana Pawła II w kwestii integracji. Tymczasem odbywa się to w wielu środowiskach, a wśród przeciwników integracji w Kościele najgłośniej w Radiu Maryja. Czy z tego właśnie powodu został powołany zespół biskupów do - jak nazwano - "duszpasterskiej troski o Radio Maryja"?
- Zespół został powołany zupełnie niezależnie od opracowanego dokumentu. Nie ma między tymi sprawami związku bezpośredniego, ale istnieje oczywiście związek tematyczny, tak jak na przykład w przypadku feministek.
- Ale feministki z reguły są poza Kościołem...
- Radio Maryja jest cząstką Kościoła i jestem głęboko przekonany, że uwzględni integralne nauczanie biskupów. Jeśli stanie się inaczej, będziemy się do tego ustosunkowywać.
- Wiele niepokojów w dyskusjach o integracji wzbudza właśnie ustawodawstwo dotyczące etyki i widać w tej dziedzinie ogromną manipulację. Przeciwnicy integracji - Liga Polskich Rodzin, Radio Maryja - argumentują, że wejście do Unii oznaczać będzie prawo do eutanazji, aborcji, legalnych związków homoseksualnych. Natomiast niektórzy posłowie lewicy, realizując postulaty swoich środowisk, przedstawiają takie właśnie projekty jako konieczność dostosowania się do wymogów prawa unijnego.
- Jest nieuczciwością zrzucanie winy na innych, gdy istota problemu zależy od nas. Punkt ciężkości leży zdecydowanie w naszym ustawodawstwie. Zależy od naszego parlamentu, od ludzi, których wybieramy i w tym sensie za kształt ustawodawstwa w kwestiach etycznych, moralnych współodpowiedzialny jest każdy obywatel. Jest to nasze autonomiczne prawo i w jego stanowieniu powinna być respektowana wola narodu, tradycja i kultura.
- Europa będzie respektowała nasze ustawodawstwo w kwestiach etycznych?
- Jest to zagwarantowane w Karcie Praw Podstawowych, a jestem przekonany, że również w przyszłej konstytucji europejskiej będzie wyraźne stwierdzenie, iż respektuje się ustawodawstwo narodowe. Oczywiście mogą być jakieś analogie między ustawodawstwem państw, ale może być całkowicie różnie. Proszę zwrócić uwagę, jakie w tych kwestiach są różnice między prawem w Holandii a prawem w Irlandii. Oczywiście mogą być pewne formy pressingu, lobbingu, ale decyzje zależą od nas.
Inną kwestią jest to, jakich będziemy mieli przedstawicieli w Parlamencie Europejskim. Polska, podobnie jak Irlandia, Hiszpania, Włochy, jest postrzegana na zewnątrz jako kraj katolicki. I wielokrotnie politycy pytają mnie, kogo przyślecie do Parlamentu Europejskiego. Oni wiedzą, że największy kraj kandydacki zmieni układy w Parlamencie. A my z kolei robimy straszaka z Unii Europejskiej.
- Episkopat Słowacji zamierza wystąpić do parlamentu słowackiego, aby przyjął ustawę gwarantującą, że w chwili wejścia do Unii ustawodawstwo dotyczące sfery moralnej, zgodne z prawem bożym czy naturalnym, nie będzie zmienione. Czy myśli się o podobnej inicjatywie w Polsce?
- Nie mogę wypowiadać się w imieniu Episkopatu, ale nie jest to wykluczone. Na razie nie ma takich propozycji, ale uważam je za bardzo uzasadnione i nasze działanie powinno pójść w tym kierunku. W ogłoszonym dokumencie kierujemy postulaty do parlamentu, do rządu, żeby uwzględniono interesy całego narodu. Apelujemy, aby wznieść się ponad interesy partyjne, a nawet w niektórych przypadkach ponad własne przekonania, by w ten sposób uwzględnić wolę całego narodu i dobro Polski. W przeciwnym razie byłoby to działanie głęboko nieetyczne. Kościół katolicki mówi oczywiście we własnym imieniu, ale myślę, że powinniśmy podjąć działania scalające te opinie z innymi Kościołami, związkami wyznaniowymi i innymi środowiskami.
- Księże arcybiskupie, w dokumencie biskupi mówią Unii: "tak, ale". Czy gdyby dzisiaj miało dojść do głosowania, z takim prawem Unii i takim stanem negocjacji, akcent byłby położony na "tak" czy "ale"?
- Nie mówimy ani za, ani przeciw, lecz podajemy kryteria wartościowania. Decyzja należy do poszczególnych ludzi. Kiedy będę wiedział, do czego się mam ustosunkowywać, to jako obywatel uczynię to, ale teraz jako biskupi dajemy wiernym kryteria oceny. Nie opowiadamy się ani za, ani nie jesteśmy przeciw, wskazujemy tylko, że płaszczyzna ekonomiczna, polityczna nie jest wystarczająca. Europa jest wspólnotą ducha i musi wspólnotą ducha pozostać. Chrześcijaństwo w Europie musi mieć taką cząstkę, która pozwoli trwać tożsamości Europy.
- Czyli każdy wierny w referendum przedakcesyjnym będzie zobowiązany głosować według swojego sumienia?
- Chodzi o to, żeby to był wybór, który widzi dobro całej Europy, przyszłość nie tylko mojego pokolenia, nie tylko korzyść gospodarczą, ale korzyść przyszłych pokoleń, miejsce Polski w przyszłej Europie. Jeżeli nie wejdziemy do Europy, to Polska zostanie na uboczu, nie będzie miała prawa współdecydowania o kształcie Europy.
- Poczucie odpowiedzialności wyklucza więc eurosceptycyzm?
- Kościół zawsze wspierał procesy integracyjne i jednoczące, jeżeli były oparte na woli narodu i zgodne z procedurami demokratycznymi. Obecnie te warunki są spełnione i chodzi o to, żeby proces integracyjny maksymalnie prezentował wolę narodu. I dlatego Polakom trzeba pokazać, jakie są nie tyle korzyści płynące z integracji, ile obiektywnie ukazać sytuację, w której się znajdujemy. Bo korzyść, zysk nie jest najważniejszym kryterium, przynajmniej w chrześcijaństwie. Takim kryterium jest wolność. Wolność jest naczelną wartością dla chrześcijanina. W systemie demokratycznym każdy ma możliwość zrealizowania wolności w sposób najpełniejszy, ale ustawodawstwo musi maksymalnie gwarantować szacunek dla godności człowieka. I musi służyć rozwojowi poszczególnej jednostki i społeczeństwa. Jest to zatem wytyczenie drogi na bardzo daleką przyszłość, kładzenie fundamentów. Trzeba ludzi przygotować na to, że to będzie wymagało ofiar, wyrzeczeń. Obecne pokolenie nie będzie zbierało owoców, ale trzeba ukazać celowość i sensowność tego długiego procesu. Jeżeli ludzie będą przekonani, że to jest celowe i potrzebne, jeśli nie dla nich, to dla ich dzieci, to myślę, iż można liczyć na poparcie dla integracji. Bo daje ona możliwość realizacji i jednostki, i społeczeństwa. By człowiek był bardziej człowiekiem, chrześcijanin był bardziej chrześcijaninem, a Polacy byli bardziej Polakami.
- I w Unii jest to możliwe?
- Jest to możliwe. Trzeba tylko się wyzbyć lęku, niepokoju, trzeba pogłębić, a nawet odbudować własną tożsamość kulturową, religijną i narodową. Trzeba widzieć sens i trzeba wziąć za ten proces odpowiedzialność, tak aby poszerzenie Unii Europejskiej stanowiło wzbogacenie, a nie zubożenie, i to zarówno dla Unii, jak i dla nas.
|
Kościół wspiera integrację europejską, jeżeli respektuje ona fundamentalne prawa człowieka, służy rozwojowi osoby i dobru wspólnemu. Obecne rozmowy prowadzone są wyłącznie na płaszczyźnie politycznej i ekonomicznej. Mówi się o strukturach, o warunkach wejścia do Unii. Natomiast dla nas przyszła Europa to jest problem etyczny, problem wspólnoty ducha, wartości. I z tego punktu widzenia stan integracji i negocjacji nie jest zadowalający. Europy nie scala ani polityka, ani gospodarka, ale wartości duchowe. Od tysiąca lat Europę łączyła christianitas, czyli cywilizacja chrześcijańska. Rodzi się pytanie, co będzie tworzywem duchowym wspólnej Europy w przyszłości. Dla nas wspólnota ducha oznacza minimum wspólnych wartości. U podstaw zjednoczonej Europy leżała inspiracja chrześcijańska - zapewnienie pokoju, względnego dobrobytu opartego na fundamentalnych wartościach. Ale dotychczasowe ustawodawstwo unijne w sferze wartości nie jest wystarczające. wszystkie struktury, formy unijnej integracji, powinny być tak ukształtowane, aby zmierzały do szeroko pojętego dobra osoby ludzkiej. Wartości chrześcijańskie są głęboko humanitarne, dlatego nawet ktoś, kto ich nie uznaje, spotka je na płaszczyźnie ogólnoludzkiej. Dla nas wartości te wypływają z dekalogu.
Kościół zawsze wspierał procesy integracyjne i jednoczące, jeżeli były oparte na woli narodu i zgodne z procedurami demokratycznymi. Obecnie te warunki są spełnione i chodzi o to, żeby proces integracyjny prezentował wolę narodu. I dlatego Polakom trzeba pokazać, jakie są nie tyle korzyści płynące z integracji, ile obiektywnie ukazać sytuację, w której się znajdujemy. Bo korzyść, zysk nie jest najważniejszym kryterium. Takim kryterium jest wolność. Wolność jest naczelną wartością dla chrześcijanina. W systemie demokratycznym każdy ma możliwość zrealizowania wolności w sposób najpełniejszy, ale ustawodawstwo musi gwarantować szacunek dla godności człowieka. I musi służyć rozwojowi poszczególnej jednostki i społeczeństwa. Jest to zatem wytyczenie drogi na bardzo daleką przyszłość, kładzenie fundamentów. Trzeba ludzi przygotować na to, że to będzie wymagało ofiar, wyrzeczeń. Obecne pokolenie nie będzie zbierało owoców, ale trzeba ukazać celowość i sensowność tego długiego procesu. Jeżeli ludzie będą przekonani, że to jest celowe i potrzebne, jeśli nie dla nich, to dla ich dzieci, to myślę, iż można liczyć na poparcie dla integracji. Bo daje ona możliwość realizacji i jednostki, i społeczeństwa. By człowiek był bardziej człowiekiem, chrześcijanin był bardziej chrześcijaninem, a Polacy byli bardziej Polakami.
|
Broń
Pistolety i karabiny dla Jugosławii, Somalii i międzynarodowych gangów
Szmugiel z Polski
Sześć osób zamieszanych w nielegalny handel bronią w latach 1992 - 1996 stanie przed sądem - poinformowano w środę, 5 stycznia, na wspólnej konferencji prasowej delegatury UOP w Gdańsku, tamtejszej Prokuratury Okręgowej i estońskich służb specjalnych. Jedna z polskich firm współpracowała m.in. ze znanym międzynarodowym handlarzem bronią Monzerem Al Kassarem, podejrzewanym też o terroryzm.
O popełnienie 211 przestępstw oskarżono byłych dyrektorów warszawskiej spółki Cenrex, Jerzego D. i Marka C., jego zastępcę Janusza G., pracownika tej firmy Zbigniewa L., Edmunda O. - jedynego wspólnika spółki Steo z Warszawy, oraz majora Krzysztofa D. - krewnego Jerzego D.
- Broń i amunicję z Polski przemycano przez port w Gdyni na Łotwę i do Estonii dla międzynarodowych organizacji przestępczych oraz do byłej Jugosławii i Somalii, czyli w rejony światowych konfliktów objętych międzynarodowym embargiem - poinformowali prokurator Mariusz Marciniak i kapitan Stanisław Kamiński.
Wykorzystując legalnie działające spółki prawa handlowego Polski, Łotwy i Estonii, nielegalnie wywieziono 24,6 tys. sztuk pistoletów TT, 8 tys. pepesz, 401 kałasznikowów, 660 granatników, sto rewolwerów "Taurus", karabinki strzelca wyborowego, tysiąc granatów, 9 tys. pocisków moździeżowych, ponad 36 mln sztuk amunicji karabinowej i pistoletowej. Łączna wartość według faktur wywozowych wyniosła ponad 4,5 mln dolarów.
Wpadli Estończycy
Na ślad dużej międzynarodowej, jak się później okazało, afery wpadła w 1996 roku Policja Bezpieczeństwa Estonii. Wtedy na łotewsko-estońskiej granicy znaleziono w 1,6 tys. ukrytych w makaronie, a pochodzących z Polski, pistoletów TT. - O przemycie powiadomiono polskich kolegów - powiedział komisarz Haines Kont, przedstawiciel estońskich służb specjalnych. - Dopiero po żmudnym porównaniu wielu dokumentów polskich, łotewskich i estońskich okazało się, że wszystkie transporty są nielegalne - dodali Kamiński i Marciniak.
Głównym organizatorem przedsięwzięcia i koordynatorem działań był oddelegowany do pracy poza wojskiem podpułkownik Jerzy D. Do pracy w Cenreksie przeszedł z ówczesnego Centralnego Zarządu Inżynierii Ministerstwa Współpracy Gospodarczej z Zagranicą. Wcześniej, w latach osiemdziesiątych, był w Libii attache handlowym.
Pod koniec lat osiemdziesiątych Jerzy D. poznał międzynarodowego pośrednika w handlu bronią Meznera Gauliona vel Monzera Al Kassar, wstępującego jako przedstawiciel ministerstw obrony Jemenu i Algierii.
Znajomość zaowocowała w 1992 roku kontraktami. Pierwszy transport miał być przeznaczony dla Jemenu. Al Kassar przedstawił dokumenty wystawione przez Ludowo-Demokratyczną Republikę Jemenu, która wówczas już od dwóch lat nie istniała, i podpisał umowę. Statek z bronią zamiast w Jemenie skończył rejs w jednym z państw byłej Jugosławii.
Przez Łotwę
Po powodzeniu tej operacji Gaulion vel Al Kassar chciał rozszerzyć współpracę z Cenreksem. Do kontraktu nie doszło. Kiedy Cenrex złożył w MWGZ wniosek o pozwolenie wywozu broni i amunicji, wątpliwości urzędników wzbudziły załączone dokumenty nieistniejącego państwa. Tymczasem w gdyńskim porcie już leżała zakupiona w MON i MSW broń, a statek czekał na załadunek. Na konta Cenreksu w Luksemburgu wpłynęły pieniądze od Al Kassara. Czas upływał.
Jerzy D. wykorzystał znajomość z pułkownikiem Janisem D., wysokim ragą urzędnikiem łotewskiego MON. Uzgodnili, że zawrą fikcyjny kontrakt na dostawę broni z Polski dla Łotwy. Powstała podwójna dokumentacja, umożliwiająca dostarczenie przesyłki na miejsce wskazane przez jej rzeczywistego odbiorcę.
Z Gdyni do Łotwy statkiem popłynął pracownik Cenreksu. Dostarczył Janisowi D. papiery umożliwiające wysyłkę broni z Łotwy do Jemenu. Statek zaraz wypłynął z łotewskiego portu. Zgodnie z dokumentami - do Jemenu. W rzeczywistości transport został przeładowany przy brzegach Somalii na inny frachtowiec.
Wykorzystując kontakt łotewski, Cenrex sam dostarcza broń i amunicję do objętej embargiem Chorwacji. Jerzy D. nie mógł już korzystać z pomocy Gauliona vel Al Kassara, ponieważ ten został aresztowany w Hiszpanii pod zarzutem przemytu, usiłowania morderstwa, porwania i za inne przestępstwa, które popełnił jako członek organizacji terrorystycznych. Nazwisko Kassar przewijało się na przykład w śledztwie prowadzonym w sprawie porwania w październiku 1985 roku statku wycieczkowego "Achille Lauro".
Nowy dyrektor, stary szmugiel
W 1993 roku z powodu wykrytych nieprawidłowości Jerzy D. przestał być dyrektorem Cenreksu. Jego następcą został Marek C., którego zastępcą został Janusz G.
Cenrex prowadzi początkowo legalne interesy z estońską spółką Arguste, sprzedając jej pistolety TT.
Później Estończycy postanowili importowaną z Polski broń nielegalnie wywozić na chłonny rynek rosyjski. Transporty płynęły na niewielkich frachtowcach eksploatowanych w bankrutujących sowchozach rybackich. Broń miała być rozładowywana na pełnym morzu lub w małych portach rybackich na estońskich wysepkach. W nocy wywożono ją z portów.
Arguste stracił licencję na obrót bronią, więc Marek C. i Janusz G. odnawiają kontakty z Łotyszem Janisem G. Nie pracuje on już w tamtejszym MON, ale w firmie handlującej bronią. Broń przewożona jest niby na Łotwę, ale naprawdę do Estonii.
Niezależnie broń i amunicję dla grup przestępczych w Estonii, wykorzystując łotewski Arnex, dostarczała warszawska spółka Steo, w której pracę, jako konsultant handlu bronią, podjął Jerzy D., wcześniej zwolniony z Cenreksu.
W Gdyni ładowano na przykład kontenery z cukrem czy cebulą przeznaczone dla nieistniejących spółek i jeden kontener z bronią przeznaczony dla Łotyszy. Na morzu pod kontrolą konwojentów estońskich broń przeładowywano do kontenera z żywnością.
Zarabiali wszyscy
Problem pojawił się, gdy jeden z kapitanów statku nie zgodził się na nielegalny przeładunek pistoletów na inny statek i broń trzeba było złożyć na składzie celnym w Rydze. W lipcu 1996 roku zalegająca od prawie dwóch lat broń powróciła do Polski. Z Gdyni wysłano ją ponownie. Tym razem z makaronem. Całość rozładowano w Rydze. Później nastąpiła wpadka na granicy łotewsko-estońskiej.
Pistolety TT trafiły na międzynarodowy czarny rynek bronią. Odnajduje się je w Rosji, Niemczech, Japonii. Także w Polsce.
Zdaniem UOP i prokuratury mimo wysokich kosztów dodatkowych (30 tys. dolarów łapówki dla Marka C. i Janusza G. za każdą dostawę) oraz konieczności opłacenia transportu, import broni był dla Estończyków opłacalny, gdyż zakupione w Cenreksie pistolety po 48 dolarów za sztukę w Rosji i Estonii sprzedawano po 190, a nawet po 250 dolarów. Również dla Cereksu sprzedaż broni była opłacalna. Kupował ją z rezerw polskiego wojska, płacąc po 25 dolarów za sztukę.
Kulawe prawo
W Estonii w tej sprawie na kary od ośmiu do dziesięciu lat skazano szesnaście osób. Na Łotwie sprawa ciągnie się. Zamieszane są w nią osoby z byłego kierownictwa tamtejszego MON oraz były komendant główny łotewskiej policji.
W Polsce wspomnianych sześć osób nie można było oskarżyć o przemyt broni, bo - jak wyjaśnił prokurator Marciniak - "w momencie popełnienia przestępstwa polskie prawo nie przewidywało penalizacji postępowania, jakie wystąpiło w sprawie Cenreksu i Steo".
Oskarżeni będą odpowiadać zatem m.in. za fałszowanie dokumentów i przyjmowanie łapówek, za co grozi kara od trzech do dwunastu lat pozbawienia wolności.
Piotr Adamowicz
|
Sześć osób zamieszanych w nielegalny handel bronią w latach 1992 - 1996 stanie przed sądem. Jedna z polskich firm współpracowała m.in. ze znanym międzynarodowym handlarzem bronią Monzerem Al Kassarem, podejrzewanym też o terroryzm.
O popełnienie 211 przestępstw oskarżono byłych dyrektorów warszawskiej spółki Cenrex, Jerzego D. i Marka C., jego zastępcę Janusza G., pracownika tej firmy Zbigniewa L., Edmunda O. - jedynego wspólnika spółki Steo z Warszawy, oraz majora Krzysztofa D. - krewnego Jerzego D. Broń i amunicję z Polski przemycano przez port w Gdyni na Łotwę i do Estonii dla międzynarodowych organizacji przestępczych oraz do byłej Jugosławii i Somalii, czyli w rejony światowych konfliktów objętych międzynarodowym embargiem.
|
Amerykanom żyje się teraz lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Ale na gospodarczą recesję nikt nie jest gotowy - statystyczny Amerykanin wydaje o jedną trzecią więcej, niż zarabia, i nie posiada oszczędności.
Clinton wiedział, kiedy odejść
JAN PALARCZYK Z SAN FRANCISCO
Nic nie działa na Amerykanów tak paraliżująco jak doniesienia o zwolnieniach pracowników. Codziennie prasa donosi o następnych.
- Po prawie dziesięciu latach dobrobytu amerykańska gospodarka przypomina lokomotywę, która nagle stanęła. Wzrost gospodarczy jest bliski zeru. Współczuję Bushowi, chociaż go nie lubię. Zwolnienia, zwolnienia, zwolnienia - mówi starszy mężczyzna i pokazuje na pierwsze strony popularnych tygodników, których tytuły zawierają słowa "schłodzenie" lub "recesja" ze znakiem zapytania. - To jest na razie krakanie mediów na złowrogą literę "r", ale w tym roku na pewno czekają nas trudne czasy.
Według rządowych statystyk bezrobocie w skali kraju szacowane jest nadal na poziomie poniżej 5 procent, ale w styczniu 2000 roku 365 tysięcy ludzi utraciło posady i wystąpiło o zasiłek dla bezrobotnych. Złowrogą passę rozpoczęła informacja z Detroit: najpierw zatrudnienie zredukował koncern General Motors, a zaraz potem DaimlerChrysler zwolnił 26 tysięcy robotników.
Pojawiły się wtedy głosy, że przecież przemysł samochodowy reprezentuje "starą gospodarkę" i fakt, iż Amerykanie przestali kupować nowe samochody, nie będzie miał większego znaczenia w komputerowej Dolinie Krzemowej. Okazało się jednak, że auta są masowo wyposażane w elektroniczne gadżety wytwarzane przez firmy "nowej gospodarki". W ramach globalizacji gospodarki koncerny elektroniczne zredukowały zatrudnienie, a na pierwszych stronach kolorowych tygodników pojawiły się wtedy tytuły: "Co zrobisz, jak stracisz pracę?" Amerykanie zaczęli ograniczać swe wydatki, a wskaźnik tzw. zaufania konsumentów osiągnął najniższy poziom od trzech lat.
Mimo to w modnych teraz sondażach około 64 procent respondentów dobrze ocenia stan gospodarki, a 45 procent nadal deklaruje chęć dokonania poważniejszych zakupów. Konsumpcyjny styl życia mieszkańców USA jest podstawą rozwoju tego kraju: od tego co, ile i za ile kupują Amerykanie zależy aż 68 procent produktu krajowego brutto.
- Jeśli Amerykanie przestaną kupować, bo nie będzie ich na to stać, albo stracą pracę, to wtedy mamy murowaną recesję. Ale na razie to słowo na "r" jest tylko w mediach, a nie na rynku. Telewizja zajmuje się obsesyjnym nagłaśnianiem wszystkich symptomów gospodarczego osłabienia. A wyniki sondaży wydają się potwierdzać, że Amerykanie są większymi optymistami od "gadających głów" w tv - zauważa spotkany w księgarni pan i dodaje, że jest historykiem, a nie ekonomistą.
Wszystko jest względne
- Jakie zwolnienia?! Jaki wzrost bezrobocia?! No i co z tego, że w tym kraju nawet pół miliona ludzi straci pracę, zakładając, że w USA pracuje około 100 milionów pracowników? - irytuje się młody Australijczyk w San Francisco. Ma ku temu powody. Ponieważ posiada pozwolenie na pracę, udał się właśnie do agencji pośrednictwa Spherion, gdzie - tego samego dnia - otrzymał cztery oferty pracy. - Jeśli ci ludzie chcą poznać znaczenie "wzrostu bezrobocia", to niech jadą do Australii.
Według doniesień gazety "San Francisco Chronicle" firmy skupione w rejonie Zatoki San Francisco wypłacają swym pracownikom rekordowe podwyżki w skali od 4-5 procent zarobków rocznie oraz obdarzają ich równie wysoką trzynastą pensją za rok 2000 wypłacaną w lutym 2001 roku. W ciągu ostatnich 10 lat rok 2000 był dla nich jednym z najlepszych finansowo. Pojawia się jednak pytanie, czy rejon ten, gdzie średnia pensja roczna jest dwukrotnie wyższa od średniej krajowej (40 tysięcy dolarów), można porównywać z resztą kraju.
- Nie zapominajmy o tym, że Internet splajtował. Wartość giełdowa indeksu Nasdaq spadła o połowę w ciągu roku, a niektóre notowania akcji wielkich koncernów o ponad 100 procent. Ludzie znaleźli się na bruku. Dwa miesiące temu byliśmy na spotkaniu zorganizowanym przez internetową telewizję Cnet na temat przyszłości tzw. mediów szerokopasmowych. I o jakiej przyszłości właściwie tam była mowa, skoro dziś Cnet zwolnił ponad 10 procent załogi - zauważa Caroline Palmer z San Francisco. - Wielu moich przyjaciół jest w tej chwili bez pracy.
Drgania w Internecie
Wieczorem wracam do domu taksówką, którą prowadzi młody człowiek z kolczykiem w uchu. - Byłem wiceprezesem firmy internetowej, która projektowała strony w sieci. Teraz robię na taryfie, no bo splajtowaliśmy. I pomyśleć, że jeszcze rok temu chciałem sobie kupić bezludną wyspę - żartuje. Pytam go, jaka jest definicja "firmy internetowej". Zastanawia się. - Dziś chyba bardzo szeroka. To instytucja, która nie mogłaby prowadzić działalności handlowej bez sieci Internetu.
- Jestem optymistą - dodaje - ponieważ liczba użytkowników Internetu powinna wzrosnąć z 400 milionów w 2000 roku do ponad miliarda w 2005. Chwilowo siadła w USA koniunktura. Ale przyszłość należy do nas. Już ponad połowa Amerykanów codziennie żyje w sieci.
- Czy kupisz teraz pralkę, telewizor albo nowe auto?
- Ależ skąd. Mam same długi. Mój personalny wskaźnik zaufania konsumentów to minus 10.
A potem wysadza mnie przed domem w San Francisco i dziękuje za napiwek w postaci trzech dolarów.
Caroline nie zdecydowała się na podjęcie pracy w firmie internetowej. Nie przekonała jej "dobra" oferta, boi się tego, co będzie dalej. Po zwolnienia sięgnęły flagowe firmy Internetu - Amazon i Yahoo, a po fuzji Time Warner z AOL dwa tysiące pracowników znalazło się na bruku. Potem zwalniać zaczęły firmy od CNN i Disneya począwszy, a na internetowym wydaniu "New York Timesa" skończywszy. Telewizja Fox zamknęła swe wydanie w sieci. I tak można cytować bez końca długą listę firm internetowych, których akcje rok temu sprzedawały się powyżej 100 dolarów za sztukę, a z których wiele już nie istnieje.
Tu rośnie, tam rośnie
Pomijając pozostałe wskaźniki gospodarczego osłabienia, trzeba wspomnieć o tym, który dotyczy wszystkich mieszkańców Stanów Zjednoczonych - nastąpił gwałtowny wzrost cen energii i paliw, który uszczuplił realne możliwości nabywcze mieszkańców oraz zmniejszył margines zysku korporacji. Kryzys energetyczny dotknął najbardziej Kalifornię, ale wzrost opłat za energię o ponad 100 procent odnotowali także mieszkańcy innych stanów. Gdy w Nowym Jorku zimowe rachunki za prąd i gaz zaczęły dorównywać wysokością ratom pożyczki hipotecznej za dom (od 600-1000 dolarów miesięcznie), mieszkańcy zaczęli protestować.
Ogólne wyniki odnotowane przez gospodarkę USA w 2000 roku były znakomite: wydajność pracy wzrosła o 4,3 procent (był to najlepszy rezultat od 17 lat), a koszt zatrudnienia zaledwie o 0,7 procent. Można więc stwierdzić, że im wyższa wydajność pracy, tym mniejsza strata ze zwalnianych, na których - przynajmniej na razie - czekają nowe miejsca pracy. I chociaż podstawowa stawka wynosi około 5,5 dolara na godzinę, a średnia krajowa przekracza 14 dolarów na godzinę, to, na przykład, do analizowania dokumentów dotyczących fuzji koncernów Chevrona z Texaco wykwalifikowanym kandydatom pracodawcy oferują w San Francisco około 30 dolarów za godzinę pracy plus wynagrodzenie za tzw. nadgodziny (półtora raza więcej po 7 godzinach oraz dwa razy więcej po 12 godzinach - z tym, że oferta ta dotyczy ludzi, którzy mogą sobie pozwolić na pracę od północy do 7 rano albo i dłużej). I można tylko dodać, że agencje pracy narzekają na brak chętnych.
Półtora biliona dolarów dla podatników
Władze USA starają się, jak tylko mogą, reanimować amerykańską gospodarkę, chociaż mają niewielki wpływ na stymulowanie procesów makroekonomicznych. Popularny szef banku centralnego Alan Greenspan obniża stopy procentowe i popiera plan prezydenta Busha gwałtownej redukcji podatków i obniżenia progów podatkowych: z 15 do 10 procent dla najuboższych, i z 39 do 30 dla najzamożniejszych.
Zaskoczony stanem gospodarki, Bush obiecuje pozostawienie w rękach podatników ponad 1,6 biliona dolarów w ciągu najbliższych 10 lat, czyli równowartość około 10 rocznych dochodów narodowych Polski. Sukces Busha uzależniony będzie od tego, jak szybko będą widoczne efekty cięć podatkowych: im szybciej Amerykanie zainwestują zaoszczędzone pieniądze w dobra konsumpcyjne, tym lepiej dla gospodarki. Wielu ekonomistów głosi, że obecne spowolnienie będzie krótkotrwałe, i przewiduje w tym roku wzrost gospodarczy rzędu 2,5 procent.
- Clinton odszedł w idealnej chwili - żartuje Giuseppe Guarino z Berkeley.
Jeśli nadejdzie recesja, to zapłaci za nią politycznie Bush. Kiedy Amerykanie tracą pracę, to zawsze winni są ci na górze. Politycy boją się tego zjawiska jak ognia. Najgorszą prasę otrzymuje ten prezydent, za którego kadencji obywatele zostają zwalniani.
Dużo wydawać i nie oszczędzać
Dziesięć lat temu średnia krajowa pensja wynosiła 20 tysięcy dolarów, a dziś wynosi dwa razy tyle. Wtedy cena domu w San Francisco lub w Nowym Jorku sięgała 200 tysięcy dolarów, dziś w tych metropoliach przekracza milion. Jedna na siedem amerykańskich rodzin zarabia ponad 100 tysięcy w roku, podczas gdy w 1990 roku była to jedna rodzina spośród dwunastu. W dodatku budżet około 40 procent tutejszych rodzin przekracza 50 tysięcy dolarów. Powiększyła się grupa mieszkańców, którzy zarabiają ponad 100 tysięcy dolarów rocznie (stanowią teraz 5 procent całego społeczeństwa).
Ponieważ Amerykanom żyje się teraz lepiej niż kiedykolwiek wcześniej, wielu mieszkańców zapomniało, że niepomyślny stan gospodarki oznaczać będzie koniec stylu życia z dziesięcioletniego okresu prosperity. Teraz się okazuje, że właściwie nikt na to ochłodzenie gospodarki nie był gotowy, gdyż statystyczny mieszkaniec USA wydaje o jedną trzecią więcej, niż zarabia, i ...nie posiada oszczędności. Może dlatego plan redukcji podatków - jeszcze parę miesięcy temu niemożliwy do wprowadzenia - teraz cieszy się znacznym poparciem społeczeństwa.
- Jeśli recesja naprawdę ogarnie Amerykę - zauważa powracający z pracy w San Francisco Australijczyk - to najgorsze jest to, że wszyscy odczujemy to na własnej skórze, bez względu na miejsce zamieszkania. -
|
Amerykanom żyje się lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. na gospodarczą recesję nikt nie jest gotowy.
Wzrost gospodarczy jest bliski zeru. Amerykanie zaczęli ograniczać swe wydatki, a wskaźnik tzw. zaufania konsumentów osiągnął najniższy poziom od trzech lat. Internet splajtował. nastąpił gwałtowny wzrost cen energii i paliw, który uszczuplił realne możliwości nabywcze mieszkańców oraz zmniejszył margines zysku korporacji. Władze USA starają się, jak tylko mogą, reanimować amerykańską gospodarkę, chociaż mają niewielki wpływ na stymulowanie procesów makroekonomicznych.
|
GOSPODARKA
Nie będzie nowych miejsc pracy przy tak sztywnym i kosztownym prawie pracy
Dysonanse rozwoju
RYS. ALICJA KRZETOWSKA
HENRYKA BOCHNIARZ
Skutki polskiej przemiany w sferze gospodarki są zaskakujące: prywatne firmy tworzą dziś 75 procent PKB, zatrudniają 70 procent wszystkich pracowników i mają 79-procentowy udział w eksporcie. Tej dominującej pozycji w gospodarce nie towarzyszą proporcjonalne wpływy w sferze polityki i miejsce w społecznej hierarchii.
Dysonans stał się tak poważny, że wśród pracodawców i przedsiębiorców pojawił się nawet kontrowersyjny pomysł stworzenia własnej reprezentacji politycznej, własnej partii, która miałaby artykułować interesy tej grupy wobec gremiów politycznych. To pokazuje, jak bardzo przedsiębiorcy są zdeterminowani w poszukiwaniu swojego miejsca w rzeczywistości społecznej i politycznej. W obecnym układzie czują się niedobrze: stali się motorem polskich przemian, a jednocześnie nie są akceptowani - na listach grup cieszących się społecznym uznaniem i autorytetem zajmują ostatnie miejsca.
Układ czy system
Jest to po części efekt zaszłości: wybierania dróg na skróty, omijania prawa, chorób wieku dziecięcego polskiego kapitalizmu, które, choć dotyczą przecież marginesu, chętnie są przenoszone na wszystkich przedsiębiorców. Częściowo to skutek politycznego populizmu, który wolny rynek i przedsiębiorców czyni odpowiedzialnymi za biedę, bezrobocie, słabość służby zdrowia, edukacji czy wysoką przestępczość. W ślad za tym podejmuje się decyzje niejednokrotnie podważające prawne i ekonomiczne podstawy bytu i rozwoju firm. Z jednej strony głosi się deklaracje o konieczności utrzymania tempa wzrostu gospodarczego i potrzebie walki z bezrobociem, z drugiej - narzuca coraz wyższe koszty pracy, coraz wyższe podatki, coraz większe obciążenia, które pogarszają konkurencyjność polskiej gospodarki nie tylko wobec krajów Unii Europejskiej, ale i sąsiadów, podobnie jak my dopiero do niej aspirujących.
To efekt układu: dwie główne siły polityczne w kraju o gospodarce kapitalistycznej stanowią partie o zapleczu związkowym. Trudno im, wobec bliskiej perspektywy wyborczej, decydować się na niepopularne rozwiązania systemowe, a tylko takie na dalszą metę mogą zapewnić rozwój. Jednak bez partnerskich stosunków z owymi siłami pozycja przedsiębiorców i pracodawców nie zmieni się, nie określimy priorytetów społecznych, gospodarczych czy prawnych. Dlatego, moim zdaniem, stworzenie partii przedsiębiorców niczego tu nie poprawi, a tylko pogorszy, umocni bowiem i tak już klasowy układ sceny politycznej. Zabiegi przedsiębiorców o dobre prawo gospodarcze zamienią się w walkę polityczną, w walkę o władzę, która przy nielicznym elektoracie, mimo siły ekonomicznej biznesu, musi być przegrana.
Większość polskich przedsiębiorców i pracodawców tkwi w przekonaniu, że nadal zwyciężają "gospodarka układowa" i klientelizm polityczny, że nie rozwiązania legislacyjne, a dobry układ towarzyski czy korupcyjny zapewnią konkurencyjność firmie. I co gorsza na bliską metę w części przypadków tak jest.
Niestety ciągle wielu przedsiębiorców zapytanych, czy warto walczyć o zmianę złego prawa, która wymaga ich zaangażowania i czasu, odpowiada, że nie warto, a taniej i szybciej będzie, jeśli oni się przystosują, nawet jeśli wymaga to jakichś kombinacji, poddania się absurdowi. Taki jest skutek niewiary w sprawność i rzetelność systemu politycznego, ale też braku perspektywicznego myślenia. Tylko zmiany systemowe mogą stworzyć realne podstawy gospodarczej pomyślności.
Pakt dla pracy
Trudno dziwić się tej niewierze w racjonalność decyzji politycznych. Każdy dzień przynosi bowiem nowe dowody dominacji krótkowzrocznego populizmu, który stał się podstawą działań politycznych i sejmowych głosowań. Kuriozalnym przykładem jest batalia o nowelizację kodeksu pracy.
Nie da się tworzyć nowych miejsc pracy i walczyć z bezrobociem przy wzrastających kosztach i dążeniu do utrzymania wszelkich możliwych gwarancji socjalnych. W przekonaniu części polityków, szczególnie z partii związkowych, cud może się jednak zdarzyć. Rząd skierował do Sejmu nowelizację kodeksu pracy uwzględniającą zaledwie dwa spośród kluczowych czternastu postulatów pracodawców, które miały obniżać koszty i uelastycznić stosunki pracy. Równocześnie w Sejmie będzie głosowany projekt poselski skracania tygodniowej normy czasu pracy z 42 do 40 godzin, pięć dni w tygodniu, i traktowania wolnych sobót jak niedziel i świąt. W efekcie koszty pracy zamiast maleć, wzrosną co najmniej o 7,5 proc., zaś dla firm o czterobrygadowym systemie pracy o 10,5 proc. Gdzie tu logika, gdzie liczenie się z realiami społecznymi i gospodarczymi? W deklaracjach Sejm chce zmniejszenia bezrobocia i szybkiego wzrostu gospodarczego, a równocześnie przyjmuje regulacje, których skutki dla gospodarki będą fatalne. Ile umów, kontraktów i planów biznesowych nie zostanie dotrzymanych, jeśli praktycznie z dnia na dzień koszty pracy wzrosną od 7,5 - 10,5 proc.? Tak znaczące skrócenie czasu pracy i wolne soboty z pewnością nie przyniosą wzrostu eksportu, nie poprawią efektywności gospodarowania, nie zmniejszą bezrobocia.
Zgubne gwarancje
Postulat "Solidarności" sprzed dwudziestu lat z pewnością zasługuje na uwagę. Trzeba jednak wyraźnie ocenić, czy możemy go zrealizować. Czy Polskę stać już dziś na takie rozwiązanie, skoro godzina pracy kosztuje więcej niż na Węgrzech czy w Czechach, efektywnie pracujemy w roku o 150 godzin mniej niż Brytyjczycy, produktywność netto w przeliczeniu na jednego pracownika jest siedmiokrotnie niższa niż w USA, a produkt krajowy brutto na obywatela sięga ledwie jednej trzeciej średniej w Unii Europejskiej.
Która firma jest w stanie konkurować w takich warunkach? Kto będzie tworzył coraz droższe miejsca pracy? Kto będzie ryzykował przyjmowanie nowych pracowników, których nawet w trudnej sytuacji zakładu pracy nie sposób zwolnić! Wysokie koszty pracy to ryzyko nie tylko pracodawców, ale i samych pracowników, i to nie tylko tych, którzy pracę mają, lecz przede wszystkim tych, którzy są bezrobotni, w znacznej części długotrwale. Decydując się na podnoszenie kosztów, trzeba myśleć także o ich interesie.
W zaciszu komisji sejmowych przyjęto i inne rozwiązania normujące stosunki zbiorowe pracy. Związki zawodowe narzekają, że w Polsce mało jest układów zbiorowych pracy, szczególnie branżowych i ponadzakładowych. To prawda. Jak ma być inaczej, skoro w świetle obowiązującego prawa takie układy są praktycznie nierozwiązywalne! Można w Polsce się rozwieść, ale układu zbiorowego pracy skutecznie wypowiedzieć nie można. W ten sposób związkowi politycy wyobrażają sobie gwarancje socjalne dla swoich członków. W taki sposób odpowiadają na dylemat wielu firm: czy lepiej racjonalizować zatrudnienie i utrzymać firmę, choć z mniejszą załogą, czy też bankrutować, skutkiem czego wszyscy pójdą na bruk.
Przegrana pracodawców jest w rzeczywistości przegraną pracowników: nie będzie nowych miejsc pracy przy tak sztywnym i kosztownym prawie pracy, a więc bezrobocie się nie zmniejszy. Tylko czy związkowi politycy powiedzą o tym członkom swoich związków zawodowych, czy tylko będą powiewać sztandarami, że oto znowu spełnili obietnice, choć na wyrost i na cudzy rachunek?
Siła złego
Podobnie dzieje się z podatkami. Z jednej strony proponuje się obniżenie stawek podatkowych, z drugiej poszerza kategorie kosztów, które nie mogą stać się kosztem uzyskania przychodu. W efekcie, nawet przy niższej stopie, podatki są wyższe.
I tak na każdym kroku. W pomysłach dotyczących nowelizacji ustawy o Państwowej Inspekcji Pracy, inspektor pracy stał się nie tylko kontrolerem, ale i prokuratorem, sędzią, a nawet komornikiem. Jeśli uzna, że pracodawca zalega wobec pracownika z należnościami, sam miałby wydawać postanowienie w tej sprawie i sam wydać tytuł wykonawczy zajmujący konto pracodawcy.
Nowelizacja ustawy o ubezpieczeniu społecznym nakazuje pracodawcom elektroniczne przekazywanie danych do ZUS, co dla najmniejszych firm oznacza bezwzględny nakaz zakupu komputera i odpowiedniego oprogramowania. Teraz coraz głośniej o podwyższeniu składki na ubezpieczenia zdrowotne i składki na ubezpieczenia wypadkowe. Tu opowieści o obniżaniu podatków, a tylnymi drzwiami - kolejne obciążenia.
Farmaceutom niemal z dnia na dzień zmniejsza się marże na leki importowane z 14 na 11 proc., i to, wedle opinii prawników PKPP, w drodze niekonstytucyjnego rozporządzenia ministra finansów.
W projekcie nowelizacji ustaw podatkowych w zakresie leasingu ustawodawca chce przenieść na leasingobiorcę odpowiedzialność za nabycie przez leasingodawcę ulgi podatkowej. W takim przypadku rata leasingowa nie mogłaby być kosztem uzyskania przychodu.
W uzasadnieniach wielu kosztownych dla firm regulacji autorzy powołują się na dyrektywy Unii Europejskiej, tylko jeśli je sprawdzić, okazuje się, że albo one są mniej rygorystyczne, albo mają dłuższe okresy przejściowe, albo nie są dyrektywą, lecz zaleceniem.
Ani ministerstwa, ani rząd, ani parlament nie sumują obciążeń, jakie w ostateczności spadają na przedsiębiorcę. Za każdym razem w przedłożeniu znajduje się uwaga na temat skutków ustawy dla budżetu państwa. Zdaniem pracodawców i przedsiębiorców każdorazowo powinno się także szacować skutki, jakie po nowych regulacjach poniosą przedsiębiorcy.
Docenić pracodawców
Nieustanna walka przedsiębiorców i pracodawców jest między innymi skutkiem słabości dialogu społecznego w Polsce. Ten dialog bardziej przypomina targi o dzielenie krótkiej kołdry, w których zawsze zwycięża liczniejszy, niż rzeczywistą dyskusję związaną z wyborami priorytetów społecznych i gospodarczych, z wyznaczaniem strategii i taktyki rozwoju, z poszukiwaniem rozwiązań doraźnych i przyszłych.
Jedna z przyczyn leży w tym, że dialog toczy się bez głównych sprawców gospodarczego rozwoju - prywatnych pracodawców i przedsiębiorców. Działająca dziś Komisja Trójstronna i jej skład nie odpowiadają ani społecznej, ani gospodarczej rzeczywistości Polski. Dlatego tak ważne jest, by nowe ustawowe regulacje dotyczące Komisji ds. Społeczno-Gospodarczych, jakie trafiły do Sejmu, przełamały ten impas. Kluczową kwestią staje się skład komisji, dopuszczenie do dialogu nowych partnerów społecznych, szczególnie po stronie pracodawców. Utrzymywanie monopolu Konfederacji Pracodawców Polskich oznaczałoby konserwowanie starej komisji z wszystkimi negatywnymi konsekwencjami. To w końcu ta konfederacja, która działa od ponad dziesięciu lat, jest odpowiedzialna za tak daleką marginalizację pracodawców, za dzisiejszą bezsilność.
Rozczarowanie zbyt drapieżnym w społecznym odczuciu kapitalizmem, choć bardzo subiektywne i oderwane od prawdziwych kosztów bezpieczeństwa socjalnego realnego socjalizmu, jest faktem, z którym nawet najzagorzalsi zwolennicy wolnego rynku muszą się liczyć. Z kolei pozbawianie przedsiębiorców i pracodawców poczucia podmiotowości i sprowadzanie ich roli do roli przysłowiowego chłopca do bicia kłóci się ze zdrowym rozsądkiem i logiką rozwoju. W dialogu społecznym, jeśli ma być skuteczny, muszą być także poruszone te zasadnicze kwestie. Potrzebna jest dyskusja o tym, w jaki sposób ta grupa społeczna ma uczestniczyć w życiu społecznym i politycznym. Minione dziesięć lat transformacji udowodniło, że jest to grupa odpowiedzialna, świadoma swojej, nie tylko biznesowej, misji. Grupa coraz częściej nie bacząca na kryteria ekonomiczne, wspierająca edukację, służbę zdrowia, kulturę, lokalne inicjatywy samorządowe, lokalne organizacje. Tę odpowiedzialność trzeba docenić, trzeba zaakceptować.
Autorka jest prezydentem Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych, wiceprezesem Polskiej Rady Biznesu.
|
prywatne firmy tworzą dziś 75 procent PKB, zatrudniają 70 procent wszystkich pracowników i mają 79-procentowy udział w eksporcie. Tej dominującej pozycji w gospodarce nie towarzyszą proporcjonalne wpływy w sferze polityki i miejsce w społecznej hierarchii.
To efekt układu: dwie główne siły polityczne w kraju stanowią partie o zapleczu związkowym. Trudno im, wobec bliskiej perspektywy wyborczej, decydować się na niepopularne rozwiązania systemowe. stworzenie partii przedsiębiorców niczego tu nie poprawi. Zabiegi przedsiębiorców o dobre prawo gospodarcze zamienią się w walkę polityczną.
Nie da się tworzyć nowych miejsc pracy i walczyć z bezrobociem przy wzrastających kosztach i dążeniu do utrzymania wszelkich możliwych gwarancji socjalnych. Sejm przyjmuje regulacje, których skutki dla gospodarki będą fatalne. z dnia na dzień koszty pracy wzrosną od 7,5 - 10,5 proc. Kto będzie ryzykował przyjmowanie nowych pracowników, których nawet w trudnej sytuacji zakładu pracy nie sposób zwolnić! Związki zawodowe narzekają, że w Polsce mało jest układów zbiorowych pracy. Jak ma być inaczej, skoro takie układy są praktycznie nierozwiązywalne!
Podobnie dzieje się z podatkami. Z jednej strony proponuje się obniżenie stawek podatkowych, z drugiej poszerza kategorie kosztów, które nie mogą stać się kosztem uzyskania przychodu. W efekcie, nawet przy niższej stopie, podatki są wyższe.
W uzasadnieniach wielu kosztownych dla firm regulacji autorzy powołują się na dyrektywy Unii Europejskiej, tylko okazuje się, że albo one są mniej rygorystyczne, albo mają dłuższe okresy przejściowe, albo nie są dyrektywą, lecz zaleceniem.
Ani ministerstwa, ani rząd, ani parlament nie sumują obciążeń, jakie w ostateczności spadają na przedsiębiorcę.
Nieustanna walka przedsiębiorców i pracodawców jest między innymi skutkiem słabości dialogu społecznego w Polsce. Dlatego ważne jest, by nowe ustawowe regulacje dotyczące Komisji ds. Społeczno-Gospodarczych, jakie trafiły do Sejmu, przełamały ten impas. Kluczową kwestią staje się dopuszczenie do dialogu nowych partnerów społecznych. pozbawianie przedsiębiorców i pracodawców poczucia podmiotowości kłóci się ze zdrowym rozsądkiem. Potrzebna jest dyskusja o tym, w jaki sposób ta grupa społeczna ma uczestniczyć w życiu społecznym i politycznym.
|
Na końcu "Folwarku zwierzęcego" świnie i ludzie urządzają sobie raut. Ta scena przychodziła mi do głowy, kiedy czytałem rozmowę Michnika z Kiszczakiem
Dziejów honoru ciąg dalszy
RYS. PAWEŁ GAŁKA
BRONISŁAW WILDSTEIN
Pisanie o "Pożegnaniu z bronią", wywiadzie, jakiego do spółki z Czesławem Kiszczakiem Adam Michnik udzielił gazecie, której jest naczelnym, to zajęcie niewdzięczne i trudne.
Trudnym, gdyż prostowanie wszystkich fałszów, przeinaczeń, półprawd, z jakich się on składa, wymagałoby polemiki znacznie dłuższej niż blisko trzynastokolumnowy tekst; niewdzięcznym, gdyż jedynym uzasadnieniem zajmowania się tym tekstem jest miejsce jego ogłoszenia i rola, jaką pełni jego główny twórca, a zarazem bohater, Adam Michnik.
Strategia Michnika
Pisanie na ten temat jest zajęciem trudnym jeszcze z tego powodu, że "Pożegnanie z bronią" budowane jest w specyficznie przebiegły sposób. Specyfika ta polega na wtrącaniu w kolejne fragmenty wywodu zdań, które przeczą głównej myśli danego fragmentu, a dla autora stanowią rodzaj alibi. To za ich pomocą będzie mógł on kwestionować ewentualną polemikę.
Przyjrzyjmy się tej strategii na przykładzie być może najbardziej bulwersującego fragmentu tekstu, w którym Michnik usprawiedliwia autorów masakry na Wybrzeżu w 1970 roku. Tekst na ten temat zaopatruje on w kwestię: "Nie chcę, uchowaj Boże, bronić ludzi, którzy kazali strzelać do robotników. Ale we Francji nie ma takiego człowieka władzy, który nie wydałby takiego rozkazu, gdyby tłum palił merostwo w Paryżu". Tak więc Michnik nie broni - broniąc. Reszta to już oczywista nieprawda.
W 1968 roku studenci sporo naniszczyli się w Paryżu, spalili wiele samochodów i pobili wielu ludzi, ale nikt do nich nie strzelał. Przykłady można by mnożyć. Może by Michnik przytoczył, kiedy zdarzył się ostatni akt strzelania do obywateli ze strony władzy francuskiej. Zresztą zdaje on sobie sprawę z innych dwuznaczności swojego porównania i twierdzi dalej, że nie chce utrzymywać, iż Polska była demokracją, ale - dodaje - generałowie traktowali ją jako swoje państwo, którego muszą bronić: "wbrew temu, co ja wtedy sądziłem - duża część tamtej strony też miała jakąś rację". Jak mówi dalej, żołnierze nie mogli odmówić wykonania rozkazu, gdyż prowadziłoby to do "latynoskiej logiki". Czyli odmowa wykonania zbrodniczego rozkazu prowadziłaby do jeszcze bardziej przerażających konsekwencji. W ten sposób bronili się naziści. Całe "Pożegnanie z bronią" zbudowane jest na tej formule. "Ja miałem rację, i oni mieli rację". To "ja" eksponowane jest w sposób nieprzyzwoity w całym tekście - można odnieść wrażenie, że za miliony cierpiał wyłącznie Michnik i to daje mu prawo do podejmowania decyzji w ich imieniu: "Mnie wolno powiedzieć, że generałowie Kiszczak i Jaruzelski to ludzie honoru, bo ja byłem ich ofiarą".
"To nie generał strzelał. To strzelał system dyktatury komunistycznej, którego jednym z elementów był generał". Można odpowiedzieć, że system sam nie strzela. Gdyby nie armia Kiszczaków, system by nie istniał. I chociaż system był złem, to nie posiada on w przeciwieństwie do generała odpowiedzialności moralnej ani prawnej i w przeciwieństwie do generała przed sądem nie sposób go postawić.
Ale choć tezy Michnika są oczywiste, ich autor nie zapomina zaopatrywać ich w krótkie, przeczące im zdania. Zwykły czytelnik nie zauważy ich, jednak mogą one posłużyć do zdezawuowania każdej polemiki. Skuteczność tej strategii Michnik zdążył już zademonstrować. Gdy abp Życiński skrytykował go za usprawiedliwianie grudniowej masakry, w "Gazecie Wyborczej" skomentowane zostało to poprzez przytoczenie zdania temu przeczącego, o reszcie tekstu, który uzasadniał krytykę Życińskiego, nie było oczywiście mowy.
Rehabilitacja PRL i Okrągły Stół
"Pożegnanie z bronią" jest ze strony Michnika kolejną próbą rehabilitacji PRL i to idącą najdalej w stosunku do wszystkich poprzednich. Dokonywane jest to poprzez rehabilitację, a nawet nobilitację twórców i strażników komunistycznego systemu w Polsce. Wprawdzie, jak w przytoczonym fragmencie, retorycznie potępiony zostaje system, ale okazuje się on czymś w rodzaju zrządzenia natury, komuniści są nie tylko niewinni, ich wybór w interpretacji Michnika okazuje się wyborem patriotyzmu, tylko nieco innego niż czyniła to opozycja. Komunistyczni aparatczycy okazują się "ludźmi honoru". A żeby było to jeszcze bardziej jaskrawe, na czołowego "człowieka honoru" Michnik promuje zwierzchnika policji politycznej, odpowiedzialnego za śmierć i prześladowania wielu ludzi, Czesława Kiszczaka.
Punktem wyjścia tej apologii jest Okrągły Stół. W rzeczywistości tekst "Pożegnania z bronią" kompromituje uparcie lansowany tak przez Michnika i jego środowisko, jak i ekskomunistów mit przekazania władzy w czasie tych układów.
Kiszczak: "Jeśli ktoś mówi, że ja chciałem rozmyślnie przekazać władzę opozycji, to mówi nieprawdę. [Jednocześnie w liście do Michnika przytoczonym na zakończenie "Pożegnania z bronią" Kiszczak pisze o "przekazaniu władzy na złotym talerzu".] Chciałem tylko, organizując Okrągły Stół, ucywilizować polską scenę polityczną, zdemokratyzować ją. Chciałem dopuścić opozycję do współrządzenia i współdecydowania o losach kraju".
Mówi więc Kiszczak, że w sytuacji kryzysu władzy komunistycznej chciał zastosować klasyczną komunistyczną strategię kooptacji. Stosowali ją komuniści w chwili zdobywania władzy także w Polsce. Stosowali ją na mniejszą skalę w 1956 roku, kiedy godzili się z Kościołem i akceptowali Koło Poselskie Znak. Był to model, zwykle czasowego, wprowadzania do elity władzy na ograniczonych zasadach nowych ludzi bez zmiany zasad systemu.
Nie znaczy to, że nie należało przystępować do Okrągłego Stołu, ale że nieprawdą są wszystkie opowieści o dobrowolnym oddaniu rządów przez komunistów w efekcie owych negocjacji. To dynamika historycznych wydarzeń pozbawiła ich władzy, pomimo rozpaczliwych prób jej zachowania z ich strony. Trzeba docenić, że tym razem nie sięgnęli po rozwiązanie siłowe, najprawdopodobniej zdając sobie sprawę, ile ryzykują. Świadczy to o ich rozsądku, ale z pewnością nie o żadnych innych cnotach.
Suwerenność a moskiewskie zwierzchnictwo
Kiszczak jednoznacznie stwierdza, że Okrągły Stół był "suwerennym" projektem jego i Jaruzelskiego, i nie miał żadnego związku z wydarzeniami w Moskwie. Opowiada, że przy tej okazji trzeba było nawet trochę oszukać towarzyszy radzieckich. Dowodzi to sporej dozy autonomii przywódców PRL. Na antypodach tych deklaracji leżą, podnoszone przez Kiszczaka, tradycyjne uzasadnienia stanu wojennego jako jedynej możliwości zapobiegnięcia sowieckiej inwazji. Michnik zgadza się i taką samą dozą odpowiedzialności za stan wojenny obciąża "Solidarność".
Równocześnie w relacji Kiszczaka odsunięcie od władzy Gomułki to oddolne działania (w których pułkownik Kiszczak odgrywa niepoślednią rolę), i znowu okazuje się, że w sprawach tych sowieccy przywódcy nie mieli nic do powiedzenia. Ten brak konsekwencji jest obrazem sytuacji szerszej. Obrońcy PRL zaciekle rewindykują tezę o jego "ograniczonej suwerenności", która - ich zdaniem - stanowić miała o wartości tego państwa, kiedy natomiast pojawia się kwestia odpowiedzialności za jego zło, winnym okazuje się sowiecki suweren.
Tymczasem gdyby nawet przyjąć za dobrą monetę niesłychanie wątpliwe uzasadnienia stanu wojennego, to pozostaje pytanie, dlaczego ekipa Jaruzelskiego nie wykorzystała pełni władzy, jaką uzyskała po pacyfikacji "Solidarności" dla ekonomiczno-administracyjnych reform państwa? Chyba nikt nie utrzymuje, że poprawa gospodarki i funkcjonowania kraju sprowadziłaby sowiecką interwencję. A więc dlaczego kraj w roku 1989 znajdował się w stanie "katastrofy ekonomicznej", jak stwierdził to na plenum KC PZPR ówczesny premier Mieczysław Rakowski?
Komunistyczne władze powstawały drogą selekcji negatywnej. Trzeba było dużej dozy cynizmu, aby robić karierę drogą partyjną. Potwierdzają to pośrednio współcześni postkomuniści, opowiadając, że komunistami nigdy nie byli. Oznacza to tylko tyle, że komunistyczne kariery robili jako najzwyklejsi oportuniści władzy. Opowieści o tym, że byli "łagodniejszymi katami", należą do rzędu argumentów, którymi można usprawiedliwić wszystko.
Ludzie honoru
Czesław Kiszczak jest z siebie zadowolony: "z wielu rzeczy jestem w tej Polsce dumny. Jestem dumny, że tymi rękami odgruzowywałem Warszawę, że tymi rękami zasiedlałem ziemie zachodnie, że odbudowywałem przemysł, że rozbudowywałem tę Polskę". Zostawiając na boku wątpliwą metaforykę, warto przypomnieć, że Polska pod rządami komunistycznymi rozwijała się średnio cztery razy wolniej niż kraje o porównywalnym z nią standardzie, którym komunizmu oszczędzono. Nie ma więc sukcesów komunistycznych, są wyłącznie komunistyczne klęski, a jeśli w tym czasie pojawiły się jakieś osiągnięcia (np. w dziedzinie kultury), to nie dzięki, ale wbrew komunizmowi. Refleksji nad tym nie znajdziemy jednak w "Pożegnaniu z bronią".
Oczywiście zdarzały się brzydkie rzeczy w PRL, co Kiszczak skłonny jest przyznać, sęk w tym, że on o nich nie wiedział. Nie wiedział nic o sfałszowaniu wyborów w 1947 roku, był wtedy w Londynie - skądinąd jak na początkującego oficera w PRL są to podróże zdumiewające.
W sadze o swoich losach Kiszczak przemilcza lata sześćdziesiąte, marzec i inwazję w Czechosłowacji, choć domyślamy się, że wtedy właśnie awansował. Za ofiary stanu wojennego nie odpowiada: podwładni nie wykonali rozkazu, tak jak w wypadku niedostarczenia kolorowego telewizora Michnikowi do celi. Ciekawe jednak, że odmowa wykonania rozkazów ministra, która, jak w wypadku "Wujka" doprowadziła do śmierci dziewięciu ludzi, nie skończyła się nawet naganą.
Michnik się tym nie interesuje. Nic dziwnego. Przecież wie, jak było, wie, że opowieść generała o kilkunastu ofiarach stanu wojennego jest kłamstwem. Doskonale wie, że służby podległe Kiszczakowi ostatnie morderstwa (np. księdza Suchowolca) popełniały w 1989 roku. Ich zwierzchnik opowiadać będzie znowu, że nic o tym nie wiedział. Jednak w wypadku zabicia licealisty, Grzegorza Przemyka, Kiszczak osobiście pisał na aktach, jak należy prowadzić sprawę, aby odciążyć zabójców milicjantów i skazać niewinnych ludzi.
Potwierdził to zaciekły przeciwnik dekomunizacji i lustracji, pierwszy niekomunistyczny minister spraw wewnętrznych, Krzysztof Kozłowski, i Michnik o tym wie. Ale przecież sądy w PRL były niezawisłe i do więzienia pakowały tylko tych, którzy na to zasłużyli, upiera się Kiszczak, i to jest przyczyna pewnej kontrowersji między nim a Michnikiem. Redaktor uznaje, że sądy, które jego skazywały, niezawisłe nie były (o innych się nie wypowiada), ale te drobne różnice nie psują pogawędki przyjaciół.
Świadome przemilczenie
Bo Michnik wie o tych wszystkich oraz wielu innych kłamstwach i zbrodniach Kiszczaka, ale świadomie je przemilcza i nie waha się po wielekroć określać go jako "człowieka honoru". Na pytanie, czy nie powinno być "żadnych rozliczeń", odpowiada "Z nimi nie. Z nimi zamykamy rachunek, wojna skończona". I być może to jest sedno sprawy. Z "nimi" wojnę Michnik skończył, bo zaczął prowadzić z kim innym. To ci inni "są nikczemni" i z nimi policzyć się chce redaktor "Wyborczej", i dlatego sprzymierza się z kimś takim jak Kiszczak. Ktoś, kto tak jak on honor rozumie jako narzędzie walki, wystawia świadectwo swojemu honorowi.
Na końcu "Folwarku zwierzęcego" Orwella świnie i ludzie urządzają sobie raut. Zdumione zwierzęta przez okna dostrzegają, że oblicza tych gatunków dziwnie zaczynają się do siebie upodabniać. Scena ta wciąż przychodziła mi do głowy, kiedy czytałem "Pożegnanie z bronią" w wydaniu Michnik - Kiszczak.
***
P.S. "Pożegnanie z bronią" zaczyna się od zdjęcia, na którym dawni przeciwnicy gawędzą w przyjacielskiej atmosferze. Dwie dziennikarki pozują do zdjęcia skulone skromnie w rogu stołu. I taka jest ich rola. Wypowiedzi obu panów pełne są oczywistych niekonsekwencji, sprzeczności i, oględnie mówiąc, miejsc wątpliwych, które wymagałyby interwencji od dziennikarza niezależnie od jego przekonań. Ale nie od Agnieszki Kublik i Moniki Olejnik, które nie zadają ani jednego niewygodnego pytania, nie kwestionują najbardziej jaskrawych nonsensów, nie zgłaszają żadnych wątpliwości, a suflują jedynie formułki ułatwiające zadanie Michnikowi. Kublik pracuje w jego gazecie, ale cóż za przemożny wpływ zmienił Olejnik, tygrysicę polskiego dziennikarstwa, w słodko miauczące kocię?
|
Pisanie o "Pożegnaniu z bronią", wywiadzie, jakiego do spółki z Czesławem Kiszczakiem Adam Michnik udzielił gazecie, której jest naczelnym, to zajęcie niewdzięczne i trudne. Trudnym, gdyż prostowanie wszystkich fałszów, przeinaczeń, półprawd, z jakich się on składa, wymagałoby polemiki znacznie dłuższej niż blisko trzynastokolumnowy tekst; niewdzięcznym, gdyż jedynym uzasadnieniem zajmowania się tym tekstem jest miejsce jego ogłoszenia i rola, jaką pełni jego główny twórca, a zarazem bohater, Adam Michnik."Pożegnanie z bronią" jest ze strony Michnika kolejną próbą rehabilitacji PRL. komuniści są nie tylko niewinni, ich wybór w interpretacji Michnika okazuje się wyborem patriotyzmu.
|
Skażona chemikaliami ziemia, szpitale z kalekimi, potwornie zdeformowanymi noworodkami, setki ton niewypałów na polach i w dżungli, tysiące zaginionych ludzi, których nigdy już nie uda się odnaleźć - w Wietnamie nadal trudno zapomnieć o wojnie, która skończyła się ćwierć wieku temu
Witamy w wilczym dole
Agent Orange zabił lub okaleczył co najmniej milion osób
FOT. (C) BE&W
JAN TRZCIŃSKI
Z HOSZIMINU
W Hosziminie, dawnym Sajgonie - stolicy niegdysiejszego Wietnamu Południowego, wiele osób wciąż nienawidzi Północy za to, że ich "wyzwoliła". Ci, którzy myślą inaczej, dzielą się z grubsza na trzy grupy - obojętnych, nieprzejednanych i praktycznych.
Lim, 50-letni przewodnik z biura organizującego wycieczki do tuneli Wietkongu w dystrykcie Cu Chi, należy chyba do tych ostatnich. - Nie pytajcie mnie o politykę - prosi pasażerów autobusu, wśród których przeważają Amerykanie, i uśmiecha się, dając do zrozumienia, że pewnie miałby coś do powiedzenia, tylko że niespecjalnie może. Kryjąc oczy za bardzo ciemnymi okularami, napomyka jedynie, umiejętnie modulując głos, że osiem lat służył w armii Wietnamu Południowego i że w 1968 roku został zdemobilizowany ze względu na odniesione rany.
Lim szybko nawiązuje kontakt z ludźmi, rozpręża się i zaczyna ze swadą opowiadać o wojnie. "Przychodziliśmy w nocy, to jest, przepraszam, w dzień, u schyłku dnia, to znaczy tak, w dzień, oczywiście, że w dzień, bo przecież w nocy to przychodzili ci z Wietkongu". Albo: "Tam u nas, na północy, to znaczy chciałem powiedzieć: tam na północy, nie u nas, ale w Wietnamie Północnym, u komunistów - o, o to mi chodziło...". Mylą się i inni, chcący zarobić na Amerykanach i wyobrażający sobie widocznie, że najlepiej robić to, udając byłych żołnierzy Południa. Tak jakby nie zdawali sobie sprawy, ilu sympatyków mieli w USA komunistyczni wrogowie proamerykańskiego reżimu w Sajgonie. Son, żołnierz przeczołgujący turystów po tunelach Wietkongu we wsi Nhuan Duc, w ogóle nie kryje natomiast swego stosunku do Jankesów. Pokazując najeżone metalowymi prętami wilcze doły, demonstrując działanie zapadni i opowiadając o męczarniach, w jakich umierali schwytani żołnierze, Son śmieje się lubieżnie, tak głośno i szeroko, że wygląda, jakby za chwilę miała mu pociec ślina. Potem, nadal rozradowany, zapędza turystów do tuneli. Tunele są odpowiednio poszerzone, tak żeby zwiedzający mogli poruszać się w miarę swobodnie, ale i tak ci, którym udało się przejść "pieskiem" 150-metrowy, "turystyczny" odcinek, nie czują potem nóg. Odpoczywając, mogą podbudować się lekturą broszury wręczanej przy zakupie biletu do tuneli: "Zapraszamy zagranicznych turystów do Cu Chi, by zrozumieli ciężką i długą walkę narodu wietnamskiego, jak również jego głębokie i żarliwe pragnienie trwałego pokoju, niepodległości i szczęścia".
Agent niezmordowany
Tunele Cu Chi to najbardziej "rozrywkowe" z miejsc przypominających o wojnie - amerykańskiej, jak nazywa się ją w Wietnamie, czy też wietnamskiej, jak mówi się o niej w Ameryce. Gdzie indziej jest o wiele mniej wesoło. 11 kilometrów pod Hanoi mieści się Wieś Przyjaźni, ośrodek zdrowia postawiony za pieniądze organizacji kombatanckich z Wielkiej Brytanii, USA, Niemiec, Japonii i Francji. Na rozległym dziedzińcu - plac zabaw, skryty częściowo pod cienistymi drzewami. Jedno z nich posadził, uwieczniony na pamiątkowej fotografii, Vo Nguyen Giap, mózg północnowietnamskiej ofensywy wojskowej, w wyniku której upadł Sajgon. 88-letni dziś Vo toczy teraz, jak mówi, inną wojnę - walkę z biedą i zacofaniem.
W ośrodku leczy się dzieci i dorosłych, ofiarny straszliwego herbicydu Agent Orange, który Amerykanie zrzucali hektolitrami na dżunglę, by w ciągu kilkunastu minut pozbawić drzewa liści, a komunistycznych partyzantów naturalnej osłony. Według nieoficjalnych danych, 44 milionami litrów obrzucono z samolotów ponad trzy miliony hektarów lasów. Hanoi twierdzi, że przyniosło to śmierć bądź uszczerbek na zdrowiu co najmniej milionowi osób. Jeszcze dziś rodzą się wskutek tego dziesiątki tysięcy kalekich niemowląt, ofiar w trzecim już pokoleniu, a setkom kobiet nie udaje się donosić ciąży.
We Wsi Przyjaźni, otwartej przed dwoma laty, przebywa naraz, na półrocznych turnusach, stu pacjentów - siedemdziesięcioro dzieci i trzydzieścioro dorosłych. Mieszkają w eleganckich domkach, w czystych, ale skromnie, żeby nie powiedzieć biednie wyposażonych pokoikach. Malutkie dzieci z kończynami wykrzywionymi niczym po chorobach wenerycznych, z wodogłowiem, wytrzeszczem... Nastolatki - niektóre skarłowaciałe, chore psychicznie, albo ze stawami kręcącymi się na wszystkie strony tak, że dziecko nie jest w stanie samo się poruszać i trzeba nosić je na rękach. Patrzą na mnie, mimo choroby, z uśmiechem i pokazują sobie palcem. To dlatego, że wydaję im się ogromny - większość Wietnamczyków jest niewysoka, a tu nagle taki duży człowiek, od dyrektora wyższy o dwie głowy.
Dyrektor Nguyen Khai Hung, weteran Wietkongu, w mundurze bez dystynkcji, zapewnia, że wszyscy pacjenci to ofiary defolianta Agent Orange. Dyrektor oprowadza po ośrodku każdego chętnego dziennikarza w nadziei, jak mówi, że słowo pisane wywrze jakiś wpływ na możnych tego świata, by pomogli ofiarom tej wojny. Na rząd USA nie ma co liczyć, bo Waszyngton odmawia wzięcia na siebie jakiejkolwiek odpowiedzialności w obawie przed procesami o odszkodowania - uważa wielu Wietnamczyków. A tymczasem zadośćuczynienie, pomoc w leczeniu ofiar, nierzadko przecież już wnuków ludzi, którzy wówczas ucierpieli, nie jest nawet kwestią obowiązku wynikającego z prawa, ale zwykłego humanitaryzmu - argumentują.
Nguyen nie wspomina, może zresztą nie zdaje sobie do końca sprawy z tego, że i Hanoi - głównie w obawie o zyski z eksportu płodów rolnych - nie zawsze skłonne jest do ujawniania całej prawdy o skażeniu. Choć ślady defolianta odkryto dotąd tylko w tłuszczu niektórych gatunków ryb, kaczek i krów, istnieje obawa, że ktoś mógłby "rzucić oskarżenie" na ryż. A zmiana koniunktury na ryż, którego Wietnam jest drugim eksporterem na świecie, miałaby dla budżetu państwa skutki bardziej niż poważne.
Ziemia nieobiecana
Najbardziej skażony jest teren dawnego lotniska amerykańskiego w Bien Hoa nieopodal Hosziminu. W 1970 roku przedostało się tu do ziemi i wód gruntowych około 30 tysięcy litrów Agent Orange. Poziom obecności pochodnych defolianta w organizmie jest u okolicznych mieszkańców dwieście razy wyższy od dopuszczalnych norm. Żeby oczyścić skażoną ziemię pod Bien Hoa, trzeba by ją wysterylizować w temperaturze tysiąca stopni Celsjusza. Kosztowałoby to miliard dolarów, kwotę, której wyasygnowanie przez kogokolwiek byłoby cudem. O kosztach leczenia chorych nikt nawet nie wspomina; zwyczajnie - strach liczyć.
Co Agent Orange może uczynić z człowiekiem, jak może zdeformować płód, widać też w hoszimińskim Muzeum Pozostałości Wojny, gdzie w jednej z sal stoi kilka słojów z formaliną i ze zwłokami noworodków i nienarodzonych dzieci, które nie przyszły na świat w szpitalu Tu Du. Brzuchy mają wzdęte jak potężne bębny, nogi i rączki mikre za to jak paluszki, ciałka całe w skrzepach. Obok zdjęcia innych ofiar - na przykład mężczyzny, który urodził się i przeżył, ale co to za życie - jego ręce pokrywa niedźwiedzia skóra... Takich eksponatów jeszcze więcej jest w samym szpitalu Tu Du, skąd przyniesiono słoje, i - choć dzisiaj rzadziej - wciąż ich przybywa.
Świat zaginiony
Przybywa też ofiar niewypałów. Ćwierć wieku po wojnie dwa tysiące ludzi rocznie ginie, bądź zostaje ciężko rannych od min. To najczęściej Bogu ducha winne nierozsądne dzieci, pechowi rolnicy, głupi do bólu zbieracze złomu. W sumie śmierć od niewypałów poniosło już 40 tysięcy osób. Na następne ofiary czeka jeszcze w ziemi trzysta tysięcy ton min i bomb - dwa procent z piętnastu milionów ton zrzuconych, wystrzelonych i podłożonych w czasie wojny.
W wyniku konfliktu wietnamskiego zginęło od półtora do trzech milionów Wietnamczyków z obu stron i 58 tysięcy Amerykanów. Sześć i pół miliona Wietnamczyków musiało opuścić swoje domy. Trzysta tysięcy Wietnamczyków zaginęło bez wieści; o losie większości z nich ich rodziny nigdy się już nie dowiedzą - czas i dżungla dobrze strzegą swych tajemnic. Amerykanie szukają z kolei w Wietnamie, z różnym szczęściem, jeszcze tysiąca pięciuset żołnierzy, którzy nie powrócili do domów; od 1988 roku, kiedy rozpoczęli poszukiwania, udało im się odnaleźć szczątki 283 osób. Większości zaginionych nie odnajdą nigdy, choć wydają na ich poszukiwania 75 milionów dolarów rocznie. I Hanoi, i Waszyngton wiedzą - ocenia miesięcznik "Vietnam Economic Times" - iż czas już powiedzieć na głos, że więcej nie da się już praktycznie nic zrobić. Nikt jednak nie chce być tym, który powie to pierwszy.
Płyniemy motorową łódką przez zaułki delty Mekongu. Z kominów wiosek skrytych za ścianą dżungli sunie ku niebu dym, gdzieś za drzewami pieją koguty. Jest środek dnia, słońce pali jak diabeł, ale dżungla zasłania wszystko i między drzewami panuje ciemność taka, że nie dojrzysz nic choć oko wykol. W gęstym, wilgotnym powietrzu słychać buńczuczne, malaryczne moskity, "kochane zwierzaki, które nucą ci, drogi panie, pieśni prosto do ucha" - opowiada sternik. Robert, pięćdziesięciolatek z Nowego Jorku, ociera z twarzy pot. Robert podróżuje z żoną, która "była Wtedy aktywistką antywojenną i demonstrowała na uniwersytecie". On sam "był zbyt zajęty grą w tenisa na Florydzie, by się Tym zajmować". Teraz patrzy nabożnie na dżunglę i - wyraźnie pod wrażeniem tego co widzi - pyta na głos sam siebie: "Jak my mogliśmy w ogóle myśleć, że możemy wygrać tę wojnę?". "Jacy my? Tenisiści? - ironizuje czujny sternik i odpalając papierosa od papierosa, pokazuje, niby od niechcenia, oparty na zgrzebnej metalowej protezie kikut uciętej na wysokości kolana prawej nogi...-
|
11 kilometrów pod Hanoi mieści się Wieś Przyjaźni, ośrodek zdrowia postawiony za pieniądze organizacji kombatanckich z Wielkiej Brytanii, USA, Niemiec, Japonii i Francji. W ośrodku leczy się dzieci i dorosłych, ofiarny straszliwego herbicydu Agent Orange. We Wsi Przyjaźni, otwartej przed dwoma laty, przebywa naraz, na półrocznych turnusach, stu pacjentów - siedemdziesięcioro dzieci i trzydzieścioro dorosłych. W wyniku konfliktu wietnamskiego zginęło od półtora do trzech milionów Wietnamczyków z obu stron i 58 tysięcy Amerykanów.
|
NAUKA
Terapia genetyczna może doprowadzić do zmodyfikowania ludzkiego gatunku
Homo sapiens geneticus
ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI
Po wyhodowaniu małpy z fragmentem DNA meduzy, jedynie kwestią czasu są manipulacje genetyczne w zarodku człowieka, a nawet w ludzkich komórkach rozrodczych. Taka perspektywa jest znacznie większym wyzwaniem dla ludzkości niż możliwość sklonowania człowieka. Może doprowadzić do zmodyfikowania homo sapiens i wytworzenia nowego gatunku.
"Science" poinformował wczoraj, że specjaliści Centrum Badania Naczelnych w Oregonie doprowadzili do narodzin rezusa o imieniu ANDi poczętego z jajeczka, do którego przemycili gen powodujący, że jego komórki świecą na zielono pod wpływem światła fluorescencyjnego ("Rz" 12.01.). Nie ma już wątpliwości, że podobnie do genomu naczelnych można wprowadzać także inne geny. A jeśli jest to możliwe u małp, już wkrótce podobne próby będzie można przeprowadzić także u ludzi.
Manipulacje w łonie matki
Prof. French Anderson z Uniwersytetu Południowej Kalifornii, nazywany ojcem terapii genowej, uważa, że będzie gotowy do przeprowadzanie pierwszych takich doświadczeń u ludzi w ciągu trzech lat. Podobnie zaawansowane badania prowadzą także inni specjaliści. Charles Coutelle z Imperial College School w Londynie zamierza je rozpocząć za 4-5 lat. Obaj naukowcy czekają już tylko na uzyskanie zezwolenia na przeprowadzenie pierwszych prób klinicznych. Podanie w tej sprawie od prof. Andersona w 1998 r. wpłynęło do amerykańskiego Narodowego Instytutu Zdrowia (NIH).
W żadnym kraju nie ma przyzwolenia dla takich praktyk, ale nie wszędzie - tak jak w Polsce - wprowadzono przepisy prawne w pełni regulujące granice manipulacji genetycznych w ludzkich komórkach. Tak czy inaczej należy liczyć się z tym, że stopniowo będą one rozluźniane, bo coraz większe jest zainteresowanie terapią genową - jedyną metodą leczenia chorób dziedzicznych.
Najpierw będą wykonywane jedynie modyfikacje genetyczne w łonie matki - u rozwijającego się płodu. Uczeni chcą w ten sposób zapobiec rozwinięciu schorzeń, które zostaną wykryte podczas badań prenatalnych. Jest to najlepszy okres na przeprowadzenie takiego zabiegu, gdyż znacznie skuteczniej jest leczyć niektóre choroby przed narodzinami dziecka - zanim w pełni się rozwiną. Przykładem jest mukowiscydoza, wywołana mutacją tylko jednego genu, doprowadzającą do przedwczesnego zgonu na skutek powikłań płuc i trzustki (prawdopodobnie cierpiał na nią Chopin).
Metoda ta ma być bezpieczniejsza niż wykonywana od ponad 10 lat terapia genowa u dzieci i dorosłych. Do organizmu rozwijającego się płodu łatwiej jest przemycić brakujące geny za pośrednictwem niegroźnych wirusów. Nie ma bowiem tak dużego ryzyka, że wywołają one gwałtowną reakcję układu odpornościowego, co zdarzyło się w Pensylwanii u 18-letniego Jesse Gelsingera, który cierpiał na zaburzenie metaboliczne spowodowane brakiem enzymu rozkładającego w wątrobie szkodliwe produkty przemiany materii. Wprowadzone geny powinny być też aktywne przez całe życie, a nie tylko np. przez kilka miesięcy, tak jak przy obecnie stosowanej genoterapii. Powinny być też czynne w większej liczbie odpowiednich komórek, a to zwiększa skuteczność leczenia.
Naprawianie embrionów
Potwierdziły to badania na owcach, którym na etapie życia zarodkowego uczeni przemycili gen kodujący czynnik krzepnięcia krwi IX: wytwarzał on 80 proc. potrzebnego białka, co oznacza całkowite wyleczenie. Specjaliści Szpitala Dziecięcego w Columbus (Ohio) przeprowadzili też na makakach pierwszą udaną próbę transferu genu do znajdującego się w macicy zarodka. - Eksperyment ten przekonuje, że również u ludzi za kilka lat będzie można bezpiecznie wykonywać terapię genową płodu w łonie matki - twierdzi dr Bruce A. Bunnell.
Przy takiej argumentacji trudno będzie utrzymać bezwzględny zakaz manipulacji genetycznych w komórkach somatycznych płodu. Nawet jeśli grożą one tym, że przypadkowo może dojść do zmodyfikowania komórek rozrodczych, za pośrednictwem których geny są przekazywane z pokolenia na pokolenie. Trzeba jednak pamiętać. że takie zaburzenia mogą wywołać także stosowane obecnie metody leczenia, np. wykorzystywana u chorych na raka chemioterapia. Nikt jednak z tego powodu jej nie zabrania. Poza tym nie można wykluczyć, że do komórek rozrodczych przypadkowo przeniknęły już geny przemycane za pomocą stosowanej terapii genowej.
Przyznało to Amerykańskie Towarzystwo Postępu Nauk (AAAS) w raporcie opublikowanym jesienią 2000 r. Tak samo podejrzewa się, że przypadkowo mogło już dojść do sklonowania człowieka - podczas od ponad 20 lat wykonywanych zabiegów sztucznego zapłodnienia. Nikt jednak nie zwracał na to uwagi, bo do czasu wyhodowania przed prawie 5 laty owcy Dolly biolodzy byli przekonani, że klonowanie ssaków z komórek somatycznych nie jest możliwe.
Niektórzy specjaliści proponują, by jak najszybciej dokładnie określić granice, których terapia genowa nie będzie mogła przekroczyć: w jakich chorobach można ją stosować, by nie wkroczyć na drogę eugeniki - genoterapii kosmetycznej. Nie wiemy jeszcze na ile jest ona możliwe, ale już teraz przed tego rodzaju dążeniami ostrzega raport największego towarzystwa naukowego, jakim jest AAAS. - Na obecnym etapie badań dziedziczone modyfikacje genetyczne są zbyt niebezpieczne i jako takie nieodpowiedzialne, dlatego powinny być zabronione - przynajmniej na razie - twierdzą amerykańscy eksperci. Ich zdaniem, należałoby stworzyć publiczną komisję nadzorującą badania zmierzające, mniej lub bardziej jawnie, do doskonalenia człowieka.
Gerald Schatten z Centrum Badania Naczelnych w Oregonie zapewnia, że wyhodowanie ANDi nie jest pierwszym krokiem do genetycznego projektowania dzieci. Chcemy tylko - podkreśla - badać u małp choroby atakujące ludzi, by uzyskać bardziej skuteczne metody leczenia. Wątpliwe jednak, by nauka zatrzymała się na genoterapii ludzkiego płodu. Po opanowaniu tej metody, co wydaje się być jedynie kwestią czasu, podobnie będzie można modyfikować ludzkie zarodki (przed wszczepieniem do narządów rodnych). Tym bardziej, że już teraz nie ma przeszkód moralnych dla tego rodzaju praktyk - od kilku lat jest przecież wykonywana selekcja ludzkich zarodków. Kilkaset dzieci urodziło się już na świecie po przeprowadzeniu sztucznego zapłodnienia połączonego z selekcją uzyskanych w ten sposób embrionów. Mimo ogromnych kontrowersji takich zabiegów, coraz więcej małżeństw nie chce ryzykować i woli wybrać do prokreacji jedynie zarodki nie zawierające żadnych wad genetycznych - hemofilii, mukowiscydozy czy anemii sierpowatej.
Eugenika pozytywna
W przyszłości oprócz diagnostyki preimplantacyjnej będzie można przeprowadzić także embrionalną terapię genetyczną - usunąć wady płodu powstałe w DNA zarodka (przed wszczepieniem do narządów rodnych). Byłaby to rewolucja w medycynie prenatalnej, która przestałaby się kojarzyć wyłącznie ze sztuczną aborcją. Jest to dość odległa perspektywa, ale nie trudno przewidzieć, że próby takie zyskają społeczne poparcie. Mogą doprowadzić również do tego, że coraz więcej rodziców będzie zainteresowanych zapewnieniem swym dzieciom od urodzenia większej inteligencji, dłuższego życia i piękniejszej sylwetki, jeśli tylko będzie to możliwe.
Następnym etapem może być już tylko modyfikowanie komórek rozrodczych. Wprawdzie AAAS zastrzega się, że takim zabiegom w przyszłości będą poddawane jedynie niezdolne do zapłodnienia plemniki z wadami genetycznymi. Niedaleko jest jednak od naprawiania komórek rozrodczych do ich modyfikowania, szczególnie wtedy, gdy zostaną zaaprobowane manipulacje w ludzkim zarodku. A stąd jest już tylko jeden krok dzieli ludzkość od eugeniki - doskonalenia ludzkiego gatunku. Jeśli należy leczyć choroby genetyczne, to dlaczego nie warto sięgnąć po geny pozwalające znacznie zmniejszyć ryzyko zawału serca czy nowotworu?
Eugenika miała najwięcej zwolenników w okresie "naiwnego ewolucjonizmu". Nigdy jednak nie straciła poparcia, nawet po II wojnie światowej. W latach 60. brytyjski zoolog Julian Huxley, brat Aldousa, słynnego autora "Nowego wspaniałego świata", uważał, że choć ludzie nigdy nie będą tolerowali eugeniki przymusowej, to mogą dobrowolnie przystać na nową jej odmianę - eugenikę pozytywną. Sądził, że wystarczy zapoczątkować ją dobrymi przykładami na ochotnikach, by ich śladem podążyli inni. Z czasem "świadome" społeczeństwo przyłączyłoby się do tej inicjatywy samorzutnie. Ludzkość znalazła się właśnie na takim zakręcie rozwoju cywilizacyjnego. -
|
Po wyhodowaniu małpy z fragmentem DNA meduzy, jedynie kwestią czasu są manipulacje genetyczne w zarodku człowieka, a nawet w ludzkich komórkach rozrodczych. Taka perspektywa jest znacznie większym wyzwaniem dla ludzkości niż możliwość sklonowania człowieka. Może doprowadzić do zmodyfikowania homo sapiens i wytworzenia nowego gatunku.
Najpierw będą wykonywane jedynie modyfikacje genetyczne w łonie matki. Uczeni chcą w ten sposób zapobiec rozwinięciu schorzeń, które zostaną wykryte podczas badań prenatalnych. Metoda ta ma być bezpieczniejsza niż wykonywana od ponad 10 lat terapia genowa u dzieci i dorosłych. W przyszłości oprócz diagnostyki preimplantacyjnej będzie można przeprowadzić także embrionalną terapię genetyczną - usunąć wady płodu powstałe w DNA zarodka. Następnym etapem może być już tylko modyfikowanie komórek rozrodczych.
|
Polityk jest z inteligenckiego punktu widzenia kretynem,a przedsiębiorca cwaniakiem. Podobną opinię na ten temat ma przeciętny Polak
Zespoleni w klęsce
RYS. PIOTR SIMICZYJEW
JANUSZ A. MAJCHEREK
Większość Polaków, jak wykazują badania, pożegnała stary rok w przekonaniu, że nie był pomyślny i powitała nowy bez nadziei, iż będzie lepszy. Stan nastrojów społecznych w Polsce nie odzwierciedla jednak obiektywnej sytuacji kraju, więc nie można go fetyszyzować ani liczyć na jego poprawę w wyniku zmiany tej sytuacji.
"Polityczne i ekonomiczne zachowania ludzi zależą zarówno od obiektywnych warunków wyznaczających ich możliwości, jak i od subiektywnych ocen kształtujących indywidualne preferencje" - zauważył Arkadiusz Sęk z CBOS, omawiając wyniki sondaży rejestrujących społeczne oceny warunków życia i sytuacji kraju ("Ocena losu", "Rz" z 21 grudnia 1999 r.).
Typowo polskie malkontenctwo, wyrażające się w postrzeganiu rzeczywistości jako gorszej niż jest faktycznie oraz dobieraniu z niej takich elementów, które pozwalają na okazywanie jej dezaprobaty i dystansu, wynikają z podmiotowych skłonności, a te mają związek z poczuciem własnej tożsamości i autoidentyfikacji. Kluczowa dla nich jest z kolei heroiczno-martyrologiczna wizja historycznego dziedzictwa, która ukształtowała mentalność współczesnych Polaków i ich stosunek do spraw publicznych. Konstytutywny dla niej jest natomiast etos klęski i ofiary w słusznej, a najlepiej świętej sprawie.
Cnotliwość cierpiętnicza
Heroizm i martyrologia splatają się w łańcuch fundamentalnych dla poczucia tożsamości Polaków reminiscencji, począwszy co najmniej od konfederacji barskiej, przez rozbiory, dwa nieudane powstania dziewiętnastowieczne, klęskę wrześniową, powstanie warszawskie, aż do podporządkowania sowieckiemu imperium, a nawet stanu wojennego (choć ten stosunkowo najświeższy okres jest jeszcze wciąż przedmiotem sporu i w społecznej pamięci nie nastąpiło rozstrzygnięcie czy włączyć go do zestawu narodowych nieszczęść).
Polacy są najbardziej dumni z klęsk i ofiar w ich wyniku poniesionych, stanowią bowiem one potwierdzenie ich cnót publicznych. Jak zauważył ks. prof. Józef Tischner, cnota słabo uciskana nie jest dość poważana; nic tak nie potwierdza wartości i wielkości, jak rozmiary opresji i skala represji. Im więcej klęsk i ofiar, tym wyższe zatem poczucie własnej wartości. Niedole i cierpienia najsilniej integrują i umacniają Polaków, którzy nie przyjmują do wiadomości, że mogą one być wynikiem własnej głupoty czy nieudolności.
Klęska jest więc dla Polaków chwalebna, sukces zaś podejrzany, tej pierwszej zaznaje się bowiem samemu w obronie wartości, ten drugi przypada innym i obcym z powodów niejasnych. Jeśli ona dowodzi cnót i wartości, to on sugeruje niecnotę i występek.
Obce konteksty sukcesu
Sukces jednak rzeczywiście dywersyfikuje i dezintegruje, gdyż nie mogą go doświadczyć wszyscy w równym stopniu. Dziejowa klęska może zintegrować, scalić i zespolić, społeczeństwo sukcesu jest rozwarstwione i podzielone według stopnia partycypacji w jego przysparzaniu i korzystaniu zeń, a każdy dostrzega tych, którzy mają się lepiej od niego, co pozwala mu czuć się pokrzywdzonym.
W mijającej dekadzie Polacy osiągnęli i zaznali sporo sukcesów. Niepodległość, zewnętrzne bezpieczeństwo, demokratyczne państwo, samorządność, wolności polityczne i swobody obywatelskie, wolnorynkowa i rozwijająca się gospodarka, ideowy pluralizm i otwarcie na przyjazny świat, to tylko hasłowo ujęte obszary obiektywnych dobrodziejstw, jakich nie doświadczali od dziesięcioleci, a łącznie to może i od stuleci. Ale im częściej się o nich mówi, tym silniejsze to budzi protesty, im więcej przytaczanych przykładów i dowodów pomyślności, tym agresywniejsze ich kwestionowanie. Cytowanie pozytywnych opinii, formułowanych o sytuacji w Polsce przez instytucje i ośrodki zagraniczne, wywołuje wręcz przeciwne efekty, bo utwierdza malkontentów w przekonaniu, że sukces ma obce konteksty i niekoniecznie jest zgodny z naszym interesem.
Rzeczywistość i utopia
Skoro sukces może różnicować i dezintegrować zbiorowość społeczną, więc przez zwolenników kolektywizmu jest postrzegany jako niebezpieczny i deprecjonowany, a w ostateczności nie przyjmowany do wiadomości.
Dotyczy to zwłaszcza niektórych kolektywistów o orientacji "narodowo-katolickiej" i "patriotyczno-niepodległościowej", zaprzeczających występowaniu w Polsce ostatniego dziesięciolecia jakichkolwiek sukcesów. Dla nich klęską było wszystko, począwszy od Okrągłego Stołu, przez program Leszka Balcerowicza, aż do reform wprowadzanych przez obecny rząd. W wyniku otrzymujemy paradoksalne sugestie, zgodnie z którymi gorliwość w wierze opartej na Dobrej Nowinie oraz żarliwość patriotyzmu i miłości ojczyzny mają się wyrażać poprzez kultywowanie poczucia klęski.
Sukces staje się niebezpieczny dla religijnej i narodowej więzi, więc należy się przed nim bronić i wszystko obracać w chwalebne nieszczęście, przynajmniej propagandowo. Jeśli fakty przeczą tej wizji i propagandzie, tym gorzej dla faktów. Wieloletni i nieprzerwany wzrost produktu krajowego brutto oraz dochodów realnych ludności nie przeszkadza więc głosić tezy o postępującym ubożeniu kraju i społeczeństwa, a poszerzania obszarów wolności i swobód obywatelskich przedstawiać jako prowadzących do zniewolenia.
Podobny rodzaj rozumowania prezentują rzecznicy kolektywizmu klasowego i zorientowanego socjalnie. Nie chodzi tu o lewicową opozycję polityczną, ochoczo ujmującą się za tymi, którym się nie powiodło i szermującą hasłami sprawiedliwości społecznej w koniunkturalnych celach propagandowych. W nurcie tym mieszczą się także niezależni komentatorzy, jak Karol Modzelewski czy Ryszard Bugaj. Z ich punktu widzenia sukcesu nie może być tam, gdzie nie wszyscy mogą z niego korzystać, więc jest on niemożliwy dopóty, dopóki nie nastanie utopia pomyślności "każdemu według potrzeb". Ta jednak, jak wiadomo, nie nastanie nigdy, co gwarantuje jej miłośnikom wieczyste prawo obrażania się na rzeczywistość.
Zgodnie z supozycją, że sukces jest podejrzany, a odnoszący go ludzie są występni i obcy, wszyscy prawdziwi i uczciwi Polacy muszą żyć w poczuciu klęski. To oczywiste dla zwolenników opcji ultrakatolickiej i ultranarodowej, rozpaczających nad katastrofą, jaką jest wyprzedaż najcenniejszych polskich zasobów zachłannym zagranicznym hochsztaplerom i wciąganie najświętszej ojczyzny do europejskiego bagna. O tym, że prawdziwe sukcesy i pomyślność mogą zintegrować i umocnić katolickie, bogobojne i gorliwe patriotycznie społeczeństwo w europejskiej wspólnocie, jak udowodnili Irlandczycy, wielu Polaków nie słyszało.
Inteligenckie resentymenty
Na ukształtowanie poczucia sukcesu nie pozwalają też Polakom ich niektórzy inteligenccy mentorzy, interpretatujący ich losy. Sądzą bowiem, że jeśli oni sami, elity tego społeczeństwa, nie czują się zbyt dobrze, to i ono nie może rozwijać się pomyślnie.
Punkt widzenia większości polskich inteligentów nie uwzględnia faktu, że ich na wpół samozwańcze role elity społecznej, politycznej i ekonomicznej, a nawet duchowej i intelektualnej, dobiegły historycznego finału wraz z pewną epoką. Dziś są przejmowane przez profesjonalnych polityków, przedsiębiorców, menedżerów, ekspertów i kreatorów. Nie chcą się z tym pogodzić, więc swoich zmienników uważają za oszustów, cwaniaków i uzurpatorów. A skoro to są właśnie ludzie sukcesu w III Rzeczypospolitej, to te sukcesy stają się w inteligenckich oczach podejrzane i wątpliwe.
Ponieważ to takie osoby i środowiska tworzą klasę średnią, to jej istnienie jest kwestionowane, a oni karykaturyzowani. Polityk jest z inteligenckiego punktu widzenia kretynem, a przedsiębiorca cwaniakiem, co zgadza się z opinią, jaką ma na ich temat przeciętny Polak, tym łatwiej i chętniej przyjmujący taką diagnozę, że nie rozumie politycznych mechanizmów demokracji czy ekonomicznych reguł wolnego rynku. Na wszelki wypadek zatem uważa za podejrzanych wszystkich, którzy się w nich rozeznają i sprawnie poruszają. Liczne inteligenckie opinie utwierdzają więc Polaków w przekonaniu, że ich kraj znajduje się w rękach nieuków i cwaniaków, a sukces jest oszustwem, złudzeniem lub zagrożeniem.
Sukces a propaganda sukcesu
O tym, że ocena sytuacji w kraju zależy nie tyle od obiektywnych okoliczności, ile subiektywnych skłonności, świadczy wskazanie przez dwie trzecie Polaków na epokę gierkowską jako najbardziej pomyślny okres w powojennych dziejach kraju. W ten sposób ówczesna propaganda sukcesu święci pośmiertny triumf nad dzisiejszą propagandą klęski.
Środowiska kwestionujące obraz obecnej Polski jako kraju sukcesu, a nawet samą możliwość jego odniesienia w tutejszych warunkach, są liczne, głośne i wpływowe. Sami ludzie sukcesu nie są zaś ani tak liczni, by tamtych zagłuszyć, ani tak zintegrowani, by się im przeciwstawić. Są podzieleni i odtrąceni. Patronujący im i reprezentujący ich Leszek Balcerowicz jest wręcz znienawidzony. Odmawia się im miana prawdziwych Polaków, patriotów, uczciwych ludzi, a nawet pełnoprawnych członków społeczeństwa. Prawdziwy sukces w społeczeństwie malkontentów jest jeszcze trudniejszy do przyjęcia niż do osiągnięcia. Na szczęście jest znacznie częściej osiągany niż przyjmowany.
Zasoby decydujące o rzetelnym i rzeczywistym sukcesie to - zwłaszcza w społeczeństwie na dorobku, nie dysponującym zgromadzonymi kapitałami materialnymi - kapitał intelektualny, talenty operacyjne i zdolności organizacyjne. Mają one charakter indywidualny i zróżnicowany, nie można się nimi podzielić, a na pewno nie równo, jak biedą i utrapieniem. Niełatwo zaś pogodzić się z tym, że niektórzy mają ich więcej, a zatem ich powodzenie jest uzasadnione.
|
Polacy są najbardziej dumni z klęsk i ofiar w ich wyniku poniesionych, stanowią bowiem one potwierdzenie ich cnót publicznych. Niedole i cierpienia najsilniej integrują i umacniają Polaków, którzy nie przyjmują do wiadomości, że mogą one być wynikiem własnej głupoty czy nieudolności.Klęska jest więc dla Polaków chwalebna, sukces zaś podejrzany, tej pierwszej zaznaje się bowiem samemu w obronie wartości, ten drugi przypada innym i obcym z powodów niejasnych.
|
Polemiki Artystyczny eksperyment stał się dla wielu kozłem ofiarnym, tematem zastępczym, pozwalającym wyładować napięcia i frustracje
W obronie wartości czy interesów
RYS. MICHAŁ KORSUN
MONIKA MAŁKOWSKA
Pewnie jestem w mniejszości, ale cieszę się ze "skandali" w Zachęcie. Społeczeństwo wreszcie zajęło stanowisko wobec sztuki współczesnej. Przedtem też było wiadomo, że to, co w plastyce zdarzyło się po impresjonizmie, dla większości jest niezrozumiałe, czyli obojętne. Jednak niedawne zajścia wyzwoliły u wielu niegdyś obojętnych agresję.
Dla wielu artystyczny eksperyment stał się kozłem ofiarnym, tematem zastępczym, pozwalającym wyładować napięcia i frustracje spowodowane zupełnie innymi czynnikami, najogólniej zwanymi trudem życia. Ale od ludzi świadomych, kontrolujących własne emocje można się było spodziewać reakcji bardziej wyważonych, większego otwarcia na dyskusję. Co najdziwniejsze, do napastników dołączyli ludzie z pozoru światli, w dodatku niekiedy profesjonalnie związani ze sztuką.
Wywołane przez wydarzenia w Zachęcie, pojawiły się też tematy oboczne. Na przykład, czy państwo powinno dotować twórczość, której nie aprobuje społeczeństwo. Do tego problemu, zasygnalizowanego tekstem Macieja Rybińskiego "Sztuka nie za własne pieniądze" ("Rz" z 23 lutego 2001), ostatnioodniósł się Jan Michalski ("Rz" z 4 kwietnia 2001), krytyk sztuki związany z krakowską Galerią Zderzak. Niestety, autor nie jest obiektywny.
Duch Żdanowa
Tam, gdzie czytelnik oczekiwałby precyzyjnego wyłożenia racji, Michalski wykpiwa się ogólnikami, brzmiącymi wielce niepokojąco. "Państwo nie powinno produkować dzieł sztuki oprócz tych, które dobrze służą jego propagandzie"; "Jednostki państwowe: galerie, muzea, instytuty, uczelnie, muszą być wzorem komunikatywności i lojalności w stosunku do obywateli, powinny budować więź społeczną wbrew woli wyalienowanych jednostek" - to nie cytaty z przemówienia Żdanowa czy wystąpień ideologów nazistowskiego "Kampfbundu", to słowa Jana Michalskiego.
Krytyk nie życzy sobie w państwowych galeriach żadnych kontrowersji, a szefom narodowych placówek zaleca, aby "troszczyli się o ład społeczny i w żadnym razie nie wywoływali zgorszenia wspólnot religijnych, mniejszości i większości". A wydawało się, że jedynie słuszna doktryna artystyczna, służąca totalitarnym systemom, należy do strachów przeszłości.
Mówiąc serio - Michalski chyba zapomniał, że gdy jakaś władza usiłuje odgórnie sterować sztuką - ta wówczas trupieszeje. W tym samym czasie twórczość żywa, nie poddająca się nakazom i zakazom, chroni się w podziemiach lub szufladach. "Kiedy sztuka podporządkowana jest państwu, wtedy także życie jest przytłumione. Bardziej niż w jakiejkolwiek innej epoce żywa sztuka stanowi dziś wyraz wolności, a wolność przejaw życia" - zauważył pół wieku temu Michel Seuphor, belgijski malarz i teoretyk. Kontrowersji wokół sztuki nie da się uniknąć, jeśli artyści chcą powiedzieć (czyli pokazać) coś o otaczającym ich świecie, używając nowego języka; kiedy chcą zwrócić uwagę na sprawy eliminowane z nurtu oficjalnego, popieranego przez państwo. Często łączy się to z przełamywaniem stereotypów estetycznych, odejściem od popularnego "dobrego smaku". Tak było zawsze, nie tylko dziś.
Inna sprawa, czy w ogóle może istnieć na świecie muzeum bądź galeria sztuki współczesnej, gdzie każda wystawa satysfakcjonowałaby wszystkich obywateli? Michalski ma wizję wzorcowej państwowej instytucji sztuki. Jego zdaniem "w państwowych jednostkach kultury i pod opieką wykwalifikowanych urzędników obywatel ma prawo czuć się jak nigdzie indziej - jak w raju przed upadkiem pierwszych rodziców". Michalski podaje dwa nazwiska, które ten luksus mogłyby widzom zapewnić i które uważa za godne narodowej galerii: Cybisa i Gierowskiego.
Przypomnę, że przeglądy dorobku tych malarzy miały miejsce w ostatnich latach w Zachęcie - czyżby więc ta galeria choćby w niewielkiej części programu zbliżała się do ideału? Warto też dodać, że gdy Zachętą kierowała "kontrowersyjna" Anda Rottenberg, odbyły się tam jeszcze retrospektywy Nowosielskiego, Cieślewicza, Tarasina, Wróblewskiego, Szapocznikow, Nachta-Samborskiego i innych mistrzów. Ale monografie, nawet najciekawiej zrobione, wcale nie cieszą się powodzeniem! Jeśli za podstawę przy wartościowaniu wystaw uznać frekwencję, to najlepsze są pokazy fotografii prasowej (World Press Photo, zdjęcia zdjęte przez peerelowską cenzurę) lub ekspozycje ciekawostkowe, jak "Szare w kolorze".
Chyba nie są to zalecane przez Michalskiego "wartości, co do których wśród wszystkich obywateli panuje zgoda, niezależnie od poglądów politycznych"? Według niego takie wartości to niepodległość, wolność, prawo własności. O te właśnie zabiegali swoimi pracami niektórzy artyści, najczęściej ci, którym zarzuca się "kontrowersyjność". Natomiast obecnie, w dobie demokracji i urynkowienia, twórcy zwracają uwagę na różnego typu zło tym wartościom zagrażające. Ale że swoim poglądom dają wyraz językiem metaforycznym, większość (w tym Michalski) ocenia ich jako "bluźnierców, obrazoburców, świętokradców, szyderców i »jajarzy«".
Bez kontrowersji
Może warto zastanowić się, dlaczego słusznie wyróżniona przez Michalskiego, wyjątkowej urody retrospektywa Stefana Gierowskiego straszyła pustymi salami? Bo choć należy do klasyki, to malarstwo jest elitarne - wymaga nie tylko wyrobionego smaku, również innych zalet umysłu i charakteru, o których trudno mówić z kimś, kto jest ich pozbawiony. "Trzeba być zżytym z językiem współczesnego malarstwa, by móc dostrzec jego prawdziwe piękno", pisał pół wieku temu Robert Motherwell, jeden z najwybitniejszych amerykańskich abstrakcjonistów. "Jeszcze trudniejszą rzeczą jest dotarcie do jego postaw etycznych. To sprawa sumienia. Bez świadomości moralnej malarz jest tylko dekoratorem".
Ta prawda dotyczy całej sztuki - ale nie sposób jej udowodnić. To trzeba odczuwać. Publiczność ma prawo nie umieć odróżniać prac dekoracyjnych, efektownych, acz pustych, od wartościowych - lecz powinna wiedzieć, że w prestiżowych galeriach spotka się z tym drugim gatunkiem. Czy tak się stanie, także zależy od postawy etycznej - w tym przypadku osób kształtujących program. Może się zdarzyć, że szeroka widownia odbierze niektóre pokazy jako kontrowersyjne czy niezrozumiałe.
Jednak zanim posądzi autorów o szyderstwo czy "jajcarstwo", powinna dowiedzieć się, czym motywowali się w pracy. I tu jest jedyny punkt, w którym mogę się z Michalskim zgodzić: "Opinia publiczna powinna być wcześniej uprzedzona i dokładnie poinformowana o rodzaju kontrowersji, która mogłaby wystąpić, oraz o tym, w jakim celu wystawa lub dzieło są prezentowane, aby obywatel nie stracił zaufania do instytucji wyższej użyteczności publicznej, która decyduje się na tak ryzykowny krok, a ponadto był pewny, iż podejmuje się go dla jego dobra".
Mówiąc mniej urzędowym językiem, krakowski krytyk zaleca edukowanie społeczeństwa w zakresie nowoczesnej sztuki. Pytanie tylko, jak to zrobić? Przy CSW działają różne pracownie rozwijające wrażliwość i wyobraźnię, przy Zachęcie i Zamku Ujazdowskim prowadzone są kursy i wykłady, udostępniane są biblioteki, wideoteki, filmoteki. Jeśli ktoś ma ochotę, może z nich korzystać, na ogół są gratisowe lub za niewielką opłatą. Tymczasem większość sądzi, iż dobra sztuka to ta, której odbiór nie wymaga żadnego wysiłku, i nawet nie dopuszcza myśli, że sztuki trzeba się uczyć. Przeciwnie - ludzie przyznają się do ignoracji w dziedzinie plastyki z dumą. Jakby to była zaleta.
Krakowski Kali
Poglądy krakowskiego autora na temat sztuki współczesnej, jego własne wybory są wyrażone dziwnie nieostro. W kilku miejscach Michalski wysuwa sprzeczne argumenty, jakby polemizował sam ze sobą. Najpierw prezentuje się jako pracownik galerii, "która w latach 90. była największym prywatnym producentem ambitnej młodej sztuki". Zaraz obok pisze, że w tym samym czasie w państwowych muzeach "popierano nonkonformizm i tworzono specyficzną cieplarnię dla młodych artystów". Oto przykład dialektyki Kalego: jeśli coś prezentowane było w Zderzaku, to dobrze, jeśli to samo wystawiano w CSW czy Zachęcie - to źle.
Michalski wskazuje na monopolistów na polskim plastycznym rynku, Zachętę i Centrum Sztuki Współczesnej-Zamek Ujazdowski, jako na źródło degrengolady współczesnej sztuki. Wokół tych instytucji "tworzą się żerowiska miernot, które łączą się w grupy nacisku i ustanawiają własne, zaniżone kryteria ( ) Młodzi artyści produkują pod CSW - zalew gadżeciarstwa to obfity plon działalności kuratorów CSW". Z gustami się nie dyskutuje, ale ta wypowiedź dowodzi, że autor ma poważne problemy z tożsamością lub początki schizofrenii: w wielu przypadkach twórcy, którzy "zalewają gadżetami" CSW, należą też do "stajni" Zderzaka. Wymienię kilku młodych, a już znanych i wywołujących kontrowersje: Piotr Jaros, Marta Deskur, Robert Rumas, Grzegorz Sztwiertnia, Wilhelm Sasnal. Ze starszych można wspomnieć Edwarda Dwurnika, Jarosława Modelewskiego, Marka Sobczyka - to wszystko artyści obecni wystawami w Zderzaku.
Kolejny zarzut stawiany stołecznym placówkom jest jeszcze bardziej kuriozalny. "Warszawskie instytucje centralne wysysają rynek. Czy ktoś słyszał o środowisku poznańskim albo wrocławskim? Od dawna nikt o nim nie słyszał - artyści z tych środowisk nie mają szans na zdobycie środków produkcji" - peroruje krakowski autor. W Zachęcie i CSW wystawiają twórcy z całej Polski, kuratorzy tych galerii zadają sobie trud penetrowania wszystkich środowisk pozawarszawskich, wyławiają młode talenty, dają szanse zarówno mistrzom z prowincji, jak debiutantom. Nie miejsce tu na wyliczankę, ale zainteresowanym służę dokładnymi danymi.
Na koniec Jan Michalski zarzuca jednemu z polskich muzeów narodowych manipulacje przy zakupach dzieł do zbiorów. Przemilcza, o jaką instytucję chodzi - rodzaj dyskrecji, która podstępnie psuje powietrze. Wyjaśniam więc: chodzi o stołeczne Muzeum Narodowe. Krakowskiego krytyka oburza, że kurator placówki nie chciał kupić od Zderzaka dzieła za proponowaną przez galerię cenę. Znów uściślam: Dorota Monkiewicz, kuratorka wystawy "Na wolności/w końcu. Sztuka polska po 1989 roku", prezentowanej obecnie w Muzeum im. Dunikowskiego, a mająca premierę w grudniu ubiegłego roku w Baden-Baden, odmówiła zakupu instalacji Piotra Jarosa za sto tysięcy złotych. Była to kwota nierealna - budżet muzealny na zakupy nie istnieje, za każdym razem trzeba zdobywać pieniądze od sponsorów, co nie jest chyba dla Michalskiego, człowieka z branży, żadnym sekretem. Chyba oczywiste, że kuratorzy poszukują jak najkorzystniejszych transakcji. W dodatku inni znani autorzy (m.in. Kozyra i Althamer), nie związani ze Zderzakiem, oferowali muzeum prace za kwoty dziesięciokrotnie niższe.
Jak zawsze, gdy nie wiadomo, o co chodzi - chodzi o pieniądze.
|
Pewnie jestem w mniejszości, ale cieszę się ze "skandali" w Zachęcie. Społeczeństwo wreszcie zajęło stanowisko wobec sztuki współczesnej. Jeśli za podstawę przy wartościowaniu wystaw uznać frekwencję, to najlepsze są pokazy fotografii prasowej lub ekspozycje ciekawostkowe. malarstwo jest elitarne - wymaga wyrobionego smaku, również innych zalet umysłu i charakteru. Publiczność ma prawo nie umieć odróżniać prac pustych od wartościowych - lecz powinna wiedzieć, że w prestiżowych galeriach spotka się z tym drugim gatunkiem.
|
Wyspecjalizowane instytucje nie zwalniają nas z moralnego obowiązku pomocy potrzebującym
Obrona jałmużny
DARIUSZ KARŁOWICZ
W tradycji judeochrześcijańskiej jałmużna ma najwyższą sankcję - jest jednym ze sposobów, w jaki człowiek naśladuje dobroć, miłosierdzie i sprawiedliwość Boga. Obowiązki wobec ubogich mają charakter religijny. W chrześcijaństwie wymóg dzielenia się z potrzebującym stanowi probierz trwania w miłości Bożej (1J 3,17; Jk 2,15), a nawet warunek uczestniczenia we wspólnocie eucharystycznej (1Kor 11,20). Pomoc materialna to przejaw chrześcijańskiej miłości. Odmowa pomocy bliźniemu, który cierpi niedostatek, wyklucza komunię z Chrystusem i Kościołem. Jałmużna to sprawa o zasadniczym znaczeniu dla każdego, kto zrozumiał sens zdania "byłem głodny, a daliście mi jeść...".
Dawać czy rozeznawać?
Pytania o szczegółowe zastosowania tego oczywistego dla chrześcijan imperatywu rodzą komplikacje. Czy dawać każdemu, kto prosi, również oszustom? Czy danie jałmużny zwalnia z odpowiedzialności za skutki filantropii? Jeśli dać tylko niektórym, to komu i ile? Jaka jest granica naszej pomocy? Są to pytania, które stawia rosnąca z każdym dniem armia żebraków, bezdomnych, bezrobotnych, nędzarzy, alkoholików, narkomanów, chorych, ludzi w rozpaczy i członków żebraczych mafii, a wreszcie działaczy organizacji charytatywnych, słowem - tych wszystkich, którzy z puszką w garści pukają do naszych domów. Nie jest ich mało. Według Polskiego Radia żebrze już u nas około trzystu tysięcy ludzi, z czego sto tysięcy zawodowo. Czy chrześcijanom wolno sądzić potrzebujących, pytać: dlaczego prosisz? Czy chrześcijanin może uznać, że ktoś jest sam sobie winien? Oceniać zasadność prośby? A czy wolno nie oceniać? Te problemy nie rodzą się w głowach bezkrwistych teoretyków. Dla chrześcijanina każdy człowiek w potrzebie to Chrystus. Tak wyglądają ćwiczenia z teologii moralnej w czasach transformacji - w kraju, w którym teologowie nabrali wody w usta.
Czy pytanie, jak i komu dawać, może doczekać się jednoznacznego rozstrzygnięcia? Dylemat pojawił się już w starożytnym Kościele i otrzymał dwie wykluczające się odpowiedzi. W cieszącym się w oczach wielu pisarzy chrześcijańskich powagą dzieła kanonicznego (por. Ireneusz, Haer. 4,20,2; Tert., Or. 16) apokaliptycznym Pasterzu Hermasa (V, II, 1,4-7) moralne ryzyko jałmużny ponosi wyłącznie biorący: "Dawaj - objawia autorowi dzieła Anioł Pokuty - wszystkim biednym z prostotą, nie pytając, komu dać, a komu nie dać. Wszystkim dawaj. Chce bowiem Ojciec, by każdy otrzymał jego część darów. Ci, którzy biorą, zdadzą Bogu rachunek, dlaczego brali i na co. Albowiem ci, którzy biorą z niedostatku, nie będą sądzeni, którzy zaś biorą obłudnie, poniosą karę. A zatem kto daje, jest bez winy". Obdarzona nie mniejszą powagą Didache albo Nauka dwunastu apostołów wprawdzie powtarza nakaz, by dawać "każdemu, który prosi" i stwierdza, że kto bierze, nie cierpiąc niedostatku, "będzie musiał zdać sprawę, dlaczego brał i za co" - ta jednak konkluzja jest radykalnie odmienna. Didache zaleca ostrożność, formułując zasadę, która zrobi karierę wśród następnych pokoleń myślicieli chrześcijańskich. "Niech pot - pisze autor - zrosi jałmużnę w ręku twoim, póki nie rozeznasz, komu masz dać"(1,6).
Jałowe byłoby rozważanie, która postawa jest bardziej chrześcijańska. Łatwo sparodiować i "dobroczynność, która nie szuka rozumu", i "filantropię podejrzeń". Czy wybór sprowadza się więc do alternatywy: rozum czy serce? Otóż nie. Zalecenie, by dawać bez wahania każdemu, kto prosi, to nie ustępstwo rozumu przed sercem, lecz konsekwencja ostrożnej oceny naszych zdolności rzeczywistego osądu człowieka, który prosi o jałmużnę; lepiej mylnie dać, niż mylnie odmówić. Ale odpowiedzialność zaleca ostrożność.
Problemem jest anonimowość potrzebujących w społeczeństwie masowym. Pomoc emerytowi z sąsiedztwa wolna jest od dylematów, które rodzi prośba nieznanego żebraka na ulicy. Proponuję wyraźnie oddzielić postawę wobec osoby od postawy wobec instytucji. W stosunku do zbiórek organizowanych przez instytucje ostrożność zalecana w Didache ma pełne zastosowanie. Czy dewiza ta stosuje się również do tych, którzy wyciągają rękę na ulicy?
Żebrak i oszust
Ulice roją się od obiboków i pijaków, którzy nie chcą wziąć się do uczciwej roboty. Nie ma prostej odpowiedzi na pytanie o przyczyny, które spychają ludzi na margines, dlatego też, niestety, nie ma prostego rozwiązania problemów, które rodzą ubóstwo. Wątpliwości budzi zarówno przekonanie, że ludzie z marginesu sami ten los wybrali, jak i traktowanie wszystkich jako ofiar transformacji, braku wykształcenia, złych wzorców, własnej głupoty. Nie chodzi o to, żeby nie szukać rozwiązań systemowych, ale raczej, by do nich się nie ograniczać. Wbrew doktrynerom ludziom nierzadko trzeba dać rybę, nie tylko wędkę. A więc dawać każdemu?
Przeciw przemawiają trojakie obiekcje: lęk przed oszustwem, obawa demoralizacji i wreszcie współodpowiedzialność za niewłaściwe wykorzystanie pomocy.
Zacznijmy od oszustwa. Obawiam się, że błądzi, kto sądzi, iż wśród żebraków można odróżnić naprawdę potrzebujących od wydrwigroszów. W tej sferze o oszustwie nie można mówić w tym samym znaczeniu, co na przykład w dziedzinie podatków czy grze w karty. Żebractwo nie jest profesją, lecz kondycją. Wykrycie udawanego kalectwa odkrywa tylko część prawdy. Nie można bezkarnie udawać kaleki, nie stając się nim naprawdę. Swojego garbu żebrak nie zostawia w garderobie, nawet jeśli zostawia tam fałszywą protezę, kulę czy wózek. Kto jest bardziej oszukany, jałmużnik czy żebrzący, posłani przez swoich bossów na skrzyżowania lub pod kościół z dworca, noclegowni i kanału? Dlatego jeśli jałmużnę traktować jako akt solidarnej miłości z ludźmi w nieszczęściu i upokorzeniu, to trudno zostać oszukanym nawet przez kogoś, kto sam uważa się za oszusta. A jeśli kogoś ten argument nie przekonuje i mimo wszystko uważa się za wystawionego do wiatru? Dla niego mam inną radę. Niech nie robi sobie wyrzutów i traktuje wyłudzony datek jako opłatę za udany spektakl.
Gdyby jednak chodziło tylko o złodziejski chichot Mackie Majchra, tylko o ryzyko, że wystawi nas do wiatru fałszywy kaleka, rzekomy sierota czy lipny pogorzelec, to dla tych paru groszy nie byłoby pewnie o czym mówić. Ale, jak powiadają ludzie ostrożni, idzie tu o coś więcej niż wartość wrzuconej do kapelusza monety. Ludziom ubogim - twierdzą - powinniśmy dawać nie jałmużnę, która tylko utrwala złe nawyki, ale szansę wyjścia z ubóstwa. Zastanówmy się. Nawet jeśli bieda jest nałogiem, to czy wyleczymy alkoholika, nie dając mu na piwo? A czy zdemoralizujemy go, dając? Ale wróćmy do opinii, że ludziom należy dać szansę, a nie jałmużnę. W logice "szansa albo jałmużna" najmniej przekonująco przedstawia się założenie, iż muszą to być koniecznie akty rozłączne, a więc, że w sposób skuteczny nadzieję na wyjście z biedy można dać tylko wtedy, gdy odmówi się jałmużny. Trudno mi w to uwierzyć.
Mam wrażenie, że popularność tego przeświadczenia - zwłaszcza u liberałów - bierze się z mylenia jałmużny i pomocy społecznej, a to dwie różne rzeczy. Bronię jałmużny jako moralnego odruchu i obowiązku materialnego wspierania proszących o pomoc. W argumentacji przeciw jałmużnie, wykorzystującej porażkę kosztownych programów pomocy społecznej, znajduję poważne usterki. Otóż nawet jeśli wydatki socjalne na walkę z nędzą nie przynoszą rezultatów w postaci awansu społecznego wspieranych grup czy choćby zmiany ich aspiracji, to niebagatelnym efektem wydaje się faktyczna likwidacja najjaskrawszych przejawów ubóstwa - jak choćby głodu. Warto też zwrócić uwagę na pewien utrwalony przesąd.
Otóż z faktu, iż pomoc socjalna nie owocuje zmianą postaw, nie wynika wcale, iż koniecznym warunkiem zmiany tych postaw jest odebranie pomocy. W wyniku odebrania pomocy na pewno pojawiłby się tylko głód. To jedyny pewnik i zarazem koszt weryfikacji przekonania o motywującej funkcji nędzy.
Czy znaczy to, że powinniśmy płacić każdemu, kto o to prosi - na przystanku, skrzyżowaniu i na ulicy? Można rzecz jasna powiedzieć, że nigdy nie znamy wszystkich konsekwencji naszych działań, ale to ucieczka, nie odpowiedź. Datek włącza nas w tragedię żebraka i jego najbliższych. Żebrak może za to kupić działkę narkotyku, która okaże się śmiertelna, lub alkoholowe zamroczenie pełne wyzwisk, złorzeczeń i cierpień jego najbliższych. Mamy uczucie, że - dając - pomagamy zrobić kolejny krok w ciemność. Nie dając, czujemy się czyści, spokojniejsi. Niełatwo tu o odpowiedź. Odmówienie jałmużny narkomanowi pozbawia go zarówno porcji narkotyku, jak i bułki (niestety, również bułki). Zachęty do jałmużny nie należy odczytywać jako zachęty: daj i niech cię nie obchodzi, co dalej się stanie. To nie wyłącza rozumu, tylko wyklucza, by rozumne na pozór skrupuły stały się przeszkodą w podjęciu decyzji o pomocy.
Nieuczciwa konkurencja
Czy jałmużny indywidualnej obarczonej tak dużym ryzykiem moralnym i społecznym nie należy zastąpić wsparciem wyspecjalizowanych organizacji? Pytanie to powróciło ostatnio za sprawą głośnej radomskiej akcji "nie dawaj na ulicy". Zwróćmy uwagę: nie chodzi o kwestionowanie sensu jałmużny, lecz o to, by przekazać ją instytucjom, które potrafią dotrzeć do naprawdę potrzebujących. Bezpośrednim powodem radomskiej akcji było, jak powiedział dyrektor radomskiego TPD Włodzimierz Wolski, sprawdzenie kilkunastu żebrzących dzieci. Okazało się, że większość z nich zbierała na narkotyki lub na alkohol dla rodziców. Co sądzić o tej akcji, czy rozwiązuje chrześcijańskie dylematy?
Odpowiedź wymaga kilku zastrzeżeń. Oczywiście instytucjonalizacja dobroczynności nie gwarantuje skuteczności. To jasne. Nie trzeba powtarzać argumentów o wadach centralnej, państwowej pomocy społecznej, która bywa nie tylko kosztowna, ale nierzadko ślepa na bolesne problemy. Prawdopodobnie organizatorom akcji chodzi o organizacje pozarządowe, które środki otrzymane od prywatnych dobroczyńców przeznaczają na publiczne cele. Obce bezduszności państwowej opieki społecznej i wolne od chimerycznej jednostkowej filantropii budują model dobroczynności odwołujący się do kategorii odpowiedzialności i solidarności. I tu jednak nie istnieje żaden automatyzm, który zwalniałby dobroczyńcę od wszelkiego ryzyka. Instytucjom organizującym masowe kolekty powinniśmy przyglądać się bardzo starannie. Dlatego uważnie czytajmy statuty, pytajmy o cele, wertujmy sprawozdania finansowe! Organizacja przeznaczająca nasze pieniądze na sprawy publiczne musi dbać o pełną przejrzystość celów i finansów.
Załóżmy więc, że uważnie sprawdziliśmy wiarygodność wybranej instytucji, akceptujemy jej cele i sposób działania, jesteśmy przekonani o jej skuteczności. Czy - mając jej numer konta - możemy odtąd obojętnie mijać wszystkich żebraków, a wśród nich dzieci szukające pieniędzy dla pijanych rodziców, ludzi naprawdę kalekich i tych, którzy tylko udają, narkomanów, którzy nie chcą się leczyć, leniów i nieudaczników, bezdomnych, którzy nie chcą pójść do noclegowni, zwykłych głupców i wreszcie przekonanych o swoim życiowym sprycie pracowników żebraczych mafii?
Wyższość pomocy, którą świadczą społeczne organizacje, nad jednorazową jałmużną jest faktem. Czy jednak wspieranie instytucji musi wykluczać dawanie pieniędzy na ulicy? Nie lekceważę patologii żebractwa, ale nie sądzę, by zasada "nie dawaj na ulicy" stanowiła rozwiązanie problemu. Czy pomoc świadczona przez instytucje dotrze do wszystkich? Czy wszyscy zechcą z niej skorzystać? Czy przekreśla osoby, którym łatwiej jest wyciągnąć rękę, niż udać się do instytucji? Trzeba być ostrożnym. Przecież akcja skierowana przeciwko zawodowemu żebractwu staje się mimowolnie atakiem na wszystkich, którzy w rozpaczy wyciągają rękę o pomoc. Logika "gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą" nie jest najlepszym sposobem krzewienia wrażliwości na ludzkie cierpienie.
Całkowita instytucjonalizacja dobroczynności może prowadzić do jej depersonalizacji. Żywiołem dobroczynności jest konkret, osoba z krwi i kości, a nie abstrakcyjna idea i numer konta. Dobrowolne opodatkowanie na rzecz społecznego stowarzyszenia nie musi owocować wzrostem solidarności, odpowiedzialności za innych i wrażliwości na ludzkie cierpienie. Ta forma pomocy nie jest wolna od moralnego ryzyka, które towarzyszy państwowym systemom opieki społecznej, gdzie - jak trafnie pisała Chantal Millon-Delsol - bezosobowa sprawiedliwość miała zastąpić upokarzającą jałmużnę, a wyeliminowała solidarność i wrażliwość na cierpienie człowieka żyjącego za ścianą.
Choć tu za instytucjonalizacją przemawia skuteczność, a nie abstrakcyjna sprawiedliwość, skutki mogą być podobne. Nie chodzi oczywiście o to, by nie szukać najskuteczniejszej formy pomocy, lecz o to, że w sprawach ludzkich kategoria lepszej inwestycji nie zawsze znajduje zastosowanie. Prawdziwa dobroczynność powinna pomagać również dobroczyńcom. Jeśli nie daje im szansy, by stawali się lepsi, zamienia się w higienę sumienia lub po prostu zamiera. Tak jak oczywistą groźbą jałmużny jest jej jednorazowość i stroniący od zobowiązań sentymentalizm - tak zasadzie "nie dawaj na ulicy" grozi oschłość serca. Czy sami organizatorzy akcji chcieliby żyć wśród ludzi, którzy z czystym sumieniem mijają żebrzące dzieci, kaleki i starców, bo przecież przelali już pieniądze na właściwe konto. "Myśmy już dali. Teraz niech zajmą się tym specjaliści".
Ostatnia uwaga dotyczy finansów. Radzę jednak, niech pominą ją finansiści - łączy się bowiem z kwestią cudów. Oczywiście dobroczynność jest również zjawiskiem rynkowym. Żebracy konkurują z instytucjami charytatywnymi o te same pieniądze, a ponieważ gorzej wykorzystują społeczne środki i na dodatek stosują nieuczciwą konkurencję, rozpoczęto kampanię negatywną. Nie chcę zaczynać dyskusji, czy to rozsądny rodzaj marketingu. Jak nie od dziś wiadomo, negatywna kampania jest zawsze ryzykowna. Jej przesłanie często uderza rykoszetem we wszystkich zainteresowanych - nie oszczędzając jej twórców. Skutek jest taki, że tracą wszyscy. Otóż sądzę, że założenie, "jeśli pieniądz się nie dzieli, to albo my, albo oni", jest nietrafne.
Liczne doświadczenia związane ze zbieraniem pieniędzy na cele społeczne dowodzą, że w dobroczynności nie obowiązują zwykłe zasady rynkowe. Po nakarmieniu pięciu tysięcy głodnych pięcioma chlebami i dwiema rybami zostaje dwanaście koszów ułomków. Na tym rynku monopol nie zwiększa zysków, a pomoc świadczona konkurencji poprawia własne przychody. Cóż, taki jest język Ewangelii. Gdy pytamy, komu powinniśmy pomagać, słyszymy, że wszystkim. Gdy mówimy, że to niemożliwe, przychodzą świadkowie, którzy na naszych oczach dokonują cudu rozmnożenia chleba. Ja sam ten cud widziałem wielokrotnie. Widziało go w Polsce wielu ludzi. Dlatego prośmy o wsparcie organizacji pozarządowych i nie zabierajmy chleba żebrakom. Wystarczy dla wszystkich. -
|
W tradycji judeochrześcijańskiej jałmużna ma najwyższą sankcję - jest jednym ze sposobów, w jaki człowiek naśladuje dobroć, miłosierdzie i sprawiedliwość Boga. Obowiązki wobec ubogich mają charakter religijny. Pytania o szczegółowe zastosowania tego oczywistego dla chrześcijan imperatywu rodzą komplikacje. Czy dawać każdemu, kto prosi, również oszustom? Czy danie jałmużny zwalnia z odpowiedzialności za skutki filantropii? Jeśli dać tylko niektórym, to komu i ile? Jaka jest granica naszej pomocy? Są to pytania, które stawia rosnąca z każdym dniem armia żebraków, bezdomnych, bezrobotnych, nędzarzy, alkoholików, narkomanów, chorych, ludzi w rozpaczy i członków żebraczych mafii, a wreszcie działaczy organizacji charytatywnych, słowem - tych wszystkich, którzy z puszką w garści pukają do naszych domów. Łatwo sparodiować i "dobroczynność, która nie szuka rozumu", i "filantropię podejrzeń". Czy wybór sprowadza się więc do alternatywy: rozum czy serce? Otóż nie. Zalecenie, by dawać bez wahania każdemu, kto prosi, to nie ustępstwo rozumu przed sercem, lecz konsekwencja ostrożnej oceny naszych zdolności rzeczywistego osądu człowieka, który prosi o jałmużnę; lepiej mylnie dać, niż mylnie odmówić. Przeciw przemawiają trojakie obiekcje: lęk przed oszustwem, obawa demoralizacji i wreszcie współodpowiedzialność za niewłaściwe wykorzystanie pomocy. W argumentacji przeciw jałmużnie, wykorzystującej porażkę kosztownych programów pomocy społecznej, znajduję poważne usterki. instytucjonalizacja dobroczynności nie gwarantuje skuteczności. Całkowita instytucjonalizacja dobroczynności może prowadzić do jej depersonalizacji.
|
Z Józefem Oleksym, szefem Sejmowej Komisji Europejskiej, przedstawicielem polskiego parlamentu w Konwencie UE, rozmawia Andrzej Stankiewicz
Konwent odegra większą rolę, niż się spodziewamy
FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI
Dziś rozpoczyna prace Konwent Unii Europejskiej, który ma przygotować reformę UE. Jak pana zdaniem powinna wyglądać nowa Unia, która po 1 stycznia 2004 r. składać się będzie aż z 25 państw?
JÓZEF OLEKSY: Co do fundamentalnych zasad to dalej ma być Unia Europejska, jaką znamy i do jakiej chcemy wstąpić. Unia nie tylko rynku i waluty, ale także wspólnota wartości i standardów. Potrzeba jednak zmian - Unia musi być sprawna, mniej biurokratyczna, bardziej przejrzysta. Trzeba utworzyć taką organizację, której chcą społeczeństwa państw członkowskich. Europejczycy powinni wiedzieć, dlaczego lepiej żyć we wspólnocie. Nowa Unia ma być ekonomiczną potęgą, która będzie się liczyć na świecie.
Ale Unia ma być też uosobieniem najlepszych standardów zapewniających wolność, przestrzeganie praw człowieka i spełnienie życiowe swoich obywateli. Unia ma być więc także obszarem gwarancji dla duchowego rozwoju człowieka.
Co stoi na przeszkodzie, żeby zmian dokonywać w ramach obecnej struktury UE?
Struktura Unii nie wytrzyma tak znacznego powiększenia tej organizacji. Instytucje i reguły kierujące Unią zostały dopasowane do mniejszej liczby członków. Brak niezbędnych zmian już staje się słabością UE. Unia "25" musi zostać zreformowana.
Jak?
Jest kilka fundamentalnych kwestii, których rozstrzygnięciem zajmie się Konwent UE. Trzeba jasno określić podział władzy i kompetencji między szczeblem wspólnotowym, narodowym oraz regionalnym. Ze strategicznego punktu widzenia dylemat numer 1 brzmi: jaka ma być Unia w przyszłości - czy pozostanie organizacją opartą na wspólnocie państw narodowych, czy stanie się federacją. Jedni proponują federację państw z jednym wspólnym rządem. Inni opowiadają się raczej za Unią opartą na silnych państwach narodowych.
My, co wynika z ostatnich wypowiedzi prezydenta i przedstawicieli rządu, będziemy raczej wspierać Francuzów.
Za czasów de Gaulle'a francuskim pomysłem na Unię było hasło "Europa ojczyzn". W tej chwili Francuzi lansują określenie "federacja państw narodowych". To coś pośredniego między Europą ojczyzn a federacją. Jak mi tłumaczył francuski minister ds. europejskich Pierre Moscovici, miałaby to być Unia Europejska oparta na państwach narodowych, co nie wyklucza, że w przyszłości stanie się federacją. Takie rozwiązanie nam się podoba. Jednak w dającej się przewidzieć przyszłości nie będziemy popierać tworzenia superpaństwa z jednym rządem. Dlaczego? Uważamy, że współczesny człowiek identyfikuje się z narodem, językiem, kulturą i tradycją właśnie poprzez państwo. Taka autoidentyfikacja długo jeszcze będzie dla ludzi ważna.
Konwent ma zaradzić "deficytowi demokracji w Europie", czyli przewadze władzy wykonawczej i biurokratów nad Parlamentem Europejskim wybieranym przez obywateli krajów Unii.
Trzeba zwiększyć kontrolę Parlamentu Europejskiego nad tym, co robi Komisja Europejska, czyli unijny "rząd". Ale musi także wzrosnąć znaczenie parlamentów krajów członkowskich. To właśnie one będą przyjmować większą część wspólnego prawa. Osobiście sądzę, że potrzebny jest większy nadzór parlamentów narodowych nad europejskimi działaniami rządów. Niemcy lansują pomysł powołania drugiej izby Parlamentu Europejskiego - przypominającej ich Bundesrat. Mieliby się tam znaleźć przedstawiciele rządów państw członkowskich. Jest też koncepcja przekształcenia w drugą izbę parlamentu Rady Ministrów UE, gdzie zasiadają branżowi ministrowie krajów członkowskich.
Czy ograniczenie władzy wykonawczej nie doprowadzi do chaosu i kłopotów w zarządzaniu tak wielką organizacją jak Unia "25"?
Uważam, że przesadna autonomia urzędników z Brukseli jest źródłem ogromnej biurokracji, drętwoty administracyjnej, mnożenia śmiesznych przepisów i rekomendacji. Jeśli Parlament Europejski będzie decydował o budżecie, wyborze komisarzy czy dyrektorów generalnych Komisji Europejskiej, będzie ich mógł lepiej kontrolować.
Coraz częściej słychać głosy, że w nowej Unii nie do utrzymania jest zasada, że kraje członkowskie po pół roku kolejno kierują jej pracami.
Półroczna prezydencja to nie jest dobre rozwiązanie. W poszerzonej Unii trzeba by na nią czekać ponad 12 lat! Jeśli ściśle określimy funkcje instytucji europejskich, to prezydencja będzie raczej honorowa i nie musi być ograniczona do jednego kraju.
Niektórzy sądzą, że Konwent powinien przygotować coś na kształt konstytucji Unii Europejskiej.
Ważne jest określenie roli Karty Praw Podstawowych, przyjętej na szczycie w Nicei. Czy stanie się ona zalążkiem wspólnej konstytucji? W prawie konstytucja jest związana z pojęciem państwa. Przyjęcie konstytucji UE dałoby sygnał, że zamierzamy budować wspólne państwo. Dlatego ci, którzy nie chcą federalnej Europy, nie chcą też wspólnej konstytucji już teraz. Oczywiście dokument, który przygotujemy, można nazwać inaczej i włączyć do większej całości. Ja chcę, by zasady i wartości były wyodrębnione i wyraźnie sformułowane.
W piątek Niemiec Elmar Brok, reprezentujący w Konwencie Parlament Europejski, przekonywał mnie z entuzjazmem, że powinniśmy zakończyć pracę złożeniem pełnego nowego traktatu europejskiego - następcy traktatów rzymskich z 1957 r., które stały się podstawą do stworzenia Unii Europejskiej. To niezły pomysł - nowy traktat na nową epokę. Przecież i tak trzeba uporządkować traktaty, których Unia ma za dużo. Można byłoby wszystko uregulować na nowo, wiele uprościć, odświeżyć. To byłby doniosły dokument wskazujący przyszłość Unii.
Podczas wizyty w Polsce wiceprzewodniczący Konwentu Jean-Luc Dehaene i ambasador Hiszpanii ds. kontaktów z krajami kandydującymi Jorge Fuentes przyznali, że niekoniecznie musi to być takie rozwiązanie. Powiedzieli mi, że może Konwent powinien przygotować "zespół rekomendacji" dla Konferencji Międzyrządowej, która i tak podejmuje ostateczne decyzje o zmianach w traktatach unijnych.
W tyglu 25 krajów, gdzie będą się mieszać interesy państw, rządów i ugrupowań politycznych, można stworzyć nowy traktat europejski?
Brok wyliczył, że parlamentarzyści mają ponad 60 procent miejsc w Konwencie. Jeżeli będą działać razem, to są w stanie wszystko przegłosować. Ale jeżeli nie byłoby konsensusu co do jednego, nowego traktatu europejskiego, to oczywiście Konwent sformułuje stanowisko w postaci opinii i rekomendacji.
Jest pan przekonany, że prace Konwentu zakończą się sukcesem? Sceptycy twierdzą, że to kolejny organ Unii, którego praca nie na wiele się zda.
Myślę, że Konwent odegra większą rolę, niż się spodziewamy. Wszyscy wiedzą, że UE musi się zmienić, bo pęka w szwach. Wiedzą, a więc nie będą sobie rzucać kłód pod nogi, przynajmniej w zasadniczych sprawach. A jeżeli zadziała wyobraźnia delegatów, Konwent może przygotować rozwiązania, których nawet nie jesteśmy w stanie przewidzieć. To przecież jedyne forum, na którym będzie się toczyć debata o przyszłości Europy.
Może nie być tak różowo. Przecież w Konwencie znaleźli się też wrodzy Unii politycy, tacy jak Włoch Gianfranco Fini, lider nacjonalistycznego Sojuszu Narodowego.
Doliczyliśmy się pięciu. Tylko dodadzą kolorytu.
Czy Polska będzie silnym członkiem nowej Unii?
To bardzo ważne pytanie. Wielu politykom zależy na wejściu do Unii, ale nie bardzo wiedzą, co dalej. Będziemy jednym z największych krajów Unii z 50 posłami w Parlamencie Europejskim. W nowej Unii zlikwidowana zostanie zasada weta, którym jeden kraj mógł blokować decyzje całej "15". Najwięksi tego chcą, my również. Nie sposób sobie wyobrazić jednomyślności "25", poza wyjątkowymi sprawami.
Musimy już się rozglądać, z kim będziemy "grać" wewnątrz Unii. Trzeba będzie budować doraźne koalicje w konkretnych sprawach. Nie jesteśmy jeszcze do tego przygotowani. Zapewne Unia podzieli się na liderów i peleton. Nasz cel to miejsce w szóstce państw, które będą wiodące w Unii - obok Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii, Włoch i Hiszpanii. Powinniśmy robić wszystko, aby dla naszych partnerów w Unii szybko stało się to oczywiste.
Jak będą wyglądać prace Konwentu?
W pełnym składzie Konwent będzie się zbierał co miesiąc. Toczy się dyskusja, czy będziemy pracować w grupach roboczych. Ważną rolę będzie miało prezydium, które będzie pracować cały czas - to właśnie ono będzie podsumowywać propozycje z plenarnych debat.
Była szansa na stanowisko w prezydium dla Polaka? Marszałek Marek Borowski napisał w tej sprawie list do przewodniczącego Valery'ego Giscarda d'Estaing.
Była szansa. Na szczycie Unii w Laeken w grudniu 2001 r. postanowiono, że w prezydium znajdzie się dwóch przedstawicieli parlamentów narodowych. Ponieważ w każdej kwestii oprócz głosowania zadeklarowano równość obecnych i przyszłych członków Unii, można się było spodziewać, że jeden parlamentarzysta w prezydium będzie pochodził z państwa UE, a drugi z kraju kandydującego. Wówczas Polska miałaby duże szanse na wydelegowanie swojego przedstawiciela do władz Konwentu. Stało się inaczej. Kraje "15" szybko zajęły obydwa miejsca w prezydium.
Wraz z Danutą Hubner, która w Konwencie będzie reprezentować rząd, i Edmundem Wittbrodtem, rekomendowanym przez Senat, zadeklarował pan, że Polska będzie mówić w Konwencie "jednym głosem".
Umówiliśmy się, że będziemy się konsultować w najważniejszych kwestiach. Ale nie chodzi o unifikację stanowiska. Mandat każdego z nas jest wolny, a więc nie jesteśmy związani żadnymi poleceniami. Jest jednak oczywiste, że głos polskich delegatów powinien być jednolity, żeby odegrał jakąś rolę, żebyśmy mieli wpływ na pomysły co do wspólnej przyszłości.
Bardzo mi zależy, by działalność polskich delegatów do Konwentu Europy była mocno związana z naszymi krajowymi debatami dotyczącymi reform UE - na różnych szczeblach i w różnych środowiskach. Wówczas będziemy mogli podczas obrad Konwentu prezentować szeroko skonsultowane w Polsce poglądy na przyszłość Unii.
|
Dziś rozpoczyna prace Konwent Unii Europejskiej, który ma przygotować reformę UE. Jak powinna wyglądać nowa Unia?
JÓZEF OLEKSY: Unia musi być sprawna, mniej biurokratyczna, bardziej przejrzysta. ma być ekonomiczną potęgą, ma być także obszarem gwarancji dla duchowego rozwoju człowieka.
Instytucje i reguły kierujące Unią zostały dopasowane do mniejszej liczby członków. Unia "25" musi zostać zreformowana.
Trzeba określić podział władzy i kompetencji między szczeblem wspólnotowym, narodowym oraz regionalnym. Francuzi lansują określenie "federacja państw narodowych". To coś pośredniego między Europą ojczyzn a federacją. Takie rozwiązanie nam się podoba.
Trzeba zwiększyć kontrolę Parlamentu Europejskiego nad tym, co robi Komisja Europejska. Ale musi także wzrosnąć znaczenie parlamentów krajów członkowskich. przesadna autonomia urzędników z Brukseli jest źródłem ogromnej biurokracji.
Niektórzy sądzą, że Konwent powinien przygotować coś na kształt konstytucji Unii Europejskiej.
Przyjęcie konstytucji UE dałoby sygnał, że zamierzamy budować wspólne państwo. Elmar Brok, reprezentujący w Konwencie Parlament Europejski, przekonywał mnie, że powinniśmy zakończyć pracę złożeniem pełnego nowego traktatu europejskiego - następcy traktatów rzymskich z 1957 r. To byłby doniosły dokument wskazujący przyszłość Unii. Ale jeżeli nie byłoby konsensusu co do jednego, nowego traktatu europejskiego, to Konwent sformułuje stanowisko w postaci opinii i rekomendacji.
Czy Polska będzie silnym członkiem nowej Unii?
Będziemy jednym z największych krajów Unii z 50 posłami w Parlamencie Europejskim. W nowej Unii zlikwidowana zostanie zasada weta. Musimy już się rozglądać, z kim będziemy "grać" wewnątrz Unii. Nasz cel to miejsce w szóstce państw, które będą wiodące w Unii.
W pełnym składzie Konwent będzie się zbierał co miesiąc. prezydium będzie pracować cały czas.
Wraz z Danutą Hubner i Edmundem Wittbrodtem zadeklarował pan, że Polska będzie mówić w Konwencie "jednym głosem".
głos polskich delegatów powinien być jednolity, żeby odegrał jakąś rolę
|
Kim Dzong Il i Kim De Dzung spotykają się w Phenianie podczas historycznego szczytu koreańskiego
Jak pierwszy krok człowieka na księżycu
Południowokoreańscy parlamentarzyści w trakcie uroczystości palenia świec wokół mapy Półwyspu Koreańskiego dla uczczenia spotkania przywódców państw koreańskich w Seulu
FOT. (C) AP
OD NASZEGO SPECJALNEGO WYSŁANNIKA
Po raz pierwszy od podziału Korei na dwa wrogie sobie państwa ich przywódcy uścisną sobie dziś dłonie. "To dla nas to samo co dla świata pierwszy krok człowieka na Księżycu"- napisała wczoraj jedna z seulskich gazet. Przez trzy dni, od dziś do czwartku, północnokoreański przywódca Kim Dzong Il będzie gościł w Phenianie prezydenta Korei Południowej Kim De Dzunga.
Choć spotkanie zapowiedziano przed dwoma miesiącami, opinia publiczna na Południu wciąż nie może ochłonąć z oszołomienia. Ogłoszone w ostatniej chwili jednodniowe opóźnienie szczytu pogłębiło tylko panujące na Południu wrażenie nieprzewidywalności dalszych wydarzeń.
- Jesteśmy jak widzowie w teatrze - przyznaje Ju Kun Il, publicysta dziennika "Chosun Ilbo", jeden z najbardziej wpływowych komentatorów politycznych w kraju, znany z konserwatywnych poglądów. - Możemy jedynie z osłupieniem obserwować błyskawiczny rozwój wydarzeń, do końca nie rozumiejąc, dokąd zmierzają.
Przez ostatnie pół wieku Seul i Phenian to szczerzyły do siebie zęby, to próbowały ze sobą rozmawiać, ale bez większego skutku. Stan uśpionej wojny i całkowita izolacja Korei Północnej od świata sprawiły, że Koreańczycy na Południu zdążyli przyzwyczaić się do zimnowojennego status quo, którego nie zmienił nawet koniec zimnej wojny między USA i ZSRR. Szczyt prezydencki był blisko w 1994 roku, ale niespodziewana śmierć północnokoreańskiego przywódcy Kim Ir Sena doprowadziła do zerwania dialogu. Jeszcze w zeszłym roku, mimo prowadzonej przez Seul "słonecznej polityki" angażowania Północy, doszło do starcia okrętów obu państw u wybrzeży półwyspu.
Dwa wewnętrzne przełomy
Wszyscy w Seulu zadają więc sobie pytanie: skąd ten nagły przełom? Czemu Kim Dzong Il, którego reżim tak długo nie chciał rozmawiać z "amerykańskimi marionetkami z Południa", nagle zgodził się przyjąć ze wszystkimi honorami południowokoreańskiego prezydenta? Zdaniem Czoj Dzin Wuka, analityka z Koreańskiego Instytutu Zjednoczenia Narodowego, o wszystkim zadecydowały sprawy wewnętrzne obu państw. Nagłe przyspieszenie tajnych negocjacji i ogłoszenie wspólnego komunikatu tuż przed wyborami parlamentarnymi na Południu nie pozostawia żadnych wątpliwości - Kim De Dzung, który nie może się pochwalić znaczącymi sukcesami na innych frontach, potrzebował spektakularnego sukcesu swej polityki wobec Korei Północnej, by zapobiec przewidywanej w sondażach katastrofie wyborczej jego partii. Partia co prawda przegrała, ale porażka była znacznie łagodniejsza, niż przewidywano, i Kim De Dzungowi udało się utrzymać niezbędny do swobodnego rządzenia stan posiadania w parlamencie.
Dla Kim Dzong Ila, który najwyraźniej zdążył już okrzepnąć u władzy po śmierci swego legendarnego ojca Kim Ir Sena, traktowanego na Północy z boską czcią, szczyt jest szansą na ugruntowanie swej pozycji i wystąpienie w roli przyszłego przywódcy zjednoczonej Korei. Już teraz tak właśnie określają go północnokoreańskie media. Między innymi dlatego Północ nalegała na zorganizowanie szczytu w Phenianie, tak by to prezydent Południa przyjechał na Północ i niejako uznał zwierzchnictwo tamtejszego przywódcy.
Pod władaniem Kim Dzong Ila kraj pogrążył się w najgłębszej od wojny koreańskiej zapaści gospodarczej, po części w wyniku nawiedzających go rok po roku klęsk żywiołowych, po części wskutek izolacji, a po części z powodu niewydolności systemu komunistycznego. Przeczekawszy najgorsze, Kim Dzong Il przystąpił do dyplomatycznej ofensywy na nie spotykaną w historii Korei Północnej skalę. W ciągu paru miesięcy Phenian nawiązał stosunki dyplomatyczne z Włochami i wznowił rozmowy z Japonią. Przed dwoma tygodniami Kim Dzong odbył swą pierwszą podróż zagraniczną od 17 lat i odwiedził Pekin, tradycyjnego sojusznika KRL-D. Wkrótce przyjmie u siebie prezydenta Władimira Putina. Mówi się, że osobiście wystąpi podczas sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ.
Ryzykowny sukces
Wbrew pozorom szczyt jest politycznie bardziej ryzykownym przedsięwzięciem dla prezydenta Południa. To Północ dyktuje warunki - jak widać na przykładzie decyzji o opóźnieniu szczytu o jeden dzień - i to ona będzie mogła bez problemu wykorzystać szczyt do własnych, wewnętrznych i zewnętrznych, celów. Zdaniem seulskich specjalistów od Korei Północnej, tamtejsza propaganda działa tak sprawnie, a społeczeństwo jest kontrolowane w tak wielkim stopniu, że szczyt będzie odbierany przez społeczeństwo tak, jak tego będą chciały władze.
Przed prezydentem Kim De Dzungiem, któremu na ręce patrzą nie tylko opozycja i media w kraju, ale i zagraniczni sojusznicy, stoi dużo trudniejsze zadanie. Zdaniem politologa Kim Wu Sanga, prezydent Kim De Dzung może i zapewne będzie rozmawiać o pomocy gospodarczej dla Północy, ale nie może sobie pozwolić na dyskusje w sprawie poważnych zmian politycznych, o co zapewne zabiegać będzie strona północna. Chodzi na przykład o żądania Phenianu wycofania wojsk amerykańskich z półwyspu czy zniesienia ustawy o bezpieczeństwie narodowym, wymierzonej w zwolenników Phenianu na Południu.
- Wszelkie nagłe przełomy polityczne podczas tego szczytu mogły być dla nas katastrofalne w skutkach - mówi politolog Kim. Zdaniem jego i większości południowokoreańskich analityków bezpieczeństwa, sojusz militarny z USA to podstawa bezpieczeństwa Korei Południowej, a więc zgoda na wycofanie wojsk amerykańskich czy choćby uznanie, że może być ono przedmiotem negocjacji, są zwyczajnie niebezpieczne. Z kolei ustępstwa w sprawie ustawy o bezpieczeństwie narodowym oznaczałyby uznanie prawa Phenianu do wtrącania się w wewnętrzne sprawy Południa. Kim De Dzung będzie się poruszał po dość grząskim gruncie. Z punktu widzenia stosunków międzykoreańskich decyzja o szczycie to ze strony Kim De Dzunga hazardowa zagrywka - mówi Czoj Dzin Wuk. - Każdy nieuważny krok może mieć opłakane skutki.
Spotkanie obu Kimów będzie więc udane, jeśli przełamie powstałe przez pół wieku lody i zapoczątkuje dalszy dialog - więcej trudno się spodziewać. - Największym sukcesem tego szczytu będzie to, że się odbył - mówi Kim Wu Sang, politolog z renomowanego Uniwersytetu Jonsej.
Ostrożnie ze świętowaniem
Sukcesem będzie więc sam fakt, że przywódcy obu państw koreańskich będą ze sobą normalnie rozmawiać, a nie przerzucać się inwektywami ponad szczelną barierą strefy zdemilitaryzowanej, oddzielającej te kraje. Jak mówi się w Seulu, wielki sukces oznaczałoby ustalenie stałych kanałów negocjacji lub porozumienie w sprawie podzielonych rodzin. - Ale najważniejszy jest precedens, danie impulsu do zmian, stworzenie lepszej atmosfery - dodaje Kim Wu Sang.
Na Południu już widać zmianę nastawienia do Phenianu. Książki o Korei Północnej, zwykle cieszące się miernym zainteresowaniem południowokoreańskich czytelników, sprzedają się ostatnio jak świeże bułeczki. W telewizji nieustannie pokazywane są nieliczne dostępne materiały filmowe z Północy.
Media, w których jeszcze parę lat temu celowo unikano przedstawiania wizerunków przywódców z Północy, pełne są Kim Dzong Ila. Zmienił się też ton, w jakim mówi się o skrytym północnokoreańskim przywódcy. Kiedyś południowokoreańska propaganda przedstawiała go jako playboya i półidiotę, teraz mówi się o nim zwyczajnie jak o polityku o "odmiennym niż Kim De Dzung stylu i życiorysie". Jedna z największych firm zajmujących się organizacją ślubów i wesel przeprowadziła konkurs na sobowtórów obu koreańskich przywódców. Dom towarowy Lotte zorganizował dla swych klientów zabawę w przecinanie kolczastego drutu.
- Tu, na Południu, odbiera się ten szczyt zbyt emocjonalnie, panuje nastrój narodowej fiesty - uważa publicysta Ju Kun Il. - Tymczasem to nie są żarty, powinniśmy do sprawy podchodzić chłodno, kalkulować jak brydżyści, pamiętać, z kim rozmawiamy. Mam nadzieję, że prezydentowi nie udzieli się ta ekscytacja.
Sojusznicy patrzą
Od Pekinu po Waszyngton, od Tokio po Moskwę - obu Kimów w napięciu obserwować będą także największe mocarstwa świata. Każde z nich ma na Półwyspie Koreańskim wiele do zyskania i równie wiele do stracenia.
Gra o zjednoczenie Korei stała się na przykład głównym frontem batalii politycznej między USA a Chinami o dominację na Dalekim Wschodzie. Obu krajom gwałtowne zjednoczenie jest nie na rękę, ale zdają sobie dobrze sprawę, że nagłe załamanie reżimu na Północy może sprawić, że sytuacja wymknie się spod czyjejkolwiek kontroli. Każda ze stron mówi więc: jeśli już Koreańczycy się zjednoczą, to niech to następuje stopniowo i pod naszą kuratelą. Gra toczy się o wielką stawkę. Dotąd to Amerykanie rozgrywali karty, kontrolując poczynania Seulu i utrzymując Koreę Północną w politycznej oraz gospodarczej izolacji. Ale tajne negocjacje prowadzące do koreańskiego szczytu odbywały się w Chinach.
W czwartek Amerykanie zapowiedzieli rychły przełom w swoich stosunkach z Phenianem. Nieoficjalnie mówi się o zniesieniu przez USA sankcji wobec Phenianu i wstrzymaniu przez Koreę Północną prac nad rakietami balistycznymi coraz dalszego zasięgu. Już na następny dzień do gry włączyła się Rosja, która ogłosiła, że w najbliższym czasie prezydent Putin złoży wizytę oficjalną w Phenianie.
Jak mówi jeden z dyplomatów zagranicznych w Seulu, koreańska kurtyna poszła w górę i zaczął się spektakl, którego scenariusza nie są w stanie dokładnie przewidzieć nawet jego współtwórcy.
Piotr Gillert z Seulu
|
Po raz pierwszy od podziału Korei na dwa wrogie sobie państwa ich przywódcy uścisną sobie dłonie. północnokoreański przywódca Kim Dzong Il będzie gościł w Phenianie prezydenta Korei Południowej Kim De Dzunga. skąd ten nagły przełom? zadecydowały sprawy wewnętrzne obu państw. Kim De Dzung potrzebował sukcesu swej polityki wobec Korei Północnej, by zapobiec katastrofie wyborczej jego partii. Dla Kim Dzong Ila szczyt jest szansą na ugruntowanie swej pozycji. szczyt jest politycznie bardziej ryzykownym przedsięwzięciem dla prezydenta Południa. Północ będzie mogła wykorzystać szczyt do własnych celów. Przed prezydentem Kim De Dzungiem stoi trudniejsze zadanie. nie może sobie pozwolić na dyskusje w sprawie poważnych zmian politycznych, o co zabiegać będzie strona północna. Sukcesem będzie sam fakt, że przywódcy obu państw będą ze sobą normalnie rozmawiać. obu Kimów w napięciu obserwować będą największe mocarstwa świata. Każde z nich ma na Półwyspie Koreańskim wiele do zyskania i do stracenia.
|
STRATFORD
Urodziny Człowieka Tysiąclecia - W sobotę wielka parada
Zarabianie na Szekspirze
Shakespeare Morris Men, czyli przybrani w kolorowe wstążki i dzwoneczki tancerze ludowi podczas ubiegłorocznej parady. FOT. EWA TURSKA
EWA TURSKA
ze Stratfordu
Co roku, pod koniec kwietnia, mieszkańcy Stratford-upon-Avon, przebrani w stroje z epoki elżbietańskiej, wylegają na ulice tego uroczego miasteczka. Podczas barwnej i głośnej parady wspólnie świętują urodziny swojego najsłynniejszego obywatela - poety i dramaturga Williama Szekspira, który przyszedł na świat w Dzień św. Grzegorza - 23 kwietnia 1564 roku.
Stratfordczycy są dość elastyczni - główne uroczystości organizują zwykle w sobotę najbliższą daty urodzin. Tradycja ta wywodzi się z drugiej połowy XVIII stulecia, kiedy to w 1769 r. słynny wówczas aktor szekspirowski, David Garrick zorganizował w Stratfordzie pierwszy Festiwal Szekspira.
Korowód z ojcem Hamleta
Tym razem, z okazji milenijnych obchodów - a także z powodu wybrania przez Brytyjczyków Szekspira na Człowieka Tysiąclecia - uroczystości te mają szczególny charakter. Będą trwały cały tydzień, od 22 do 30 kwietnia, a główna parada uliczna odbędzie się w sobotę, 29 bm. Tego dnia, jak co roku, odświętnie udekorowane stare uliczki Stratfordu zostaną zamknięte dla ruchu samochodowego, by zrobić miejsce dla rozbawionych tłumów. Tańcząc i śpiewając przejdą oni główną handlową ulicą miasta, Bridge Street do Henley Street, przy której do dziś stoi dom, gdzie William Szekspir się urodził. Potem mijając Karczmę Garricka przy High Street i New Place przy Chapel Street, gdzie spędził ostatnie lata swojego życia oraz Liceum Króla Edwarda VI, w którym najprawdopodobniej pobierał nauki, procesja uda się do położonego nad rzeką kościoła Holy Trinity. Tutaj w krypcie pochodzącej z XII wieku złożone zostaną wieńce i kwiaty na grobowcach Szekspira i członków jego dość zamożnej mieszczańskiej rodziny. Pochowano tu także jego żonę Annę, najstarszą córkę Susannę, jej męża dr. Johna Halla oraz Thomasa Nasha, który ożenił się z wnuczką Szekspira, Anną Hall.
Barwny korowód przebierańców - wśród których znajduje się sam Szekspir i postacie z jego sztuk, a także Królowa Elżbieta I w towarzystwie Sir Waltera Releigha, dam dworu i królewskich błaznów, poprowadzą miejscowa orkiestra dęta i zespół Shakespeare Morris Men, czyli przybrani w kolorowe wstążki i dzwoneczki tancerze ludowi z piszczałkami i pałkami. Potem oficjalni goście udadzą się na uroczysty lunch, podczas którego wręczana jest doroczna nagroda Shakespeare Birthday Award, przyznawana za zasługi w promocji jego twórczości. Jej laureatami są m.in. aktorzy Dame Peggy Ascroft i Sir Ian McKellen. Wieczorem zaś ci, którym na czas udało się zdobyć bilety, pójdą na "Sen nocy letniej" do Royal Shakespeare Theatre nad rzeką Avon, inni szczęśliwcy wybiorą się na charytatywny bal kostiumowy, reszta bawić się będzie pod gołym niebem na różnych imprezach ulicznych.
Obchody urodzin Williama Szekspira ściągają oczywiście dziesiątki tysięcy przybyszów z całego świata, nawet z Japonii. W ub. roku, na przykład, przyjechała tu grupa z Ueno - miasta, skąd pochodzi najsłynniejszy japoński poeta Mastuo Basho (1644-94). Jeśli ktokolwiek sądziłby, że po wyjeździe kwietniowych gości miasteczko pustoszeje, jest w błędzie. Stratford, który nie ma nawet 30 tys. stałych mieszkańców, żyje z przyjezdnych przez okrągły rok. Większość domów na obrzeżach miasta to prywatne pensjonaty typu B&B, oferujące pokój ze śniadaniem. Ich właściciele życzą sobie średnio po 45 funtów (70 dolarów) za noc, czyli dwukrotnie więcej niż w innych angielskich miasteczkach. I wcale nie narzekają na brak klientów. Rzeka obcokrajowców i Brytyjczyków przelewa się uliczkami Stratfordu od rana do wieczora. Jeśli więc chce się w ciszy i skupieniu popatrzeć na dom, w którym urodził się Szekspir, albo posiedzieć przy słynnej fontannie z łabędziami na skwerze przed Royal Shakespeare Theatre, trzeba to zrobić wcześnie rano, najlepiej przed godz. 8.00. W kilka minut później w miasteczku zaczyna się robić zbyt tłoczno.
Kołyska Williama
Rzeczywiście, jest tu co podziwiać. Stratford nad rzeką Avon położony jest w środku rolniczej Anglii. Już w czasach podboju przez Rzymian, a potem Saksonów istniała tu osada przy ruchliwym brodzie. W 1196 r. otrzymała ona pozwolenie na organizowanie jarmarków, rozwijając się stopniowo w zasobną wieś, która w 1553 r. otrzymała prawa samodzielnej gminy. Nazwy ulic nie zmieniły się od XIV w., a kamienny most, po którym dziś odbywa się główny ruch samochodowy przez rzekę Avon, zbudowano niemal pięć wieków temu. Doskonale zachowała się zarówno większość budynków związanych z Szekspirem i jego rodziną, jak i szereg innych zabytkowych budowli z czasów elżbietańskich i jakobińskich, wokół których wyrosły później domy z cegły.
Shakespeare Birthplace - czyli dom przy Henley Street, w którym urodził się William - pochodzi albo z końca XV, albo z początku XVI wieku i pozostawał własnością rodziny Szekspirów aż do 1806 r. Niestety, nie przetrwał żaden dokument, stwierdzający datę jego zbudowania. Jest to typowy, bardzo piękny dom z epoki Tudorów, jakich sporo zachowało się w całej Anglii. Drewno bukowe pochodziło z pobliskiego Lasu Arden, a niebiesko-szary kamień z sąsiedniego Wilmcote. Posiadłość składa się z dwóch części - dwupiętrowego domu rodzinnego i sklepu, który należał do ojca Williama.
W pierwszej, wyposażonej w meble z epoki, można oglądać m.in. niski pokój z drewnianymi belkami na bielonych ścianach i nierównym suficie, w którym poeta przyszedł na świat. Obok łóżka stoi urocza drewniana kołyska z pomysłowym daszkiem na zawiasach, ze skromnymi rzeźbieniami po bokach. Kiedy zapomni się na chwilę o drepczących wokół ludziach i uruchomi wyobraźnię, można zobaczyć Mary i Johna Szekspirów i bawiące się wokół ośmioro dziatek. William był ich trzecim dzieckiem i najstarszym synem. W drugiej części tego kompleksu znajduje się muzeum pamiątek po pisarzu - m.in. pierwsze wydania drukiem jego sztuk z 1623 r., jego wczesne portrety i ławka szkolną z King Edward VI Grammar School. Sielankowego obrazu tego miejsca dopełnia piękny elżbietański ogród z tyłu domu i mnóstwo kwietników od frontu.
Tuż obok mieści się - dość brzydkie, niestety, ale funkcjonalne - Centrum Szekspirowskie z zasobną biblioteką, zbudowane w 1964 r. z okazji 400. rocznicy jego urodzin. Po drugiej zaś stronie uwagę przykuwa zgrabna rzeźba "szlachetnego głupca" - błazna z Szekspirowskich sztuk. Po przeciwnej stronie Henley Street są już tylko kawiarenki, antykwariaty i sklepy z pamiątkami.
I tak jest przy każdym zabytku. Bez względu na to, czy będzie to ostatni dom Szekspira przy Chapel Street (tzw. New Place), gdzie mieszkał od 1579 r. aż do śmierci w 1616 r., czy sąsiedni Nash's House, który należał do wnuczki poety Elizabeth Hall, czy wreszcie nowa siedziba Royal Shakespeare Theatre, którą zbudowano w 1932 r. po pożarze poprzedniej stałej sceny (1879 r.) sześć lat wcześniej. Choć we wszystkich sklepach - z wyjątkiem może ciekawych i zasobnych w szekspiriana księgarni przy High Street - dominują atrakcyjnie wyeksponowane, ale tandetne pamiątki, w miasteczku widać ogromną dbałość o estetykę. Przyciąga też na tej uliczce autentycznie stara Karczma Garricka i sąsiedni Harvard House, który należał do Katherine Harvard z domu Rogers, matki Johna Harvarda, założyciela słynnego amerykańskiego uniwersytetu. Dom, na którym zwykle wisi flaga amerykańska, został odbudowany w 1596 r. po pożarze i do dziś ma najbardziej ozdobną fasadę w całym mieście.
Chichot pisarza
W Stratfordzie pełno jest skwerów, ogrodów, eleganckich restauracji, kawiarenek i hoteli w stylu Tudorów, jak na przykład słynny Shakespeare Hotel na Chapel Street, w którym korytarze wyglądają co prawda dość banalnie, za to pokoje mają piękne stare wnętrza z epoki elżbietańskiej. Goście są zachwyceni, bo czują się, jakby ich nagle przeniesiono w przeszłość. Jednak prawdziwą perłą Stratfordu jest położony jedną milę od ruchliwego centrum domek żony Szekspira, Anny Hathaway w malowniczej wiosce Shottery. Rzecz w tym, że owa bajkowa długa chata kryta strzechą, o nieregularnych liniach z maleńkimi witrażowymi oknami, która wygląda jak na starej pocztówce, jest prawdziwa. Stoi na dodatek w pięknym ogrodzie, w którym niemal przez cały rok jest zielono i kolorowo. Rodzina zamożnych chłopów Hathawayów mieszkała tu od końca XIV w. W skromnie, ale ze smakiem urządzonych pokojach na dole z kamiennymi podłogami i w sześciu maleńkich sypialniach na górze panuje atmosfera jak w czasach, kiedy 18-letni William zalecał się do znacznie starszej od siebie 26-letniej Anny. Pobrali się w 1582 r. Mieli trójkę dzieci - Susannę i bliźniaki Hamnet i Judith. Anna Hathaway przeżyła poetę o 7 lat.
Pobyt w tym zaiste urzekającym miasteczku psuje banalna konieczność wydawania pieniędzy. Stratfordczycy każą sobie za wszystkie atrakcje słono płacić i dobrze wiedzą, jak wyciągnąć ostatni grosz. Ani się obejrzysz, jak każdego dnia znika kolejne 100 funtów. Jeszcze w latach 30. było to ciche, senne miasteczko, a miejscowa ludność wcale nie była zadowolona, że wybudowano tu nowy, jak na owe czasy bardzo awangardowy, gmach Teatru Szekspirowskiego. Dziś skomercjalizowany Stratford przypomina fabrykę pieniędzy. Dlatego zgadzam się z Sir Peterem Hallem - jednym z pierwszych dyrektorów Royal Shakespeare Company, że wygląda trochę jak "filia Disneylandu". Samemu Szekspirowi to prawdopodobnie nie zaszkodzi. Jego duch tam pozostanie i zawsze będzie się z nas wszystkich życzliwie naśmiewał.
|
Co roku, pod koniec kwietnia, mieszkańcy Stratford-upon-Avon, przebrani w stroje z epoki elżbietańskiej, wylegają na ulice tego uroczego miasteczka. Podczas barwnej i głośnej parady wspólnie świętują urodziny swojego najsłynniejszego obywatela - poety i dramaturga Williama Szekspira, który przyszedł na świat w Dzień św. Grzegorza - 23 kwietnia 1564 roku.
Tym razem, z okazji milenijnych obchodów - a także z powodu wybrania przez Brytyjczyków Szekspira na Człowieka Tysiąclecia - uroczystości te mają szczególny charakter. Będą trwały cały tydzień, od 22 do 30 kwietnia, a główna parada uliczna odbędzie się w sobotę, 29 bm.Tańcząc i śpiewając przejdą oni główną handlową ulicą miasta, Bridge Street do Henley Street, przy której do dziś stoi dom, gdzie William Szekspir się urodził. Potem mijając Karczmę Garricka przy High Street i New Place przy Chapel Street, gdzie spędził ostatnie lata swojego życia oraz Liceum Króla Edwarda VI, w którym najprawdopodobniej pobierał nauki, procesja uda się do położonego nad rzeką kościoła Holy Trinity. Tutaj w krypcie pochodzącej z XII wieku złożone zostaną wieńce i kwiaty na grobowcach Szekspira i członków jego dość zamożnej mieszczańskiej rodziny.Obchody urodzin Williama Szekspira ściągają oczywiście dziesiątki tysięcy przybyszów z całego świata, nawet z Japonii.Jeśli ktokolwiek sądziłby, że po wyjeździe kwietniowych gości miasteczko pustoszeje, jest w błędzie. Stratford, który nie ma nawet 30 tys. stałych mieszkańców, żyje z przyjezdnych przez okrągły rok.Rzeczywiście, jest tu co podziwiać.Shakespeare Birthplace - czyli dom przy Henley Street, w którym urodził się William - pochodzi albo z końca XV, albo z początku XVI wieku i pozostawał własnością rodziny Szekspirów aż do 1806 r. Niestety, nie przetrwał żaden dokument, stwierdzający datę jego zbudowania. Jest to typowy, bardzo piękny dom z epoki Tudorów, jakich sporo zachowało się w całej Anglii. Drewno bukowe pochodziło z pobliskiego Lasu Arden, a niebiesko-szary kamień z sąsiedniego Wilmcote. Posiadłość składa się z dwóch części - dwupiętrowego domu rodzinnego i sklepu, który należał do ojca Williama.
|
GOSPODARKA
Niespójność polityki fiskalnej i monetarnej zwiększa ryzyko kryzysu finansowego w Polsce
Do destabilizacji przez stabilizację
RYS. ROBERT DĄBROWSKI
JANUSZ JANKOWIAK
Wiele wskazuje na to, że polska gospodarka wchodzi w trudny okres. Kombinacja ostrej polityki monetarnej i słabnącej dyscypliny fiskalnej nie jest na te ciężkie czasy propozycją właściwą. Deficyt ekonomiczny finansów publicznych większy w tym roku, niż planowano, i najprawdopodobniej większy również w roku przyszłym to igranie z ogniem i kuszenie losu.
Wciąż nie rozumie tego większość polityków oraz część doradzających im ekonomistów.
Odpowiedzią na uszczuplanie przez sektor publiczny zasobu krajowych oszczędności musi być coraz bardziej restrykcyjna polityka pieniężna banku centralnego. Od tego zależy przyciągnięcie oszczędności z zagranicy. Bez importu tych oszczędności nie byłoby możliwe podtrzymanie wysokiego tempa inwestycji. Nadwyżka na rachunku kapitałowym wyrównuje co prawda deficyt na rachunku bieżącym, ale wzmaga presję na aprecjację złotego (i tak występującą w średnim okresie z powodu zmian cen relatywnych). A to z kolei potęguje nierównowagę zewnętrzną gospodarki. I w ten sposób koło niezbyt fortunnych przypadłości się zamyka.
Nikt ponadto nie zaprzecza, że wysokie realne stopy procentowe coraz wyraźniej tłumią popyt krajowy. Ma to swoje dobre strony, bo do tej pory rosnący popyt wewnętrzny przekładał się natychmiast na import. Ale duszenie popytu krajowego obarczone jest też szczególnym rodzajem ryzyka. Tempo wzrostu gospodarczego coraz bardziej zależy od popytu zagranicznego. Oznacza to z grubsza, że czynnikiem z naszego punktu widzenia najważniejszym staje się stan koniunktury w krajach Unii Europejskiej.
A tu, niestety, trudno o niczym niezakłócony optymizm. Nie sposób doprawdy dociec, na jakich przesłankach zasadza się kluczowe dla "Założeń polityki pieniężnej na rok 2001" stwierdzenie (powtórzone przez Radę Polityki Pieniężnej w dwóch miejscach tego dokumentu), że "utrzymująca się wysoka dynamika popytu wewnętrznego w krajach Unii Europejskiej będzie stymulowała wzrost [polskiego] eksportu". Przecież wszystkie wskaźniki wyprzedzające koniunktury dowodzą, że kraje strefy euro szczyt aktywności gospodarczej mają już za sobą. I tendencja ta występuje wyraźnie od przełomu pierwszego i drugiego kwartału. Wrzesień był piątym z kolei miesiącem spadku produkcji przemysłowej w eurolandzie. Siedem z rzędu dokonanych przez Europejski Bank Centralny podwyżek stóp procentowych najwyraźniej daje już o sobie znać. A bank ten nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
Tempo wzrostu gospodarczego w krajach strefy euro w tym i przyszłym roku, aczkolwiek wciąż jeszcze wysokie, nie będzie już jednak z pewnością rosło ponad obecne 3 - 3,5 procent. Nie jest to wiadomość krzepiąca dla Unii Europejskiej. Nie jest też, niestety, krzepiąca i dla nas.
Unia korzysta wciąż jeszcze ze skutków konkurencyjnej dewaluacji euro wobec dolara i jena. O tym, jak trwałe okażą się te skutki, przesądzi jednak tempo i zakres reform strukturalnych w UE. Po to, by efekty konkurencyjnej dewaluacji szybko nie ustąpiły, potrzebny jest elastyczny rynek pracy, zdolność wykorzystania wolnych konkurencyjnych mocy wytwórczych i dyscyplina fiskalna. Bez tego podwyżki płac nominalnych i drodzy krajowi producenci szybko "przejedzą" dobroczynne skutki taniego euro. Zostaną tylko inflacja, wysokie stopy procentowe, ponowny wzrost bezrobocia i słabnące tempo wzrostu. Słowem: płacz i zgrzytanie zębów.
Wbrew eksportowi
A płakać i zgrzytać będzie nie tylko Unia. Wydaje się więcej niż pewne, że losy reform strukturalnych w tej organizacji przesądzą o tempie wzrostu gospodarczego w Polsce w najbliższych dwóch latach. A będą to przecież, o czym zapomnieć nie sposób, lata kluczowe dla naszych przygotowań do członkostwa w UE. Jeśli Unii powinie się noga, my mocno wyrżniemy nosem w ziemię.
Niestety, obraz reform systemowych w Unii Europejskiej wciąż jeszcze przedstawia się mgliście. Dużo tu niejasności i niekonsekwencji. Z jednej strony większość rządów "nowej lewicy" zapowiada poważne reformy fiskalne zwiększające konkurencyjność europejskiej gospodarki. Z drugiej - mamy jednak nie tylko skracanie ustawowego czasu pracy, ale i wyraźne luzowanie polityki fiskalnej, typowe dla okresów dekoniunktury. Deficyty ekonomiczne w większości krajów strefy euro pną się powoli, acz systematycznie w górę. Nie są to w sumie warunki sprzyjające szybkiemu zredukowaniu stóp procentowych przez Europejski Bank Centralny. A im wyższe będą stopy, tym mniejsza w Unii szansa na szybki wzrost.
Taka perspektywa powinna szczególnie niepokoić naszych eksporterów. Badania potwierdzają bowiem, że polski eksport jest mocno wrażliwy właśnie na zmiany popytu zagranicznego. Nic tak mocno nie wpływa na wolumen naszego nisko przetworzonego eksportu. Nawet poziom kursu walutowego ma tu drugorzędne znaczenie. Wysokość kursu jest za to czynnikiem pierwszorzędnym, jeśli chodzi o wielkość importu do Polski.
Wychodzi więc na to, że nasza krótkookresowa strategia gospodarcza wspiera się na dwóch filarach: dobrej koniunkturze w UE oraz na ustabilizowanym na dość niskim poziomie kursie złotego. Dzięki rosnącemu eksportowi i malejącej (w wyniku braku aprecjacji) opłacalności importu powinniśmy cieszyć się nie tylko powracającą równowagą zewnętrzną, ale również wysokim, zbliżonym do pięciu procent, tempem wzrostu PKB. Słowem, do szczęścia potrzebujemy tylko dwóch rzeczy: wysokiej koniunktury w Unii i nieszczególnie mocnego, choć stabilnego złotego.
Obie te podstawy naszej strategii gospodarczej są jednakowo wątłe. Zostawmy koniunkturę w Unii, bo to jest z naszego punktu widzenia czynnik egzogeniczny. A prognozy nie są zbyt obiecujące. Nie jest więc obarczone wysokim ryzykiem twierdzenie, że planowanie przyszłorocznego wzrostu PKB w Polsce na pięć procent można spokojnie włożyć między bajki. Nie dziwi specjalnie, że niektórzy członkowie Rady Polityki Pieniężnej publicznie dają wyraz przekonaniu, iż tempo wzrostu nie przekroczy dwóch, czterech procent. Natomiast pewne zaskoczenie budzi wpisanie mimo wszystko do oficjalnych "Założeń polityki pieniężnej" mało realistycznych pięciu procent.
Zaproszenie do spekulacji
Znacznie jednak ciekawsze z ekonomicznego punktu widzenia wydaje się przyjęcie w strategii gospodarczej założenia o braku istotnej aprecjacji złotego. I to mimo utrzymywania się na naszą niekorzyść solidnego dysparytetu stóp procentowych jeszcze co najmniej w pierwszej połowie przyszłego roku.
Osłabienie napływu krótkoterminowego kapitału zagranicznego do Polski, kraju o najwyższych w regionie realnych stopach procentowych, uzasadniane jest występowaniem ryzyka kursowego. Tyle że osadzenie koncepcji wzrostu na przewadze dynamiki eksportu nad importem oznacza potrzebę stabilizacji kursu na niskim poziomie. Taki wymóg jest naturalnie nie do pogodzenia ze strategią bezpośredniego celu inflacyjnego, zakładającą kontrolowanie przez władzę monetarną stóp procentowych, natomiast swobodne kształtowanie się kursu. Ryzyko zmienności stóp procentowych spada wraz z ustaleniem szerokiego przedziału dla celu inflacyjnego, ale rosnąć wówczas powinno ryzyko zmienności kursu.
A jak to wygląda w naszych zapowiedziach? Raczej kiepsko. Przyszłoroczny cel inflacyjny zarysowano szeroko, na sześć, osiem procent, co poważnie redukuje ryzyko zmienności stóp procentowych. Równocześnie, deklarując brak zainteresowania dla nominalnej kotwicy kursowej, rada zastrzegła sobie jednak w "Założeniach polityki pieniężnej" prawo interwencji na rynku walutowym, "o ile uzna, że jest to niezbędne dla realizacji celu inflacyjnego". Takie stwierdzenie rozumieć należy jako przyjęcie przez władzę monetarną zobowiązania do ograniczenia ryzyka kursowego. Co gorsze, jest to zobowiązanie wyraźnie niesymetryczne, ważne przy odchyleniu kursu tylko w jedną stronę.
Realizacji celu inflacyjnego zagrażać może co prawda równie dobrze aprecjacja jak deprecjacja złotego. Tyle że aprecjacji ma podobno - według NBP - nie być. A poza tym, gdyby nawet się zdarzyła, spowodowałaby spadek inflacji poniżej dolnej granicy przedziału celu inflacyjnego. Trudno sobie wyobrazić interwencje banku centralnego na rynku walutowym zmierzające do osłabienia złotego. Ale taka psychologicznie trudna do wytłumaczenia opinii publicznej operacja pozostaje i tak czysto myślową spekulacją, jeżeli traktować serio przekonanie RPP o braku istotnych powodów do wystąpienia aprecjacji.
A skoro tak, to nie pozostaje nic innego, jak tylko rozumieć zapowiedź interwencji walutowych jako chęć podtrzymania przez Radę kursu w razie gwałtownej deprecjacji złotego. To rzeczywiście zagrażałoby przekroczeniem, już trzeci raz z rzędu, górnego przedziału celu inflacyjnego. I byłoby po Radzie.
Skłonność do podobnie wybiórczego interwencjonizmu ma zawsze tę samą, łatwo wymierną cenę. Wyrażając publicznie powątpiewanie co do poważnej aprecjacji i ograniczając zarazem - domyślnie - ryzyko deprecjacji złotego, władza monetarna stosująca politykę wysokich stóp procentowych i ograniczająca ryzyko ich zmienności zachęca podmioty krajowe do zadłużania się za granicą, a kapitał zagraniczny do żywej spekulacji.
W ten sposób niespójność polityki fiskalnej i monetarnej oraz sprzeczności wewnętrzne tej ostatniej poważnie wzmacniają zagrożenie polskiej gospodarki kryzysem finansowym.
Autor jest głównym ekonomistą grupy BRE Banku.
|
polska. Kombinacja ostrej polityki monetarnej i słabnącej dyscypliny fiskalnej nie jest propozycją właściwą. Odpowiedzią na uszczuplanie przez sektor publiczny zasobu krajowych oszczędności musi być bardziej restrykcyjna polityka pieniężna banku centralnego. potrzebujemy wysokiej koniunktury w Unii i nieszczególnie mocnego, choć stabilnego złotego.Obie te podstawy naszej strategii gospodarczej są jednakowo wątłe. niespójność polityki fiskalnej i monetarnej poważnie wzmacniają zagrożenie polskiej gospodarki kryzysem finansowym.
|
ROSJA
Jurij Łużkow jest gotów sprzymierzyć się z każdym, kto pomoże mu zdobyć Kreml. Ale otoczenie Jelcyna zrobi wszystko, by pokrzyżować jego plany
Mer wyrusza na wojnę
Łużkow się nie dokształca. Jego koncepcje gospodarcze wyśmiewają nawet studenci pierwszego roku ekonomii - mówi o merze Moskwy reformator Anatolij Czubajs.
FOT. (C) AP
PIOTR JENDROSZCZYK
z Moskwy
Mer Moskwy Jurij Łużkow schudł i spoważniał. Przemawia wolniej, jeszcze staranniej niż kiedyś dobierając słowa. Nie pozwala sobie na żarty czy dwuznaczności. Pracuje właściwie bez przerwy. Jest obecny wszędzie: w Moskwie, w regionach, często wyjeżdża za granicę.
Mer nie ma czasu ani dla swej młodszej o kilkadziesiąt lat żony, właścicielki wytwórni tworzyw sztucznych, której produkty kupują chętnie stołeczne władze, ani na ulubione sporty: tenis i piłkę nożną. Przyczyną przemiany mera są zbliżające się wybory parlamentarne i prezydenckie. Łużkow ma nadzieję, że weźmie w posiadanie Kreml.
Wszystko jest już zapięte na ostatni guzik. Mer Moskwy utworzył ugrupowanie polityczne o nazwie "Otieczestwo", które ma mu pomóc we wprowadzeniu w grudniu do Dumy sporego grona "swoich" deputowanych. Zgromadził wokół siebie doświadczonych polityków, którzy są gotowi objąć najważniejsze stanowiska w państwie. Prowadzi we wszystkich badaniach opinii publicznej i nie ma większych kłopotów ze zdobyciem środków na finansowanie obydwu kampanii wyborczych. W dziesięciomilionowej Moskwie może liczyć na poparcie przytłaczającej większości wyborców.
Żaden inny pretendent do schedy po Borysie Jelcynie nie może nawet marzyć o takim początku kampanii. Najgroźniejszym konkurentem mera stolicy byłby dzisiaj były premier Jewgienij Primakow. Mógłby zagrozić Łużkowowi, ale nie chce. Primakow zawsze zapewniał, że nie ma ambicji prezydenckich i wszystko wskazuje na to, że zapewniał szczerze. Ostatnim dowodem na prawdziwość tych deklaracji może być rozpuszczenie przez Primakowa ekipy najbliższych współpracowników - były szef rządu lokuje ich obecnie na stanowiskach ambasadorskich. W tej sytuacji Łużkow niemal codziennie składa Primakowowi oferty współpracy w "Otieczestwie". Na razie bez skutku. W tandemie z byłym premierem Łużkow byłby nie do pokonania.
Plany Łużkowa mógłby popsuć premier Siergiej Stiepaszyn, gdyby Kreml zdecydował, że to właśnie on ma być następcą Jelcyna. Nie wydaje się jednak, by ludzie prezydenta poważnie traktowali Stiepaszyna. Podczas formowania nowego rządu najbliższe otoczenie szefa państwa - tzw. rodzina, czyli kilka wpływowych osób zgromadzonych wokół córki Jelcyna Tatiany Diaczenko i Borysa Bieriezowskiego - nie pozwoliło premierowi na samodzielne podjęcie decyzji nawet w drobnych sprawach.
Miłość i nienawiść
Jeśli założyć - zapewne nieco na wyrost - że najbliższe wybory prezydenckie odbędą się w sposób nie urągający podstawowym zasadom demokracji, to Łużkow ma już otwartą drogę na Kreml. Jest jednak kilka spraw, które mogą mu w tym przeszkodzić.
Po pierwsze - ludzie Jelcyna nie chcą słyszeć o Łużkowie sprawującym funkcję premiera, a co dopiero prezydenta. Po drugie - nie wiadomo jeszcze, czy w 2000 r. Jelcyn opuści Kreml. Nie brak w Moskwie opinii, że w razie utworzenia konfederacji Rosji i Białorusi Jelcyn może zostać jej prezydentem. Po trzecie - aby przystąpić do batalii o urząd szefa państwa, Łużkow musi już w grudniu zapewnić sukces wyborczy "Otieczestwu". Będzie to test rzeczywistej - a nie opartej na badaniach socjologicznych - popularności mera stolicy; w świadomości społecznej Łużkow i "Otieczestwo" stanowią bowiem synonimy.
Partii "moskiewskiej" nie będzie łatwo zwyciężyć w wyborach do Dumy. Rzecz w tym, że wszystko, co moskiewskie, wywołuje w rosyjskim narodzie dwa sprzeczne uczucia: miłości i nienawiści. Miłość wynika z tęsknoty za dostatnim życiem (średnie dochody w Moskwie wynoszą 1260 rubli na osobę przy przeciętnej krajowej nie przekraczającej 450 rubli), dobrą pracą, czystymi ulicami i innymi korzyściami wynikającymi z mieszkania w stolicy. Nienawiść wzbudza powszechne na rosyjskiej prowincji przekonanie, że Moskwa okrada cały kraj, wysysa z Rosji wszystkie środki i jest niczym oaza dobrobytu na oceanie biedy i beznadziei.
Obietnice dla wszystkich
Takie nie całkiem pozbawione racji stereotypy mogą uniemożliwić Łużkowowi odegranie upragnionej roli w rosyjskiej historii. Dlatego czyni on wszystko, aby udowodnić, że może być inaczej. W Murmańsku buduje domy dla oficerów, w Kraju Stawropolskim szpital, rozsianym po całym całym kraju zakładom zbrojeniowym obiecuje kontrakty z moskiewskimi firmami. Wiele z nich, jak chociażby fabryka samochodów marki Moskwicz, jest własnością merostwa, a stołeczny holding Sistiema, założony kilka lat temu z inicjatywy Łużkowa, kontroluje około 100 stołecznych przedsiębiorstw, w tym kilka dużych banków.
Merostwo ma większość udziałów w stołecznej TV Centr. Jej program dociera do 40 regionów europejskiej części Rosji. Jest to propagandowa tuba Łużkowa. Czołobitne programy publicystyczne, godzinne wywiady, a właściwie monologi Łużkowa o konieczności odzyskania Krymu, wspaniałomyślnie podarowanego Ukrainie przez Chruszczowa, są w TV Centr na porządku dziennym. Podobnie jak tyrady o korzyściach płynących z unii z Białorusią lub o szkodliwości "przestępczej" prywatyzacji i znaczeniu walki z korupcją.
Równocześnie mer zabiega o względy lokalnych przywódców. Zaniedbane i zdane na siebie regiony liczą na grudniowe wybory, aby zdobyć przyczółek w Moskwie. Pragną stworzyć silną frakcję w Dumie i w ten sposób zyskać kontrolę nad przepływem środków budżetowych na prowincję. Z 89 rosyjskich regionów jedynie dziesięć płaci do kasy centralnej więcej, niż otrzymuje stamtąd dotacji.
W tej grze między regionami a centralą warto jednak brać udział. W ostatnim czasie powstały dwie organizacje polityczne skupiające przedstawicieli władz regionów. Jedna z nich, "Wsja Rossija" (Cała Rosja), zgromadziła niedawno na swym zjeździe w Sankt Petersburgu przedstawicieli 82 regionów. Nieformalnym przywódcą tego ugrupowania jest Mintimer Szajmijew, prezydent Tatarstanu. Drugi blok, o nazwie "Gołos Rossiji", założył gubernator obwodu samarskiego, Konstantin Titow.
Marzeniem Jurija Łużkowa jest połączenie tych sił z "Otieczestwem". Może mu się to udać, gdyż przywódcom regionów potrzebny jest lider, który potrafi zdobyć pieniądze i ma zaplecze organizacyjne.
Kłopoty z rodziną
Jeszcze niedawno Łużkow mógł mieć nadzieję na opanowanie Kremla w porozumieniu z Jelcynem i tzw. rodziną. Taka droga została ostatecznie zamknięta latem ubiegłego roku, kiedy otoczenie prezydenta uniemożliwiło objęcie przez Łużkowa stanowiska premiera. W administracji kremlowskiej doszło wtedy do rozłamu. Zwolennicy Łużkowa przegrali i musieli odejść. Rzecznik Jelcyna, Siergiej Jastrzembski, czy Andriej Kokoszyn, sekretarz Rady Bezpieczeństwa, znaleźli pracę w "gabinecie cieni" Łużkowa albo w stołecznych władzach.
Dlaczego Kreml nienawidzi Łużkowa, dokładnie nie wiadomo. Jedną z przyczyn są, o czym mówił Aleksander Wołoszyn, jego dyktatorskie zapędy. Rzecz w tym, że Jelcyn i jego otoczenie żądają od następnego prezydenta pewnych gwarancji bezpieczeństwa, które pozwolą im na korzystanie ze zgromadzonych kapitałów i spokojne życie w Rosji. "Mają swoje powody, aby nie wierzyć Łużkowowi" - twierdzi politolog Siergiej Markow.
Na inną przyczynę zwraca uwagę Anatolij Czubajs, były premier, jeden z rosyjskich reformatorów, znający doskonale kulisy kremlowskich intryg. - Największy problem Łużkowa polega na tym, że się nie dokształca. Pozostał w tyle co najmniej o 10 lat. To wstrząsające - mówi Czubajs, mając na myśli koncepcje ekonomiczne mera, z których - jak zapewnia - śmieją się studenci pierwszego roku ekonomii. W jednym z niedawnych wywiadów Czubajs opowiedział, jak bez powodzenia przez trzy godziny starał się kiedyś udowodnić Łużkowowi, że jest w błędzie, kiedy proponuje, aby Bank Rosji wydawał przedsiębiorstwom kredyty o rocznym oprocentowaniu 7 proc. Inflacja w kraju wzrosłaby natychmiast do 30 proc. miesięcznie. Ale mer Moskwy nie zwraca uwagi na takie drobiazgi i na wiecach wciąż domaga się nisko oprocentowanych kredytów, indeksacji płac, większych pieniędzy dla armii i dodatkowych funduszy na finansowanie programów kosmicznych oraz wielu innych wydatków państwa.
Świadomy populizm czy dyletanctwo? Łużkowowi obce są zasady gospodarki liberalnej. Opowiada się za kapitalizmem korporacyjnym i jest mistrzem w tworzeniu struktur quasi-mafijnych - twierdzi Tatiana Malewa, ekspertka moskiewskiego oddziału Fundacji Carnegie. W rosyjskiej stolicy, gdzie skupia się ponad dwie trzecie kapitałów całego kraju, Łużkow zbudował biurokratyczno-nomenklaturowy system ich wykorzystywania. Na tym polega cud gospodarczy rosyjskiej stolicy. Właściwie należałoby już mówić o nim w czasie przeszłym, bo Moskwa nie ma w tej chwili pieniędzy nie tylko na spłatę długów, ale nawet na remont ulic. Nie mówiąc o ambitnych projektach, jak chociażby budowa toru wyścigowego Formuły 1.
Ucieczka na Kreml
Wyjściem z sytuacji ma być ucieczka na Kreml. Nie mogąc się porozumieć z jego dzisiejszym gospodarzem, Łużkow przystąpił do frontalnego ataku. - Pozostaje mu budowanie autorytetu na krytyce wszystkiego, co robi Jelcyn - uważa Siergiej Markow z Instytutu Badań Politycznych. Potwierdzeniem tych słów może być wczorajsza deklaracja Łużkowa, który opowiedział się za niepodległością dla Czeczenii.
Jesienią ubiegłego roku mer Moskwy wstąpił na wojenną ścieżkę z Kremlem, dowodząc, że Jelcyn jest zbyt chory, by sprawować swój urząd, i powinien dobrowolnie ustąpić. Kilka miesięcy temu poparł prokuratora generalnego Jurija Skuratowa, który wplątał się w sprawę kompromitujących Kreml materiałów świadczących o ogromnej korupcji wśród osób z najbliższego otoczenia prezydenta. To właśnie mer zablokował dymisję Skuratowa w izbie wyższej rosyjskiego parlamentu w nadziei, że nie mający nic do stracenia prokurator otworzy teczki z obciążającymi Kreml dokumentami. To jednak nie wszystko. Kiedy administracja prezydencka usilnie pracowała nad utrąceniem w Dumie Państwowej wniosku o rozpoczęcie procedury odsunięcia od władzy Jelcyna, mer Moskwy wydał "swym" deputowanym polecenie, aby głosowali za pozbawieniem prezydenta stanowiska.
Jelcyn i jego rodzina takich rzeczy nie darują. Władimir Żyrinowski, przywódca rosyjskich nacjonalistów, uważany za wiernego sługę Kremla, tuż po historycznym głosowaniu zaproponował zmianę statusu rosyjskiej stolicy i przekształcenie jej w coś na kształt Dystryktu Columbia w USA. Mer Jurij Łużkow stałby się z dnia na dzień politycznym pariasem. Kreml przyjął oficjalną petycję Żyrinowskiego i myśli. W Moskwie oczekuje się decydującej batalii potężnego mera Jurija Łużkowa z jeszcze potężniejszym Kremlem.
|
Mer Moskwy Jurij Łużkow ma nadzieję, że weźmie w posiadanie Kreml. utworzył ugrupowanie polityczne o nazwie "Otieczestwo". Prowadzi we wszystkich badaniach. Żaden inny pretendent do schedy po Borysie Jelcynie nie może nawet marzyć o takim początku kampanii. Jeśli założyć - zapewne nieco na wyrost - że najbliższe wybory prezydenckie odbędą się w sposób nie urągający podstawowym zasadom demokracji, to Łużkow ma już otwartą drogę na Kreml. Jest jednak kilka spraw, które mogą mu w tym przeszkodzić.Po pierwsze - ludzie Jelcyna nie chcą słyszeć o Łużkowie sprawującym funkcję premiera, a co dopiero prezydenta. Po drugie - nie wiadomo jeszcze, czy w 2000 r. Jelcyn opuści Kreml. Nie brak w Moskwie opinii, że w razie utworzenia konfederacji Rosji i Białorusi Jelcyn może zostać jej prezydentem. Po trzecie - aby przystąpić do batalii o urząd szefa państwa, Łużkow musi już w grudniu zapewnić sukces wyborczy "Otieczestwu".
Partii "moskiewskiej" nie będzie łatwo zwyciężyć w wyborach do Dumy. Rzecz w tym, że wszystko, co moskiewskie, wywołuje w rosyjskim narodzie dwa sprzeczne uczucia: miłości i nienawiści. mer zabiega o względy lokalnych przywódców. W tej grze między regionami a centralą warto brać udział. W ostatnim czasie powstały dwie organizacje polityczne skupiające przedstawicieli władz regionów. Marzeniem Jurija Łużkowa jest połączenie tych sił z "Otieczestwem". Może mu się to udać, gdyż przywódcom regionów potrzebny jest lider, który potrafi zdobyć pieniądze i ma zaplecze organizacyjne.Jeszcze niedawno Łużkow mógł mieć nadzieję na opanowanie Kremla w porozumieniu z Jelcynem i tzw. rodziną. Taka droga została ostatecznie zamknięta latem ubiegłego roku. Największy problem Łużkowa polega na tym, że się nie dokształca. Moskwa nie ma w tej chwili pieniędzy nie tylko na spłatę długów, ale nawet na remont ulic. Wyjściem z sytuacji ma być ucieczka na Kreml. Nie mogąc się porozumieć z jego dzisiejszym gospodarzem, Łużkow przystąpił do frontalnego ataku.
|
POLSKA - EUROPA
Nasz elementarny interes narodowy wymaga, aby traktować Unię Europejską jako partnera, a nie jako przeciwnika
Przyczynek do tematu
JERZY ŁUKASZEWSKI
Wiele czynników współdziała obecnie, aby opóźnić integrację Polski z Unią Europejską: niezmiernie trudne do rozwiązania problemy finansowe UE; zyskująca coraz więcej zwolenników opinia, że gruntowna reforma instytucjonalna UE musi poprzedzić jej rozszerzenie; zmiana rządu w Niemczech i odejście ekipy, dla której szybkie przyjęcie Polski do UE rysowało się jako obowiązek polityczny i moralny; coraz silniejszy opór beneficjentów budżetu unijnego, a zwłaszcza Hiszpanii, przeciwko rozszerzeniu UE itd.
Niemniej uzyskanie pełnego członkostwa w UE pozostaje celem strategicznym RP. Dyskusja narodowa na temat Polska - Unia będzie się więc nasilać w nadchodzących miesiącach i latach. Wezmą w niej udział dziennikarze, politycy, ekonomiści, przedstawiciele grup interesów, profesorowie i duchowni. Niezmiernie ważnym jej składnikiem będzie dialog rządu ze społeczeństwem.
Treść i kierunki dotychczasowej debaty wskazują na to, że istnieje potrzeba przekazania społeczeństwu kilku istotnych informacji, które mogłyby służyć uporządkowaniu i pogłębianiu dalszej dyskusji.
1. UE nie jest organizacją międzynarodową podobną do OECD, Rady Europy, ONZ albo przedwojennej Ligi Narodów.
Stanowi całkowicie nową jakość w stosunkach między państwami i narodami. Nie jest ugrupowaniem mechanicznym, ale całością organiczną, opartą nie tyle na bliskości geograficznej, ile na powinowactwie kulturowym i zazębieniu doświadczeń historycznych. Reprezentuje model "wspólnotowy", a nie tradycyjny model "międzyrządowy". Opiera się na zasadzie solidarności, nie znanej dotąd w stosunkach międzynarodowych i wyrażającej się m.in. w olbrzymich transferach finansowych z bardziej rozwiniętych państw członkowskich do mniej rozwiniętych. Decyzje organów Uniim - zgodnie z wolą państw członkowskich - mają dla tych ostatnich moc wiążącą w dziedzinach określonych przez traktaty. UE uzupełnia zasadę "suwerenności narodowej" zasadą dobrowolnie budowanej "suwerenności zbiorowej", aby zapewnić państwom europejskim miejsce odpowiadające ich interesom oraz ich specyfice w dzisiejszym świecie. Przechodzi stopniowo od prostych form integracji, takich jak unia celna, do form bardziej zaawansowanych, takich jak unia walutowa (która stała się faktem 1 stycznia 1999 roku). Przeciwdziała niebezpieczeństwu hegemonii, gwarantując mniejszym państwom członkowskim "nadreprezentację" w organach unijnych.
Powstanie i rozwój UE stanowiły decydujący przełom w historii Europy Zachodniej, zapewniając trwały pokój i ustanawiając całkowicie nowe zasady współżycia między państwami i narodami. Integracja z UE będzie również doniosłym przełomem w historii Polski, przyspieszając jej rozwój gospodarczy i społeczny, stabilizując demokrację i gospodarkę rynkową, dając dodatkowe gwarancje bezpieczeństwa, wiążąc ją politycznie i ekonomicznie z Zachodem, do którego kulturowo i duchowo należy od przeszło tysiąca lat, otwierając przed nią możliwości realnego oddziaływania na sprawy europejskie i światowe poprzez udział w organach unijnych.
2. Proces integracyjny w Europie odpowiada tendencjom charakterystycznym dla świata współczesnego.
Porównywalne procesy zachodzą w Ameryce Łacińskiej, Azji Południowo-Wschodniej i świecie arabskim. W przeciwieństwie do czterech czy pięciu istniejących i potencjalnych supermocarstw, państwa małe i średnie nie są w stanie podjąć w pojedynkę gigantycznych wyzwań ekonomicznych, technologicznych, energetycznych, środowiskowych, politycznych i społecznych końca XX i początku XXI wieku. Państwa Europy Zachodniej zrozumiały wkrótce po drugiej wojnie światowej konieczność integracji, tworząc - w postaci UE - sferę stabilności, intensywnej współpracy i dobrobytu. Przyszłe stosunki międzynarodowe - jeśli nie brać pod uwagę supermocarstw - będą coraz więcej dialogiem między organicznymi wspólnotami państw, a coraz mniej między poszczególnymi państwami, teoretycznie "suwerennymi", ale w gruncie rzeczy bezsilnymi i skazanymi na satelizację. Najbardziej żywotne interesy Polski wymagają więc, by nie pozostała na marginesie europejskiego procesu integracji, tzn. na marginesie UE.
3. Wszystkie państwa członkowskie UE wyciągnęły wielkie korzyści ekonomiczne i polityczne z przynależności do Unii. W szczególności dotyczy to jednak państw mniej rozwiniętych - Irlandii, Hiszpanii, Portugalii i Grecji. Dzięki dostępowi do rynków unijnych, olbrzymiemu transferowi finansowemu oraz dostosowaniu do norm i rygorów unijnych kraje te dokonały większego postępu w ostatnich 15 - 20 latach niż w dwóch poprzednich stuleciach. Zyskały też znaczenie polityczne, o którym nie mogły marzyć przed przystąpieniem do Unii. Wegetujące dawniej na obrzeżach "rdzenia europejskiego", mają dziś możność sprawować - w regularnych odstępach czasu - przewodnictwo UE i wpływać na sprawy międzynarodowe. Integracja nie osłabiła tożsamości narodowej żadnego kraju UE. Doświadczenie uczy ponad wszelką wątpliwość, iż rozszerzenie i upowszechnienie kontaktów z innymi kulturami wzmocniło świadomość własnych, niezbywalnych i niepowtarzalnych cech narodowych oraz przywiązanie do nich.
4. Integracja Polski z Unią oznacza nie tylko korzyści, ale również koszty. U nas, bardziej niż w innych krajach, dyskusja na ten temat nie może koncentrować się wyłącznie, albo głównie, na materialnym porównaniu pierwszych z drugimi. Szwajcaria może sobie pozwolić na to, aby jeszcze przez pewien czas pozostać poza UE. Po pierwsze, jest jednym z najbogatszych państw świata. Po drugie, wszystkie państwa, z którymi graniczy, są członkami UE, co stanowi jedną z podstawowych gwarancji jej bezpieczeństwa. Polska, położona między Niemcami a Rosją, między UE a WNP, nie może pozostać na marginesie integracji europejskiej, jeśli pragnie uniknąć tragedii, które dotknęły ją w przeszłości.
Koniunktura międzynarodowa, która przyniosła nam demokrację i niepodległość, nie będzie trwać wiecznie. Przyjdą nowe kryzysy i nowe zagrożenia. Polska o wiele bardziej niż Francja, Włochy albo Hiszpania potrzebuje solidnej ramy tak dla swojego rozwoju gospodarczego i społecznego, jak dla swego bezpieczeństwa. Nieuniknione koszty integracji muszą więc być interpretowane również na płaszczyźnie niematerialnej: w perspektywie wielkiej historycznej mutacji, której stawką jest przyszłość Polski. Koszt odbudowy demokracji, niepodległości i gospodarki rynkowej w naszym kraju był nieporównywalnie większy od kosztu, którego wymaga nasza integracja z Unią. Niemniej Polacy wzięli go na siebie, ponieważ byli świadomi jego historycznej doniosłości. Poniosą również koszt integracji z UE, jeżeli debata narodowa pozwoli im zrozumieć, iż chodzi o przełom porównywalny z tym, co miało miejsce w 1989 roku.
5. Nasze społeczeństwo, z jego specyficzną tradycją, kulturą i duchowością, powinno być w pełni świadome inspiracji i źródeł powojennego procesu integracji europejskiej. Polacy powinni wiedzieć, jakie siły duchowe i polityczne od początku stały za tym procesem, a jakie były mu przeciwne. Dużym błędem jest sądzenie, że historia to tylko przeszłość, że odeszła, nie zostawiając śladów, że nie ma większego znaczenia dzisiaj. Historia jest rzeczywistością żywą, wciąż obecną wśród nas, określającą naszą tożsamość, nasze postawy i wybory, nasze sympatie i antypatie.
Ludzie, którzy wśród ruin i chaosu okresu powojennego zaczęli dzieło integracji europejskiej, to w pierwszym rzędzie katoliccy myśliciele i mężowie stanu Francji, Niemiec, Włoch i innych krajów. To oni wyciągnęli logiczne konsekwencje z dwóch wojen światowych i zaczęli budować przyszłość na tym, co łączy narody europejskie, a nie na tym, co je dzieli. Ludzi tych, którym patronował aktywnie papież Pius XII, motywowało żywe wspomnienie reformy jedności europejskiej, która istniała w chrześcijańskim średniowieczu.
Najbardziej zaciekłymi wrogami integracji europejskiej były przez dziesiątki lat sterowane przez Moskwę partie komunistyczne, m.in. dlatego właśnie, że rysowała im się ona jako "Europa watykańska". To, że dzisiaj byli komuniści dokonali zwrotu o 180 stopni - podobnie jak to, iż większość krajów UE jest dziś rządzona albo współrządzona przez partie socjaldemokratyczne - nie zmienia istoty i znaczenia procesu integracji, świadczy natomiast o słuszności i sile idei europejskiej. Obecna sytuacja polityczna na zachodzie Europy jest wynikiem wahadłowego ruchu historii. Naturalną koleją rzeczy zmieni się za parę lat. Dzieło zjednoczenia Europy wpisuje się w logikę historii - jeśli istnieje logika historii. Dlatego rządy i konstelacje partyjne mijają, a dzieło trwa.
6. Pewni dziennikarze zachodni i polscy celują w przedstawianiu UE jako kłębowiska bezustannej walki sprzecznych "interesów narodowych". Pośpiech i bezustanna pogoń za sensacją nie pozwalają im często dostrzec nurtu głębszego i przekazać czytelnikom tego, co istotne. Jest oczywiste i naturalne, że w UE państwa członkowskie, regiony, miasta, grupy nacisku, partie polityczne, pracodawcy, pracobiorcy itd. bronią swych interesów. Ale oprócz tych dążeń cząstkowych umacnia się stopniowo i coraz częściej daje o sobie znać interes Unii jako całości. Bez niego nie byłyby możliwe kolejne postępy jakościowe, a zwłaszcza niedawne utworzenie unii walutowej, wymagające ogromnego wysiłku, dyscypliny i niemałego kosztu społecznego. Bez niego Unia nie byłaby zjawiskiem wyjątkowym pośród innych ugrupowań międzynarodowych. Bez niego Polska nie miałaby żadnych szans na wejście do Unii.
Z drugiej strony, w świetle niektórych informacji prasowych, Unia - a w szczególności jej egzekutywa, czyli Komisja Europejska - rysuje się głównie jako olbrzymia biurokracja, równie ociężała, co pedantyczna. W rzeczywistości cały personel Komisji - urzędnicy, tłumacze, sekretarki, portierzy, gońcy i kierowcy - liczy mniej niż połowę personelu, który zatrudnia miasto Paryż. A nie można zapominać, że UE ma 370 milionów mieszkańców. Zespół urzędniczy Komisji składa się - jak każde zbiorowisko ludzkie - z osób różnego pochodzenia, różnego charakteru, mniej i bardziej sympatycznych. Ale w sumie jest to administracja o wyjątkowym poziomie kompetencji, pracująca nad sprawami nader trudnymi i skomplikowanymi, ożywiona duchem "wspólnotowym". Dziś reprezentuje interesy Unii jako całości oraz interesy obecnych państw członkowskich. Jutro będzie reprezentować interesy Polski.
Z administracją tą negocjujemy sprawę naszego przystąpienia do UE. Nasz elementarny interes narodowy wymaga, aby traktować ją jako partnera, a nie jako przeciwnika. W negocjacji międzynarodowej stoją naprzeciw siebie ludzie z krwi i kości, nie jakieś anonimowe aparaty. Psychologia odgrywa w niej rolę trudną do przecenienia. Pierwszym warunkiem zrozumienia i uwzględnienia naszego stanowiska, naszych potrzeb i naszych celów przez stronę unijną jest okazanie przez nas zrozumienia dla tego, czym jest Unia, jaki jest rzeczywisty margines manewru i co można naprawdę wynegocjować. Jeżeli w nadchodzących miesiącach i latach naszym negocjatorom uda się zyskać szacunek i sympatię partnerów unijnych, to być może jeszcze raz powtórzy się jedna z tych sytuacji, do których zawsze zmierzał Jean Monnet i dzięki którym stała się możliwa integracja europejska: dwie ekipy reprezentujące na początku trudne do pogodzenia punkty widzenia zamienią się stopniowo w jeden zespół, zmierzający do osiągnięcia wspólnego celu wspólnym wysiłkiem.
Autor był w latach 1990 - 1996 ambasadorem RP we Francji.
|
Uzyskanie pełnego członkostwa w UE pozostaje celem strategicznym RP. Dyskusja narodowa na temat Polska - Unia będzie się więc nasilać w nadchodzących miesiącach i latach.Treść i kierunki dotychczasowej debaty wskazują na to, że istnieje potrzeba przekazania społeczeństwu kilku istotnych informacji, które mogłyby służyć uporządkowaniu i pogłębianiu dalszej dyskusji.
1. UE nie jest organizacją międzynarodową podobną do OECD, Rady Europy, ONZ albo przedwojennej Ligi Narodów.
Stanowi całkowicie nową jakość w stosunkach między państwami i narodami. Nie jest ugrupowaniem mechanicznym, ale całością organiczną, opartą nie tyle na bliskości geograficznej, ile na powinowactwie kulturowym i zazębieniu doświadczeń historycznych. Opiera się na zasadzie solidarności, nie znanej dotąd w stosunkach międzynarodowych i wyrażającej się m.in. w olbrzymich transferach finansowych z bardziej rozwiniętych państw członkowskich do mniej rozwiniętych.
2. Proces integracyjny w Europie odpowiada tendencjom charakterystycznym dla świata współczesnego. W przeciwieństwie do czterech czy pięciu istniejących i potencjalnych supermocarstw, państwa małe i średnie nie są w stanie podjąć w pojedynkę gigantycznych wyzwań końca XX i początku XXI wieku. Państwa Europy Zachodniej zrozumiały wkrótce po drugiej wojnie światowej konieczność integracji, tworząc - w postaci UE - sferę stabilności, intensywnej współpracy i dobrobytu.
3. Wszystkie państwa członkowskie UE wyciągnęły wielkie korzyści ekonomiczne i polityczne z przynależności do Unii.
4. Integracja Polski z Unią oznacza nie tylko korzyści, ale również koszty. Polska, położona między Niemcami a Rosją, między UE a WNP, nie może pozostać na marginesie integracji europejskiej, jeśli pragnie uniknąć tragedii, które dotknęły ją w przeszłości.
5. Nasze społeczeństwo, z jego specyficzną tradycją, kulturą i duchowością, powinno być w pełni świadome inspiracji i źródeł powojennego procesu integracji europejskiej.
6. Pewni dziennikarze zachodni i polscy celują w przedstawianiu UE jako kłębowiska bezustannej walki sprzecznych "interesów narodowych".Jest oczywiste i naturalne, że w UE państwa członkowskie, regiony, miasta, grupy nacisku, partie polityczne, pracodawcy, pracobiorcy itd. bronią swych interesów. Ale oprócz tych dążeń cząstkowych umacnia się stopniowo i coraz częściej daje o sobie znać interes Unii jako całości.
|
SYLWETKA
Kiedy Marian Jurczyk przegrał jako związkowiec, został senatorem i prezydentem Szczecina
Człowiek przeciw swoim
Przebywający w Szczecinie szef sztabu powstającego Korpusu Polsko-Duńsko-Niemieckiego gen. Hans Joachim Sachau omawiał w lutym bieżącego roku z prezydentem miasta Marianem Jurczykiem (z lewej) problemy zakwaterowania oficerów korpusu.
FOT. (C) JERZY UNDRO PAP
KAZIMIERZ GROBLEWSKI
Był przeciw strajkom, gdy inni strajkowali, chciał strajkować, gdy inni rozmawiali. Zdobywał popularność, mówiąc, że partia nie powinna rządzić gospodarką, lecz cieszył tym też władzę, która na gwałt potrzebowała w "Solidarności" ekstremistów. Jeden z liderów pierwszej "Solidarności", gdy związek wyszedł z podziemia i trzymał parasol nad reformami, uparł się przy pryncypiach i podzielił go. Stopniowo opuszczany przez zwolenników, im bardziej zapominany, tym bardziej skrajny. Wyśmiewał politykierów, aż sam został politykiem. Przed wyborami "jedyny, który się nie sprzedał", po wyborach sprzymierzył się w Szczecinie z radnymi SLD i został prezydentem miasta.
A gdy wydawało się potem, że jego możliwości zaskakiwania się wyczerpały, "Życie" nieoficjalnie doniosło, że rzecznik interesu publicznego podejrzewa go, że napisał nieprawdę w oświadczeniu lustracyjnym. Dzisiaj przed Sądem Apelacyjnym w Warszawie rozpoczyna się jego proces.
Zaistnieć
Jako przewodniczący Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w Stoczni im. Adolfa Warskiego w Szczecinie podpisywał 30 sierpnia 1980 roku porozumienie z komisją rządową kierowaną przez Kazimierza Barcikowskiego. Szczecin podpisał porozumienie dzień przed Gdańskiem; były wtedy głosy, że od tego momentu wzięła się niechęć Lecha Wałęsy do Mariana Jurczyka. Do szczecińskiego Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego przylgnęła opinia bardziej od Gdańska ustępliwego, raczej nastawionego na naprawianie socjalizmu niż na walkę z nim. Zdaniem Jurczyka, opinia nieuzasadniona. - Zarzucanie Szczecinowi, że jest bardziej "socjalistyczny", jest niewłaściwe - mówił po 10 latach w "Głosie Szczecińskim", utrzymując, że stało się to jedynie z powodu niedomówienia organizacyjnego.
Strajk szczeciński różnił się od gdańskiego m.in. tym, że tutaj Jurczyk nie zgodził się na korzystanie z rad ekspertów z Komitetu Obrony Robotników. - Nie ukrywam, że nie byłem mocny w polityce. Coś niecoś słyszałem o KOR, ale strajk sierpniowy był zbyt poważną sprawą, żeby dopuszczać ludzi, których działalności i celów dobrze się nie zna. ("Głos Szczeciński", luty 1995).
Najbardziej ufny
W kierowanym przez Jurczyka Regionie Pomorza Zachodniego nie było w latach 1980 - 1981 dużej akcji protestacyjnej.
Jeszcze w lipcu 1981 roku Marian Jurczyk, przewodniczący Zarządu Regionu Pomorza Zachodniego, członek Komisji Krajowej "S", pracował na opinię działacza umiarkowanego. - My, robotnicy, nigdy nie występowaliśmy i nie występujemy przeciw socjalizmowi. Chodzi nam jedynie o prawdziwy i sprawiedliwy socjalizm. Nie występujemy też przeciw partii, której kierowniczą rolę uznaliśmy już w sierpniu - mówił dla "Warszawskiego Tygodnika Kulturalnego". Podkreślał: - Ja nie popieram "skrajnych" [w "S" - k.gr.]; - Ludzi nie można dzielić, bo znów powtórzą się stare błędy.
Było to jeszcze przed I Krajowym Zjazdem Delegatów NSZZ"S". Obok Andrzeja Gwiazdy i Jana Rulewskiego wystartował na zjeździe przeciw Wałęsie w wyborach na przewodniczącego. Dostał o ponad połowę mniej głosów niż Wałęsa, ale znacznie więcej niż Gwiazda i Rulewski razem.
Najbardziej zawiedziony
"Stateczny, w szarym garniturze. Zradykalizował się przez ten rok. Najbardziej prawy, najbardziej ufny wobec partnera, więc i najbardziej zawiedziony". "- Czy zgadza się z preambułą w statucie o kierowniczej roli partii? - pada pytanie. - Mnie ona nie przeszkadza" - odpowiada.
"Jurczyk: - (...) prosiłbym Lecha o skromność w stosunku do ludzi. Dzisiaj mamy wyjątkowo trudne życie i uważam, że każdego działacza związkowego powinna cechować skromność. Leszku, nie jesteś moim kolegą, a przyjacielem, i moja uwaga jest podyktowana szczerością.
Brawa.
Wałęsa: - Dziękuję ci za morały, uważam je w dalszym ciągu za grę wyborczą z twojej strony.
Jurczyk: - Twoja sprawa, przyjacielu."
"Niesmak. Sala wie, że tak Jurczykowi odpowiadać nie wolno. Wszystkim, ale nie Jurczykowi" - opisywały wybory na przewodniczącego w "Tygodniku Powszechnym" Ewa Berberyusz i Teresa Torańska.
Potrzebni ekstremiści
Jurczykowi zdarzały się ostre wypowiedzi, które oficjalna prasa skwapliwie podchwytywała i nagłaśniała, jak ta ze spotkania ze związkowcami szczecińskiego Polmozbytu przed zjazdem, gdy przewidywał, że w wyniku ewentualnej konfrontacji z władzą zginie kilku sekretarzy z komitetów wojewódzkich i Komitetu Centralnego oraz przywódców "Solidarności". Ale lepiej niech zginie tych kilkanaście osób, niż miałby zginąć cały naród.
A jednak to, co się stało 25 października, zaskoczyło wielu. Jurczyk na spotkaniu z członkami "S" w Fabryce Mebli w Trzebiatowie wystąpił z gwałtownym atakiem na partię i rząd. Krótki fragment jego wystąpienia władza najpierw wyemitowała z taśmy magnetofonowej w Dzienniku Telewizyjnym, a później obszerne fragmenty w radiowych Sygnałach Dnia, zapowiadając wcześniej tę audycję w prasie.
Wystąpienie przyszło w samą porę dla rządowej propagandy . Od tygodni przekonywała o zaostrzaniu przez "S" walki politycznej w kraju (z naciskiem na słowo "politycznej", czemu zaprzeczali liderzy związku, powtarzając, że prowadzą związkową walkę o prawa robotników). I oto otrzymała koronny dowód, że ma rację.
Trzebiatów
Szef związkowców ze Szczecina określił w Trzebiatowie rząd i posłów mianem "zdrajców społeczeństwa polskiego". Zamiast za strajkami, które niszczą gospodarkę, opowiedział się za przejmowaniem kontroli nad produkcją przez komitety strajkowe. Miałoby to zapobiec wywożeniu towarów do Moskwy. Władzy, która właśnie starała się przekonać społeczeństwo, że nawiązywane przez kierownictwo "S" kontakty zagraniczne to wymierzony przeciwko Polsce zamiar prowadzenia przez związek własnej polityki zagranicznej (czemu związek zaprzeczał), dał znakomity argument, mówiąc, że skoro z "S" liczy się cały świat, to tym bardziej musi się liczyć "nasz sztuczny przyjaciel - Związek Radziecki".
Ulubionym przez władzę fragmentem wypowiedzi Jurczyka, wykorzystywanym wielokrotnie, w tym później w celu przekonania o konieczności wprowadzenia stanu wojennego, były słowa o szubienicy. Jurczyk zażądał bowiem rozliczenia winnych wydarzeń 1956 i 1970 roku, zapowiadając, że być może dla niektórych osób trzeba będzie wybudować szubienicę.
W wypowiedziach Jurczyka na spotkaniu w Trzebiatowie pojawiły się także sformułowania, które powtarzał w późniejszych latach: "(...) tam jest [we władzy - k.gr] trzy czwarte Żydów i zdrajców, jak powiedziałem, naszej ojczyzny".
Strata osobista
Jurczyk w stanie wojennym został internowany, a potem aresztowany pod zarzutem działań na szkodę państwa.
W sierpniu 1982 roku stracił syna i synową. Dorota wyskoczyła z okna, a po jej śmierci w szpitalu z okna wyskoczył Adam. Ich śmierć wielu szczecinian uważało za tajemniczą. Tysiące osób na pogrzebie na widok dowiezionego z internowania zarośniętego Jurczyka wybuchło gwałtownym aplauzem. Tłum odśpiewał hymn państwowy i wykrzykiwał antyrządowe i solidarnościowe hasła. Rządowa prasa najpierw milczała na temat tragedii, później opisywała pogrzeb, piętnując próby wykorzystania go do celów politycznych i kładąc nacisk na słowo "tragedia". Krążące pogłoski i domysły prasa starała się obalić, drukując wypowiedzi sąsiadów zmarłych.
Odsuwanie
Wyszedł z więzienia w 1984 roku dzięki amnestii. Zaczął zajmować pozycję opozycyjną wobec Wałęsy; sam twierdzi, że było inaczej. Po latach mówił, że właśnie od 1984 roku "lewica laicka" skupiona przy Wałęsie zaczęła dogadywać się z komunistami i z tego powodu odsuwać osoby o innym zdaniu, w tym jego. Nalegał na przewodniczącego "S", by zwołał w podziemiu posiedzenie Komisji Krajowej w składzie z 1981 roku. Wałęsa odmówił, uznając m.in., że jest to zbyt niebezpieczne. Powierzył nie Jurczykowi, lecz Andrzejowi Milczanowskiemu organizowanie w Szczecinie struktur "S". Zwolennicy pomysłu zwołania KK, m.in. poza Jurczykiem Andrzej Gwiazda, Jan Rulewski, skupili się w tzw. Grupę Roboczą. Gdy przyszedł rok 1989, Jurczyk był już w opozycji do Wałęsy.
Na granicy rozłamu
Okrągły Stół dostarczył Jurczykowi nowych powodów do występowania przeciwko Wałęsie.
Część szczecińskich zakładów opowiedziała się po jego stronie. I tak "Solidarność" Pomorza Zachodniego podzieliła się na Tymczasowy Zarząd Regionu na czele z Jurczykiem oraz Międzyzakładowy Komitet Organizacyjny kierowany przez Milczanowskiego.
Razem z osobami z Grupy Roboczej zawiązał na początku czerwca 1989 roku Porozumienie na rzecz Przeprowadzenia Demokratycznych Wyborów w NSZZ "S". W sierpniu 1989 roku został jego przewodniczącym. We władzach byli Seweryn Jaworski z Warszawy, Stanisław Kocjan ze Szczecina, Daniel Podrzycki z Dąbrowy Górniczej, Andrzej Słowik z Łodzi, Romuald Szeremietiew z Leszna, Jerzy Przystawa z Wrocławia. Za najważniejszy cel postawili sobie zorganizowanie w związku wolnych, demokratycznych wyborów. Z braku korzystnego dla siebie odzewu od Wałęsy zapowiedzieli zorganizowanie ich na własną rękę. Oznaczało to zapowiedź rozłamu.
Zarzucano Jurczykowi wtedy, że nie dostrzega pozytywnych zmian w kraju. Pod koniec sierpnia 1989 roku podpisał oświadczenie, że rozumiejąc skomplikowaną sytuację w kraju, "jesteśmy skłonni powściągnąć rewindykacyjne żądania pracownicze w oczekiwaniu na rzeczywiste efekty reform nowego rządu". Ale w praktyce nie zmieniło to jego postawy.
Zarzuty
Jurczyk uważał, że przy Okrągłym Stole został złamany statut "S". - (...) cała Polska wie, że właśnie jednym z ustaleń Okrągłego Stołu było wprowadzenie do statutu związku zapisu o zakazie strajku do czasu przeprowadzenia zjazdu "S". Natomiast termin zjazdu nie został ustalony. (....) Czyż jest na świecie związek zawodowy, który by nie miał prawa do strajku? - pytał we wrześniu 1989 roku w "Tygodniku Polskim" ("Granice kompromisu"). Atakował Wałęsę, mówiąc, że tak jak władza PRL przywoziła ludzi w teczkach, tak on mianuje arbitralnie przewodniczących regionów.
Grupa domagała się relegalizacji "S", opierając się na rejestracji sądowej z 1 listopada 1980 roku. - Zarejestrowana 17 kwietnia 1989 roku "S" to zarówno z formalnego, jak i z prawnego punktu widzenia zupełnie nowy związek - mówił w październiku 1989 roku w "Konfrontacjach".
Postulaty te trafiały "S" w najczulszy punkt, zarzucając jej sprzeniewierzenie się wewnątrz związkowej demokracji, złamanie statutu, porozumienie się z PZPR poza członkami związku.
Dla niego Okrągły Stół był jeszcze jednym przykładem w historii na to, że totalitaryzm zawsze w momentach zagrożenia szedł na duże ustępstwa, lecz tylko do czasu, aż się wzmocnił. Tego momentu się obawiał i przed nim przestrzegał.
W jego wypowiedziach z tego okresu przejawia się przekonanie o nieuchronności wielkiego wybuchu społecznego, który przewróci rządzącą ekipę i ukarze tych, którzy dogadali się z PZPR.
Jednocześnie potrafił, nieraz w tym samym wywiadzie, być zaskakująco zgodny i kompromisowy.
- Ja myślę, że mimo wszystko stanowimy jedność, chociaż wrogowie chcieliby nas widzieć podzielonych i skłóconych. Leszkowi Wałęsie lepiej by się pracowało, gdyby czuł, że ma za sobą radykalną linię, region zdecydowany na twardą, bezkompromisową walkę - mówił.
W tym czasie Jurczyk jest programowo rewindykacyjny, czym odróżnia się od "S", trzymającej parasol nad reformami rządu Tadeusza Mazowieckiego. Dla niego "związek ma obowiązek być rewindykacyjny" ("Głos Szczeciński", sierpień 1990). W tym samym wywiadzie potrafi powiedzieć: - Co do rządu, to przecież jasne jest, że nie jestem przeciwko. Są tam i moi koledzy, z którymi siedziałem za murami.
Bez parasola
W listopadzie 1989 roku spróbował doprowadzić do sądowego uznania, że jego grupa jest kontynuatorką "S" z 1980 roku, ale Sąd Wojewódzki w Warszawie odrzucił jego wniosek o przywrócenie mocy prawnej rejestracji NSZZ "S" z roku 1980.
W czerwcu 1990 roku Piotr Baumgart z "S" Rolników Indywidualnych pośredniczył w próbie pojednania. Jurczyk nawet podpisał pismo do Wałęsy, że "(...) wyraża zadowolenie z podjętej inicjatywy pojednania i zjednoczenia naszych sił na rzecz Polski i Narodu", ale nie powiodła się ona. W tym czasie nie ulegało wątpliwości, jeśli w ogóle wcześniej mogły one być, że linia Wałęsy wygrała, a niezadowoleni z niej, w tym Jurczyk, będą musieli schodzić na pozycje skrajne, co oznacza w zmieniającej się Polsce brak szans na większe poparcie.
Po kilkumiesięcznych staraniach, w sierpniu 1990 roku, moc prawną uzyskała NSZZ "Solidarność '80". To już był podział "Solidarności".
W wyborach prezydenckich "Solidarność '80" poparła kandydaturę Kornela Mazowieckiego.
Wszystkie zagrożenia
Jurczyk głosi konieczność obrony majątku narodowego przed starą i nową nomenklaturą lub przed przekazaniem go za grosze obcemu kapitałowi. W 1992 roku domaga się postawienia przed sądem Tadeusza Mazowieckiego i Jana K. Bieleckiego za recesję i bezrobocie. - Jedynie my nie zdradziliśmy ideałów Sierpnia - mawia. Radykalnieje jeszcze bardziej po upadku rządu Jana Olszewskiego. Powtarza: - "S '80" jest związkiem czysto polskim; - Mówimy "nie" międzynarodowemu kapitałowi.
Powstała po rozłamie w "Solidarności" "S '80" wkrótce sama zaczęła się dzielić. Seweryn Jaworski założył własny, Chrześcijański Związek Zawodowy imienia ks. Jerzego Popiełuszki.
Komisja Krajowa "S '80" wyklucza wkrótce ze związku kierownictwo śląskiej Regionalnej Komisji Organizacyjnej z Danielem Podrzyckim, zarzucając mu m.in., że w czasie górniczych strajków w grudniu 1992 roku podporządkowało się "solidarności wałęsowskiej". Podrzycki zakłada "Sierpień '80".
"S '80" po długich wahaniach i zmienianiu zdania decyduje się wystartować w wyborach do parlamentu w 1993 roku. Nie samodzielnie, lecz w sojuszu z PSL. - W PSL są nie tylko komuniści. (...) Zresztą trzeba skończyć z podziałami na gorszych i lepszych - tłumaczy to Jurczyk ("Gazeta Wyborcza"). Do wspólnego startu nie doszło, zdaniem Jurczyka, PSL postawiło warunki nie do przyjęcia. "S '80" wchodzi do sojuszu z Ruchem dla Rzeczypospolitej Jana Olszewskiego.
Zdaje się w tym czasie być pod wpływem prof. Józefa Balcerka, którego nazywa ekspertem związku. - Co pani mi tu będzie mówiła, że jest coraz lepiej, kiedy my mamy dokumenty świadczące o tym, jak polskie rodziny ubożeją - mówi w "ŻW" i na potwierdzenie cytuje Balcerka, że "Ojczyzna jest śmiertelnie zagrożona. Gospodarka ulega destrukcji pod hasłem prywatyzacji, demonopolizacji i restrukturyzacji".
Przepowiada i przestrzega jak dawniej: - (...) jeżeli wybory do parlamentu nam nie wyjdą, to sądzę, że Polacy zjednoczą się, zmobilizują się, by walczyć o prawo, o godność życia, o to, żeby za uczciwą pracę mogli po ludzku żyć. O nic więcej nie chodzi. Chcemy, by Polska była dla Polaków ("Dziennik Szczeciński"). - Chodzi o to, by polska gospodarka była zarządzana przez Polaków w takim sensie, żeby decyzje nie były narzucane przez obce instytucje, m.in. Międzynarodowy Fundusz Walutowy czy Bank Światowy ("Słowo - Dziennik Katolicki").
Miller z wizytą
Komisję Krajową "S '80" odwiedził po wyborach w 1993 roku, będąc w Szczecinie, niedługo po objęciu teki ministra pracy, Leszek Miller. Lokalna prasa zaskoczona pytała, czy Marian Jurczyk zmienia poglądy. Jurczyk wydał w tej sprawie oświadczenie, w którym podkreślił, że do spotkania doszło na wniosek Millera, a stopień napięcia społecznego w kraju oraz "konieczność poszanowania politycznego wyniku ostatnich wyborów" nie pozwoliły odrzucić propozycji.
Kolejny rozłam w "S '80". Podczas III Zjazdu konkurencyjną Komisję Krajową zakłada Andrzej Dolniak, lider ZR Śląsko-Dąbrowskiego, zarzucając Jurczykowi skostnienie i nieefektywność. Jurczyk opowiadał później, że gdy w zjazdowym przemówieniu powiedział, że 3000 firm w Polsce wykupili Niemcy, z ław zajmowanych przez delegatów Dolnego Śląska rozległy się gwizdy. I dodawał, że "po prostu niektórym kolegom łatwiej jest zaakceptować wykupywanie polskiej gospodarki przez Niemców niż przez Polaków" ("Dziennik Szczeciński", "Za każdym rogiem czai się Niemiec?").
W połowie 1996 roku jego rodzimy Zarząd Regionu Szczecińskiego wypowiada mu posłuszeństwo. Sąd Apelacyjny potwierdza legalność odebrania mu władzy na rzecz Zbigniewa Półtoraka. Jurczyk do nazwy swojego związku dodaje określenie "Krajowy". Jest nadal przewodniczącym, lecz już nie ma komu przewodniczyć. Skarży się, że o jego istnieniu pamiętają już tylko media lokalne.
Jesienią 1996 roku wystąpił do sądu o 80 tys. zł odszkodowania za represje w stanie wojennym. Argumentował: - Zrobiłbym wszystko, żeby grosza nie wziąć, gdyby spełniło się to, o co walczyliśmy. Teraz rządzi komuna, tylko w innym wydaniu ("GW").
Drugie życie
Przegrany związkowiec wystartował w wyborach do Senatu. Plakaty w Szczecinie obwieszczały: "Tylko on się nie sprzedał". Wygrał, otrzymując prawie 125 tys. głosów. Przyzwyczajony jako związkowiec do krytykowania, teraz musiał wykazać się własnym programem. - Jestem zwolennikiem lustracji, ale uważam, że w praktyce jest już niemożliwa do zrealizowania. Za późno: przez te lata teczki zostały wyczyszczone. Jestem za to za lustracją ekonomiczną; - Bardziej jestem zbliżony do NATO niż do Unii Europejskiej. Jestem za powolną drogą wejścia do UE, bo są sygnały, że kraje, które już tam są, protestują. Unia to wylęgarnia bezrobocia ("GW").
W 1998 roku założył Niezależny Ruch Społeczny. Po wyborach samorządowych zostaje radnym sejmiku zachodniopomorskiego.
"Trybuna" przychylnie określa go mianem "antykomunisty niezoologicznego". 18 listopada 1998 roku zostaje wybrany, głosami głównie SLD, na prezydenta Szczecina. W mieście na murach, także na stoczniowym, pojawiły się napisy: "Jurczyk zdrajca".
Racji swojej broni
- Niejednokrotnie już mówiłem publicznie, że dla wszystkich mniejszości narodowych prawo ma być jednakowe, natomiast w najwyższych władzach powinni być tylko Polacy. (...) Chcę podkreślić, że nie jestem antysemitą, ale boleję, że w Polsce groźniejszy jest antypolonizm, a on jest dość powszechny. ("Głos Szczeciński", 1995).
|
Jako przewodniczący Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w Stoczni im. Adolfa Warskiego w Szczecinie podpisywał 30 sierpnia 1980 roku porozumienie z komisją rządową kierowaną przez Kazimierza Barcikowskiego. Szczecin podpisał porozumienie dzień przed Gdańskiem; były wtedy głosy, że od tego momentu wzięła się niechęć Lecha Wałęsy do Mariana Jurczyka.Obok Andrzeja Gwiazdy i Jana Rulewskiego wystartował na zjeździe przeciw Wałęsie w wyborach na przewodniczącego. Dostał o ponad połowę mniej głosów niż Wałęsa, ale znacznie więcej niż Gwiazda i Rulewski razem.Jurczyk w stanie wojennym został internowany, a potem aresztowany pod zarzutem działań na szkodę państwa.Wyszedł z więzienia w 1984 roku dzięki amnestii. Zaczął zajmować pozycję opozycyjną wobec Wałęsy; sam twierdzi, że było inaczej. Po latach mówił, że właśnie od 1984 roku "lewica laicka" skupiona przy Wałęsie zaczęła dogadywać się z komunistami i z tego powodu odsuwać osoby o innym zdaniu, w tym jego.W listopadzie 1989 roku spróbował doprowadzić do sądowego uznania, że jego grupa jest kontynuatorką "S" z 1980 roku, ale Sąd Wojewódzki w Warszawie odrzucił jego wniosek o przywrócenie mocy prawnej rejestracji NSZZ "S" z roku 1980.Po kilkumiesięcznych staraniach, w sierpniu 1990 roku, moc prawną uzyskała NSZZ "Solidarność '80". To już był podział "Solidarności".Powstała po rozłamie w "Solidarności" "S '80" wkrótce sama zaczęła się dzielić.W połowie 1996 roku jego rodzimy Zarząd Regionu Szczecińskiego wypowiada mu posłuszeństwo.Przegrany związkowiec wystartował w wyborach do Senatu. Wygrał, otrzymując prawie 125 tys. głosów. W 1998 roku założył Niezależny Ruch Społeczny. Po wyborach samorządowych zostaje radnym sejmiku zachodniopomorskiego.
18 listopada 1998 roku zostaje wybrany, głosami głównie SLD, na prezydenta Szczecina.
|
Z arcybiskupem Damianem Zimoniem, metropolitą katowickim, rozmawia Ewa K. Czaczkowska
Kościoła praca nad pracą
FOT. RAFAŁ KLIMKIEWICZ
W dokumentach Synodu Plenarnego stwierdzono, że religijność Polaków wydaje się mieć niewielki wpływ na kształtowanie zasad i modeli życia społeczno-gospodarczego, co zacytował ksiądz arcybiskup również w swoim liście na temat bezrobocia na Śląsku. To zdanie jest również recenzją aktywności - czy raczej jej braku - hierarchii kościelnej w propagowaniu nauczania społecznego Kościoła. Jestem przekonana, że spora część katolików po prostu nie wie, czym jest nauczanie społeczne Kościoła.
ARCYBISKUP DAMIAN ZIMOŃ: - Znajomość społecznej nauki Kościoła wśród duchowieństwa i świeckich, zwłaszcza robotników, nie jest wystarczająca. W okresie komunistycznym ta nauka była po prostu niszczona. Mamy rzeczywiście wiele do nadrobienia, w czym zapewne pomoże także przygotowywany przez Stolicę Apostolską katechizm społeczny.
Co należy zatem uczynić, z punktu widzenia nauczania społecznego Kościoła, żeby nasze życie gospodarcze było zdrowsze, by nie rodziło tak poważnych w skutkach problemów społecznych jak bezrobocie?
Przede wszystkim ludzie odpowiedzialni za życie polityczne, społeczne i gospodarcze powinni poznać zasady nauki społecznej Kościoła, by wiedzieć, co wcielać w życie. Ze strony Kościoła, biskupów, uczelni katolickich konieczna jest większa promocja tej nauki. Ważny jest też przykład, czyli skromniejszy styl życia nas, sług Ewangelii.
Zacznijmy więc od początku: co znaczą w praktyce solidaryzm i pomocniczość - podstawowe zasady nauczania społecznego Kościoła?
Solidaryzm polega na tym, że organizując życie gospodarcze, mogę się bogacić, ale nie mogę zapomnieć o człowieku. O człowieku pracującym w konkretnym zakładzie pracy i o ludziach z Trzeciego Świata, którzy umierają w nędzy. Muszę się z nimi dzielić. Być solidarnym z drugim człowiekiem - to znaczy nie zamykać się w swoim kręgu, nie tworzyć tylko klasy ludzi bogatych. Zasada pomocniczości jest odwrotnością panującego w PRL centralizmu partyjnego. Oddaje to wszystko, co można załatwić na niższym szczeblu, lokalnym samorządom, gminom. Tylko to, czego nie można rozwiązać na tym poziomie, należy oddać kompetencji państwa.
Aby się dzielić, trzeba najpierw mieć. Drobni przedsiębiorcy narzekają, że reguły działające na rynku są chore, coraz trudniej im utrzymać firmę, a w konsekwencji dać pracę innym. Ksiądz arcybiskup w liście o bezrobociu na Śląsku jako remedium wymienił m.in. obniżenie obciążeń finansowych pracodawców, wsparcie małej i średniej przedsiębiorczości, a jako najskuteczniejszą tego formę - kształtowanie efektywnej i konkurencyjnej gospodarki na regularnym rynku pracy. To są rozwiązania w duchu liberalnym.
Wobec obecnego ogromnego bezrobocia potrzeba nam dialogu wszystkich stron - poza partyjnymi podziałami. Autentycznego dialogu, w którym nie będzie chodziło tylko o zdobycie głosów wyborczych. Potrzebne są odgórne działania rządu i wspólne zastanowienie się nad zasadami solidaryzmu społecznego i pomocniczości, uściślenie, co one rzeczywiście znaczą w konkretnym regionie, bo w każdym mogą znaczyć co innego. Natomiast jeśli chodzi o przedsiębiorców, rzeczywiście, jeśli muszą zbyt wiele oddać państwu czy na cele społeczne, nie będą w stanie się utrzymać. Z tego powodu upada wiele małych przedsiębiorstw. Czy są to rozwiązania liberalne? Jeżeli liberalizm pojmować jako godność osoby ludzkiej, jako troskę o rodzinę, poszanowanie biednych i dzielenie się, jest on do przyjęcia. Ale jeśli liberalizm jako naczelną zasadę przyjmuje zysk, wówczas jest nie do przyjęcia.
Czyli akceptacja wolnego rynku, ale z ludzką twarzą?
Powiedziałbym: gospodarka rynkowa, ale o wymiarze społecznym. Kościół nie buduje struktur życia politycznego ani gospodarczego, nie tworzy jakiejś trzeciej drogi między socjalizmem a kapitalizmem, ale daje temu życiu pewną bazę. Rola nauki społecznej Kościoła ze swej natury potrzebuje pewnej perspektywy czasowej. Zawsze więc będzie Kościół mówił o godności człowieka, o tym, że zysk nie jest absolutnym celem gospodarki, że człowiek bogaty, który organizuje życie gospodarcze, ma też obowiązek dzielenia się z drugim. Polska jest dopiero u początku gospodarki rynkowej. I widzimy, że w wielu wypadkach nowi przedsiębiorcy zbyt wielki nacisk kładą na zysk, a nie na człowieka. Istnieje konflikt między pracą a kapitałem, podczas gdy, jak mówi papież w "Sollicitudo rei socialis", powinna być równowaga. Do łagodzenia konfliktu potrzebne są związki zawodowe. One mają stawać w obronie człowieka, a nie zajmować się polityką.
Ingerując na przykład w działania rządu?
Związki zawodowe, a w zakładach na Śląsku bywa ich po kilkanaście, nie mogą myśleć tylko o sobie, ale muszą mieć na uwadze cały zakład pracy. I one muszą realizować zasady solidarności i pomocniczości, bo zbyt duże roszczenia mogą doprowadzić do upadku przedsiębiorstwa. Poważnym problemem jest etyka pracy. Wielu ludzi nie chce pracować albo pracuje źle. Znam parafię na Śląsku, która chciała zatrudnić przy budowie kościoła bezrobotnych ze swojego terenu. Do kościoła owszem chodzą, ale pracy nie podjęli. Przed laty ktoś przekonywał mnie, że przydałoby się niewielkie bezrobocie, bo podniósłby się poziom pracy. Bezrobocie jest ogromne, ale nasza praca jest wciąż chora. W wielu wypadkach ludzie chcą tylko brać. Kościół musi wychowywać ludzi do pracowitości. Potrzebna jest nam praca nad pracą.
Pracę nad pracą podjął Kościół w latach 80. Mówił o tym, jako o podstawowym problemie etycznym odnoszącym się do wolności człowieka, ks. Józef Tischner podczas I Zjazdu Solidarności. Potem jednak Kościół tę ideę zarzucił. Również obchodzenie 1 maja Święta Józefa Robotnika, w opozycji do majowych pochodów i chwalenia socjalistycznej roboty, nie utrwaliło się w świadomości wiernych.
Kiedy człowiek staje się wolny, nie jest łatwo zmienić jego mentalność, zwłaszcza z roszczeniowej na zadaniową. To jest szerszy problem wolności, którą wykorzystujemy nieraz fatalnie, choć wolność jest największym dobrem, jakie Bóg dał człowiekowi.
Czego może uczyć św. Józef Robotnik dzisiaj - w okresie wolności?
Święty Józef był zwyczajnym człowiekiem, zwyczajnej rzemieślniczej pracy. Potrafił zmienić swoje plany: chciał być małżonkiem, a dowiedziawszy się, że ma być inaczej, przyjął to. Miał w sobie tę wewnętrzną giętkość, gotowość do innowacji, która jest nam dzisiaj bardzo potrzebna. Musimy uczyć się owej gotowości do zmiany planów życiowych, do zmiany zawodu, a jednocześnie pracowitości i odpowiedzialności. To jest zadanie dla Kościoła, dla rodziny i szkoły.
Następna sprawa, jaką ksiądz arcybiskup wymienił, jako ważną dla wprowadzania w życie nauczania społecznego Kościoła, to dawanie przykładu przez ludzi Kościoła skromnym stylem życia. Również podczas Synodu zauważono, że materialny poziom życia części księży, wyższy niż otoczenia, może wywoływać antyklerykalizm.
Często powtarzam księżom na Śląsku, że w naszym życiu duszpasterskim materialnie powinniśmy być podobni do zwyczajnej rodziny, a nawet od niej biedniejsi. Kilkakrotnie też podczas pielgrzymek przypominał o tym Ojciec Święty, który w czasie wojny pracował fizycznie i który wciąż jest blisko ludzi pracy. Są w Polsce rejony naprawdę ubogie, gdzie ksiądz pozbawiony możliwości uczenia religii w szkole przymierałby głodem. Na Śląsku księża wywodzą się głównie z biedniejszych rodzin robotniczych, chociaż powoli się to zmienia i więcej jest pochodzących z rodzin inteligencji technicznej. Poza tym na Śląsku nurt społeczny nauczania Kościoła był już obecny w XIX wieku. Trzeba też dodać, że przed wojną, w okresie kryzysu gospodarczego, biskup Stanisław Adamski apelował do księży, by modlić się za bezrobotnych i nie brać od nich ofiar za posługi kościelne.
Dzisiaj ksiądz arcybiskup proponuje tworzenie duszpasterstwa dla bezrobotnych, a jak jest z opłatami za posługi?
Żaden bezrobotny nie zgłosił się do mnie z tego powodu, że ksiądz żądał od niego zbyt wiele. W diecezji nie mamy żadnych stawek za posługi religijne. Jest przyjęta zasada dobrowolnej ofiary, czasem bardzo skromnej, a czasem wysokiej. Oczywiście, zdarzało się, że musiałem interweniować, gdy ksiądz wyznaczał jakieś taksy. Generalnie jeśli ksiądz ma autorytet moralny, jeśli jego życie jest kroczeniem za ubogim Chrystusem, w jego parafii nie ma żadnych konfliktów związanych z finansami.
Ale przyzna ksiądz arcybiskup, że brakuje dziś takich XIX-wiecznych księży społeczników ze Śląska czy Wielkopolski, którzy zakładaliby na większą niż obecnie skalę parafialne kasy pożyczkowo-oszczędnościowe, zachęcali wolontariuszy do prowadzenia kursów dla ludzi szukających pracy.
Owszem, brakuje, ale są też wspaniali księża, o których się mało mówi, bo dobro jest zawsze mniej zauważalne niż zło. Media, zwłaszcza nie wywiązująca się ze swoich zadań telewizja publiczna, kreują postawy bardzo konsumpcyjne, pokazują głównie ludzi, którzy skupiają się na sobie i własnych przyjemnościach. Wszyscy musimy włożyć więcej wysiłku, by pokazywać to, co pozytywne.
W dokumentach synodalnych znalazło się sformułowanie, że bezrobocie wpływa także na postawy religijne. Bezrobotny obwinia za swoją sytuację życiową wszystkich, łącznie z Kościołem i Panem Bogiem. A może to właśnie jest główny powód, że Kościół zajął się problemem bezrobocia?
Jest tyle społecznych dokumentów Kościoła, że nie można mieć wątpliwości, iż cel jest inny. A zwłaszcza osobista postawa Ojca Świętego, na przykład taki niezwykle wymowny gest, jak odwiedzenie rodziny Milewskich podczas ostatniej pielgrzymki do Polski.
Chyba zawstydził nim biskupów.
Papież nikogo nie zawstydza, on nas zachęca. Ojciec Święty, który w seminarium był moim profesorem etyki społecznej, wykonywał wiele takich gestów. I ten też nie był nowy. Papież w ten sposób nas mobilizuje.
Musiał to robić długo, skoro po wielkich katechezach społecznych dopiero po dziesięciu latach ukazał się list Episkopatu na tematy społeczne, a w roku ubiegłym wszyscy biskupi razem, w takim geście, odwiedzili cierpiących w ośrodkach społecznych.
Ale i my stale próbujemy wychodzić do ludzi, nie tylko w czasie kolędy i nie tylko wtedy, kiedy jesteśmy zaproszeni. Ja zdobyłem tę umiejętność w ciągu dziesięciu lat pracy jako proboszcz w Katowicach, gdzie jest bardzo wielu ludzi ubogich. Ale to prawda, że najchętniej słuchamy papieża, ale zbyt słabo realizujemy jego nauczanie. Ojciec Święty też czasem pyta, co zrobiliśmy z jego nauczaniem społecznym. I mówi nam też, że go przyjmujemy za bardzo po polsku, a za mało po chrześcijańsku. Bo chrześcijaństwo to coś więcej niż Polska.
A dlaczego tak późno Kościół hierarchiczny wyraził akceptację dla wprowadzanych w życie reform społeczno-gospodarczych, dla wolnej ekonomii? Czy ze względu na tych, którzy na przemianach stracili, czy może w samym Episkopacie nie było zgody co do tego, czy rzeczywiście są to zmiany dobre?
Wszyscy uczymy się nauki społecznej Kościoła, także biskupi. Ojciec Święty mówi, że on się też tego uczy. Nie należy się więc dziwić niektórym zachowaniom czy słowom, bo do pewnych sytuacji nie dorastamy, jakby rzeczywistość nas wyprzedzała. Oczywiście, mogliśmy bardziej akcentować sprawy społeczne. To są nasze cienie, ale proszę pamiętać, że my też jesteśmy członkami tego społeczeństwa, synami polskich rodzin.
Mówiliśmy o etyce pracowników i pracodawców. Kościół też jest pracodawcą, i to w opinii wielu świeckich nie najlepszym. Często płaci im tyle, co Bóg zapłać, a czasami jeszcze łamie prawa pracownicze.
Proszę pamiętać, że w systemie totalitarnym musieliśmy się ukrywać z naszą działalnością, wielu nie mogło ujawnić, że pracuje w Kościele. A teraz i my uczymy się, jak być pracodawcą, jak przestrzegać zasad, także tych, o których mówi nauka społeczna Kościoła. Ponadto Kościół jest wspólnotą ludzi, którzy służą, a nie tylko przedsiębiorstwem zatrudniającym ludzi na podstawie umowy o pracę.
|
Z arcybiskupem Damianem Zimoniem, metropolitą katowickim
Co należy uczynić, żeby życie gospodarcze było zdrowsze, by nie rodziło tak poważnych problemów jak bezrobocie?
ludzie odpowiedzialni za życie polityczne, społeczne i gospodarcze powinni poznać zasady nauki społecznej Kościoła.
Ksiądz arcybiskup jako remedium wymienił obniżenie obciążeń finansowych pracodawców, wsparcie małej i średniej przedsiębiorczości, kształtowanie efektywnej i konkurencyjnej gospodarki na regularnym rynku pracy.
Potrzebne są odgórne działania rządu i wspólne zastanowienie się nad zasadami solidaryzmu społecznego i pomocniczości. materialnie powinniśmy być podobni do zwyczajnej rodziny, nawet biedniejsi.
|
Adopcja serca
Akcja się nam spodobała, gdyż pieniądze trafiają do konkretnego dziecka - mówią państwo Zwierzchowscy, którzy pomagają małej Rwandyjce
Powrót ze świata cichej śmierci
Państwo Czerniawscy chcieli, aby chłopcy zrozumieli, że nie każdy jest szczęśliwy, i by byli wrażliwi na krzywdy innych ludzi
FOT. MICHAŁ SADOWSKI
Beata Zubowicz
Kiedy 6 kwietnia 1994 roku "nieznani sprawcy" zestrzelili samolot prezydenta Rwandy Juvenala Habyarimany, Nashimiyimana, miał może dwa lata. Niewiele starsza była Mukandayiesenga. Może bliscy Nashimiyimana byli z plemienia Hutu, a Mukandayiesengi z plemienia Tutsi? Może było odwrotnie, a może byli członkami jednego plemienia? Tak czy inaczej dzieci przeżyły masakrę, do której sygnałem stał się zamach na prezydenta.
Ludzie Hutu chwycili za maczety, młoty, dzidy oraz kije i poszli do domów Tutsi. Zabijali bezlitośnie, metodycznie. Zginęło pół miliona, milion ludzi. Po rzezi pokonani Hutu uciekli do Zairu, gdzie - jak pisze Ryszard Kapuściński w książce "Heban" - "błąkali się z miejsca na miejsce, niosąc na głowach swój nędzny dobytek". Z Rwandy uciekły dwa miliony ludzi. Po ofiarach zostały dzieci. Około pół miliona sierot. Prawie wszystkie widziały zwłoki zamordowanych, większość była świadkami zabijania ludzi, połowa - śmierci swoich rodziców. Misjonarze zbierali je potem po drogach i opustoszałych osadach i zachodzili w głowę, jak umożliwić im przeżycie.
Dać szansę
Kiedy przed rokiem Adam (11 lat), Paweł (10 lat), Marcin (8 lat) i Tomek (5 lat) Czerniawscy dowiedzieli się, że będą pomagać 5-letniej wówczas Beatrice, od razu chcieli biec do sklepu i kupić jej lalkę - koniecznie Murzynkę. Wyobrażali sobie, że jak dorosną, to będą Rwandyjczykom wysyłać samoloty pełne różnych dobrych rzeczy. Na razie raz na trzy miesiące na utrzymanie Beatrice dokładają ze swojego kieszonkowego. Zapewniają, że bez bólu. Dwaj starsi byli z mamą na filmie o Rwandzie. Jak tam jest? - No, okropnie. Ludzie żyją w biednych domach i nie mają co jeść - opowiadają.
Nie wiadomo właściwie, kto pierwszy wymyślił akcję "Adopcja serca". W ten sam sposób Anglicy pomagali hinduskim dzieciom, ale czy byli pierwsi? Nikt się nad tym nie zastanawia. Najważniejsze, że ktoś odpowiada na czyjeś wołanie o pomoc.
Magdalena Słodzinka, odpowiedzialna za "Adopcję serca" w Warszawie, tłumaczy, że celem akcji jest związanie ofiarodawcy z dzieckiem, aby miał on świadomość, komu pomaga. Osamotnione dziecko natomiast powinno wiedzieć, że w kraju tak dalekim, że aż niewyobrażalnym, jest ktoś, kto o nim myśli, pisze listy i że dzięki niemu nie umiera z głodu. "Adopcja serca" nie miała być jednorazowym fajerwerkiem, lecz długotrwałą i systematyczną pomocą. Opiekunowie łożą na utrzymanie dzieci - równowartość 15 dolarów miesięcznie - do momentu ukończenia przez nie 18. roku życia. W tym czasie muszą one skończyć szkołę podstawową, nauczyć się zawodu i usamodzielnić. Data po to jest określona, aby dzieci wiedziały, że pomoc dla nich kiedyś się skończy, że nie będzie trwać wiecznie. Dostają szansę, którą mogą wykorzystać.
- Akcja spodobała się nam przede wszystkim dlatego, że pieniądze trafiają do konkretnego dziecka, a nie na ogólne konto jakiejś organizacji - mówią państwo Hanna i Piotr Zwierzchowscy, którzy ponad rok temu zaczęli pomagać 10-letniej dziś Mukandayiesendze.
Nie przeraża ich, że zobowiązanie, jakiego się podjęli, będzie trwało wiele lat. - Na tym polega urok pomocy - przekonuje pan Piotr. - Ma ona wartość wtedy, gdy nas do czegoś zobowiązuje. Nasze pieniądze mają Mukandzie, jak ją nazywają w skrócie, pomóc w życiu. 15 dolarów na miesiąc, które jej wysyłamy, nie jest dla nas wielkim obciążeniem. A gdyby nawet przyszedł jakiś gwałtowny regres, to najwyżej nie kupię sobie pary butów - zapowiada. Państwo Zwierzchowscy są dobrze sytuowani; on, z wykształcenia architekt, prowadzi studium rysunku i ilustracji, ona - po stomatologii, wychowuje synka.
Nie bez znaczenia było również i to, że patronat nad akcją sprawuje Kościół. - Nawet osoby niewierzące, jak ja, mogą stwierdzić, że organizacje prowadzone przez Kościół są uczciwe - przekonuje pan Piotr. Pani Jadwiga Kulik pokazuje szczegółowe rozliczenie wydatków, które dostała pod koniec roku, mimo że ani o nie nie prosiła, ani się go nie spodziewała.
Ktoś, kto myśli
Zdjęcie Nashimiyimany pani Jadwiga powiesiła na ścianie wśród fotografii swoich wnuków. Jest ich wspólnym adopcyjnym dzieckiem. Pamięta, że gdy tylko dostała list z Rwandy z jego zdjęciem, to natychmiast pobiegła do wnuków. Już przez domofon krzyczała: "mamy Olisadebe! ". - Przecież wystarczy dać mu piłkę - pokazuje fotografię. Poważne, dorosłe spojrzenie nie pasuje do skończonych ośmiu lat.
Pani Jadwiga w "adopcję" zaangażowała się emocjonalnie. Chciałaby, aby Shimi, jak go nazywa, poczuł, że ma rodzinę. Zrobiła już kilka fotomontaży, na których czarnoskóry chłopiec stoi wśród jej własnych wnuków. Wyśle je do Rwandy, gdy tylko nadarzy się sposobność. Nie jest to jednak takie proste. Trzeba czekać na pocztę misyjną. Pani Jadwiga nie może się doczekać wiadomości od chłopca.
Od siedmiu lat żyje samotnie. Choć jest rencistką, wciąż pracuje jako asystentka stomatologiczna. - Nie mam domu ani samochodu, każdy mebel jest z innej parafii, ale tym, co mam, mogę się jeszcze z kimś podzielić - rozgląda się po skromnej, wynajętej kawalerce.
Hanna Zwierzchowska do akcji podchodzi bardziej pragmatycznie. - Trudno powiedzieć, że jesteśmy dla niej rodzicami, bo rodzicielstwo to coś więcej. Nie traktujemy tego jako adopcji w ścisłym znaczeniu tego słowa - mówi. Dla tych dzieci ważniejsze jest chyba to, że mają kogoś, kto o nich myśli, że dostają listy, którymi mogą się pochwalić innym dzieciom. Państwo Zwierzchowscy chcieli początkowo pomagać młodszemu dziecku - miało być w wieku zbliżonym do wieku ich rocznego Jasia - ale gdy się decydowali na udział w "Adopcji serca", nie było takich maluchów.
Stopień do nieba
Gdy państwo Czerniawscy postanowili włączyć się do akcji, oprócz pobudek altruistycznych, myśleli również o wychowaniu swoich synów. Chcieli, aby chłopcy zrozumieli, że nie każdy jest szczęśliwy, i by byli wrażliwi na krzywdy innych ludzi. Im samym powodzi się dobrze. Pan Jan jest finansistą, pracuje w firmie biegłych rewidentów. Jego żona, Lucyna, zajmuje się domem.
O wychowaniu sześciorga wnuków myślała również pani Kulik. To ona zdecydowała, że "biorą" małego Rwandyjczyka. Wnuki na początku traktowały to jak zabawę. Potem jednak bardzo się zaangażowały. Pani Jadwiga jest przekonana, że znalazła właściwy sposób, by dzieci nie wyrosły na egoistów.
Gdy usiłuje propagować akcję wśród znajomych, słyszy jednak zniecierpliwienie w ich głosach, że przecież u nas też jest biednie. A czy konanie z głodu da się z czymś porównać?
- My nie poprawiamy bytu tego dziecka. My ratujemy mu życie - tłumaczy również pani Zwierzchowska. Rwanda to kraj wdów i sierot. Dziewczynki zagrożone są prostytucją, chłopcy - wcieleniem do którejś ze zbrojnych band, a dzięki pomocy dostają szansę na powrót do normalnego świata. - W Polsce - dodaje pan Piotr - ludzie żyją w tak dobrych warunkach, że nie zdają sobie nawet sprawy, iż istnieje inny świat - świat cichej śmierci, gdzie codziennie z głodu umiera 20 tysięcy dzieci i gdzie jeden posiłek dziennie jest niemal luksusem.
Państwu Zwierzchowskim akcja daje poczucie spełnienia. Poważnie zastanawiają się, czy pomocą nie objąć kolejnego dziecka. - Skoro rozumiemy, że jest to potrzebne, to dlaczego nie pójść dalej - mówi pan Piotr. - Może - dodaje jego żona - w tym dalekim kraju będzie ktoś, kto o nas dobrze pomyśli.
Pan Jan Czerniawski przypomina sobie, że kiedy był chłopcem, w szkole zbierali pieniądze na misje. Każda złotówka to był jeden stopień wyżej na drabince do nieba. - Może jest to jakieś uspokojenie sumienia - zastanawia się. Czasem myśli, że w życiu powinno się dać z siebie coś więcej. Nie pojedzie jednak do Afryki, gdyż nie jest ani lekarzem, ani misjonarzem. Może więc przynajmniej z oddali 7 tysięcy kilometrów minimalnie przyczyni się do poprawy bytu jednej małej dziewczynki.
Pallotyński Sekretariat Misyjny Adpocja Serca zwraca się z prośbą o ufundowanie stypendiów dla 21 uczniów szkoły średniej z parafii Kinoni w Rwandzie. Wysokość stypendium wynosi 21 dolarów na miesiąc. Czas nauki to 4-5 lat. Obecnie "Adopcją serca" objętych jest 911 dzieci. Uczą się one w szkole podstawowej lub zawodowej. Comiesięczna pomoc dla nich wynosi 15 dolarów.
Jeśli ktoś z Państwa chciałby odpowiedzieć na apel, może się zwrócić po szczegółowe informacje do pani Magdaleny Słodzinki, tel. 0-22 756-58-50, lub pod adres Pallotyński Sekretariat Misyjny Adopcja Serca, ul. Skaryszewska 12, 03-802 Warszawa.
|
Ludzie Hutu chwycili za maczety, młoty, dzidy oraz kije i poszli do domów Tutsi. Zabijali bezlitośnie, metodycznie. Zginęło pół miliona, milion ludzi. Po rzezi pokonani Hutu uciekli do Zairu. Z Rwandy uciekły dwa miliony ludzi. Po ofiarach zostały dzieci. Około pół miliona sierot. Misjonarze zbierali je potem po drogach i opustoszałych osadach i zachodzili w głowę, jak umożliwić im przeżycie.Nie wiadomo właściwie, kto pierwszy wymyślił akcję "Adopcja serca". W ten sam sposób Anglicy pomagali hinduskim dzieciom, ale czy byli pierwsi? Nikt się nad tym nie zastanawia. Najważniejsze, że ktoś odpowiada na czyjeś wołanie o pomoc.
Magdalena Słodzinka, odpowiedzialna za "Adopcję serca" w Warszawie, tłumaczy, że celem akcji jest związanie ofiarodawcy z dzieckiem, aby miał on świadomość, komu pomaga. Osamotnione dziecko natomiast powinno wiedzieć, że w kraju tak dalekim, że aż niewyobrażalnym, jest ktoś, kto o nim myśli, pisze listy i że dzięki niemu nie umiera z głodu. "Adopcja serca" nie miała być jednorazowym fajerwerkiem, lecz długotrwałą i systematyczną pomocą. Opiekunowie łożą na utrzymanie dzieci - równowartość 15 dolarów miesięcznie - do momentu ukończenia przez nie 18. roku życia. W tym czasie muszą one skończyć szkołę podstawową, nauczyć się zawodu i usamodzielnić. Data po to jest określona, aby dzieci wiedziały, że pomoc dla nich kiedyś się skończy, że nie będzie trwać wiecznie. Na tym polega urok pomocy. Ma ona wartość wtedy, gdy nas do czegoś zobowiązuje. Nasze pieniądze mają pomóc w życiu.
Gdy usiłuje propagować akcję wśród znajomych, słyszy jednak zniecierpliwienie w ich głosach, że przecież u nas też jest biednie. A czy konanie z głodu da się z czymś porównać?
|
KAZIMIERZ GLABISZ
Opowiadał o Rydzu-Śmigłym, o generałach Kutrzebie i Kopańskim, a przede wszystkim o marszałku Piłsudskim, tak jak my mówimy o sławnych, ale dobrych znajomych
Bezpowrotna melodia polszczyzny
Generał brygady Kazimierz Glabisz (w środku) dokonuje przeglądu 4. Dywizji Piechoty w Dundee (Szkocja) w 1945 roku. ZDJĘCIA: ARCHIWUM BOHDANA TOMASZEWSKIEGO
BOHDAN TOMASZEWSKI
To było wyjątkowe pokolenie naszych rodaków. Urodzeni u schyłku XIX stulecia, wzrastali w niewoli trzech zaborów, walczyli o niepodległość, przeżyli jej utratę, przeszli jeszcze raz przez wojnę, działali na Zachodzie, a potem nie starczyło im już zdrowia lub życia, by powrócić do ojczyzny w latach dziewięćdziesiątych. Edward Raczyński, Stanisław Maczek, Wacław Jędrzejewicz i inni, a do tej generacji należał również Kazimierz Glabisz. Całe jego życie wypełniły dwa działania: praca dla Wojska Polskiego i dla polskiego sportu. Jakie było to bogate życie! Muszę ograniczyć się do skrótowego przedstawienia drogi tego człowieka, a cenny materiał dotyczący wielu faktów otrzymałem dzięki uprzejmości jego siostrzeńca, p. Andrzeja Rożanowicza, mieszkającego w Katowicach.
U boku Piłsudskiego
Kazimierz Glabisz urodził się w 1893 roku w wielkopolskim Odolanowie w zasłużonej dla tamtego regionu rodzinie, zdał maturę w 1913 r. w Ostrowie Wielkopolskim, a był młodzieńcem, który bardzo wcześnie zaczął uprawiać sport. Był nawet twórcą klubu sportowego Venetia w jego rodzinnych stronach i grał w piłkę nożną. Po maturze studiował prawo w Monachium, a potem we Wrocławiu, biorąc czynny udział w działalności konspiracyjnej patriotycznej organizacji studenckiej "Z" i krzewiąc sport w drużynach strzeleckich. Jako poddany cesarza Wilhelma II, został wcielony w 1915 r. do armii niemieckiej. W latach I wojny był artylerzystą, a rozkazy i losy rzuciły go najpierw na front wschodni, potem zachodni. Kolejny chrzest bojowy przeszedł opodal głośnego Ypres. Z ogniomistrza awansował w 1917 r. na podporucznika. U schyłku wojny został ranny. Podczas pobytu w poznańskim szpitalu nawiązał kontakt z tajną Polską Organizacją Wojskową działającą w zaborze pruskim.
Po zakończeniu wojny niezwłocznie wziął udział w Powstaniu Wielkopolskim. Perfekcyjna znajomość niemieckiego i Niemców sprawiła, że w 1919 r. został porucznikiem i powierzono mu już stanowisko operacyjne frontu wielkopolskiego. Awansował szybko i w 1920 r. przeniesiono go do Naczelnego Dowództwa WP w Warszawie. Ten urodzony żołnierz dzięki zdolnościom, coraz większemu doświadczeniu i osobistej dyscyplinie awansował coraz wyżej i systematycznie obejmował odpowiedzialne funkcje operacyjne podczas wojny z bolszewikami. Rychło wszedł do adiutantury Naczelnego Wodza. Błyskawicznie zauważony przez Józefa Piłsudskiego, odegrał ważną rolę w 1921 roku w pomyślnym zakończeniu Powstania Śląskiego. Dwa lata później skończył naukę w Wyższej Szkole Wojennej i otrzymał awanse na kapitana oraz na majora Sztabu Generalnego. Był wysokiej klasy sztabowcem, blisko współpracował z marszałkiem Piłsudskim, a jako oficer do zadań specjalnych brał udział w pięciu grach wojennych prowadzonych przez marszałka.
Po dojściu Hitlera do władzy Piłsudski wysłał Glabisza do Niemiec, a także do Austrii, by zebrał informacje o sytuacji w tych krajach. Po śmierci marszałka Rydz-Śmigły powierzył Glabiszowi dokonanie analizy sytuacji panującej w ZSRR, a więc funkcje tajne, wymagające najgłębszego zaufania. Wybuch II wojny zastał płk. dypl. Glabisza na stanowisku I oficera do zadań specjalnych w Głównym Inspektoracie Sił Zbrojnych.
W armii i sporcie
Nie chce się wierzyć, że ten człowiek miał jeszcze czas i energię, aby pracować dla polskiego sportu. Sport kiedyś uprawiał, lubił i wierzył w jego funkcje kształtujące charakter. Pewnie myślał przede wszystkim o charakterze przyszłych żołnierzy.
Przez krótki czas był wiceprezesem naszego Związku Tenisowego, wiceprezesem Polonii Warszawa. Podczas olimpiady w Amsterdamie w 1928 r. kierował polską reprezentacją lekkoatletyczną i miał szczęśliwą rękę, wtedy bowiem dyskobolka Konopacka zdobyła pierwszy złoty medal dla Polski. PZPN pragnął, by był jego działaczem. Glabisz został więc wiceprezesem, a na dwa lata przed wybuchem wojny prezesem Związku. Nasz futbol zaczął wtedy wyraźnie iść w górę. Jaką żywotność miał ten człowiek! Piął się nieustannie zarówno w armii, jak i w polskim sporcie. Przecież już wcześniej, od 1929 roku, był prezesem PKOl. Powtórzmy: to była ta generacja Polaków, którzy wciąż odnajdywali nowe pokłady energii i satysfakcję w tym, co można zrobić.
Był szefem olimpijskiej reprezentacji Polski w 1936 r. podczas zimowych igrzysk w Garmisch-Partenkirchen oraz letnich w Berlinie. Lubiany przez zawodników, za to niektórzy działacze uważali, że kieruje wszystkim nazbyt stanowczo, nieomal po wojskowemu. Ale w kontaktach nieurzędowych był czarujący.
Bies wlazł
Po raz pierwszy zobaczyłem Kazimierza Glabisza latem 1938 roku, kiedy stał przed trybuną stadionu Legii i rozmawiał z medalistkami olimpijskimi, pięknymi dziewczętami, dyskobolką Jadwigą Wajsówną i oszczepniczką Marią Kwaśniewską. Były w dresach, a prezes PKOl w mundurze pułkownika. Żartowali, śmieli się. Pan pułkownik, pełen staroświeckiej rewerencji wobec dam i szarmancki oficer, elegancko zasalutował paniom na pożegnanie. Zawodniczki były zachwycone. Ale - jak słyszałem - wobec młodzieży kierował się zarówno przyjaźnią, jak i dyscypliną. Wiele wymagał! Jak to różni się od obecnych metod wychowawczych, kiedy często nazbyt schlebiamy młodym ludziom, pozwalając im nieomal na wszystko.
Miałem okazję przelotnie poznać pułkownika osobiście, bo często zaglądał na korty Legii. Spotykał się tam z przyjaciółmi i czasem grywał w brydża w domu klubowym z dawnymi mistrzami rakiety Jadwigą Jędrzejowską i Ignacym Tłoczyńskim. Cóż, młodzik tenisowy mógł zostać jedynie przedstawiony prezesowi PKOl i najwyżej zamienić z nim dwa słowa. Widziałem go także na tym ostatnim, wyjątkowym meczu polskich piłkarzy z Węgrami na Legii kilka dni przed wybuchem wojny. Ze stanu 0:2, przypomnę, wygraliśmy 4:2 z ówczesnymi wicemistrzami świata! "Jakiś fluid poszedł z trybun na boisko - powiedział po meczu płk Glabisz. - Bies wlazł w naszą drużynę." To jego słowa.
W pierwszych dniach wojny był w sztabie przy Rydzu Śmigłym. Zaraz poszedł na front, brał udział w bitwie pod Iłżą, przebijał się wraz z rozbitymi oddziałami. Do Warszawy dotarł w październiku. Jego mieszkanie zajęło gestapo. Okupant szukał człowieka, który przed wojną odkrywał jego tajemnice wojskowe. 1 stycznia 1940 r. Kazimierz Glabisz przekroczył granicę, dostał się do Budapesztu, gdzie uczestniczył w organizowaniu dalszych przerzutów oficerów na Zachód. Dopiero w rok później kolejnymi etapami przez Jugosławię, Grecję, Turcję, Palestynę i Egipt, przez Afrykę i Portugalię trafił wiosną 1941 r. do Londynu. Najpierw pracował w szefostwie oddziału organizacyjnego, potem w Szkocji był zastępcą dowódcy Samodzielnej Brygady Strzeleckiej, zajmował wysokie stanowisko w Brygadzie Pancernej gen. Maczka, a w 1944 r. kierował 4. Dywizją Piechoty. Zaraz po kapitulacji Niemiec został mianowany generałem brygady.
"Pod jarzmo nie wrócę"
Nie wrócił do kraju. Nastał pokój, więc generał zabrał się do sportu. Gdy Anders powołał w 1947 r. Radę WF i Sportu na emigracji, Glabisz stanął na jej czele. Powstało 60 klubów, organizowano rozgrywki w wielu dziedzinach sportu, reaktywowano odznakę POS, wychodziły "Nowiny Sportowe". Organizował także korespondencyjne zawody dla rozsianej po świecie polskiej emigracji. Stanął na czele Związku Polskich Klubów Sportowych.
Nasi rodacy wiedli wówczas w Anglii skromne życie, nie przelewało się im. Gen. Glabisz utrzymywał się z bardzo szerokiej pracy publicystycznej w dziedzinie wojskowości i sportu. "Praca społeczna zajmuje mi sporo czasu, ale daje niemałe zadowolenie, bo sportowe organizacje i imprezy należą do najskuteczniejszych środków utrzymania młodego pokolenia przy polskości - pisał do swojej siostry Marii Rożanowiczowej, mieszkającej w kraju. - Niestety, zanosi się, że nasz byt na obczyźnie przeciągnie się na dalsze lata..."
Mimo podeszłego wieku starał się uprawiać sport, grał w tenisa. W jednym z listów do siostry napisał także: "Osobiście wierzę niezachwianie, że jeszcze zobaczę nadwarciańskie łęgi, nadwiślańskie piaski i tatrzańskie turnie, choć wiem, że pod jarzmo dobrowolnie nie wrócę." To słowa pisane jeszcze pod koniec lat pięćdziesiątych.
Jadzia i Marysia
Na zakończenie niechaj będzie już coś bardzo osobistego, ale to przecież uzupełni losy i charakterystykę Kazimierza Glabisza. Wspomniałem o przelotnym spotkaniu z nim na kortach Legii i oto wiele lat później, w 1957 roku, podczas mego pierwszego pobytu na turnieju w Wimbledonie w towarzystwie rodaków osiadłych po wojnie w Londynie spotkałem Kazimierza Glabisza. Ośmieliłem się przypomnieć mu jego dawne wizyty na kortach. Udał, że mnie pamięta, ale trochę się wzruszył, że rozmawia z kimś stamtąd, a w dodatku ten ktoś zna i widuje Jędrzejowską, Kwaśniewską oraz Staszka Marusarza. Ożywił się i powiedział, aby pozdrowić jak najserdeczniej Jadzię i Marysię, a także tenisistę Hebdę. "No i Marusarza - mówił generał - i w ogóle dawnych sportowców, którzy przeżyli wojnę i przebywają w kraju." Na tym skończyła się krótka rozmowa w dość licznym gronie, w którym Kazimierz Glabisz był traktowany ze szczególnym szacunkiem.
Minęły znów lata, równo 21. Jakieś zawody lekkoatletyczne odbywały się w Londynie. W przeddzień zaszedłem do kawiarni "Daquiza" na Kensingtonie, w której spotykali się często Polacy z Anglii i kraju. Przy sąsiednim stoliku siedział generał. Był rok 1978. Miał wtedy 85 lat. Wahałem się: podejść i się przypomnieć? Wahałem się. Ale zaczął mi się uważnie przyglądać. To mnie ośmieliło.
- Bardzo przepraszam, ale czy pan generał pozwoli...
- Ależ oczywiście. Niechże pan siada.
- Nie wiem, czy pan generał może pamięta?... - zacząłem nieśmiało.
- Jakże. Pamiętam. Przecież poznaliśmy się w swoim czasie u generałostwa Ujejskich. Miał pan pozdrowić nasze mistrzynie. Także Staszka i Hebdę. Wiem, niektórzy pomarli. A ja wciąż żyję.
- Pozdrowił pan? - mówił krótkimi zdaniami, jakby wydawał rozkazy, a jednocześnie z tą bezpowrotną melodią polszczyzny, która w kraju już zanikała, a usłyszeć ją można jedynie u bardzo starych rodaków od lat przebywających na obczyźnie. No i zadziwiająca pamięć generała!
- Pozdrowił ich pan? - powtórzył, bacznie mi się przyglądając.
- Tak, oczywiście.
Nie rozkaz, lecz prośba
Przeszedł na czas wojny, bo tym przecież żył. Opowiadał, jak w samym początku Września zgłosił się do Rydza-Śmigłego.
- Panie Marszałku, melduję, że mam prośbę!
- Mówcie.
- Proszę o odkomenderowanie ze sztabu na front.
Rydz-Śmigły spojrzał ostro. Odczekał chwilę.
- Jedźcie.
- Rozkaz Panie Marszałku!
- To nie był rozkaz, to wasza prośba.
Opowiadał o Rydzu-Śmigłym, o generałach Kutrzebie i Kopańskim, a przede wszystkim o marszałku Piłsudskim, tak jak my mówimy o sławnych, ale dobrych znajomych. Mówił, jakby byli blisko - wciąż byli i można się było u nich lada chwila zameldować. To, co przeciętny człowiek zna jedynie z legendy lub z podręczników, stary generał swobodnie wyjmował z kart historii i ożywiał.
Kazimierz Glabisz zmarł w Londynie w 1981 roku i tam jest pochowany. Można sobie wyobrazić, co czuł w tamtych miesiącach niedługo przed śmiercią, kiedy w ojczyźnie, której już nie zobaczył, zaczęło się tyle dziać i budziły się nowe nadzieje.
Mamy rok olimpijski. Już za kilka miesięcy igrzyska w Sydney. Sądzę, że to sposobna pora, aby przypomnieć człowieka, który całe życie poświęcił ojczyźnie i polskiemu sportowi.
|
Kazimierz Glabisz urodził się w 1893 roku, wcześnie zaczął uprawiać sport. został wcielony w 1915 r. do armii niemieckiej. nawiązał kontakt z tajną Polską Organizacją Wojskową .wziął udział w Powstaniu Wielkopolskim. wszedł do adiutantury Naczelnego Wodza. odegrał ważną rolę w 1921 roku w pomyślnym zakończeniu Powstania Śląskiego.
był wiceprezesem Związku Tenisowego, wiceprezesem Polonii Warszawa. Podczas olimpiady w Amsterdamie w 1928 r. kierował polską reprezentacją lekkoatletyczną. od 1929 roku, był prezesem PKOl. Był szefem olimpijskiej reprezentacji Polski w 1936 r. podczas zimowych igrzysk w Garmisch-Partenkirchen oraz letnich w Berlinie.
W pierwszych dniach wojny był w sztabie przy Rydzu Śmigłym. brał udział w bitwie pod Iłżą. uczestniczył w organizowaniu przerzutów oficerów na Zachód. pracował w szefostwie oddziału organizacyjnego, potem w Szkocji był zastępcą dowódcy Samodzielnej Brygady Strzeleckiej, zajmował wysokie stanowisko w Brygadzie Pancernej gen. Maczka, a w 1944 r. kierował 4. Dywizją Piechoty.
Gdy Anders powołał w 1947 r. Radę WF i Sportu na emigracji, Glabisz stanął na jej czele. zmarł w Londynie w 1981 roku.
|
SEJM
Do czego posłom służy regulamin
Plagi sejmowe, czyli kto kogo przechytrzy
Różowe kartki, których nie można kopiować, setki poprawek, brak kworum, odrzucanie własnych projektów, a wszystko to zgodne z przepisami. Wygląda na to, że w ostatniej grze parlamentarnej mniejsze znaczenie miały same podatki, a znacznie większe - kto kogo przechytrzy, korzystając z możliwości, jakie stwarza procedura. To już nie były prace legislacyjne, lecz spektakl polityczny emitowany w godzinach największej oglądalności, w którym obie strony zarzucały sobie nieczystą grę.
Tegoroczny spór wokół reformy podatkowej z całą ostrością uzmysłowił opinii publicznej, jak wielkie znaczenie polityczne mają przepisy proceduralne, których zasadniczym celem jest przecież organizacja prac Sejmu. Okazało się, że umiejętne wykorzystywanie procedury może przesądzać o być albo nie być ustawy, czyli prawa, które ma obowiązywać wszystkich obywateli. I chodzi nie tylko o ustawę o przyszłorocznych podatkach, ale nawet o budżetową na 2000 rok (poseł SLD Maciej Manicki podczas debaty nad podatkami stwierdził wprost, że ustawa podatkowa stwarza pracowitemu posłowi nieograniczone możliwości przedłużania toku legislacyjnego - tysiące przepisów, setki tabel, dziesiątki źle obliczonych liczb, a wszystko to do poprawy).
- Ja też znam regulamin i jego słabości, piłka jeszcze w grze - mówił poseł Manicki z sejmowej trybuny podczas debaty podatkowej. I o to właśnie chodziło - o grę, której głównym narzędziem stał się regulamin.
Żadna z wcześniejszych kadencji Sejmu nie obfitowała tak w przypadki wykorzystywania regulaminu do osiągnięcia celów politycznych jak obecna, która jest dopiero na półmetku.
Godziny pyskówek w sprawie porządku
Meandry procedury były zawsze wykorzystywane przez posłów do innych celów niż zostały stworzone, a posłowie Sojuszu zazwyczaj posługiwali się regulaminem z dużą wprawą.
W Sejmie X kadencji zwanym kontraktowym poseł Parlamentarnego Klubu Lewicy Demokratycznej Janusz Szymański znany był z tego, że podczas sporów proceduralnych toczących się na sali plenarnej wychodził na trybunę z regulaminem Sejmu w ręku i dowodził, że taki lub inny wniosek jest nieregulaminowy. Wywoływało to konsternację większości posłów, szczególnie solidarnościowych, którzy wówczas dopiero zaczynali swoją karierę polityczną.
Janusz Szymański przeszedł później do Unii Pracy (w Sejmie II kadencji) i znacznie rzadziej posługiwał się regulaminem, jednak posłowie Sojusz Lewicy Demokratycznej nadal doceniali znaczenie procedury w polityce parlamentarnej.
Spory proceduralne były zmorą Sejmu I kadencji. Proste ustalanie porządku obrad trwało czasami kilka godzin i zdarzało się, że - z dziennikarskiego punktu widzenia - było najciekawszym punktem całego posiedzenia plenarnego. W owym czasie każdy poseł dwanaście godzin przed rozpoczęciem posiedzenia Sejmu miał prawo zgłosić do laski marszałkowskiej wniosek o poszerzenie porządku obrad o dodatkowy punkt. Każdy wnioskodawca miał prawo uzasadnić swój wniosek, a marszałek dopuszczał jeden głos za i jeden przeciw. Wszystko to działo się pierwszego dnia posiedzenia rano, gdy telewizja na żywo transmitowała obrady. Niejednokrotnie posłowie zgłaszali wnioski o poszerzenie porządku obrad z pełną świadomością, że zostaną one odrzucone. Chodziło wyłącznie o wywołanie dyskusji i przedstawienie swoich racji w tzw. czasie antenowym, na oczach dziesiątków tysięcy telewidzów.
Gra o województwa
W Sejmie II kadencji koalicja mająca miażdżącą przewagę nad opozycją ucięła wielogodzinne ustalanie porządku obrad. SLD z PSL były w stanie przegłosować wszystko z wyjątkiem odrzucenia weta prezydenta i wprowadzenia zmian do konstytucji. Jednak właśnie poprzednia koalicja wprowadziła zwyczaj pospiesznych prac nad projektami ustaw, forsowania projektów rządowych zgłaszanych w trybie pilnym i w znakomitej większości bez projektów aktów wykonawczych, choć marszałek Sejmu w zasadzie nie powinien był w ogóle dopuszczać do debaty nad takimi projektami. Nieraz też opozycja oskarżała koalicję o ucinanie dyskusji podczas prac w komisji i pospieszne przechodzenie do rozstrzygnięć.
W tej kadencji parlamentu Sojusz Lewicy Demokratycznej niemalże od początku "uczył" posłów AWS, jakie znaczenie polityczne ma procedura sejmowa. Posłowie Akcji rzeczywiście wielu rzeczy musieli się nauczyć.
Przed tegorocznym bojem podatkowym najbardziej spektakularne manipulowanie procedurą przez SLD miało miejsce podczas uchwalania nowego podziału administracyjnego państwa.
Rząd chciał, aby Polska była podzielona na dwanaście dużych województw. Projekt ten bez zastrzeżeń poparła wyłącznie Unia Wolności. W AWS koncepcji podziału administracyjnego kraju było niemal do końca kilka. Koalicja nie była w stanie, aż do głosowań wypracować rozwiązania kompromisowego, popieranego zgodnie przez wszystkich posłów. W tej sytuacji Sojusz Lewicy Demokratycznej, który w zasadzie popierał siedemnaście województw, zręcznie wykorzystał brak jednomyślności w obozie rządzącym.
Do ustawy o podziale administracyjnym kraju SLD zgłosił poprawki określające liczbę województw na 13, 14, 15, 16 i 17.
Propozycja rządowa nie przeszła w pierwszym głosowaniu. Marszałek ogłosił przerwę, koalicja dogadała się, że województw będzie piętnaście i... SLD wycofał propozycję utworzenia piętnastu województw, aby uniemożliwić przyjęcie tego wariantu koalicji.
Zmusiło to koalicję rządzącą do upokarzającego manewru - uchwalenia podziału kraju na dwanaście województw z zastrzeżeniem, że Senat niezwłocznie poprawi ustawę, uchwalając województw piętnaście. Jak wiadomo z powodu weta prezydenta, którego koalicja nie była w stanie oddalić, województw ostatecznie mamy szesnaście.
Miller kontra Lipowicz
Misterna gra SLD nie była pierwszą w tej kadencji Sejmu. Wcześniej Sojusz starał się torpedować przeniesienie ubiegłorocznych wyborów samorządowych z czerwca na wrzesień. Polegało to m.in. na zgłaszaniu nieoczekiwanych dla koalicji wniosków o odłożenie obrad.
W lutym ubiegłego roku, podczas pierwszego czytania projektów ustaw o samorządzie powiatowym i samorządzie wojewódzkim, Leszek Miller niespodziewanie, już po zreferowaniu projektów, których było sześć, złożył wniosek o odroczenie debaty nad tym punktem "do czasu, gdy rząd uzupełni przedstawione projekty o rozwiązania zawierające omówienie szczegółowych kompetencji nowych jednostek administracyjnych oraz zasady finansowania tych jednostek".
- Nie wiem, kiedy rząd potrafi to uczynić, ale żywię nadzieję, że szybko - mówił lider SLD.
Mogłoby to rzeczywiście zablokować na pewien czas prace nad ustawami, gdyby nie refleks i zimna krew posłanki Ireny Lipowicz z UW, która - zgodnie z regulaminem - złożyła wniosek przeciwny (o kontynuowanie obrad) i uzasadniała go tak długo, aż na salę plenarną powróciło dostatecznie dużo posłów koalicyjnych i w głosowaniu odrzucili wniosek SLD. Mimo ponagleń ze strony posłów SLD Irena Lipowicz nie pozwoliła sobie przerwać i nie zeszła z trybuny sejmowej.
- Przecież nie chodzi, proszę państwa, o to żeby stosować podstępy, lecz o to, żeby państwa wniosek rozpatrzyć z należytą starannością - argumentowała niewinnie.
Jacek Rybicki wiceszef Klubu AWS wygłosił wówczas oświadczenie, w którym zaprotestował przeciwko łamaniu kultury politycznej przez Klub SLD.
Niespełna miesiąc później, 4 marca, SLD zdołał przeforsować odłożenie dyskusji nad projektami ordynacji wyborczej do samorządów. Koalicja chciała poszerzyć porządek obrad o pierwsze czytanie projektów ordynacji do gmin, powiatów i województw. Sojusz złożył wniosek przeciwny, o niewprowadzaniu tego punktu do porządku obrad. Wynik głosowania bez wątpienia zaskoczył koalicję - za poszerzeniem porządku obrad opowiedziało się 170 posłów, a przeciw było 175 (25 się wstrzymało). W ten sposób projekty były omawiane dopiero dwa tygodnie później - 18 marca.
Plagą tej kadencji parlamentu stała się też instytucja pytań, którą posłowie przekształcili w dodatkową debatę. Korzystając z prawa zadawania pytań wnioskodawcom parlamentarzyści wygłaszają często długie oświadczenia poprzedzające samo zapytanie. W ten sposób każdy poseł może zabrać głos w dyskusji, omijając ustalone ograniczenie czasowe debaty. Dochodzi do tego, że pytania przedłużają niektóre dyskusje nawet o kilka godzin, co skutecznie burzy plan obrad Sejmu.
Eliza Olczyk
|
Tegoroczny spór wokół reformy podatkowej z całą ostrością uzmysłowił opinii publicznej, jak wielkie znaczenie polityczne mają przepisy proceduralne, których zasadniczym celem jest organizacja prac Sejmu. Okazało się, że umiejętne wykorzystywanie procedury może przesądzać o być albo nie być ustawy, czyli prawa, które ma obowiązywać wszystkich obywateli. Żadna z wcześniejszych kadencji Sejmu nie obfitowała tak w przypadki wykorzystywania regulaminu do osiągnięcia celów politycznych jak obecna, która jest dopiero na półmetku. Spory proceduralne były zmorą Sejmu I kadencji. Proste ustalanie porządku obrad trwało czasami kilka godzin. W owym czasie każdy poseł dwanaście godzin przed rozpoczęciem posiedzenia Sejmu miał prawo zgłosić do laski marszałkowskiej wniosek o poszerzenie porządku obrad o dodatkowy punkt. Każdy wnioskodawca miał prawo uzasadnić swój wniosek, a marszałek dopuszczał jeden głos za i jeden przeciw. Wszystko to działo się pierwszego dnia posiedzenia rano, gdy telewizja na żywo transmitowała obrady. Chodziło wyłącznie o wywołanie dyskusji i przedstawienie swoich racji w tzw. czasie antenowym, na oczach dziesiątków tysięcy telewidzów.
najbardziej spektakularne manipulowanie procedurą miało miejsce podczas uchwalania nowego podziału administracyjnego państwa.
Zmusiło to koalicję rządzącą do upokarzającego manewru - uchwalenia podziału kraju na dwanaście województw.
Plagą tej kadencji parlamentu stała się też instytucja pytań, którą posłowie przekształcili w dodatkową debatę. Korzystając z prawa zadawania pytań wnioskodawcom parlamentarzyści wygłaszają często długie oświadczenia poprzedzające samo zapytanie. W ten sposób każdy poseł może zabrać głos w dyskusji, omijając ustalone ograniczenie czasowe debaty.
|
GEOLOGIA
Morze Śródziemne wlało się do Morza Czarnego
Dobrodziejstwo potopu
RYS. MAREK KONECKI
KRZYSZTOF KOWALSKI
"Był tedy potop przez czterdzieści dni na ziemi (...) Piętnaście łokci wezbrały wody (...) Zaginęło tedy wszelkie ciało ruchające się na ziemi, i z ptaków, i z bydła, i z zwierząt, i z wszelkiej gadziny płazającej po ziemi, i wszyscy ludzie (...) I trwały wody nad ziemią sto i pięćdziesiąt dni (Genesis, VII: 17-24)." Tak brzmi wersja biblijna. A co na to współczesna nauka?
Mitologia
Etnografowie i religioznawcy skatalogowali mity o potopie. Występują one w zasadzie na całym świecie, co więcej, wśród przekazów o gigantycznych, totalnych katastrofach, legenda o potopie jest najbardziej rozpowszechniona. Znana jest wśród ludów we wszystkich częściach świata, w Indiach, Egipcie, Chinach, Mezopotamii, Grecji, Persji, Peru, Meksyku, Ziemi Ognistej, Kolumbii, Arktyce, Australii, na Litwie, Nowej Gwinei, Malajach, Karaibach.
Jej rdzeń, wszędzie, nie różni się w zasadzie od przekazu biblijnego: Pierwsza ludzkość upada pod względem etycznym, toteż Bóg postanawia zgładzić nieudany rodzaj, w tym celu sięga po jedyny skuteczny sposób - zsyła powszechny potop. Ratuje się z niego para lub kilkoro ludzi; środkiem ocalenia niezmiennie jest łódź, korab, jakaś arka. Po opadnięciu wód uratowani dają początek nowej ludzkości. Praojciec Noe ma wielu kolegów.
Mit o potopie jest prastary, sięga czasów, gdy topniał lodowiec, a to wydarzenie geofizyczne miało miejsce mniej więcej 10 000 lat temu, proces ten trwał jakiś czas, około dwóch tysiącleci. Na skutek tego wydarzenia w dziejach planety, poziom mórz i oceanów podniósł się o kilkadziesiąt metrów, szacuje się, że mniej więcej o 60 m. Jednak, proces błyskawiczny w skali geologicznej, w skali życia człowieka był na tyle powolny, że trudno go było dostrzec. Potop polodowcowy z całą, naukową pewnością, miał miejsce, ale najprawdopodobniej został przez ludzkość przegapiony. Skąd zatem powszechny mit o potopie?
Geofizyka
I oto pojawiła się w tej sprawie kolejna glosa. Jej autorami są amerykańscy geofizycy William Ryan i Walter Pitman z Obserwatorium Oceanologicznego Lamont-Doherty w Palisades (stan Nowy Jork). Podczas kongresu geofizycznego w San Francisco przedstawili - po prostu - scenariusz potopu. Swoją hipotezę oparli na badaniach przeprowadzonych w 1993 roku wspólnie z Rosjanami w rejonie, o którym mówi przekaz biblijny, czyli nad Morzem Czarnym - Arka Noego wylądowała przecież na górze Ararat.
Ryan i Pitman twierdzą, że katastrofa rzeczywiście nastąpiła, około 7500 lat temu.
Rzecz w tym, że Morze Czarne nie zawsze było morzem, jeszcze 10000 lat temu akwen ten stanowił największy na świecie zbiornik słodkiej wody. Podobnie zresztą Bałtyk nie od razu był morzem, początkowo, po stopnieniu lodowca, stał się ogromnym jeziorem jeszcze bez połączenia z Morzem Północnym. Ale właśnie w tym okresie gwałtownie dobiegała końca epoka lodowcowa, czasza lądolodu na półkuli północnej tajała, poziom oceanów i mórz rósł, dosłownie, z dnia na dzień.
I właśnie około 7500 lat temu, gdy wody Atlantyku (Morza Północnego) przelały się przez Kattegat i Skagerrak do Bałtyku, podobne wydarzenie nastąpiło w rejonie Bosforu, gdzie wezbrane Morze Śródziemne zwaliło wątłą barierę skalną i wlało się do jeziora, którego tafla leżała 150 metrów niżej.
Określenie "wlało się" jest eufemizmem, powstał fantastyczny wodospad, kilka razy większy od Niagary. Według obliczeń amerykańskich geofizyków, poziom jeziora rósł od 30 do 60 cm w ciągu doby. Proces ten trwał około roku. Przez ten czas zalanych zostało 100 000 kilometrów kwadratowych ziem wokół jeziora. To był najprawdziwszy potop. Łoskot, grzmot, ryk niebywałego wodospadu, według obliczeń akustyków, mógł być słyszalny w promieniu stu kilometrów.
Ludzie egzystujący w tamtym rejonie musieli go słyszeć, musieli o wszystkim wiedzieć, musieli widzieć ląd zalewany przez wodę, z godziny na godzinę. Wydarzenie tej skali nie mogło nie znaleźć odbicia w legendach, przekazach; toteż znalazło, czego dowodem mitologia Mezopotamii: mit o potopie zawarty jest w eposie "Gilgamesz", z niego wywodzi się biblijny przekaz o potopie. Jednym słowem, 7500 lat temu w tamtym rejonie rzeczywiście zaistniały warunki, aby jakiś Noe zbudował arkę.
Geologia
Wiercenia geologiczne dokonane w dnie Morza Czarnego, u wybrzeży Ukrainy, na wysokości Półwyspu Krymskiego, wykazały na głębokości 140 m pod powierzchnią wody istnienie zerodowanej warstwy gliny i żwiru, co świadczy, że znajdowała się ona niegdyś w ujściu rzeki do wielkiego jeziora. W warstwie tej znaleziono pozostałości korzeni roślin i ślimaków słodkowodnych. Jest to niepodważalny dowód jeziorowej przeszłości Morza Czarnego.
Przeprowadzono również wiercenia w pasie wód o głębokości od 120 do 50 m. W odwiertach stwierdzono szczątki morskiego gatunku mięczaka "Cardium edule", występującego pospolicie w Morzu Śródziemnym.
Nauka wie nie od dziś, że Morze Czarne było niegdyś jeziorem, i nie to stanowi rewelację. Lecz dotychczas sądzono, że Morze Śródziemne wlewało się do jeziora powoli i - w związku z tym - powoli i regularnie tworzyły się nowe osady denne, i że ślimaki znajdowane głębiej są starsze od tych znajdowanych bliżej powierzchni.
Tymczasem wiek "Cardium edule" określony metodą węgla radioaktywnego C14 okazuje się taki sam, niezależnie od głębokości: 7500 lat. Wytłumaczenie tego faktu, zdaniem Amerykanów, jest proste: Poziom wód jeziora podnosił się błyskawicznie, jezioro w mgnieniu oka, w ciągu jednego roku, przeistoczyło się w morze. To był potop.
Archeologia
Ale, jak twierdzą Ryan i Pitman, skutki potopu, okazały się w dłuższej perspektywie czasu dobroczynne, ponieważ potop przyczynił się do rozkwitu rolnictwa. Owszem, potop spowodował zagładę, na zalanych terenach, pierwszych neolitycznych, rolniczych pól, gospodarstw, wiosek na eksploatowanych żyznych brzegach wielkiego jeziora. Ale potop zmusił także tych ludzi, którzy przeżyli kataklizm, do migrowania i zarazem szerzenia nowatorskiego, rolniczego trybu życia. Ryan i Pitman nie są zdziwieni, że właśnie w tym mniej więcej czasie, 7400 lat temu na terenach dzisiejszej Armenii, Gruzji, Rumunii pojawia się pług oraz irygacja pól.
Potop był potężnym impulsem do wędrówki ludów. Rolnicze plemiona wędrowały wzdłuż dolin wielkich europejskich rzek, docierały w V tysiącleciu p.n.e. na tereny Niemiec, Austrii, Czech, Polski. Są na to bardzo liczne i niepodważalne archeologiczne dowody. W V tysiącleciu przez przełęcze karpackie docierały na południe Polski i osiadały w pasie lessów małopolskich gromady rolników znad Dunaju, szerząc nowy, rewelacyjny i rewolucyjny tryb życia. Następnie, dolinami Wisły i Odry wędrowały na północ, docierały do Ziemi Pyrzyckiej i na Kujawy.
Środowiska naukowe nie uznały hipotezy Ryana i Pitmana za absurdalną. Jednak zdaniem przeważającej liczby badaczy, potop był tylko jednym z wielu czynników światowej ekspansji rolnictwa, jedynie przyspieszył działanie mechanizmu, który już wcześniej "sam z siebie" funkcjonował.
A jeśli tak, potop zdaje się potwierdzać porzekadło, że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło; wprawdzie jesteśmy przywiązani do mitu o złych, katastrofalnych skutkach potopu, ale nauka nie potwierdziła dotychczas jego szkodliwości, wprost przeciwnie, istnieją przesłanki - tak twierdzą Amerykanie - do traktowania potopu jako dobrodziejstwa.
|
mity o potopie Występują na całym świecie, co więcej, wśród przekazów o katastrofach legenda o potopie jest najbardziej rozpowszechniona. Jej rdzeń, wszędzie, nie różni się od przekazu biblijnego: ludzkość upada pod względem etycznym, toteż Bóg postanawia zgładzić nieudany rodzaj, w tym celu zsyła potop. Ratuje się z niego kilkoro ludzi; środkiem ocalenia jest łódź. uratowani dają początek nowej ludzkości. Mit o potopie jest prastary, sięga czasów, gdy topniał lodowiec, mniej więcej 10 000 lat temu. Na skutek tego wydarzenia poziom mórz i oceanów podniósł się o kilkadziesiąt metrów. Jednak proces w skali życia człowieka był na tyle powolny, że trudno go było dostrzec. Skąd zatem mit o potopie? amerykańscy geofizycy William Ryan i Walter Pitman przedstawili scenariusz potopu. Swoją hipotezę oparli na badaniach przeprowadzonych w rejonie, o którym mówi przekaz biblijny, czyli nad Morzem Czarnym. 10000 lat temu akwen ten stanowił największy na świecie zbiornik słodkiej wody. około 7500 lat temu wezbrane Morze Śródziemne wlało się do jeziora, którego tafla leżała 150 metrów niżej. poziom jeziora rósł do 60 cm w ciągu doby. Proces ten trwał około roku. Ludzie musieli go słyszeć, widzieć ląd zalewany przez wodę. Wydarzenie tej skali nie mogło nie znaleźć odbicia w legendach. jak twierdzą Ryan i Pitman, skutki potopu okazały się dobroczynne, ponieważ potop przyczynił się do rozkwitu rolnictwa.
|
ROZMOWA
Profesor Tadeusz Wilczok, prorektor do spraw nauki Śląskiej Akademii Medycznej
Jeszcze o plamie na honorze nauki polskiej
Panie profesorze, na pana spadł obowiązek wyjaśnienia sprawy słynnego już plagiatu. Kiedy przed dwoma laty uczelniana Komisja Dyscyplinarna umarzała postępowanie w sprawie plagiatu, jaki popełnił doktor Andrzej Jendryczko ("Rz" opisała sprawę 8 stycznia), postąpiła, jak państwo twierdzicie, zgodnie z prawem. Czy prawo rzeczywiście uniemożliwia karanie naukowców, którzy popełnili plagiat, lub temu przeszkadza?
TADEUSZ WILCZOK: Zapis w ustawie o szkolnictwie wyższym w części dotyczącej spraw dyscyplinarnych jest bardzo niekorzystny dla ścigania wszelkiego rodzaju przestępstw. Jeżeli badany czyn został popełniony przed trzema laty lub więcej, nie ma podstaw do tego, by zajmowała się nim komisja dyscyplinarna. Jest to fatalne. Przy czym plagiat jest tu tylko jednym z przypadków. Dotyczy to każdego wykroczenia przeciw regulaminowi akademickiemu.
Czy to oznacza, że rektor nie może zwolnić pracownika naukowego, który, popełniając plagiat, zachował się głęboko nieetycznie, czy nie może go zwolnić choćby dlatego, że jest to słaby pracownik? W każdej firmie takiego pracownika po prostu się zwalnia.
Jeśli pracownik ten nie popełnił czynu, który został mu udowodniony przez sąd, w wyniku postępowania karnego, to praktycznie nie ma żadnych podstaw do zwolnienia. Można skierować sprawę do Komisji Dyscyplinarnej. Ma ona prawo dawać nagany, upomnienia, aż do odsunięcie od wykonywania zawodu, lecz pod warunkiem, że nie nastąpiło przedawnienie sprawy.
Przyznam, że budzi to zdumienie...
Moje również. Jeśli jestem niezadowolony z nauczyciela akademickiego, bo źle prowadzi zajęcia ze studentami, albo jeśli jestem niezadowolony z kierownika katedry, bo prowadzi fatalnie badania naukowe, nie mam prawa go zwolnić. Raz na cztery lata jest oceniany ustawowo przez komisję, lecz nawet negatywna opinia nie jest powodem do zwolnienia. Trzeba mu jeszcze pozwolić na pracę przez rok. Po drugiej negatywnej opinii komisji można zastanawiać się, jak rozwiązać z nim stosunek pracy.
A sprawa pierwszego plagiatu pana Andrzeja Jendryczki i kilku autorów dotyczyła roku 1995, kiedy to duński Komitet do spraw Nierzetelności w Nauce wystąpił do kierownika Katedry Biochemii i Chemii profesora Drożdża, w której był zatrudniony doktor Jendryczko, informując, że został popełniony plagiat pracy autorów duńskich. Profesor Drożdż (wpisywany jako współautor, zrzekł się stanowiska kierownika katedry - B.C.) poinformował o tym rektora. Ten skierował sprawę do rzecznika dyscyplinarnego. Rzecznik potwierdził zarzuty duńskiego komitetu. Rektor (wtedy był to profesor Władysław Pierzchała - B.C.) zawiesił pana Jendryczkę na sześć miesięcy, bo tyle było mu wolno...
Wiemy już, że nie mógł go natychmiast zwolnić...
Nie mógł go zwolnić, a jedynie zawiesić na pół roku, stwarzając mu komfortowe warunki, ponieważ ten pan nie musiał przychodzić do pracy, nie musiał niczego wykonywać, a pierwszego przychodził jedynie po pieniądze. Dotyczy to każdego zawieszonego pracownika naukowego, nie tylko Jendryczki.
A czy Komisja Dyscyplinarna, zgodnie z prawem umarzając sprawę, uważała, że już wszystko jest w porządku?
Z całą pewnością nie. Wykonała rzecz bez precedensu. Zwróciła się do trzech profesorów prawa, aby wyjaśnili, jak należy rozumieć zapis tej ustawy. Profesorowie stanęli na stanowisku, że plagiat plagiatem, my, profesorowie, nim się nie zajmujemy. Tępimy plagiaty, lecz jeśli chodzi o merytoryczną stronę, to sprawa jest przedawniona. Na podstawie tych właśnie opinii prawnych komisja, po rocznym postępowaniu, dziesiątkach posiedzeń i wyjaśnień, zajęła stanowisko takie: my, komisja, potępiamy plagiaty, natomiast w konkretnym przypadku odstępujemy od dalszego postępowania poprzez umorzenie sprawy.
Dlaczego jednak komisja nie zawiadomiła pism medycznych, a szczególnie "Przeglądu Lekarskiego", o popełnieniu plagiatu?
Komisja nie jest ciałem stałym. Działała w najlepszej wierze, o czym jestem głęboko przekonany, ale nie wiedziała, przez nikogo nie została poinformowana, że tak należy postąpić. Nie ma tu znów żadnych wytycznych, a byłoby to rozwiązanie.
A pan Jendryczko mógł spokojnie sam odejść z uczelni...
Szczęśliwie złożyło się, że panu Jendryczce kończył się kontrakt na kierowanie katedrą. Była to Katedra Chemii i Analizy Leków. Kiedy minęło sześć miesięcy "zawieszenia", rektor musiał przywrócić go do pracy, ale już nie na stanowisko kierownika katedry. Pan Jendryczko po kilku miesiącach wyraźnego niezadowolenia poprosił nas o zgodę na jego przejście do pracy w Politechnice Częstochowskiej. Dostał ją natychmiast. Został zatrudniony na stanowisku profesora.
Nikt z częstochowskiej uczelni nie pytał państwa o opinię? Nie uznaliście, że należy poinformować nowego pracodawcę o popełnionym plagiacie?
Nie zostaliśmy o opinię poproszeni, choć powinno tak zawsze być. W związku z tym nikt panu Jendryczce nie wystawiał żadnej opinii.
Czy nie wydaje się panu profesorowi, że jest to luka w mechanizmach akademickich?
Jest to luka. Uczelnia może, ale nie musi wystawiać opinii. Nie jest też nigdzie powiedziane, że uczelnia musi zasięgać opinii z poprzedniego miejsca pracy.
Ciekawe, jak teraz, po ujawnieniu ponad trzydziestu kolejnych plagiatów, zachowa się obecny pracodawca pana Jendryczki, rektor Politechniki Częstochowskiej. A jakie instytucje oprócz uczelni zajmowały lub powinny zajmować się tego typu sprawą?
Nikt się nią nie zajmował oprócz uczelni. W takich przypadkach, jeśli obwiniony czuje się poszkodowany, ma prawo odwołać się do Komisji Dyscyplinarnej przy Radzie Głównej Szkolnictwa Wyższego i Nauki. Nic takiego się nie stało, wszyscy byli zadowoleni.
Czy nie wydaje się panu profesorowi, że coś więcej należało uczynić, powiedzieć o sprawie głośno, uprzedzić innych naukowców, by nie powoływali się na plagiaty Andrzeja Jendryczki?
Dzisiaj wydaje mi się, że będąc członkiem Komisji Dyscyplinarnej - mając bardzo krytyczny stosunek do plagiatów - napisałbym votum separatum i spowodował przesłanie sprawy do tejże Głównej Komisji Dyscyplinarnej. Ale to jest moje stanowisko dzisiaj, a nie wiem, czy dwa lata temu postąpiłbym tak samo. Dziś już wiemy, że pan Jendryczko plagiatów popełnił ponad trzydzieści.
Wprawdzie nie mówi się o tym głośno, lecz wiadomo, że plagiaty naukowe nie są niczym nowym.
Tak, to bardzo przykre i, niestety, ma miejsce na całym świecie. Także w najwybitniejszych instytucjach naukowych. Co ciekawe, po ujawnieniu plagiatu jednostka nie traci prestiżu, dalej jest świetną jednostką naukową, mimo że pozbyła się plagiatora.
Może właśnie oczyszczanie się i mówienie wprost o winach jest lepsze niż ich tuszowanie. Czy środowisko medyczne ma swój kodeks etyczny, nie lekarski, a naukowy?
O tej sprawie mówi się dużo i głośno. Profesor Kornel Gibiński jest przewodniczącym Komitetu Etyki Polskiej Akademii Nauk. To jest bardzo aktywne ciało kolegialne, które piętnuje w sposób jednoznaczny działania niegodne uczonego czy nauczyciela akademickiego. Natomiast nie ma przekładni prawnej. Brakuje nam możliwości odwołania się do litery prawa.
Szkoda wobec tego, że komitet nie zajął stanowiska w sprawie Andrzeja Jendryczki... Może powinniśmy w Polsce utworzyć na wzór duński niezależny od uczelni komitet badania nierzetelności naukowej?
Oczywiście, powinniśmy utworzyć reprezentatywne ciało, w którym zasiadałyby autorytety w nauce, by wywierały presję na tych, którzy postępują tak niegodnie. Osobę popełniającą plagiat należy potępić, zwolnić natychmiast z pracy, zakazać jej pracy naukowej i dydaktycznej.
rozmawiała Barbara Cieszewska
|
Czy prawo uniemożliwia karanie naukowców, którzy popełnili plagiat?
TADEUSZ WILCZOK: Jeżeli badany czyn został popełniony przed trzema laty lub więcej, nie ma podstaw do tego, by zajmowała się nim komisja dyscyplinarna. Jeśli jestem niezadowolony z nauczyciela akademickiego, nie mam prawa go zwolnić. Raz na cztery lata jest oceniany ustawowo przez komisję, lecz nawet negatywna opinia nie jest powodem do zwolnienia.
sprawa pierwszego plagiatu pana Andrzeja Jendryczki i kilku autorów dotyczyła roku 1995, kiedy to duński Komitet do spraw Nierzetelności w Nauce wystąpił do kierownika Katedry Biochemii i Chemii, informując, że został popełniony plagiat pracy autorów duńskich. Rektor zawiesił pana Jendryczkę na sześć miesięcy. Komisja Dyscyplinarna zajęła stanowisko takie: potępiamy plagiaty, natomiast w konkretnym przypadku odstępujemy od dalszego postępowania poprzez umorzenie sprawy. Pan Jendryczko poprosił nas o zgodę na jego przejście do pracy w Politechnice Częstochowskiej. Dostał ją natychmiast. nikt panu Jendryczce nie wystawiał żadnej opinii. Jest to luka.
Dzisiaj wydaje mi się, że będąc członkiem Komisji Dyscyplinarnej napisałbym votum separatum i spowodował przesłanie sprawy do Głównej Komisji Dyscyplinarnej. Dziś już wiemy, że pan Jendryczko plagiatów popełnił ponad trzydzieści.
O tej sprawie mówi się dużo i głośno. Natomiast Brakuje nam możliwości odwołania się do litery prawa. Osobę popełniającą plagiat należy potępić, zwolnić natychmiast z pracy, zakazać jej pracy naukowej i dydaktycznej.
|
ROZMOWA
Paweł Kukiz, lider Piersi o nowej płycie "Pieśni ojczyźniane"
Manifestacja wolności
FOT. (C) ANDRZEJ GEORGIEW / FORUM
RZ: Artyści twierdzą, że ich bodaj największym problemem są dziś wścibscy fani i bulwarowe media. Tymczasem, pan niczym naturszczyk z programu dla wścibskich telewidzów "Wielki Brat", zamontował trzy kamery w domu i daje się podglądać w Internecie.
PAWEŁ KUKIZ: Zamontowałem kamery nie po to, żeby pokazywać genitalia, lecz pomóc w przekazaniu obrazu mojej duszy. A to jest zasadnicza różnica. W Internecie jest moja strona http://www.kukizipiersi.pl. Są na niej teksty z mojej nowej płyty. Niedługo będzie możliwość przesłuchania fragmentów piosenek. Podam też godziny, kiedy będzie można mnie zastać w czasie "czatu" na serwerze onet.pl i porozmawiać. Oczywiście, jeśli będę chciał pokazać stan mojej duszy obrazując to genitaliami - zawsze mam możliwość zrobienia zbliżenia kamerką. Teraz o tym nie myślę. Pozwalam się podglądać tylko wtedy, kiedy chcę. Kiedy nie chcę, wyciągam z gniazdka łącza zasilające kamery. Poza tym przekazują obraz z półminutowym opóźnieniem. Nie ma więc obawy, że można coś podejrzeć bez mojej zgody.
Po co wyłączać kamery, nie lepiej byłoby ich nie montować?
Powód jest prosty. Bez pośrednictwa mediów mam możliwość porozmawiać z bywalcami Internetu o tym, o czym chcę.
Czy pana zdaniem media wypaczają sens pana wypowiedzi, cenzurują je lub blokują?
Podam świeży przykład. Przyjechała do mnie ekipa "Teleexpressu". Umówiliśmy się na rozmowę w związku z premierą "Pieśni ojczyźnianych". Przygotowałem i wypowiedziałem tylko jedno zdanie, że w naszym kraju coraz trudniej się śmiać, a jeśli śmieję się, to nie dlatego, że mam zacięcie kabaretowe, lecz dlatego, że nasz kraj i nasi politycy przypominają coraz częściej kabaret. Oglądam "Teleexpress" i co? Pokazano mnie przy komputerze, ale moją wypowiedź wycięto. Zamiast niej pojawił się komentarz Marka Sierockiego zupełnie nie korespondujący z przesłaniem płyty.
A może jest pan przewrażliwiony na własnym punkcie?
A może telewizji publicznej nie podobają się moje poglądy i teksty o politykach, którzy mają wpływ na nią? Jeśli tak, to po co umawia się ze mną i wysyła na koszt podatnika ekipę? Rozmawiając z ludźmi w Internecie mam pewność, że moje poglądy nie będą cenzurowane. Komunikują się ze mną często osoby mające wpływ na opinię publiczną, bardziej aktywne niż przeciętny odbiorca tradycyjnych mediów. Jeśli nie będą się zgadzać z moimi poglądami, wywiąże się dyskusja. W tradycyjnych mediach nie byłoby to możliwe. Zdarza się, że wyłączność na prawdę mają coraz częściej dziennikarze.
Ile odbył już pan rozmów w Internecie?
Przez dwa dni sto. Najciekawsze, że wiele osób z Polski ma kłopoty z uruchomieniem kamer. Rozmówcy z Kanady, Niemiec robią to bezbłędnie. To znaczy, że dalej jeździmy furmanami, a świat poszedł do przodu.
Dlaczego w piosence "Państwo Wielkiej Powszechnej Niemocy" zaatakował pan Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy?
W pewnym momencie poczułem, że przypomina mi czyny społeczne z epoki PRL.
To duża przesada. Nikt nikogo nie zmusza do udziału w akcji Jerzego Owsiaka. Zamiast narzekać na polityków, robi swoje.
Ale można mówić o presji moralnej. Uważam, że Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy miałaby dzisiaj sens, gdyby zyskała wymiar lokalny. Pomagała budować nasze małe ojczyzny. Niestety, tak jak w komunizmie, mamy do czynienia z centralnym sterowaniem. Ze szczytnej jeszcze niedawno idei robi się szopka. Ludzie z wioski, z małego miasteczka mogą przekazać pieniądze na fundację, ale nie będą mieli z tego żadnego pożytku. Obowiązuje rejonizacja, są kasy chorych. Myślę też, że coraz trudniej jest kontrolować taką masę pieniędzy. Może warto zastanowić się, ile kosztuje telewizję dzień transmisji, ekipy telewizyjne, sprzęt, studio, prezenterzy? Czy ktoś się nad tym zastanawiał? A ci kolesie z banków i firm, których nazwiska i nazwy wymieniane są na antenie - ile zyskują taniego czasu reklamowego nie schodząc z wizji? Nie dość, że wychodzą na wspaniałych ludzi, mogą sobie jeszcze odpisać od podatku darowizny. Uważam, że dzięki takim spektakularnym akcjom jak Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy państwo usprawiedliwia swoją niemoc i indolencję. Wierzę w szczere intencje Jurka Owsiaka. Wiem, że wykonał kapitalną rzecz. Pomagał ludziom i skonsolidował naród. Jednak kontynuowanie działalności fundacji na dotychczasowych zasadach nie ma sensu.
Słuchając pana nowych nagrań "Tańczę" czy "Młode Tłoki" trudno zorientować się, kiedy szydzi pan z disco polo i Modern Talking, a kiedy muzyka grana na dancingach i weselach sprawia panu radość.
Mogę się śmiać z piosenek typu "Szła Maryna koło młyna", ale kiedy jestem na weselu, a zdążyłem już wypić parę piw - czuję się świetnie. Podobne uczucie towarzyszy mi, gdy wykonuję "Młode Tłoki". Z początku miał to być żart z pewnej konwencji. Później zauważyłem jednak, że śmieję się z samego siebie. Dlaczego mam traktować własną muzykę poważnie? Przecież pop nie jest tą dziedziną sztuki, w której warto szukać ponadczasowych wartości. To zabawa albo też zapis naszej rzeczywistości. Podziały na disco polo i rock nie mają sensu. Ktoś śpiewa o wiejskim weselu, ktoś o przeżyciach z wielkomiejskiej ulicy. Moim zdaniem discopolowcy są często bardziej autentyczni niż muzycy rockowi o wielkich intelektualnych ambicjach. Jaka jest różnica między kimś, kto "widział orła cień", a kimś, kto widzi "trzy krasnoludki, gdy na zamku jest dużo wódki"? Rozumiem Witkacego, Herberta i księdza Twardowskiego. O czym jest "Widziałam orła cień" - nie rozumiem. Przysięgam!
Czy dlatego jako pierwszy wykonawca rockowy zdecydował się pan na występy z Shazzą, gwiazdą disco polo na zeszłorocznym festiwalu opolskim?
Nie była to manifestacja miłości do disco polo, lecz mojej wolności. Chciałem też zobaczyć, jak publiczność przyjmie Shazzę, a także pokazać, jakie są gusty Polaków. Trzeba je uszanować, a na pewno nie można lekceważyć. Kiedy ktoś jeździ na traktorze pół dnia, nie może potem słuchać Metalliki. Metallicę ma w polu, że aż miło.
Na płycie znalazła się też piosenka "Szał", mówiąca o używaniu narkotyków przez młodzież. Jakie są pana obserwacje na ten temat?
Narkotyki są teraz popularniejsze wśród młodzieży niż wina owocowe konserwowane siarką w czasach mojej młodości. I to jest przerażające. Ale politycy tym się nie przejmują. Myślą tylko o tym, jak zachować władzę.
Rozmawiał Jacek Cieślak
Paweł Kukiz z grupą Hak został laureatem Jarocina '83. Z supergrupą Aya RL zaśpiewał m.in. "Skórę", jedną z najsłynniejszych polskich piosenek lat 80. W grupie Piersi zasłynął jako parodysta muzycznych konwencji i bezlitosny prześmiewca życia Polaków. Do muzyki punkowej przypomniał socrealistyczne wiersze Tuwima i Gałczyńskiego. "ZChN zbliża się" zaśpiewał na melodię "Pan Jezus zbliża się". Był też członkiem Emigrantów, wystąpił w "Pozłacanym warkoczu" Katarzyny Gaertner. Zagrał w "Girl Guide" Juliusza Machulskiego.
|
Paweł Kukiz może telewizji publicznej nie podobają się moje poglądy? Jeśli tak, to po co umawia się ze mną i wysyła na koszt podatnika ekipę? Rozmawiając z ludźmi w Internecie mam pewność, że moje poglądy nie będą cenzurowane. Uważam, że Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy miałaby dzisiaj sens, gdyby zyskała wymiar lokalny.
|
KONSTYTUCJA
Poszerzony zakres kontroli przedmiotowej Trybunału
Prawo miejscowe pod lupą
WOJCIECH KRĘCISZ
Zgodnie z art. 188 ustawy zasadniczej Trybunał Konstytucyjny orzeka w sprawach: zgodności ustaw i umów międzynarodowych z konstytucją; zgodności ustaw z ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi, których ratyfikacja wymagała uprzedniej zgody wyrażonej w ustawie; zgodności przepisów prawa wydawanych przez centralne organa państwowe z konstytucją, ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi i ustawami. Oprócz objęcia kognicją TK umów międzynarodowych, co w porównaniu z poprzednim stanem prawnym wskazuje na poszerzenie przedmiotowego zakresu kontroli konstytucyjności prawa w Polsce, warto zastanowić się nad objęciem kontrolą konstytucyjności prawa także aktów prawa miejscowego. Wydaje się bowiem, że tezę taką można postawić na gruncie obowiązujących przepisów. Jakie jednak przemawiałyby za tym racje?
Fundamentalne znaczenie należy przypisać ochronie wolności i praw obywatelskich zagwarantowanych przez ustawę zasadniczą. System tej ochrony, polegający m.in. na poddaniu kontroli konstytucyjności aktów prawa miejscowego, służy pełniejszej realizacji tychże wolności i praw. Nie powinno budzić wątpliwości, że tego rodzaju wnioskowanie wynika wprost z ustawy zasadniczej. Wskazuje na to w szczególności wyrażona w art. 8 zasada bezpośredniego jej stosowania, a także określona w art. 79 konstrukcja skargi konstytucyjnej. Tak więc potrzeba realizacji konstytucyjnych wolności i praw, których normatywne ujęcie na gruncie obowiązującej ustawy zasadniczej nie budzi zastrzeżeń, wydaje się argumentem najważniejszym. Nie brakuje również innego rodzaju racji.
Po pierwsze - punktem wyjścia dla przyjęcia zasadności poglądu o rozszerzeniu kognicji TK także na akty prawa miejscowego jest przepis art. 87 ust. 2 ustawy zasadniczej, z którego wynika, że źródłami powszechnie obowiązującego prawa są na obszarze działania organów, które je ustanowiły, akty prawa miejscowego. Nie podlega dyskusji, że wobec spełniania przez nie konkretnych kryteriów obowiązywania oraz wyraźnego stwierdzenia konstytucji są one źródłami powszechnie obowiązującego prawa. Wydaje się przy tym, że nie ma istotniejszego znaczenia forma realizowania przez organa samorządu terytorialnego i terenowe organa administracji rządowej przyznanych im kompetencji prawotwórczych, albowiem tę określa ustawa. Konstytucja w art. 184 stanowi jednak, iż kontroli legalności poddane są uchwały organów samorządu terytorialnego oraz akty normatywne terenowych organów administracji rządowej. Potwierdza to tezę o obojętności formy prawotwórczej działalności tych organów w zakresie, w jakim działalność ta poddana jest kontroli konstytucyjności prawa.
Po drugie - postawioną wyżej tezę uzasadniać może tryb kontroli konstytucyjności prawa. Obowiązująca regulacja, konstytucyjna i ustawowa, przyjmuje możliwość realizowania kontroli konstytucyjności prawa zarówno jako kontroli abstrakcyjnej, jak i konkretnej. O ile wykluczyć należy, jak wynika z przepisu art. 188 pkt 1, 2 i 3, możliwość poddawania kontroli aktów prawa miejscowego z punktu widzenia ich zgodności z konstytucją w trybie kontroli abstrakcyjnej, o tyle takiej weryfikacji nie można wykluczyć w trybie kontroli konkretnej. Przyjęcie takiego stanowiska uzasadnione jest: 1) trybem podejmowania przez TK kontroli konkretnej, 2) charakterem aktu poddawanego takiej kontroli, a ponadto dotychczasową praktyką oraz ogólnymi zasadami realizowania kontroli konstytucyjności prawa, którym towarzyszy wyrażona w art. 8 ustawy zasadniczej zasada bezpośredniego stosowania konstytucji.
Ad. 1. Na gruncie obowiązującej konstytucji oraz ustawy o Trybunale Konstytucyjnym konkretna kontrola konstytucyjności prawa realizowana jest w trybie skargi konstytucyjnej (art. 188 pkt 5 w zw. z art. 79 ust. 1 konstytucji) albo w trybie pytań prawnych przedstawianych TK przez każdy sąd, jeżeli od odpowiedzi zależy rozstrzygnięcie sprawy toczącej się przed sądem. Wydaje się bowiem, że w trybie kontroli abstrakcyjnej trudno byłoby sobie wyobrazić, by TK orzekał o zgodności z konstytucją aktów prawa miejscowego. Wyklucza to niewątpliwie przepis art. 188 pkt 1, 2 i 3 ustawy zasadniczej. Należy uznać, że w obowiązującym brzmieniu dotyczy on wyłącznie właśnie kontroli abstrakcyjnej. Natomiast do kontroli konkretnej odnoszą się przepisy art. 79 i 193 konstytucji. Regulują one tryb kontroli realizowanej w związku z konkretnym, indywidualnym aktem stosowania prawa, odrębnie, jeżeli zważyć choćby przewidywane przez nie kryteria weryfikowalności konstytucyjności aktów, na podstawie których orzeczono już o wolnościach lub prawach obywatelskich (skarga konstytucyjna) albo na podstawie których orzeczenie takie ma zapaść (pytania prawne).
Tezę o poszerzeniu kognicji TK na akty prawa miejscowego w trybie kontroli konkretnej potwierdzać mogą także kryteria kontroli konstytucyjności obowiązujących w systemie prawnym aktów normatywnych. O ile w wypadku kontroli abstrakcyjnej obowiązywałyby ogólne zasady weryfikowania konstytucyjności aktów prawnych, uwzględniające ich miejsce w systemie źródeł prawa (dla ustaw i umów międzynarodowych kryterium takim jest konstytucja, a ponadto dla ustaw ratyfikowane umowy międzynarodowe, których ratyfikacja wymagała uprzedniej zgody wyrażonej w ustawie; dla aktów podustawowych wydawanych przez centralne organa państwowe konstytucja, ratyfikowane umowy międzynarodowe i ustawy), o tyle w wypadku kontroli konkretnej może być inaczej. Oczywiście należy dodać, że ustrojodawca nie posługuje się terminem "akty podustawowe", lecz używa sformułowania "przepisy prawa, wydawane przez centralne organa państwowe". Jest to określenie bardzo znamienne. Wskazuje bowiem na wolę objęcia kognicją TK wszelkich aktów wydawanych przez centralne organa państwowe bez względu na formę, w jakiej zostały czy będą wydane. Przyjęte rozwiązanie - moim zdaniem zamierzone - należy traktować jako rezultat dotychczasowej praktyki orzeczniczej TK, którego kognicja wyznaczona była przez materialne pojęcie aktu normatywnego (U. 5/94). Co najmniej więc pośrednio na tej podstawie dowodzić można, iż wolą ustrojodawcy było, aby nie pozostawiać poza kognicją TK żadnego segmentu obowiązującego w Polsce systemu prawnego.
Ad. 2. Problematykę kontroli konkretnej konstytucyjności prawa ustrojodawca traktuje szeroko. Zarówno bowiem w stosunku do instytucji skargi konstytucyjnej, jak i instytucji pytań prawnych posługuje się szerokim pojęciem "akt normatywny", na podstawie którego sąd lub organ administracji ostatecznie orzekł o prawach lub wolnościach obywatelskich (art. 79) albo na podstawie którego sąd ma wydać rozstrzygnięcie w toczącej się przed nim sprawie (art. 193). Pojęcie "akt normatywny" jest jak najbardziej adekwatne do trybu kontroli konkretnej. Skoro bowiem jest ona realizowana w związku z indywidualnym, konkretnym aktem stosowania prawa dokonywanym przez sądy i organa administracji, to należy uznać, że stosują one prawo obowiązujące, a takim jest także - co wynika z przepisu art. 87 ust. 2 ustawy zasadniczej - prawo miejscowe.
Właściwe dla niego formy tworzenia, o których decydują prawotwórcze uprawnienia organów gminnych, są bez znaczenia wobec faktu, że stanowią one normy prawne. Jak wynika bowiem ze stanowiska TK, "dla oceny merytorycznej charakteru prawnego aktu normatywnego nie ma znaczenia, w jakim kształcie słownym zostanie sformułowana norma postępowania o charakterze normy generalnej i abstrakcyjnej, byleby na podstawie tego tekstu można było niewątpliwie ustalić, iż chodzi o skierowany do określonego rodzaju adresatów nakaz określonego postępowania", a ponadto "pod pojęciem aktu normatywnego (TK) rozumie każdy akt ustanawiający normy prawne, a więc normy o charakterze generalnym i abstrakcyjnym (...)" (OTK 1994, część I).
Dotychczasowe orzecznictwo TK nie pozostawia więc wątpliwości co do normatywności także aktów prawa miejscowego. Ponadto należy zwrócić uwagę, iż TK przyjmując w dotychczasowej praktyce jako wyznacznik swojej kognicji materialne pojęcie aktu normatywnego - przyjmowane też przez obowiązującą konstytucję, co wynika z art. 79, 188 pkt 3 i 193 - konsekwentnie też uznawał, "iż akty normatywne mogą być stanowione przez podmioty nie należące do kategorii naczelnych bądź centralnych organów państwowych, lecz na mocy przepisów prawnych pełniące funkcje zlecone z zakresu administracji państwowej" (loc. cit.).
Biorąc pod uwagę w szczególności organizacje społeczne realizujące zlecone funkcje administracji państwowej (np. OTK 1988, s. 115; OTK 1992, część I), zauważamy pewną analogię w rozumieniu i stosowaniu pojęcia "zadanie zlecone". Mianowicie ustrojodawca wśród zadań publicznych gmin wyróżniał (art. 71 małej konstytucji) i wyróżnia (art. 166 ust. 2 konstytucji) zarówno zadania własne, jak i zlecone. A chodzi przecież o zadania zlecone z zakresu administracji. Dowodzi tego choćby przepis art. 166 ust. 3 ustawy zasadniczej dotyczący zasad rozstrzygania sporów kompetencyjnych między organami samorządu terytorialnego i administracji rządowej. Analogia "zadań zleconych" w rozumieniu wynikającym z orzecznictwa TK uzasadniającego określenie granic jego kognicji i "zadań zleconych" w rozumieniu, jakie nadał im bezpośrednio w konstytucji ustrojodawca, jest więc wyraźnie widoczna, przekonując pośrednio o poddaniu w trybie konkretnej kontroli przed TK także aktów prawa miejscowego.
Dlatego nie można wykluczyć sytuacji, w której powstanie potrzeba oceny w trybie kontroli konkretnej - skarga konstytucyjna, zapytanie prawne - konstytucyjności aktu prawa miejscowego czyniącego zadość warunkom uznawania go za akt normatywny w materialnym pojęciu tego słowa oraz warunkom jego obowiązywania, tj. systemowym, faktycznym i aksjologicznym. Kryterium weryfikowania normatywnego aktu prawa miejscowego w wypadku skargi konstytucyjnej będzie konstytucja i ustawa - skoro ustrojodawca mówi, że w tym trybie skarga miałaby dotyczyć zgodności z konstytucją ustawy lub innego aktu normatywnego - natomiast w wypadku zapytania prawnego takie kryterium stanowiłyby konstytucja, ratyfikowane umowy międzynarodowe oraz ustawy.
Objęcie w trybie skargi konstytucyjnej kontrolą zgodności aktów prawa miejscowego z konstytucją - abstrahując od pośrednich kryteriów ich oceny - uzasadnia w szczególności potrzeba ochrony konstytucyjnych wolności i praw jednostki w bezpośrednich relacjach jednostka - samorząd czy jednostka - terenowy organ administracji rządowej (art. 94). Nie można bowiem zakładać, że do naruszeń konstytucyjnych wolności i praw obywatelskich w tych relacjach dochodzić nie będzie.
Mało tego. Wydaje się, że skoro konstytucja, jak stanowi art. 8, jest najwyższym prawem RP, a jej przepisy stosuje się bezpośrednio, to akty prawa miejscowego tym bardziej powinny być poddane ocenie ich zgodności z ustawą zasadniczą, właśnie w trybie kontroli konkretnej. Tak samo bowiem jak akty prawne stanowione przez centralne organa państwa, mogą one ingerować i naruszać konstytucyjny katalog wolności i praw jednostki. Dlatego nie można przykładać różnej miary do aktów prawa miejscowego i aktów prawnych stanowionych przez centralne organa państwa czy do umów międzynarodowych. Wszystkie one bowiem, będąc źródłami powszechnie obowiązującego prawa i składając się na system prawny państwa, muszą być zgodne z aktem prawnym o najwyższej mocy, jakim jest konstytucja.
Moim zdaniem tezie tej nie uchybia postanowienie konstytucji, z którego wynika, iż Naczelny Sąd Administracyjny, oprócz innych zastrzeżonych dla niego funkcji, orzeka także o zgodności z ustawami uchwał organów samorządu terytorialnego i aktów normatywnych terenowych organów administracji rządowej (art. 184). Kontrola legalności prawa ma na celu ochronę porządku prawnego przed naruszeniami i wcale nie musi wykluczać kontroli konstytucyjności. Albowiem gdy chodzi o kontrolę konkretną, a o takiej cały czas mowa, to w wypadku aktów prawa miejscowego przepis art. 193 ustawy zasadniczej stanowi, iż z pytaniem prawnym do TK może wystąpić każdy sąd, a więc także NSA rozstrzygający konkretną sprawę, np. na podstawie aktu prawa miejscowego, co do którego powstałaby wątpliwość dotycząca jego zgodności z konstytucją, ratyfikowaną umową międzynarodową lub ustawą, a wobec którego NSA nie podjąłby decyzji co do jego legalności. Wydaje się, że takiej sytuacji wykluczyć nie można wobec przyznania każdemu sądowi kompetencji do wystąpienia z pytaniem prawnym do TK.
TK w takim wypadku odnosiłby się zaś bezpośrednio do adresata normy prawnej zawartej w akcie prawa miejscowego, w zakresie, w jakim norma ta ingerowałaby w status adresata tej normy, a więc status jednostki w państwie określony przez konstytucyjny katalog wolności i praw obywatelskich.
Warto też podkreślić, że sędziowie podlegają tylko konstytucji i ustawom, co tym bardziej obliguje ich do korzystania z instytucji pytań prawnych, gdy zachodzi obawa sprzeczności z konstytucją aktów normatywnych - w tym aktów prawa miejscowego - mających być podstawą rozstrzygnięcia, a proces sądowej wykładni tych aktów nie usuwałby występujących sprzeczności.
Racją do podejmowania działań zmierzających do wywołania kontroli konstytucyjności aktów prawa miejscowego, podobnie jak w wypadku skargi konstytucyjnej, byłaby ochrona konstytucyjnego katalogu wolności i praw obywatelskich. Miałoby to więc istotne gwarancyjne znaczenie dla przestrzegania konstytucji.
Warto jeszcze na koniec przypomnieć orzeczenia TK, w których wyrażono pogląd - moim zdaniem przyjęty przez ustrojodawcę w obowiązującej konstytucji, czego starałem się dowieść - o powszechnym, a nie ograniczonym przedmiotowo przez prawo miejscowe zakresie kontroli konstytucyjności prawa: "Generalnie TK prezentuje stanowisko, że w demokratycznym państwie prawnym niedopuszczalne jest stanowienie norm prawnych, które nie podlegałyby ocenie z punktu widzenia ich zgodności z konstytucją w trybie pozwalającym na usunięcie występujących sprzeczności" (orzeczenie U. 6/92, OTK 1994, część I; K. Działocha, S. Pawela: OTK 1986-93, Warszawa 1996). Moim zdaniem ustrojodawca przyjął koncepcję kontroli powszechnej, nie wyłączając wyraźnie spod kognicji TK aktów prawa miejscowego, skoro z przepisów art. 79 i 193 nie wynika jasno, o jakie i przez jaki konkretnie podmiot stanowione akty normatywne chodzi. Należy więc uznać, że chodzi o akty normatywne w rozumieniu wyżej przedstawionym, co tym samym nie wyłącza kognicji TK w trybie kontroli konkretnej w stosunku do aktów prawa miejscowego.
Dr Wojciech Kręcisz jest adiunktem w Zakładzie Prawa Konstytucyjnego UMCS w Lublinie
|
Oprócz objęcia kognicją TK umów międzynarodowych, co w porównaniu z poprzednim stanem prawnym wskazuje na poszerzenie przedmiotowego zakresu kontroli konstytucyjności prawa w Polsce, warto zastanowić się nad objęciem kontrolą konstytucyjności prawa także aktów prawa miejscowego. Wydaje się bowiem, że tezę taką można postawić na gruncie obowiązujących przepisów. punktem wyjścia dla przyjęcia zasadności poglądu o rozszerzeniu kognicji TK także na akty prawa miejscowego jest przepis art. 87 ust. 2 ustawy zasadniczej, z którego wynika, że źródłami powszechnie obowiązującego prawa są na obszarze działania organów, które je ustanowiły, akty prawa miejscowego. O ile wykluczyć należy, jak wynika z przepisu art. 188 pkt 1, 2 i 3, możliwość poddawania kontroli aktów prawa miejscowego z punktu widzenia ich zgodności z konstytucją w trybie kontroli abstrakcyjnej, o tyle takiej weryfikacji nie można wykluczyć w trybie kontroli konkretnej. Przyjęcie takiego stanowiska uzasadnione jest: trybem podejmowania przez TK kontroli konkretnej, charakterem aktu poddawanego takiej kontroli, a ponadto dotychczasową praktyką oraz ogólnymi zasadami realizowania kontroli konstytucyjności prawa, którym towarzyszy wyrażona w art. 8 ustawy zasadniczej zasada bezpośredniego stosowania konstytucji.Warto jeszcze na koniec przypomnieć orzeczenia TK, w których wyrażono pogląd o powszechnym, a nie ograniczonym przedmiotowo przez prawo miejscowe zakresie kontroli konstytucyjności prawa.
|
SCENA POLITYCZNA
AWS przed wyborami prezydenckimi
Lech Wałęsa nie powinien kandydować
ALEKSANDER HALL
Pielgrzymka Jana Pawła II spowodowała znaczne spowolnienie tempa naszego życia politycznego. Spory i kłótnie zostały wyciszone w związku z wielkim religijnym i narodowym wydarzeniem, jakim była papieska wizyta w ojczyźnie. Życie polityczne ma jednak swe prawa. Powrócą problemy, które ujawniły się przed pielgrzymką.
Dla AWS jednym z najważniejszych jest wybór strategii w przyszłorocznych prezydenckich wyborach. Na początku maja władze Ruchu Społecznego Akcji Wyborczej Solidarność wysunęły kandydaturę Mariana Krzaklewskiego jako pretendenta do prezydentury z ramienia tego ugrupowania. Zainteresowany nie odżegnał się od propozycji, ale ogłosił, że za sprawę najważniejszą uważa to, aby AWS wysunęła jednego wspólnego kandydata. Z innych jego wypowiedzi można wywnioskować, że za optymalne rozwiązanie uznaje jeszcze bardziej ambitny plan: porozumienie całej prawicy w wyborach prezydenckich. Wkrótce po władzach RS AWS odezwały się władze partii Lecha Wałęsy - Chrześcijańskiej Demokracji III Rzeczypospolitej - udzielając poparcia kandydaturze pierwszego prezydenta nowej Polski, wybranego w wyborach demokratycznych. Lech Wałęsa przychylił się do stanowiska władz swej partii, oświadczając, że jego kandydatura jest lepsza niż obecnego przewodniczącego NSZZ "Solidarność". Tak obecnie wygląda sytuacja, której ważnym elementem jest także królowanie we wszystkich sondażach opinii publicznej Aleksandra Kwaśniewskiego - aktualnego prezydenta i naturalnego kandydata obozu lewicy w przyszłorocznych wyborach. Kwaśniewski nie tylko bije rekordy popularności, ale przez wielu wskazywany jest jako "murowany" faworyt prezydenckiej elekcji.
Jaką więc strategię wobec prezydenckich wyborów powinna przyjąć AWS, stanowiąca podstawę obecnego rządu i większości parlamentarnej? W tej sprawie mam kilka zdecydowanych poglądów.
1. Prezydenckiej kampanii nie należy rozpoczynać w tym roku
Jestem przekonany, że AWS powinna swego kandydata wskazać dopiero w przyszłym roku. Długa kampania wyborcza będzie korzystna dla urzędującego prezydenta i wyraźnie niekorzystna dla kandydata popieranego przez AWS. Są to bezpośrednie konsekwencje konstytucyjnego podziału władzy w państwie i aktualnego układu sił politycznych. Za bieżące rządzenie odpowiada premier i rząd. Zarówno premier, jak i większość Rady Ministrów wywodzi się z AWS. To ugrupowanie stanowi także podstawową część parlamentarnej większości popierającej rząd Jerzego Buzka. Kandydat AWS w wyborach prezydenckich - ktokolwiek nim będzie - zostanie obarczony odpowiedzialnością za niepopularne, ale potrzebne decyzje rządu. Będzie też poddawany naciskom i pokusom składania populistycznych obietnic niezgodnych z realizowanym rządowym programem. Sytuacja kandydata będzie tym trudniejsza, im ściślej będzie on wiązany z linią polityczną AWS i polityką rządu. W najtrudniejszej sytuacji w przedwcześnie rozpoczętej kampanii prezydenckiej znalazłby się oczywiście Marian Krzaklewski, sprawujący funkcję lidera AWS, przewodniczącego NSZZ "Solidarność" i wywierający potężny wpływ na politykę rządu. Kłopoty kandydata AWS zwiększyłyby się dodatkowo, gdyby AWS i Unia Wolności wysunęły własnych kandydatów do prezydentury. Ich rywalizacja w nieunikniony sposób musiałaby przenieść się na prace koalicyjnego rządu, pogłębiając w nim konflikty i prowadząc do publicznego eksponowania sporów. Taka sytuacja szkodziłaby rządowi, obu ugrupowaniom i ich kandydatom.
W zupełnie innej - znacznie korzystniejszej - sytuacji będzie Aleksander Kwaśniewski. Instytucjonalne uprawnienia prezydenta uwalniają go od trudów codziennego rządzenia i podejmowania niepopularnych decyzji. Dają mu natomiast okazję przedstawiania się w roli polityka odpowiedzialnego za państwo, stojącego ponad politycznymi podziałami i kłótniami, a od czasu do czasu za pomocą prezydenckiego weta kontrującego posunięcia rządu. Urzędujący prezydent faktycznie przez cały czas może prowadzić prezydencką kampanię, formalnie nie biorąc w niej udziału. Wszystkie te racje powinny skłaniać AWS do możliwie późnego desygnowania swojego kandydata w wyborach prezydenckich i skrócenia prezydenckiej kampanii, aby maksymalnie odciążyć rząd od jej negatywnych skutków.
2. Przed AWS nie należy stawiać nierealnych celów
Do takich uważam zabiegi o wyłonienie wspólnego kandydata całej prawicy. W Polsce nie ma jednego prawicowego obozu. Racja bytu takich ugrupowań jak Konfederacja Polski Niepodległej-Obóz Patriotyczny, Rodzina Polska i związane z nią Nasze Koło Jana Łopuszańskiego, Unia Polityki Realnej Korwin-Mikkego czy Ruch Odbudowy Polski Jana Olszewskiego polega na rozbiciu Akcji Wyborczej Solidarność, a w każdym razie ograniczeniu wpływów Akcji. Wybory prezydenckie, w których kandydat zamierzający wziąć udział w kampanii musi zebrać jedynie 100 tysięcy podpisów, stanowią wymarzoną wręcz okazję dla ambitnych polityków do propagowania własnego ugrupowania i jego programu. Nie można mieć złudzeń. W wyborach prezydenckich znowu zobaczymy Jana Olszewskiego, Janusza Korwin-Mikkego, a także kandydatów popieranych przez Konfederację Polski Niepodległej Adama Słomki i zapewne reprezentanta środowisk związanych z Radiem Maryja. Ci kandydaci nie będą walczyć o wygraną w wyborach prezydenckich ani przejmować się tym, że ich obecność w szrankach wyborczych zwiększy szansę kandydata lewicy. Ich celem będzie pokazanie się w wyborach, poprawienie sytuacji własnych ugrupowań przed wyborami parlamentarnymi i zaszkodzenie AWS. Próba uzgadniania wspólnego kandydata całej prawicy mogłaby mieć jedynie negatywny skutek, tak jak w przypadku sławetnych obrad Konwentu Świętej Katarzyny sprzed czterech lat.
3. Warto podjąć starania o wyłonienie wspólnego kandydata AWS i UW
Rozwiązanie to miałoby wiele zalet: pozwoliłoby uniknąć w rządzie i w koalicji eskalacji sporów związanych z rywalizacją wyborczą kandydatów AWS i Unii Wolności oraz konsolidowałoby koalicję przed wyborami parlamentarnymi, po których współpraca AWS i Unii Wolności byłaby najkorzystniejszym rozwiązaniem. I wreszcie sprawa najważniejsza. Wspólny kandydat AWS i Unii Wolności miałby niewątpliwie większe szanse nawiązania równorzędnej rywalizacji z Aleksandrem Kwaśniewskim niż występujący osobno reprezentanci tych ugrupowań. Doświadczenie uczy, że po wymianie ciosów zadanych w pierwszej rundzie wyborów przez konkurujących z sobą kandydatów trudno o pełną konsolidację ich elektoratów w drugiej turze.
Uważam, że wspólnym kandydatem AWS i Unii Wolności nie powinien być lider żadnego z tych ugrupowań. W wyborach prezydenckich decydują przecież obywatele, a nie sztaby partyjne. Zadaniem jest połączenie głosów elektoratów AWS i Unii Wolności, to zaś byłoby bardzo trudne, gdyby kandydatem był Marian Krzaklewski lub Leszek Balcerowicz. Sądzę też, że nie byłoby dobrym rozwiązaniem poszukiwanie kandydata z kręgu ludzi pełniących funkcje rządowe. Ze względu na układ sił wewnątrz koalicji wspólnym kandydatem AWS i Unii Wolności powinien być polityk AWS lub ktoś neutralny, sytuujący się między AWS i Unią Wolności. Są takie osoby.
4. W razie fiaska koncepcji wspólnego kandydata AWS i UW trzeba ustalić sposób wyłaniania kandydata AWS
Gdyby zabrakło woli politycznej wyznaczenia wspólnego kandydata AWS i Unii Wolności lub gdyby próba ta skończyła się niepowodzeniem, AWS powinna wypracować mechanizm wyłaniania wspólnego kandydata całej Akcji. Marian Krzaklewski jest liderem AWS. Jego prezydenckie aspiracje są więc naturalne i muszą być potraktowane przez wszystkie ugrupowania tworzące Akcję z należytą powagą. AWS jest jednak koalicją związku zawodowego i partii politycznych. Mają one swe uprawnione ambicje i muszą mieć udział w decyzji dotyczącej wyboru kandydata. Mają także prawo wysunąć własnych kandydatów, aby AWS mogła dokonać wyboru najlepszego, mającego największe szanse w rywalizacji z prezydentem Kwaśniewskim. Istnieje wreszcie politycznie zróżnicowana baza AWS reprezentowana w samorządach terytorialnych różnych szczebli. Ona również powinna mieć udział w procesie wyłaniania wspólnego kandydata AWS. Zapewne najlepszym sposobem dochodzenia do wspólnej kandydatury byłaby jakaś forma prawyborów mających także zaletę mobilizowania centroprawicowego elektoratu i budowania demokratycznej kultury politycznej centroprawicowego obozu.
5. Konieczna jest głęboka zmiana sposobu sprawowania władzy
Bez względu na to, czy AWS i Unia Wolności zdobędą się na wysunięcie wspólnej kandydatury w wyborach prezydenckich (co byłoby rozwiązaniem zdecydowanie lepszym), czy też AWS wystawi własnego kandydata (co byłoby rozwiązaniem zdecydowanie gorszym), jej szanse będą w dużej mierze uzależnione od oceny i bilansu dokonań centroprawicowego rządu. Istnieje teoria, według której niskie notowania rządu Jerzego Buzka i pogłębiająca się przepaść w sondażach opinii publicznej między SLD i AWS są koniecznymi kosztami reform podjętych przez rząd AWS i UW. Uważam, że to tylko część prawdy. Rzeczywiście, obóz rządzący mający odwagę zmieniania rzeczywistości i przeprowadzania trudnych społecznie reform zwykle traci część swych zwolenników, która przerzuca sympatię na opozycję występującą w wygodnej roli krytyków i recenzentów władzy. Dla strategów AWS byłoby jednak ryzykowne zadowolenie się taką konstatacją. Zmiana nastrojów społecznych w stosunku do rządu i AWS nie wynika jedynie z obiektywnych przyczyn, lecz ma także swe źródła w sposobie sprawowania władzy przez AWS i Unię Wolności. W każdym kraju istnieje grupa wyborców, którą można nazwać "partią porządku". Ludzie ci chcą być sprawnie rządzeni, mieć poczucie, że prawo jest egzekwowane, a ster nawy państwowej znajduje się w pewnych rękach. Są to zwolennicy silnego rządu. Nie ulega wątpliwości, że obecny rząd nie robi wrażenia solidarnej ekipy, skupionej wokół silnego szefa. I faktycznie taką ekipą nie jest. Stanowczo zbyt często opinia publiczna dowiaduje się o niesnaskach w rządzie, ustępstwach spowodowanych groźbą strajkowych nacisków, a nie uznaniem merytorycznych racji protestujących grup. Do tej pory niezmiernie rzadko mieliśmy do czynienia ze zdecydowanym działaniem, jakie mogliśmy obserwować przed przyjazdem papieża w stosunku do akcji blokowania dróg i wyczynów Kazimierza Świtonia na oświęcimskim żwirowisku.
Tej słabości nie da się usprawiedliwić koalicyjnym charakterem rządu, w który wpisana jest różnica zdań między współrządzącymi ugrupowaniami. Widzę dwie co najmniej równie ważne przyczyny tej słabości. Związkowe pochodzenie wielu członków rządu wywodzących się z AWS powoduje, że ulubioną metodą rządzenia ekipy Jerzego Buzka jest dialog i koncyliacja z silnymi grupami interesów oraz unikanie jednostronnie podejmowanych decyzji. Problem w tym, że posługiwanie się tą metodą uprawiania polityki zostało uznane przez tzw. społecznych partnerów rządu, zwłaszcza przez grupy związkowe, za wyraz słabości. Ugruntowało się przekonanie, że trzeba na rząd "nacisnąć", a osiągnie się swoje cele. Inną przyczyną słabości rządu jest niechęć czy niezdolność premiera do pełnienia funkcji prawdziwego szefa ekipy rządowej. Jest on bardziej mediatorem niż przywódcą. Faktyczny ośrodek władzy tworzą liderzy koalicyjnych ugrupowań: Marian Krzaklewski i Leszek Balcerowicz. Krzaklewski jednak znajduje się poza rządem, a więc odpowiedzialność za podejmowane decyzje daleka jest od jednoznaczności i przejrzystości.
Inną wyraźną słabością rządów AWS i Unii Wolności jest skrajne upolitycznienie wszystkich decyzji kadrowych, przy częstym lekceważeniu kryteriów merytorycznych. Proklamowanie przez jednego z przywódców RS AWS własnego ugrupowania jako partii władzy musi być źle odbierane społecznie i przyczyniać się do często negatywnej selekcji ludzi wiążących swą polityczną przyszłość z tym ugrupowaniem. Reasumując: praktyka rządzenia naszej centroprawicowej koalicji niebezpiecznie przypomina wzorce przyjęte i praktykowane w latach 1993 - 1997 przez poprzednią koalicję SLD - PSL.
6. Lech Wałęsa nie powinien kandydować
Nie podzielam poglądu upowszechniającego się w kręgach opiniotwórczych, przyjmującego, że wybory prezydenckie są faktycznie już rozstrzygnięte na rzecz obecnego prezydenta. To prawda, że jest on w wygodnej sytuacji politycznej i pozostaje faworytem w przyszłorocznych wyborach. AWS zachowuje jednak realne szanse podjęcia skutecznej rywalizacji z lokatorem Pałacu Prezydenckiego, pod warunkiem że zdobędzie się na istotną refleksję prowadzącą do głębokiej rewizji sposobu sprawowania władzy i pozwalającą na uniknięcie elementarnych błędów, które ułatwiłyby zadanie obozowi lewicy i jego naturalnemu kandydatowi - Aleksandrowi Kwaśniewskiemu.
Nie wszystko zależy od nas. Prezydencką kampanię AWS znacznie utrudniłoby podtrzymanie przez Lecha Wałęsę swego zamiaru kandydowania w nadchodzących wyborach. Mam nadzieję, że Lech Wałęsa zmieni swą decyzję. Pierwszy prezydent III Rzeczypospolitej wybrany w wyborach powszechnych ma już trwałe miejsce w naszej historii. Mimo że jego prezydentura pozostaje przedmiotem kontrowersji, jego nazwisko na zawsze pozostanie związane z etosem "Solidarności" i procesem odzyskiwania przez Polskę niepodległości. Ta pozycja daje Wałęsie możliwość wywierania wpływu na aktualne życie polityczne naszego kraju. Także na udział w wyłonieniu kandydata AWS w wyborach prezydenckich. Sam Lech Wałęsa nie zostanie jednak tym kandydatem. Część środowisk politycznych tworzących AWS ma do niego zdecydowanie krytyczny stosunek. Spory na prawicy pochodzące z czasów jego prezydentury są na tyle żywe, że Lech Wałęsa może być co najwyżej jednym z kandydatów prawicy i tym samym przyczynić się do rozbicia głosów prawicowego elektoratu i wzmocnienia - i tak dużych - szans Kwaśniewskiego na reelekcję. Lech Wałęsa w interesie swoim i wszystkich ludzi przywiązanych do etosu "Solidarności" nie powinien wystawiać się na taką próbę.
Autor jest członkiem SKL, posłem AWS.
|
w przyszłorocznych prezydenckich wyborach władze AWS wysunęły kandydaturę Mariana Krzaklewskiego. Długa kampania wyborcza będzie niekorzystna.Kandydat AWS zostanie obarczony odpowiedzialnością za niepopularne, ale potrzebne decyzje rządu. W innej sytuacji będzie Aleksander Kwaśniewski. Przed AWS nie należy stawiać nierealnych celów wyłonienie wspólnego kandydata całej prawicy. Wybory prezydenckie stanowią okazję dla ambitnych polityków do propagowania własnego ugrupowania. kandydatem AWS i UW nie powinien być lider żadnego z tych ugrupowań. Konieczna jest głęboka zmiana sposobu sprawowania władzy. obecny rząd nie robi wrażenia solidarnej ekipy, skupionej wokół silnego szefa.kampanię AWS utrudniłoby podtrzymanie przez Lecha Wałęsę zamiaru kandydowania.
|
SLD
Na szesnastu przewodniczących organizacji wojewódzkich tylko dwie osoby nie rekrutują się z dawnej Socjaldemokracji RP
Czy nowa jakość lewicy
O stanowiska wiceprzewodniczących SLD będą walczyli zapewne byli wiceprzewodniczący SdRP - Jerzy Szmajdziński i Marek Borowski, wicemarszałek Sejmu z ramienia SLD.
FOT. JACEK DOMIŃSKI
ELIZA OLCZYK
Politycy SLD kpią z nowego otwarcia rządu Jerzego Buzka, że skończyło się na wymianie jednego ministra. Sami jednak pragną, aby partia Sojusz Lewicy Demokratycznej również stała się dla nich nowym otwarciem. Mówiąc o składzie partii, zawsze podkreślają, że jedna trzecia członków to osoby, które nie skończyły 35 lat i że dla 30 proc. działaczy SLD jest pierwszą partią w życiu.
Czołowi politycy SLD podkreślają, że ich partia to nowa jakość. Na dowód przywołują chociażby obecność w jej szeregach Andrzeja Celińskiego, byłego członka władz Unii Demokratycznej. Tymczasem na zjazdach wojewódzkich, które wyłaniały delegatów na pierwszy kongres SLD oraz wybierały władze wojewódzkie, owa nowa jakość była słabo widoczna.
Liderzy jak w SdRP
Dziś już wiadomo, że na szesnastu przewodniczących organizacji wojewódzkich tylko dwie osoby nie rekrutują się z dawnej Socjaldemokracji RP.
Krzysztof Janik, sekretarz generalny SdRP, podkreśla jednak inny aspekt zagadnienia - tylko 3 osoby to działacze z okresu PRL, reszta zaczynała swoją działalność w latach 90. Zdaniem Janika we władzach powiatowych zasiada znacznie więcej osób spoza SdRP - około 25 procent.
- Przewodniczący organizacji wojewódzkiej jest lokalnym liderem. To naturalne, że zwykle staje się nim parlamentarzysta z danego terenu - mówi Janik. Dodaje, że funkcję sekretarzy w ponad połowie organizacji wojewódzkich objęli młodzi ludzie, którzy wcześniej nie byli związani z SdRP i że to jest dowód zmian, jakie się dokonały.
Statut nowej partii daje przewodniczącym różnych szczebli (z wyjątkiem szczebla centralnego) niezwykle duże kompetencje. Przewiduje mianowicie, że zarządy partii - gminne, powiatowe, wojewódzkie - powoływane są przez radę określonego szczebla na wniosek przewodniczącego. Co prawda każdy kandydat, żeby zostać członkiem zarządu musi uzyskać 50 proc. głosów plus jeden, jednak prawo zgłaszania kandydatów ma wyłącznie przewodniczący. Podczas publicznej dyskusji nad programem i przyszłością Sojuszu część działaczy wyrażała zaniepokojenie tym przepisem. Obawiali się, że przewodniczący zechcą wybierać do współpracy wyłącznie ludzi sobie posłusznych, że w rezultacie mogą powstawać sitwy, a nowi członkowie partii, nie związani z SdRP, będą się czuli jak działacze drugiej kategorii. Za parę dni, kiedy odbędą się pierwsze posiedzenia nowo wybranych rad i zostaną wyłonione zarządy struktur terenowych, okaże się, w jakim stopniu te obawy były słuszne.
Działacz statystyczny
Zjazdy wojewódzkie obnażyły również inne problemy w partii, przede wszystkim brak kobiet, ale również młodzieży i - jak to zwykle w partiach bywa - rozmaite konflikty.
Zjazd organizacji małopolskiej ujawnił na przykład konflikt Krakowa z tzw. terenem. Teren okazał się sprytniejszy od mieszczuchów, ponieważ się dogadał. Działacze z terenu jednomyślnie "wycięli w pień" kandydatów na I Kongres z Krakowa (podobno ci ostatni traktowali zbyt protekcjonalnie swoich kolegów z innych miejscowości). W rezultacie organizacja krakowska skupiająca 30 proc. członków SLD z terenu Małopolski uzyskała... jeden mandat na Kongres, co stanowi 3 proc. wszystkich małopolskich mandatów.
Podczas zjazdu mazowieckiej SLD okazało się, że lista delegatów na kongres została ustalona przed zjazdem (chodziło podobno o to, aby Warszawa nie zdominowała organizacji terenowych i nie zagarnęła znakomitej większości mandatów). Rezultat: kandydaci zgłaszani z sali - głównie kobiety - zostali w większości odrzuceni. Zjazdy w innych województwach były bardziej spontaniczne, jednak i tam w walce o mandaty zwyciężali mężczyźni, i to raczej niemłodzi.
Jerzy Szmajdziński, goszcząc na zjeździe w Zielonej Górze, ubolewał nad brakiem kobiet. - Ta sala nie oddaje struktury społeczeństwa, bo jest męska, a w dodatku ze starszego pokolenia - mówił niebezzasadnie, bowiem na 130 uczestników zjazdu było ok. 10 kobiet. Szmajdziński przekonywał zielonogórskich delegatów, że w ciągu kilku najbliższych miesięcy każdy z nich powinien skłonić do uczestnictwa w Sojuszu jedną, młodszą kobietę. Ta z kolei powinna przyprowadzić na zebranie ucznia ostatniej klasy szkoły średniej lub studenta. Widać więc, że działaczom SLD jeszcze daleko do upragnionej nowej jakości.
Gdzie te kobiety
Sylwia Pusz, która była przewodniczącą frakcji młodych w SdRP, uważa, że na I Kongresie partii młodych ludzi będzie jak na lekarstwo. Prawdopodobnie niewiele więcej będzie kobiet. Jolanta Gontarczyk ocenia, że najwyżej 10 proc. Krzysztof Janik jest większym optymistą i szacuje, że wśród delegatów kobiet będzie około 20 procent, choć dotychczas jeszcze nie wiadomo, ile w ogóle jest ich w Sojuszu.
Zdaniem Janika niewielka liczba kobiet wśród delegatów na kongres jest spowodowana tym, że w ogóle mało kobiet ubiegało się o mandat. Jolanta Gontarczyk uważa jednak, że jest to, pokutujący wśród działaczy terenowych, skutek starego sposobu myślenia.
- Partia nie jest gotowa na przyjęcie kobiet w innej roli niż w charakterze paprotki - mówi. Zastrzega się, że ten zarzut nie odnosi się do ścisłego kierownictwa partii, które przyznaje, że kobiety powinny odgrywać znaczącą rolę w polityce, ale do działaczy terenowych, ciągle uważających, iż kobieta nie ma prawa upominać się o awans.
- Nasi koledzy traktują udział kobiet we władzy jako nagrodę. To, co odbywało się na zjazdach wojewódzkich, było swoistym karceniem kobiet, a nawet próbą zastraszenia, aby w przyszłości nie żądały zbyt wiele - uważa Gontarczyk.
Zarówno Janik, jak i inni czołowi działacze SLD zgodnie twierdzą, że będą popierali zmianę w statucie, która ma zagwarantować kobietom 30 proc. miejsc we władzach wszystkich szczebli oraz na listach wyborczych do organów przedstawicielskich.
Własnego parytetu - 15-procentowego - domaga się też SLD-owska młodzież (uchwała w tej sprawie zostanie przyjęta w sobotę, 11 grudnia).
- Skoro będzie parytet dla kobiet, może być i dla młodzieży - mówi Sylwia Pusz. - My również będziemy wnosić o zmianę w statucie.
Partyjne mniejszości, a więc młodzież i kobiety, chcą też mieć coś w rodzaju swoich platform-frakcji, tylko nazwane inaczej, bo podobno słowo "frakcja" źle działa na przewodniczącego.
Bez względu jednak na to, czy takie platformy-frakcje zostaną zaakceptowane i czy parytet dla kobiet oraz dla młodzieży zostanie uwzględniony w statucie partii, nie będzie to miało większego znaczenia dla przebiegu I Kongresu. Zmiany w statucie, które ewentualnie wprowadziłby kongres, zaczną obowiązywać dopiero po ich zarejestrowaniu w sądzie, a więc za kilka miesięcy. Wybór władz partii będzie się zatem odbywać według obecnie obowiązującego statutu, a władze wybierane są na cztery lata. Każdego roku, co prawda, odbywa się konwencja, ale jej rolą jest udzielenie skwitowania aktualnym władzom. W historii SdRP nie było przypadku, by podczas głosowania nad wotum zaufania dla władz partii ktoś ze ścisłej czołówki nie dostał wymaganej bezwzględnej większości głosów. O tym, czy ktoś cieszył się większą sympatią czy antypatią w partii, świadczyły jedynie niewielkie różnice w liczbie oddanych głosów. Przypuszczalnie nie inaczej będzie w SLD. Można się więc spodziewać, że parytet dla kobiet - o ile zostanie uchwalony przez Kongres - po raz pierwszy odegra znaczącą rolę dopiero za dwa lata, przy układaniu list wyborczych kandydatów do parlamentu.
Przywódca niekwestionowany
Nowe otwarcie w partii nie dotyczy starego kierownictwa. Na samym szczycie Sojusz prawdopodobnie w niewielkim stopniu będzie się różnił od "nieboszczki" SdRP. Wśród kandydatów na najwyższe stanowiska przewijają się nazwiska znane od lat.
Partia powołała komisję wyborczą, która przyjmuje zgłoszenia kandydatów na przewodniczącego, wiceprzewodniczących i sekretarza generalnego SLD. Mało jest jednak prawdopodobne, aby poza Leszkiem Millerem, tymczasowym przewodniczącym SLD, ostatnim przewodniczącym SdRP, ktokolwiek ubiegał się o stanowisko przewodniczącego partii. W każdym razie na niespełna 10 dni przed kongresem nikogo takiego nie widać. Działacze SLD pytani, czy sądzą, że znajdzie się ktoś chętny do konkurowania z liderem, tylko się uśmiechają. Przywództwo Millera jest więc niekwestionowane. Część działaczy uważa, że kreowanie nowego przewodniczącego przed wyborami parlamentarnymi w 2001 roku byłoby błędem, że ludzie, którzy utożsamiają Leszka Millera z lewicą, przeżyliby szok. Jednak do wyborów parlamentarnych są dwa lata, a po drodze odbędzie się jeszcze bój o fotel prezydencki. Kampania prezydencka byłaby doskonałą okazją do wykreowania nowego lidera Sojuszu Lewicy Demokratycznej, tyle że po prostu nie ma takiej woli w partii.
Krzysztof Janik, ostatni sekretarz generalny SdRP, zapewne też ma zagwarantowane stanowisko sekretarza generalnego SLD.
Przypuszczalnie natomiast ostra walka będzie się toczyła o stanowiska wiceprzewodniczących i o wejście do zarządu partii.
Po dwóch chętnych na jedno miejsce
Ze względu na to, że Rada Krajowa SLD będzie liczyła około 300 osób (samych parlamentarzystów jest prawie 200, a oni stają się automatycznie jej członkami), zarząd będzie się składał z ok. 30 osób, a wiceprzewodniczących przypuszczalnie będzie siedmiu. Już w piątek, 10 grudnia, okaże się, kto będzie ubiegał się o stanowiska wiceprzewodniczących. Na razie spośród ewentualnych kandydatów znakomitą większość stanowią byli działacze i zarazem członkowie władz nie istniejącej SdRP. Zapewne o stanowiska wiceprzewodniczących zechcą powalczyć obaj byli premierzy: Józef Oleksy i Włodzimierz Cimoszewicz (nie był członkiem SdRP, ale należał do PZPR). Spośród pań typuje się Jolantę Banach, byłą pełnomocnik rządu ds. rodziny i kobiet, Annę Bańkowską, byłą prezes ZUS (jej pozycja nie jest najmocniejsza, a więc nominacja mało prawdopodobna), Izabellę Sierakowską, byłą wiceprzewodniczącą SdRP (uzyskała nominację organizacji w Lublinie na to stanowisko), Krystynę Łybacką, obecną przewodniczącą wielkopolskiego SLD (jedyna kobieta na stanowisku szefa wojewódzkiej organizacji). Jedna kobieta musi się znaleźć w prezydium partii. Podobno największe szanse na to stanowisko ma Krystyna Łybacka.
Zapewne o stanowiska wiceprzewodniczących SLD będą walczyli byli wiceprzewodniczący SdRP - Jerzy Szmajdziński, Marek Borowski, wicemarszałek Sejmu z ramienia SLD, Jacek Piechota (obecnie szef zachodniopomorskiego SLD). Mówi się też, że apetyt na stanowiska mają Jerzy Jaskiernia i Tadeusz Iwiński. Z całą pewnością o stanowiska wiceprzewodniczących partii będą się ubiegali związkowcy. Oni również będą musieli dostać przynajmniej jedno miejsce w prezydium - jako ewentualnych kandydatów wymienia się Zbigniewa Janasa, tymczasowego wiceprzewodniczącego SLD (był jednym z trójki pełnomocników, którzy rejestrowali nową partię), Zbigniewa Kaniewskiego (przewodniczący Federacji NSZZ Przemysłu Lekkiego, był w PZPR) i Zbigniewa Janowskiego (Związek Zawodowy "Budowlani", prezydium OPZZ).
Kto nie zgłosi swojej kandydatury do komisji wyborczej, może to jeszcze uczynić na kongresie, ale w SLD uważa się, że takie osoby nie będą miały zbyt wielu szans na zyskanie poparcia.
Ostra walka będzie się też toczyła o miejsca w zarządzie, choć liczny zarząd może oznaczać, że decyzje będą podejmowane w gronie prezydium, czyli o przewodniczącego i wiceprzewodniczących.
|
Politycy SLD pragną, aby partia stała się dla nich nowym otwarciem. podkreślają, że jedna trzecia członków to osoby, które nie skończyły 35 lat i że dla 30 proc. działaczy SLD jest pierwszą partią w życiu. funkcję sekretarzy w ponad połowie organizacji wojewódzkich objęli młodzi ludzie, którzy wcześniej nie byli związani z SdRP i to jest dowód zmian, jakie się dokonały. Statut nowej partii daje przewodniczącym różnych szczebli duże kompetencje. Przewiduje, że zarządy partii - gminne, powiatowe, wojewódzkie - powoływane są przez radę określonego szczebla na wniosek przewodniczącego. część działaczy wyrażała zaniepokojenie tym przepisem. Obawiali się, że przewodniczący zechcą wybierać do współpracy wyłącznie ludzi sobie posłusznych. Zjazdy wojewódzkie obnażyły również problemy w partii, przede wszystkim brak kobiet, ale również młodzieży. sala nie oddaje struktury społeczeństwa, bo jest męska, a w dodatku ze starszego pokolenia. Partia nie jest gotowa na przyjęcie kobiet. ten zarzut odnosi się do działaczy terenowych, ciągle uważających, iż kobieta nie ma prawa upominać się o awans.
|
Krajowa Rada wie, że nie ma jej za co szanować, a to pozwala TVP bezkarnie drwić ze swojej misji
Psy szczekają, karawana jedzie dalej
LUIZA ZALEWSKA
Po raz pierwszy od dawna Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji podjęła próbę odbudowania swego autorytetu i zajęła zdecydowane stanowisko w sprawie telewizji publicznej. Tak bardzo pożądana jednomyślność nie trwała jednak długo. TVP dobitnie pokazała, kto naprawdę w mediach publicznych rządzi.
Awantura między telewizją publiczną a Polską Agencją Prasową, jaką mogliśmy śledzić w ostatnich dniach, przypomina podobną historię sprzed roku. W tym samym czasie, gdy SLD przygotowywało się do przejęcia władzy w telewizji publicznej, posłowie tego ugrupowania zwołali konferencję prasową, by ponarzekać na upolitycznienie PAP.
Czy nie chcieli wówczas odwrócić uwagi od sytuacji w telewizji? I czy tym razem nie było podobnie? Czy telewizja, którą od miesięcy atakuje prawica, nie postanowiła zaatakować Agencji tylko po to, by w chaosie wzajemnych oskarżeń odwrócić od siebie uwagę i stworzyć wrażenie, że nie tylko ona jest uwikłana w politykę i że "nikt z nas nie jest bez winy"?
Najwyraźniej tak właśnie było. Depesza PAP o stanowisku Krajowej Rady w sprawie zarzutów pod adresem TVP faktycznie była niezbyt fortunna. Jednak kilka nieszczęśliwych sformułowań (najważniejsze zresztą zostało jeszcze tego samego dnia sprostowane przez PAP) nie tłumaczy tak ostrego ataku. Chyba że jego celem jest odwrócenie od siebie uwagi.
Najlepsza obrona to atak
Prześledźmy, w jaki sposób w miniony wtorek widzowie dowiedzieli się o stanowisku Krajowej Rady, która uznała, że telewizja, relacjonując zdarzenia związane z pochodem pierwszomajowym, a zwłaszcza z pamiętnym rzutem petardą w tłum lewicowców, "naruszyła zasadę rzetelności dziennikarskiej".
Otóż TVP nie przeczytała krótkiego i bardzo jasnego komunikatu Krajowej Rady, choć tak byłoby najprościej. Nie poinformowała wprost: "Krajowa Rada po przeanalizowaniu wszystkich informacji stwierdza, że jeden z materiałów wyemitowanych w »Wiadomościach« zawierał błąd warsztatowy, naruszający zasadę rzetelności dziennikarskiej".
Wynikałoby z tego przecież jasno, że telewizja dopuściła się błędu, jeśli nie - jak twierdzą niektórzy - manipulacji.
TVP nie mogła do tego dopuścić. Skoncentrowała się więc na ataku na PAP. Zaczęła od informacji, że to Agencja zmanipulowała treść owego komunikatu w swojej depeszy i że telewizja zwróci się do Rady Etyki Mediów o ocenę tak niecnego czynu. Dopiero z kolejnych zdań można było wyłowić najważniejszą wiadomość: że depesza dotyczyła skargi na telewizję, a jeden z zarzutów został przez Radę uznany. Widz jednak nie dowiedział się, jaki to zarzut i czego dotyczył. Widz usłyszał jedynie, że potwierdzono "tylko jeden" zarzut, "stosunkowo drobny", "natury formalnej", "dotyczący graficznego ozdobnika". Czy telewizja miała prawo tak postąpić i czy takie działanie nie jest klasyczną manipulacją?
To nie wszystko. Telewizja tak zagalopowała się we własnej obronie, że lekką ręką zakwestionowała autorytet Krajowej Rady. - Być może to Rada się myli - szybko odbił piłeczkę wiceszef Telewizyjnej Agencji Informacyjnej Jacek Maziarski. A prezes TVP Robert Kwiatkowski powiedział nam, iż "nie odnosi wrażenia, że Krajowa Rada gani telewizję". - To stanowisko jest na tyle ogólnikowe, że nie można powiedzieć, iż Krajowa Rada skrytykowała telewizję - twierdzi prezes.
Wygląda to tak, jakby skazaniec oświadczył ni stąd, ni zowąd wysokiemu sądowi: "Jestem niewinny, sąd się myli, ja nie idę siedzieć". Różnica między skazanym a telewizją jest jednak wyraźna - z pierwszym łatwo sobie poradzić (kajdanki, strażnicy itp.) i karę wyegzekwować. Z telewizją jest już dużo trudniej. Niby Krajowa Rada jest konstytucyjnym organem czuwającym nad ładem medialnym, ale dla telewizji niewiele z tego wynika. Telewizji nic nie grozi, bo ma to, co najważniejsze - polityczne wsparcie.
Klucz polityczny
Nie ma wątpliwości, że po obu stronach sporu sytuacja nie jest do końca czysta. I w telewizji publicznej, i w Polskiej Agencji Prasowej wysokie stanowiska zajmują osoby, które polityka jest dość bliska. Dla wszystkich jest przecież jasne, że obsadę obu instytucji przeprowadzono według politycznego klucza.
Prezes TVP Robert Kwiatkowski pracował przy kampanii wyborczej Aleksandra Kwaśniewskiego i był jego delegatem do Krajowej Rady. Szef telewizyjnej "Jedynki" Sławomir Zieliński i szef Biura Programowego TVP Andrzej Kwiatkowski uczestniczyli w przedwyborczej debacie Kwaśniewski - Wałęsa, zadając pytania w imieniu późniejszego zwycięzcy. Takie nominacje nie byłyby możliwe, gdyby w świecie mediów elektronicznych pierwszych skrzypiec nie grał SLD.
Z kolei prezes zarządu PAP Robert Bogdański był związany z Ruchem STU. W zarządzie Agencji zasiadają też Krzysztof Andracki, który w ostatniej kampanii wyborczej kierował biurem prasowym sztabu Unii Wolności, oraz Piotr Ciompa, publicznie przyznający się, że należał do Ligi Republikańskiej. Pewnie i oni nie pracowaliby w PAP, gdyby nie rządy AWS (Agencja jest spółką skarbu państwa).
A mimo to trudno porównywać polityczne zaangażowanie obu instytucji. "PAP sama nigdy nie komentuje wydarzeń. Nie angażujemy się w żadne akcje o charakterze politycznym, czego jednym z dowodów było ostatnio nieprzyłączenie się Agencji do bojkotu enuncjacji prasowych jednego z ugrupowań politycznych" - oświadczył niedawno redaktor naczelny PAP Igor Janke. Trudno nie przyznać mu racji.
Telewizja natomiast tę granicę przekroczyła już dawno. Przypomnijmy, jak pół roku temu jeden z dziennikarzy "Panoramy" postanowił rozwinąć swe publicystyczne talenty na bazie wypowiedzi ministra Janusza Pałubickiego o "prezydencie wszystkich ubeków". Teraz telewizja wprowadziła nowy obyczaj - wykorzystywanie anteny do własnej obrony. Już przed miesiącem, kiedy Liga złożyła skargę do KRRiTV, telewizja zagrzmiała: "Próby wywierania politycznej presji na dziennikarzy uważamy za niedopuszczalne!". A kiedy Rada postanowiła zwrócić uwagę na niestosowność takiego postępowania, telewizja otwarcie to zignorowała. Jeszcze tego samego dnia ponownie postanowiła się bronić, nazywając "błąd warsztatowy, naruszający zasadę rzetelności dziennikarskiej" (za KRRiTV) "stosunkowo drobnym" i formalnym (za "Wiadomościami"). Dzień później pełna oburzenia lektorka poinformowała zdezorientowanych widzów o dalszych krokach przedsięwziętych przeciwko PAP.
Nasuwa się pytanie: czy jeśli sprawa jest - zdaniem telewizji - tak istotna, skoro dwa dni z rzędu informuje się o niej widzów w głównym wydaniu "Wiadomości", a przy tym dość mocno skomplikowana, to czy nie należało poświęcić więcej czasu na wyjaśnienie jej widzom? Zapraszając na przykład do programu publicystycznego wszystkie strony sporu, włącznie z przedstawicielem Krajowej Rady? Zapewne. Wówczas jednak telewizja musiałaby pozwolić zabrać głos swojemu przeciwnikowi. A kiedy nie może on zabrać głosu, łatwiej z nim walczyć i wygrać. Zwłaszcza jeśli ma się do dyspozycji tak potężną tubę propagandową.
Potężna siła kreacji
Prawicowi członkowie Krajowej Rady zwracają uwagę na skutki takiej polityki. - Telewizja publiczna rości sobie prawo do kontroli debaty publicznej. Decyduje, komu przyznać głos, a komu odmówić. Ludziom, którzy rzeczywiście taki dialog prowadzą, anteny się nie udostępnia - zauważa Marek Jurek. W rezultacie telewizja nie przedstawia rzeczywistego obrazu życia politycznego, ale kształtuje go tak, jak chcą tego jej szefowie. W ten sam sposób wpływa na życie społeczne - przypomnijmy, jak celne ciosy padały ze strony TVP, gdy rząd przygotowywał się do wprowadzenie w życie kluczowych reform. Najpierw trzeba było ubłagać stację zobowiązaną ustawowo do pełnienia publicznej misji, by zgodziła się dać opust na reklamy, które miały nam objaśniać zawiłości wprowadzanych reform. Potem rząd musiał prostować katastroficzne wizje TVP o skutkach wchodzących w życie reform. Wystarczy przypomnieć grudniową informację "Wiadomości", że lada dzień zamknięte zostaną szpitale, bo nie zarejestrowano jeszcze wszystkich kas chorych.
Telewizja bez żadnych skrupułów wykorzystuje swą niekwestionowaną potęgę i wyraźnie aspiruje do roli kreatora życia publicznego w Polsce. Wyraża przy tym wielką pogardę nie tylko dla faktów, ale i dla samej Krajowej Rady, choć i ona, i KRRiTV wywodzą się z tego samego, państwowego porządku. Skoro TVP daje taki przykład, to czego można spodziewać się po stacjach komercyjnych, które dziś KRRiTV z trudem próbuje ukarać chociażby za tak ewidentne przewinienia, jak emisja półpornograficznych filmów w najlepszym czasie antenowym.
Dla prawicy wszystko jest jasne - telewizja zdominowana przez postkomunistów robi wszystko, by zdyskredytować prawicowy rząd, i przygotowuje grunt do reelekcji prezydenta. Bardzo ciekawe, jak skuteczne będzie to działanie. Jeden z medialnych ekspertów - Karol Jakubowicz, od dawna przypomina bowiem, że wybory przegrywała zwykle ta strona sceny politycznej, która akurat telewizją publiczną władała.
Krótkotrwały cud
Przy okazji wojny między TVP a PAP po raz kolejny obnażyła swą słabość Krajowa Rada. Smutne, że doszło do tego, gdy organ ten pierwszy raz od dawna postanowił poprawić swój wizerunek i stanowisko w sprawie zarzutów Ligi Republikańskiej przyjął jednogłośnie. Przypominało to cud, bo jakże inaczej nazwać można tot, że i Marek Jurek (prawica), i Włodzimierz Czarzasty (delegowany do Rady przez Aleksandra Kwaśniewskiego) głosowali w sprawie telewizji publicznej tak samo.
Nie można nie doceniać ambicji nowych członków Rady (zwłaszcza Juliusza Brauna), którzy deklarowali chęć jej odpolitycznienia, nawet jeśli wspólne głosowanie prawicy z lewicą dotyczyło raczej symbolicznej sprawy.
Tak bardzo pożądana jednomyślność nie trwała jednak długo. Jeszcze tego samego wieczora mozolnie zawarty układ rozsypał się. Prawica - zgodnie z tradycją - wsparła PAP, a lewica - również tradycyjnie - telewizję. Przestało być jasne, co w końcu Rada zrobiła z zarzutami przeciw TVP: przyjęła jeden, odrzuciła pozostałe, pozostałych nie odrzuciła, bo się nimi nie zajmowała, zajmowała się wszystkimi, ale tylko jeden potwierdzili wszyscy. Wszyscy członkowie Rady w zależności od opcji politycznej przedstawiali inny scenariusz. Witold Graboś, wiceprzewodniczący Rady (były senator SLD), podsumował to dość kuriozalnie: "Pozostałe zarzuty pod adresem TVP ani nie zostały odrzucone, ani uznane za słuszne". A więc nic z tego nie wynika i nadal nie wiadomo, czy to Liga, czy telewizja ma rację.
Jeszcze tego samego dnia stało się zatem jasne, że nadzieje, by Krajowa Rada zaczęła mówić jednym głosem i by jej stanowiska traktować w kategoriach merytorycznych, a nie - jak zwykle - politycznych, spełzły na niczym.
KRRiTV potwierdziła tym samym, że nie ma sensu jej szanować. Dlatego tak łatwo TVP może sobie drwić ze swej publicznej misji.
|
I w telewizji publicznej, i w Polskiej Agencji Prasowej wysokie stanowiska zajmują osoby, które polityka jest dość bliska. Dla wszystkich jest przecież jasne, że obsadę obu instytucji przeprowadzono według politycznego klucza. Przy okazji wojny między TVP a PAP po raz kolejny obnażyła swą słabość Krajowa Rada. Smutne, że doszło do tego, gdy organ ten postanowił poprawić swój wizerunek i stanowisko w sprawie zarzutów Ligi Republikańskiej przyjął jednogłośnie. Tak bardzo pożądana jednomyślność nie trwała jednak długo.
|
MEDYCYNA
Nowa szansa dla chorych na raka krwi i niektóre nowotwory złośliwe
Uzdrawiająca chimera
ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI
Miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych są nową nadzieją w leczeniu chorób nowotworowych - szczególnie białaczek i chłoniaków. - W ten sposób udało się nam uzyskać całkowitą remisję u pięciu pacjentów z wyjątkowo trudnym do leczenia rakiem nerki z przerzutami - twierdzi prof. Shimon Slavin z Izraela, jeden z pionierów tej metody immunoterapii.
Inni specjaliści zalecają ostrożność. Przyznają jednak, że dla niektórych chorych pojawiła się nowa szansa skutecznej terapii. - Pomysł tej metody powstał w latach 60., ale żeby ocenić jej skuteczność, potrzebny jest dłuższy okres obserwacji - mówi prof. Jerzy Hołowiecki, kierownik kliniki transplantacji szpiku Śląskiej Akademii Medycznej w Katowicach.
Prof. Slavin przytacza przykłady: - Terapię tę po raz pierwszy zastosowaliśmy przed 14 laty u chorego na białaczkę. Żyje on do dziś. Wtedy nikt nie chciał uwierzyć, że w strzykawkach podawaliśmy mu jedynie krwinki pobrane od dawcy. Wydawało się to zbyt proste, by było możliwe - podkreśla uczony. Od 6 lat tę metodę stosuje się w Jerozolimie rutynowo. W przewlekłych białaczka szpikowych jej skuteczność sięga 80 proc., a w chłoniakach nieziarniczych - 70 proc. Gorsze rezultaty uzyskuje się jedynie w ostrych postaciach choroby. W przypadku białaczki szpikowej wyleczalność nie przekracza 20-30 proc.
Metoda ostatniej szansy
O podobnych efektach mówią polscy specjaliści, którzy od niedawna również stosują tę metodę. - W nowotworowych chorobach hematologicznych wyniki, jakie dotąd uzyskaliśmy, można ocenić jako dobre: zostali uratowani chorzy, którzy musieliby umrzeć, gdyż nie pomogły im tradycyjne metody leczenia - mówi prof. Janusz Hansz z kliniki AM w Poznaniu, gdzie zabiegom takim od stycznia tego roku poddano 23 chorych na białaczki, chłoniaki i szpiczaki. W Katowicach leczonych było ośmiu chorych, spośród których żyje sześciu. Pierwsze trzy przeszczepy wykonano także w Warszawie - w klinice hematologii i onkologii Akademii Medycznej.
Trzeba jednak pamiętać, że jest to metoda ostatniej szansy - gdy nie pomaga chirurgia, radio- i chemioterapia. - Nie jest też panaceum na wszystkie oporne na leczenie choroby nowotworowe. Na podstawie dotychczasowych prób możemy powiedzieć jedynie, że można ją stosować w niektórych chorobach hematologicznych, gdy nie ma innej możliwości leczenia - uważa prof. Hansz. Nie wiadomo też, na ile miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych zastąpią klasyczne transplantacje szpiku kostnego lub komórek macierzystych szpiku. Dotychczasowe doświadczenia z użyciem tej metody są zbyt skromne - nawet w klinice prof. Slavina. W Europie dopiero planowane są większe badania, które mają wykazać jej skuteczność.
Shimon Slavin sądzi, że jest ona nadzieją w leczeniu schorzeń zarówno nowotworowych, jak i w zaburzeniach genetycznych układu odpornościowego, np. w anemii aplastycznej i niedokrwistości Fanconiego, w których również uzyskał ponad 80 proc. wyleczalności. A nawet w chorobach autoimmunologicznych, jak stwardnienie rozsiane czy reumatoidalne zapalenie stawów. Wcześniejsze niepowodzenia tego rodzaju immunoterapii powodowane były tym, że do miniprzeszczepów wykorzystywano leukocyty pobrane od chorego. To był błąd. Nie można leczyć komórkami odpornościowymi, które przecież "zdradziły" już pacjenta.
Dać nadzieję
W miniprzeszczepach używa się wyłącznie komórek macierzystych układu krwiotwórczego oraz dojrzałych limfocytów dawcy o podobnej zgodności tkankowej. Metoda ta jest zatem podobna do tradycyjnego przeszczepu szpiku kostnego (lub komórek krwiotwórczych), jaki wykonywany jest od wielu lat. Różni się głównie tym, że szpik chorego nie jest od razu niszczony (chemioterapią i napromieniowaniem), lecz stopniowo - w ciągu kilku miesięcy - zastępowany komórkami z krwi dawcy. W tym czasie jego limfocyty mają zniszczyć komórki nowotworowe i odtworzyć układ krwiotwórczy.
Taka metoda jest mniej toksyczna, zmniejsza też podatność na infekcje - szczególnie niebezpieczne w początkowym etapie zabiegu. Grozi jedynie reakcją "przeszczep przeciwko gospodarzowi", gdy komórki dawcy zaczynają atakować organizm ich biorcy. Przez pewien czas w jego organizmie utrzymuje się tzw. chimeryzm hemopoetyczny - współistnienie dwóch układów krwiotwórczych. Dlatego największą trudnością tej metody jest maksymalne zwiększenie dawki limfocytów dawcy, przy jednoczesnym zminimalizowaniu ryzyka tej niekorzystnej reakcji.
- Ważne jest też, że stwarza ona szansę leczenia chorych dotąd niekwalifikujących się do klasycznej transplantacji szpiku od dawcy - twierdzi prof. Wiesław W. Jędrzejczak z kliniki hematologii i onkologii warszawskiej AM. Do takich pacjentów zaliczane są osoby z niewydolnością serca, płuc, nerek, wątroby, powyżej 50. roku życia, gdyż są znacznie bardziej narażone na powikłania grożące śmiercią. W Polsce jest to szansa jedynie dla chorych mogących znaleźć dawcę komórek - najlepiej wśród najbliższych krewnych. Koszty przekraczają 100 tys. zł.
24 miliony zł na przesiewowe badania onkologiczne
Ministerstwo Zdrowia uruchomiło w tym roku cztery programy wczesnego wykrywania nowotworów piersi, szyjki macicy, jelita grubego i prostaty. Przeznaczyło na nie prawie 19 milionów złotych. Uczestniczące w programach kasy chorych dołożyły jeszcze na ten cel dalsze 5 milionów złotych. Według szacunków koordynatorów programów, badaniami przesiewowymi zostanie objętych 415 tysięcy osób.
Onkolodzy zwracają uwagę na znaczenie skriningu - czyli badań, którym poddają się osoby, u których nie występują żadne niepokojące objawy choroby. - Niestety, w Polsce ciągle jeszcze nie ma zwyczaju poddawania się takim badaniom - ocenia prof. Marek Nowacki, szef Centrum Onkologii.
Lekarzy niepokoi szczególnie wysoka dynamika wzrostu zachorowań na nowotwory jelita grubego. Zapada na nie 10,5 tysiąca osób rocznie, a 7,5 tysiąca - umiera. Wykrywane stany rakowe są w Polsce dwukrotnie bardziej zaawansowane (a więc dające mniejsze szanse na wyleczenie) niż na zachodzie Europy i w USA. - Rak jelita grubego to wśród chorób nowotworowych drugi zabójca - alarmują onkolodzy. Ryzyko zachorowania wzrasta po 50 roku życia. Dlatego każdy powinien poddać się między 50 a 65 rokiem życia kolonoskopii. W ramach programu badań przesiewowych lekarze pierwszego kontaktu będą mieć prawo do wystawiania skierowań na takie badanie.
Trzy pozostałe programy będą realizowane w ten sposób, że samorządy terytorialne lub placówki zdrowotne będą wysyłać zaproszenia do wybranych osób (z grup wiekowych szczególnie zagrożonych poszczególnymi nowotworami). Przedstawiciele ministerstwa i lekarze przyznają, że potrzeby są dużo większe. Ale na objęcie większej grupy osób potrzebne byłyby i większe pieniądze (których nie ma) i większa liczba ośrodków. - Od czegoś trzeba zacząć. To jest program skierowany do ludzi potencjalnie zdrowych. Jeśli ktoś zaobserwuje u siebie jakieś niepokojące objawy, bez żadnego skierowania powinien udać się do onkologa - przypomina prof. Nowacki.
W Polsce na choroby nowotworowe zapada rocznie 110 tysięcy osób. 75 tysięcy umiera. Realizacja programów wczesnego wykrywania raka może uratować - według szacunków onkologów - 10 tysięcy osób. SOL
|
Miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych są nową nadzieją w leczeniu chorób nowotworowych - szczególnie białaczek i chłoniaków.W miniprzeszczepach używa się wyłącznie komórek macierzystych układu krwiotwórczego oraz dojrzałych limfocytów dawcy o podobnej zgodności tkankowej. Metoda ta jest zatem podobna do tradycyjnego przeszczepu szpiku kostnego. Różni się głównie tym, że szpik chorego nie jest od razu niszczony.
|
ANALIZA
Uzasadnienie orzeczenia jako środek wypowiedzi trzeciej władzy w debacie publicznej
Być sędzią w trudnych czasach
RYS. JACEK FRANKOWSKI
EWA ŁĘTOWSKA
To, co czynią sądy, w ewidentny sposób staje się elementem demokratycznego dyskursu. Do udziału w nim, poprzez media, pretenduje społeczeństwo.
Nasze czasy wiążą się z podwyższeniem wymagań i oczekiwań co do legitymizacji działania każdej władzy, a więc także sądowniczej. Nie wystarcza już oświadczenie: działam w granicach i na podstawie prawa. Od każdej władzy, także sądowniczej, oczekuje się, że będzie się legitymizowała "w działaniu", a nie przez raz otrzymaną od ustawodawcy kompetencję. Takim czynnikiem legitymizującym jest transparencja (przezroczystość), uczytelnienie działania - wobec publiczności, społeczeństwa. Oznacza to, że tzw. zewnętrzna funkcja motywów - zazwyczaj przypisywana tylko wyrokom wyższych instancji, dzięki ich wpływowi na niższe instancje sądowe i publikacji orzeczeń - zaczyna oddziaływać także na szerszy krąg odbiorców, i to nie tylko ze sfer profesjonalnych. Odbiorcą i adresatem działań sądów są bowiem nie tylko strony i nie tylko profesjonaliści. Społeczeństwo interesuje obecnie bardziej działanie sądów, a pośrednikiem tu są media. W konsekwencji "zewnętrzna" funkcja uzasadnienia, utożsamiana dotychczas z oddziaływaniem poza granicami konkretnego procesu, ale zawsze wobec "swoich" - tj. innych sądów lub profesjonalnych prawników - swoiście demokratyzuje się. Rozszerza się bowiem grono osób aspirujących do tego, aby być objętymi działaniem tej funkcji. To, co czynią sądy, staje się w ewidentny sposób elementem demokratycznego dyskursu. Do udziału w nim, przez media, pretenduje społeczeństwo.
Nie zamykać się w wieży z kości słoniowej
W naszym kraju można często spotkać się z twierdzeniem, że "sędzia (sąd) przemawia poprzez wyrok i jego uzasadnienie". Twierdzenie to wypowiada się jako argument za wstrzemięźliwością w kontaktach sędziów (sądów) z mediami i w ogólności ze społeczeństwem. Innymi słowy, owo stwierdzenie ma służyć jako wyjaśnienie, a jednocześnie usprawiedliwienie odmowy udziału w społecznym dyskursie sądów.
Jednakże rzadko dostrzega się, że jest to w pewnej mierze broń obosieczna. Staje się bowiem oczywiste, że wszystkie współcześnie zwiększone aspiracje, wymagania, oczekiwania - kierują się pod adresem uzasadnienia orzeczenia, które w ten sposób staje się jedynym środkiem wypowiedzi władzy sądowniczej w debacie publicznej.
Rozszerzenie audytorium oczekującego na to, co napisano w uzasadnieniu (i to nie tylko w uzasadnieniu sądu wyższych instancji - tak np. przy sprawach głośnych terytorialnie), jest przyjmowane przez sądy ze zdziwieniem i traktowane jako atak na ich pozycję i poważna niedogodność. Jednak lekceważenie tego zjawiska przez sądy i sędziów jest błędem owocującym oskarżeniami sądów o arogancję, naraża je na krytykę, podważa legitymizację ich działania i daje pożywkę podejrzeniom o skostnienie, konserwatyzm i zamknięcie się w wieży z kości słoniowej. Inna sprawa, czy w warunkach zapaści sądownictwa (a tak jest właśnie w Polsce) akurat samo uzasadnienie wyroku może sprostać nowym zadaniom. Być może konieczne są tu jeszcze inne działania. Wtedy jednak zrezygnować wypadnie z wygodnej wymówki o wyroku jako jedynym medium, za pośrednictwem którego "wypowiada się" judykatywa.
Legalizm biurokratyczny już nie wystarcza
Współcześnie nikogo nie przekonuje proste stwierdzenie, że jakieś rozstrzygnięcie jest "sprawiedliwe", "słuszne" czy nie podlegające krytyce, ponieważ jest "zgodne z prawem", bez próby przekonania wątpiącego, na czym owa "zgodność z prawem" polega. Taka motywacja spotyka się obecnie ze złym odbiorem społecznym, jako zdawkowa, powierzchowna, a nawet arbitralna. I nie można się dziwić. W końcu świadomość, iż interpretacja prawa (czytaj: tekstu) jest codziennością życia prawnego i że w związku z tym możliwe są różne sposoby rozumienia tego, co "jest prawem" - nie jest już właściwa tylko sędziom czy tylko ogółowi prawników. "Legalizm biurokratyczny", a więc powołanie się na czysto formalną zgodność czegoś z prawem - nie ma dziś siły przekonywania. Oczekuje się nie zwięzłej formuły: "prawo (ustawa, wyrok, decyzja) są legalne, a więc wszystko jest w porządku". Uzasadnienie musi przekonywać albo przynajmniej wskazywać na podjęcie starań. Ma to służyć uczytelnieniu społeczeństwu racji przemawiających za materialną legitymizacją i wskazaniu okoliczności faktycznych i prawnych to uzasadniających. Ponadto takie perswazyjne wyjaśnienie jest elementem obywatelskiego zdawania sprawy przez władzę - przed obywatelami. Zaniechanie w tym względzie jest odbierane jako arogancja władzy. Bo przecież sądy są - konstytucyjnie - trzecią władzą. Mają zatem obowiązki z racji pełnienia funkcji przypadającej im z tego tytułu. Funkcją tą jest uczestnictwo w zaprogramowanym w konstytucji mechanizmie "checks and balance" - a więc kontroli i równoważenia - innych władz. Ale "bycie władzą" pociąga za sobą ograniczenia, ciężary i niedogodności właściwe dla każdej władzy. Takim ograniczeniem jest obowiązek uczestnictwa w publicznym dyskursie, w zdawaniu sprawy społeczeństwu, aby oddalić od władzy (tu mam na myśli judykatywę) zarzut (czy podejrzenie) arbitralności.
Grzech zaniedbania
Twierdzenie to można zilustrować wieloma przykładami. Dotyczą one procesów, gdzie sądy motywujące swój werdykt - skądinąd dający się bronić - skoncentrowały się na argumentacji typu: "rozstrzygnięcie jest zgodne z obowiązującym prawem, wyłożonym przez nas zgodnie z zasadami sztuki prawniczej". Nie zadbały natomiast o dostępne wyłożenie tych zasad (sądząc, że są powszechnie znane). Dotyczy to np. procesów tzw. historycznych, odraczanych bezterminowo ze względu na stan zdrowia oskarżonego albo "łopatologicznego" wyjaśnienia sensu wydzielenia do odrębnego postępowania w sprawach niektórych oskarżonych. Sądy nie są świadome, że czasem ich dążność do wzmocnienia argumentacji przez mnożenie formalnych argumentów prawniczych osiąga (zwłaszcza przy podawaniu ustnych motywów wyroku) wręcz przeciwny skutek. Jest oczywiste, że w motywach pisemnych konieczne jest ustosunkowanie się do wszelkich kwestii zgłaszanych i podnoszonych w czasie procesu. Ale w wielkim historycznym procesie, gdzie przyczyną wyroku źle przyjętego przez publiczność była dowodowa bezradność sądu w kwestii indywidualizacji odpowiedzialności oskarżonych, osłabia się wręcz społeczną siłę przekonywania takiego wyroku, przywiązując w ustnych, publicznych motywach wiele wagi do wątku działania sprawców w obronie koniecznej.
Inny problem to nieumiejętność czy niechęć sądów do przekonania, że np. w procesach "dziennikarskich", gdzie w oczywisty sposób pojawia się wątek prawa do informacji - ten aspekt jest brany pod uwagę. (O to, aby świadomość istnienia i doniosłości tego prawa zasadniczego stała się powszechna - zadbały już media i można być pewnym, że zostanie ono przypomniane w każdym procesie tego typu).
Przypomnijmy słynne orzeczenie Sądu Najwyższego w kwestii tajemnicy dziennikarskiej. Krytyka - nawet ta dla sądów najżyczliwsza - nie kwestionowała tego ich rozumowania. Wykazywała jednak, że z uzasadnienia orzeczeń nie wynika, by sądy w ogóle brały pod uwagę aspekt praw człowieka i prawa do informacji, rozumianego z jednej strony jako znajdujące "prawnoczłowiecze" uzasadnienie wymagania społeczeństwa "do bycia poinformowanym" (art. 10 europejskiej konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności). Podkreślić należy, że chodzi tu o coś więcej niż tylko "wolność słowa", bo o "prawo do informacji", którego beneficjentem jest ponadto nie jednostka, ale społeczeństwo. Z drugiej strony zarzucano sądom, że ochronę tajemnicy dziennikarskiej (bo o to przede wszystkim chodziło) redukują do "przywileju" żurnalistów. Uzasadnienie wyroku uznano więc za niedostateczne ze względu na niepodjęcie przez sąd rozważań w płaszczyźnie praw człowieka oraz nieprzeprowadzenie stosownych, wymaganych przez konwencję testów legalności ograniczeń istniejących w prawie wewnętrznym. Krytyka zatem dotyczyła raczej tego, czego w uzasadnieniu nie powiedziano, niż tego, co w nim zawarto. Być może zresztą, że stosowne rozumowania sąd nawet przeprowadził, tyle że o tym publiczności nie poinformował.
Najprawdopodobniej nawet przy przeprowadzeniu oceny, której brak zarzucano, orzeczenie byłoby identyczne. Jednakże wstrzemięźliwość uzasadnienia nie przekonywała i ona właśnie była główną przyczyną krytyki. Działaniu sądu można więc było postawić zarzut biurokratycznego formalizmu.
Można inaczej
Oczywiście można wskazać również przykłady odmienne, gdy sądy odważyły się na przełamanie dotychczasowej rutyny motywacyjnej i poszukały alternatywnych sposobów motywowania stanowiska, a to w imię dodatkowej legitymizacji zewnętrznej.
I tak, przed kilkoma laty Trybunał Konstytucyjny zdecydował się na wprowadzenie (nowość w naszym kraju) publikacji zdań odrębnych. Niewątpliwie podniosło to jego autorytet, a jednocześnie uwiarygodniło przez wskazanie, jakie możliwości rozstrzygnięcia wchodziły w rachubę, a których nie przyjęto i dlaczego. W odniesieniu do podobnego postulatu zgłaszanego pod adresem sądów powszechnych słyszy się stareńki i oparty na kompletnym nieporozumieniu argument o rzekomej sprzeczności takiej możliwości z zasadą tajemnicy pokoju narad.
Kolejny znany przykład dotyczy sędziego ogłaszającego wyrok w drastycznej politycznie sprawie (inspiratorzy zabójstwa ks. Popiełuszki). Uniewinnienie oskarżonych (w ocenie sądu: brak dowodów winy) spowodowało tumult na sali. Sędzia zareagował improwizowaną konferencją prasową, w czasie której wyjaśnił elementarne zasady postępowania sądowego. To, co uznano (biorąc za wyróżnik formę działania) za konferencję prasową, w istocie było próbą przedstawienia motywów ustnych w sposób bardziej przystępny i dostosowany do poziomu wątpliwości publiczności, dla której zrozumienie rutynowego uzasadnienia okazało się niewystarczające, nie rozumiejącej konsekwencji zasad in dubio pro reo, konsekwencji stanu non liquet i skutków nieprzełamania domniemania niewinności. Sędzia jednak osiągnął jeżeli nie akceptację, to przynajmniej powszechniejsze zrozumienie swoich racji i racji wymiaru sprawiedliwości.
Z kolei orzekając o ważności wyborów prezydenckich w 1995 r., Izba Administracyjna, Pracy i Ubezpieczeń Społecznych SN zdecydowała się (a nie musiała) na pełną jawność postępowania. Nie dość, że sprawę rozpatrywano na rozprawie (co wynikało z decyzji samego sądu, który wszak mógł się tu ograniczyć do działań rutynowych: posiedzenie niejawne), że była ona transmitowana przez telewizję, ale jeszcze przy tej okazji opublikowano - znów wyłom w tradycji - zdania odrębne. W konsekwencji te działania przyniosły Izbie duże uznanie społeczne. Ta właśnie Izba zdecydowała się, przełamując w tym względzie odmienną tradycję sądownictwa, na publikację wszystkich swych orzeczeń. I to działanie wyraźnie umocniło prestiż sądu, czego wyrazem było przyznanie mu nagrody "za przekonywające wykazanie, że w państwie prawa prawo ma prymat nad polityką".
Kolejny przykład dotyczy Naczelnego Sądu Administracyjnego, który orzekając w kontrowersyjnej sprawie koncesji dla "Polsatu", wyraźnie dostrzegł potrzebę eksponowania perswazyjno-legitymizacyjnej funkcji jawności (tu w postępowaniu administracyjnym): "Skoro poziom funkcjonowania administracji w państwie w znacznym stopniu decyduje o jakości życia społeczeństwa, zarówno prawa, na podstawie których administracja działa, jak i efekty tych działań muszą być przedmiotem najwyższego społecznego zainteresowania i wnikliwej kontroli. Rzeczywista i efektywna kontrola społeczna nie jest zaś możliwa bez powszechnego prawa do wszelkiej informacji o sprawach administracyjnych (...)" W konsekwencji NSA - i to nawet praeter legem, bo tradycja nakazywała raczej ścieśniającą wykładnię przepisów o jawności postępowania - opowiedział się za transparencją działania (administracji) w imię kontynuacji dyskursu społecznego. Ten sąd dostrzega przy tym zmianę w funkcjach jawności: chodzi już nie tylko o stworzenie przez jawność gwarancji dla strony postępowania, ale o legitymizowanie władzy wobec społeczeństwa i umożliwienie dialogu społeczeństwo-władza.
Wskazane próby przełamania rutyny i poszukiwanie w intensyfikacji rozwiązań perswazyjnych, wiążących się z wyższym stopniem przejrzystości (i to nie tylko działań, ale czasem i intencji działań) władzy sądowniczej - nie spotkały się z powszechną aprobatą. Nowatorom zarzucano gwiazdorstwo i naruszenie tajemnicy pokoju narad (w związku z ujawnieniem treści zdań odrębnych). Istoty sprawy nie dostrzeżono.
Nie tylko dla fachowców
Sądy w Polsce, niezbyt świadome zmiany oczekiwań społecznych wobec władzy i nie do końca rozumiejące, że same są jednym z jej składników, a więc że same podlegają prawidłowościom uznawanym za charakterystyczne dla innych władz, nazbyt często zapominają, że uzasadnienie wyroku to nie tylko materiał dla wyższej, odwoławczej instancji, która od fachowej strony ma sprawdzić działanie i rozumowanie sądu pierwszej instancji (realizacja "wewnętrznej" funkcji uzasadnienia sądowego). Dlatego uzasadnienia nie są pisane (a zwłaszcza wygłaszane, bo szczególne możliwości daje tu wygłoszenie ustnych motywów, także co do formy ich przedstawienia) "dla ludzi", lecz wyłącznie dla fachowców - kolegów z wyższych instancji. W gruncie rzeczy u podstaw takiego nastawienia (częstego wśród sędziów) leży także wspomniany już "biurokratyczny formalizm": skoro sędzia sam wie, że wydał wyrok zgodny z prawem i sumieniem, nie odczuwa potrzeby dodatkowego wyjaśnienia tego faktu. Uzasadnienie pisze zaś po to, aby oceny dokonali fachowcy z drugiej instancji. A ponieważ procedura nic nie mówi o konieczności perswazji (jej poziom powinien być dostosowany do poziomu odbiorcy), sędzia uważa się za zwolnionego z powinności dokonywania czegokolwiek więcej, ponad to, co koniecznie musi - wobec wymagań nieco w tym względzie mało odpowiadającej współczesności procedury. W ten jednak sposób sądy same pozbawiają siebie możliwości edukacyjnego oddziaływania, a co gorsza, zaprzepaszczają okazję do przekonania społeczeństwa, pozyskania go dla siebie, zdobycia zaufania do swej działalności: wymiaru sprawiedliwości jako takiego.
Każda arbitralność jest odrzucana
Ciekawe, że to NSA - może dlatego, że przypadło mu zadanie kontrolowania "innej" władzy - okazuje się znacznie bardziej wyczulony na nieaktualności postaw, jakie nazwaliśmy "legalizmem biurokratycznym", energicznie od lat protestuje przeciw biurokratycznemu legalizmowi uzasadnienia decyzji administracyjnych, z którymi się styka.
Reakcja przeciw "legalizmowi biurokratycznemu" i poszukiwanie dodatkowej legitymizacji nie opartej na tylko czysto formalnym argumencie, iż "władza" działała w zakresie swych prawem określonych kompetencji - i to dla wszystkich trzech władz: legislatywy, egzekutywy i judykatywy - jest znakiem naszych czasów.
To, że każda arbitralność władzy ("mam kompetencję i z niej korzystam, bez tłumaczenia się") jest obecnie odrzucana, jest wynikiem wielu czynników. Mają na to wpływ przede wszystkim prawa człowieka, których kariera po drugiej wojnie światowej była reakcją na rozwój totalitaryzmów. Arbitralność państwa wobec własnych obywateli przestała być kwestią wewnętrzną i przynajmniej w zakresie minimalnego poziomu, jaki stwarzają prawa człowieka - stała się sprawą uniwersalną. O ile w XVIII stuleciu reakcja na arbitralność władzy wykonawczej, egzekutywy, dała początek państwu prawa, eksponując potrzebę sądowej kontroli administracji i konieczność zapewnienia priorytetu ustawie (nad normatywnym działaniem egzekutywy), o tyle aspiracją praw człowieka stało się chronienie jednostki przed każdą arbitralnością. Obecnie więc także arbitralność legislatywy czy sądów daje jednostce prawo do bezpośredniej ochrony w ramach systemu kontroli ponadpaństwowej. Tak więc grają tu rolę aspiracje wzbudzone przez prawa człowieka. Podobnie działają inne mechanizmy kontrolne i ograniczające swobodę władz wewnętrznych poszczególnych państw (np. na skutek procesów integracyjnych: znany procesualista M. Capeletti nazywa to "skutkami transnacjonalizmu" dla wymiaru sprawiedliwości). Z punktu widzenia Strasburga czy Luksemburga każda z trzech władz: ustawodawcza, wykonawcza czy sądownicza, państw narodowych jest swoistą władzą wykonawczą - z punktu widzenia wdrażania zasad, nad którymi czuwają ponadpaństwowe instancje sądowe. Jest to trudne do zrozumienia, a tym bardziej do zaakceptowania przez legislatywę i judykatywę. Jest to jednak proces nieuchronny, wpływający z jednej strony na wzrost krytycyzmu wobec poczynań establishmentu własnego państwa.
Z drugiej zaś - uznanie każdej arbitralności za aksjologicznie niepożądaną podważa zaufanie dla motywacji władzy opartej na argumentach czysto formalnych, wywodzących się z przekonania, że samo powołanie się na legalistyczną legitymizację jest wystarczające. Taka formalna legitymizacja działań władzy jest przesłanką konieczną wprawdzie, lecz obecnie nie wystarczającą dla zyskania zaufania obywateli, akceptacji przez nich dotyczących ich decyzji ustawodawczych, administracyjnych czy sądowych. Władze wydające te decyzje są tej zmiany chyba nie całkiem świadome - stąd też i rozminięcie się intencji władz i oczekiwań publiczności.
Jesteśmy więc świadkami kryzysu mającego swe źródło w deficycie komunikacji i informacji, jakie otrzymują rządzeni, będący adresatami decyzji legislatora, administracji, sądów. Współczesna demokracja szuka ratunku w żądaniu dla obywateli jeżeli nie udziału we władzy, to przynajmniej lepszej wiedzy o jej poczynaniach, chociaż w zdaniu sprawozdania z tych działań, przy okazji motywowania rozstrzygnięć tej władzy nie tylko powołaniem się na legalizm, ale przez uczytelnienie racji konkretnego rozstrzygnięcia: rzetelne podanie motywów, "dlaczego" podjęto konkretną decyzję legislacyjną, administracyjną czy sądową (legitymizacja przez informację, jawność, transparencję). Podobnie: jeżeli nie jest możliwe lub zbyt trudne osiągnięcie sprawiedliwości w materialnym sensie, i w ten sposób usatysfakcjonowanie społeczeństwa, to przynajmniej można się usprawiedliwić ("ulegitymizować") sprawiedliwością proceduralną, fairness w działaniu władz wobec obywateli (legitymizacja przez procedurę).
Prawo, które przekonuje
W tym właśnie kierunku idą też społeczne oczekiwania. Granica tego, co uważa się za arbitralność władzy, znacznie się obniżyła w społeczeństwie ludzi już wychowanych na prawach człowieka i w przekonaniu o "normalności" społeczeństwa obywatelskiego. Jednocześnie rozszerzeniu uległa liczba tych aktorów życia społecznego, którzy uważają się za uprawnionych do żądania od władzy (i to każdej - legislatywy, egzekutywy i judykatywy) rachunku. Badania Centrum Opinii Społecznej wskazują na wzrost zapotrzebowania na "prawo, które przekonuje, a nie tylko takie, które obowiązuje". Także obecne relacje między sądami a mediami, wyraźny wzrost zainteresowania tych ostatnich problematyką sądową (czasem bałamutny z punktu widzenia prawników i uciążliwy z punktu widzenia sądów) wymaga odpowiedzenia przez sądy - właśnie w uzasadnieniach ustnych i pisemnych - na to zapotrzebowanie. Proste ignorowanie tego zwiększonego (i uciążliwego, zgoda) zapotrzebowania będzie odbierane (i znów nie bez racji) jako arogancja sądów. Jeżeli nawet środowisko prawnicze uzna ten zarzut za nieuzasadniony, to nie znaczy, że nie będzie on wobec niego formułowany. Mówiąc nieco żartobliwie: teraz są takie czasy, że oczekuje się bardziej dobitnego wyartykułowania potrzeby stosunków właściwych dla społeczeństwa obywatelskiego. Istnieje więc większa wyrazistość, będąca konsekwencją kontrastu z tym, co uznawano za "normalne" w minionym czasie. Także w innych krajach sądownictwo jest konfrontowane z żądaniami zwiększenia "legitymizacji poprzez transparencję", co w konsekwencji ma wpływ na wymagania dotyczące stylu uzasadnień i kontaktów sądu z otoczeniem właśnie przez uzasadnienie.
W niemieckiej gazecie "Frankfurter Rundschau" z 26 czerwca 1995 r. pod znamiennym tytułem "Dzisiejszy wymiar sprawiedliwości budzi wspomnienia C. K. monarchii" zabrał głos Horst Hauser, przewodniczący Nowego Stowarzyszenia Sędziów w Niemczech. Zarzuca on niemieckiemu wymiarowi sprawiedliwości i sędziom nienowoczesność i nieumiejętność odpowiedzenia na wymagania współczesnej demokracji. W szczególności przypisuje im część winy za przyblaknięcie idei państwa prawa, a to ze względu na biurokratyzację wymiaru sprawiedliwości, sprowadzenie go (w świadomości samych sędziów) do "pracy nad aktami" i "opracowywania przypadków" przy jednoczesnym zaniechaniu udziału sądów w społecznym dyskursie z obywatelami.
Autor stawia tezę, że sędziowie niemieccy zbyt nikłą wagę przywiązują do poszukiwania społecznej akceptacji dla swych orzeczeń. I w końcu powiada, że zbliża się czas, gdy sędziowie będą musieli poświęcić równą staranność co sporządzaniu motywów wyroków opracowaniu sądowych komunikatów do prasy, towarzyszących wydaniu orzeczenia. Zwróćmy uwagę, że te poważne i dobrze uzasadnione zrzuty dotyczą wymiaru sprawiedliwości, gdzie tradycją jest motywacja wyroków znacznie bardziej rozbudowana i gruntowna, niż wymaga tego tradycja np. francuska (będąca wszak wzorem dla polskiej), gdzie w orzeczeniach cytuje się piśmiennictwo i gdzie tak zredagowane uzasadnienie staje się w gruncie rzeczy formalnym dowodem erudycji i oczytania sędziego. A przecież i tam odczuwa się kryzys legitymizacji rozstrzygnięć sądowych.
Więcej światła
Wniosek: więcej światła, więcej rozumnego zdawania sprawy publiczności, bez ukrywania się za fałszywie pojmowanym własnym autorytetem, nie każącym się wobec nikogo tłumaczyć. Wyroki "komunikowane", a nie "uzasadniane" - w sensie "objaśniające publicznie", co i dlaczego zrobił sąd, mający wszak do wyboru kilka dróg postępowania, nie mają racji bytu w warunkach kryzysu legitymizacji władzy, charakterystycznego dla współczesności. Ale płyną z tego konsekwencje dla uzasadnienia wyroku, dla sposobu przygotowania jego motywów: nie tylko dla kolegów po fachu i wyższej instancji, lecz także dla publiczności. Być może konieczna jest zmiana stylu pisania wyroków; być może konieczne jest - w celu uwolnienia samych uzasadnień od presji wywołanych tym, że one są obecnie jedyną formą udziału sądów w społecznym dyskursie - poszukiwanie innych form alternatywnych, a zerwaną więź legitymizacyjną i brak dialogu społecznego zastąpić można (lub uzupełnić) obowiązkowym komunikatem prasowym, jak proponuje H. Hauser?
Jedno jest pewne. Powrót władzy sądowniczej do grona "trójcy władz", co wynika dobitnie z nowej konstytucji, kładzie jej na barki powinność udziału we wspomnianym dyskursie ze społeczeństwem. Jest to bowiem konieczna konsekwencja "bycia władzą". Zmusza ją także do podporządkowania się wymaganiom co do legitymizacji przez perswazję i transparencję. Potrzebom i oczekiwaniom nie może sprostać utrzymane w tradycyjnym stylu uzasadnienie orzeczenia, zwłaszcza jeżeli chce się je uznawać za jedyny przejaw tego dyskursu ze strony sądów. Działaniu sprawiedliwości stawia się wymaganie zdobycia aprobaty stron i opinii publicznej; nie wystarczy samo posiadanie i powołanie się na formalną legitymizację orzeczenia i sędziego.
Ustawa jest tylko narzędziem
"Współczesne koncepcje prawnicze nie przyrównują już sędziego do ust wygłaszających brzmienie ustawy, gdyż nie sprowadza się już do niej całego prawa: ustawa jest tylko podstawowym narzędziem wskazującym sędziemu kierunek w wypełnianiu jego zadania, tj. rozstrzygania konkretnych wypadków" (Ch. Perelman: Logika prawnicza, nowa retoryka, Warszawa, 1984). Sędzia orzekając i poszukując motywacji swych rozstrzygnięć, dokonuje ustawicznie wyborów: preferencjom aksjologicznym i stanowi jednostkowej wiedzy odpowiada wybór technik rozumowania i sposobów wykładni, aprobata jednych i odrzucenie drugich. "Rzadko się zdarza, by sądy, jeśli tego naprawdę pragną, nie znalazły w technice prawniczej sposobu pogodzenia swej troski o możliwe do przyjęcia stanowisko z wiernością ustawie" (Ch. Perelman: Logika prawnicza). Ukrycie w tym zakresie roli sędziego jest fikcją, hipokryzją i wykrętem - i nie jest to określenie moje, lecz wybitnych prawników francuskich, kierowane pod adresem własnej konfraterni, popadającej w te właśnie grzechy.
Jeżeli zatem we Francji (skąd czerpaliśmy wzory do naszej praktyki, o czym już zapomnieliśmy) zarzuca się przestarzałość rutyny, to ten sam zarzut nie może ominąć i nas. Rozumowanie sędziego może przebiegać w danej sprawie różnie i nie da się tego obecnie ukryć - zarówno wobec innych prawników, jaki i wobec szerszej publiczności. Gdy tak się dzieje, autorytet decyzji będzie się opierał na fikcji. Czy może to jednak umacniać szacunek i autorytet wymiaru sprawiedliwości?
Przekonywanie audytorium - przez to, co się samemu zrobiło, a nie ukrywanie się za pozorem formalnego "zastosowania ustawy", komunikowane tylko przez sędziego stronom i publiczności - tak można określić istotę różnicy między modelem, który jest rozpowszechniony u nas jako typowy, a tym, co uważam za odpowiadające znakowi czasu opracowanie motywów. A to po to, aby ujawnić, na co publiczność czeka: nie tylko na rozstrzygnięcie wymierzające sprawiedliwość, ale demonstracyjnie wskazujące, że sprawiedliwość wymierzono.
Oczywiście nie chodzi o zastępowanie tradycyjnego uzasadnienia traktatem teoretycznym czy sprowadzanie sprawy do zwiększania objętości pisemnych motywów. Problem w większej szczerości wobec przedstawienia tego, co się robi. Sędzia jest nie tylko "ustami ustawy" i nie jest automatem subsumcyjnym. W konsekwencji pisane przez niego uzasadnienia nie mają służyć kamuflowaniu istnienia i dokonania wyboru technik prawnych. Czasem lektura publikowanych orzeczeń czyni wrażenie, że ukrycie tego rodzaju wyborów wynika nawet nie z przemyślanej decyzji, lecz nieświadomości istnienia i dokonania wspomnianych wyborów, braku wiedzy o istniejących w tym względzie możliwościach. Inaczej mówiąc, powstaje wrażenie, że sędzia albo nie wiedział, że to, co czyni, jest dokonaniem wyboru, a nie tylko "przemówieniem jako usta ustawy", albo nie zdawał sobie sprawy ze stojących przed nim możliwości. Jeżeli zarzut niskiej samoświadomości sędziów ktoś uznałby za obraźliwy, to odpowiem, że maniera uzasadnienia ukrywająca całkowicie sędziego za plecami ustawodawcy - nie daje obserwatorowi i czytelnikowi szans na weryfikację innego wniosku.
Między dawnymi normami a zmienioną aksjologią
Zadaniem każdej władzy sądowniczej jest harmonizowanie porządku prawnego z poglądami na sprawiedliwość i słuszność panującymi w danym środowisku i czasie. Dlatego stosowanie prawa (odczytanie abstrakcyjnej normy i jej aplikowanie do konkretnego wypadku) jest nie tylko dedukcją, lecz stałym przystosowywaniem przepisów prawnych (ich rozumienia) do przeciwstawnych wartości podnoszonych w sporach sądowych. Oczywiste jest, że zapotrzebowanie na tego rodzaju przystosowanie jest większe w okresach gwałtownych zmian ustrojowo-społecznych. Celu tego nie da się osiągnąć przez budowę sylogizmów w uzasadnieniu orzeczenia i pominięcie procesu myślowego, który kamufluje rzeczywisty proces myślowy. Główny wysiłek sędziego jest skierowany na poszukiwanie decyzji, która będzie rozwiązaniem rozsądnym i sprawiedliwym, gdyż daje się włączyć do obowiązującego systemu prawnego. Zbudowanie wspomnianego sylogizmu, demonstrowanego w tekście uzasadnienia jest poprzedzone procesem ocennym - dlaczego więc udawać (przez eliminację go z uzasadnienia), że on nie istnieje?
Współcześnie w Polsce jesteśmy właśnie świadkami rozdźwięku aksjologicznego między "dawnymi" odczytaniami dawnego prawa a zmienioną aksjologią. To zaś stawia przed sądami zadania wyjątkowe. "(...) Sprawiedliwe rozwiązanie sporu nie jest po prostu, jak chciał pozytywizm prawniczy, kwestią zgodności z prawem, to znaczy legalności. W istocie rzadko się zdarza, by był tylko jeden sposób rozumienia zgodności rozwiązania z prawem: to raczej uprzednio podjęte przekonanie o tym, co będzie rozwiązaniem sprawiedliwym, rozsądnym i możliwym do przyjęcia, kieruje sędzią w poszukiwaniu przyjęcia zadowalającego prawnie uzasadnienia" (Ch. Perelman: Logika prawnicza). Jeżeli jednak tak jest, a tak jest z pewnością zwłaszcza w warunkach burzliwych przemian, to osiągnięcie akceptacji dla rozstrzygnięcia przez strony i publiczność nie może nastąpić za pomocą uzasadnienia skrywającego ten cały proces i samego sędziego za rzekomym, podawanym za jedyne możliwie i pozbawione alternatywy rozstrzygnięciem determinowanym wprost i wyłącznie wolą ustawodawcy. A nastąpić nie może, ponieważ tego rodzaju ograniczenie uzasadnienia w gruncie rzeczy jest w tej sytuacji czysto woluntarystyczne. I z tej przyczyny jego procesowe i pozaprocesowe funkcje pozostaną nie zrealizowane (...)
Jest to fragment referatu przygotowanego na spotkanie organizowane przez Stowarzyszenie Sędziów "Iustitia" poświęcone tematowi "Sędzia w społeczeństwie", które odbędzie się 24-25 stycznia.
Ucz się łaciny
In dubio pro reo - w razie wątpliwości na korzyść oskarżonego (wyrokuje się)
Non liquet - nie jest jasne
Praeter legem - obok ustawy
|
Nasze czasy wiążą się z podwyższeniem wymagań i oczekiwań co do legitymizacji działania każdej władzy, a więc także sądowniczej. Nie wystarcza już oświadczenie: działam w granicach i na podstawie prawa. Od każdej władzy, także sądowniczej, oczekuje się, że będzie się legitymizowała "w działaniu", a nie przez raz otrzymaną od ustawodawcy kompetencję. Takim czynnikiem legitymizującym jest transparencja (przezroczystość), uczytelnienie działania - wobec publiczności, społeczeństwa. Oznacza to, że tzw. zewnętrzna funkcja motywów - zazwyczaj przypisywana tylko wyrokom wyższych instancji, dzięki ich wpływowi na niższe instancje sądowe i publikacji orzeczeń - zaczyna oddziaływać także na szerszy krąg odbiorców, i to nie tylko ze sfer profesjonalnych. Odbiorcą i adresatem działań sądów są bowiem nie tylko strony i nie tylko profesjonaliści. Społeczeństwo interesuje obecnie bardziej działanie sądów, a pośrednikiem tu są media. W konsekwencji "zewnętrzna" funkcja uzasadnienia, utożsamiana dotychczas z oddziaływaniem poza granicami konkretnego procesu, ale zawsze wobec "swoich" - tj. innych sądów lub profesjonalnych prawników - swoiście demokratyzuje się. Rozszerza się bowiem grono osób aspirujących do tego, aby być objętymi działaniem tej funkcji. To, co czynią sądy, staje się w ewidentny sposób elementem demokratycznego dyskursu. Do udziału w nim, przez media, pretenduje społeczeństwo.
W naszym kraju można często spotkać się z twierdzeniem, że "sędzia (sąd) przemawia poprzez wyrok i jego uzasadnienie". Twierdzenie to wypowiada się jako argument za wstrzemięźliwością w kontaktach sędziów (sądów) z mediami i w ogólności ze społeczeństwem. Innymi słowy, owo stwierdzenie ma służyć jako wyjaśnienie, a jednocześnie usprawiedliwienie odmowy udziału w społecznym dyskursie sądów. Jednakże rzadko dostrzega się, że jest to w pewnej mierze broń obosieczna. Staje się bowiem oczywiste, że wszystkie współcześnie zwiększone aspiracje, wymagania, oczekiwania - kierują się pod adresem uzasadnienia orzeczenia, które w ten sposób staje się jedynym środkiem wypowiedzi władzy sądowniczej w debacie publicznej. Rozszerzenie audytorium oczekującego na to, co napisano w uzasadnieniu (i to nie tylko w uzasadnieniu sądu wyższych instancji), jest przyjmowane przez sądy ze zdziwieniem i traktowane jako atak na ich pozycję i poważna niedogodność. Jednak lekceważenie tego zjawiska przez sądy i sędziów jest błędem owocującym oskarżeniami sądów o arogancję, naraża je na krytykę, podważa legitymizację ich działania i daje pożywkę podejrzeniom o skostnienie, konserwatyzm i zamknięcie się w wieży z kości słoniowej. Inna sprawa, czy w warunkach zapaści sądownictwa (a tak jest właśnie w Polsce) akurat samo uzasadnienie wyroku może sprostać nowym zadaniom. Być może konieczne są tu jeszcze inne działania.
|
Kinematografia Sukces "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" zachęcił innych
Nadprodukcja superprodukcji
"Przedwiośnie" i "W pustyni i w puszczy" zabierają sobie widzów
FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI
BARBARA HOLLENDER
W tym roku na ekrany wchodzi 5 polskich superprodukcji, filmowcy przygotowują następne projekty o budżetach powyżej 5 mln dolarów. Ale czy polski przemysł filmowy nie popełnia grzechu przeinwestowania? Już dzisiaj "Przedwiośnie" i "W pustyni i w puszczy" zabierają sobie widzów.
Oparte na dziełach literackiej klasyki superprodukcje powstawały w Polsce w latach 60. i 70. Oglądało je po 6-12 mln widzów, a najbardziej popularne tytuły - jeszcze więcej. Absolutnego rekordzistę -"Krzyżaków" Aleksandra Forda obejrzało przez lata 31 mln osób, "Potop" Jerzego Hoffmana - blisko 14 mln. Ich koszty produkcji zwróciły się wielokrotnie.
Dzisiaj filmowcy idą śladem tamtych projektów, czasem nawet sięgają po te same powieści, jak "W pustyni i w puszczy" czy "Krzyżacy". Zmienił się jednak rynek filmowy, który jest znacznie płytszy niż przed laty. Widzowie mają szerszą ofertę kulturalną i ogromną podaż produktów konsumpcyjnych, współzawodniczących z zakupem kinowych biletów.
Kto finansuje superprodukcje
Zmieniły się też warunki produkcji w kinematografii. W latach 60. i 70. filmy były w całości finansowane przez państwo. Dzisiaj pieniądze Komitetu Kinematografii stanowią zaledwie ok. 5-7 proc. budżetów superprodukcji. W przypadku "W pustyni i w puszczy" producenci w ogóle zrezygnowali z funduszy państwowych.
Inwestorami są stacje telewizyjne: publiczna TVP, prywatny Canal+. Czasem włączają się: Polsat, Wizja TV czy HBO. Zazwyczaj telewizje finansują powstający jednocześnie serial, zapewniając sobie tym samym prawo do jego emisji, a czasem i sprzedaży praw telewizyjnych. Jednak Komitet Kinematografii i telewizje, które są w stanie złożyć się na budżet przeciętnego filmu (ok. 3 mln zł), nie mogą zapiąć budżetu superprodukcji w wysokości od kilku do kilkunastu milionów dolarów.
Na Zachodzie producenci szukają inwestorów prywatnych. W Polsce ciągle takowych nie ma. Raz jeden zdarzyło się, że pieniądze zainwestował w "Psy" Pasikowskiego - Wojciech Fibak. Przy "Quo vadis" producent Mirosław Słowiński umówił się na współfinansowanie filmu z jednym ze znanych biznesmenów, jednak po pół roku przedsiębiorca wycofał się bez słowa wyjaśnienia. Najczęściej więc polscy producenci występują o kredyty w bankach. To zjawisko całkiem nowe.
Drogę przetarło "Ogniem i mieczem". Wtedy, gdy nikt nie wierzył, że filmowa produkcja za kilka milionów dolarów może się zwrócić - Jerzy Hoffman i Jerzy Michaluk negocjowali z bankami przez wiele miesięcy, robiąc badania rynku i biznesplany. Kilku dyrektorów banków odmówiło pożyczki. Wreszcie prezes Stanisław Pacuk z Kredyt Banku zdecydował, by produkcji "Ogniem i mieczem" udzielić kredytu w wysokości 13 mln zł, a potem jeszcze, w czasie realizacji, dodał 5 mln zł. Pod warunkiem jednak, że z wpływów z biletów najpierw miał zostać spłacony kredyt, a dopiero potem mogli dzielić się zyskami poszczególni producenci. Rezultaty przeszły wszelkie oczekiwania - kredyt razem z odsetkami spłacono w dwa tygodnie po premierze.
Sukces "Ogniem i mieczem", a potem jeszcze "Pana Tadeusza", zachęcił innych. Jedynym producentem, który dotąd nie korzystał z kredytów, jest Lew Rywin z "Heritage Films". Współinwestorów dla "Pana Tadeusza" i "Pianisty" Romana Polańskiego znalazł na Zachodzie, o bankową pożyczkę dla "Wiedźmina" wystąpił, ale gdy dostał odmowę, musiał radzić sobie inaczej.
Inni oparli budżety na kredytach. "Quo vadis" i "Przedwiośnie" - z Kredyt Banku, "W pustyni i w puszczy" - z Amerbanku, a "Chopin. Pragnienie miłości" - z PKO BP.
Pod zastaw własnych domów
Na świecie producenci korzystają z różnych - krótko- i długoterminowych - bankowych pożyczek. Biorą je zwykle pod zastaw podpisanych wcześniej kontraktów i sprzedaży filmu w przedprodukcji, a więc na etapie scenariusza i skompletowanej obsady. W Polsce taka praktyka nie istnieje. W chwili występowania o kredyty filmy nie są jeszcze sprzedane. W tej sytuacji zdarza się, że producenci i reżyserzy gwarantują spłatę własnym majątkiem. Tak uczynili Jerzy Hoffman i Jerzy Michaluk przy "Ogniem i mieczem" oraz Filip Bajon i Dariusz Jabłoński przy "Przedwiośniu". Włodzimierz Otulak, producent "W pustyni i w puszczy", wziął kredyt w Amerbanku, z którym jego firma dystrybucyjna "Vision" współpracuje od lat. Dostał pieniądze pod zastaw nieruchomości firmy.
Najczęściej kooperuje z filmowcami Kredyt Bank. Przygotowując "Quo vadis" Mirosław Słowiński negocjował z kilkoma bankami. Dzisiaj uważa, że Kredyt Bank jest najlepiej przygotowany do tego, by podjąć taką współpracę. Ma doświadczenie i ludzi, którzy rozumieją specyfikę kina. Podobnie twierdzi Dariusz Jabłoński ("Przedwiośne"), dodając, że uzyskanie kredytu wymaga od producenta wielu działań i nakładów finansowych. Przygotowanie materiałów dla banku - badań i biznesplanów pochłonęło 5 miesięcy i pierwsze 100 tys. zł.
Ale rola banku w produkcji filmowej zaczyna się zmieniać. Prezes Pacuk z Kredyt Banku przyznaje, że znakomite wyniki finansowe "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" zachęciły go do zaryzykowania i wejścia w produkcję "Quo vadis" również w charakterze inwestora-współproducenta. Chętnie też sponsoruje promocję i dystrybucję filmów. Tak było przy "Panu Tadeuszu", "Przedwiośniu", "W pustyni i w puszczy", tak będzie przy "Quo vadis". Reklama, jaką instytucja finansowa w ten sposób zyskuje, jest niewspółmiernie duża w stosunku do jej rzeczywistych kosztów, czyli pieniędzy, które trzeba wyłożyć na taką liczbę ogłoszeń telewizyjnych, prasowych czy zwiastunów kinowych. Według badań Kredyt Banku dzięki sponsorowaniu "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" znajomość banku w społeczeństwie wzrosła o ponad 10 proc. Nie bez znaczenia jest fakt, że wizerunek firmy jest kojarzony z mecenatem kultury. Jak wykazują badania, aż 85 proc. Polaków takiej właśnie działalności od banków oczekuje. Przy poprzednich filmach Kredyt Bank budował swój wizerunek, teraz - przy "Przedwiośniu" i "W pustyni i w puszczy" - reklamuje swoje produkty, takie jak np. Ekstrakonto.
Interes ponad wszystko
Kredyty bankowe są jednak bardzo drogie. Poza zwyczajowymi odsetkami kredytodawcy żądają całej gamy ubezpieczeń - zarówno filmu, realizatorów, jak i samego kredytu. Środowisko filmowe nie ma też złudzeń - jeśli którakolwiek z megaprodukcji poniesie finansową klęskę - uzyskanie kredytu przestanie być takie proste.
Dlatego trzeba szybko odpowiedzieć na pytanie, czy superprodukcje są jedynym sposobem ożywienia polskiego kina? I czy nie okaże się, że pięć rodzimych obrazów o budżetach 4,5-17 mln dolarów ("Przedwiośnie", "W pustyni i w puszczy", "Wiedźmin", "Quo vadis", "Chopin. Pragnienie miłości") w ciągu dziesięciu miesięcy to zbyt dużo w kraju, gdzie obywatel chodzi do kina przeciętnie raz na dwa lata? W 1999 roku takiego tłoku na ekranach jeszcze nie było - "Pan Tadeusz" wszedł do kin osiem miesięcy po "Ogniem i mieczem". Dzisiaj "Przedwiośnie" - mówiąc językiem dystrybutorów - nie zostało zgrane, bo ustąpiło miejsca "W pustyni i w puszczy". "Wiedźmin" trafi do rozpowszechniania w lecie, "Quo vadis" - we wrześniu, "Chopin. Pragnienie miłości" - w styczniu 2002 r.
A przecież polscy producenci już pracują nad następnymi, bardzo kosztownymi projektami. Część z nich to koprodukcje, jak "Pianista" Romana Polańskiego czy dwa projekty Agnieszki Holland: "Julia wraca do domu" i "Hanneman". Ale są i filmy czysto polskie. Poza "Krzyżakami" przygotowywane są m.in. "Król Maciuś I", "Kajko i Kokosz". Które z tych tytułów nie wytrzymają konkurencji?
Warto też zastanowić się, czy wielkie produkcje nie zniszczą skromniejszych filmów artystycznych. Jabłoński 5 mln dolarów na "Przedwiośnie" zbierał niecały rok. Zdobycie 600 tys. zł na bardzo udany, jak się potem okazało, debiut Łukasza Barczyka "Patrzę na ciebie, Marysiu" zajęło temu samemu producentowi ponad 3 lata. Podobnie jak zapięcie budżetu "Małżowiny" czy "Sezonu na leszcza". Takie skromniejsze filmy z ogromnym trudem konkurują z szeroko reklamowanymi gigantami. Są ostatnie w kolejce po pieniądze i coraz trudniej im się przedrzeć do widzów. A przecież to właśnie one opisują świat i kształtują naszą wrażliwość. -
|
W tym roku na ekrany wchodzi 5 polskich superprodukcji. Inwestorami są stacje telewizyjne: publiczna TVP, prywatny Canal+. Kredyt Banku zdecydował, by produkcji "Ogniem i mieczem" udzielić kredytu. Reklama, jaką instytucja finansowa w ten sposób zyskuje, jest niewspółmiernie duża w stosunku do jej rzeczywistych kosztów.czy superprodukcje są jedynym sposobem ożywienia polskiego kina? czy wielkie produkcje nie zniszczą skromniejszych filmów artystycznych.
|
Emeryci mają na Zachodzie wiele możliwości aktywnego spędzania czasu. Wychowywanie wnuków wyszło tam z mody
Co robić ze starością
KRYSTYNA GRZYBOWSKA
Niedługo już osiemdziesięciolatkowie będą się czuć jak dwudziestolatkowie, będą uprawiać sport tak jak ludzie młodzi - twierdzi Lee Miller, uczony z Longevity Institute w Los Gatos w Stanach Zjednoczonych. Za dwadzieścia lat uda się nam zatrzymać proces starzenia się i cofnąć zegar biologiczny - prorokuje inny naukowiec, Michael Fossel z Michigan State University.
Na razie jednak społeczeństwa odwracają się od starości. Starość nie pasuje do modelu przyjemnego, intensywnego życia, ale starych ludzi jest coraz więcej, żyją coraz dłużej i stanowią liczące się lobby.
Zwraca uwagę fakt, że w krajach o wysokiej cywilizacji technicznej spada sukcesywnie przyrost naturalny i rośnie armia ludzi starych, kiedyś powiedzielibyśmy - długowiecznych. Sprawcą tej "długowieczności" jest dobrobyt, liczne ułatwienia w życiu codziennym i postępy w medycynie.
Starość - dopust boży
Niewiele ponad sto lat temu Bolesław Prus odnotował w swoich "Kronikach" wypadek na warszawskiej ulicy: czterdziestoletni mężczyzna wpadł pod omnibus. Starca odwieziono do kliniki, napisał Prus. Dziś o osobie siedemdziesięciopięcio-, a nawet osiemdziesięcioletniej mówi się starszy pan, starsza pani. Słowa starzec używa się w stosunku do szczęśliwców, którzy doczekali stu lat. A i to nieczęsto. Nie wypada.
Dlaczego starość jest traktowana jak nieszczęście, którego nie można uniknąć? Starość łączy się z chorobą, w dzisiejszych czasach często długotrwałą, a więc oczywiście z koniecznością pielęgnowania osoby starej przez wiele lat. Starzy ludzie nie umierają już w domu, ale w szpitalu, gdzie mimo najlepszej opieki lekarskiej pozostają osobami anonimowymi. Choroba i starość szpecą. Dzieci chętnie oddają swoich rodziców do szpitala, gdy szansa na wyzdrowienie jest już nikła, albo do domu starców, kiedy "staruszkowie" stają się ciężarem.
W Polsce, co prawda wskutek niedostatku odpowiednich instytucji, starzy ludzie pozostają w rodzinnych domach. Choć niejednokrotnie woleliby zamieszkać w domu starców, aby uniknąć piekła spowodowanego warunkami mieszkaniowymi. Jednak i to się zmienia. Młodzi, po wyuczeniu się zawodu, zaczynają opuszczać rodziców. Taka powinna być kolej rzeczy, tak jest na Zachodzie, gdzie nie ma problemów mieszkaniowych. Starzy mogą wreszcie odetchnąć i zająć się sobą. Bardzo często nie wiedzą, co zrobić z wolnym czasem, który zyskali dzięki emeryturze i wyprowadzeniu się dzieci.
Wesołe jest życie staruszka
Na emeryturę przechodzą ludzie raczej zdrowi, doświadczeni w zawodzie i mądrzy mądrością życiową. Wielu z nich mogłoby jeszcze pracować co najmniej kilka lat, ale związki zawodowe walczą (podobno dla ich dobra) o jeszcze wcześniejsze emerytury. By z ludzi w pełni sił zrobić niepotrzebnych nikomu starców.
Na Zachodzie, a szczególnie w Stanach Zjednoczonych, emeryci już od dawna żyją pełną parą, nie przejmując się wiekiem i wyglądem. Zresztą wygląd zewnętrzny nie stanowi już wielkiego problemu. Nad poprawą samopoczucia starszych pań i panów pracują dziesiątki tysięcy chirurgów plastycznych, przemysł kosmetyczny i producenci konfekcji. Emeryci mający stałe dochody i oszczędności w bankach są mile widzianymi klientami biur podróży, zwiedzają świat i dbają o dochody dobrych hoteli i luksusowych liniowców.
Media również pracują dla ludzi starszych. To dla nich przede wszystkim produkowane są łzawe opery mydlane, dla nich powtarzane są stare filmy, programy historyczne emitowane o północy, gigantyczne krzyżówki w magazynach ilustrowanych itp. rozrywki.
Sprytni handlowcy wpadli na przykład na pomysł organizowania autokarowych wycieczek połączonych ze sprzedażą różnych, podobno niedostępnych w sklepach, za to atrakcyjnych towarów. Podczas takiej wycieczki z Warszawy do Kazimierza Dolnego (cena 10 złotych) niezorientowani w cenach i produktach emeryci gotowi są wydać za aparat do masażu trzy razy więcej, niż kosztuje on w supermarkecie. Nabieranie staruszków ma długą tradycję w zachodniej Europie, w Polsce dopiero kiełkuje, ale ma przed sobą kolosalną przyszłość. Zastanawia tylko, skąd starsi ludzie w Polsce biorą pieniądze na to, aby zakupić na takiej "taniej" wycieczce piecyk elektryczny z pilotem za 1200 złotych.
Emeryci mają na Zachodzie wiele możliwości aktywnego spędzania czasu. Wychowywanie wnuków wyszło tam z mody. Ale za to pozostało poczucie samotności i tęsknota za rodziną. Oziębłość uczuciowa, jaka zapanowała w stosunkach między pokoleniami, jest pochodną egoizmu młodych, nastawionych na karierę ludzi i tempa życia. Starzy muszą organizować sobie życie tak, aby nie było ono czekaniem na śmierć.
Życie dla innych pomaga zapomnieć o starości. Dlatego emeryci coraz intensywniej uczestniczą w życiu kulturalnym, angażują się w działalność społeczną i charytatywną. Niosą pomoc dzieciom, zwierzętom i ludziom starszym od siebie, skazanym na dobroć i bezinteresowność innych. W ten sposób życie może zostać naprawdę spełnione, a śmierć będzie jego ukoronowaniem.
Niezależnie od działalności charytatywnej ludzie starsi organizują się w rozmaite stowarzyszenia, uczestniczą w życiu politycznym i są liczącym się potencjałem wyborczym, co zostało zauważone również u nas. Jest paradoksem, że ministrem, prezydentem czy premierem może zostać osoba w podeszłym wieku, a równocześnie zwykły, przeciętny sześćdziesięciopięciolatek musi odreagowywać swoją polityczną frustrację w ogródku działkowym. Jeśli jest mężczyzną. Jeśli kobietą - jeszcze wcześniej.
Kult młodości
Niesłusznie uważa się, że młodość jest czasem beztroski i radości. Głupstwa popełnione w młodości, choć są jej przywilejem, mogą odbić się na przyszłym życiu. W gruncie rzeczy młodość jest najtrudniejszym okresem w życiu człowieka. Już w szkole podstawowej dziecko musi wybrać swój przyszły zawód, nie mając pewności, czy - gdy zda maturę i ukończy studia - znajdzie pracę. Młody człowiek boryka się z problemami sercowymi i finansowymi, walczy z konkurencją w miejscu pracy i ciuła na mieszkanie dla siebie i rodziny. Musi się ograniczać, musi oszczędzać, a zakładając rodzinę, nie wie, czy jest to związek na całe życie, czy tylko jeden z jego etapów.
Wieczny stress i pogoń za karierą jest głównym elementem życia dojrzałego. Jednak kult ciała, kult młodości lansowany przez przemysł i media stwarza pozory szczęścia, które można osiągnąć tylko będąc młodym. Młodemu pokoleniu funduje się obraz młodości jako synonimu szczęścia, a kiedy młody zaczyna się starzeć, wpada w panikę, bo nie ma recepty na życie po sześćdziesiątce. Widać to po gwiazdach filmu i rozrywki, które za wszelką cenę próbują się odmłodzić, a na widok pierwszych zmarszczek sięgają po alkohol lub narkotyki. Kult pięknej zewnętrzności sprawia, że dla nich kończy się świat.
Nie wątpię, że już niedługo medycyna podaruje bogatszej części ludzkości receptę na młodość i długie życie. Ale nawet po najdłuższym życiu przyjdzie śmierć i trzeba się do niej przygotować. A przygotowywać trzeba zacząć się wcześnie, aby umieć godnie się zestarzeć.
W pewnym domu starców w Niemczech pensjonariuszom z bardziej zaawansowaną sklerozą zakłada się na nogi elektroniczne kajdanki, aby nie zgubili się, wychodząc na spacer czy do sklepu. To z powodu braku personelu - tłumaczy dyrekcja domu. Młodym, zdrowym obywatelom cywilizowanego świata nie życzę na starość takiej znieczulicy. -
|
społeczeństwa odwracają się od starości. Starość nie pasuje do modelu intensywnego życia, ale starych ludzi jest coraz więcej i stanowią liczące się lobby. w krajach o wysokiej cywilizacji technicznej spada sukcesywnie przyrost naturalny i rośnie armia ludzi starych. Sprawcą tej "długowieczności" jest dobrobyt, liczne ułatwienia w życiu codziennym i postępy w medycynie.
|
Moje życie nie należy do mnie
PAWEŁ LISICKI
Jak słusznie zauważył Wojciech Sadurski w sprawie legalizacji eutanazji, nie zgadzamy się ze sobą w 95 procentach. Pięć procent racji, które przyznaje mi Sadurski, to wspólne przeświadczenie, że trzeba dbać o wykluczenie "patologicznych nadużyć każdej ustawy".
Według niego prawdopodobieństwo nadużyć nie może jednak być argumentem przeciw eutanazji. Podobnie argumentem przeciw istnieniu policji nie są błędy funkcjonariuszy, a argumentem przeciw sądownictwu przekupni sędziowie. To brzmi rozsądnie. A raczej brzmiałoby rozsądnie, gdyby nie pewien drobiazg. W przypadku eutanazji pomyłka nigdy nie zostanie naprawiona. Niewinna osoba, która umarła, życia nie odzyska. Jednocześnie nie ma innego etycznego celu, który usprawiedliwiałby takie ryzyko.
Mój oponent zgodzi się chyba, że lekarze wciąż nie mogą z całkowitą pewnością przewidzieć, czy dana choroba jest nieuleczalna. W jeszcze mniejszym stopniu potrafią bezbłędnie określić, jak długo konkretny pacjent będzie żył. To jedno źródło nadużyć. Ale nie jedyne. Nie jest przypadkiem, że zwolenników legalizacji eutanazji jest znacznie więcej wśród ludzi młodych niż starych. Łatwo zatem wyobrazić sobie, że cierpiący pacjent m o ż e stać się ofiarą presji. Skoro inni w jego sytuacji poddali się eutanazji, to dlaczego nie on? A więc: z większą gorliwością walczymy o życie pacjenta, jeśli sądzimy, że nie wolno mu życia odebrać, niż gdy rezygnacja z tej walki jest czymś dopuszczalnym. To wszystko twierdzenia, które, wierzę, są dla Sadurskiego do przyjęcia i które powinny go skłonić do wystąpienia przeciw dopuszczalności eutanazji.
Pisze jednak, że "minimalne ryzyko nadużyć nie może stanowić argumentu przeciwko normom, które dążą do osiągnięcia ważnego celu", Odpowiem: są wartości, a taką jest życie niewinnej osoby, które muszą być chronione bezwarunkowo, bez dopuszczania ryzyka. Poza tym chciałbym wiedzieć, jak minimalne jest to ryzyko. Innymi słowy, jaką liczbę błędów lekarskich, jaką liczbę nieprawdziwych i wątpliwych orzeczeń gotów jest zaakceptować Sadurski. Czy na przykład jeden wypadek na sto? A może jeden na dwadzieścia?
Podstawowy zarzut Sadurskiego brzmi: "Jeśli mam do jakiegoś dobra "prawo" (a nie "obowiązek"), to obejmuje ono też uprawnienie do rezygnacji z tego dobra - zwłaszcza gdy staje się ono ciężarem nie do zniesienia". Z tego wynika twierdzenie, że każdy może swobodnie podejmować decyzję dotyczącą swego życia, łącznie z rezygnacją z niego. Nie ma zgody. Prawo niewinnej osoby do życia nie oznacza swobody dysponowania życiem, lecz obowiązek innych ludzi, by tego prawa nie naruszali.
Sadurski pyta, w stosunku do czego życie niewinnej osoby jest nieproporcjonalne. Otóż, po pierwsze, w stosunku do każdej innej wartości materialnej. Ową dysproporcję można wyrazić patetycznie, jak uczynił to Pascal, pisząc o większej godności człowieka niż całego materialnego wszechświata. Albo bardziej prozaicznie. Wyobraźmy sobie, że w czasie jakiejś wojny w pewnym budynku zgromadzono wszystkie największe dzieła ludzkiego ducha: obrazy, rzeźby, pierwodruki arcydzieł, projekty wynalazków, które mogą polepszyć i uczynić wygodnym życie ludzkości. Budynek zaminowano w ten sposób, że każdy, kto się do niego zbliży, spowoduje jego zniszczenie bez uszczerbku dla siebie. I wyobraźmy sobie, że podąża ku niemu przypadkowy przechodzień, którego możemy powstrzymać, tylko zabijając go. Czy i teraz nieproporcjonalność życia jest niezrozumiała? Po drugie, życie człowieka ma wartość nieproporcjonalnie większą niż życie zwierząt.
Sadurski stwierdza, że "potoczne i historyczne doświadczenia zadają kłam" twierdzeniu o nieporównywalnej wartości życia. Przedziwny argument. Z faktu, że ludzie nie przestrzegali jakiegoś prawa, nie wynika jeszcze, iż ono nie obowiązuje. Z faktu, że przez wieki łamano prawo człowieka do decydowaniu o sobie w systemach niewolnictwa, nie wynika, iż człowiek tego prawa nie ma. A może się mylę?
To prawda, że bohaterowie i męczennicy porównywali wartość swojego życia z innymi dobrami. To prawda, że przedkładali wierność tym innym wartościom nad przetrwanie. Ale co to ma do rzeczy? Czy jest to argument na rzecz swobody dysponowania swoim życiem czy raczej na rzecz istnienia niezależnej hierarchii wartości? Są bohaterami, bo woleli dochować wierności pewnemu ideałowi, a nie dlatego, że odebrali sobie życie. Tych, którzy w historii swobodnie odebrali sobie życie, nie znajdziemy jednak w gronie bohaterów, ale, zwyczaj być może barbarzyński, poza granicami poświęconej ziemi. Swobodne odebranie sobie życia i złożenie z niego ofiary są czymś zupełnie różnym. W pierwszym przypadku celem jest śmierć, w drugim celem jest określone dobro - wolność, ojczyzna, honor, śmierć zaś (zadana przez innych) skutkiem wierności.
I nieco mniej heroicznie. Pozwalamy na palenie papierosów ze względu, mimo wszystko, na jego ograniczoną szkodliwość. Nie zezwalamy już jednak na swobodny handel narkotykami.
Zgadzam się, że człowiek może swoje życie uczynić lepszym lub gorszym, mądrzejszym lub głupszym. Ale nie ma moralnego prawa pozbawić się życia. Z różnych powodów odstępujemy od karania samobójców: przede wszystkim dlatego, że sądzimy, iż rozpacz i słabość nie pozwala im rozpoznać zła swego czynu. Nie możemy wszakże odstąpić od moralnego potępienia samobójstwa. Uznalibyśmy wówczas, że to człowiek rozstrzyga i decyduje o wartości życia. Jeśli mam prawo decydować o zniszczeniu swego życia, to dlaczego nie mogę też decydować o zniszczeniu cudzego? Jaka wyższa zasada ogranicza moją wolę?
Chciałbym wiedzieć, na mocy jakiej normy mam respektować niezbywalne i nienaruszalne prawo do decydowania o swoim życiu u innych, jeśli nie uważam, że życie jest dobrem samym w sobie, dobrem wiążącym również moją wolność? Na czym opiera się pewność Sadurskiego, że jednostka ma niezbywalne prawo do dysponowania swoim życiem, a nie życiem innych? Czy zostało ono objawione? Czy po prostu tak się umówiliśmy? Jeśli godność osoby i wartość życia (również mojego) nie są przyjmowane jako wartości obiektywne, to, śmiem twierdzić, nic oprócz strachu nie powstrzyma ludzi przed traktowaniem innych jak instrumenty.
A oto punkt, w którym najwyraźniej widać, do czego musi doprowadzić rozumowanie Sadurskiego. Utożsamia on "prawo do decyzji o własnej śmierci" z "prawem do uzyskania pomocy lekarskiej w jej przeprowadzeniu". A co, jeśli lekarz w swoim sumieniu, zgodnie ze swoim kodeksem moralnym, uważa eutanazję za zabójstwo? Dla mnie słowa o "pomocy przy samobójstwie" są eufemizmem. Wolałbym raczej "zabójstwo na życzenie". Z rozumowania Sadurskiego trzeba wyciągnąć wniosek, że obowiązkiem państwa jest albo zapewnienie wśród lekarzy odpowiedniej liczby zwolenników stosowania zabójstwa na życzenie albo zmuszenie niektórych, by zmienili zdanie. Inaczej "prawo do decyzji o własnej śmierci" (zakładamy, że pacjent sam nie jest w stanie się zabić) okaże się puste. By z niego skorzystać, muszą istnieć lekarze, dla których zabójstwo na życzenie nie jest złem. A zatem, jeśli zgodzić się z Sadurskim, skutkiem przyznania pacjentowi "prawa do decyzji o własnej śmierci" będzie kontrola sumień lekarzy.
Nie zamierzam nikomu narzucać "wzorca umęczonego heroizmu". Wszakże sądzę, że źle służy sprawie wolności ten, kto kwestionuje nienaruszalność wartości życia.
|
Jak słusznie zauważył Wojciech Sadurski w sprawie legalizacji eutanazji, nie zgadzamy się ze sobą w 95 procentach. Według niego prawdopodobieństwo nadużyć nie może jednak być argumentem przeciw eutanazji. Mój oponent zgodzi się chyba, że lekarze wciąż nie mogą z całkowitą pewnością przewidzieć, czy dana choroba jest nieuleczalna. Podstawowy zarzut Sadurskiego brzmi: "Jeśli mam do jakiegoś dobra "prawo" (a nie "obowiązek"), to obejmuje ono też uprawnienie do rezygnacji z tego dobra - zwłaszcza gdy staje się ono ciężarem nie do zniesienia". Zgadzam się, że człowiek może swoje życie uczynić lepszym lub gorszym, mądrzejszym lub głupszym. Ale nie ma moralnego prawa pozbawić się życia.
|
Korupcja jest zjawiskiem groźnym. Jednak walka z nią prowadzić może do głębokich patologii demokracji
Zepsute reguły gry
RYS. KATARZYNA GERKA
JACEK RACIBORSKI
Trochę o korupcji w świecie polityki wiadomo na pewno. Jest zjawiskiem uniwersalnym, ale w poszczególnych państwach ma różne natężenie. Dotyka wszystkich sfer życia społecznego, ale jest szczególnie groźna w sferze polityki. Nie dlatego, że odbywa się na koszt podatników, bo często niekorupcyjne, a błędne decyzje polityków wiodą do daleko większych strat, a decyzje, którym towarzyszyły "datki", mogą być ekonomicznie i politycznie dobrze uzasadnione i efektywne.
Najważniejsze negatywne konsekwencje korupcji w świecie polityki to psucie reguł gry, stanowiących podstawę ładu społecznego i ekonomicznego.
Jeśli jakaś pani profesor na podrzędnej uczelni brała od studentów datki w postaci bluzki, kryształu czy butelki brandy w zamian za pozytywną ocenę na egzaminie (historia z życia wzięta), to jest to psucie reguł gry na tej konkretnej uczelni. Jeśli zaś minister w zamian za korzyść osobistą lub partii kupuje czołg, sprzedaje tanio fabrykę czy umożliwia ucieczkę przestępcy, to podważa owe reguły w skali makro. Dla moralnej oceny zjawiska skala ma znaczenie drugorzędne. Ocena natomiast społecznych konsekwencji korupcji i rangi patologii musi być w obu przypadkach odmienna. Prawdą o korupcji jest i to, że ma systemowe korzenie, a nie bierze się z ułomności natury ludzkiej, gdyż w wielce wpływowych koncepcjach osobowości człowieka dążenie do korzyści uważa się wręcz za jego gatunkową cechę.
Co sprzyja korupcji polityków?
Stosunkowo łatwo wskazać mechanizm psychologiczny. Idzie o deprywację względną. Decyzje polityka, wysokiego urzędnika państwowego przynoszą konkretnym ludziom bardzo duże korzyści materialne. Ci z nich korzystają: budują wille, kupują luksusowe samochody, wydają wystawne przyjęcia, utrzymują kochanki. Dlaczego polityk ma być finansowym kopciuszkiem, jeżeli w dodatku powie sobie, że jest wybrańcem narodu, wybitnym specjalistą, marnie wynagradzanym w porównaniu z byle biznesmenem. Dodatkowo niepewna wydaje mu się droga stopniowego akumulowania dóbr, bo jego pozycja jest z natury rzeczy niestabilna. Im większa niepewność, tym silniejsza pokusa korupcji. Uleganie owej deprywacji względnej nie jest rzecz jasna nieuchronne.
Sprawowanie władzy, poczucie mocy często jest wystarczającą nagrodą. Nie warto tego wątku kontynuować, bo nie wykracza poza ludową psychologię. Dociekać trzeba strukturalnych źródeł korupcji, czyli takich, które wypływają ze struktur organizacyjnych społeczeństwa i państwa. Kilka ważnych przyczyn korupcji polityków wskazał Andrzej Kojder w artykule "W aurze korupcji" ("Rzeczpospolita", 19 lipca 2001 r.). Przede wszystkim zgadzam się z jego tezami o fikcji przejrzystości finansów polityków, o powszechnym lekceważeniu wprowadzonych dotychczas rozwiązań antykorupcyjnych. Jednak nazbyt wąsko ujmuje on ustrojowy kontekst korupcji i zupełnie pomija polityczne aspekty obecnej przeciw niej ofensywy.
Ortodoksyjni liberałowie zwykli wskazywać, że korupcja w świecie polityki to prosta konsekwencja rozrostu funkcji państwa i ograniczania wolnego rynku. Rzeczywiście, w modelowym wolnorynkowym społeczeństwie nie ma potrzeby przekupywania polityków, bo o niczym ważnym dla produkcji dóbr nie decydują. Takiego społeczeństwa jednak nie ma i z wielu powodów jest trudne nawet do pomyślenia. Komunistyczna recepta na korupcję jest równie mało realistyczna: znosząc własność prywatną, znosi się dawców łapówek, a z czasem i potencjalnych biorców, skoro zaniknąć ma państwo. Rzeczywistość współczesnych państw mieści się pomiędzy tymi dwoma modelami.
W gospodarkach względnie liberalnych korupcja dotyczy przede wszystkim sfery zamówień publicznych, a w szczególności handlu bronią. Wszystko wskazuje na to, że i my mamy właśnie tego rodzaju aferę. Handel bronią z racji poufności procedur, bardzo wysokich prowizji dla kolejnych pośredników wręcz nieuchronnie korumpuje polityków.
Demokracja, transformacja a korupcja
Innego rodzaju korupcję generuje konieczność zdobywania przez partie i polityków pieniędzy na kampanie wyborcze. Tu nie idzie o osobistą korzyść polityka, lecz o zdolność partii do gry w ramach demokratycznych procedur. Za większe darowizny trzeba jednak płacić - stanowiskami (to częste w USA) lub korzystnymi dla konkretnych osób i firm decyzjami. To zaś wiedzie zawsze do społecznych szkód. Demokracje usiłują bronić się przed tym rodzajem korupcji, wprowadzając ograniczenia wydatków na kampanie wyborcze, a przede wszystkim dotując partie z budżetu państwa. W tym kierunku poszły też polskie rozwiązania. Nowa ordynacja wyborcza do Sejmu i Senatu oraz ustawa o partiach politycznych ma szanse istotnie ograniczyć korupcyjne praktyki w zdobywaniu środków na kampanie wyborcze.
Czynnikiem, który w Polsce i w innych krajach postkomunistycznych wywołał falę korupcji, była prywatyzacja. Miał sporo racji Jan Olszewski, gdy mówił w Sejmie, iż zbyt często niewidzialna ręka rynku okazywała się ręką złodzieja i aferzysty. Transformacja ustrojowa wielorako sprzyja korupcji. W miejsce dawnych monopoli państwowych, które siłą rzeczy nie musiały nikogo korumpować, pojawiły się firmy prywatne korzystające z państwowych koncesji (jak w telekomunikacji). Koncesja równie dobrze kosztować może pięćset milionów złotych i dwa razy więcej, po części według uznania urzędników.
Z natury procesu transformacji wynika też zmienność prawa. Złe prawo, grzeszące nadmierną szczegółowością, ale zarazem zawierające nie zawsze przypadkowe luki w oczywisty sposób sprzyja korupcji. Z tego punktu widzenia nie jest dobra polska ustawa o zamówieniach publicznych. Pozornie restrykcyjna, drobiazgowa, starająca się ująć nawet zamówienia na prace twórcze, w rzeczywistości dostarcza wygodnego parawanu, za którym kryją się prawdziwi decydenci, nie ponosząc przy tym odpowiedzialności.
Patologie walki z korupcją
Korupcja jest zjawiskiem groźnym. Paradoksalnie jednak walka z korupcją prowadzić może do głębokich patologii demokracji. Na czele frontu walki z korupcją znajdują się UOP i WSI. Służby specjalne zawsze i wszędzie problem ten traktują instrumentalnie wobec innego rodzaju gry i wielce selektywnie dzielą się podejrzeniami z uprawnionymi do zwalczania korupcji organami państwa, a także z prasą. Wśród kanonów skonsolidowanej demokracji jest realna cywilna kontrola nad służbami specjalnymi. Te bowiem często wykorzystują argument korupcji do poszerzania swej autonomii i manipulowania polityką. W warunkach polskich są powody do niepokoju. Premier Waldemar Pawlak podał się do dymisji po serii artykułów we "Wprost", powstałych nie bez pomocy informatorów ze służb specjalnych.
Nieuzasadnione oskarżenie premiera Józefa Oleksego o szpiegostwo, które w dodatku od razu uczyniono faktem medialnym, stanowiło przejaw bezprecedensowego zaangażowania się służb specjalnych w politykę na najwyższym szczeblu. Obserwujemy ponownie wzmożoną ich aktywność. Trudno zaprzeczyć, że walka z korupcją polityków jest bliska statutowym zadaniom UOP. Wszystko byłoby w porządku, gdyby każde podejrzenie o korupcję wobec jakiegokolwiek polityka było przedkładane prokuraturze i starannie przez nią badane, przy wykorzystaniu policji, we współpracy z inspektoratami kontroli skarbowej i innymi państwowymi urzędami.
Jeżeli jest inaczej i argument korupcji stał się orężem w politycznej walce toczonej na gruzach obecnego rządu, a służby specjalne odgrywają w niej aktywną rolę, to ofensywa przeciwko korupcji wygaśnie po wyborach, część polityków i ich protegowanych uczestniczących w korupcyjnych układach nie będzie ukarana, a autonomia służb specjalnych zostanie potwierdzona. Nie jestem pewien, czy polityczna instrumentalizacja problemu korupcji nie wystąpiła nawet w przypadku NIK - instytucji, która skądinąd ma niezaprzeczalne zasługi w walce z korupcją i która we współdziałaniu z prokuraturą może w tej sferze odegrać dużą rolę.
Autor jest profesorem socjologii, pracuje w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej i w Instytucie Socjologii UW.
|
Trochę o korupcji w świecie polityki wiadomo na pewno. Jest zjawiskiem uniwersalnym, ale w poszczególnych państwach ma różne natężenie. Dotyka wszystkich sfer życia społecznego, ale jest szczególnie groźna w sferze polityki. Nie dlatego, że odbywa się na koszt podatników, bo często niekorupcyjne, a błędne decyzje polityków wiodą do większych strat, a decyzje, którym towarzyszyły "datki", mogą być ekonomicznie i politycznie dobrze uzasadnione. Najważniejsze negatywne konsekwencje korupcji w świecie polityki to psucie reguł gry, stanowiących podstawę ładu społecznego i ekonomicznego.
Ortodoksyjni liberałowie zwykli wskazywać, że korupcja w świecie polityki to konsekwencja rozrostu funkcji państwa i ograniczania wolnego rynku. w modelowym wolnorynkowym społeczeństwie nie ma potrzeby przekupywania polityków, bo o niczym ważnym nie decydują. Takiego społeczeństwa jednak nie ma. Komunistyczna recepta na korupcję jest równie mało realistyczna: znosząc własność prywatną, znosi się dawców łapówek, a z czasem i potencjalnych biorców. Rzeczywistość współczesnych państw mieści się pomiędzy tymi dwoma modelami.
Korupcja jest zjawiskiem groźnym. Paradoksalnie jednak walka z korupcją prowadzić może do patologii demokracji. Wszystko byłoby w porządku, gdyby każde podejrzenie o korupcję wobec jakiegokolwiek polityka było przedkładane prokuraturze i starannie przez nią badane, przy wykorzystaniu policji, we współpracy z inspektoratami kontroli skarbowej i innymi państwowymi urzędami.Jeżeli jest inaczej i argument korupcji stał się orężem w politycznej walce toczonej na gruzach obecnego rządu, to ofensywa przeciwko korupcji wygaśnie po wyborach.
|
Silne ograniczenie tempa wzrostu (o recesji nie wspominając) grozi katastrofalnymi następstwami
Smutny finał pewnej ortodoksji
RYS. PAWEŁ GAŁKA
RYSZARD BUGAJ
Dziś wszyscy twierdzą, że gospodarka wchodzi w nową fazę cyklu - recesji lub bardzo osłabionego wzrostu. Jeszcze dwa, trzy miesiące temu wielu zwolenników liberalnej polityki rządu utrzymywało, że tempo wzrostu jest zupełnie przyzwoite i wszystko idzie ku lepszemu.
To paradoksalne, ale wielu z nich, przyznając, że spadek tempa jest duży, podtrzymuje pozytywne oceny. W tej grupie jest minister finansów. "Musimy utrzymywać lukę produkcyjną obniżającą tempo wzrostu gospodarczego do czasu utrwalenia równowagi wewnętrznej, czego miarą będzie niska inflacja i bezpieczny deficyt w obrotach bieżących" - mówił Jarosław Bauc "Gazecie Wyborczej" (10 - 11 marca br.). Okres ten może wynosić 5, 10 lat. Ale są prawdziwi entuzjaści takiego scenariusza. Witold Gadomski w niskim wzroście dostrzega prawie same zalety: "Czy słabsze tempo wzrostu jest nieszczęściem? Niekoniecznie. (...) Prowadzi też do kilku bardzo pozytywnych zjawisk. (...) Najważniejsza jest poprawa wydajności pracy i efektywności" ("GW", 7 - 8 lipca br.). Zwolennicy tej doktryny są przekonani, że siła ekonomicznego przymusu jest rozstrzygająca i wszelkie ułatwienia nieuchronnie prowadzą tylko do marazmu.
Doktryna słabego tempa wzrostu
W rzeczywistości silne ograniczenie tempa wzrostu w najbliższych latach (o recesji nie wspominając) grozi katastrofalnymi następstwami. Po pierwsze - dyskomfort obywateli, a poza tym dwie silnie powiązane kwestie - prawie pewna destabilizacja makroekonomiczna oraz przekreślenie na wiele lat aspiracji do członkostwa w UE.
Bardzo niski wzrost PKB ułatwia redukcję deficytu na rachunku bieżącym obrotów zagranicznych, ale równowaga zewnętrzna i zabezpieczenie przed kryzysem walutowym nie są tylko funkcją wielkości deficytu. Znaczenie kluczowe ma stan finansów publicznych. Rzecz nie w tym, by deficyt ten gwałtownie redukować, ale by rynki "oceniały", że znajduje się on pod kontrolą i wykluczony jest jego niekontrolowany wzrost. Czy to możliwe, jeżeli stopa wzrostu przez 3 - 5 lat będzie wynosić 2 proc.? Dla członków Rady Polityki Pieniężnej (np. Bogusława Grabowskiego) to żaden problem. Po prostu trzeba obciąć wydatki publiczne (oczywiście z wyjątkiem wynagrodzeń członków RPP). Jednak w najbliższych latach nie tylko obcięcie, ale nawet zamrożenie realnego poziomu wydatków byłoby bardzo trudne (raczej niemożliwe) i niecelowe.
Wobec słabnącego popytu zagranicznego i tendencji do redukowania prywatnego popytu krajowego zmniejszenie (lub niedostateczne zwiększenie) deficytu sektora rządowego może popchnąć gospodarkę w otchłań recesji. Ta obawa prawdopodobnie skłoniła ministra Kropiwnickiego do twardego postulatu: żadnej redukcji wydatków publicznych. Ale zagraniczni spekulanci działają, opierając się na stereotypach, a nie według hipotezy racjonalnych oczekiwań. Nie można też lekceważyć "pojemności" rynku finansowego. Jerzy Kropiwnicki poszedł za daleko.
Redukcja wydatków publicznych budzi ekonomiczne (a tym bardziej społeczne) wątpliwości. Uzasadnię pogląd, że jest niemożliwa. Punktem wyjścia musi tu być stwierdzenie, że udział wydatków publicznych w stosunku do PKB zmniejszył się z 44,8 proc. w roku 1995 do 41,9 proc. w roku 2000, czyli o 3 punkty procentowe! W rzeczywistości spadek jest większy. W ostatnim roku, ponieważ wydatki zrealizowano o 3,4 proc. poniżej założeń, a inflacja była o 4,1 punktu procentowego wyższa, realne wydatki spadły o ponad 7 proc. Jednocześnie w wydatkach od 1999 r. pojawiła się potężna pozycja, której poprzednio nie było: dotacja do ZUS związana z reformą emerytalną. To pomniejsza typowe możliwości finansowania przedsięwzięć ze środków publicznych. Na pytanie o obniżkę wydatków publicznych sensowna odpowiedź brzmi: już zostały obniżone, i to bardzo poważnie. A pewne pozycje po stronie wydatków nieuchronnie muszą wzrosnąć. W szczególności nastąpi poważne spiętrzenie wydatków na obsługę zadłużenia zagranicznego. Za dwa, trzy lata skończą się dochody z prywatyzacji, ale nie skończą się wydatki na reformę emerytalną - trzeba ją będzie finansować z bieżących dochodów podatkowych.
Nie będzie redukcji wydatków
Nie ma więc żadnych możliwości znaczącego i trwałego obniżenia wydatków publicznych. Przeciwnie, muszą one realnie rosnąć, a sfinansować wzrost bez podwyższenia przeciętnych stawek podatkowych można tylko pod warunkiem, że gospodarka będzie rosła przynajmniej o 4 - 5 proc. rocznie. I nawet wtedy mowy być nie może o obniżeniu obciążeń podatkowych. Ciągłe w tej sprawie nawoływania są manifestacją nieodpowiedzialności.
Nie istnieje sposób utrzymania stabilności makroekonomicznej przy bardzo niskiej stopie wzrostu. Oczywiście, można wydatki publiczne formalnie dostosować do takiego scenariusza. A czy można je na takim poziomie utrzymać? Musiałoby to oznaczać zasadnicze cięcia nie tylko nakładów na przedsięwzięcia rozwojowe, ale i bieżącego finansowania edukacji, ochrony zdrowia, bezpieczeństwa. Minister finansów, zalecając scenariusz kompresji budżetu obok zaostrzenia kryteriów przyznawania rent (co już się dokonało, ale nie może przynieść rychłych i znaczących oszczędności), proponuje pozbyć się dotacji do barów mlecznych, zlikwidować deputaty węglowe i zrezygnować z wypłacania alimentów. Trudno to traktować poważnie, nawet jeżeli uzna się te pomysły za dopuszczalne.
Właściwie jedyna droga redukcji wydatków to rewizja reformy ubezpieczeń społecznych, zmniejszenie jej finansowania. To jednak raczej teoretyczna możliwość. W praktyce nie widać żadnej realnej drogi zmniejszenia wydatków publicznych. To oznacza duże prawdopodobieństwo żywiołowego narastania deficytu sektora publicznego. Tym samym rośnie też prawdopodobieństwo kryzysu walutowego - ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Oczywiście niska stopa wzrostu - nawet gdyby utrzymać makroekonomiczną stabilność - oznacza wzrost bezrobocia (bez możliwości udzielenia bezrobotnym skutecznej pomocy). Trudno też sobie wyobrazić sfinansowanie przygotowań do wstąpienia do UE. Mimo że warunki, jakie stawia nam obecnie UE (w wielu kluczowych kwestiach jeszcze niesprecyzowane), nie uzasadniają przekonania o możliwości i celowości rychłego wejścia do UE, to przecież niesprostanie przygotowaniom, słaby wzrost i wysokie bezrobocie musiałyby definitywnie i na długo odroczyć nasze aspiracje do Unii. Miałoby to zwrotne, negatywne następstwa dla gospodarki.
To nie kryzys, to skutek
Sformułowanie sugestii na najbliższe lata wymaga określenia przyczyn obecnej sytuacji. Nie jest ona z pewnością tylko rezultatem polityki z ostatniego okresu. Przeciwnie, to skutek zaniechań i nietrafnych wyborów przynajmniej od 1995 roku (gdy deficyt w obrotach handlowych osiągnął naprawdę niepokojące rozmiary, choć nie było jeszcze problemów z rachunkiem obrotów bieżących). Wysoka stopa wzrostu w latach 1994 - 1998 pozostaje w ścisłym związku z szybkim zwiększeniem importu. Import zaopatrzeniowy pozwalał na szybki wzrost produkcji przemysłowej mimo ograniczonej modernizacji majątku produkcyjnego - po prostu część łańcucha wytwórczego zastępował import. Był on tani, ponieważ złoty był silny dzięki masowemu napływowi kapitału zagranicznego przyciąganemu przede wszystkim przez przyspieszoną prywatyzację. Poprawa efektywności eksporterów nie była dość szybka, by zapobiec wzrostowi deficytu handlowego. Ale aż do roku 1997 deficyt ten nie osiągnął 5 proc. PKB. Jednocześnie tani import konsumpcyjny skutecznie szachował inflację.
Jednak w roku wyborczym (1997) zagrożenie równowagi zewnętrznej było już poważne. Nic więc dziwnego, że po wyborach Leszek Balcerowicz - który w kampanii wyborczej obiecywał 8 proc. wzrostu, czym z pewnością pobił rekord populizmu - podjął wysiłki na rzecz "schłodzenia" gospodarki. Miało to przynieść poprawę równowagi zewnętrznej - deficyt 5 proc. PKB na rachunku bieżącym obrotów zagranicznych został proklamowany jako nieprzekraczalny. Ale priorytet ten był tylko jednym z trzech. Dwa pozostałe to kontynuowanie szybkiego zmniejszania inflacji i... osiągnięcie względnie szybkiego wzrostu. To był zestaw wewnętrznie sprzeczny, i dziwne, że Balcerowicz tego nie dostrzegł.
Schładzanie osłabiło wzrost, ale nierównowaga zewnętrzna wciąż rosła (deficyt na rachunku bieżącym przekroczył 8 proc. PKB), a i z inflacją było źle. RPP drastycznie zaostrzyła politykę pieniężną. Deficyt na rachunku bieżącym obrotów zagranicznych obniżył się o 3 punkty procentowe PKB, ale wcale nie znikła groźba kryzysu walutowego. Przeciwnie, wywindowane przez RPP stopy procentowe skutecznie przyciągnęły kapitał spekulacyjny, a złotówka gwałtownie się wzmocniła, stawiając eksporterów w coraz trudniejszej sytuacji. A przede wszystkim zduszony został popyt krajowy i gospodarka nieomal zatrzymała się w miejscu.
Następstwem jest drastyczny spadek dochodów budżetowych i nieuchronność dodatkowego wzrostu deficytu. W rezultacie, choć sytuacja na rachunku bieżącym obrotów zagranicznych jest znacznie lepsza, to zagrożenie kryzysem walutowym wzrosło. Nikt dziś nie może odpowiedzialnie powiedzieć, jaki będzie kurs złotego za kilka dni. W dalszym ciągu nie istnieje jeden ośrodek odpowiedzialny za politykę makroekonomiczną. Gdy minister finansów zapowiada nowelizację budżetu, to członkowie RPP natychmiast publicznie ostrzegają, że utrzymają wysokie stopy procentowe. A "rynki wiedzą", że oznaczałoby to jeszcze większe kłopoty ze wzrostem i większe sztywne wydatki budżetu, czyli pogłębienie problemów z deficytem. Oczywiście wyższe stopy procentowe to także zachęta dla spekulantów, by jeszcze zostawili u nas pieniądze. Decyzja dotycząca stóp procentowych nie jest oczywista, ale przecież - przynajmniej teraz - państwo powinno działać spójnie. Nie działa.
Nie wydaje się, by istniała jakakolwiek realna krótkookresowa polityka stwarzająca gwarancje, że nie dojdzie do silnego (ponad 10 proc.) zdewaluowania złotówki. Mniejszy spadek wartości złotówki, choć będzie przykry dla wielu zadłużonych w walutach i stanowić będzie impuls inflacyjny, nie musi być źródłem szczególnych perturbacji (chyba że RPP, chroniąc swą reputację, podtrzyma cel inflacyjny). Propozycje ministra finansów nowelizacji budżetu wydają się rozsądne (pozostaje oczywiście problem dystrybucji ograniczeń), i trzeba mieć nadzieję, że rynki je zaakceptują. Jeśli zyskamy na czasie, to możemy podjąć działania antyrecesyjne i trwale poprawiające równowagę zewnętrzną. Ale powiedzmy jasno: któryś z celów trzeba określić mniej ambitnie niż dotychczas.
Różne priorytety
Moje sugestie wynikają z przekonania, że nie wolno zrezygnować z powrotu na przyzwoitą ścieżkę wzrostu (nie mniej niż 5 proc.) ani z poprawienia równowagi zewnętrznej. Trzeba bardziej powściągliwie określić tempo zmniejszania inflacji. To inny wybór priorytetów niż ministra finansów. Nie potrafię powiedzieć, jakie priorytety wybierze SLD. Czytałem program szykującego się do władzy ugrupowania i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że przyszła polityka gospodarcza jest najściślej strzeżoną tajemnicą.
Główną przeszkodą w kontynuowaniu względnie szybkiego wzrostu jest w dalszym ciągu deficyt w handlu zagranicznym. Nawet po zduszeniu popytu na początku tego roku import był o 38 proc. większy od eksportu. To rezultat poziomu cen artykułów z importu oraz struktury popytu krajowego. Niskie ceny importu są pochodną kursu (ostatnio dopiero osłabionego), który nie wzmacnia konkurencyjności naszej gospodarki, a został wywindowany przede wszystkim w następstwie pośpiesznej wyprzedaży narodowego majątku i napływu spekulacyjnego kapitału zwabionego bardzo wysoką rentownością inwestycji finansowych. Czynnikiem dodatkowym są szczególne więzi zagranicznych przedsiębiorstw osiadłych w Polsce z ich filiami i partnerami za granicą. Stanowi to przyczynę nasilonego importu kooperacyjnego, większego niż usprawiedliwia relacja cen krajowych do importowych (jest też problem wolnych mocy produkcyjnych zagranicznych inwestorów w innych krajach). Zagraniczne przedsiębiorstwa "wytwarzają" nieproporcjonalnie dużą część deficytu w handlu zagranicznym (a do tego prawie nie płacą podatku dochodowego).
No i czynnik ostatni - struktura popytu krajowego. Jest ona pochodną zróżnicowania dochodów, które od lat gwałtownie rośnie. Dlatego słabnie popyt na wyroby standardowe i żywność, a rośnie popyt na dobra (i usługi) ponadstandardowe i luksusowe, co dodatkowo powiększa import. Uzasadnione jest oczekiwanie, że ograniczenie wydatków publicznych i/lub obniżenie podatków dla zamożniejszych grup musi być dodatkowym impulsem zwiększenia importu.
Co zrobić
Znaczna obniżka stóp procentowych jest koniecznym warunkiem ponownego ożywienia w gospodarce i nie może być uzależniona od uprzedniego zredukowania wydatków publicznych. To nie znaczy, że obniżka stóp wolna jest od ryzyka. Nierównowaga zewnętrzna ma znaczenie kluczowe. Wzrost popytu nawet przy obecnym podwyższonym kursie złotówki przyniósłby znaczny wzrost importu. Nie można więc liczyć tylko na to, że wywołany obniżką stóp procentowych wzrost produkcji poprawi sytuację budżetu i zmniejszy ryzyko kryzysu walutowego. Warto dążyć do zmiany struktury popytu poprzez redukcję obciążeń podatkowych dochodów niskich i zwiększenie opodatkowania wysokich. To pozwoliłoby ludziom zaakceptować konieczne zaciskanie pasa. To, że menedżerowie niewielkich przedsiębiorstw zarabiają ponad 10 tys. zł miesięcznie, a w dużych nawet 80 tys. zł, jest szokujące.
Zmiany struktury popytu można też dokonać przez zasadniczy wzrost wydatków publicznych na inwestycje (niestety w znacznej mierze właśnie zamrażane) generujące produkcję krajową - przede wszystkim w infrastrukturze transportu i budownictwie mieszkaniowym. Jak to sfinansować? Od dawna twierdzę, że trzeba powrócić do niewielkiego (2 - 3 proc.) podatku importowego. Taki podatek przyniósłby nie tylko środki na sfinansowanie wspomnianych projektów, ale też osłabiłby presję na import.
Zwrot polityki makroekonomicznej ku produkcji, ubezpieczony działaniami strukturalnymi, nie zastąpi oczywiście innych zabiegów (np. ułatwiających dostosowania mikroekonomiczne), ale powinien otworzyć nową politykę gospodarczą. Trzeba się na to zdecydować, mimo że obniżka stóp i podjęcie wspomnianych działań nie ułatwi zmniejszenia inflacji. Ale nie widać powodów, by miał nastąpić jej ponowny wzrost (chyba że pojawią się jakieś ekstraszoki). Jest wysokie bezrobocie i dużo niewykorzystanego majątku. Na osłabienie importu krajowi producenci powinni zareagować wzrostem produkcji. Jaka jest zresztą alternatywa, poza stagnacją lub recesją ze wszystkimi jej katastrofalnymi następstwami?
* * *
Jak dotychczas kłopot w tym, że politykę gospodarczą kreują ortodoksyjni liberałowie z podręcznikami w ręku. Są absolutnie przekonani, że budżet musi być mały, inflacja bezwzględnie zduszona, państwo opiekuńcze szybko likwidowane, gospodarka całkowicie otwarta, redystrybucja dochodów odrzucona, no i wszystko trzeba sprywatyzować do dna. To nie jest jednak synteza dorobku teorii ekonomii, tylko dyrektywy pewnego jej wpływowego nurtu - konserwatywno-liberalnego. Jarosław Bauc należy do tych, którzy wątpliwości nie mają. Mówi: "gdy słyszę, jakie recepty proponuje się na zwalczanie bezrobocia, chwytam się za głowę. To myślenie tkwiące korzeniami w teoriach Johna Maynarda Keynesa. To są bzdury". Jednak różne nurty keynesizmu pozostają wpływowe, a żaden minister finansów nie powinien ich arogancko odrzucać. Nic nie zmieni tego, że ci, którzy ślepo ufając neoliberalnej ortodoksji prowadzili politykę przez ostatnie lata, ponoszą odpowiedzialność za jej smutny finał.
PS Już po napisaniu tego tekstu przeczytałem w "Rzeczpospolitej" interesującą dyskusję Marka Belki, Jarosława Bauca i Bogusława Grabowskiego. Jedno z niej wynika bezspornie: jeżeli SLD utworzy rząd samodzielnie, to główne linie polityki gospodarczej nie ulegną zmianie. Polityka stabilnej i zdyscyplinowanej większości w parlamencie będzie jednak bardziej konsekwentna. Można to różnie oceniać, ale trzeba to wiedzieć. -
|
Dziś wszyscy twierdzą, że gospodarka wchodzi w nową fazę cyklu - recesji lub bardzo osłabionego wzrostu. Jeszcze dwa, trzy miesiące temu wielu zwolenników liberalnej polityki rządu utrzymywało, że tempo wzrostu jest zupełnie przyzwoite i wszystko idzie ku lepszemu.To paradoksalne, ale wielu z nich, przyznając, że spadek tempa jest duży, podtrzymuje pozytywne oceny. W tej grupie jest minister finansów. "Musimy utrzymywać lukę produkcyjną obniżającą tempo wzrostu gospodarczego do czasu utrwalenia równowagi wewnętrznej, czego miarą będzie niska inflacja i bezpieczny deficyt w obrotach bieżących". Okres ten może wynosić 5, 10 lat. Ale są prawdziwi entuzjaści takiego scenariusza. słabsze tempo wzrostu Prowadzi też do kilku bardzo pozytywnych zjawisk. Najważniejsza jest poprawa wydajności pracy i efektywności. Zwolennicy tej doktryny są przekonani, że siła ekonomicznego przymusu jest rozstrzygająca i wszelkie ułatwienia nieuchronnie prowadzą tylko do marazmu.
W rzeczywistości silne ograniczenie tempa wzrostu w najbliższych latach grozi katastrofalnymi następstwami. Po pierwsze - dyskomfort obywateli, a poza tym dwie silnie powiązane kwestie - prawie pewna destabilizacja makroekonomiczna oraz przekreślenie na wiele lat aspiracji do członkostwa w UE.Bardzo niski wzrost PKB ułatwia redukcję deficytu na rachunku bieżącym obrotów zagranicznych, ale równowaga zewnętrzna i zabezpieczenie przed kryzysem walutowym nie są tylko funkcją wielkości deficytu. Znaczenie kluczowe ma stan finansów publicznych. Rzecz nie w tym, by deficyt ten gwałtownie redukować, ale by rynki "oceniały", że znajduje się on pod kontrolą i wykluczony jest jego niekontrolowany wzrost. Wobec słabnącego popytu zagranicznego i tendencji do redukowania prywatnego popytu krajowego zmniejszenie deficytu sektora rządowego może popchnąć gospodarkę w otchłań recesji. Ta obawa prawdopodobnie skłoniła ministra Kropiwnickiego do twardego postulatu: żadnej redukcji wydatków publicznych. Ale zagraniczni spekulanci działają, opierając się na stereotypach, a nie według hipotezy racjonalnych oczekiwań. Nie można też lekceważyć "pojemności" rynku finansowego.
Redukcja wydatków publicznych budzi ekonomiczne (a tym bardziej społeczne) wątpliwości. Punktem wyjścia musi tu być stwierdzenie, że udział wydatków publicznych w stosunku do PKB zmniejszył się z 44,8 proc. w roku 1995 do 41,9 proc. w roku 2000, czyli o 3 punkty procentowe! W rzeczywistości spadek jest większy. W ostatnim roku, ponieważ wydatki zrealizowano o 3,4 proc. poniżej założeń, a inflacja była o 4,1 punktu procentowego wyższa, realne wydatki spadły o ponad 7 proc. Jednocześnie w wydatkach od 1999 r. pojawiła się potężna pozycja, której poprzednio nie było: dotacja do ZUS związana z reformą emerytalną. To pomniejsza typowe możliwości finansowania przedsięwzięć ze środków publicznych. Na pytanie o obniżkę wydatków publicznych sensowna odpowiedź brzmi: już zostały obniżone, i to bardzo poważnie. A pewne pozycje po stronie wydatków nieuchronnie muszą wzrosnąć. W szczególności nastąpi poważne spiętrzenie wydatków na obsługę zadłużenia zagranicznego.
|
ŚWIĘTY WOJCIECH
Pod koniec życia został misjonarzem, ale nikogo nie nawrócił. Jego misja w Prusach trwała tydzień. Zginął 23 kwietnia 997 roku. Ogłoszono go świętym. Po tysiącu lat kreowany jest na patrona jednoczącej się Europy.
Stary patron nowej Europy
Relikwiarz świętego Wojciecha w Gnieźnie FOT. STANISŁAW CIOK
EWA K. CZACZKOWSKA
Życie św. Wojciecha znaczyły kryzysy i katastrofy. Niektórzy złośliwi są skłonni nawet powiedzieć, że jego życie było totalnym bankructwem - trafnie zauważył ksiądz Henryk Żochowski na spotkaniu Akcji Katolickiej. Miał być rycerzem, a został biskupem. Dwukrotnie opuszczał biskupstwo szukając azylu w Rzymie, lecz go stamtąd wyrywano pod groźbą ekskomuniki. Pod koniec życia został misjonarzem, ale nikogo nie nawrócił.
Ten z pozoru "bankrut" w półtora roku po śmierci został kanonizowany. W roku 1000 u jego grobu w Gnieźnie spotkali się wojciechowy przyjaciel - cesarz niemiecki Otton III, legat papieża Sylwestra II i książę Bolesław Chrobry, z którego dworu wyruszył nawracać pogan. To właśnie podówczas postanowiono utworzyć w Gnieźnie arcybiskupstwo, kładąc podwaliny pod samodzielną organizację kościelną w Polsce, cesarz zaś uznał suwerenność naszego kraju, dzięki czemu Polska mogła czuć się partnerem w europejskiej rodzinie krajów chrześcijańskich.
I oto niebawem, 3 czerwca, podczas papieskiej pielgrzymki u grobu św. Wojciecha odbędzie się kolejny zjazd. Tym razem najwyższy hierarcha Kościoła katolickiego spotka się z prezydentami kilku tzw. świętowojciechowych państw: Niemiec, Słowacji, Węgier, Litwy i Polski (z powodów zdrowotnych zabraknie prezydenta Czech) oraz z przedstawicielem prezydenta Rosji. Zjazd gnieźnieński w roku 1000 był jednym z elementów wcielania w życie ottonowskiej koncepcji cesarstwa opartego na federacji równouprawnionych ludów. Ten obecny - jak można przypuszczać - będzie głównie przypomnieniem wspólnych chrześcijańskich korzeni Europy Zachodniej i Wschodniej oraz postaci Wojciecha, który podróżując między jej częściami przenosił idee, przerzucał mosty.
Szukanie tamtych korzeni
Profesor Henryk Samsonowicz w wywiadzie dla "GW" powiedział, że przed tysiącem lat Wojciech nadawał się na świętego "jednoczącej się wówczas Europy" lepiej niż ktokolwiek inny. Czech z pochodzenia, wykształcony w Niemczech, był biskupem Pragi i mnichem benedyktyńskim, przyjacielem cesarza i znajomym papieża; przebywał w Italii, odwiedził Francję, Węgry, Polskę; zginął nawracając Prusów.
Ale okazuje się, że i teraz, w XX wieku, gdy Europa po rozpadzie dwóch wrogich obozów ponownie się jednoczy i szuka wspólnych korzeni, można sięgnąć do św. Wojciecha i kreować go na patrona wspólnej Europy. Z jednej strony wydawać się to może nadużyciem, naciąganiem historii do współczesnych potrzeb. Bo tamta, wojciechowa Europa była przecież inna: nie podzielona jeszcze wiarą (ale i nie we wszystkich jej zakątkach przyjęto już chrześcijaństwo), z elitą intelektualną tożsamą z elitą kościelną, w której duchowny, wszak wykształcony w łacinie, mógł poruszać się po niej bez przeszkód, będąc wszędzie jakby u siebie.
Ale z drugiej strony - jak słusznie zauważył Andrzej Drzycimski, prezes Fundacji św. Wojciecha, podczas inauguracji jej działalności - obie Europy: tamta, z końca X wieku i dzisiejsza, z końca XX wieku, szukające swego wyrazu, mają wiele wspólnego. Gdy X-wieczną Europę jednoczyła wspólna wiara, wchodząca dopiero do krajów Europy Środkowej i Wschodniej, tak współczesna Europa, szukając wspólnych korzeni, spoiwa łączącego jej skomplikowane dzieje, musi sięgnąć do chrześcijaństwa. I do św. Wojciecha, którego działanie - jak zauważył w "Słowie" bp Stanisław Gądecki, sekretarz Międzynarodowego Komitetu Organizacyjnego obchodów 1000. rocznicy śmierci św. Wojciecha - "wyraźnie związane było z przekraczaniem granic i z tworzeniem - wspólnie z ówczesnymi władcami - wizji jednej, zewangelizowanej Europy".
- Święty Wojciech żył w czasach przełomu, kiedy część Europy leżącej na Wschodzie chciała się włączyć do krajów cywilizacji chrześcijańskiej zachodniej. On nie działał na marginesie tych wydarzeń, ale w samym centrum; sugerował Ottonowi III jedność duchową i pokojową - mówi biskup Gądecki. - I z tego tytułu był pomostem między częścią środkowowschodnią a zachodnią. Dzisiaj, gdy po tysiącu lat wraca myśl jednoczenia się Europy w znaczeniu czysto politycznym, w takim samym stopniu konieczne jest jednoczenie się w znaczeniu czysto chrześcijańskim. Stąd istotą Kościoła jest wspomnieć człowieka wskazującego na wartości, które się ostały i stanowiły o zasadniczej sile Europy, która z chrześcijaństwa wyrastała i na nim się oparła. To rodzi pragnienie europejskiego patronatu Wojciecha, który mógłby stanąć obok św. Benedykta, świętych Cyryla i Metodego, jako człowiek, który łączy wiele narodów.
Ale aby św. Wojciech stał się oficjalnym patronem Europy musiałyby wystąpić o to ze specjalną petycją do Watykanu episkopaty tzw. świętowojciechowych państw (najbardziej zaangażowane są w to episkopaty Czech i Polski). Na razie, i to całkiem niedawno, na ich wniosek św. Wojciech został wpisany do kalendarza Kościoła powszechnego. Jeszcze bowiem niedawno był czczony tylko lokalnie w kościołach Słowiańszczyzny pod swojsko brzmiącym imieniem Wojciech, na Zachodzie jako Adalbert (to imię przyjął przy bierzmowaniu, którego udzielił mu arcybiskup magdeburski tym samym zwany imieniem).
Święty Wojciech od dawna czczony jest w Polsce, jako jej główny patron, w Czechach, na Węgrzech, w Słowacji, Niemczech, Dalmacji i Italii. Wojciech, kanonizowany jeszcze przed rozłamem w Kościele, jak się okazuje, może jednoczyć także na gruncie religijnym. Kościół prawosławny zastanawia się, czy nie przywrócić jego imienia, jako świętego sprzed rozłamu, do grona czczonych obecnie. Nie jest też wykluczone, że Kościoły protestanckie przywrócą św. Wojciecha do katalogu świętych sprzed reformacji, traktując go nie jako pośrednika między ludźmi a Bogiem, co jest sprzeczne z zasadami protestantyzmu, ale jako świadka wiary.
Biskup mnichem
Życie św. Wojciecha, niedługie, acz bogate w wydarzenia, opisane zostało w licznych żywotach, pasjach i legendach tworzonych przez wieki. Wartość historyczną mają jednak głównie dwa najstarsze żywoty spisane tuż po jego śmierci.
Wojciech urodził się około 956 roku w Libicach. Pochodził z książęcego rodu Sławnikowiców konkurującego z Przemyślidami. Wykształcenie, także w zakresie teologii i filozofii, zdobył w Magdeburgu. Po powrocie do Pragi był świadkiem jak tuż przed śmiercią biskup praski Dytmar rozpaczliwie kajał się za uleganie czczym zaszczytom i bogactwu, a przede wszystkim za duszpasterskie zaniedbania i brak efektów pracy wśród tylko pozornie nawróconego ludu, który "nic nie zna i nie czyni prócz tego, co palec szatana w sercach jego zapisał". To przeżycie, zdaniem historyków, spowodowało przełom w życiu Wojciecha. Zerwał on ze zbyt świeckim, jak na duchownego, stylem życia i przyjął - jak napisał ks. Kazimierz Śmigiel, w książce "Święty Wojciech Sławnikowic" - "ideał ascezy zakonnej jako model realizacji życia chrześcijańskiego". Wojciech, jako jedyny tak dobrze urodzony i wykształcony Czech, był oczywistym kandydatem na następcę Dytmara (Niemca z pochodzenia). Inwestyturę otrzymał w 983 roku w Weronie z rąk cesarza niemieckiego Ottona II, a konsekracji dokonał arcybiskup Moguncji Willigis.
Gdy jako nowo wyświęcony biskup przyjechał do Pragi - wszedł do miasta boso. To była zapowiedź realizacji jego duszpasterskiego programu. Biskup Wojciech - jak opisują autorzy żywotów - wiódł życie ascetyczne: umartwiał ciało, nie dojadał, nie dosypiał, spał na podłodze z kamieniem pod głową. Okazywał miłosierdzie ubogim i słabym, dawał jałmużnę, odwiedzał chorych i więźniów, ciążył mu na sercu handel niewolnikami. Długie godziny spędzał na modlitwie i kontemplacji. Walczył z łamaniem celibatu wśród kleru, próbował wcielić wśród ludu zasady życia chrześcijańskiego: występował przeciw wielożeństwu, cudzołóstwu, wymagał przestrzegania dni świątecznych i postów.
Ucieczki i powroty
Nie mogąc poradzić występkom wiernych, zaradzić złu, po sześciu latach wyjechał z Pragi szukając wsparcia najpierw u papieża. Na krótko zatrzymał się w opactwie Monte Cassino, a potem wstąpił do klasztoru św. Bonifacego i Aleksego na Awentynie, gdzie przyjął benedyktyński habit. Po trzech latach pobytu w Italii najpierw Czesi, a potem arcybiskup Moguncji zażądali powrotu Wojciecha. Papież Jan XV zgodził się pod jednym wszakże warunkiem: "jeśli będą mu posłuszni, niech go zatrzymają. Jeśli zaś nie zechcą zaniechać zwykłej swej nieprawości, niech ten nasz przyjaciel unika obcowania ze złymi". Okres posłuszeństwa biskupowi nie trwał długo. Po dwóch latach od powrotu doszło do incydentu, który - jak opisują żywoty - bezpośrednio zadecydował o powtórnym opuszczeniu Pragi. Otóż biskup udzielił w kościele schronienia żonie pewnego wielmoży, która popełniła cudzołóstwo. Gdy krewni zdradzonego męża zażądali wydania kobiety - odmówił.
Niepomni na azyl kościelny, wywlekli ją ze świątyni i zamordowali. Wojciech, tym razem przez Węgry, ponownie udał się do klasztoru na Awentynie, którego został przeorem. W 996 roku na synodzie znów nakazano Wojciechowi, pod karą klątwy, wrócić do Pragi. Papież ulegając prośbie Wojciecha zgodził się jedynie, aby ewentualnie zamienił powrót na pracę misyjną wśród pogan. Ale Wojciecha do Pragi już ani nie wzywano, ani nie mógł tam powrócić po wymordowaniu przez Przemyślidów rodu Sławnikowiców.
Raz jeszcze spotkał się z Ottonem III, którego program federacji Niemiec, Galii i Słowiańszczyzny, popierał. Zanim dotarł na dwór Bolesława Chrobrego, odwiedził jeszcze groby św. Benedykta i św. Dionizego we Francji.
Głowę wbito na pal
W Gnieźnie pojawił się na początku 997 roku i niemal zaraz wybrał się na misję do Prus. Wziął ze sobą tylko dwóch towarzyszy: brata Radzima -Gaudentego i prezbitera Benedykta-Bogusza. Pod ochroną 30 wojów przybyli najpierw Wisłą do Gdańska, gdzie Wojciech nauczał i udzielał chrztu. W połowie kwietnia po odprawieniu wojów, już tylko we trójkę, pokojowo ruszyli nawracać Prusów.
Pierwsze spotkanie 17 kwietnia, zapowiadało nieszczęście: przyjęto ich wrogo, ktoś krzyczał, ktoś uderzył Wojciecha wiosłem. Podobnie było podczas drugiego tego dnia spotkania na placu targowym w jakiejś osadzie. Przez pięć dni misjonarze odpoczywali blisko miejsca pierwszego postoju.
"O świcie, w piątek 23 kwietnia, zawrócili od brzegu w głąb lądu. Śpiewając psalmy przeszli przez pasmo lasów i około południa wyszli na pola. Tam Gaudenty odprawił mszę. Wojciech przyjął Komunię św. Posilili się i znów ruszyli w drogę, ale wnet opanowało ich takie znużenie, że usiedli i nawet posnęli. Zerwał ich napad zbrojny, niewątpliwie specjalnie zorganizowany, gdyż był wśród napastników kapłan pogański. Związano wszystkich trzech, ale tylko ku Wojciechowi zwrócono ciosy. Osłabłego zawleczono na wzgórek. Kapłan uderzył pierwszy, potem jeszcze 6 włóczni utkwiło w ciele. Odciętą głowę wbito na żerdź, nad zwłokami postawiono straż" - tak prof. Jadwiga Karwasińska opierając się na najstarszych żywotach opisała śmierć Wojciecha.
Miejsce męczeństwa nie jest dokładnie znane: najprawdopodobniej było to w Świętym Gaju w okolicach Pasłęka; inni wskazują na okolice dzisiejszego Kaliningradu. Bolesław Chrobry wykupił z rąk Prusów ciało Wojciecha, które złożono w w ołtarzu głównym katedry gnieźnieńskiej.
Siedemnaście legend, wiele cudów
Męczeńska śmierć biskupa i fakt, że - jak pisze ks. Śmigiel - już za życia, w klasztorze, osiągnął wysoki stopień świętości, tak iż uważany był za symbol odnowy Kościoła w duchu kluniackim, sprawiły, że właściwie od razu, najpierw w gronie ludzi go znających, a potem coraz bardziej powszechnie uważany był za świętego. Proces kanonizacyjny, zainicjowany przez Ottona III, zakończył się w 999 roku. Kult św. Wojciecha od początku był bardzo żywy zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie. Z czasem obok żywotów i pasji zaczęto spisywać legendy. Jak podaje ks. Śmigiel znanych jest 17 legend z XIV i XV wieku, które przedstawiają życie, zasługi, śmierć i cuda dokonane przez świętego Wojciecha (np. uleczenie chorej Rzymianki; strącona, a nie naruszona konwia z winem) oraz cuda, które dokonały się za jego pośrednictwem. Wiele legend miało wartość ahistoryczną (jak chociażby ta, która mówi, że Wojciech wstał z grobu w Prusach i z głową pod pachą przeszedł przez morze, dotarł do Gdańska i położył się w kaplicy na wzgórzu, albo o wdowim groszu, który miał przeważyć szalę złota przy wykupie zwłok Wojciecha).
Kult Wojciecha w Polsce właściwie od początku miał charakter religijno-państwowy. Bo w istocie za "cud" wojciechowy można uznać tak szybkie utworzenie w Polsce niezależnej metropolii kościelnej, przyspieszonej niewątpliwie przez śmierć i kanonizację Wojciecha, a która to metropolia w różnych okresach historii była elementem spajającym państwo polskie. Grób św. Wojciecha w Gnieźnie pełnił rolę integracyjną, stał się symbolem religijno-politycznym Polaków. Do niego pielgrzymowali kolejni władcy, tu do końca XIII wieku koronowano królów i książąt Polski.
Do św. Wojciecha, zwanego przez Kadłubka "Najświętszym Patronem Polaków", odwoływano się w trudnych dla państwa i Kościoła chwilach. Jemu przypisywano autorstwo "Bogurodzicy", a Zygmunt Stary miał stwierdzić, że wobec zagrożenia kraju woli liczyć na orędownictwo Wojciecha niż na pomoc sąsiadów i szczęście wojenne.
Ale św. Wojciech położył także zasługi dla innych środkowoeuropejskich państw, gdzie jego kult ożywiał religijność. Przypisuje mu się pośredni wpływ na powstanie samodzielnych organizacji kościelnych w Czechach i na Węgrzech i uzyskanie przez te kraje autonomii.
"Z punktu widzenia historycznego oddziaływanie św. Wojciecha niepomiernie przerosło jego współczesny wpływ, który wcale nie był skromny, zważywszy na obszar Europy zachodniej i środkowowschodniej. (...) Ukształtowany model osobowości św. Wojciecha był jego własnym dziełem, natomiast popularyzowanie wzięli w swoje ręce ludzie mu życzliwi, którzy się nim zafascynowali lub dopatrzyli się korzyści kościelnych lub politycznych" - napisał ks. Kazimierz Śmigiel.
Jest to kolejne potwierdzenie, że był to tylko pozorny "bankrut".
|
Życie św. Wojciecha znaczyły kryzysy i katastrofy. Miał być rycerzem, a został biskupem. Pod koniec życia został misjonarzem, ale nikogo nie nawrócił. w półtora roku po śmierci został kanonizowany. W roku 1000 u jego grobu w Gnieźnie spotkali się cesarz niemiecki Otton III, legat papieża Sylwestra II i książę Bolesław Chrobry. To właśnie podówczas postanowiono utworzyć w Gnieźnie arcybiskupstwo, kładąc podwaliny pod samodzielną organizację kościelną w Polsce, cesarz zaś uznał suwerenność naszego kraju.3 czerwca, podczas papieskiej pielgrzymki u grobu św. Wojciecha odbędzie się kolejny zjazd. najwyższy hierarcha Kościoła katolickiego spotka się z prezydentami kilku tzw. świętowojciechowych państw: Niemiec, Słowacji, Węgier, Litwy i Polski oraz z przedstawicielem prezydenta Rosji. Zjazd będzie przypomnieniem wspólnych chrześcijańskich korzeni Europy Zachodniej i Wschodniej. Dzisiaj, gdy wraca myśl jednoczenia się Europy w znaczeniu czysto politycznym, w takim samym stopniu konieczne jest jednoczenie się w znaczeniu chrześcijańskim. Wojciech przyjął ideał ascezy zakonnej jako model realizacji życia chrześcijańskiego. przyjął benedyktyński habit. dotarł na dwór Bolesława Chrobrego i niemal zaraz wybrał się na misję do Prus. Miejsce męczeństwa nie jest dokładnie znane: najprawdopodobniej było to w Świętym Gaju w okolicach Pasłęka; inni wskazują na okolice dzisiejszego Kaliningradu. Bolesław Chrobry wykupił z rąk Prusów ciało Wojciecha, które złożono w ołtarzu głównym katedry gnieźnieńskiej.
|
Jeżeli najsilniejsze państwo świata upokorzy i okaleczy najsłabsze, będzie to również cios w chrześcijaństwo i prawa człowieka
Wściekłość i duma to fatalni doradcy
JACEK DOBROWOLSKI
Talibowie to fanatycy wypaczający islam do swych morderczych celów. Próbują stworzyć utopijne państwo islamskie, opierając je na najsurowszym z szarijatów. Potrafią ludzi zakopywać żywcem, dusić w kontenerach, kamienować i dokonywać publicznych egzekucji na stadionach. Ich instruktorzy - arabscy najemnicy bin Ladena - lubują się w masakrach. Większość świata muzułmańskiego jest przerażona obiema grupami w takim samym stopniu jak my. Ocenianie świata islamu na podstawie ich czynów można porównać z ocenianiem chrześcijaństwa na podstawie działań nazistów, którzy też uważali, że Bóg jest po ich stronie, o czym świadczyły napisy "Gott mit uns" na pasach żołnierzy Wehrmachtu.
Ciosy w Nowy Jork były ciosami również w islam, tak jak bombardowanie przez hitlerowców Polski we wrześniu 1939 r. było ciosem zadanym całemu, również niemieckiemu, europejskiemu chrześcijaństwu.
Talibowie należą do wywodzącej się z Indii szkoły, która - w odróżnieniu od tolerancyjnych nauk sufickich i hanafickich, również obecnych w Afganistanie i Pakistanie - kieruje się surową, purytańską doktryną, potępiającą wszelkie liberalne wykładnie islamu.
Wiara bin Ladena
Wiara Osamy bin Ladena jest bardzo podobna. Do tego, co napisał Stanisław Grzymski w swym rzetelnym artykule "Wysłannik nienawiści" ("Rzeczpospolita" 231, 3.10.2001), warto dodać, że ojciec bin Ladena był zwykłym murarzem i pozostał analfabetą do końca życia. Miał jednak talent i wpadł w oko władcy Arabii Saudyjskiej. Tak rozpoczęła się jego wielka kariera głównego królewskiego budowniczego, której ukoronowaniem było odrestaurowanie sanktuariów w Mekce i Medynie.
Bin Laden, podobnie jak 7 zamachowców z Arabii Saudyjskiej (z 19), którzy zniszczyli World Trade Center i skrzydło Pentagonu, należy do fundamentalistycznej sekty wahhabitów, którzy, jak podaje Janusz Danecki w swym znakomitym "Słowniku kultury islamu", "głoszą konieczność prowadzenia dżihadu przeciwko wszystkim, którzy bezczeszczą islam". To właśnie wahhabici zbrojnie tworzyli kolejne królestwa Arabii Saudyjskiej, łącznie z ostatnim z 1932 r. Założyciel sekty Muhammad ibn Abd al Wahhab (zm. w 1787 r.) głosił, że wszelkie przedmioty kultu poza Allahem są fałszywe i wszyscy, którzy ten kult wyznają, zasługują na śmierć. Wahhabici pojawili się też w Indiach, gdzie rozpoczęli dżihad najpierw przeciw Sikhom, a później Hindusom i Brytyjczykom. Działali też w Turkiestanie i Afganistanie. Nic dziwnego, że mułła Omar przyjął Osamę bin Ladena z otwartymi ramionami. Bin Laden i jego arabscy fanatycy krzewią skrajny wahhabizm od Algierii po Filipiny.
Zdzisław Krasnodębski, autor artykułu "Siła prostych zasad", głęboko się myli, pisząc: "Niewiele wiemy o motywach i celach zamachowców. Są terrorystami nowego rodzaju, nie stawiali żądań, nie walczą o konkretną sprawę". Celem działań bin Ladena jest obalenie dynastii saudyjskiej za dopuszczenie niewiernych do sanktuariów w Mekce i Medynie, wyrzucenie z Arabii Saudyjskiej amerykańskich i brytyjskich żołnierzy oraz wyzwolenie Jerozolimy. Jerozolimski meczet Al-Aksa (Najdalszy Meczet) zbudowano na miejscu, do którego prorok Mahomet odbył swą, wspomnianą w Koranie, mistyczną "nocną podróż" z Mekki. Bin Laden, atakując Nowy Jork, zaatakował nie tylko centrum Ameryki, okupującej najświętsze miejsca islamu, lecz również największe skupisko Żydów na świecie, którzy z kolei, jego zdaniem, okupują Jerozolimę.
Amerykańscy i brytyjscy żołnierze stacjonują w Arabii Saudyjskiej, gdyż jest to kraj strategicznie ważny dla Zachodu ze względu na ropę. Obaj prezydenci Bushowie działali w teksańskim przemyśle naftowym, a młodszy był współwłaścicielem przedsiębiorstwa naftowego posiadającego zezwolenie na prowadzenie wierceń u wybrzeży Bahrajnu. Opisała to Anna Rogozińska-Wickers w "Magazynie Rzeczpospolitej" z 30.03.2001. W interesie Zachodu leży zbudowanie rurociągu naftowego z Turkmenistanu przez Afganistan do Pakistanu. Złoża minerałów w Azji Centralnej są ostatnimi wielkimi złożami niepodzielonymi między wielkie koncerny. Nawiasem mówiąc, gdyby firmy nafciarskie i samochodowe nie wykupywały patentów na samochody elektryczne, obecnego konfliktu by nie było.
Islam jest religią pokoju
Potężny konflikt, którego jesteśmy świadkami, to starcie ideologiczne i starcie interesów. Jednakże Samuel Huntington, autor "Zderzenia cywilizacji", w niedawnym wywiadzie dla telewizji CNN oświadczył, że nie mamy do czynienia ze zderzeniem cywilizacji islamu z Zachodem, ponieważ zdecydowana większość krajów muzułmańskich potępia terroryzm, a islam jest religią pokoju i umiaru. Do takiego zderzenia prą jednak nie tylko paranoicy w rodzaju bin Ladena i jego zwolenników, lecz również premier Włoch Silvio Berlusconi, głoszący niższość cywilizacji islamu. Poparła go w tym, niestety, wybitna dziennikarka Oriana Fallaci, która opublikowała tekst "Wściekłość i duma" - pełen nienawiści do Arabów i islamu, głoszący natomiast wyższość cywilizacji Zachodu. Twierdzi w nim m.in., że poza Mahometem i uczonym Awerroesem niczego w kulturze islamu nie ma. Wściekłość i duma to fatalni doradcy i są one, wraz z nienawiścią, również stałymi doradcami terrorystów.
Co zawdzięczamy Arabom
Berlusconi i Fallaci nie wiedzą, że do XIV w., kiedy pojawiły się tkaniny flandryjskie, Europa nie miała ani jednego wyrobu, który mógłby konkurować z wyrobami cywilizacji muzułmańskiej. Nie pamiętają, że włoski sonet Petrarki i Dantego nie powstałby, gdyby nie poezja arabska; zapomnieli o "Księdze tysiąca i jednej nocy". Nie orientują się, ile Europa zawdzięcza Avicennie, którego podręcznik medycyny studiowano w Europie do końca XVIII w., ani też, że niektóre greckie komentarze do tekstów Platona i Arystotelesa przetrwały tylko dzięki arabskim tłumaczeniom. Nie zdają sobie sprawy, że alchemię, algebrę, trygonometrię, alkohol (!), lutnię i kafelki w łazienkach zawdzięczamy Arabom, nie mówiąc o rachatłukum, chałwie i sezamkach. Nie pamiętają, że pałac Alhambry, ozdobę Hiszpanii, zbudowali Maurowie i że bez nich nie byłoby flamenco. Nie słyszeli o tolerancji za kalifatu bagdadzkiego czy sułtanatu osmańskiego, o jakiej ówczesnej Europie się nie śniło. Nie wiedzą, że gdy krzyżowcy zdobyli Jerozolimę, wyrżnęli wszystkich Arabów i Żydów, brodząc w ich krwi, ani że gdy 188 lat później Saladyn, władca Egiptu i Syrii, ją odbił, nie pozwolił mścić się na ludności chrześcijańskiej i na drugi dzień po zdobyciu Jerozolimy we wszystkich kościołach normalnie odprawiano msze. Nie słyszeli również o tym, że w średniowiecznej Kordobie muzułmanie, chrześcijanie i żydzi wspólnie studiowali teologię i toczyli dysputy o naturze Boga.
Oczywiście cywilizacja islamu obecnie nie jest tym, czym była kiedyś, ale czy cywilizacja zachodnia jest tym, czym była kiedyś? Czy jest to jeszcze cywilizacja chrześcijańska? Kilka lat temu Jan Paweł II nazwał tę najbardziej materialistyczną ze wszystkich cywilizacji cywilizacją śmierci.
Dialog jest jedynym wyjściem
Żyjemy w świecie wielokulturowym i nie mamy innego wyjścia jak dialog - nie poprowadzą go ludzie z bronią w ręku. Łatwo jest rozpocząć tę wojnę, ale jak ją zakończyć? Ile ludzi będzie musiało zginąć, by politycy zdali sobie sprawę, że nikt tej wojny wygrać nie może. Terroryści mogą być pokonani tylko we współpracy z krajami islamu, których autorytety religijne winny potępić terroryzm jako sprzeczny z nauką Mahometa. Na szczęście rząd Stanów Zjednoczonych tę prawdę zrozumiał i nie dał się sprowokować do odwetu na oślep. Popełniono jednak kilka poważnych błędów.
Prezydent Bush w pierwszej reakcji na zbrodniczy atak zapowiedział "krucjatę". Później nigdy już tego słowa nie użył. Jednak prezydent wciąż twierdzi, że Bóg jest po jego stronie - podobnie jak strona przeciwna. I podobnie jak strona przeciwna uważa, że obecna wojna to zmagania dobra ze złem. Jest to iście manichejska wizja. Gafę strzelił także prymas Polski, przywołując w swym kazaniu postać Jana III Sobieskiego. Winien był raczej przywołać postać Pawła VI, inicjatora dialogu z islamem, lub obecnego papieża, który, odwiedzając meczety, dialog ten pogłębia.
Prof. Zdzisław Krasnodębski we wspomnianym artykule pochwala bezrefleksyjny charakter kultury amerykańskiej, wynosząc amerykańską "sprężystość ducha i zdolność do stawiania na swoim". Cytuje nawet Conrada, który miał napisać, że "zwyczaj głębokich rozmyślań jest najszkodliwszy ze wszystkich zwyczajów wytworzonych przez cywilizowanego człowieka". Absolutnie się nie zgadzam. To na skutek nieobecności głębokich rozmyślań i głębokich pytań o wielokulturową naturę świata Ameryka narzuca swoją cywilizację tym, którzy sobie tego nie życzą, jednocześnie szkoląc (w przeszłości) bin Ladena. Amerykańskie media od lat kultywują dwa negatywne stereotypy Arabów i muzułmanów: albo są to terroryści, albo naftowi multimilionerzy. Nie ma żadnych pozytywnych postaci ze świata islamu poza Aladynem i Sindbadem Żeglarzem. Rząd amerykański dopiero zaczyna stawiać sobie pytania o sens swej polityki bliskowschodniej i polityki wobec świata arabskiego, szczególnie Palestyńczyków. Mam nadzieję, że w rezultacie tych pytań i rozmyślań będzie działać roztropnie, a nie tylko tak, by zademonstrować światu swą siłę.
Jeżeli najsilniejsze państwo świata upokorzy i okaleczy najsłabsze, będzie to również cios w chrześcijaństwo i prawa człowieka. Wówczas będziemy musieli pożegnać się z marzeniem o społeczeństwie otwartym i zaczniemy żyć w społeczeństwach fortec, zdominowanych przez plemienną mentalność oblężonych twierdz. Gdyby ktoś mnie zapytał, po której stronie konfliktu stoi Bóg, odparłbym, że po stronie niewinnych ofiar z obu stron.
Po ataku na World Trade Center na chodniku przed nowojorskim Centrum Kultury Islamskiej ktoś namalował maksymę Gandhiego: "Oko za oko sprawia, że cały świat jest ślepy".
Autor jest poetą, krytykiem i tłumaczem.
|
Talibowie to fanatycy wypaczający islam do swych morderczych celów. Ich instruktorzy - arabscy najemnicy bin Ladena - lubują się w masakrach. Większość świata muzułmańskiego jest przerażona obiema grupami w takim samym stopniu jak my. Ocenianie świata islamu na podstawie ich czynów można porównać z ocenianiem chrześcijaństwa na podstawie działań nazistów, którzy też uważali, że Bóg jest po ich stronie, o czym świadczyły napisy "Gott mit uns" na pasach żołnierzy Wehrmachtu.Ciosy w Nowy Jork były ciosami również w islam, tak jak bombardowanie przez hitlerowców Polski we wrześniu 1939 r. było ciosem zadanym całemu, również niemieckiemu, europejskiemu chrześcijaństwu. Potężny konflikt, którego jesteśmy świadkami, to starcie ideologiczne i starcie interesów. Jednakże Samuel Huntington, autor "Zderzenia cywilizacji", w niedawnym wywiadzie dla telewizji CNN oświadczył, że nie mamy do czynienia ze zderzeniem cywilizacji islamu z Zachodem, ponieważ zdecydowana większość krajów muzułmańskich potępia terroryzm, a islam jest religią pokoju i umiaru. Do takiego zderzenia prą jednak nie tylko paranoicy w rodzaju bin Ladena i jego zwolenników, lecz również premier Włoch Silvio Berlusconi, głoszący niższość cywilizacji islamu. Żyjemy w świecie wielokulturowym i nie mamy innego wyjścia jak dialog - nie poprowadzą go ludzie z bronią w ręku. Łatwo jest rozpocząć tę wojnę, ale jak ją zakończyć? Ile ludzi będzie musiało zginąć, by politycy zdali sobie sprawę, że nikt tej wojny wygrać nie może. Jeżeli najsilniejsze państwo świata upokorzy i okaleczy najsłabsze, będzie to również cios w chrześcijaństwo i prawa człowieka. Wówczas będziemy musieli pożegnać się z marzeniem o społeczeństwie otwartym i zaczniemy żyć w społeczeństwach fortec, zdominowanych przez plemienną mentalność oblężonych twierdz. Gdyby ktoś mnie zapytał, po której stronie konfliktu stoi Bóg, odparłbym, że po stronie niewinnych ofiar z obu stron.
|
Stanowisko negocjacyjne w sprawie okresów przejściowych w obrocie nieruchomościami strona polska przygotowała fatalnie
Jak rząd rzucił rękawicę
MARCIN CHUDZIK
KLAUS BACHMANN
Mnożą się sygnały, że UE odrzuci stanowisko negocjacyjne Polski o ustanowienie 18-letniego okresu przejściowego w obrocie gruntami leśnymi, rolnymi i jeziorami przez obcokrajowców i 5-letniego okresu przejściowego przy kupnie nieruchomości pod inwestycje.
Jest to prawdopodobne, ponieważ stanowisko to jest merytorycznie bardzo źle przygotowane, źle uzasadnione i sformułowane bez znajomości mechanizmów i przepisów unijnych.
Tak złe przygotowanie wniosku jest zadziwiające, ponieważ cała koalicja była zgodna co do tego, że Polska powinna żądać okresu przejściowego w tej dziedzinie, a niektóre partie i niektórzy politycy podnieśli tę sprawę nawet do rangi interesu narodowego. "Nie wystarczy nosić interes narodowy na ustach, trzeba się po prostu rzetelnie przygotować do negocjacji", powiedziała kiedyś minister Karasińska-Fendler obejmując obowiązki szefa UKIE. Sprawa kupna ziemi przez obcokrajowców pozwala obserwować jak w soczewce, jak to przegotowanie wyglądało.
Można było przewidzieć
Stanowiska negocjacyjne są przygotowywane przez zespół negocjacyjny we współpracy z podzespołami w poszczególnych ministerstwach. Następnie są przekazywane do Komitetu Integracji Europejskiej i przyjmowane przez Radę Ministrów. Nie jest tajemnicą, że zespół negocjacyjny wiedział, jakie regulacje z zakresu obrotu nieruchomościami obowiązują w UE, że zdawał sobie sprawę, jak politycznie i psychologicznie drażliwa jest ta kwestia. Przedstawiciel ministra Jana Kułakowskiego jeździł po Europie, aby ustalić zakres możliwych do uzyskania ustępstw ze strony państw Unii i poznać stanowiska w tej sprawie innych krajów kandydujących. Kiedy Rada Ministrów omawiała stanowisko negocjacyjne w tej kwestii, jej członkowie wiedzieli więc, że:
1. Inne kraje kandydujące albo nie zgłaszają podobnych wniosków, albo domagają się krótkich (pięcioletnich) okresów przejściowych, mimo że sprawa kupna ziemi przez obcokrajowców jest u nich bardziej drażliwa niż w Polsce. Można wątpić, czy obawy przed "wykupem polskiej ziemi" są w Polsce silniejsze niż w małej Estonii (z 30-procentową mniejszością rosyjską), w małej Słowenii (której według takiego scenariusza groziłby wykup kilkudziesięciokilometrowej plaży nad Morzem Śródziemnym przez bogatszych Włochów, Niemców i Austriaków) lub w Czechach, które mają znacznie więcej problemów z Niemcami Sudeckimi niż Polska ze "Związkiem Wypędzonych".
2. Unia Europejska dopuszcza okresy przejściowe w zakresie obrotu nieruchomościami przez obcokrajowców w odniesieniu do kupna tzw. drugich miejsc zamieszkania przez obcokrajowców nie mieszkających na stałe w danym kraju ("posiadaczy zagranicznych dacz").
3. Wniosek o jakikolwiek okres przejściowy wymaga, aby strona wnioskująca zrobiła rozróżnienie między obcokrajowcami na stałe mieszkającymi w kraju (dla których restrykcje zgodnie z prawem UE nie wchodzą w grę i nie mają miejsca ani w Danii, ani w Austrii) i obcokrajowcami z miejscem zamieszkania poza Polską. Wymaga on też dokładniej definicji, o jakie rodzaje nieruchomości i grunty chodzi.
Enigmatyczne stanowisko
Ministrowie jednak najwyraźniej w ogóle nie brali tych elementów pod uwagę. Zamiast tego uchwalili enigmatyczne stanowisko, według którego "Polska zadeklarowała gotowość przyjęcia prawa europejskiego do 31 grudnia 2002 roku z wyjątkiem kwestii nabywania nieruchomości przez cudzoziemców. W tym zakresie Polska występuje o dwa okresy przejściowe, które były obiektem konsultacji politycznych: krótszy okres przejściowy (5-letni) na zakup nieruchomości pod inwestycje i dłuższy dotyczący zakupu ziemi rolnej, to znaczy działek rekreacyjnych i gruntów leśnych (18-letni). Obszar ten traktowany jest przez rząd RP jako zagadnienie specyficzne ze względu na uwarunkowania historyczne oraz z powodu dużej różnicy cen na ziemię i nieruchomości w Polsce i krajach Unii Europejskiej".
Nie ma dowodów na to, że rząd rzeczywiście traktował kwestię nabywania nieruchomości przez cudzoziemców jako zagadnienie specyficzne. Nie uzasadnił (jak to zrobił rząd czeski), na czym polegają "uwarunkowania historyczne" ani nie udowodnił, czy różnice cen są rzeczywiście tak jaskrawe i dlaczego to zjawisko ma być groźne. To fakt, że duża część ziem polskich należała kiedyś do innego państwa i że niektórzy obywatele tego państwa mają prywatne roszczenia w stosunku do nieruchomości na tych terenach. Ale to zjawisko ma miejsce również w Czechach i w Słowenii. W tych krajach są również miejsca, gdzie ceny nieruchomości są niskie, a same grunty bardzo atrakcyjne dla obywateli państw piętnastki (na przykład miejscowości nadmorskie w Słowenii). Mimo to żaden inny kandydat do UE nie wystąpił o tak długie okresy przejściowe.
Stanowisko polskiego rządu nie zawiera rozróżnienia między obcokrajowcami na stałe mieszkającymi w Polsce i obcokrajowcami ze stałym miejscem zamieszkania poza Polską, nie definiuje też, czym różni się nieruchomość pod inwestycje na przykład od budynku mieszkalnego. Gdyby UE przyjęła polskie stanowisko, to po przystąpieniu Polski do UE obcokrajowiec z Unii kupujący kamienicę na wynajem musiałby uzyskać zgodę MSW, ponieważ zakup stanowiłby inwestycję kapitałową. Natomiast obcokrajowiec, który kupiłby kamienicę i zostawił ją pustą, nie musiałby tej zgody uzyskać, ponieważ nieruchomość nie przynosiłaby zysku. Jeszcze bardziej dziwaczne skutki miałby pięcioletni okres przejściowy na zakup nieruchomości pod inwestycje, który rzekomo ma chronić przed nadmiernym wzrostem cen ziemi. Jeżeli po przystąpieniu Polski do UE rozmiar inwestycji zagranicznych dramatycznie zwiększy się, to wzrosną też ceny nieruchomości. Wtedy MSW ma do wyboru: albo udzielić odpowiednio dużo zezwoleń i dopuścić do wzrostu cen, albo odesłać inwestorów z kwitkiem, co opóźniałoby modernizację gospodarki. W istocie polski rząd, przesyłając taki wniosek do Brukseli, prosił UE o zezwolenie, aby po przystąpieniu doń miał prawo szkodzić polskiej gospodarce.
Okna zamknięte, drzwi otwarte
Najbardziej zadziwiające jest jednak to, że Rada Ministrów postanowiła z jednej strony wysunąć bardzo daleko idące i nierealistyczne żądania, a z drugiej strony - nie wysunąć żądań, co do których UE nie miałaby większych zastrzeżeń. Stanowisko negocjacyjne nie odnosi się w ogóle do problematyki "posiadaczy zagranicznych dacz". Dacze te zazwyczaj nie leżą na gruntach rolnych, nie są one też inwestycjami. W świetle polskiego stanowiska negocjacyjnego nie byłoby na przykład przeszkód, aby dowolny obywatel kraju piętnastki kupił sobie kamienicę na Starym Mieście w Olsztynie lub domek letniskowy w Międzyzdrojach. Obie nieruchomości leżą na gruntach odrolnionych i nie stanowią inwestycji.
Jak mogło dojść do tego, że kwestia najbardziej nagłośniona przez partie rządzącej koalicji i środki masowego przekazu została tak źle przygotowana w dotychczasowych negocjacjach? Ekspertów w Radzie Ministrów nie brakuje, są oni zarówno w zespole negocjacyjnym, jak i wśród doradców premiera, a eksperci poszczególnych ministerstw mieli okazję zapoznać się ze stanem prawa UE podczas przeglądu ustawodawstwa (screening), który poprzedza negocjacje. Ale ministrowie odsunęli teczki ekspertów na bok i postawili na swoim. Cel - pokazać opinii publicznej, jak twardo się broni "interesu narodowego" w postaci polskiej ziemi. W ten sposób polski rząd zabarykadował okna, ale główną bramę zostawił otwartą na oścież.
Co jest do uratowania
Tak czy owak UE odrzuciłaby każdy wniosek o okres przejściowy przekraczający zakres pięcioletnich restrykcji dla "posiadaczy zagranicznych daczy", co nie oznacza, że dla Polski niemożliwe jest, aby uzyskać coś ponad to. Szkopuł w tym, że Rada Ministrów nie robiła nic, aby kogokolwiek przekonać, że jej wniosek jest czymś więcej niż zabiegiem propagandowym pod adresem polskich "obrońców ziemi", których żaden rząd nie próbował dotąd przekonać, że ich obawy są przesadzone. Teraz korespondenci polskich mediów w Brukseli donoszą o szczegółowych analizach polskiego i unijnego rynku nieruchomości, zgodnie z którymi nawet argument o wielkiej różnicy cen nieruchomości w Polsce i w krajach UE nie jest prawdziwy. Czy rząd polski nie mógł zdobyć takich analiz, zanim wpisał ten argument do swojego stanowiska negocjacyjnego? Teraz argumentów ma już coraz mniej. Warto więc zastanowić się, do czego okres przejściowy z zakresu obrotu nieruchomościami w ogóle jest potrzebny i jak miałyby wyglądać jego szczegółowe rozwiązania.
Ma on znaczenie przede wszystkim z dwóch powodów, które też są zrozumiałe dla unijnych negocjatorów. Pierwszy - aby duży popyt na ziemię pod inwestycje nie spowodował wzrostu cen działek rolnych, co może utrudnić restrukturyzację polskiego rolnictwa. Temu można jednak zapobiec poprzez uchwalanie ustaw rozgraniczających rynek działek budowlanych i terenów miejskich od rynku ziemi rolnej. Jest to zgodne z prawem europejskim i nie trzeba do tego żadnego okresu przejściowego. Ale dopóki się tego nie robi, dopóty w Brukseli trudno będzie przekonać kogokolwiek, że Polska naprawdę przywiązuje do tej sprawy tak wielką wagę.
Drugi powód starania się o ewentualny okres przejściowy to chęć uniknięcia tworzenia się enklaw bogatych obcokrajowców w niektórych szczególnie atrakcyjnych miejscowościach turystycznych. Nie dotyczy to jednak całego kraju ani nawet całego terenu niegdyś należącego do państwa niemieckiego, lecz co najwyżej kilku regionów bardzo atrakcyjnych turystycznie (okolice Międzyzdrojów, region Wielkich Jezior Mazurskich). Można - wzorem Austrii - uchwalić restrykcyjne przepisy dla tych regionów i potem zaproponować w negocjacjach okres przejściowy dla tych regulacji. Obecne polskie ustawodawstwo tak samo traktuje działkę na plaży w Międzyzdrojach i nieużytek pod Białymstokiem, a nowo tworzone samorządy regionalne nie mają tu nic do powiedzenia. Widać więc, że "interes narodowy", który rząd chciał obronić w tak widowiskowy sposób, jest głęboko ukryty w gąszczu przepisów o zagospodarowaniu przestrzennym, w prawie budowlanym i w bardzo żmudnych, zawiłych przygotowaniach do negocjacji.
|
Mnożą się sygnały, że UE odrzuci stanowisko negocjacyjne Polski o ustanowienie 18-letniego okresu przejściowego w obrocie gruntami leśnymi, rolnymi i jeziorami przez obcokrajowców i 5-letniego okresu przejściowego przy kupnie nieruchomości pod inwestycje.Jest to prawdopodobne, ponieważ stanowisko to jest merytorycznie bardzo źle przygotowane, źle uzasadnione i sformułowane bez znajomości mechanizmów i przepisów unijnych.Tak złe przygotowanie wniosku jest zadziwiające, ponieważ cała koalicja była zgodna co do tego, że Polska powinna żądać okresu przejściowego w tej dziedzinie. Najbardziej zadziwiające jest to, że Rada Ministrów postanowiła z jednej strony wysunąć bardzo daleko idące i nierealistyczne żądania, a z drugiej strony - nie wysunąć żądań, co do których UE nie miałaby większych zastrzeżeń. Ekspertów w Radzie Ministrów nie brakuje. Ale ministrowie odsunęli teczki ekspertów na bok i postawili na swoim. Cel - pokazać opinii publicznej, jak twardo się broni "interesu narodowego" w postaci polskiej ziemi.
|
OCHRONA ZDROWIA
Od 2000 roku kontrakty z kasami zawrą te placówki, które zwyciężą w konkursie ofert
Teraz pacjent, czyli elementarz dyrektora
Wynik leczenia nie przesądza, czy pacjent jest zadowolony z usług placówki. Pacjenci najczęściej biorą pod uwagę, jak ich traktowano, oceniają warunki pobytu, wyżywienie.
FOT. ANDZREJ WIKTOR
MAŁGORZATA SOLECKA
Czym są usługi oferowane przez szpital: biznesem czy też działalnością społeczną, świadczoną bez oglądania się na rachunek ekonomiczny? Odpowiedź na to pytanie - według autorów reformy ochrony zdrowia - jest jednoznaczna: wszystkie placówki służby zdrowia muszą zacząć działać według praw rynku. Jednak dyrektorzy wielu zakładów opieki zdrowotnej narzekają na rozdźwięk między deklaracjami a praktyką: lukami prawnymi, monopolem kas chorych i przede wszystkim chronicznym niedofinansowaniem ochrony zdrowia.
W tym roku kasy chorych musiały - z mocy prawa - podpisać kontrakty ze wszystkimi samodzielnymi publicznymi ZOZ. Rynek usług zdrowotnych jest więc w dalszym ciągu silnie regulowany - niepubliczne, prywatne przychodnie czy specjalistyczne gabinety miały ograniczone możliwości zawarcia kontraktu. Jednak ustawa o powszechnym ubezpieczeniu zdrowotnym przewiduje, że od 2000 roku publiczna służba zdrowia nie będzie miała żadnych przywilejów: kontrakty dostaną te placówki, które zwyciężą w konkursie ofert.
Prywatyzacja znaczy rozwój
Czy utrata przywilejów przez publiczną służbę zdrowia będzie dla niej trzęsieniem ziemi? Na pewno nie od razu. Najostrzejszą konkurencję między publicznym a niepublicznym sektorem można zaobserwować w podstawowej opiece zdrowotnej. Wielkopolska Kasa Chorych np. podaje, że z usług niepublicznych placówek korzysta (w zakresie podstawowej opieki zdrowotnej, finansowanej przez kasę) niemal dwie trzecie mieszkańców regionu. Można się spodziewać, że w ciągu najbliższych miesięcy prywatyzacja placówek podstawowej opieki zdrowotnej przebiegać będzie szybciej.
Za jeden z priorytetów uznała ją minister zdrowia Franciszka Cegielska, wiele samorządów chętnie zrzecze się obowiązków właściciela. Część samorządowców uważa, że majątek przychodni powinno się przekazywać ich pracownikom za symboliczną złotówkę. Inni - np. Jacek Marciniak, starosta gnieźnieński (i były lekarz wojewódzki Poznańskiego) - twierdzą, iż należy sprzedawać je za "przyzwoite pieniądze". Prywatyzacji chcą również pracownicy przychodni - przede wszystkim lekarze, dla których jest to szansa na rozpoczęcie działalności na własny rachunek.
Zupełnie inaczej sytuacja przedstawia się w lecznictwie zamkniętym. Dane z tej samej, Wielkopolskiej Kasy Chorych wskazują, że ponad 90 procent usług wykonują szpitale publicznej służby zdrowia. Prywatnych klinik jest niewiele, zaś prywatyzacja szpitali jest przedsięwzięciem kosztownym. Dyrektorzy szpitali, zebrani niedawno na konferencji w Błażejówku k. Poznania, mówili również o innych przeszkodach na drodze do prywatyzacji ich placówek. Ich zdaniem samorządom dużo trudniej przyjdzie "oddać" szpitale, bo ich prywatyzacja może wzbudzić polityczne kontrowersje wokół gwarancji równego dostępu do świadczeń zdrowotnych.
Jednak sami dyrektorzy, a także osoby zajmujące się na co dzień doradztwem gospodarczym nie mają wątpliwości: szpitale powinny tak szybko, jak to jest możliwe zostać sprywatyzowane. Bez tego ich rozwój - a więc warunek przetrwania w grze rynkowej - będzie niemożliwy.
Wstępem do zmian własnościowych ma być restrukturyzacja szpitali. - Pracownicy często postrzegają ją jako zagrożenie. Utożsamia się nawet restrukturyzację z grupowymi zwolnieniami w ochronie zdrowia - ubolewa Anna Szymańska, wiceprezes Doradztwa Gospodarczego DGA, jednej z poznańskich firm konsultingowych. Tymczasem restrukturyzacji nie można sprowadzać do ograniczenia zatrudnienia.
Jak cię widzą, tak cię piszą
Eksperci zajmujący się przekształceniami własnościowymi - w tym przede wszystkim prywatyzacją - w wielu branżach gospodarki podkreślają, że dyrektorzy powinni mniej zajmować się wielką polityką, a więcej czasu poświęcać zmienianiu swojego szpitala. - Mówienie o niedofinansowaniu służby zdrowia, o zbyt niskiej składce, o błędach kas chorych, o lukach prawnych nie rozwiąże podstawowych problemów waszych placówek - przekonują. Jacek Profaska, dyrektor poznańskiego Zakładu Opieki nad Matką i Dzieckiem, uważa, że choć nowy system ma wiele niedoskonałości, nie można powiedzieć, iż jest zły. - System ochrony zdrowia cały czas się tworzy i doskonali - tłumaczy.
Kierujący szpitalami powinni - zdaniem ekspertów, a także tych dyrektorów, którzy połknęli menedżerskiego bakcyla - skupić się na podstawowym zadaniu: zarządzaniu. Tymczasem w wielu miejscach w Polsce dyrektorzy ciągle pozostają czynnymi zawodowo lekarzami, zaś wśród zarządzających szpitalami ekonomistów czy prawników jest na razie niewielu. - Ale to się będzie zmieniać - prorokują eksperci.
Profesjonalne zarządzanie szpitalem stanie się oczywistością, gdy urzeczywistni się jedno z głównych założeń reformy - że pieniądze idą za pacjentem. Dzieje się to zresztą już teraz, na co zwracają uwagę eksperci od zarządzania, radząc dyrektorom, by zwracali baczniejszą uwagę na to, jak w ich placówce czuje się pacjent.
- Badania pokazują, że pacjenci oceniając dany szpital czy przychodnię rzadko stwierdzają, czy byli dobrze leczeni - mówi Anna Szymańska. Wynika to zapewne z faktu, że nie znającemu się na medycynie pacjentowi trudno orzec, czy był leczony prawidłowo. Jeżeli wyzdrowiał, przyjmuje, że tak było. Jednak wynik leczenia nie przesądza, czy pacjent jest zadowolony z usług placówki. - Pacjenci najczęściej biorą pod uwagę, jak ich traktowano, oceniają warunki pobytu, wyżywienie etc. - wymienia Szymańska. Ważne są zarówno takie szczegóły jak ciepły kolor ścian, jak i bardziej znaczące udogodnienia - np. wydzielony na każdym piętrze pokój do spotkań z odwiedzającymi. Przede wszystkim jednak liczy się pierwsze wrażenie. Potrzebujący pomocy lekarskiej od samego początku - czyli od momentu, gdy zgłoszą się do rejestracji - muszą czuć, że będą sprawnie i fachowo obsłużeni. Tymczasem to właśnie rejestracja jest piętą achillesową wielu placówek publicznej służby zdrowia.
- Zdarza się, że chorzy nie mogą zarejestrować się telefonicznie. Niekiedy rejestracja czynna jest tylko przez godzinę lub dwie. Pracujące w niej kobiety nie pamiętają, iż mają pomóc pacjentowi, a nie blokować dostęp do lekarza - wyliczają grzechy główne eksperci, którzy obserwowali pracę rejestratorek w wybranych placówkach medycznych. Tymczasem w zakładzie opieki zdrowotnej rejestracja jest tym samym, co w innym przedsiębiorstwie recepcja - wizytówką firmy.
Informacja i reklama pantoflowa
Szpitale będą musiały również postawić na marketing. Nie oznacza to oczywiście, że muszą prowadzić kampanie reklamowe, jednak z całą pewnością muszą wszechstronnie i rzetelnie informować o swojej działalności, o usługach, które świadczą i jakie - za odpowiednią opłatą - mogą świadczyć. Eksperci zalecają, by dyrektorzy pamiętali zarówno o pacjentach masowych - za których leczenie zapłaci kasa chorych, jak i o bardziej zamożnych, których stać na skorzystanie z dodatkowej oferty. Może to być zarówno pojedynczy, lepiej wyposażony - np. w telewizor i telefon pokój - jak i odpłatnie wykonywane operacje, których nie obejmuje powszechne ubezpieczenie. Problem w tym, że już obecnie wielu takich pacjentów trafia do publicznych szpitali - jednak często nie płacą oni szpitalowi według cennika (którego często zresztą nie ma), ale prowadzącym zabieg lekarzom do kieszeni. Wydaje się, że - przynajmniej pod tym względem - uzdrowienie finansów szpitali zależy w dużym stopniu od ograniczenia szarej strefy i zwykłego łapówkarstwa.
Jak trafić do masowego pacjenta, za którym idą pieniądze z kasy chorych? Można - tak jak robi to wiele szpitali, np. położniczych - ogłaszać się w prasie. Można rozsyłać ulotki do domów. Można urządzać dni otwarte - kiedy to wszyscy zainteresowani mogą np. obejrzeć część oddziału. Jednak najbardziej skuteczną metodą wydaje się współpraca z lekarzami pierwszego kontaktu. Powinni oni dokładnie znać zakres usług, jaki szpital oferuje w ramach ubezpieczenia, powinni wiedzieć, jakie są warunki pobytu pacjentów. - 90 procentom z tych, którzy trafiają do szpitala na planowe zabiegi, wybór placówki zasugerował właśnie lekarz pierwszego kontaktu - podkreśla Anna Szymańska.
Dbając o przyciąganie nowych pacjentów, dyrektor i jego pracownicy powinni przede wszystkim dbać o to, by nie zrazić tych, którzy już korzystają z usług placówki. - Niezadowolony pacjent, jeżeli będzie miał jakikolwiek wybór, na pewno powtórnie nie wybierze waszego szpitala. O swoich przykrych doświadczeniach opowie rodzinie i znajomym. A taka pantoflowa antyreklama jest bardzo skuteczna - przestrzegają doradcy.
|
wszystkie placówki służby zdrowia muszą zacząć działać według praw rynku. dyrektorzy wielu zakładów opieki zdrowotnej narzekają na rozdźwięk między deklaracjami a praktyką: lukami prawnymi, monopolem kas chorych i przede wszystkim chronicznym niedofinansowaniem ochrony zdrowia.
W tym roku kasy chorych musiały - z mocy prawa - podpisać kontrakty ze wszystkimi samodzielnymi publicznymi ZOZ. ustawa o powszechnym ubezpieczeniu zdrowotnym przewiduje, że od 2000 roku publiczna służba zdrowia nie będzie miała żadnych przywilejów: kontrakty dostaną te placówki, które zwyciężą w konkursie ofert. Najostrzejszą konkurencję między publicznym a niepublicznym sektorem można zaobserwować w podstawowej opiece zdrowotnej. w ciągu najbliższych miesięcy prywatyzacja placówek podstawowej opieki zdrowotnej przebiegać będzie szybciej.
Za jeden z priorytetów uznała ją minister zdrowia. Prywatyzacji chcą również pracownicy przychodni. prywatyzacja szpitali jest przedsięwzięciem kosztownym. ich prywatyzacja może wzbudzić polityczne kontrowersje wokół gwarancji równego dostępu do świadczeń zdrowotnych.Jednak szpitale powinny tak szybko, jak to jest możliwe zostać sprywatyzowane. Wstępem do zmian własnościowych ma być restrukturyzacja szpitali. restrukturyzacji nie można sprowadzać do ograniczenia zatrudnienia.
Kierujący szpitalami powinni skupić się na zarządzaniu. Profesjonalne zarządzanie szpitalem stanie się oczywistością, gdy urzeczywistni się jedno z głównych założeń reformy - że pieniądze idą za pacjentem. Pacjenci najczęściej biorą pod uwagę, jak ich traktowano, oceniają warunki pobytu, wyżywienie etc. rejestracja jest tym samym, co w innym przedsiębiorstwie recepcja - wizytówką firmy.
Szpitale będą musiały również postawić na marketing. muszą wszechstronnie i rzetelnie informować o swojej działalności, o usługach, które świadczą i jakie - za odpowiednią opłatą - mogą świadczyć.
|
ŚWIĘTA WIELKANOCNE W DAWNEJ POLSCE
Wylewało się, najlepiej na kogoś, postny żur, który przez czterdzieści dni był podstawowym jadłem
Śledzie na drzewie
EDMUND SZOT
Święta kościelne w dawnych wiekach odgrywały rolę o wiele większą niż teraz. I to nie tylko z powodów czysto religijnych, ale także ze względu na inne potrzeby człowieka, takie jak chęć manifestacyjnego uczestniczenia w życiu zbiorowości, okazja potwierdzenia swojego miejsca w hierarchii społecznej, wreszcie możliwość brania czynnego udziału w obrzędach, a nawet wnoszenia własnego wkładu w ich treść i formę. Odpowiadały na odwieczne zapotrzebowanie pospólstwa, któremu chyba od zawsze trzeba było "chleba i igrzysk".
W bogatym kalendarzu ówczesnych świąt religijnych święta Wielkanocy odgrywały rolę szczególną. Następowały tuż po ciężkiej zazwyczaj zimie oraz po okresie wielkiego postu, w czasie którego jadło się naprawdę niewiele i lada co. Budząca się akurat do życia przyroda w najlichszym nawet stworzeniu budziła nadzieję na lepsze. Wszystko to składało się na nadzwyczaj radosny charakter Wielkanocy. A że była ona ustanowiona na pamiątkę tego, iż Chrystus zmartwychwstał - tym lepiej. Był to niejako "dodatkowy" powód do wszechogarniającej radości.
Wielkanoc poprzedzał jednak wielki post, zaczynający się we Wstępną Środę, czyli - inaczej mówiąc - środę popielcową. Kościół dbał o to, by była to uroczystość przede wszystkim religijna. Księża posypywali głowy wiernych popiołem sporządzonym z palm poświęconych w Kwietną Niedzielę, ale plebs i tak wiedział swoje: był to popiół z trupich kości. Popielec - jak pisze nieżyjący już Zbigniew Kuchowicz ("Obyczaje staropolskie") - miał dwa nurty: religijno-ascetyczny i rozrywkowo-zwyczajowy. Jak z tego widać, Amerykanie ze swoim na wesoło obchodzonym dniem Wszystkich Świętych nie są prekursorami.
Różnych figli dokazując
Jędrzej Kitowicz, najbardziej znany kronikarz czasów saskich, zanotował: "Po wielkich miastach w Wstępną Środę czeladź jakiego cechu poubierawszy się za dziadów i Cyganów, a jednego z między siebie wystroiwszy za niedźwiedzia w czarnym kożuchu, futrem na wierzch wywróconym okrytego i około nóg czysto jak niedźwiedź poobwiązywanego wodzili od domu do domu różnych figli z nim dokazując, którymi grosze i trunki z pospólstwa chciwego na takie widoki wyłudzali".
Że ówczesne pospólstwo było chciwe na takie widoki, dziwić się nie ma czemu. Nie mogło przecież popatrzeć w telewizję, posłuchać radia czy z racji powszechnego wtedy analfabetyzmu poczytać gazet. Gust miało przy tym lada jaki, o czym świadczy choćby zwyczaj zaprzęgania niezamężnych niewiast do kłody, która miała symbolizować małżeńskie jarzmo.
"Schwytane dziewki prowadzono potem do karczmy, gdzie następowały wyzwoliny, czyli ogólna pijatyka - wyjaśnia kronikarz. - Chwytano nawet leciwe niewiasty, np. przekupki, które zaprzęgano do wielkich kloców, bito je, a przy okazji pustoszono im stragany i po prostu okradano". W pierwszej połowie XVII wieku ten typowo polski barbarzyński obyczaj panował nawet na królewskim dworze. W XVIII wieku utrzymał się już tylko po wsiach. Ale nie przepadł zupełnie. Pozostałością po nim było przypinanie niewiastom na plecach kurzych nóg, skorupek od jajek, czasem były to indycze szyje, rury wołowe itp. "materklasy". Nieświadoma niczego niewiasta postępowała z taką "ozdobą" pod sam ołtarz, śmiech czyniąc z siebie dookoła.
Po na wpół wesołym Popielcu następowało czterdzieści dni ścisłego prawie postu, którego surowych reguł pilnie na ogół przestrzegano. Uciech tzw. śródpościa, kiedy to młodzież obsypywała przechodniów popiołem tylko po to, by ich ubrudzić, co "wielką wesołość wywoływało", można nie liczyć.
Przecież to Judasz
Wielkanoc poprzedzała Niedziela Palmowa, w czasie której łykano dla zdrowia wierzbowe bazie i uderzano się gałązkami wierzbiny. Rozpoczynała ona Wielki Tydzień, który był już prawie nieprzerwanym pasmem uciech. W Wielką Środę, gdy po odprawieniu jutrzni księża na pamiątkę męki Chrystusowej uderzali o ławki trzymanymi w ręku brewiarzami, bywali w tym wspomagani przez swawolników, którzy walili w ławki kijami z całej mocy, aż na ów tumult wpadała służba kościelna z batami i zaczynała się "zadyma" jak na niejednym dziś polskim stadionie.
Wyrzuceni z kościoła swawolnicy robili ze słomy kukłę, która miała przedstawiać Judasza, i wkładali jej do kieszeni trzydzieści kawałków szkła (na pamiątkę trzydziestu srebrników), wnosili ją na kościelną wieżę i z wrzaskiem zrzucali pod nogi oczekujących z kijami kompanów. Czasem zamiast kukły, o czym pisze jeden z osiemnastowiecznych badaczy obyczaju, "w Wielką Środę po ciemnej jutrzni kocura żywego w garncu obsutego popiołem z dziury kościelnego sklepienia na kościół zrzucano". Biednego zwierzęcia nikt, oczywiście, nie żałował, przecież to był Judasz!
Ale uwaga, uwaga, nasi rozmiłowani w tradycji narodowcy: "Jeżeli Żyd jakowy niewiadomy tej ceremonii nawinął się im - porzuciwszy zmyślonego Judasza - prawdziwego Judę tak długo i tak szczerze kijami okładali, póki się do jakiego domu nie salwował".
Okazji do uciech nie brakło i w Wielki Czwartek, kiedy to biegało się po ulicach z grzechotkami, czyniąc piekielny hałas. Z kolei w Wielki Piątek rodzice dzieci, a majstrowie czeladników okładali rózgami, dodając: "Któryś za nas cierpiał rany, Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami".
Pochówek wielkiego postu
Przed Wielkanocą trzeba było jeszcze urządzić pochówek wielkiemu postowi. Wieszało się na drzewie śledzie - za to, że przez sześć niedziel panowały nad mięsem, wylewało się też, najlepiej na kogoś, postny żur, który przez czterdzieści dni był podstawowym jadłem.
Największą atrakcją Wielkanocy była naturalnie możliwość konsumowania do woli sutego i smakowitego jadła. Dla Kościoła jest to święto najważniejsze w roku, dla wiernych bywało takie nie zawsze. Trafnie oddał to poeta Wacław Potocki:
"Co żywo na jutrznię się spieszy.
Aż nam znowu w kościele dłużej siedzieć ckliwo;
O mięsie myśląc, kwapi do stołu co żywo.
I nabożeństwo z głowy wyleci i kościół,
Chce wraz powetować, co tak długo pościł.
Żre drugi, potem pije, tka jako do woru;
Ten chory, ów pijany, zapomni nieszporu".
Popatrzmy zatem, co "tkano do woru": kiełbasa z gorczycą, chrzan, jaja i masło były obowiązkowo na wszystkich, najbiedniejszych nawet stołach. U bogatych mieszczan trafiały się całe prosięta, wędzone szynki, baranki z masła, kołacze z miodem, placki, babki, makowce. Stoły szlachty - zapewnia Kuchowicz - były jeszcze bardziej suto zastawione. Potrawy bogatszych obywateli były przez księży święcone w domach, biedota udawała się w tym celu do kościoła.
Przydybać damę w łóżku
Wielką Niedzielę spędzano głównie przy stole (w późniejszych godzinach bywało, że i pod), ale już w Wielki Poniedziałek wracała ochota do igrców. W Krakowie obchodzono tzw. emaus, czyli odpust na Zwierzyńcu, organizowany na pamiątkę uciekających z Jerozolimy apostołów. Uchodzili oni właśnie do Emaus, małej miejscowości na północny zachód od Jerozolimy. Odpustowi tradycyjnie towarzyszyły w Polsce różne atrakcje, tym razem było ich jeszcze więcej. Chłopcy uderzali baziami dziewczęta albo staczali między sobą walki na kije, bractwa religijne przeciągały z uroczystymi procesjami - natłok wrażeń był ogromny.
Dzień później, w wielkanocny wtorek, ludność Krakowa bawiła się na tzw. Rękawce. Bogatsi mieszczanie zgromadzeni na górze obok kościoła na Krzemionkach (dziś jest tu siedziba krakowskiej telewizji) rzucali w dół biedocie "bułki, placki, jaja, kiełbasy i pierniki". Dopieroż było uciechy patrzeć na bójki między chwytającymi te specjały. Gdyby ktoś miał wówczas kamerę, w cuglach wygrałby wszystkie konkursy w dzisiejszym telewizyjnym programie "Śmiechu warte".
Najważniejszym wielkanocnym obyczajem był oczywiście śmigus-dyngus. Był to zwyczaj jeszcze z czasów pogańskich i początkowo nie polegał na samym tylko polewaniu się wodą. Wręczano sobie także podarki, zwłaszcza jaja, ale i okładano się pięściami, rózgami itp. Kościół potępiał te zabawy, wiele z tych obrzędów więc zanikło, ale z wodą nie udało się to do tej pory.
"Stoły, stołki, kanapy, łóżka - wylicza Jędrzej Kitowicz - wszystko to było zmoczone, a podłogi - jak stawy - wodą zalane. Dlatego gdzie taki dyngus, mianowicie u młodego małżeństwa, miał być odprawiony, pouprzątali wszystkie meble kosztowniejsze i sami się poubierali w suknie najpodlejsze, takowych materyi, którym woda niewiele albo wcale nie szkodziła. Największa była rozkosz przydybać damę w łóżku, to już ta nieboga musiała pływać w wodzie między poduszkami i pierzynami jak między bałwanami, przytrzymywana albowiem przez silnych mężczyzn nie mogła się wyrwać z tego potopu; którego unikając miały w pamięci damy w ten dzień wstawać jak najraniej albo też dobrze zatarasować pokoje sypialne".
Gmin bawił się jeszcze brutalniej, zanurzając dziewczyny po szyję w fosach, rzekach, stawach i jeziorkach, co, biorąc pod uwagę porę roku, często kończyło się ciężkim przeziębieniem albo zapaleniem stawów, po którym zostawała choroba reumatyczna na całe życie.
Niewiasty mogły się rewanżować swoim prześladowcom już na drugi dzień, i tak aż do Zielonych Świątek. Korzystały z tego jednak rzadko. Przebiegła ta płeć woli zmywać mężczyznom głowy przez cały rok.
|
w dawnych wiekach święta Wielkanocy odgrywały rolę szczególną. Następowały po ciężkiej zimie oraz okresie wielkiego postu, w czasie którego jadło się niewiele. Wielkanoc poprzedzał wielki post, zaczynający się we Wstępną Środę.
Jędrzej Kitowicz, kronikarz czasów saskich, zanotował: "Po miastach w Wstępną Środę czeladź jakiego cechu poubierawszy się za dziadów i Cyganów, a jednego z między siebie wystroiwszy za niedźwiedzia, wodzili od domu do domu różnych figli z nim dokazując". ówczesne pospólstwo było chciwe na takie widoki. Gust miało przy tym lada jaki, o czym świadczy zwyczaj zaprzęgania niezamężnych niewiast do kłody, która miała symbolizować małżeńskie jarzmo.
Niedziela Palmowa Rozpoczynała Wielki Tydzień, który był pasmem uciech. W Wielką Środę, gdy księża na pamiątkę męki Chrystusowej uderzali o ławki brewiarzami, bywali w tym wspomagani przez swawolników, którzy walili w ławki kijami, aż wpadała służba kościelna i zaczynała się "zadyma".Wyrzuceni z kościoła swawolnicy robili kukłę, która miała przedstawiać Judasza, wnosili ją na kościelną wieżę i zrzucali pod nogi oczekujących z kijami kompanów.
Przed Wielkanocą trzeba było urządzić pochówek wielkiemu postowi. Wieszało się na drzewie śledzie, wylewało się postny żur, który przez czterdzieści dni był podstawowym jadłem.Największą atrakcją Wielkanocy była możliwość konsumowania smakowitego jadła. kiełbasa z gorczycą, chrzan, jaja i masło były obowiązkowo na wszystkich stołach.
Wielką Niedzielę spędzano przy stole, ale już w Wielki Poniedziałek wracała ochota do igrców. W Krakowie obchodzono tzw. emaus, czyli odpust na Zwierzyńcu. Odpustowi towarzyszyły różne atrakcje. Dzień później ludność Krakowa bawiła się na tzw. Rękawce. Bogatsi mieszczanie rzucali biedocie "bułki, placki, jaja". Dopieroż było uciechy patrzeć na bójki między chwytającymi te specjały. Najważniejszym wielkanocnym obyczajem był śmigus-dyngus. "Stoły, stołki, kanapy, łóżka - wylicza Kitowicz - wszystko to było zmoczone".Gmin bawił się, zanurzając dziewczyny w fosach, rzekach i jeziorkach.
|
Badaczom nie udało się ani potwierdzić, ani wykluczyć możliwości wywoływania nowotworów przez promieniowanie elektromagnetyczne
Spór o szkodliwość "komórek"
PIOTR KOŚCIELNIAK
Odpowiedź na pytanie, czy długotrwałe używanie telefonów komórkowych powoduje powstawanie choroby nowotworowej, mają wkrótce dać badania prowadzone przez australijskich naukowców. To pierwsze eksperymenty, w których wykorzystywane są komórki ludzkiego mózgu.
Niepewność co do problemu szkodliwości - bądź nieszkodliwości - używania aparatów komórkowych to dziś jeden z najpoważniejszych problemów dla naukowców, całego rynku telefonii komórkowej i samych użytkowników "komórek". Dotąd badaczom nie udało się ani potwierdzić, ani wykluczyć możliwości wywoływania nowotworów przez promieniowanie elektromagnetyczne aparatów. Eksperyment prowadzony w St.Vincent Hospital w Sydney ma przynieść wreszcie rozwiązanie. "Uzyskiwane rezultaty nie są spójne i wobec tego myślę, że już najwyższy czas na definitywną odpowiedź", powiedział gazecie "Sydney Morning Herald" prowadzący badania dr Peter French.
Szok dla komórek
Naukowcy wykorzystają komórki ludzkiego mózgu oraz urządzenie wytwarzające promieniowanie elektromagnetyczne. Zbadają, czy na skutek takiego oddziaływania powstają tzw. białka wstrząsu termicznego. "Jeżeli takie białka będą pojawiać się w dłuższym okresie, będzie to oznaczało, że komórki mogą przestać działać normalnie. A to oznacza, że istnieje zagrożenie, iż dadzą początek guzom nowotworowym", powiedział dr Peter French. Białka te są obecne w komórkach ciała zawsze, lecz w niewielkim stężeniu. Ich produkcja wzrasta, gdy komórki poddawane są intensywnemu działaniu czynników zewnętrznych, np. wysokiej temperatury. Białka wstrząsu termicznego odpowiedzialne są za naprawianie innych protein i ich działanie jest jednym z elementów normalnego funkcjonowania komórki.
Nadmierna produkcja tego rodzaju białek sprawia jednak, że komórki są bardziej podatne na zmiany nowotworowe i odporniejsze na działanie leków przeciwrakowych - twierdzą australijscy badacze. To właśnie dr French pierwszy zidentyfikował mechanizm wytwarzania białek wstrząsu termicznego na skutek oddziaływania promieniowania elektromagnetycznego.
Może się jednak okazać, że efekt taki nie następuje w komórkach mózgu, jak również, że po pewnym czasie komórki "uodporniają się" na promieniowanie elektromagnetyczne. Jak podkreślają australijscy badacze, zjawisko takie może występować przy długotrwałym narażeniu komórek na promieniowanie. Pierwsze rezultaty badań w St. Vincent Hospital spodziewane są dopiero za 3 - 6 miesięcy. Opracowane i opublikowane zostaną dopiero pod koniec roku.
Sprzeczne sygnały
Zdaniem większości badaczy promieniowanie działających i komunikujących się ze stacjami bazowymi telefonów podnosi temperaturę ciała i wyzwala procesy chemiczne, które mogą mieć negatywny wpływ na zdrowie. Podniesienie temperatury ciała powoduje również nieznaczne przyspieszenie reakcji. "Chyba powinniśmy przyznać, że wpływ telefonów na mózg rzeczywiście istnieje. Czas reakcji poprawia się ze względu na produkcję białek wstrząsu termicznego. To wymaga jednak dalszych badań. Długotrwała ekspozycja na promieniowanie może mieć negatywne skutki dla naszego zdrowia", powiedział agencji Reuters dr Alan Preece z bristolskiego Centrum Onkologicznego. Uważa on nawet, że do nadprodukcji tych białek nie jest potrzebna podwyższona temperatura, wystarczy promieniowanie - takie, jakie emitowane jest przez telefony komórkowe.
Niepokojące są również wyniki badań przeprowadzonych przez szwedzki zespół prof. Lennarta Hardella i Kjell Hansson Mild z Uniwersytetu Orebro. Ich zdaniem osoby, które posługiwały się intensywnie telefonami analogowymi, są o 26 proc. bardziej narażone na nowotwory mózgu niż osoby z grupy kontrolnej.
Jednak nie wszystkie badania wskazują, że telefony komórkowe mogą przyczyniać się do powstawania nowotworów. Wyniki uzyskane przez American Health Foundation i opublikowane w "Journal of American Medical Association" świadczą, że używanie "komórek" nie niesie zagrożenia. Podczas zbierania danych przebadano 469 pacjentów ze zdiagnozowanymi guzami mózgu oraz porównano wyniki z grupą kontrolną. Wszystkich pytano o stopień intensywności używania telefonów komórkowych. Wyniki badań pokrywają się z podobnymi, przedstawionymi przez "The New England Journal od Medicine". Po przebadaniu 782 pacjentów okazało się, że "komórki" nie mają wpływu na powstawanie lub rozwój nowotworów mózgu.
Uzyskane dotąd wyniki mają jednak istotną wadę - dotyczą telefonów analogowych. Dzieje się tak, ponieważ konieczne jest śledzenie zdrowia użytkowników aparatów w jak najdłuższym okresie, a tylko analogowe "komórki" są wystarczająco długo obecne na rynku. Najpopularniejszym obecnie standardem jest cyfrowy GSM, a nowe aparaty pracują z niższą mocą i emitują znacznie mniej promieniowania.
Dane na pudełku
Niepewność co do wpływu telefonów na zdrowie użytkowników niepokoi również producentów sprzętu i operatorów sieci komórkowych, którzy sami finansują kolejne badania. Największe firmy oferujące telefony komórkowe zobowiązały się do oznaczania swoich produktów tzw. SAR (Specific Absorption Rate), którego wartość ma odpowiadać promieniowaniu emitowanemu przez dany model aparatu. Większość obecnie dostępnych na rynku telefonów "osiąga" wartość SAR od 2 do 4 razy niższą niż dopuszczalna norma. Podawane w specyfikacji technicznej aparatów wartości SAR odnosić się będą do maksymalnej dawki, a nie średniej emitowanej przez telefon. Największe wartości mierzone są podczas nawiązywania połączenia, w czasie rozmowy powinny być wielokrotnie niższe, niż przewiduje norma.
Konieczność przeprowadzenia dalszych badań mających wyjaśnić problem wpływu telefonów na zdrowie podkreślają również przedstawiciele Światowej Organizacji Zdrowia (WHO). "Opierając się na obecnie dostępnych badaniach epidemiologicznych, nie dysponujemy niedającymi się podważyć dowodami na związek między rakiem a ekspozycją na promieniowanie o częstotliwościach radiowych", uważa Elisabeth Cardis z Międzynarodowej Agencji Badań nad Rakiem. "Nie można oczywiście wykluczyć ryzyka, jednak jeżeli jest takowe, to bardzo małe". -
Opinia Światowej Organizacji Zdrowia
W związku z pojawiającymi się w mediach informacjami, iż WHO "twierdzi, że promieniowanie telefonów komórkowych jest bezpieczne dla ludzi", WHO wydało specjalne oświadczenie. Można w nim przeczytać, iż "żadne ostatnio przeprowadzone badania nie dały podstaw do jednoznacznych wniosków, że promieniowanie telefonów komórkowych lub stacji bazowych sieci ma jakikolwiek negatywny wpływ na ludzkie zdrowie. Zidentyfikowane zostały jednak luki w naszej wiedzy, które muszą zostać uzupełnione, aby lepiej ocenić potencjalne zagrożenia. Dokończenie badań i przedstawienie ostatecznych rezultatów zajmie około trzech, czterech lat".
Obawy użytkowników
Grzegorz Możdżyński, dyrektor marketingu w sp. z o.o. Nokia Poland
Aktualny stan wiedzy naukowej w tej dziedzinie pozwala naukowcom stwierdzić, że dotąd nie zidentyfikowano zagrożenia zdrowia człowieka przez normalnie funkcjonujące aparaty komórkowe. Telefon komórkowy wysyła sygnały radiowe o częstotliwości i energii nieuznanej za szkodliwą dla ludzi. O wiele bardziej intensywne pole elektromagnetyczne generuje np. suszarka do włosów lub świetlówka, z których na co dzień korzystamy bez żadnych obaw. Niemniej Nokia rozumie obawy użytkowników co do bezpieczeństwa telefonów komórkowych. Dlatego też, wspierając i finansując projekty badawcze na całym świecie, popieramy rozwój naukowego i społecznego zrozumienia tematyki promieniowania elektromagnetycznego.
Margines bezpieczeństwa
Piotr Kwiecień dyrektor generalny Sony Ericsson Mobile Communications w Polsce
Wszystkie telefony produkowane przez firmy Ericsson i Sony są szczegółowo badane, tak aby spełniały wszelkie standardy bezpieczeństwa oraz krajowe normy emisji fal radiowych. Dodatkowo w trakcie prac projektowych nad nowymi modelami zawsze zostawia się duży margines bezpieczeństwa w stosunku do obowiązujących norm. Intensywne badania prowadzone od kilku lat przez wszystkich producentów telefonów komórkowych nie dały żadnych przekonywających dowodów na jakikolwiek szkodliwy wpływ używania telefonów komórkowych na ludzkie zdrowie. Dodam jeszcze, że nasze zdrowie lubi, by wszystko było używane z właściwym umiarem.
Sprawa nie jest rozstrzygnięta
Profesor Henryk Kirschner Instytut Medycyny Społecznej AM w Warszawie:
Ta sprawa nie jest rozstrzygnięta. Ryzyko uznano za dopuszczalne społecznie - podobnie jak w wielu innych wypadkach, jak choćby stężenie substancji chemicznych w powietrzu. Żadne groźne następstwa korzystania z telefonów komórkowych jak dotąd nie ujawniły się, ale nie znaczy to, że możemy być zupełnie spokojni. Jesteśmy świadkami wielkiego eksperymentu w skali społecznej - wszyscy w tym eksperymencie uczestniczymy.
Coś może być na rzeczy
Profesor Krzysztof Kwarecki, patofizjolog:
Wobec problemu szkodliwości telefonów komórkowych próbuję zachować postawę racjonalną. Jak pisał "New England Journal of Medicine", nie ma żadnych dowodów na to, że telefony komórkowe powodować mogą nowotwory centralnego układu nerwowego. Jednak szum informacyjny wobec sprawy wskazuje, że rzeczywiście coś może być na rzeczy. Kwestia efektu termicznego nie została w wystarczającym stopniu wyjaśniona. Oczywiście sam używam komórki - trudno obecnie bez niej żyć. Ale jestem ostrożny. Zresztą na długie rozmowy, WAP i inne komórkowe szaleństwa i tak nie byłoby mnie stać.
|
Odpowiedź na pytanie, czy długotrwałe używanie telefonów komórkowych powoduje powstawanie choroby nowotworowej, mają wkrótce dać badania prowadzone przez australijskich naukowców. Naukowcy Zbadają, czy na skutek takiego oddziaływania powstają tzw. białka wstrząsu termicznego. Nadmierna produkcja tego rodzaju białek sprawia, że komórki są bardziej podatne na zmiany nowotworowe i odporniejsze na działanie leków przeciwrakowych. Zdaniem większości badaczy promieniowanie telefonów podnosi temperaturę ciała i wyzwala procesy chemiczne, które mogą mieć negatywny wpływ na zdrowie.Jednak nie wszystkie badania wskazują, że telefony komórkowe mogą przyczyniać się do powstawania nowotworów. Uzyskane dotąd wyniki dotyczą telefonów analogowych. Niepewność co do wpływu telefonów na zdrowie użytkowników niepokoi również producentów sprzętu i operatorów sieci komórkowych, którzy sami finansują kolejne badania. Konieczność przeprowadzenia dalszych badań podkreślają również przedstawiciele Światowej Organizacji Zdrowia.
|
BRAZYLIA
Chłopi stworzyli nową, lewicową siłę, której głos może zaważyć na wynikach przyszłorocznych wyborów
Rewolta bezrolnych
MAŁGORZATA TRYC-OSTROWSKA
Do stolicy Brazylii dotarło pod koniec ubiegłego tygodnia po długiej wędrówce około dwóch tysięcy bezrolnych chłopów. Weszli do miasta z czerwonymi sztandarami, sierpami, motykami i maczetami, z którymi maszerowali przez dwa miesiące z Sao Paulo, Minas Gerais i Mato Grosso. Mieszkańcy Brasilii powitali ich przyjaźnie. Najstarszy, 89-letni uczestnik marszu dostał kwiaty. Lewicowe partie i związki zawodowe wykorzystały obecność chłopów do urządzenia w stolicy największej antyrządowej demonstracji od objęcia władzy przez prezydenta Fernando Henrique Cardoso.
Ruch Bezrolnych (MST) zyskuje w Brazylii coraz większe poparcie. Według sondaży 80 proc. Brazylijczyków opowiada się za przeprowadzeniem reformy rolnej. 85 proc. popiera zajmowanie leżących odłogiem terenów bez użycia przemocy.
Uczestnicy marszu żądali ziemi i sprawiedliwości. Brazylię zalicza się do państw o najgorszej w świecie strukturze własności w rolnictwie. 4,8 mln rodzin na wsiach nie ma ziemi, podczas gdy 182 mln ha gruntów, należących do kilku wielkich właścicieli, leży odłogiem. Połowa całej ziemi uprawnej jest w rękach 2 proc. właścicieli. Najbiedniejszym rolnikom, których jest 40 proc., przypada w udziale zaledwie 1 proc. gruntów.
Rocznica masakry
Marsz rozpoczął się w lutym. Chłopi pokonywali dziennie 20 kilometrów. W sumie przeszli ponad 1000. Do federalnej stolicy wkroczyli dokładnie w rocznicę masakry wieśniaków, której sprawcy - policjanci - dotychczas nie zostali ukarani.
Do tragedii, która wstrząsnęła nie tylko brazylijską opinią publiczną, doszło 17 kwietnia ub.r. w Amazonii. Bezrolni chłopi, uczestniczący w marszu do Belem, stolicy stanu Para, zostali zaatakowani przez uzbrojonych w karabiny maszynowe policjantów. Według naocznych świadków policjanci próbowali najpierw rozproszyć maszerujących przy użyciu gazów łzawiących. Gdy padły pierwsze kamienie, sięgnęli po karabiny. Zginęło 19 uczestników protestu. Policja twierdzi, że pierwsze strzały padły z tłumu, jednak żaden ze stróżów porządku nie doznał ran postrzałowych. Prezydent Cardoso ostro potępił masakrę i zapewnił, że jej sprawcy staną przed sądem. Jednak pozostali oni do dziś bezkarni, chociaż nie było problemów z identyfikacją winnych. Telewizja wyraźnie pokazała policjantów strzelających na oślep do tłumu.
Lewica zbiera punkty
Dla prezydenta, który w przyszłym roku ma zamiar ponownie ubiegać się o najwyższy urząd, marsz chłopów do Brasilii stanowił największe wyzwanie od objęcia przez niego władzy w styczniu 1995 roku. Sytuację wykorzystała lewicowa Partia Pracujących (PT) - kierowana przez byłego przywódcę związkowego, Luiza Inacio "Lulę" da Silvę, który dwukrotnie kandydował w wyborach (w latach 1990 i 1994) i ma zamiar ubiegać się o urząd prezydenta także w 1998 roku. Z dotychczasowych sondaży wynika, że nie ma wielkich szans w rywalizacji z Cardoso.
Przekształcając finał marszu wieśniaków w wielką manifestację na rzecz reformy rolnej i sprawiedliwości społecznej, PT pokazała jednak, że jest zdolna zmobilizować masy. Uczestnicy marszu weszli do Brasilii z czerwonymi sztandarami, skandując antyrządowe slogany. Dołączyli do nich związkowcy, studenci, nauczyciele, bezrobotni i inni Brazylijczycy niezadowoleni z polityki rządu. - Lewicowe partie i związki zawodowe dostrzegły w MST znaczącą siłę opozycyjną, a rząd nie bardzo wie, jak sobie poradzić z tym problemem - uważa profesor David Fleischer, politolog z uniwersytetu w Brasilii, cytowany przez Reutera.
Prezydent nie mógł sobie pozwolić na zignorowanie marszu. Początkowo go potępiał i nie chciał spotkać się z jego uczestnikami, ale później przyjął pojednawczą postawę i wyraził gotowość do rozmów z przywódcami MST.
Cardoso odpiera zarzuty
Rząd uważa, że problem reformy rolnej to przede wszystkim kwestia inwestycji. Aby uzyskać niezbędne pieniądze, należałoby zwiększyć podatki. Na razie obiecano kredyty rodzinom, które osiedliły się na otrzymanej od państwa ziemi (koszt osiedlenia jednej rodziny szacowany jest na 13 tys. dolarów). Cardoso zapewnia, że do końca jego kadencji ziemię uzyska co najmniej 280 tys. rodzin, jeśli MST zrezygnuje z nielegalnej okupacji nieużytków. Z powodu zajmowania siłą ziem należących do osób prywatnych w sierpniu ub.r. rząd zawiesił rozmowy z Ruchem Bezrolnych. W ciągu dwóch lat, w wyniku konfliktów mających związek z ziemią, zginęło w Brazylii ponad 100 osób.
Cardoso twierdzi, że jego rząd zrobił więcej dla reformy rolnej niż jakikolwiek inny w historii. Stworzył Ministerstwo ds. Reformy Rolnej, podniósł podatki od ziemi leżącej odłogiem, przeforsował nowe ustawy. W ciągu dwóch lat wywłaszczono właścicieli 3,4 mln ha gruntów. Jest to - zauważył prezydent - obszar odpowiadający powierzchni Belgii. Ziemię rozdzielono pomiędzy 104 tys. rodzin.
Cardoso wyklucza możliwość radykalnego przyspieszenia reformy. - Byłoby hipokryzją żądać więcej, wiedząc doskonale, że nie ma na to pieniędzy - powiedział prezydent, cytowany przez brazylijską gazetę "O Estado de S. Paulo". - Rząd - stwierdził - nie chce "sprzedawać złudzeń". Do grudnia 1998 roku (do wyborów) obiecał odebrać latyfundystom lub odkupić od nich w sumie 14,2 mln ha gruntów, co umożliwi poprawę warunków życia ok. 900 tys. osób.
15 milionów oczekujących
Ruch Bezrolnych określa te zmiany jako kosmetyczne. Twierdzi, że lobby posiadaczy ziemskich w parlamencie nie dopuści do prawdziwych przemian, a jego poparcie jest kluczowe dla przetrwania koalicji Cardoso i jego ponownego wyboru na urząd prezydenta. Reforma - według MST - to nie tylko rozdawanie ziemi, ale także m.in. zakaz importu taniego ziarna.
Przywódca MST, Joao Pedro Stedile, zapowiedział, że bezrolni będą nadal zajmować nieużytki i zamieniać je w pola uprawne, zamiast czekać na program rządu, który traktuje reformę rolną jako "akt hojności".
Ziemi potrzebuje 4,8 mln rodzin (ok. 15 mln osób, czyli 10 proc. ludności), które nie mogą czekać latami na zmiłowanie rządu. Zachęcani przez działaczy związkowych, lewicowych polityków i katolickich księży zajmują rancza i organizują protesty. Armie chłopów z czerwonymi sztandarami i wzniesionymi do góry motykami maszerują wzdłuż autostrad filmowane przez telewizyjne kamery.
Wywodzący się z Kościoła katolickiego Ruch Bezrolnych powstał w roku 1985 w najbardziej wysuniętym na południe stanie Rio Grande do Sul, uważanym za kolebkę brazylijskiej lewicy. Udało mu się utworzyć z bezrolnych chłopów zdyscyplinowaną siłę. Członków MST obowiązują żelazne zasady: pod groźbą usunięcia z ruchu nie mogą się upijać, cudzołożyć, kraść. Ich idolami są Che Guevara, Mao Zedong i bohater rewolucji meksykańskiej, Emiliano Zapata.
Walka klasowa
Specjalnością ruchu jest zajmowanie leżących odłogiem gruntów, niekiedy siłą. Niektórzy jego przywódcy trafili do aresztu za "tworzenie band i zachęcanie do stosowania przemocy". Z hasłem "Niech żyje reforma rolna!" na ustach, uzbrojeni w łopaty, sierpy, motyki i maczety wieśniacy przecinają zasieki z drutu kolczastego, którymi właściciele otaczają posiadłości. Rozstawiają na zajętych terenach plastikowe namioty. Zdarza się, że do jednej posiadłości przedostają się setki rodzin. W obozowiskach spędzają miesiące, czasami lata, podczas gdy MST próbuje skłonić lokalne władze do przyznania im prawa własności do zajętej ziemi.
Od 1985 roku MST pomógł uzyskać ziemię 140 tys. rodzin (prawie 600 tys. osób). Przyznane im działki miały średnio 20 ha powierzchni. Przywódcy ruchu twierdzą, że w Brazylii toczy się ostra walka klasowa. W latach 1985 - 1995, w wyniku konfliktów związanych z ziemią, zginęło ponad 1000 osób. Coraz więcej Brazylijczyków opowiada się po stronie MST. Za sprawą wyciskającego łzy serialu o miłości bogatego farmera do pięknej bezrolnej wieśniaczki problem reformy każdego wieczora jest obecny w milionach brazylijskich salonów.
Ruch Bezrolnych cieszy się także poparciem Kościoła katolickiego, który zamierza nawet zrzec się części swych posiadłości na rzecz reformy rolnej. Do 250 diecezji i 800 zgromadzeń zakonnych należy w sumie 270 tys. ha ziemi. Kościół twierdzi, że trzeba skończyć raz na zawsze z ogromnymi latyfundiami wykorzystującymi tylko część należących do nich areałów.
Konferencja episkopatu ubolewa nad nierównościami społecznymi w Brazylii - jej zdaniem - "największymi w świecie". - Ubożenie ludzi nie może być traktowane jako nieunikniona cena za gospodarczy rozwój - twierdzą biskupi. Kościół wzywa rząd do rewizji polityki gospodarczej, przeprowadzenia autentycznej reformy rolnej, potraktowania rozwoju budownictwa mieszkaniowego jako priorytet oraz walki z analfabetyzmem i niedożywieniem.
Cena modernizacji
Dzisiejsi bezrolni są w pewnym sensie ofiarami rozwoju i postępu technicznego. Z powodu wprowadzenia nowoczesnych maszyn i nowych metod uprawy miliony robotników rolnych straciły w ciągu ostatnich 30 lat źródło utrzymania. Przesiedlali się w głąb kraju, na tereny graniczące z Amazonią, na zachodnie równiny bądź do miast, tworząc wokół nich osiedla nędzy.
Zdaniem MST popierany przez rząd program wielkich kompleksów rolno-przemysłowych był tragicznym w skutkach błędem. Wielu właścicieli zrezygnowało z plantacji bawełny i przerzuciło się na bardziej lukratywną hodowlę. Inną przyczyną redukcji miejsc pracy na wsi jest otwarcie granic dla importu po dziesięcioleciach protekcjonistycznych barier. Z tego powodu pracę w rolnictwie straciło od 1990 roku co najmniej 500 tys. osób.
Producenci rolni twierdzą, że parcelacja ziemi spowoduje załamanie produkcji żywności. Brazylia nie potrzebuje, ich zdaniem, reformy rolnej, lecz reformy gospodarstw rolnych. Nawet farmerom z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem - twierdzą - trudno dziś wyżyć z ziemi, mrzonką jest więc wyobrażać sobie, że uda się to nowicjuszom. Socjolodzy ostrzegają, że nie należy mylić problemu społecznego z problemem ekonomicznym, a ziemia nie może być traktowana jako zasiłek dla bezrobotnych.
|
Ruch Bezrolnych zyskuje w Brazylii coraz większe poparcie. Według sondaży 80 proc. Brazylijczyków opowiada się za przeprowadzeniem reformy rolnej. Brazylię zalicza się do państw o najgorszej w świecie strukturze własności w rolnictwie. 4,8 mln rodzin nie ma ziemi, podczas gdy 182 mln ha gruntów, należących do kilku wielkich właścicieli, leży odłogiem. Wywodzący się z Kościoła katolickiego Ruch Bezrolnych powstał w roku 1985. Specjalnością ruchu jest zajmowanie leżących odłogiem gruntów, niekiedy siłą.
|
Partyjny sąd wyrzucił z SLD byłych szefów dębickiego Sojuszu
Wojna na dole
JÓZEF MATUSZ
Krajowy Sąd Partyjny SLD wykluczył z partii byłą przewodniczącą dębickiego Sojuszu Marię Mazur i skarbnika Zbigniewa Kozioła za "postawę niegodną członka partii". Wykluczeni twierdzą, że stali się niewygodni.
Utrzymują, że nie chcieli tuszować matactw i zadarli z posłem Wiesławem Ciesielskim, szefem SLD w Podkarpackiem, a od niedawna wiceministrem finansów, oraz ze Stanisławem Janasem, wiceprzewodniczącym Rady Krajowej SLD.
- To nie jest wielka strata dla Sojuszu. Z tymi ludźmi nie jest nam po drodze - tłumaczy Kazimierz Jesionek, który przewodniczył rozprawie przed Krajowym Sądem Partyjnym SLD. Mówi, że oboje notorycznie łamali postanowienia statutu i kartę zasad etycznych, oczerniali działaczy krajowych władz partii, a z wnioskiem o ich wykluczenie wystąpili posłowie Janas i Ciesielski.
Legitymacja SdRP 001
Czterdziestojednoletni Zbigniew Kozioł był w PZPR, a w styczniu 1990 roku uczestniczył w kongresie założycielskim SdRP. Do dziś przechowuje legitymację członka założyciela z numerem 001 i podpisami Aleksandra Kwaśniewskiego i Leszka Millera. - Jestem dumny z tej legitymacji i z wielkim bólem przyjąłem partyjny wyrok. Nie spodziewałem się, że po jedenastu latach aktywnej pracy na rzecz partii zostanę tak brutalnie potraktowany tylko dlatego, że nie chciałem ukrywać matactwa i szwindli - mówi z żalem były wiceprzewodniczący i skarbnik powiatowego SLD w Dębicy.
Wierzyła w partię
Maria Mazur, była przewodnicząca Rady Powiatowej SLD w Dębicy i, do momentu wyrzucenia z SLD, członek Rady Wojewódzkiej SLD w Rzeszowie, tłumaczy, że nie interesowały ją stołki i partyjne zaszczyty. - Nigdy nie upaprałam się w żadnym bagnie, nie upychałam swoich ludzi na stanowiska, co teraz stało się modne. Zdecydowałam się szefować dębickiemu SLD tylko dlatego, że prosili mnie o to ludzie młodzi i uwierzyłam, iż możemy razem coś zrobić - opowiada.
Wiele lat przepracowała w administracji państwowej. W 1994 roku skończyła Szkołę Praw Człowieka przy Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka w Warszawie. Jest wolontariuszem fundacji na teren Dębicy. - Reaguję wszędzie tam, gdzie widzę, że prawo jest łamane, a tu okazało się, iż za przestrzeganie prawa dostałam po łapach.
W 1997 roku kandydowała na senatora w okręgu tarnowskim. Niewiele jej zabrakło do senatorskiego mandatu. Była w Ogólnopolskim Honorowym Komitecie Wyborczym Aleksandra Kwaśniewskiego i podkreśla, że podziękowanie od prezydenta było dla niej największym zaszczytem.
- Po tym wyroku nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Może to zabrzmi zarozumiale, ale zdumiewa mnie, z jaką lekkością SLD pozbywa się takich ludzi jak ja, która tworzyłam partię w Dębicy. Wierzyłam, że będzie to partia rozsądku, budująca państwo prawa - mówi.
Nie pozwolę, aby nazywano mnie palantem
W dębickim SLD iskrzyło od początku istnienia organizacji. Był konflikt między młodymi działaczami a weteranami. Gdy Zbigniew Kozioł został skarbnikiem powiatowego SLD, dopatrzył się wielu nieprawidłowości, szczególnie w Radzie Miejskiej SLD oraz w dębickim biurze poselskim Stanisława Janasa, które jego zdaniem było podwójnie finansowane. - Lokal był wynajmowany od "Społem", płaciła za niego Kancelaria Sejmu, a asystent posła Janasa, Stanisław Skawiński, brał też pieniądze na wynajem lokalu z kasy partyjnej. To nie były duże kwoty, ale ważne są zasady. Zażądałem zwrotu tych pieniędzy - mówi.
- To są bzdury, zwykłe pomówienia. Jeżeli to się ukaże w gazecie, pójdę do sądu - grozi Stanisław Skawiński, szef miejskiego SLD w Dębicy, do niedawna asystent posła Janasa, a po wyborach dyrektor biura poselskiego Edwarda Brzostowskiego.
Kozioł domagał się wyjaśnień od posła Janasa, a gdy ten nie reagował, na jednym z posiedzeń SLD w Dębicy nazwał posła palantem, który psuje reputację partii.
- Poseł Janas obraził się jednak dopiero po kilku miesiącach i sporządził notatkę służbową, domagając się wyrzucenia mnie z partii - dodaje. - Złożyłem skargę, bo nie pozwolę sobie, aby jakiś Kozioł nazywał mnie palantem - ripostuje poseł Janas. - Nic nie wiem o jakichkolwiek nieprawidłowościach. Słyszałem, że sprawdzała to komisja rewizyjna i nie dopatrzyła się żadnych uchybień.
Z protokołu Wojewódzkiej Komisji Rewizyjnej SLD w Rzeszowie wynika, że podczas kontroli Rady Miejskiej SLD w Dębicy przeprowadzonej 23 lutego 2001 roku stwierdzono wiele nieprawidłowości. Komisja dopatrzyła się m.in. braku podstawowych dokumentów dotyczących działalności partyjnej, sprawozdań finansowych, a także dopatrzyła się wydatków bez tytułu prawnego. Stanisławowi Skawińskiemu polecono zwrócić niesłusznie wydane pieniądze z tytułu czynszu, rozmów telefonicznych, energii elektrycznej, sprzątania lokalu.
- To była niewiarygodna i stronnicza komisja rewizyjna - odpowiada Skawiński. I dodaje: - W partii porządek musi być. Ciesielski powiedział, że te dwie osoby nie mogą dalej bruździć, bo to nie jest prywatny folwark. Koziołowi się wydaje, że wszyscy są winni, a tylko on jest święty.
Kozioł ofiarny
Poseł Ciesielski złożył do Wojewódzkiego Sądu Partyjnego SLD w Rzeszowie wniosek o wykluczenie z partii Marii Mazur i Zbigniewa Kozioła za zachowanie niegodne członka partii. Powodem był brak wotum zaufania, którego oboje nie otrzymali na konwencji SLD w Dębicy, według Ciesielskiego uchylali się też od złożenia rezygnacji i buntowali innych działaczy.
Kozioł twierdzi, że poseł mówi nieprawdę, a tym rzekomym "niegodnym zachowaniem" było jego pytanie do posła Ciesielskiego, dlaczego broni braci Gajów z karaibskiej spółki Grand Limited, zamieszanych w aferę mielecką, których prokuratura podejrzewa o zagarnięcie kilkunastu milionów złotych? - Żaden poseł nie powinien ręczyć za facetów podejrzewanych o zagarnięcie olbrzymich pieniędzy, bo zawsze rodzi to podejrzenie, że poseł też coś uszczknął z tych milionów - tłumaczy Kozioł.
Nie podobało mu się też, że poseł Janas zaczął podnajmować pokoje na biuro poselskie w lokalu wynajmowanym przez Edwarda Brzostowskiego, właściciela firmy Dexpol, w latach osiemdziesiątych wiceministra rolnictwa i twórcy Igloopolu, obecnie posła Sojuszu. - Zwróciłem posłowi uwagę, iż sytuacja, że w jednym lokalu urzęduje poseł z biznesmenem, jest korupcjogenna - tłumaczy Kozioł.
Ostatecznie Maria Mazur i Zbigniew Kozioł stracili zaufanie partii, gdy sprzeciwili się kandydowaniu do parlamentu Edwarda Brzostowskiego. - Uważałem, że Brzostowski jest za stary, nie należy do SLD, jako radny powiatowy nie poddał się ocenie powiatowego SLD w Dębicy, jego firmy nie płaciły zobowiązań wierzycielom, a ponadto jest wulgarny i nadużywa alkoholu - podkreśla Kozioł.
Informację dotyczącą Kozioła "o zachowaniu niegodnym członka partii" złożył też Krzysztof Martens, mistrz świata w brydżu sportowym i wiceprzewodniczący podkarpackiego SLD.
- Nie pisałem żadnych skarg na niego. Raz go w życiu widziałem i sporządziłem uwagi, że zachowywał się koszmarnie, jak stary beton partyjny. Odgrażał się, że nas załatwi - odpowiada Krzysztof Martens.
Z przykrością konstatujemy
Z orzeczenia Wojewódzkiego Sądu Partyjnego SLD w Rzeszowie: "Kolega Zbigniew Kozioł, który do niedawna był jednym z liderów dębickiej powiatowej organizacji SLD, w ostatnim czasie wywierał zdecydowanie negatywny wpływ na ludzi młodych, dopiero rozpoczynających drogę politycznej działalności w szeregach SLD. Równie negatywna była jego postawa w stosunku do liderów krajowego i wojewódzkiego szczebla SLD". - W SdRP było wielu uczciwych ludzi, ale gdy powstało SLD, zaczęli się tam garnąć ludzie ze starego betonu, których interesowały tylko władza i stołki - ocenia Kozioł.
W obronie krnąbrnych towarzyszy partyjnych wstawiło się kilkudziesięciu młodych działaczy dębickiego SLD. W piśmie do profesor Marii Szyszkowskiej z Komisji Etyki SLD prosili o pomoc w rozwiązaniu konfliktu. "Z przykrością konstatujemy, że istnieje podział wewnątrz naszej organizacji powiatowej na tle sposobu działalności partii. Z jednej strony jesteśmy my - w większości ludzie młodzi, niedoświadczeni w działalności politycznej, a z drugiej strony wyjadacze polityczni popierani przez posłów Stanisława Janasa i Wiesława Ciesielskiego oraz członka Rady Krajowej SLD Stanisława Skawińskiego. Niestety, druga strona nie dotrzymuje ustalonych reguł, idzie po trupach, łamiąc dobre obyczaje i statut SLD" - napisali.
Zrobiono ze mnie złoczyńcę
Maria Mazur i Zbigniew Kozioł po wyroku Sądu Partyjnego w Rzeszowie wydalającego ich z partii odwołali się do Sądu Krajowego SLD, który utrzymał wyrok w mocy. - Jest mi wstyd, bo nagle zrobiono ze mnie złoczyńcę - mówi z goryczą Maria Mazur. - Teraz już nie widzę dla siebie partii, chyba że w Prawie i Sprawiedliwości przyjmą taką lewicową aktywistkę na emeryturze - żartuje.
Zbigniew Kozioł podkreśla, że jego rodzice pochodzą ze Lwowa, a tam liczył się honor. - Tego honoru zabrakło posłowi Ciesielskiemu, który koniecznie chciał się załapać na ministerialny stołek - mówi. Ma żal do kolegów z Sądu Partyjnego, że nawet nie starali się wysłuchać jego racji. - Powinni choćby sprawdzić, czy mówię prawdę. Uznali jednak, że należy wykończyć faceta, który dymi.
Ps. Z posłem i wiceministrem finansów Wiesławem Ciesielskim mimo wielokrotnych prób nie udało mi porozmawiać.
|
Krajowy Sąd Partyjny SLD wykluczył z partii byłą przewodniczącą dębickiego Sojuszu Marię Mazur i skarbnika Zbigniewa Kozioła. Zbigniew Kozioł był w PZPR, uczestniczył w kongresie założycielskim SdRP. Maria Mazur Wiele lat przepracowała w administracji państwowej. W dębickim SLD od początku Był konflikt między młodymi działaczami a weteranami. Gdy Zbigniew Kozioł został skarbnikiem powiatowego SLD, dopatrzył się wielu nieprawidłowości. W obronie towarzyszy partyjnych wstawiło się kilkudziesięciu młodych działaczy.
|
ROZMOWA
Emir Chattab, dowódca islamskich bojowników walczących w Czeczenii przeciwko wojskom rosyjskim
Wyzwolimy całą Rosję
Emir Chattab
MIROSŁAW KULEBA
Chattab, czy wierzysz, że doczekasz upadku rosyjskiego imperium?
EMIR CHATTAB - Insz Allah! (Jak Bóg pozwoli!) W to właśnie wierzę! I nad tym pracuję. Rosyjska polityka jest bardzo brudna. Rosjanie nie potrafią żyć w pokoju. Nie potrafią nawet prowadzić wojny w cywilizowany sposób. Cały świat, Ameryka, walcząc, prowadzi rokowania, troszczy się o ludność cywilną. Rosja - absolutnie nie. Cały świat boi się Rosji, ale Kaukaz pierwszy weźmie na niej odwet i ją pokona. Dokonają tego Czeczeni. To jedyny naród, który jest gotów walczyć do końca.
Oddałeś kilka lat życia, walcząc razem z Czeczenami przeciwko Rosji. A jednak po wojnie w Czeczenii krążyła opinia, że emir Chattab i jego islamscy bojownicy powinni opuścić republikę. Czy dekret prezydenta Asłana Maschadowa o samorozwiązaniu wszystkich jednostek wojskowych z okresu wojny z Rosją dotyczył także twojego oddziału oraz baz szkoleniowych w Serżeńjurcie i innych miejscowościach Czeczenii?
Gdybym otrzymał taki rozkaz od zwierzchnika sił zbrojnych, czyli prezydenta Maschadowa, wykonałbym go. Jestem oficerem sił zbrojnych Czeczeńskiej Republiki Iczkeria. Owszem, pojawiły się głosy, że nie ma już dla mnie miejsca w Czeczenii. Teraz jednak miejsce chyba się znalazło - są to okopy na pierwszej linii frontu. W swoich bazach wyszkoliłem siedem tysięcy ludzi. Dzisiaj nawet nie wiem, gdzie oni są... Zresztą, Rosja to ogromny kraj. Znajdę sobie w nim miejsce, jeśli stanę się zbędny w Czeczenii.
Czy tego miejsca szukałeś dla siebie w Dagestanie? Twoja żona jest Awarką, pochodzi z wioski Karamachi, której nazwa stała się głośna w ostatnim czasie. Jaki był cel twojej akcji w Dagestanie, podjętej wspólnie z Szamilem Basajewem?
Wszyscy wiedzieli, że będzie wojna z Rosją. Jeszcze przed wydarzeniami w Botlichu w Dagestanie rosyjskie samoloty bez przerwy atakowały cele w Czeczenii, zwłaszcza w rejonach naurskim i szołkowskim. Rosjanie rozbili tam czeczeński posterunek celny, posterunki graniczne. Po prostu nas sprawdzali. Świat myśli, że to my wkroczyliśmy z wojną do Dagestanu, ale w rzeczywistości wykorzystaliśmy wcześniej wszystkie pokojowe metody, aby uniknąć konfliktu. Dagestan miał swoje problemy wewnętrzne i powinien je rozwiązywać sam, bez pomocy armii rosyjskiej. Rada Ulemów (duchownych islamskich) Czeczenii i Dagestanu prosiła, wydawała wiele oświadczeń i ostrzegała - bezskutecznie. Armia rosyjska wkroczyła, okrążyła wioski, zaczęła je bombardować z samolotów i śmigłowców. Dopiero wtedy przyszliśmy, okrążyliśmy wojska rosyjskie. Zniszczyliśmy bardzo dużo pojazdów pancernych, dużo śmigłowców, zginęli tam rosyjscy generałowie.
Jaki był przebieg walk w Dagestanie?
Wcześnie rano 6 sierpnia weszliśmy do Ansalty w rejonie botlichskim. Naszym celem było wsparcie dagestańskiego powstania, które wybuchło w rejonie cumadińskim i było okrutnie pacyfikowane przez Rosjan. Pospieszyliśmy więc z pomocą. Niektórzy ludzie uciekając, zostawiali otwarte domy i mówili: "chłopcy, tu jest jedzenie, bierzcie". Byli też tacy, którzy się na nas oburzali. W Ansalcie zajęliśmy pozycje, a wszyscy mieszkańcy odeszli. Okopaliśmy się dookoła kilku wiosek. Na trzeci dzień, 8 sierpnia, Rosjanie zaczęli nas bombardować. W tym czasie dopiero podciągali wojska i ludzie mogli jeszcze wywieźć cały dobytek, ale Rosjanie im nie pozwolili. Wojska rosyjskie wspierało dagestańskie pospolite ruszenie, które jednak nie brało udziału w walkach. W czasie całej akcji poległo 36 naszych ludzi. Zniszczyliśmy siedem śmigłowców.
Głośno było o zaminowaniu meczetu przez mudżahedinów...
Nie minowaliśmy żadnego meczetu. Tego nie zrobi żaden muzułmanin. Było natomiast wiadomo, że żołnierze rosyjscy z premedytacją załatwiali się w meczetach...
W wyniku waszego rajdu w Dagestanie doszło do rosyjskiego ataku na Czeczenię.
Po tym wszystkim, co się stało w Dagestanie, Rosja była przerażona. I wtedy nastąpiło kilka wydarzeń, które do końca nie są dla mnie jasne. Nie wiem, kto dokonał tych wszystkich zamachów bombowych. Zapewne Rosja sama sprowokowała niektóre starcia czy zamachy. Miała ku temu wiele powodów. Znowu bowiem zamierza podbić Czeczenię i chce, żeby cały świat ją popierał. My z tymi zamachami nie mamy absolutnie nic wspólnego. Nigdy tak nie walczymy. Nie walczymy z kobietami i dziećmi.
W czasie poprzedniej wojny z Rosją głośny był twój atak na rosyjską kolumnę transportową pod miejscowością Jarysz-Mardy. Czy dzisiaj chcesz prowadzić wojnę w ten sam sposób?
Jeszcze większą kolumnę rozbiła moja grupa pod Serżeńjurtem, tyle że Rosjanie to przemilczeli. Zniszczyliśmy tam 47 pojazdów ze stu. Kolumna rozciągnęła się na pięć kilometrów. Naszych ludzi było siedemdziesięciu. Zasadzkę przygotowaliśmy przy pomocy mieszkańców wioski. Bez nich byłoby to niemożliwe, gdyż cała droga pozostawała pod kontrolą Rosjan, a niedaleko, pod Ca-Wiedeno, stacjonował rosyjski 506. Pułk, składający się z kilku tysięcy ludzi. Przez cały tydzień nocami przechodziliśmy w bród przez rzekę i na plecach przenosiliśmy z gór pociski czołgowe oraz artyleryjskie. Zakopywaliśmy je wzdłuż drogi, omijając zasadzki Rosjan, którzy mieli tam ukryte posterunki. Zakładaliśmy zapalniki, ciągnęliśmy przewody. W tym samym czasie ostrzeliwaliśmy 506. Pułk z moździerzy. Pewnego dnia pocisk moździerzowy trafił w śmigłowiec, którym właśnie odlatywał z inspekcji rosyjski generał. Maszyna była już na wysokości kilku metrów, kiedy granat trafił ją w ogon. Śmigłowiec eksplodował w powietrzu razem z generałem. Tuż przed akcją w rosyjskiej prasie pojawiły się informacje, że na skutek ostrzału bojowników nie można zabrać ciał żołnierzy 506. Pułku i rozkładają one w upale. Na pomoc ruszyła z Bienoj kolumna pancerna pułku osetyjskiego.
Słyszałem, że po walce emir Chattab osobiście zabijał osetyjskich jeńców nożem.
Tam nie było żołnierzy i nie było jeńców. Tam byli tylko najemnicy, których nie bierze się do niewoli... W miejscowości Jarysz-Mardy miałem 43 ludzi. Zniszczyliśmy 32 pojazdy, w tym 3 czołgi, 11 transporterów opancerzonych i bojowych wozów piechoty. Zasadzka przebiegła dokładnie tak, jak sobie zaplanowaliśmy. Ledwo rankiem skończyliśmy minowanie, trochę odpoczęliśmy i zaczęliśmy południową modlitwę, kiedy od strony Groznego pojawiła się kolumna. Obsadziliśmy obie strony drogi biegnącej po wąskiej półce w wąwozie rzeki. Teren był zaminowany, a każdy przewód elektryczny podłączony do dwóch fugasów. Ten, kto detonował ładunek, zawsze widział całą drogę. Zniszczyliśmy Rosjan w ciągu dziesięciu minut. Wszystko to można zobaczyć na kasecie wideo, którą wtedy nakręciliśmy. Jest na każdym bazarze w Czeczenii. Trofeów i jeńców nie braliśmy, bo ogień rosyjski był zbyt silny. Kiedy się wycofaliśmy, przyleciały ich śmigłowce, ale było już po wszystkim. Moja grupa straciła trzech ludzi.
Szamil Basajew powiedział niedawno, że znów spaliłeś rosyjski czołg. Podobno bardzo ci przeszkadzał na froncie.
Bardzo dobrze strzelam. Zwłaszcza z broni przeciwpancernej i przeciwlotniczej. Byłem dowódcą artylerii w Afganistanie. Potrafię wykorzystać artylerię, znaleźć dla niej najlepsze pozycje. Szamil jest dzisiaj dowódcą frontu, ja jestem u niego dowódcą polowym. Opracowuję plany i programy, jak walczyć na froncie, gdzie rozmieścić środki ogniowe, jak prowadzić operacje.
Walczyłeś przeciwko armii rosyjskiej w Afganistanie i Tadżykistanie, teraz bijesz się w Czeczenii. Dlaczego postawiłeś sobie za cel zniszczenie Rosji?
Dzisiaj muzułmanie powinni wyzwolić przede wszystkim własne terytorium. Trzeba się jeszcze wiele nauczyć. Dzisiaj nie ma dla nas żadnej różnicy, gdzie walczyć - czy w Afganistanie, czy w Czeczenii, czy w Afryce, czy w Arabii Saudyjskiej. Nie musi to być nawet Jerozolima, chociaż są tam święte dla nas miejsca i każdy muzułmanin chce o nie walczyć. My bronimy tylko swojej wiary i ziemi, naszych kobiet, naszej ojczyzny. Póki kafer (niewierny) znajduje się na ziemi muzułmańskiej, musimy walczyć o wyzwolenie tego terenu do końca, póki Allah pozwoli. Świat nam mówi o demokracji. Mówi się o nas, że nienawidzimy demokracji. To nieprawda - nie ma żadnej demokracji, to tylko fantazja. Gdzie jest ta demokracja, pokaż mi, gdzie? W Rosji czy w Ameryce? Kto pozwolił na zabicie pół miliona ludzi w Bośni, 200 tysięcy w Tadżykistanie, dwóch milionów w Afganistanie? Teraz morduje się ludzi w Czeczenii i demokratyczny świat znowu milczy...
Chcę coś przekazać twojemu narodowi. Dzisiaj Rosja ma bardzo wielkie problemy z władzą i armią, problemy ekonomiczne. Wszystkie narody, które chcą się wyzwolić od Rosji, powinny współpracować: czy to muzułmanie, czy chrześcijanie. Od tego despoty, który siedzi na Kremlu, trzeba się uwolnić. Ostrzegam: niech Rosjanie wiedzą - my się już nie zatrzymamy. Będziemy walczyć, dopóki nie wyzwolimy całej Rosji.
Rozmawiał w Groznym Mirosław Kuleba
|
Emir Chattab, dowódca islamskich bojowników walczących w Czeczenii przeciwko wojskom rosyjskim
czy wierzysz, że doczekasz upadku rosyjskiego imperium?
wierzę!
W wyniku waszego rajdu w Dagestanie doszło do rosyjskiego ataku na Czeczenię.
Nie wiem, kto dokonał zamachów bombowych. My z zamachami nie mamy nic wspólnego.
Dlaczego postawiłeś sobie za cel zniszczenie Rosji?
My bronimy tylko swojej wiary i ziemi, naszych kobiet, naszej ojczyzny. Będziemy walczyć, dopóki nie wyzwolimy całej Rosji.
|
KONCERT
W hołdzie Włodzimierzowi Wysockiemu - w 20. rocznicę śmierci
Można go było tylko zabić
FOT. (C) PIOTR WALCZAK PAP/CAF
25 lipca minie 20 lat od śmierci Włodzimierza Wysockiego, pieśniarza i aktora, barda uwielbianego przez miliony, którego noblista Josif Brodski nazwał "największym poetą Rosji". W najbliższą niedzielę w amfiteatrze w Koszalinie odbędzie się koncert poświęcony twórcy "Polowania na wilki" i "Łaźni na biało".
Włodzimierza Wysockiego wspominać będą m.in. Jerzy Hoffman, Wojciech Młynarski i Daniel Olbrychski, a jego utwory zaśpiewają Jacek Kaczmarski, Emilian Kamiński, Marian Opania, ale i Hanna Banaszak, a nawet Grzegorz Markowski z Perfectem. Reżyserowany przez Laco Adamika koncert transmituje Program 2 Telewizji Polskiej. Organizatorką i duszą przedsięwzięcia jest dr Marlena Zimna, autorka książek o Wysockim, dyrektorka muzeum mieszczącego się w jej mieszkaniu, w którym wraz z matką zgromadziła wiele pamiątek po sławnym aktorze Teatru na Tagance, płyt i kaset, filmów, plakatów, książek.
To z jej inspiracji, autorka scenografii koncertu Barbara Kędzierska umieściła na scenie obok czarnej wołgi tajemniczy drogowskaz z napisem "Wesele". Nawiązuje on do opatrzonej tym kryptonimem operacji KGB, które w 1972 r. w lesie pod Sosnowem w okolicach Petersburga (wtedy Leningradu) usiłowało pozbyć się ukochanego przez ludzi, ale niebezpiecznego dla władzy twórcy.
Jurij Lubimow, dyrektor artystyczny Teatru na Tagance po śmierci artysty powiedział: "Wysocki to wielki fenomen. W kraju, w którym nic nie było wolno, on zaśpiewał wszystko, co chciał. Był tak kochany i tak popularny, że nic nie można było z tym zrobić. Można go było tylko zabić".
Marlena Zimna postanowiła pójść krok dalej, stawiając wprost w tytule swej ostatniej książki pytanie: "Kto zabił Wysockiego?".
- Już 25 lipca 1980 roku, gdy po Moskwie rozeszła się wieść o jego śmierci, pojawiły się głosy, że ktoś mu w tym dopomógł - mówi Marlena Zimna. - Długo uważałam je za wytwór fantazji fanów, którzy nie pogodzili się ze śmiercią swego idola. Jednak, studiując w Moskwie i podążając śladami Wysockiego, dotarłam do jego osobistego lekarza, Anatolija Fiedotowa. Opowiadając o okolicznościach śmierci Wysockiego, powiedział nagle: "Załatwiliśmy to genialnie". Później powtórzył te słowa w jednym z wywiadów. Nie minęło wiele czasu, a sam zmarł. Według oficjalnej wersji - przedawkował narkotyki.
Oficjalna wersja głosiła, że Włodzimierz Wysocki umarł w wieku 42 lat na zawał serca, a jako przyczynę zgonu uznano "ostrą niewydolność naczyń sercowo-naczyniowych". Nie została przeprowadzona sekcja zwłok. Niewątpliwie starano się zataić przed opinią publiczną fakt, że artysta był uzależniony od narkotyków, ale też chodziło o ukrycie wydarzeń bezpośrednio poprzedzających jego śmierć.
Tymczasem to ten sam doktor nauk medycznych napompował go toksycznym preparatem, a następnie na zmianę podawał mu środki uspokajające i alkohol. Umierający Wysocki był przenoszony z miejsca na miejsce, a wreszcie ułożony na plecach i związany. Udusił się w wyniku zapadnięcia języka... Tym też tropem podążało milicyjne dochodzenie, umorzone po kilku miesiącach na polecenie silniejszego w resortowej rywalizacji - KGB.
28 lipca 1980 r. w ostatniej drodze na cmentarz Wagańkowski towarzyszyło Wysockiemu 300-400 tysięcy mieszkańców Moskwy, których zupełnie przestała obchodzić odbywająca się wówczas w stolicy ZSRR olimpiada. Gdy na polecenie oficera KGB z fasady Teatru na Tagance usunięto portret zmarłego artysty, tłum zaczął skandować: "Faszyści!" i "Hańba!". Jeden z partyjnych dygnitarzy miał powiedzieć: "Przez całe życie nam bruździł i nawet po śmierci zepsuł takie święto!".
Popularność Wysockiego była fenomenem nieporównywalnym z niczym. Jego pieśni (a napisał ich 900 - autobiograficznych, wojennych, sportowych, lotniczych, marynarskich, alpinistycznych, złodziejskich - tzw. błatnych) znano w ZSRR na pamięć, a przecież niemal nie nagrywał płyt, nie występował w telewizji, jego role filmowe - poza postacią kapitana Gleba Żegłowa w serialu wyświetlanym w Polsce pod tytułem "Gdzie jest Czarny Kot" - także nie były czymś wyjątkowym. Owszem, był świetnym Hamletem i znakomitym Swidrygajłowem w Teatrze na Tagance, ale nawet w Rosji, gdzie ludzie kochają teatr i znają się na nim, to jeszcze za mało, by zdobyć tak obłędną sławę, jaka stała się jego udziałem. Cenzurowano go i sekowano, za życia tylko jeden (!) jego wiersz został opublikowany w Związku Radzieckim, koncertów nie zapowiadały żadne afisze, na półki wędrowały nagrania recitali, a gdy Wiaczesław Kotionoczkin, reżyser sławnej kreskówki o wilku i zającu, umyślił sobie, że jedyne padające w tym filmie słowa: "Nu, pogodi" wypowie swą niepowtarzalną chrypą właśnie Wysocki, usłyszał kategorycznie brzmiące: "Nielzia", wraz z uzasadnieniem: "To awanturnik, skandalista, on drwi z patriotycznych uczuć narodu radzieckiego! I do tego zadaje się z cudzoziemką".
Wszystko to, akurat, było prawdą. Istotnie, wywoływał skandale, bywał agresywny, patriotą radzieckim ten pół Żyd, pół Rosjanin nie był na pewno, za to rosyjskim - z całą pewnością. Jeśli chodzi o cudzoziemki, to trzecią jego żoną była francuska aktorka Marina Vlady. Dwóch synów Wysockiego - 38-letni dziś Arkadij i 36-letni Nikita pochodzi z drugiego małżeństwa poety, z Ludmiłą Abramową. Powtarzana jest wersja, że Wysocki był też ojcem córki znanej aktorki Taganki, Tatiany Iwanienko.
Żył, jak chciał, mówił i śpiewał, co chciał, pozostał po nim mit, wciąż żywy, podsycany nowymi edycjami jego nieznanych wcześniej tekstów i pieśni, publikowanymi wspomnieniami niezliczonych przyjaciół. Dopóki mogli, chronili go: przed nieprzyjaciółmi i tym najgroźniejszym wrogiem, którego nosił w sobie. Wydawać się to może dziwne, ale nie brak przesłanek wskazujących na to, że przez dłuższy czas anonimowym aniołem stróżem poety był sam Jurij Andropow, w chwili śmierci artysty przewodniczący KGB, a później sekretarz generalny KC KPZR. Pisał na ten temat mieszkający obecnie w Minneapolis Mark Tsibulsky, pisał amerykański publicysta Martin Walker, także Michaił Gorbaczow utrzymywał, że Andropow, który "w wolnej chwili słuchał wyłącznie bardów", szczególnie wyróżniał Wysockiego. Czyż nie jest paradoksem, że to kierowane przez Andropowa KGB urządziło na Wysockiego polowanie?
Rocznica śmierci Wysockiego i związane z nią wydarzenia, a wśród nich i koszaliński koncert, są dobrą okazją do przypomnienia twórczości jednego z najsłynniejszego bardów drugiej połowy kończącego się stulecia. Tylko ze względu na to, że żył za żelazną kurtyną, nie zdobył na Zachodzie sławy, równej czy większej niż Bob Dylan. Zyskał za to wdzięczność i miłość milionów, którym swoimi buntowniczymi songami dodawał sił, wiary i nadziei.
Gdy Wysocki zmarł, na wszystkich okrętach Radzieckiej Floty Północnej spuszczono flagi do połowy masztu. Oczywiście, takiego rozkazu nikt nie wydał, tak się jednak stało, a malarz Grigorij Ostrowski, który płynął wtedy wraz z grupą artystów statkiem "Piotr Wielki" z Murmańska na Tajmyr, zapamiętał ów dzień następująco: "Flotyllę składającą się z dziesięciu statków, prowadził lodołamacz o napędzie atomowym «Syberia». Z każdego statku słychać było pieśni Wysockiego: marynarze i badacze polarni żegnali się ze swym poetą. «Ocalcie nasze dusze!» - zachrypniętym głosem grzmiał potężny lodołamacz, umożliwiający dostęp do czystej, nieskutej lodem, wody. Było to coś wstrząsającego".
Krzysztof Masłoń
|
25 lipca minie 20 lat od śmierci Włodzimierza Wysockiego, pieśniarza i aktora, barda uwielbianego przez miliony, którego noblista Josif Brodski nazwał "największym poetą Rosji". W najbliższą niedzielę w amfiteatrze w Koszalinie odbędzie się koncert poświęcony twórcy. Wysockiego wspominać będą m.in. Jerzy Hoffman, Wojciech Młynarski i Daniel Olbrychski, a jego utwory zaśpiewają Jacek Kaczmarski, Emilian Kamiński, Marian Opania, Hanna Banaszak, a nawet Grzegorz Markowski. Wysocki umarł w wieku 42 lat na zawał serca. Nie została przeprowadzona sekcja zwłok. starano się zataić przed opinią publiczną fakt, że artysta był uzależniony od narkotyków, ale też chodziło o ukrycie wydarzeń bezpośrednio poprzedzających jego śmierć. Umierający Wysocki był przenoszony z miejsca na miejsce, a wreszcie ułożony na plecach i związany. Udusił się w wyniku zapadnięcia języka. 28 lipca 1980 r. w ostatniej drodze na cmentarz Wagańkowski towarzyszyło Wysockiemu 300-400 tysięcy mieszkańców Moskwy. Gdy na polecenie oficera KGB z fasady Teatru na Tagance usunięto portret zmarłego artysty, tłum zaczął skandować: "Faszyści!" i "Hańba!". Popularność Wysockiego była fenomenem nieporównywalnym z niczym. Jego pieśni znano w ZSRR na pamięć. Cenzurowano go i sekowano, za życia tylko jeden jego wiersz został opublikowany w Związku Radzieckim.Rocznica śmierci Wysockiego i związane z nią wydarzenia są dobrą okazją do przypomnienia twórczości jednego z najsłynniejszego bardów drugiej połowy kończącego się stulecia.
|
Gorące debaty intelektualne na lewicy zastępuje pragmatyzm władzy
Bezideowość - cnota główna
RYS. MICHAł KORSUN
MAŁGORZATA SUBOTIĆ
Po lewej stronie polskiej polityki gorących debat nie ma. Nie ma sporów ideowych, kłótni o wartości ani prób poszukiwania lewicowej tożsamości.
Jeśli za lewicę w Polsce uznać SLD - a innego wyboru nie ma - to jedynym problemem dla ludzi tej orientacji jest przeszłość. Dokładniej rzecz biorąc to, czy przeszłością warto się zajmować.
Dla większości polityków Sojuszu liczy się tylko teraźniejszość i przyszłość. Ci, którzy są w zdecydowanej mniejszości, jak na przykład Mieczysław Rakowski, uważają, że "od przeszłości się nie ucieknie, a przyjmowanie postawy »nas przy tym nie było« jest błędem".
Z lewicą - mimo letniej temperatury intelektualnej dysputy - współpracuje najliczniejsze grono osób z naukowymi tytułami. Niekoniecznie oznacza to faktycznych fachowców i intelektualistów.
Odpływ i przypływ
Kto bowiem przez blisko pięćdziesiąt lat PRL otrzymywał tytuły naukowe i możliwość wyjazdu na zagraniczne stypendia? Osoby posłuszne partii, nawet jeśli formalnie do PZPR bądź jej satelickich organizacji nie należały. Inni - w zupełnie wyjątkowych przypadkach. Posłuszeństwo niekoniecznie musi być związane z kiepskimi walorami intelektualnymi, ale w polityce kadrowej PZPR obwiązywała zasada doboru negatywnego. Nowo mianowany naukowiec powinien był być głupszy od swego promotora. Profesorskie tytułu nadawała Rada Państwa, faktycznie agenda partii. Do dzisiaj jedynym okresem, w którym nominacje profesorskie nie znajdowały się w rękach ludzi związanych z PZPR, jest pięciolecie (1991 - 1995) prezydentury Lecha Wałęsy.
SLD ma więc sprzyjające mu środowisko profesorskie. Mieczysław Rakowski uznaje jednak, że lewica, po przełomie 1989 roku "utraciła swoją bazę intelektualną": - Część osób przeszła do Unii Wolności, zmieniając polityczny kostium, część zajęła się swoimi badaniami w zaciszach gabinetów, a wszyscy zaczęli walczyć o przetrwanie w nowym świecie, w którym króluje pieniądz - ocenia w rozmowie ze mną Rakowski.
Nawet jeśli diagnoza Rakowskiego jest trafna, to w ostatnim okresie bardzo wiele się zmieniło.
Unia Wolności, która na początku swego istnienia miała najsilniejsze zaplecze intelektualne, powoli je traci. Przede wszystkim na rzecz Sojuszu. Wśród przedstawicieli szeroko rozumianej inteligencji nastąpiła orientacja na lewicę.
- Teraz nie mogę się opędzić od telefonów - przyznaje Krzysztof Janik, główny kadrowy SLD. I dodaje: - Cieszymy się, że środowisko naukowe chce z nam współpracować.
Polska Akademia Nauk była i jest bastionem lewicy. Profesorowie wyższych uczelni, dotychczas neutralni politycznie, skłaniają się ku SLD. Prywatne szkoły wyższe, szczególnie bardziej prestiżowe, kierowane są przez osoby związane z Sojuszem. Na przykład rektorem Wyższej Szkoły Informatyczno-Ekonomicznej jest profesor Paweł Bożyk.
Długa lista
Najsilniejsze "profesorsko" jest zaplecze SLD w dziedzinie ekonomii. Marek Belka bądź Dariusz Rosati są uważani za fachowców wysokiej klasy, także przez osoby wywodzące się z obozu "Solidarności". Do sztandarowych nazwisk eseldowskiej ekonomii należą Zdzisław Sadowski, prezes Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego, Grzegorz Kołodko, Jerzy Hausner, Adam Sopoćko (nadzorujący program lewicy w sprawach budżetowych). Konsekwentnie z lewicą są związani Janusz Reykowski, szef Instytutu Psychologii Społecznej i socjolog, oraz Jerzy Wiatr, uważany za głównego ideologa Sojuszu.
Profesorów współpracujących z SLD można znaleźć we wszystkich ośrodkach akademickich, ale najsilniejsze pod tym względem oprócz Warszawy są: Łódź, Górny Śląsk, Wrocław, a także Kraków i Gdańsk. Z tych ośrodków wywodzą się również mniej znane osoby działające w orbicie Sojuszu. Reprezentują niemal wszystkie dziedziny - od humanistyki po rolnictwo. Są to m.in. Henryk Jasiorowski (specjalista ds. rolnictwa), Marek Barański (politolog), Jacek Wódź (socjolog), Adam Jamróz, (rektor Uniwersytetu Białostockiego, historyk), Marian Noga (z Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu), Jacek Fisiak (anglista) i Wielisława Kruszyńska (zajmująca się psychologią społeczną). To tylko przykłady, pełna lista obejmowałaby setki nazwisk.
Zarówno Marek Belka, jak i Jerzy Wiatr szefują eseldowskim instytutom. Pierwszy - Instytutowi Gospodarki i Społeczeństwa, drugi - Instytutowi Spraw Społecznych i Międzynarodowych. Te dwie placówki są instytucjonalną ostoją zaplecza Sojuszu.
Są również gremia i miejsca, w których - niejako z definicji - winna się toczyć ożywiona debata.
Należą do nich kluby dyskusyjne: Kuźnica, Rampa, teatr Kalambur oraz dwa cykliczne wydawnictwa: miesięcznik "Dziś" Mieczysława Rakowskiego i kwartalnik "Myśl Socjaldemokratyczna" wydawana przez Sławomira Wiatra, syna Jerzego Wiatra.
Dysputy w klubach dyskusyjnych typu Kuźnica - jak podkreślają ich uczestnicy - "są gorące". Tylko że z tych debat niewiele wynika, a publikacje nie skłaniają do poważnych rozważań. Na polskiej lewicy zupełnie nie ma tej temperatury dyskusji, jaka występuje w lewicowych środowiskach tej orientacji na Zachodzie. Właściwie to żadnej poważnej i nośnej debaty nie ma.
Środowiska prawicowe i liberalne spierają się. W licznych czasopismach (na przykład "Arkana", "Myśl Konserwatywna", "Więź", "Przegląd Polityczny", "Znak") oraz ośrodkach dyskusyjnych, jak Warszawski Klub Krytyki Politycznej. O to, czym jest konserwatyzm, jakie idee liberalne mają szanse zakorzenienia się we współczesnej Polsce, jakie są główne wyznaczniki prawicowości itd. Eseldowska lewica zdaje się takich problemów nie mieć.
Tylko władza
Bezideowość to główna cecha SLD jako formacji politycznej. Politycy Sojuszu - przynajmniej pierwsza trzydziestka jego liderów, nadająca ton pozostałym - nie mają żadnych powodów do wchodzenia w debaty na temat idei i wartości.
- Wszystko podporządkowane jest wyłącznie sprawie władzy: jak tę władzę utrzymać albo jak ją zdobyć - ocenia Mieczysław Rakowski, ale tę ocenę przypisuje wszystkim ugrupowaniom w Polsce. Rakowski jest uważany w środowisku Sojuszu za osobę z grupy tych, którzy "nie poszli dostatecznie daleko". Używając mniej dyplomatycznego języka, oznacza to, że jest silnie uwikłany w złudzenia komunizmu. Rakowski chętnie by podjął dyskusję o przeszłości, peerelowskiej historii.
Jak ognia dyskusji takiej unikają eseldowscy pragmatycy. Nie jest to im do niczego potrzebne, a mogłoby być kłopotliwe. Dla nich postawa Rakowskiego trąci myszką.
Środowisko Sojuszu bardziej reaguje na potrzeby społeczne, niż kształtuje te potrzeby. Tak uważa polityk SLD pragnący zachować anonimowość, by nie narazić się kolegom. I dodaje, że dopóki lewica nie stanie frontem do historii minionych pięćdziesięciu lat, dopóty skazana na doraźność będzie trwała w ideowej defensywie.
Na razie ta "doraźność" politycznym notowaniom SLD zupełnie nie szkodzi. Tylko że to unikowe podejście do historii jest drugim, obok pragmatyzmu, powodem bezideowości Sojuszu.
Trzecią przyczyną mizerii intelektualnej debaty na lewicy, na co zwraca uwagę Ryszard Bugaj, były prezes Unii Pracy, jest fakt, że główne ekonomiczne mózgi SLD to ekonomiści o neoliberalnym nastawieniu. Jak więc poważnie dyskutować o lewicowym programie gospodarczym, gdy nie jest on wcale lewicowy w tradycyjnym rozumieniu tego słowa?
Dobrze podejście SLD do świata wartości oddają słowa Krzysztofa Janika (w wywiadzie dla "Rz" sprzed dwóch lat). Tak skwitował on pytanie o wartości: - "Dla pani może ono dotyczyć obszaru poszukiwań intelektualnych, natomiast dla sporej części moich wyborców w Tarnowie jest to pytanie o zatrudnienie w następnym miesiącu. To jest ich sens życia - wziąć pieniądze z kasy, zanieść do domu, rozdzielić na kupki, na chleb, na ubrania, na książki do szkoły. To też jest sens życia".
Sprawni inaczej (intelektualnie)
Wszystko to nie zmienia faktu, że Sojusz ma szerokie i sprawne zaplecze. Choć niekoniecznie intelektualne.
Władzę w SdRP przejęło pokolenie, które w czasach Gierka wyjeżdżało już za granicę. Także na Zachód. Trzy czwarte z dziesięciu tysięcy ówczesnych stypendystów uczyło się na Zachodzie. Stypendia Fulbrighta bądź Forda otrzymywali ludzie wywodzący się z lewicy. Tam nabrali szlifów i szerszych horyzontów.
I wciąż są związani z SLD. Część z nich jest menedżerami dużych firm, w tym banków (na przykład Cezary Stypułowski, wcześniej prezes Banku Handlowego, teraz City Banku), część zajmuje inne prestiżowe stanowiska.
- Oni się ciągle ze sobą spotykają, konsultują. Najlepszą rekomendacją jest stwierdzenie: "on jest nasz" - twierdzi osoba z tym środowiskiem związana. Mają też ścisłe kontakty z kierownictwem Sojuszu. Jeśli pojęcie zaplecze traktować szeroko, to należy do nich również na przykład Aleksander Gudzowaty, jego sugestie i oceny sytuacji są chętnie przez polityków Sojuszu wysłuchiwane. Podobnie jak innych biznesmenów.
Zaplecze SLD jest więc skrojone na miarę potrzeb i możliwości tej formacji, w której pragmatyzm jest cnotą główną. Pragmatyzm sprowadzający się do tego, jak zdobyć i utrzymać władzę. Intelektualiści i ideowe dysputy w tej misji są mało przydatne. -
|
Po lewej stronie polskiej polityki Nie ma sporów ideowych, kłótni o wartości ani prób poszukiwania lewicowej tożsamości. liczy się tylko teraźniejszość i przyszłość.
Z lewicą współpracuje najliczniejsze grono osób z naukowymi tytułami.
Kto bowiem przez PRL otrzymywał tytuły naukowe i możliwość wyjazdu na zagraniczne stypendia? Osoby posłuszne partii. SLD ma sprzyjające mu środowisko profesorskie. Mieczysław Rakowski uznaje jednak, że lewica, po 1989 roku "utraciła swoją bazę intelektualną": - Część osób przeszła do Unii Wolności.
Polska Akademia Nauk była i jest bastionem lewicy. Profesorowie wyższych uczelni, dotychczas neutralni, skłaniają się ku SLD.
Najsilniejsze "profesorsko" jest zaplecze SLD w dziedzinie ekonomii. Marek Belka, Jerzy Wiatr szefują eseldowskim instytutom. Pierwszy - Instytutowi Gospodarki i Społeczeństwa, drugi - Instytutowi Spraw Społecznych i Międzynarodowych.
Są miejsca, w których winna się toczyć ożywiona debata.
Dysputy w klubach dyskusyjnych typu Kuźnica - jak podkreślają ich uczestnicy - "są gorące". Tylko że z debat niewiele wynika, a publikacje nie skłaniają do poważnych rozważań.
Środowiska prawicowe i liberalne spierają się O to, czym jest konserwatyzm, jakie idee liberalne mają szanse zakorzenienia się we współczesnej Polsce. Eseldowska lewica zdaje się takich problemów nie mieć.
Bezideowość to główna cecha SLD jako formacji politycznej. Wszystko podporządkowane jest wyłącznie sprawie władzy: jak tę władzę utrzymać albo jak ją zdobyć. Rakowski chętnie by podjął dyskusję o przeszłości, peerelowskiej historii.
dopóki lewica nie stanie frontem do historii, dopóty będzie trwała w ideowej defensywie.
Sojusz ma szerokie i sprawne zaplecze.
w czasach Gierka Trzy czwarte z dziesięciu tysięcy ówczesnych stypendystów uczyło się na Zachodzie. Stypendia otrzymywali ludzie wywodzący się z lewicy. nabrali szlifów i szerszych horyzontów.
|
BUDŻET 2000
Ile dają na kulturę samorządy wojewódzkie
Sposób na przetrwanie
RAFAŁ KLIMKIEWICZ
Kilkanaście dni temu w Muzeum Zamkowym w Pszczynie otwarto dla publiczności zrekonstruowane apartamenty cesarskie Wilhelma I i Wilhelma II. Dyrektor Janusz Ziembiński liczy, że przysporzą one Pszczynie rozgłosu i pieniędzy.
Rok temu, gdy startowała reforma samorządowa, brak pieniędzy na kulturę w budżetach nowych województw można było zrzucić na centralę. To ona wówczas faktycznie rozdzielała pieniądze i zapominała z reguły o teatrach, muzeach czy bibliotekach. Budżet 2000 jest już dziełem samorządowców. Czy to oznacza, że dzięki temu kultura będzie miała lepiej?
Odpowiedzi na to pytanie reporterzy "Rzeczpospolitej" poszukiwali w ośmiu województwach. Wybraliśmy różne regiony, takie jak Małopolska i Wielkopolska, w których działają instytucje znane w całym kraju i takie jak Zachodniopomorskie czy Warmia i Mazury, gdzie kultura ma wymiar bardziej lokalny, co nie oznacza wszakże, iż z tego powodu winna klepać biedę.
Rewolucji nie będzie
Jedno od razu wydaje się pewne. Rewolucji finansowej nie będzie. Nakłady na kulturę w roku 2000 w nielicznych tylko przypadkach zostały przez samorządy podwyższone, na ogół pozostają na nie zmienionym poziomie lub wręcz je obniżono. W województwie zachodniopomorskim na przykład o ponad 10 procent, mimo że już w 1999 roku było ich stanowczo za mało. W operze i operetce zabrakło nawet na płace dla zespołu. W kwietniu zamrożono wszystkie podwyżki poborów, a 70 pracowników posłano na przymusowe dwumiesięczne urlopy. Jednocześnie zrezygnowano z części planów repertuarowych. W Teatrze Polskim w Szczecinie w 1999 roku dotacja wystarczyła jedynie na płace i regulacje wobec ZUS oraz Zakładu Energetycznego. Z kolei dyrektor Książnicy Pomorskiej, Stanisław Krzywicki uważa, że jeśli dotacja na rok przyszły nie wzrośnie o 30 procent (biblioteka otrzymała kilka miesięcy temu nowy gmach, którego pełne wyposażenie wymaga dodatkowych środków), nie będzie pieniędzy na zakup wydawnictw i czasopism naukowych oraz na konserwację zbiorów.
W wielu regionach dotacje dla teatrów, bibliotek czy orkiestr wystarczają jedynie na niskie płace i bieżące świadczenia. - Jesteśmy ostatnią instytucją w województwie, która obecnie wypłaca pracownikom zaległe pensje - mówi na przykład Danuta Krełowska, zastępca dyrektora Wojewódzkiej Biblioteki i Książnicy Miejskiej w Toruniu. - To świadczy o naszej kondycji finansowej.
Kłopotliwy prezent
Nawet więc jeśli tu i ówdzie w roku 2000 wzrosną nakłady na kulturę, nie polepszy to w radykalny sposób jej kondycji. Generalnie w całym kraju dominuje opinia, że proponowany kulturze budżet na rok 2000 jest budżetem przetrwania. Sytuacja taka wynika nie tylko z faktu, iż samorządowcy mają za mało pieniędzy do podziału, a za dużo potrzeb. To także wyraz nie skrywanej przez liczne samorządy opinii, że w wyniku reformy przypisano im po prostu zbyt wiele instytucji kulturalnych. Samorządowi województwa śląskiego od stycznia 1999 roku podlega 17 instytucji kultury i jedna filmowa. Trwają więc starania o przekazanie niektórych z nich lokalnym, najczęściej miejskim, władzom. Dotyczy to na przykład znanego w całym kraju Teatru Rozrywki w Chorzowie czy Muzeum Górnośląskiego w Bytomiu. Oszczędności szuka się też dążąc od pół roku do połączenia Biblioteki Śląskiej i Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej.
Konsekwencje ubiegłorocznych decyzji związanych z reformą ponosi też sejmik dolnośląski. Żadna z dolnośląskich instytucji, mimo że są wśród nich placówki o znaczeniu ponadregionalnym (np. wrocławskie Muzeum Narodowe), nie została wówczas podporządkowana Ministerstwu Kultury. Sejmikowi Dolnośląskiem przydzielono natomiast aż trzy filharmonie (we Wrocławiu, Wałbrzychu i Jeleniej Górze), co jest fenomenem w skali krajowej. Z filharmonią w Jeleniej Górze sejmik przejął budowę nowej sali koncertowej, na której ukończenie nie ma pieniędzy. - Sejmikowi przypisano także wałbrzyski Teatr Dramatyczny, a teatry w Jeleniej Górze i Legnicy przekazano zaś samorządom grodzkim, które teraz oczekują równego traktowania ośrodków subregionalnych i domagają się od nas dotacji - mówi Grzegorz Roman, członek zarządu sejmiku dolnośląskiego.
Trochę optymizmu
Czy w tej sytuacji można więc znaleźć jakieś pozytywy? Okazuje się jednak, że tak. - Przejście pod samorząd wojewódzki poprawiło naszą sytuację finansową, choć ciągle jest to kropla w morzu potrzeb - powiedział "Rz" Maciej Figas, dyrektor Opery Nova w Bydgoszczy. - W projekcie budżetu na 2000 rok samorząd zaproponował na działalność bieżącą Opery Nova dotację w wysokości 6 mln 512 tys. zł, zaś na dalszą budowę gmachu 7 mln zł.
- Objąłem teatr w trudnej sytuacji finansowej - mówi Krzysztof Orzechowski, nowy dyrektor Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. - Na początku 1999 roku miał on nie doszacowaną dotację w wysokości 3360 tys. zł, a ponadto kryzys artystyczny spowodował mniejsze wpływy własne. Ale władze wojewódzkie dołożyły trochę pieniędzy. W roku 2000 mamy dostać 4,4 mln zł. Ta kwota pozwoli już na realistyczne planowanie. Instytucje małopolskie są jednak w dość szczęśliwej sytuacji. W projekcie całego budżetu województwa małopolskiego na rok 2000 zaplanowano większe kwoty: prawie 39 mln zł. Np. Teatr im. Słowackiego ma dostać 4,4 mln zł, opera i operetka 7,3 mln zł, Filharmonia Krakowska 5,5 mln zł, Muzeum Archeologiczne 2,2 mln zł, Muzeum Etnograficzne 1,8 mln zł, Wojewódzka Biblioteka Publiczna 3,2 mln zł, Wojewódzki Ośrodek Kultury w Krakowie 1,7 mln zł, a w Nowym Sączu 1 mln zł.
Z kolei dyrektor Filharmonii Bałtyckiej Roman Perucki twierdzi, że choć będzie miał o 20 proc. mniej pieniędzy, to jednak najważniejsze jest to, że po raz pierwszy budżet znany jest tak wcześnie: - Wiadomo przynajmniej, na co nas stać. Do tej pory otrzymywaliśmy zaliczkę i zapowiedź, że cały budżet będzie znany gdzieś w połowie roku. I wtedy okazywało się, że zaliczka była praktycznie wszystkim, na co mogła liczyć filharmonia. A poza tym trzeba wierzyć, że znajdzie się sponsorów. W 1999 roku udało się wygospodarować ponad 60 proc. tego typu środków w stosunku do otrzymanej dotacji.
Próba innego podziału
Wiele samorządów próbuje też w inny sposób dzielić skromne środki. Zmieni się więc na przykład struktura finansowania kultury z budżetu pomorskiego samorządu wojewódzkiego. Kosztem wydatków bieżących zwiększono nakłady na inwestycje i remonty. - Dyrektorzy będą musieli wykazywać się jeszcze większą inicjatywą w pozyskiwaniu środków pozabudżetowych, będą musieli bardziej stać się menedżerami niż administratorami - zapowiada Mira Mossakowska, rzeczniczka Pomorskiego Urzędu Marszałkowskiego. Dyrektorzy niektórych placówek kulturalnych stwierdzają (ale tylko nieoficjalnie), że oddzielenie środków na inwestycje od bieżącego utrzymania jest nawet dobrym rozwiązaniem. Inaczej związki zawodowe wyciągnęłyby na płace wszystko do zera.
W województwie śląskim na wtorkowej sesji budżetowej radni do planowanych 27 milionów złotych dodali w ostatniej chwili 800 tysięcy z przeznaczeniem na remont Opery Śląskiej, której budynek znajduje się w bardzo złym stanie. W Wielkopolsce, gdzie potrzeby kultury w roku 2000 oszacowano na 62,77 mln zł, a samorząd przeznaczył ostatecznie ponad 47,86 mln zł (tyle samo, co na drogi i dwa razy więcej niż na ochronę zdrowia), ponad 7,7 proc. tej kwoty przeznaczonej zostanie na wydatki inwestycyjne. Najwięcej, bo 3,5 mln zł otrzyma z tej puli poznański Teatr Nowy, mieszczący się w zabytkowym, wymagającym remontu obiekcie. Teatr poddawany jest przebudowie i modernizacji od kilku lat, w roku 2000 planowane są m.in. rozbudowa i nadbudowa nowej sceny, pod którą powstanie zaplecze techniczne placówki, a która mieścić będzie widownię na 145 osób. W sumie w wydatkach na wielkopolską kulturę największą pozycję stanowi pięć teatrów i opera (52 proc.) oraz osiem muzeów (20 proc.). Bardzo niewiele, bo zaledwie 324,5 tys. zł (0,7 proc.) zarząd chce przeznaczyć na ochronę zabytków. Na działalność bieżącą placówki otrzymają praktycznie tyle samo, co w tym roku plus planowany wskaźnik inflacji; w większości planuje się bardzo niewielkie podwyżki płac.
Ryzykowny eksperyment
Nie wszystkie pomysły samorządowców są wszakże udane. Sejmik Województwa Dolnośląskiego zaproponował eksperymentalne zasady finansowania. Wszystkie instytucje kulturalne (ogółem 16) otrzymają 80 procent dotacji z roku 1999. Wygospodarowana dzięki temu rezerwa celowa w wysokości 6,3 mln zł zostanie rozdzielona przez zarząd województwa na wyłonione w drodze konkursu najlepsze przedsięwzięcia zaproponowane przez instytucje kulturalne.
- 80 procent ubiegłorocznej dotacji nie pozwoli na normalne funkcjonowanie opery, ponieważ w 1999 roku aż 82,5 proc. budżetu pochłaniały koszty osobowe - komentuje to rozwiązanie Ewa Michnik, dyrektor Opery Wrocławskiej. Jej zdaniem, jeśli opera nie otrzyma więcej pieniędzy, to jej działalność ograniczy się do czterech spektakli miesięcznie, konieczne będzie zrezygnowanie z premier i redukcja zatrudnienia o 20 procent. Teatr Polski podjął z kolei decyzję o rezygnacji ze Sceny na Świebodzkim, którą jednak wspólnie chcą uratować władze wojewódzkie i miejskie. W budżecie sejmiku zwiększone zostały jedynie dotacje na ochronę zabytków (z 1,1 mln zł do 1,7 mln zł) oraz stowarzyszenia muzyczne i kulturalne (z 433 tys. zł do 503 tys. zł).
Kłopoty dodatkowe
Co jeszcze martwi dyrektorów instytucji kulturalnych? Z pewnością przygotowywana nowelizacja ustawy o ubezpieczeniach społecznych, która miałaby nakładać na pracodawcę obowiązek odprowadzania składki od umów-zleceń i umów o dzieło, co może spowodować zwiększenie funduszu płac za honoraria na przykład w teatrach o około 30 procent. W niepewności żyją też organizatorzy rozmaitych imprez i wydarzeń kulturalnych, bo pieniądze na ten cel traktowane są w bardzo różny sposób. W województwie warmińsko-mazurskim środki przeznaczone na ten cel będą o połowę mniejsze niż w 1999 roku.
Można oczywiście po raz kolejny przypominać, że kultura jest niedofinansowana, biedna i zaniedbana, a przejście wielu instytucji pod opiekę samorządów nie poprawiło ich losu. Można też apelować do tych, którzy układają budżet, by nie zapominali o artystach i twórcach, bo od poziomu naszej kultury zależy pomyślność i państwa, i społeczeństwa. Czy jednak takie apele odniosą skutek? Może więc zamiast podsumowania warto przytoczyć słowa dyrektora Romana Peruckiego z Filharmonii Bałtyckiej: - Cóż, na całym świecie kultura jest niedoinwestowana. Tylko nieliczne zespoły orkiestrowe oraz filharmonie same się finansują i zarabiają. W Polsce władza ma problemy z rolnikami, górnikami, służbą zdrowia, ZUS... Gdyby jeszcze orkiestra wyszła na ulicę z trąbami, ludzie powiedzieliby: może nareszcie wzięlibyście się do roboty, zamiast protestować.
Opracował Jacek Marczyński
WSPÓŁPRACA: D.L.-C., A.O., G.R., I.T., P.AD., R.B., EKI, J.SAD.
|
Budżet 2000 jest dziełem samorządowców. Nakłady na kulturę na ogół pozostają na nie zmienionym poziomie. W wielu regionach dotacje dla teatrów, bibliotek czy orkiestr wystarczają jedynie na niskie płace i bieżące świadczenia. Sytuacja taka wynika nie tylko z faktu, iż samorządowcy mają za mało pieniędzy, w wyniku reformy przypisano im zbyt wiele instytucji kulturalnych. Wiele samorządów próbuje w inny sposób dzielić skromne środki. Zmieni się struktura finansowania kultury. przejście wielu instytucji pod opiekę samorządów nie poprawiło ich losu.
|
ODSZKODOWANIA
Prezydent Johannes Rau prosi o przebaczenie w imieniu narodu niemieckiego
10 miliardów marek dla przymusowych robotników
Od lewej: Stuart Eizenstat, Gerhard Schroeder i Otto Lambsdorff
FOT. (C) EPA
10 miliardów marek na odszkodowania dla byłych robotników przymusowych - na taką sumę zaproponowaną oficjalnie przez Niemcy zgodziły się w piątek w Berlinie strony uczestniczące w negocjacjach odszkodowawczych. Prezydent RFN Johannes Rau, oddając podczas spotkania z uczestnikami negocjacji cześć "wszystkim, którzy pod panowaniem Niemiec wykonywać musieli pracę niewolniczą i przymusową", poprosił "w imieniu narodu niemieckiego" o przebaczenie. - Ich cierpień nigdy nie zapomnimy.
Do pierwszych dni lutego roku 2000 powinny zostać dopracowane wzbudzające wiele emocji szczegóły podziału tej sumy na różne kategorie ofiar i na kraje, z których pochodzą poszkodowani. Wiele wskazuje na to, że w kwestii podziału głównymi uczestnikami sporu będą z jednej strony Polska, a z drugiej organizacje żydowskie.
Wypłacanie zacznie się za rok - uważa główny amerykański negocjator Stuart Eizenstat. Inni uczestnicy, zarówno ze strony ofiar, jak i przemysłu niemieckiego, zapowiedzieli, że będą się starali jak najbardziej skrócić czas oczekiwania na wypłaty. Wątpliwe jednak, by doszło do nich szybciej niż w drugiej połowie 2000 roku.
Historyczny krok
To historyczny krok - komentował na konferencji prasowej kanclerz Gerhard Schröder. Stuart Eizenstat mówił o wielkim dniu dla poszkodowanych i szczególnym znaczeniu porozumienia dla stosunków Niemiec z USA i z krajami sąsiedzkimi. Strona polska oceniła ustalenie sumy jako sukces w wymiarze politycznym, dodając, że w wymiarze ludzkim nie można mówić o sukcesie, a jedynie o uldze, bo do kompromisu dochodzi ponad 54 lata po zakończeniu wojny i za życia mniej niż jednej piątej poszkodowanych. Rozczarowujące jest, podkreślił wiceminister spraw zagranicznych Janusz Stańczyk, że propozycja 10 miliardów marek, która mogła paść kilka miesięcy temu, pojawiła się dopiero teraz.
- Wszyscy wiemy, że pieniędzmi nie da się ofiarom zbrodni wynagrodzić doznanych krzywd, wszyscy wiemy, że cierpień zadanych milionom nie da się naprawić - mówił wczoraj prezydent RFN, Johannes Rau. Podkreślił, że państwo niemieckie oraz przedsiębiorstwa popierające utworzenie funduszu odszkodowawczego przyznają się do "wspólnej odpowiedzialności i obowiązku moralnego, które wynikają z wyrządzonych krzywd".
Polska delegacja przyjęła wystąpienie prezydenta Raua jako moralne dopełnienie negocjacji i wyraziła przekonanie, że spotka się ono z uznaniem ze strony ofiar.
Podział pieniędzy
W najbliższych tygodniach delegacje zajmą się sprawą podziału pieniędzy. Jedną z podstawowych kwestii będzie wynegocjowanie, jaka część sumy przypadnie robotnikom niewolniczym i przymusowym, których przede wszystkim dotyczą negocjacje, a jaka zostanie przeznaczona na inne cele - m.in. na odszkodowania za zagrabiony z przyczyn rasowych majątek, za utracone wkłady ubezpieczeniowe, odszkodowania dla ofiar eksperymentów medycznych oraz na tzw. fundusz przyszłości, z którego mają być finansowane akcje mające na celu zachowanie pamięci o pracy przymusowej i innych zbrodniach nazizmu. Polska, Czechy, Białoruś i Ukraina oficjalnie podkreślają, że na odszkodowania za pracę przymusową powinno się przeznaczyć 88 procent sumy całkowitej. Niektóre delegacje nieformalnie domagały się, by na ten cel przeznaczono najwyżej 60 proc.
Dla Polski, a także innych państw Europy Środkowej i Wschodniej, zasadnicze znaczenie ma sprawa robotników rolnych (w wypadku Polski to 226 tysięcy z 489 tysięcy wszystkich ofiar pracy przymusowej). Jerzy Widzyk, szef Kancelarii Premiera, mówił na sesji plenarnej, że Polska nie zgadza się na wykluczenie z tej grupy poszkodowanych przy podziale sumy ogólnej. Jak podkreślił, wykluczenie byłoby niezgodne z ustaleniami procesów norymberskich, bo to sama "deportacja była przestępstwem, a nie związany z nią stopień prześladowania". Delegacja polska dostrzegła pewną zmianę nastawienia do tego problemu polityków niemieckich. Prezydent Rau w swoim przemówieniu podkreślił bowiem, że praca przymusowa oznaczała nie tylko niewypłacenie sprawiedliwego wynagrodzenia, lecz także "deportację, pozbawienie stron rodzinnych, pozbawienie wszelkich praw i brutalne naruszanie godności ludzkiej".
Suma może być większa
Przez długi czas Polska nie znajdowała w sprawie robotników rolnych zrozumienia u negocjatorów amerykańskich. Nastąpiła jednak ewolucja poglądów, powiedział wiceminister Janusz Stańczyk, i jest szansa, że zostanie uznana kategoria robotników rolnych i fundacje narodowe nie będą musiały wypłacać odszkodowań tej grupie poszkodowanych kosztem innych grup.
Polska zakłada, że powinno jej przypaść około jednej czwartej sumy przeznaczonej dla robotników niewolniczych (zmuszanych do pracy więźniów obozów koncentracyjnych i gett) oraz przymusowych. Nasz kraj, mający duży procent ofiar w obu kategoriach (odpowiednio 25 i prawie 27 procent), spodziewa się odegrać kluczową rolę w rozmowach o podziale. Zapowiada się, że Polska będzie spierała się głównie z organizacjami żydowskimi, które chciałyby jak największą sumę przeznaczyć na robotników niewolniczych (z których 55 proc. to Żydzi) oraz na inne cele, np. odszkodowania za zabrany majątek.
Polska delegacja uważa, że indywidualne odszkodowania dla robotników niewolniczych powinny być dwa razy wyższe niż dla robotników przymusowych zatrudnionych w przemyśle. Z drugiej strony padają propozycje, by ta proporcja była jak 5 do 1.
Suma 10 miliardów marek być może zostanie jeszcze uzupełniona. Wcześniej z USA napływały informacje, że dodatkowy miliard dołożą przedsiębiorstwa amerykańskie, których filie w Niemczech korzystały z pracy przymusowej. W piątek w Berlinie nie było żadnego oficjalnego potwierdzenia w tej sprawie. Adwokaci wspominali jedynie o czynionych staraniach. Polska i inne państwa Europy Środkowej i Wschodniej uważają, że każda dodatkowa suma powinna być dzielona na tych samych zasadach, jakie zostaną ustalone w sprawie podziału 10 miliardów marek od niemieckiego państwa i przemysłu. Przekazały nawet przed kilkoma dniami list w tej sprawie Stuartowi Eizenstatowi i Otto Lambsdorffowi. Jak powiedział Jacek Turczyński, przewodniczący Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie, warto teraz powrócić do idei zaangażowania w sprawę odszkodowań dla robotników przymusowych także firm austriackich.
Wynagrodzenia dla adwokatów
Dużo emocji wzbudza sprawa wynagrodzeń dla adwokatów ofiar. Sami prawnicy podkreślają, że honoraria dla nich nie uszczuplą funduszu dla ofiar. Wbrew obawom znacznej części opinii publicznej w Niemczech, sumy, które przypadną prawnikom, nie będą raczej szły w setki milionów marek. Jak się wczoraj mówiło nieoficjalnie, nie będzie to więcej niż 50 milionów marek dla wszystkich zaangażowanych od miesięcy w negocjacje kancelarii adwokackich. Mniej więcej trzy razy tyle mają pochłonąć inne koszty administracyjne. Prawdopodobnie pieniądze na te cele pochodzić będą z odsetek, które narosną na kontach bankowych od sumy na odszkodowania, w czasie, gdy nie będą one jeszcze wypłacane.
Z 10 mld marek 5 mld ma wpłacić rząd, a 5 mld przemysł niemiecki (połowę będzie mógł odliczyć od opodatkowania). W czasie wojny robotników przymusowych zatrudniało ponad 2000 firm. - Udział w funduszu zadeklarowało na razie 60 - 70 - mówił przedstawiciel niemieckich koncernów, Manfred Gentz. Zaapelował o akces następnych przedsiębiorstw, podkreślając, że ma on charakter dobrowolny. Były szef socjaldemokratów Hans-Jochen Vogel wezwał konsumentów do bojkotowania towarów firm, które zatrudniały robotników przymusowych, a teraz nie chcą płacić. Dzisiejszy przewodniczący SPD kanclerz Schröder, podkreślając, że zawsze darzył szacunkiem Vogla, powiedział, że nie zgadza się z takimi metodami.
z.l.
Jerzy Haszczyński z Berlina
"Porozumienie w sprawie wysokości kwoty odszkodowań wieńczy długotrwałe wysiłki polskiej dyplomacji, która w bieżącym roku z uporem prowadziła negocjacje w imieniu pół miliona poszkodowanych obywateli polskich", stwierdza w piątkowym oświadczeniu polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. MSZ jest wdzięczne za dobrą współpracę administracji Stanów Zjednoczonych i z uznaniem wyraża się o wysiłkach i ostatecznych decyzjach strony niemieckiej. "Negocjacje na temat odszkodowań były trudne i nie pozbawione momentów krytycznych. W najnowszej historii stosunków polsko-niemieckich był to jeden z najpoważniejszych sprawdzianów naszego partnerstwa. Mamy nadzieję, iż sprawiedliwy podział środków przyczyni się do przezwyciężenia dziedzictwa przeszłości" - oświadczyło polskie MSZ.
|
10 miliardów marek na odszkodowania dla byłych robotników przymusowych - zgodziły się strony uczestniczące w negocjacjach. Prezydent RFN Johannes Rau poprosił "w imieniu narodu niemieckiego" o przebaczenie. Strona polska oceniła ustalenie sumy jako sukces polityczny. delegacje zajmą się sprawą podziału pieniędzy. Polska zakłada, że powinno jej przypaść około jednej czwartej sumy dla robotników niewolniczych oraz przymusowych. spodziewa się odegrać kluczową rolę w rozmowach.
|
REPORTAŻ
Krakowski Kazimierz - żydowska dzielnica bez Żydów, przywrócona do życia przez Polaków - stał się miejscem modnym, odwiedzanym licznie przez turystów
Otwarły się niewidzialne bramy
W mieście Kazimierzu, który z czasem stał się dzielnicą Krakowa, od XV wieku niezmiennie mieszkali Żydzi. Tu tworzyli swoją bogatą kulturę, sztukę i naukę.
FOT. JACEK WRZESIŃSKI
JERZY SADECKI
Niepostrzeżenie, bez odgórnych nakazów i wspomagań, zatętniło życie na krakowskim Kazimierzu. Po półwiecznej hibernacji otworzył się tajemniczy świat żydowskiej dzielnicy. Fascynuje, przyciąga turystów, dla których powstaje coraz więcej nastrojowych knajpek, niedużych hotelików. Jeszcze nie tak dawno zapomniany, staje się obecnie Kazimierz drugim - obok Rynku Głównego - centralnym i modnym miejscem Krakowa.
Gdy pytać, co tak naprawdę ożywiło na wpół umarłą dzielnicę Kazimierz, najczęściej wymieniany jest Festiwal Kultury Żydowskiej. - Z Kazimierzem jest tak jak z kulturą żydowską, która przez prawie pół wieku była u nas tabu, czymś zupełnie niedostępnym, zamkniętym i tajemniczym. A nagle ożyła i fascynuje - mówi Krzysztof Gierat, który wraz z Januszem Makuchem wymyślił i prowadzi Festiwal Kultury Żydowskiej. Pierwsza, jeszcze bardzo skromna jego edycja z udziałem tylko miejscowych wykonawców, odbyła się w 1988 roku. Po dwunastu latach festiwal jest imprezą potężną, niebywale popularną. Przyjeżdżają na nią chętnie najlepsi na świecie muzycy żydowscy. Co roku Żydzi z wielu krajów ramię przy ramieniu z Polakami tańczą i śpiewają na ulicy Szerokiej w rytm klezmerskich kapeli.
Krzysztof Gierat wspomina, że jako student mieszkał na stancji na Kazimierzu. W dzielnicy ruder, spisanej na straty, z oknami obitymi dechami. Niedostępnej. - Trudno dziś w to uwierzyć, ale przez te wszystkie lata nigdy nie wszedłem do synagogi. Pierwszy raz znalazłem się w niej dopiero podczas naszego festiwalu - wyznaje Krzysztof Gierat. Bo najważniejszą siłą Festiwalu Kultury Żydowskiej jest chyba to, że nie tylko wyciągnął na wierzch zapomniane zwyczaje i sztukę żydowską oraz stworzył na nie modę i swego rodzaju snobizm, ale także otworzył niewidzialne bramy tej zamkniętej przez prawie pół wieku dzielnicy.
Zapomniany, bez Żydów
W mieście Kazimierzu, który z czasem stał się dzielnicą Krakowa, od XV wieku niezmiennie mieszkali Żydzi. Tu tworzyli swoją bogatą kulturę, sztukę i naukę. Mieli liczne bożnice i domy modlitwy, mieszkali tu wielcy i mądrzy rabini. Kazimierz przez całe wieki był jednym z najważniejszych centrów żydowskiego świata. Wszystko to przerwała druga wojna światowa.
W jesieni 1939 roku w Krakowie żyło 68 tysięcy Żydów. Gdy w 1945 roku zrobiono ich spis, znalazło się w nim trzy tysiące nazwisk. Dziś gmina wyznaniowa żydowska w Krakowie zrzesza zaledwie 176 współwyznawców. Na palcach jednej ręki można policzyć rodziny żydowskie mieszkające dziś na stałe w żydowskiej dzielnicy Kazimierz.
Za sprawą zbrodniczego holokaustu zniknęli stąd Żydzi. Po wojnie Kazimierz pozostał pustynią, martwym miastem skazanym na zapomnienie. Mógł być co najwyżej egzotycznym plenerem dla fotografików i filmowców. Gdy kręcono tu efektowną scenę pożaru do filmu "Noce i dnie", poszło z dymem kilka zabytkowych budowli. Popadły w ruinę nieremontowane kamienice, dewastowane także przez ludzi marginesu społecznego, dla których Kazimierz miał być odpowiednim miejscem zamieszkania.
Pokazany światu przez Spielberga
Do ożywienia Kazimierza rękę przyłożył też Steven Spielberg. W 1993 roku kręcił tu sceny z getta do swego głośnego filmu "Lista Schindlera". Fascynacją klimatami Kazimierza zaraził wielu krakowian, ale przede wszystkim pokazał tę dzielnicę całemu światu. - Nagle pojawiło się mnóstwo turystów, którzy chcieli oglądać miejsca z "Listy Schindlera" - opowiada Zdzisław Leś, który z końcem 1992 roku założył na Kazimierzu księgarnię specjalizującą się w tematyce żydowskiej. Aby sprostać wymaganiom zagranicznych turystów, Leś wydał specjalny przewodnik po schindlerowskich miejscach, przeszkolił przewodników, uruchomił mikrobusy do obwożenia po całej trasie: od Kazimierza przez dawny zakład emalierski Schindlera, po obóz w Płaszowie i wzgórze Lasoty, z którego - według Spielberga - Schindler oglądał scenę likwidacji krakowskiego getta, co spowodowało jego wewnętrzną przemianę i postanowienie uratowania przed zagładą jak największej grupy Żydów.
W listopadzie 1993 za pieniądze Kongresu USA w zdewastowanym domu modlitwy B'nei Emuna na rogu ul. Rabina Meiselsa i placu Nowego, otwarte zostało starannie urządzone Centrum Kultury Żydowskiej, prowadzone przez Polaków.
Od razu bardzo silnie wpisało się w życie kulturalne i artystyczne Krakowa. Stało się placówką, do której trzeba i warto zaglądać. Jak obliczono, do maja tego roku miało tu już miejsce dwa tysiące różnorakich "zdarzeń programowych"- wykładów, wystaw, spotkań, promocji książek, koncertów itp. - Naszym głównym zadaniem jest demitologizowanie obrazu Żyda w oczach społeczeństwa polskiego oraz zdemitologizowanie obrazu Polaka w oczach Żydów - tak w największym skrócie mówi o misji CKŻ Joachim Russek, dyrektor Fundacji Judaica.
- Najbardziej fascynujące w historii rozbudzenia Kazimierza jest to, że stało się tak za sprawą inicjatywy obywatelskiej. Złudzeniem wszak okazały się oczekiwania z początku lat dziewięćdziesiątych, że przyjadą tu z pieniędzmi bogaci Żydzi i odbudują, ożywią Kazimierz. Gospodarzami żydowskiego Kazimierza bez Żydów stali się przede wszystkim Polacy. To ich pomysłowość, zapał, fascynacja żydowską kulturą sprawiły, że dzielnica na nowo pulsuje życiem, dostarcza tylu przeżyć i emocji turystom - twierdzi Joachim Russek.
- Wprawdzie wraz z Edynburgiem Kraków przygotował kilka lat temu program rewitalizacji Kazimierza, to jednak nigdy nie był on kompleksowo realizowany. Ale muszę przyznać, że te wszystkie prywatne inicjatywy i indywidualne inwestycje na Kazimierzu w gruncie rzeczy nie odbiegają w intencjach od tego planu. On gdzieś unosi się w tle tych wszystkich działań - mówi Małgorzata Walczak z Biura Lokalnego Kazimierz.
Inwazja knajpek
- Ta wieloletnia hibernacja, zatrzymanie w miejscu Kazimierza, pracuje dziś na jego korzyść. Wielu Żydów, którzy tu mieszkali przed wojną, ze zdumieniem stwierdza: jest jak dawniej. Te same stare kąty, zaułki, których nikt nie ruszył przez lata. Mając to wszystko, łatwiej odtworzyć nastrój starej dzielnicy, bez sztuczności - opowiada Wojciech Ornat. On pierwszy na Kazimierzu zaczął myśleć o turystach. Przed nim, od 1990 roku była na ul. Szerokiej tylko galeria Władysława Godynia. Nie wytrzymała finansowo. W 1992 roku Ornat wynajął ją i urządził kawiarnię Ariel. Zaczęły powstawać następne knajpki w podobnym stylu, lokując się niemal we wszystkich kamieniczkach po jednej stronie ulicy Szerokiej.
Szeroka nazywana jest dziś salonem Kazimierza. Trudno ją nazwać ulicą. Właściwie jest bardziej podłużnym i rozległym placem. Z trzema synagogami: Starą, gdzie mieści się judaistyczne muzeum, Remu wraz z zabytkowym cmentarzem oraz Poppera. Oprócz nowoczesnej restauracji Nissenbaumów wszystkie knajpki i lokaliki, które w ostatnich latach na - dotąd pustej i znanej tylko z siedziby komendy policji - ulicy Szerokiej rosną jak grzyby po deszczu, stylem i wystrojem wpisują się w klimat żydowskiej dzielnicy. Oferują zwykle przysmaki żydowskiej kuchni, ale nie koszerne. Pobrzmiewają muzyką żydowską, cygańską, ukraińską.
Gęsi pipek i żydowski cymes
Niepostrzeżenie, bez odgórnych nakazów i wspomagań, zatętniło życie na krakowskim Kazimierzu. Po półwiecznej hibernacji otworzył się tajemniczy świat żydowskiej dzielnicy
FOT. JACEK WRZESIŃSKI
- Trzeba pamiętać, że Kazimierz zamieszkiwali przed wojną Żydzi najbardziej ubodzy i najbardziej religijni - podkreśla żydowski historyk Henryk Halkowski. Nie ma więc mowy, aby dziś urządzać bogate, wystawne lokale. - Pomysł jest prosty i dotychczas niemal wszyscy go respektują. Zachowując dawne wnętrza, wstawiamy do nich przedwojenne, proste meble i sprzęty, często podniszczone, ale z duszą i charakterem. Zachowało się ich w Krakowie mnóstwo, są dość tanie. Dają naprawdę poczucie autentycznego powrotu w nastrój przedwojennych wnętrz - wyjaśnia Wojciech Ornat. Rozmawiam z nim przy ul. Szerokiej w budynku dawnej mykwy, czyli żydowskiej łaźni. Po podziałach własnościowych Ornat prowadzi utrzymaną w dobrym, przedwojennym, żydowskim stylu restaurację i hotelik Klezmer-Hois, gdzie gra grupa klezmerska znakomitego Leopolda Kozłowskiego, gdzie podają takie przysmaki, jak: gęsi pipek (żołądek), kiszkę żydowską czy cymes żydowski (marchew z miodem i rodzynkami). Pojawiają się tam Żydzi z różnych stron świata i podpowiadają, co zmienić, co wprowadzić do menu.
Turyści, którzy teraz odwiedzają Kazimierz, mają wrażenie, że oto są w autentycznym, żywym miasteczku żydowskim, z hebrajskimi szyldami na sklepach i knajpkach, z nastrojem żydowskiego sztetłu. Gdzie po ulicach kręcą się autentyczni Żydzi w jarmułkach, a również chasydzi w chałatach i lisicach. - Ale my nikogo nie przebieramy za Żydów, nie doprawiamy kelnerom pejsów - zapewnia Wojciech Ornat. Ci Żydzi na ulicach Kazimierza to goście coraz liczniej przyjeżdżający z pielgrzymką do grobu sławnego Mojżesza Isserlesa na cmentarzu Remu lub zjawiający się tu przy okazji odwiedzin Oświęcimia, Treblinki. I wpisujący się w wykreowany, przypomniany przez autentyczne wnętrza, meble i sprzęty żydowski dawny świat.
- Ta ulica Szeroka to trochę taki "Żydoland", ale ja się bardzo cieszę, że powstał i istnieje. Przyciąga wielu ludzi, zwłaszcza młodych, którzy mogą się dowiedzieć wiele o przeszłości i naszej kulturze, skorzystać z tego, co pozostało po naszych przodkach - zapewnia Tadeusz Jakubowicz, przewodniczący gminy wyznaniowej żydowskiej w Krakowie.
Na Ciemnej jest Eden
Nie od razu Żydzi spoza Polski zaakceptowali tę nową funkcję Kazimierza. Dla wielu ta dzielnica splamiona krwią przodków miała być cmentarzem, rumowiskiem gruzów. - Na początku, gdy uruchomiliśmy Centrum Kultury Żydowskiej, spotykałem się z głosami pełnymi wyrzutu: czemu tu tak pięknie? - wspomina Joachim Russek. Teraz Żydzi coraz częściej przyjeżdżają i chwalą Kazimierz.
- Mój mąż przyjechał tu ze względów sentymentalnych, bo jego dziadkowie mieszkali nieopodal, przy ul. Dietla. Ale także, żeby robić tu biznes. Przez pięć lat chodził z tym pomysłem - mówi o Allenie Haberbergu, jego żona Jolanta Skrzyniarz-Haberberg. Ten amerykański Żyd wykupił trzy potwornie zdewastowane kamienice na Kazimierzu, przy ul. Ciemnej. Rudery zamienił w wygodny i elegancki hotel Eden, wyposażony nawet w rytualną mykwę - otwarty pół roku temu.
Znacznie wcześniej zainwestowała na Kazimierzu Fundacja Nissenbaumów, która nieopodal synagogi Remu urządziła duży kompleks restauracyjny, ale bardziej w stylu McDonaldsa niż żydowskiego Kazimierza. Nissenbaumowie nie mają teraz dobrej passy ani prasy. Krytykowani są z różnych stron za zburzenie trzech starych kamienic przy ul. Miodowej i za brak aktywności w remontowaniu najstarszego budynku przy ul. Szerokiej, pod nr 12, kupionego od miasta. Nissenbaumowie nie wywiązali się wszak z umowy, że w ciągu czterech lat wyremontują kamienicę. Teraz uzyskali prolongatę na następne dwa lata.
Innych, prywatnych inwestorów żydowskich jakoś nie widać. Jedynie gmina żydowska stopniowo odzyskuje i zagospodarowuje kolejne z ok. 40 obiektów, jakie w Krakowie należały do niej przed wojną. - Cieszę się, że mamy wreszcie dobrze utrzymane dwa cmentarze: Remu i przy ul. Miodowej, odnawiane są kolejne z siedmiu istniejących tu synagog - wylicza Tadeusz Jakubowicz. W remontowanej obecnie bożnicy Kupa, obok sal modlitewnych Jakubowicz zamierza urządzić piętnaście pokoi dla Żydów "zaawansowanych wiekiem". W odnowionej - z pomocą państwowych funduszy - synagodze Izaaka gmina żydowska urządziła wystawę o Żydach polskich i pokazy filmów dokumentalnych o krakowskim Kazimierzu i likwidacji getta.
W gąszczu praw własności
Niedawno zakończyła się konserwacja okazałej synagogi Tempel przy ul. Miodowej. - Finansowaliśmy te prace wraz amerykańską Getty Foundation - mówi prof. Tadeusz Chrzanowski, przewodniczący Społecznego Komitetu Odnowy Zabytków Krakowa i przypomina, że obok żydowskiej części Kazimierza jest też katolicka, ze wspaniałymi tradycjami i zabytkami, np. z kościołami: Na Skałce, św. Katarzyny, Bonifratrów. Jak przed wiekami te dwie części płynnie się przenikają. Nikogo tu nie dziwi, że ulica Rabina Meiselsa krzyżuje się z ulicą Bożego Ciała.
Profesor Chrzanowski dodaje, że SKOZK chętnie dofinansowywałby również odnowę niektórych świeckich, zabytkowych budynków żydowskiego Kazimierza, ale niejasny jest ich stan własnościowy. - Spośród 108 prywatnych kamienic, których administrację prowadzimy, w przypadku 95 procent nie znamy miejsca pobytu właścicieli - podaje Ryszard Lepiarz, kierownik działu eksploatacji w Zarządzie Budynków Komunalnych. Jak w takie kamienice inwestować, jak je odnawiać? Władze miasta stać tylko na zabezpieczenie ruder, aby nie groziły ludziom. - Jak tak dalej pójdzie, za kilkanaście lat nie będzie już co remontować - mówią na Kazimierzu, pokazując wybite okna, przeciekające dachy.
To prawda, że co najmniej 30 procent żydowskich kamienic już zostało zwróconych potomkom ich dawnych właścicieli. Zazwyczaj szybko je sprzedają i wracają do Izraela, do USA. Ale co zrobić z resztą, może przejęłaby je jakaś żydowska fundacja, wchodząc w prawa osób nieznanych z miejsca pobytu - zastanawia się Tadeusz Jakubowicz, przewodniczący krakowskiej gminy żydowskiej. Ale zaraz zaznacza, że gmina by się takiej roli nie podjęła, to za wiele kłopotu. Własność to sprawa delikatna i drażliwa, pojawiają się też oszuści, którzy próbują podszywać się pod ofiary holokaustu. Wszyscy czekają więc na jakąś centralną regulację prawną.
Kultowy "Singer" i "Alchemia"
- Tymczasem Kazimierz staje się coraz bardziej miejscem modnym i wygodnym, bez tego gwaru i przypadkowych ludzi, którzy tabunami przewalają się przez krakowski Rynek Główny. Od nas blisko do centrum, jest ciekawie, nastrojowo - tak zapewnia Karol Kuberski, właściciel galerii sztuki Szalom przy ul. Józefa, i wymienia wielu artystów, którzy przeprowadzili się ostatnio na Kazimierz. Sam też od czerwca stał się mieszkańcem tej dzielnicy.
- Wraz z tą modą podskoczyły ceny nieruchomości na Kazimierzu. Już nie kupi się kamienicy za mniej niż milion dolarów. Ceny mieszkań przekroczyły już 4 tys. zł za metr kwadratowy - wylicza Wojciech Ornat. Na Kazimierzu pojawiły się banki, firmy elektroniczne, a krążą też opowieści, że i cudzoziemcy zaczynają kupować tu dla siebie nieduże apartamenty. Przybywa niewielkich hoteli i pensjonatów. Niedawno w odnowionej kamienicy przy Miodowej otwarty został hotelik Franciszek wraz z kawiarnią artystyczną, Sceną Eljot i galerią Stawskiego. Obok sławnego pubu Singer, tajemniczej i ciemnej nory w dobrym egzystencjalnym stylu Paryża lat 60., gdzie siedzi się przy świecach i stolikach z maszynami marki Singer, obok lokalu Propaganda, z rekwizytami epoki komunizmu - na rogu ul. Estery i placu Nowego od grudnia ubiegłego roku istnieje kolejna kultowa knajpka Alchemia. Przeniosła się do niej z centrum Krakowa duża część artystycznego towarzystwa. Stylizowana na graciarnię Alchemia, urządzona w dawnym warsztacie tapicera, ma swój niepowtarzalny klimat. - Gramy dużo dobrego jazzu, puszczamy świetną muzykę Astora Piazzolli grającego na bandeonie - wyjaśnia współwłaściciel Jacek Żakowski.
Na Kazimierzu jest jeszcze sporo wolnej przestrzeni. Do wzięcia. Byle tego nie popsuć i utrzymać styl. O tym mówią teraz wszyscy, którzy związali się z krakowską dzielnicą żydowską.
|
Niepostrzeżenie zatętniło życie na krakowskim Kazimierzu. przyciąga turystów, dla których powstaje coraz więcej nastrojowych knajpek, hotelików. ożywił dzielnicę Festiwal Kultury Żydowskiej. Po dwunastu latach festiwal jest imprezą potężną. Przyjeżdżają na nią najlepsi na świecie muzycy żydowscy. W mieście Kazimierzu, który z czasem stał się dzielnicą Krakowa, od XV wieku mieszkali Żydzi. Tu tworzyli swoją bogatą kulturę, sztukę i naukę. Wszystko to przerwała druga wojna światowa.Kazimierz pozostał martwym miastem skazanym na zapomnienie. Do ożywienia Kazimierza rękę przyłożył też Steven Spielberg. W 1993 roku kręcił tu sceny z getta do głośnego filmu "Lista Schindlera". W listopadzie 1993 otwarte zostało Centrum Kultury Żydowskiej. Gospodarzami żydowskiego Kazimierza bez Żydów stali się Polacy. To ich pomysłowość, zapał, fascynacja żydowską kulturą sprawiły, że dzielnica na nowo pulsuje życiem. tu jest jak dawniej. wszystkie knajpki i lokaliki stylem i wystrojem wpisują się w klimat żydowskiej dzielnicy. Kazimierz zamieszkiwali przed wojną Żydzi ubodzy. Nie ma mowy, aby dziś urządzać bogate, wystawne lokale. Turyści, którzy odwiedzają Kazimierz, mają wrażenie, że oto są w autentycznym miasteczku żydowskim. Nie od razu Żydzi spoza Polski zaakceptowali nową funkcję Kazimierza. Dla wielu ta dzielnica splamiona krwią przodków miała być cmentarzem. co najmniej 30 procent żydowskich kamienic już zostało zwróconych potomkom ich dawnych właścicieli. Własność to sprawa delikatna i drażliwa. Wszyscy czekają na centralną regulację prawną. Tymczasem Kazimierz staje się miejscem modnym i wygodnym.
|
Według "Sąsiadów" w Jedwabnem nie-Żydzi eksterminują Żydów z niezgłębionych powodów, a rozsądne wejrzenie w istotę sprawy okazuje się niemożliwe
Goldhagen dla początkujących
RYS. JANUSZ MAYK MAJEWSKI
NORMAN G. FINKELSTEIN
"Freud dla początkujących" jest jedną z niewielkich książeczek wydanych w Ameryce w serii, która wprowadza czytelników w świat wpływowych myślicieli i idei. "Sąsiedzi" Jana Tomasza Grossa są w pewien sposób karykaturą książek z tej serii. Nie tak dawno Przedsiębiorstwo Holokaust (Holocaust Industry) owacyjnie powitało potężną, lecz bezwartościową książkę Daniela Goldhagena "Hitler's willing executioners" ("Gorliwi kaci Hitlera"). Tomik Grossa jest czymś w rodzaju "Goldhagena dla początkujących".
Przypominając "Gorliwych katów Hitlera", w jednych miejscach bardziej, w innych mniej, "Sąsiedzi" mają łatwo rozpoznawalny znak firmowy Przedsiębiorstwa Holokaust. Poprzez "Przedsiębiorstwo Holokaust" rozumiem te osoby i instytucje, które wykorzystują dla celów politycznych i finansowych ludobójstwo dokonane na Żydach w czasie drugiej wojny światowej.
Podobnie jak książka Goldhagena, tak i "Sąsiedzi" pełni są rażących wewnętrznych sprzeczności. W jednym miejscu Gross relacjonuje, iż rządzący Polską powojenną komunistyczny reżim ścigał Polaków, "którzy byli zaangażowani w mordy na Żydach", do tego stopnia, że nawet torturował sprawców, by wydobyć od nich zeznania. W innym miejscu utrzymuje, że zabicie Żydów nie było "przestępstwem, którego popełnienie byłoby przez stalinowski wymiar sprawiedliwości ścigane z całą surowością". Gdzie indziej Gross przypisuje sobie oryginalne odkrycie, że sprawcy holokaustu posługiwali się - prócz nowoczesnej technologii - "prymitywnymi, staroświeckimi metodami i narzędziami zbrodni". Ale trzy strony dalej cytuje za głośnymi wspomnieniami opublikowanymi lata temu, że sprawcy posługiwali się "widłami i nożami kuchennymi".
Pogrom czy ludobójstwo
By wytłumaczyć motywację polskich sprawców, Gross przywołuje w jednym z akapitów zarówno Christophera Browninga, jak i Daniela Goldhagena. Czy nie zdaje sobie sprawy, że Browning i Goldhagen doszli do diametralnie przeciwnych wniosków? (Przeciwnie niż Goldhagen, Browning nie wierzy, że to wyłącznie antysemityzm tłumaczy mordercze czyny zwykłych Niemców.) By udokumentować nienawistny antysemityzm przeciętnych Polaków w czasie wojny, Gross przytacza wspomnienia polskiego Żyda, chłopca prześladowanego przez "gromadę kobiet, które przecież równie dobrze mogły zostawić go w spokoju". Jednak faktyczne zeznanie cytowane w całości w zamieszczonej obok nocie podkreśla, że polskie kobiety nie były "powodowane czystym resentymentem czy nienawiścią", lecz raczej spanikowały, gdy żydowski chłopiec "nagle znalazł się na ich kolanach".
W swej książce Gross nazywa wydarzenia w Jedwabnem "pogromem", "krwawym pogromem" i "morderczym pogromem". W artykule opublikowanym po ukazaniu się książki obstaje jednakże przy nazywaniu "tego, co stało się w Jedwabnem, ludobójstwem. Tego nie można nazwać pogromem". By podnieść wartość swych odkryć, Gross używa języka pompatycznego. Stając się przez to śmieszną, jego przesadna retoryka deprecjonuje pamięć o ofiarach.
Karty "Sąsiadów" pełne są również sformułowań absurdalnych. Gross utrzymuje, że zeznanie ocalałego z holokaustu stawia cierpienia Żydów w zbyt pozytywnym świetle. "To są wszystko dowody niekompletne, niebezstronne; to są wszystko historie ze szczęśliwym zakończeniem. Wszystkie zostały stworzone przez tych kilka osób, które miały wystarczające szczęście, by przeżyć". To śmieszne. Czy świadectwa Eliego Wiesela i Primo Leviego są przepełnione radością?
Pseudonaukowa retoryka
Stwierdzeniom banalnym towarzyszą w książce Grossa stwierdzenia dziwaczne. "Nazizm - pisze Gross - jest reżimem, który wykorzystuje instynkt zła tkwiący w człowieku". Przywołując przykład Polaków, którzy najpierw kolaborowali z Sowietami, a później z nazistami, Gross dochodzi do głębokiej refleksji, iż niektórzy ludzie są politycznymi oportunistami. Idąc dalej, tłumaczy ów fenomen "logiką bodźców, z jakimi styka się człowiek w totalitarnych reżimach XX wieku". Lecz polityczny oportunizm nie jest przecież przypisany tylko owym reżimom. Gross nie musiał szukać daleko - wystarczyłoby, gdyby rozejrzał się wśród swych kolegów z Uniwersytetu Nowojorskiego, takich jak choćby profesor Tony Judt, który zmieniał swą orientację z modnej lewicowości na modny antykomunizm, tak jak zmieniały się trendy w amerykańskim życiu kulturalnym. Judt jest zresztą autorem entuzjastycznej recenzji zamieszczonej na okładce amerykańskiego wydania "Sąsiadów" ("prawdziwie pionierska... praca doskonałego historyka").
Podobnie jak w przypadku "Gorliwych katów Hitlera", anglojęzyczny tekst Grossa jest pełen pretensjonalnego, pseudonaukowego języka: "historiograficzny topos", "hiperboliczna metafora", "ten metodologiczny imperatyw wypływa z samego immanentnego charakteru ogółu dowodów", "każda rzecz w historii społeczeństw pozostaje we wzajemnym stosunku ze wszystkimi pozostałymi" itd. Mając na uwadze tego typu głębokie stwierdzenia, pewien pisarz zażartował ongiś: "To brzmi jak burza, ale tak naprawdę jest ledwie chrapnięciem".
Dwa dogmaty
Książka Grossa to standardowa literatura Przedsiębiorstwa Holokaust. Literatura ta posługuje się dwoma dogmatami. Pierwszy z nich mówi, że holokaust oznacza wydarzenie (zjawisko) nie mające w historii sobie równego. Drugi - że holokaust oznacza kulminację irracjonalnej nienawiści nie-Żydów wobec Żydów. Żadnego z tych dogmatów nie da się obronić w sposób naukowy. Obydwa jednakże są bardzo użyteczne politycznie: szczególne cierpienie Żydów przekłada się na szczególne żydowskie przywileje moralne; a jeżeli nienawiść nie-Żydów do Żydów jest irracjonalna, Żydzi nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za tę wrogość.
Jako część holokaustu Jedwabne jest "w swej istocie, tajemnicą" - pisze Gross. Inaczej niż w przypadku innych okrucieństw, tutaj możemy jedynie postępować, "JAK GDYBY było to możliwe do zrozumienia" (podkreślenie Grossa). W rzeczy samej Gross niejednokrotnie podkreśla, że zajęło mu to pełne cztery lata, by pojąć "prawdziwość" tego, co się stało.
W Jedwabnem zamordowanych zostało przez swych chrześcijańskich sąsiadów do 1600 Żydów. W Rwandzie Hutu wyrżnęli ponad pół miliona swych sąsiadów - Tutsich. To, co stało się w Rwandzie, da się jednakowoż ogarnąć rozumem; to, co stało się w Rwandzie, nie jest holokaustem.
Główną tezą zawartą w książce "Gorliwi kaci Hitlera" jest twierdzenie, iż irracjonalna nienawiść narodu niemieckiego do Żydów - czasem "utajona", czasem "jawna" - była podstawową przyczyną holokaustu dokonanego przez nazistów. Wszystko, co zrobił Hitler, było - według Goldhagena - "wyzwoleniem powściągniętych dotąd antysemickich emocji". Gross w podobny sposób przedstawia wydarzenia w Jedwabnem. Choć Żydzi z Jedwabnego pozostawali "w dobrych stosunkach z Polakami", "zawsze zdawali sobie sprawę z ukrytej wrogości... ze strony ludności, wśród której żyli" - wrogości żywionej "średniowiecznym uprzedzeniem powodowanym rytualnym mordem". Nagle, w lipcu 1941 roku, owa skrywana wrogość okazała się zabójcza. Przy udziale Niemców, "ograniczonym w zasadzie do robienia zdjęć", "polska połowa miasteczka wymordowała jego żydowską połowę" z "Bogu tylko wiadomych" powodów. Tak jak w przypadku Goldhagena, ustalenia Grossa wywołują ogromną masę pytań. Dlaczego na przykład ów ludobójczy impuls przyszedł w lipcu 1941 roku, a nie wcześniej? Gross sam zauważa, że "niczego tego rodzaju nie odnotowano" we współczesnej historii Polski. W rzeczywistości autor "Sąsiadów" umieszcza Jedwabne w ahistorycznym kontekście - co jest cechą innych produktów Przedsiębiorstwa Holokaust. Tym samym Jedwabne staje się szczególnym wydarzeniem, kiedy to nie-Żydzi eksterminują Żydów z niezgłębionych powodów, a rozsądne wejrzenie w istotę sprawy okazuje się niemożliwe.
Pieniądze i pamięć
Chociaż książka "Gorliwi kaci Hitlera" wzbudziła na chwilę emocje w Niemczech, nie pozostawiła po sobie trwałego śladu. Niemcy zmagali się ze swoim "żydowskim problemem" na długo przed książką Goldhagena i nie wniosła ona do sprawy niczego nowego. Jednakże Polacy, jak się wydaje, nie zmierzyli się jeszcze z tym problemem, a książka Grossa przyniosła nieco nieznanych wcześniej materiałów. Szok i sensacja, jaką wywołała w Polsce, sugeruje, iż Polacy zaprzeczali dotąd wstydliwym epizodom swej przeszłości. W tym aspekcie "Sąsiedzi", choć jest to studium niekompletne i nacechowane zabarwieniem ideologicznym, mogą posłużyć w Polsce jako stymulator użytecznej i niezbędnej debaty. Potencjał ten może jednak zostać zmarnowany ze względu na kwestię rekompensaty za holokaust. Zamiast zdecydowanie oddzielić sprawę antysemityzmu od sprawy rekompensaty, Gross wiąże je ze sobą. Z jego błogosławieństwem "Sąsiedzi" stali się kolejną bronią Przedsiębiorstwa Holokaust w wymuszaniu od Polski pieniędzy. Tragedią jest, że wynikiem tego samoroztrząsania zakamarków polskiej duszy będzie prawdopodobnie odrodzenie najohydniejszych antysemickich stereotypów.
W artykule "Poduszka pani Marx", opublikowanym w "Tygodniku Powszechnym", Gross twierdzi, jakoby Polacy łączyli jego książkę ze sprawą rekompensat za holokaust, gdyż "w naturalny sposób wiążą oni Żydów z pieniędzmi".* Ale jeden z rozdziałów "Sąsiadów" jest poświęcony pytaniu, "kto przejął majątek?". Podniesienie tego tematu przez Grossa jest zastanawiające, jako że pisze, iż sprawa ta nie zwróciła uwagi tych Żydów, którzy przeżyli. Popada tu Gross w kolejną sprzeczność. W "Sąsiadach" zobaczyliśmy bowiem Jedwabne jako wydarzenie nie do ogarnięcia umysłem; miejsce, w którym Polacy wymordowali Żydów z "Bogu tylko wiadomych" powodów. W tym rozdziale Gross odkrywa jednakże nagle, że to "żądza i niespodziewana możliwość obrabowania Żydów... była rzeczywistym motywem". Dlaczego zatem Jedwabne jest taką tajemnicą? Z chęci wzbogacenia się dokonywano wszak zbrodni na o wiele większą skalę. (Kolonizacja i pozbawianie własności w Nowym Świecie i w Afryce pociągnęło za sobą śmierć niezliczonych milionów ludzi.) Jakkolwiek by na to patrzeć, dochodzimy do konkluzji, że sprawiedliwość wymaga zwrotu zagrabionej własności. W artykule "Poduszka pani Marx" Gross przedstawia tę kwestię bez niedomówień.
Gross przywołuje historię pewnej Niemki, którą pięćdziesiąt lat po wojnie gnębią wyrzuty sumienia, gdyż ciągle ma poduszkę zamordowanego Żyda. Dla Grossa jest to oczywisty przykład wyzwania stojącego przed Polakami: by pojednać się z przeszłością - by odpokutować za Jedwabne - Polska musi zwrócić "poduszkę pani Marx". To według Grossa "jedynie brak współczucia i żałoby po tych, którzy zostali zamordowani", sprawia, że roszczenia majątkowe żydowskich spadkobierców są "tak drażliwym i irytującym problemem". Jednak, "ci, którzy w końcu zapłakali nad losem swych żydowskich współobywateli... rozstaną się z »poduszką pani Marx« bez cienia żalu". "Wybór, przed którym stoimy - konkluduje Gross - nie jest trudny". Rzeczywiście - nie byłby trudny, gdyby tylko sprawy były naprawdę tak proste.
Po pierwsze, Przedsiębiorstwo Holokaust nie chce z powrotem jedynie "poduszki pani Marx", chce jej całego domu, a nawet więcej. Chociaż "skala roszczeń jest potencjalnie ogromna - uspokaja Gross - nikt nigdy nie zażąda większości tego, co pozostaje w naszych rękach". Ale roszczenia wobec Polski nie kończą się na roszczeniach indywidualnych ofiar czy ich spadkobierców. W rzeczywistości Przedsiębiorstwo Holokaust rości sobie pretensje do setek tysięcy parceli na polskiej ziemi, wartych dziesiątki miliardów dolarów. Gross nie może nie zdawać sobie z tego sprawy.
Wymuszenie i cierpienie
Co więcej, wyjście naprzeciw tym kolosalnym żądaniom nigdy nie doprowadzi do prawdziwego pojednania. Przedsiębiorstwo Holokaust nie reprezentuje ani "tych, którzy zostali zamordowani", ani ich spadkobierców, ani ocalałych z zagłady. Jest to próba wymuszenia skryta pod płaszczykiem żydowskiego cierpienia. Spójrzmy na ostatnie wydarzenia. W imieniu ofiar holokaustu Przedsiębiorstwo Holokaust przejęło już kontrolę nad zdenacjonalizowanymi, wartymi miliardy dolarów posiadłościami w byłych Niemczech wschodnich. Faktycznie uprawnieni żydowscy spadkobiercy procesują się obecnie z Przedsiębiorstwem Holokaust o zwrot swej własności. Prawie nic z pieniędzy zagwarantowanych w ugodzie z bankami szwajcarskimi nie trafi do ocalałych z zagłady lub ich spadkobierców - większość powędruje do skarbców organizacji żydowskich. Z kolei w wyniku ugody zawartej w Niemczech Przedsiębiorstwo Holokaust zatrzyma najprawdopodobniej większość z pieniędzy przeznaczonych dla byłych żydowskich robotników przymusowych.
Podczas gdy Gross z uznaniem wita "radosną nową rzeczywistość" Polski, w której amerykańscy prawnicy "pomagają" doprowadzić do ugody w sprawach własności ofiar holokaustu według przepisów prawa, nawet konserwatywna, probiznesowa gazeta "Wall Street Journal" (11 kwietnia 2001 r.) określa tychże samych prawników jako "nowych beneficjentów holokaustu" ("the new holocaust profiteers"). (Dla ścisłości: "Wall Street Journal" zaczął atakować tych prawników, dopiero gdy obrali sobie za cel wielkie amerykańskie koncerny, jak na przykład IBM.) Gross kontrastuje "radosną nową rzeczywistość" Polski z "bezprawiem" komunistycznej przeszłości, kiedy to "siła stanowiła prawo". Jednakże to w owej "radosnej nowej rzeczywistości" rząd USA działający na polecenie Przedsiębiorstwa Holokaust ucieka się do taktyki silnej pięści, by zmusić Polskę do uległości. Powtarzając ulubioną propagandową mantrę Przedsiębiorstwa Holokaust, Gross pisze, że "mamy tu do czynienia z kwestią etyki, a nie rachunkowości". Tak naprawdę to mamy do czynienia z - mówiąc krótko - kwestią chuligaństwa Przedsiębiorstwa Holokaust. (...)
Tłum. JANT
* W "Tygodniku Powszechnym" (z 11 lutego 2001 r.) Gross oskarża swych polskich krytyków o antysemityzm. W "Gazecie Wyborczej" demaskuje polskiego profesora za wskrzeszanie "antysemickiego komunału... jakoby Żydzi »szli jak owce na rzeź« podczas wojny" ("Mord »zrozumiały«", 25 - 26 listopada 2000 r.). W rzeczywistości kronikarze holokaustu, w tym Emanuel Ringelblum, często używali tego właśnie wyrażenia.
Autor jest amerykańskim politologiem żydowskiego pochodzenia. Napisał m.in. światowy bestseller "The Holocaust Industry".
|
"Freud dla początkujących" jest jedną z niewielkich książeczek wydanych w Ameryce w serii, która wprowadza czytelników w świat wpływowych myślicieli i idei. "Sąsiedzi" Jana Tomasza Grossa są w pewien sposób karykaturą książek z tej serii. Nie tak dawno Przedsiębiorstwo Holokaust owacyjnie powitało potężną, lecz bezwartościową książkę Daniela Goldhagena "Gorliwi kaci Hitlera". Tomik Grossa jest czymś w rodzaju "Goldhagena dla początkujących". "Sąsiedzi" mają łatwo rozpoznawalny znak firmowy Przedsiębiorstwa Holokaust. Poprzez "Przedsiębiorstwo Holokaust" rozumiem te osoby i instytucje, które wykorzystują dla celów politycznych i finansowych ludobójstwo dokonane na Żydach w czasie drugiej wojny światowej.Podobnie jak książka Goldhagena, tak i "Sąsiedzi" pełni są rażących wewnętrznych sprzeczności. Książka Grossa to standardowa literatura Przedsiębiorstwa Holokaust. Literatura ta posługuje się dwoma dogmatami. Pierwszy z nich mówi, że holokaust oznacza wydarzenie (zjawisko) nie mające w historii sobie równego. Drugi - że holokaust oznacza kulminację irracjonalnej nienawiści nie-Żydów wobec Żydów. Żadnego z tych dogmatów nie da się obronić w sposób naukowy. Obydwa jednakże są bardzo użyteczne politycznie: szczególne cierpienie Żydów przekłada się na szczególne żydowskie przywileje moralne; a jeżeli nienawiść nie-Żydów do Żydów jest irracjonalna, Żydzi nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za tę wrogość. Chociaż książka "Gorliwi kaci Hitlera" wzbudziła na chwilę emocje w Niemczech, nie pozostawiła po sobie trwałego śladu. Niemcy zmagali się ze swoim "żydowskim problemem" na długo przed książką Goldhagena i nie wniosła ona do sprawy niczego nowego. Jednakże Polacy, jak się wydaje, nie zmierzyli się jeszcze z tym problemem, a książka Grossa przyniosła nieco nieznanych wcześniej materiałów. Szok i sensacja, jaką wywołała w Polsce, sugeruje, iż Polacy zaprzeczali dotąd wstydliwym epizodom swej przeszłości. W tym aspekcie "Sąsiedzi", choć jest to studium niekompletne i nacechowane zabarwieniem ideologicznym, mogą posłużyć w Polsce jako stymulator użytecznej i niezbędnej debaty. Potencjał ten może jednak zostać zmarnowany ze względu na kwestię rekompensaty za holokaust. Zamiast zdecydowanie oddzielić sprawę antysemityzmu od sprawy rekompensaty, Gross wiąże je ze sobą. Przedsiębiorstwo Holokaust rości sobie pretensje do setek tysięcy parceli na polskiej ziemi, wartych dziesiątki miliardów dolarów. Gross nie może nie zdawać sobie z tego sprawy. wyjście naprzeciw tym kolosalnym żądaniom nigdy nie doprowadzi do prawdziwego pojednania. Przedsiębiorstwo Holokaust nie reprezentuje ani "tych, którzy zostali zamordowani", ani ich spadkobierców, ani ocalałych z zagłady. Jest to próba wymuszenia skryta pod płaszczykiem żydowskiego cierpienia.
|
MEDYCYNA
Nieporozumieniem jest twierdzenie, że po trunki należy sięgać ze względów zdrowotnych
Wątpliwa pochwała czerwonego wina
ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI
Ludzie spożywający umiarkowane ilości wina są mniej narażeni na zawały serca i nowotwory niż zwolennicy innych trunków - piwa i wyrobów spirytusowych. Wino od wielu lat uznawane jest za najbardziej korzystny dla zdrowia napój alkoholowy. Mimo to żadna organizacja medyczna nie namawia do picia alkoholu w jakiejkowiek postaci. Nie ma wciąż pewności, jaka jest optymalna jego dawka, trudno też wyjaśnić, dlaczego niektórzy uzależniają się od tej używki.
Picie alkoholu uznawane jest za czynnik rakotwórczy aż na 25 listach Międzynarodowej Agencji Badań nad Rakiem (IARC). Znani badacze Doll i Peto uważają, że jest ono odpowiedzialne w USA za 3 proc. zgonów z powodu nowotworów. Podejrzewa się, że zwiększa ryzyko takich chorób górnej części układu oddechowo-pokarmowego, jak rak jamy ustnej, gardła, krtani, przełyku, a także - raka wątroby. Mimo to alkohol nie jest całkowicie potępiany jako czynnik rakotwórczy.
Trzy lampki wina lub dwa kufle piwa
W 1989 r. amerykańska Narodowa Akademia Nauk oświadczyła, że choć nie poleca jego konsumpcji, to przyznaje, że pewna ilość jest dopuszczalna: 28 g czystego etanolu dziennie, czyli ponad dwa drinki, za które uznaje się napój zawierający 12 g czystego alkoholu (tj. 270 ml piwa, 100 ml wina oraz 30 ml napojów spirytusowych 40-proc.). Bardziej powściągliwe jest Amerykańskie Towarzystwo Zwalczania Raka. W 1996 r. opublikowało oświadczenie, że nawet umowne dwa drinki zwiększają ryzyko choroby nowotworowej.
Specjaliści od dawna spierają się o to, jaką dawkę alkoholu można uznać za nieszkodliwą, a nawet korzystniejszą dla zdrowia niż abstynencja. Najczęściej mówią o umiarkowanym piciu alkoholu. Ale nie ma pewności, co to oznacza. Ci sami badacze - Doll i Peto twierdzą, że wśród ponad 12 tys. lekarzy brytyjskich w wieku 48-78 lat, ogólna śmiertelność była niższa u tych, którzy pili nie więcej niż trzy drinki dziennie - czyli 36 g etanolu. Duńczycy stwierdzili, że najdłużej żyją mieszkańcy Kopenhagi spożywający od jednego do dwóch drinków dziennie. Można zatem przyjąć, że optymalna dawka w przeliczeniu na etanol mieści się w granicach od 20 do 40 g.
Wiele nieporozumień wynika z tego, że wpływ alkoholu na zdrowie zależy nie tylko od jego dawki, ale też rodzaju trunku. W tym porównaniu coraz wyraźniej wygrywa wino, szczególnie czerwone. Nawet Duńczycy przyznają, że lepszym zdrowiem cieszą się mieszkańcy ich kraju, którzy wypijają 3-5 drinków w postaci wyłącznie czerwonego wina. Dotąd wiadomo było, że zwolennicy tego płynu rzadziej chorują na chorobę niedokrwienną serca. Z najnowszych badań wynika, że są też mniej narażeni na choroby nowotworowe, przynajmniej w porównaniu z ludźmi preferującymi inne napoje alkoholowe.
W poszukiwaniu napoju Bogów
- Zaletą umiarkowanego picia wina jest to, że zmniejsza ryzyko nowotworów górnego odcinka przewodu pokarmowego, czego nie można powiedzieć o piwie i napojach spirytusowych - twierdzi na łamach "British Medical Journal" dr Morten Grobaek z Instytutu Medycyny Prewencyjnej w Kopenhadze. Uczony tłumaczy to tym, że ulubiony trunek starożytnych Greków i Francuzów zawiera substancje przeciwrakowe, jak np. wykryty niedawno resveratrol. Inni badacze ostrzegają, że alkohol w każdej postaci zawiera szkodliwe substancje, nawet czerwone wino; hamują one syntezę białek, co zaburza mechanizmy naprawcze komórek, a tym samym zwiększa ryzyko raka. Nawet wina nie można zatem uznać za "cudowny napój Bogów".
Czerwone wino, jak Cabernet Sauvignon, faktycznie zmniejsza ryzyko zawału serca, gdyż zawiera znaczne ilości polifenoli, działających jak przeciwutleniacze i zapobiegających osadzaniu się tłuszczu na ściankach naczyń krwionośnych serca. Substancje te znajdują się w skórce winogron, które są usuwane w początkowej fazie wyrobu białego wina. Dlatego mniej chroni ono przed arteriosklerozą, podobnie jak częste nawet spożycie ciemnych winogron, gdyż w czerwonym winie stężenie polifenoli jest znacznie większe.
Amerykanie wymyślili nawet tabletkę o tych samych właściwościach, ale pozbawioną alkoholu. Mało jednak jest osób, które chcą zrezygnować z przyjemności picia wina. Zresztą, badania specjalistów z Papworth Hospital w Cambridge, opublikowane na łamach "American Journal of Clinical Nutrition", wykazały, że Cabernet skuteczniej niż tabletki z polifenolami chroni przed zawałem serca. Abstynenci przekonują jednak, że do wyboru są też inne napoje, bogate w tego rodzaju dobroczynne substancje - zielona i czarna herbata.
Kontrowersyjny jest też tzw. paradoks francuski. Słynne badania sugerują, że Francuzi o jedną trzecią rzadziej umierają na chorobę niedokrwienną serca i zawały niż Walijczycy i jedną czwartą rzadziej niż Szkoci. Cieszą się lepszym zdrowiem, choć wcale nie odżywiają lepiej niż inni Europejczycy, gdyż spożywają dużo mięsa oraz tłustych serów, zawierających znaczne ilości szkodliwych tłuszczy pochodzenia zwierzęcego. Podobnie jest z Francuzkami: umierają na serce aż 5-6 razy rzadziej niż Walijki i Szkotki.
Mniej jednak mówi się o tym, że we Francji jest większa umieralność z powodu innych przyczyn niż choroba wieńcowa, jak nowotwory alkoholozależne, przewlekłe schorzenia wątroby, samobójstwa i wypadki komunikacyjne. Zastanawiające jest tylko, że kobiety w tym kraju rzadziej umierają na nowotwory. Jest to tym bardziej zaskakujące, gdyż panie są o połowę bardziej zagrożone marskością wątroby. Inne badania sugerują, że szczególnie młode kobiety są bardziej narażone na raka.
Kultura rasy białej
Alkohol sam w sobie jest toksyną uszkadzającą serce. Wydaje się jednak, że najbardziej szkodliwe jest wypijanie go w dużych dawkach, nawet jeśli się to zdarza od czasu do czasu. Więcej zalet ma częste, ale umiarkowane spożywanie trunków. Bo sam alkohol - nie tylko czerwone wino - ma też kilka zalet: zwiększa stężenie we krwi HDL, tzw. dobrego cholesterolu, chroniącego przed zawałem. Zapobiega oksydacji LDL - złego cholesterolu, który jest szkodliwy dla tętnic po utlenieniu. W umiarkowanych ilościach korzystnie modyfikuje procesy krzepnięcia i fibrynolizy: hamuje agregację płytek, nasila uwalnianie tkankowego aktywatora plazminogenu, zmniejsza poziom fibrynogenu. Dopiero przekroczenie dopuszczalnej dawki (40-50 g) wykazuje odwrotne działanie, np. zwiększa krzepliwość krwi. W Skandynawii powstało nawet określenie "poniedziałkowych" zatorowych udarów mózgu - po zaprzestaniu picia i wzrostu krzepliwości krwi.
Badania te pokazują, jak trudno jest ocenić wpływ alkoholu na zdrowie ludzi. Nieporozumieniem jest zatem twierdzenie, że po trunki należy sięgać ze względów zdrowotnych, że tak powinni postępować nawet abstynenci. Obecnie przeważa raczej pogląd, że jeśli komukolwiek można zalecać picie alkoholu, to jedynie ludziom z wysokim ryzykiem choroby niedokrwiennej, ale o niskim ryzyku innych zaburzeń alkoholozależnych. Trzeba też pamiętać, że nawet umiarkowane picie może doprowadzić do uzależnienia. Wielu specjalistów woli zatem przemilczać korzyści, jakie wynikają nawet z picia czerwonego wina, a częściej mówią - i chyba słusznie - o zagrożeniach. Tym bardziej, że alkohol i tak jest częścią naszej kultury.
|
Ludzie spożywający umiarkowane ilości wina są mniej narażeni na zawały serca i nowotwory niż zwolennicy piwa i wyrobów spirytusowych. Mimo to żadna organizacja medyczna nie namawia do picia alkoholu w jakiejkowiek postaci. Nie ma pewności, jaka jest optymalna jego dawka, trudno też wyjaśnić, dlaczego niektórzy uzależniają się od tej używki.Picie alkoholu uznawane jest za czynnik rakotwórczy aż na 25 listach Międzynarodowej Agencji Badań nad Rakiem. wpływ alkoholu na zdrowie zależy od rodzaju trunku. wino, szczególnie czerwone, zmniejsza ryzyko nowotworów górnego odcinka przewodu pokarmowego. ryzyko zawału serca. Alkohol sam w sobie jest toksyną. najbardziej szkodliwe jest wypijanie go w dużych dawkach.
|
Kościół i twórcy
Czas wspólny i czas osobny
RYS. JANUSZ KAPUSTA
KATARZYNA KOŁODZIEJCZYK
Mieliśmy spotkanie w wieży przy warszawskim kościele św. Anny na Krakowskim Przedmieściu, u księdza Wiesława Niewęgłowskiego. Zaledwie kilka osób. Był wczesny okres jaruzelskiej wojny. Nieoczekiwanie odezwał się dzwonek domofonu. Po chwili nasze obawy rozproszył Wiktor Woroszylski, który zjawił się niespodziewanie. Prosto z miejsca internowania.
To nie przypadek sprawił, że zwolniony z interny poeta skierował swe kroki najpierw do księdza. Tak, jak nie było przypadkiem to, że zaledwie kilka godzin po wprowadzeniu stanu wojennego twórcy polskiej kultury udali się do świątyń i znaleźli oparcie w Kościele.
W Teatrze Dramatycznym trwały obrady niezależnego Kongresu Kultury Polskiej. Intelektualiści publicznie przełamywali państwowy, PRL-owski monopol w dziedzinie "nadbudowy". Już przeszło rok krzepiące słowo "Solidarność" dodawało odwagi, otwierało nowe możliwości i powoli docierało do najbardziej odległych miejsc w kraju. Aż do chwili, kiedy generał Wojciech Jaruzelski rozkazał pojmać w środku nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, tysiące mężczyzn oraz kobiet z "Solidarności" i osadzić ich w miejscach odosobnienia.
Naród się nie cofnie
W niedzielę rano, 13 grudnia, uczestnicy Kongresu, którzy - nieświadomi nocnych wydarzeń - udali się do znajdującego się w pobliżu Teatru Dramatycznego kościoła Wszystkich Świętych na poranne nabożeństwo, by w ten sposób rozpocząć trzeci dzień obrad, sporządzali już listy pierwszych internowanych. Potem, Traktem Królewskim, przeszli do kościoła św. Anny. Tu złożyli podpisy pod pierwszymi protestami przeciwko aktowi bezprawia.
Dwa dni później polski Episkopat oświadczył: "Nasz ból jest bólem Narodu, sterroryzowanego przez siłę wojska (...) Naród nie cofnie się i nie może zrezygnować z demokratycznej odnowy, która została ogłoszona w naszej Ojczyźnie."
Następnego dnia padły pierwsze strzały. Zginęli górnicy. Nie były to strzały ostatnie, ani ostatnie śmiertelne ofiary stanu wojennego. Linia podziału niebezpiecznie się w kraju zaostrzyła. Dla Kościoła i dla tych, którym wojnę wydała partia komunistyczna, nastał czas odmowy i sprzeciwu. Ten czas był wspólny.
Zbliżeniu Kościoła z ludźmi kultury i nauki poświęcił się ksiądz Wiesław Niewęgłowski jeszcze w latach 60. Doktor teologii, wykładowca akademicki, publicysta i literat. Założył ruch "Odnowić Oblicze Ziemi". Do dziś jest duchowym opiekunem literatów i poetów, dziennikarzy i aktorów, ludzi nauki i intelektualistów.
Próbę przedstawienia efektów swojej pracy i przemyśleń podjął ksiądz Wiesław w wydanej niedawno książce "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych".
Czas przyciągania
Pomyli się jednak ten, kto sądzi, że wydarzenia nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, stały się początkiem Nowego Przymierza, o jakim pisze ksiądz Niewęgłowski, lub że stało się to w dniu, w którym padły pierwsze strzały. Zaczęło się wcześniej. Wcześniej, niż sierpniowe dni 1980 roku, kiedy w czasie ciągnącego się bez końca strajku, stoczniowcy rozpoczynali kolejny niepewny dzień od Mszy Świętej
Wzajemne przyciąganie, to lata 60. - pisze autor. Sam podjął wówczas w Warszawie nowe inicjatywy, otwierając podwoje Kościoła zrazu dla tych, którzy lubili sacrosongi, a dla poetów i miłośników poezji - Wieczory Jednego Wiersza. Potem były Tygodnie Kultury Chrześcijańskiej i Duszpasterstwo Środowisk Twórczych. Warszawskie doświadczenie przybrało niebawem szerszy, krajowy wymiar.
Takiemu rozumieniu roli Kościoła sprzyjał rozpoczynający się w tym czasie Sobór Watykański II, zarazem głęboki nurt umysłowy, który wywarł istotny wpływ na całe chrześcijaństwo. Kościół się otworzył. Stawał się mniej konfesyjny. Szukał sposobów ożywienia swojej obecności w życiu wiernych poprzez kulturę, bez ambicji - jak pisze ksiądz Wiesław - tworzenia jednego modelu kultury. Nie bez znaczenia był fakt, że Kościół przenosił już od pewnego czasu akcenty z tego, co było określane jako kultura katolicka, na to, co oznaczało kulturę chrześcijańską i humanistyczną.
Początki zbliżenia twórców i Kościoła w Polsce, to w gruncie rzeczy czas mało znany, bądź - po części - zapomniany. Uważna lektura pracy księdza Niewęgłowskiego uzmysławia wagę rzeczy, które się dokonywały, a które sprawiły, że świecka elita elit z jednej strony oraz duchowni wraz z Kościołem z drugiej, stali się sobie bliżsi. Przytoczone fakty i zwięzły opis wspólnie podejmowanych przedsięwzięć, przedstawiony na 255 stronach i zestawiony w tablicach, jest przekonujący i robi wrażenie.
Bez dysonansów
Związki pomiędzy kulturą a religią są jednym z głównych tematów towarzyszących rozważaniom człowieka odkąd zaczął on myśleć. W pracy księdza Niewęgłowskiego są odniesienia do niektórych z tych rozważań. Autor przywołuje je z umiarem i ich świadomie nie pogłębia. W podobny sposób ksiądz odnosi się do poszczególnych koncepcji kultury.
Więcej natomiast jest w książce wątków, które pozwalają zrozumieć ówczesny fenomen socjologiczny, odnoszący się do pojęcia wiarygodności czyli zaufania. W okresie stanu wojennego był to decydujący i rozstrzygający o danej osobie lub instytucji znak rozpoznawczy. Tu się wszystko zaczynało, bądź też kończyło.
Dla ówczesnych opozycjonistów żadna instytucja nie była tak wiarygodna, jak Kościół. Z jednej strony, wynikało to z samej jego natury. A w przypadku Polski - także z głębokiego związania religii z dziejami narodu. Począwszy od chrztu, poprzez trudny okres rozbiorów państwa, kiedy Kościół był dla Polaków Ojczyzną, czy potem - w czasach PRL - gdy prymas Stefan Wyszyński był więziony.
W wysiłkach, zmierzających do przerwania monopolu marksistowskiej kultury w latach 60. i 70., kiedy polskie duchowieństwo występowało już z konkretną ofertą wobec twórców, Kościół kładł nacisk na konieczność ocalenia narodowej tożsamości. Nic tak silnie nie przemawiało do narodu. Bo ciągle nie był wolny: "A wy, czy umiecie bronić tego, co stanowi ducha Narodu? Czy umiecie bronić cegieł i kamieni węgielnych naszej kultury ojczystej i rodzimej, moralności chrześcijańskiej? (...) Czy za miskę soczewicy, za kęs chleba i lęk o utratę posady nie sprzedajecie potężnych i wspaniałych dóbr?" - pytał prymas Stefan Wyszyński.
Był wtedy rok 1974 i słowa prymasa znacznie wyprzedziły swój czas. Ale już wówczas - jak zauważa ksiądz Niewęgłowski - "związek twórców z Kościołem dokonywał się na dwóch płaszczyznach: obywatelskiej oraz religijnej". W tych kwestiach dysonansu nie było. Przesłanie Jana Pawła II, wyrażone podczas jego pierwszej pielgrzymki w ojczyźnie, w 1983 roku, kiedy więzienia były przepełnione, potwierdziło prawdę, wyrażoną przez Kardynała Tysiąclecia. Papież mówił wtedy: "Czuwam - to znaczy także czuję się odpowiedzialny za to wielkie wspólne dziedzictwo, któremu na imię Polska. To imię nas wszystkich określa. To imię nas wszystkich zobowiązuje. To imię nas wszystkich kosztuje."
W programach, prezentowanych w trakcie Tygodni Kultury Chrześcijańskiej, uczestniczyli tłumnie nie tylko katolicy. Przybywał każdy, kto chciał się spotkać "z osobami, w których widziano autorytety swego czasu" - jak to ujął ksiądz Wiesław. Wśród tych autorytetów wielu nie było i nie stało się później katolikami, bądź ludźmi wierzącymi w innego Boga. Ale wszystkich ich łączyły "sprawy polskie" i poniekąd wartości uniwersalne. W ten sposób budowano wiarygodność. Wszak sceptycy i agnostycy byli doradcami w gdańskiej stoczni. Również bez nich nie byłoby czerwcowych wyborów w 1989 roku.
Przenikliwość Kościoła
Ma rację autor, gdy pisze, że lata 60. stanowiły przełom we wzajemnych związkach między kulturą a religią, choć oba te obszary mieściły się w dwóch różnych światach. W czasach PRL światy te stawały często przeciw sobie. Wielu twórców i intelektualistów zachęcałopolski naród do entuzjastycznej budowy komunizmu. Kto by wtedy pomyślał, że za niespełna dwadzieścia lat rozpocznie się strajk w Stoczni Gdańskiej im. Lenina i że rozpocznie on czas odliczania ostatnich chwil komunizmu w Polsce i wokół niej.
Kto mógł przewidzieć, że robotnicy udźwigną swoją rolę, bo tym razem nadejdzie wsparcie osób świeckich, wywodzących się z kręgów Kościoła i związanego z nimi środowiska intelektualistów, także tych, którzy byli daleko od wiary religijnej? Prezentowane przez nich na zamkniętych spotkaniach polityczne koncepcje nie były już od dawna buntem przeciwko totalitaryzmowi. Tam, w Gdańsku, razem ze stoczniowcami, opowiedzieli się publicznie za takim wyborem, który określał głębszy sens ludzkiego życia. Tego nikt, także duchowieństwo, nie było w stanie przewidzieć.
A jednak Kościół jest przenikliwy. Jego rzeczywistość jest inna. Patrzy dalej i jest cierpliwy. Pewnie dlatego, kiedy nadszedł czas, Kościół był gotowy. To znaczy, w sierpniu, gdy powstawała "Solidarność", i potem, kiedy wprowadzono stan wojenny. I za każdym razem, gdy wahadło zdarzeń wychylało się niebezpiecznie poza granice wyznaczane przez PZPR, czy reżim Jaruzelskiego, wtedy szczególny rodzaj zawierzenia Kościołowi i osobom wywodzącym się z jego kręgów, miał na czym bazować. Stawał się swobodnym i naturalnym pogłębianiem zawiązanego we wcześniejszych latach Nowego Przymierza.
Na czym to polegało?
Nigdzie jednak autor nie precyzuje, w jakim sensie odwołuje się do tego pojęcia, choć zawarł je w tytule swej książki. Niewykluczone, że - wedle księdza Wiesława - sama zwartość jego pracy daje wystarczającą odpowiedź w przypadku wątpliwości. Być może, należy to uznać za zaletę, bo jak wszystkie sprawy między Bogiem a człowiekiem, także sprawy Przymierza wymykają się aptekarskim miarom.
W Biblii i teologii Przymierze jest dwustronnym układem, jaki zawarł Bóg z człowiekiem. Najpierw w Starym, a potem w Nowym Testamencie. W tym dwustronnym układzie z góry przewagę ma miłosierna Boża inicjatywa. I w tym sensie Przymierze jest podstawą odnowienia tego związku na przyszłość z powodu niewierności człowieka. To odnowienie jest właśnie Nowym Przymierzem. Ma charakter trwały i zostało przypieczętowane przez Chrystusa, który jest jednocześnie jego poręczycielem.
W ten sposób pojęcie Przymierza wyjaśniają ojcowie Benedyktyni z Tyńca w opracowaniu do Pisma Świętego Starego i Nowego Testamentu.
Zbliżenie środowiska ludzi kultury do Kościoła i do Boga, o którym pisze ksiądz Niewęgłowski, nastąpiło nie tylko z tęsknoty do sacrum i z potrzeby Boga. Po części z powodu opresji, czy trudnych dla społeczeństwa okoliczności, a głównie z protestu przeciwko fałszowi i zakłamaniu. A jeżeli tak było, a przecież temu nie da się zaprzeczyć, to na pewno nie do takich kwestii chciałby autor zredukować sens zbliżenia twórców i Kościoła. Jego zdaniem, wiele osób "próbując działać w Kościele, nie przyjmowało do wiadomości jego duchowej rzeczywistości. (...) Nie można być w Kościele dlatego, że doznało się zawodu, czy rozczarowania poza nim".
Trudno jednak oprzeć się myśli, że właśnie przybycie do świątyni agnostyków, czy osób chłodnych wobec wiary - choćby trwało tylko moment - mogło być, lub też jest największym zyskiem Kościoła.
Że spotkanie Kościoła ze sceptykami jest wartością samą w sobie wielką. Dla osób niewierzących, bo zetknęli się z fenomenem siły, której nie znali, a którą wierni czerpali z innej, duchowej rzeczywistości; teraz także ci, którzy nie wierzyli w Boga, mogli sami osobiście mówić od ołtarza do wiernych i brać udział w akcie prawdy wobec uniwersalnych wartości, tak brutalnie zanegowanych przez władzę. Dla Kościoła takie spotkania były także szansą - bo umożliwiały lepsze rozpoznanie znaków czasu i być może pozwoliły zbliżyć się do zrozumienia tezy, że "prześladowania religijne w komunizmie nie pochodzą stąd, że jest on ateistyczny, ale stąd, że jest totalitarny" - jak przy innej okazji pisał w jednym ze swoich esejów Tadeusz Mazowiecki.
Należałoby zatem zgodzić się ze stwierdzeniem, że zbliżenia te, niezależnie od tego, iż wielu twórców i intelektualistów opuściło świątynie, kiedy niebezpieczeństwo minęło, stanowią wspólną wartość. Tym bardziej że wiadomo, iż nie jest sztuką porozumieć się z przekonanymi, lecz z tymi, którzy naszych przekonań nie podzielają.
Ksiądz Wiesław przyjmuje ten fakt do wiadomości, ale trudno nie wyczuć dystansu, z jakim takie przypadki traktuje.
Niektórym zabrakło sił
- Odeszli tylko ci, którzy przyszli do Kościoła z powodów pozaduchowych, pozareligijnych. Ci, którzy przyszli dla Pana Boga, dla Pana Boga zostali - mówi ksiądz Niewęgłowski, komentując fakt, że drogi rozeszły się w wielu przypadkach po czerwcowych wyborach 1989 roku. Ale czy to znaczy, że Nowe Przymierze miało charakter niestały? Takiej tezy nie stawia, ale nie tai, że pogłębienie związku między twórcami a Kościołem "nie stało się sposobnością do pogłębionej refleksji metafizycznej o człowieku, o Bogu (...) być może niektórym zabrakło sił".
Dystans, z jakim pisze o tych sprawach, bierze się stąd, że jego prawda jest prosta i bezapelacyjna: religia bez kultury zamienia się w zabobon, a kultura bez religii staje się tandetna i nie stanowi niczego. Tymczasem wiara, iż bez kontaktu z wiecznym źródłem sensu wszystko pozostaje puste, jest nie dla każdego twórcy jednakowo dostępna i przekonywająca. A jeśli tak jest, to nie przekonani powinni stać się wyzwaniem dla polskiego duchowieństwa. Ale się nim nie stali...
Można założyć, że autorowi książki bardziej bliskie będzie stwierdzenie ojca Andrzeja Kłoczowskiego, który w jednym ze swoich szkiców pisał: "Nie jest możliwe budowanie kultury poza wartościami, nie tylko dlatego, że człowiek stale nimi - świadomie czy nieświadomie - oddycha, ale i dlatego, że wywodząc się z pnia praktycznego działania, sfera ludzkiej aktywności stale zakłada jakiś aksjologiczny fundament, jak prawdę chociażby". Podobnie - dodajmy - jak dobro i piękno, bez których twórczość nie może się obejść. "Niektórym nie starczyło sił..."? Z pewnością. Ale czy polskie duchowieństwo jest zadowolone z odpowiedzi Kościoła na sytuację, jaka powstała po wyborach 1989 roku?
Wobec działań siłowych
Pytanie prymasa Wyszyńskiego o miskę soczewicy stało się chlebem powszednim większości Polaków w czasie jaruzelskiej wojny. Znalazło się wielu, których pełna miska nie znęciła i wielu, którzy się nie ulękli. Więzieni, pozbawieni pracy, wyrzuceni poza nawias na wiele lat, w większości nie podpisali deklaracji lojalności. "Wobec ludzi kultury podjęto działania siłowe. Nastąpiła fala represji". Ten fragment stanu wojennego, jak i "sprzeciw wobec zniewolenia Polski, odmowa w szerzeniu nieprawdy o sytuacji politycznej, narodowej", a przede wszystkim sprawnie zorganizowana przez Kościół pomoc tym, którzy znaleźli się w potrzebie - znajdują rzetelne odzwierciedlenie w książce księdza Niewęgłowskiego.
"Podjęto pacyfikację twórców. Pierwsze, niezhołdowane, padło Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, które zostało rozwiązane 19 marca 1982 r. (...) Tego samego dnia powołano dyspozycyjne Stowarzyszenie Dziennikarzy PRL, któremu przekazano budżet, budynki, oraz pełne zaplecze należące do SDP" - przypomina autor. Potem podjęto podobne kroki wobec innych środowisk twórczych.
Strzał był celny. Jak pisze ksiądz Wiesław - w ten sposób autorzy stanu wojennego dokonali podziału wewnątrz dziennikarzy, aktorów, literatów, plastyków i innych twórców. Dodajmy - także wśród robotników poprzez utworzenie konkurencyjnego związku zawodowego OPZZ.
Teraz dawne podziały zostały przypieczętowane. Powstały też nowe podziały i nowe urazy. Z wniosków, które się w tej sytuacji narzucają, zwrócę uwagę na dwa.
Po pierwsze, przeciągające się do dzisiaj spory wokół oceny tego, co się wtedy stało, to nie są jedynie swary kłótliwych Polaków. Chodzi o coś znacznie groźniejszego. Zostały wtedy zniszczone więzy środowiskowe, które przecież w żadnym kraju nie powstają na zamówienie, ani z dnia na dzień. Wiadomo, że głębokie podziały w łonie poszczególnych grup środowiskowych, blokują możliwość solidarnej odpowiedzi w razie zagrożenia.
Po drugie. Przekazanie przez generała Jaruzelskiego całego majątku, należącego do zdelegalizowanych w latach 80. stowarzyszeń, nowo powołanym proreżimowym organizacjom, oznacza uwikłanie osób, które przejmowały ten dobytek, w co najmniej moralną współodpowiedzialność za skutki tych decyzji. Ten fakt utrudnia do dziś porozumienie między polskimi elitami twórczymi. Także w sprawach najważniejszych.
Trudno oprzeć się uwadze, że takiego rozwiązania spraw mogliby pogratulować autorom stanu wojennego jedynie najbardziej zaciekli wrogowie polskiego państwa. Bowiem nie tak dawno temu na zabiegi niektórych sąsiadów, obliczone na rozbicie społeczeństwa, większość była odporna.
Rzecz jasna, podziałów nie należy utożsamiać z różnicami politycznymi, które są stanem naturalnym i spełniają użyteczną rolę w systemie demokratycznym. Natomiast fakt, że szesnaście lat po wprowadzeniu stanu wojennego skutki ówczesnego m o r a l n e g o podzielenia społeczeństwa stanowią nadal przeszkodę w porozumiewaniu się Polaków, nie rokuje dobrze na przyszłość.
Zapaść duchowa?
Wiele wskazuje na to, że zasypywanie podziałów w społeczeństwie nie stanie się wyzwaniem dla Kościoła. Żeby to nastąpiło, trzeba by zadośćuczynić warunkom, od których spełnienia uchylają się ci, których dzisiejszą zasługą jest to, iż głoszą, że zmienili polityczne barwy.
Przejęcie przez nich haseł i celów "Solidarności" nie przekreśliło tego, co dzieli. Miało natomiast korzystny wpływ na wizerunek Polski w oczach Zachodu, a ich samych uchroniło od politycznego niebytu. Czy jest rolą Kościoła dotrzeć do beneficjentów jaruzelskiej wojny, tych, którzy - jak słyszymy od przywódców SdRP - są wiernymi katolikami i podjąć te kwestie (skłonić ich do odpowiedzialności)? Nie wiem. Choć przecież, tak jak władza i odpowiedzialność jest sferą polityki, tak też wina i przebaczenie są domeną Kościoła. Kościół potrafi zmienić nie tylko człowieka, ale sam również się zmienia. Znaczenie tego stwierdzenia trudno przecenić ze względu na nowe możliwości, które się przed Kościołem i twórcami otwierają. Zdaniem autora książki możliwości te wywołały jednocześnie "zachwyt i oburzenie". Oburzenie spowodowało bezpośrednie zetknięcie się z zakazaną dotąd "kulturą europejską", "masową, wyraźnie toksyczną" - twierdzi autor, do czego nie było przygotowane ani społeczeństwo, ani polscy twórcy, którzy znaleźli się w ten sposób na "kulturowym i cywilizacyjnym rozdrożu". To zaś powodowało "pogłębienie się stanu zapaści duchowej społeczeństwa" - pisze ksiądz Niewęgłowski. Do nowych zagrożeń zalicza także wolność posuniętą do absurdu.
Wypada zgodzić się z autorem, jeśli ma na myśli cywilizacyjne odpryski zachodniej kultury i obyczajowości. Są one jednak odrzucane zarówno w Polsce, jak i na Zachodzie (m.in. agresja, narkotyki, terror, aborcja), podobnie jak źle rozumiana wolność do czynienia zła. W żadnym jednak razie nie te zjawiska stanowią o wartościach, z którymi utożsamiany jest system zachodnich demokracji i nie te "wartości" powodują, iż Polska oraz inne państwa chcą się znaleźć w zachodnich instytucjach i organizacjach.
Druga kwestia. Jak dotąd Polacy - podobnie jak wcześniej inne narody, które są dziś członkami Unii Europejskiej - nie stanęli przed dylematem: zachować własną kulturę, czy też "wejść do Europy" "za cenę tożsamości narodowej, chrześcijaństwa". Są to jednak problemy, których, na szczęście, nie podziela większość polityków i większość społeczeństwa, a także Kościół jako całość.
Rację ma autor, gdy zwraca uwagę na fakt, iż pluralizm kulturowy stwarza zarówno nowe szanse, jak i nowe zagrożenia dla środowisk twórczych oraz dla Kościoła. W tym przypadku jest sceptykiem - i dostrzega więcej zagrożeń niż szans.
Zastanawiając się nad bilansem zbliżenia między twórcami a Kościołem, autor - mimo wielu gorzkich uwag - twierdzi, że Nowe Przymierze nie zostało zerwane, a jedynie osłabione. Jeżeli tak, to jest to wyraz nadziei na jego wzmocnienie, być może poprzez nową rolę Kościoła.
Możliwość odegrania takiej roli - choćby w procesie integracji Polski ze strukturami zachodnimi - dojrzeli polscy biskupi podczas swojej niedawnej wizyty w Brukseli. Tej szansy - powiedzmy szczerze - polskie duchowieństwo do niedawna nie dostrzegało. Wiele zależy teraz od Kościoła, aby proces integracji stał się znów czasem wspólnym, a nie osobnym.
Ks. Wiesław Niewęgłowski "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych w Polsce w latach 1964-1996 (Doświadczenie warszawskie)". Wydawnictwo PWN, Warszawa 1997.
|
W Teatrze Dramatycznym trwały obrady Kongresu Kultury Polskiej. Intelektualiści publicznie przełamywali państwowy, PRL-owski monopol. Już przeszło rok krzepiące słowo "Solidarność" dodawało odwagi i powoli docierało do najbardziej odległych miejsc w kraju. Aż do chwili, kiedy generał Wojciech Jaruzelski rozkazał pojmać w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, tysiące mężczyzn oraz kobiet z "Solidarności" i osadzić ich w miejscach odosobnienia.
W niedzielę 13 grudnia, uczestnicy Kongresu, którzy udali się do znajdującego się w pobliżu Teatru Dramatycznego kościoła Wszystkich Świętych na poranne nabożeństwo,sporządzali już listy pierwszych internowanych. Potem, Traktem Królewskim, przeszli do kościoła św. Anny. Tu złożyli podpisy pod pierwszymi protestami przeciwko aktowi bezprawia. Następnego dnia padły pierwsze strzały. Zginęli górnicy. Nie były to strzały ostatnie, ani ostatnie śmiertelne ofiary stanu wojennego. Linia podziału niebezpiecznie się w kraju zaostrzyła. Dla Kościoła i dla tych, którym wojnę wydała partia komunistyczna, nastał czas odmowy i sprzeciwu. Zbliżeniu Kościoła z ludźmi kultury i nauki poświęcił się ksiądz Wiesław Niewęgłowski. Próbę przedstawienia efektów swojej pracy podjął ksiądz Wiesław w książce "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych".
Pomyli się ten, kto sądzi, że wydarzenia grudnia 1981 roku, stały się początkiem Nowego Przymierza, o jakim pisze ksiądz Niewęgłowski. Wzajemne przyciąganie, to lata 60. - pisze autor. Takiemu rozumieniu roli Kościoła sprzyjał rozpoczynający się w tym czasie Sobór Watykański II. Kościół się otworzył. Szukał sposobów ożywienia swojej obecności w życiu wiernych poprzez kulturę. Nie bez znaczenia był fakt, że Kościół przenosił już od pewnego czasu akcenty z tego, co było określane jako kultura katolicka, na to, co oznaczało kulturę chrześcijańską i humanistyczną.
Początki zbliżenia twórców i Kościoła w Polsce, to czas mało znany. Przytoczone fakty i zwięzły opis wspólnie podejmowanych przedsięwzięć, przedstawiony na 255 stronach i zestawiony w tablicach, jest przekonujący i robi wrażenie.
Więcej jest w książce wątków, które pozwalają zrozumieć ówczesny fenomen socjologiczny. W okresie stanu wojennego był to decydujący i rozstrzygający o danej osobie lub instytucji znak rozpoznawczy. Tu się wszystko zaczynało, bądź też kończyło.
Dla ówczesnych opozycjonistów żadna instytucja nie była tak wiarygodna, jak Kościół. Ma rację autor, gdy pisze, że lata 60. stanowiły przełom we wzajemnych związkach między kulturą a religią. Stawał się swobodnym i naturalnym pogłębianiem zawiązanego we wcześniejszych latach Nowego Przymierza. Nigdzie jednak autor nie precyzuje, w jakim sensie odwołuje się do tego pojęcia, choć zawarł je w tytule swej książki. Być może, wszystkie sprawy między Bogiem a człowiekiem, także sprawy Przymierza wymykają się aptekarskim miarom. Zbliżenie środowiska ludzi kultury do Kościoła i do Boga, nastąpiło nie tylko z tęsknoty do sacrum i z potrzeby Boga. Należałoby zgodzić się ze stwierdzeniem, że zbliżenia te, niezależnie od tego, iż wielu twórców i intelektualistów opuściło świątynie, kiedy niebezpieczeństwo minęło, stanowią wspólną wartość. Teraz dawne podziały zostały przypieczętowane. Powstały też nowe podziały i nowe urazy.
Po pierwsze, przeciągające się do dzisiaj spory wokół oceny tego, co się wtedy stało, to nie są jedynie swary kłótliwych Polaków. Chodzi o coś znacznie groźniejszego. Zostały wtedy zniszczone więzy środowiskowe, które przecież w żadnym kraju nie powstają na zamówienie, ani z dnia na dzień. Wiadomo, że głębokie podziały poszczególnych grup środowiskowych, blokują możliwość solidarnej odpowiedzi w razie zagrożenia.
Wiele wskazuje na to, że zasypywanie podziałów w społeczeństwie nie stanie się wyzwaniem dla Kościoła. Żeby to nastąpiło, trzeba by zadośćuczynić warunkom, od których spełnienia uchylają się ci, których dzisiejszą zasługą jest to, iż głoszą, że zmienili polityczne barwy. Zastanawiając się nad bilansem zbliżenia między twórcami a Kościołem, autor twierdzi, że Nowe Przymierze nie zostało zerwane, a jedynie osłabione. Jeżeli tak, to jest to wyraz nadziei na jego wzmocnienie, być może poprzez nową rolę Kościoła.
|
Personalne rozgrywki armatorów
Wojna w żegludze
W polskiej żegludze wrze. Kierownictwo szczecińskiego armatora Euroafrica Shipping Lines (ESL) oskarża dwóch swoich największych udziałowców - Polskie Linie Oceaniczne i Polską Żeglugę Morską - o próbę zamachu na firmę przez niezgodne z prawem odwołanie dwóch członków zarządu.
PŻM tłumaczy, że dotychczasowy zarząd Euroafriki przekazał majątek firmy do tworzonych przez siebie spółek, a kapitał firmy został wyprowadzony poza granice kraju. Według byłego prezesa PLO Mirosława Hapko, sprawa ma inne podłoże: to osobista rozgrywka szefa PŻM.
Zamieszanie wokół Euroafriki zaczęło się 20 września, kiedy dwukrotnie spotkała się jej rada nadzorcza. Za pierwszym razem pełny, pięcioosobowy skład rady nie dokonał zmian w zarządzie. Kilka godzin później rada zebrała się po raz drugi - tym razem w pomniejszonym do trzech osób i zmienionym składzie, po czym odwołała dotychczasowego prezesa zarządu Włodzimierza Matuszewskiego oraz dyrektora finansowego spółki Zbigniewa Ligierkę. Na stanowisko prezesa powołano Pawła Porzyckiego, a wiceprezesa - Alicję Węgrzyn-Grześkowiak. "Stary" zarząd jednak nie ustąpił uznając, że odwołanie nastąpiło bezprawnie.
Jako inicjatora zmian jednoznacznie wskazano prezesa PLO Stanisławę Gatz. PŻM oficjalnie odsunęła się od konfliktu: - Z niepokojem obserwujemy zamieszanie wokół Euroafriki i próby wciągania PŻM w rozgrywki personalne - oświadczył Krzysztof Gogol, rzecznik prasowy PŻM.
Kto z kim
Żeby zrozumieć obecne rozgrywki armatorów, należy prześledzić skomplikowane relacje między morskimi spółkami. Euroafrica Shipping Lines jest spółką, w której PLO mają 44 proc. udziałów. Drugim największym udziałowcem jest Polska Żegluga Morska - 28,5 proc., potem Apear Holding, cypryjska firma z 18 proc. Kolejne 5 procent należy do pracowników i kilku drobnych udziałowców. Tak więc państwowe firmy - PLO i PŻM - wspólnie kontrolują Euroafrikę, która jest drugim po PŻM największym szczecińskim armatorem. Firma eksploatuje 9 statków pływających do Afryki Zachodniej oraz Anglii. Jest współwłaścicielem (obok PŻM) spółki Unity Line - bałtyckiego przewoźnika promowego. Ma także firmę deweloperską, hotel i biurowiec. W ubiegłym roku odnotowała zysk brutto w wysokości 3 mln zł. Jest praktycznie jedyną spółką shippingową w Polsce przynoszącą zyski. Paradoksalnie, jej właściciele, PLO i PŻM, przeżywają ogromne kłopoty finansowe. PLO, mniejszy z armatorów, jest na skraju bankructwa, a PŻM, która ma około 100 statków, próbuje ratować sytuację, sprzedając za kilkadziesiąt milionów dolarów kompleks hotelowo-biurowy, jaki zafundowała sobie kilka lat temu. Tylko sprzedaż tego budynku w tzw. leasingu zwrotnym może uratować firmę od upadku.
Wokół tych armatorów już od pewnego czasu krążą liczne pogłoski. Pierwsza z nich mówi, że kierownictwo Euroafriki już od dłuższego czasu dąży do uniezależnienia firmy od swoich bankrutujących właścicieli, a ponieważ firma sama nie może wykupić swoich udziałów, więc do tego celu użyje sieci zależnych spółek. Druga z kolei mówi o próbach uzyskania przez PŻM jak największych wpływów w Euroafrice i następnie jej przejęciu - kosztem PLO.
Wątek cypryjski
PLO były prawdopodobnie tylko formalnie inicjatorem odwołania zarządu. Na prawdziwego sprawcę zamieszania wskazuje się Pawła Brzezickiego, szefa PŻM, który już w styczniu tego roku próbował usunąć niewygodnych prezesów Euroafiki. Prezesem PLO był wtedy Mirosław Hapko, który był przeciwny zmianom.
- PŻM zawsze była wroga PLO, a Paweł Brzezicki, odkąd tylko został prezesem PŻM, chciał usunąć Włodzimierza Matuszewskiego za to, że mu się nie podporządkował. Póki byłem, to mu się jednak nie udawało. Teraz prowadzi własną rozgrywkę personalną - komentuje Hapko, według którego do tego celu ma posłużyć wyciągnięty przez niego "wątek cypryjski".
Zaczął się on 6 stycznia 1999 roku, kiedy Mirosław Hapko przekazał w zarząd holenderskiej spółce Vorona B.V. 30 proc. udziałów w Euroafrica Shipping Lines. W zamian PLO uzyskały bardzo potrzebną pożyczkę w wysokości 1,5 mln USD. Kontrakt podpisano do 2003 roku. Brzezicki uważa, że transakcja była elementem polityki starego zarządu.
Jak się okazuje, Vorona jest powiązana z cypryjską firmą Florida Cape Navigation, której dyrektorem jest z kolei Rafał Klimkiewicz, urlopowany pracownik Euroafriki.
- Obawiamy się utraty kontroli nad firmą, jeśli udziały do nas nie wrócą - mówi Stanisława Gatz. - Nie wiem dokładnie, w czyich rękach jest teraz ESL.
- Oddanie udziałów w zarząd nie oznacza pozbycia się ich - twierdzi Andrzej Wybranowski, prawnik związany z Euroafriką. - Z zawartej umowy nie wynika, aby holenderska firma mogła żądać przeniesienia własności. Przekazanie w zarząd to forma pożyczki, udziały muszą być zwrócone.
Paweł Brzezicki inaczej jednak to interpretuje. - Poznałem umowę, która jest tak skonstruowana, że w razie upadku PLO własność udziałów przechodzi na rzecz Vorony. Także jeśli PLO nie oddadzą w odpowiednim czasie milionowych kwot. Mam na to dokumenty.
- Nie ma takich zapisów; po upadku PLO udziały nie przechodzą na własność Vorony, a jeśli PLO nie zwrócą pieniędzy, to obie strony będą dalej renegocjować warunki umowy - zaprzecza Hapko.
Kto przeciw komu
Czy PŻM chce przejąć od PLO Euroafrikę? W kwietniu tego roku sąd, na wniosek powiązanej z PŻM kancelarii prawnej Marka Czernisa, zajął 44 proc. udziałów PLO w Euroafrice na rzecz amerykańskiego koncernu Triton, której jedna ze spółek PLO, Polcontainer, winna jest kilka milionów USD. Zajęcie przez komornika udziałów akurat w ESL zostało odczytane w niektórych kręgach jako wrogi krok PŻM przeciw PLO i oznaczać miało jedno: jeśli PLO nie znajdą pieniędzy na wykupienie udziałów, to być może zrobi to PŻM. Z taką opinią wystąpił jeden z dyrektorów PLO i jednocześnie członek rady nadzorczej Euroafriki, który jednak nie brał już udziału w wyborze nowego prezesa. Został odwołany. PŻM zaprzeczyła wówczas jakoby działała przeciwko PLO, nie wykluczyła jednak w przyszłości kupna akcji Euroafriki.
Niejasne są też okoliczności zajęcia przez sąd udziałów - wszakże wcześniej część z nich przeszła pod zarząd Vorony. Według jednego z prawników kancelarii Czernisa, sąd i PŻM nic o tym nie wiedziały, a umowa jest niezgodna z prawem. Według prawnika Euroafriki, obie sprawy nie kolidują ze sobą.
- Sąd zajął całość udziałów, a zarządca, czyli Vorona, dalej sprawuje zarząd - mówi Wybranowski. - Profity jednak mogą wpływać jedynie na konto depozytowe komornika sądu rejonowego.
Obydwaj są legalni
Teraz decydentów czeka bój o stanowisko prezesa. Według Wybranowskiego, wybór był nielegalny. - Przewodniczący musi powiadomić członków rady 14 dni wcześniej o planowanym posiedzeniu. Tak też było. Spotkało się pięć osób, posiedzenie było protokołowane, a po zamknięciu protokół podpisali przewodniczący i sekretarz. Jak się jednak okazało, nieoczekiwanie jeden z członków rady spotkał się później z dwójką osób, którą PLO miały dopiero zgłosić jako nowych członków, ale tego formalnie nie uczyniły. We trójkę dokonali zmian. Mamy więc do czynienia ze złamaniem procedur i ewidentnym fałszem.
PŻM twierdzi, że wybór był legalny. - Obydwaj wspólnicy: PLO i przedstawiciel PŻM, głosowali tak samo - mówi Brzezicki. - Tak więc prezesem jest Paweł Porzycki.
PLO jednak nie są tego pewne. - Nie wiem, co dalej z prezesem, nie chcę rozstrzygać. Musimy dokładnie to zbadać - mówi Gatz.
- Naszym celem jest tylko stabilizacja spółki przez partnerstwo, ustalenie, dokąd i dlaczego uchodzi majątek PŻM - zapewnia Brzezicki.
Michał Stankiewicz
|
W polskiej żegludze wrze. Kierownictwo szczecińskiego armatora Euroafrica Shipping Lines oskarża dwóch swoich największych udziałowców - Polskie Linie Oceaniczne i Polską Żeglugę Morską - o próbę zamachu na firmę przez niezgodne z prawem odwołanie dwóch członków zarządu.Zamieszanie wokół Euroafriki zaczęło się 20 września, kiedy rada nadzorcza w zmienionym składzie odwołała prezesa zarządu oraz dyrektora finansowegoŻeby zrozumieć ozgrywki armatorów, należy prześledzić skomplikowane relacje między morskimi spółkami. Euroafrica jest spółką, w której PLO mają 44 proc. udziałów. Drugim największym udziałowcem jest Polska Żegluga Morska - 28,5 proc. Tak więc państwowe firmy kontrolują Euroafrikę. Firma Jest jedyną spółką shippingową w Polsce przynoszącą zyski. Paradoksalnie, jej właściciele, PLO i PŻM, przeżywają ogromne kłopoty finansowe.
|
ROZMOWA
Profesor Edmund Mokrzycki, socjolog
Oczu zamydlić się już nie da
FOT. JAKUB OSTŁOWSKI
Czy politycy SLD są sprawniejsi niż ci z AWS? Są lepszymi politykami?
EDMUND MOKRZYCKI: W SLD politycy są bardziej profesjonalni, w tym sensie są lepsi. Ludzie z AWS są wyraźnie przesiąknięci elementem amatorskim i "piętnem" działalności opozycyjnej, która z natury rzeczy przyciąga inny typ ludzi.
Inny, czyli jaki?
O bardzo emocjonalnym charakterze. Albo bardzo pryncypialnych, albo mających słomiany zapał. Czasami takich, którzy nie potrafią oddzielić własnej emocjonalnej oceny i osobistego interesu od interesu ogólnego, państwowego. Czyli mających nadmierną skłonność do bezkrytycznego utożsamiania własnego interesu z interesem publicznym. Każdy człowiek ma taką skłonność. Ale profesjonalny polityk nie pokazuje, że nie potrafi odróżnić interesu publicznego od własnego. A polityczny dyletant, amator tego nie potrafi.
Czy rzeczywiście obóz rządzący jest ekipą ludzi walczących o pryncypia? Bo gdy się obserwuje odbiór polityki, to głównym zarzutem jest właśnie ten, że politycy nie trzymają się zasad.
To jest inna sprawa. Jest to środowisko ogromnie zróżnicowane. I oprócz pryncypialistów w rodzaju Aleksandra Halla są w nim pozorni pryncypialiści, w przypadku których interes grupowy, zawodowy widoczny jest jak na dłoni. Polska staje się wtedy tylko kluczem do ochrony własnego interesu. Nie mam złudzeń co do charakteru tego ugrupowania. Pryncypialiści są tam różni.
Każda formacja polityczna uczy się sposobów zachowań od swoich poprzedników i w swoim własnym gronie. U nas dopiero rozpoczyna się proces profesjonalizacji polityki, profesjonalizacji aparatu administracyjnego. A właściwie pozostaje ona zaledwie w sferze postulatów.
To znaczy, że przez 10 lat ci, którzy byli wcześniej w opozycji, niczego się nie nauczyli?
Dlaczego mieliby niczego się nie nauczyć. Nie zmienia to jednak tego, że zachowała się różnica w stylu uprawiania polityki pomiędzy tymi dwoma, stojącymi na przeciwnych biegunach politycznych, obozami. A poza tym, w AWS więzi ze związkami zawodowymi są znacznie silniejsze niż w SLD. Sojusz przecież traktuje je instrumentalnie jako formację wspierającą, kontynuując tradycję partii sprzymierzonych. Natomiast AWS wywodzi się ze szkoły związków zawodowych. I obudowana jest mniejszymi, par excellence, politycznymi formacjami.
Jakie to ma konsekwencje dla stylu i charakteru uprawiania polityki?
Chyba dosyć oczywiste.
Oczywiste byłoby to, że troszczy się o los zwykłych ludzi?
Siła polityczna, która jest zbudowana na związkach zawodowych, nie może wychodzić poza zasadnicze zręby polityki gospodarczej i społecznej tych związków. I AWS nie wychodzi. Mimo że na przykład konserwatywna część Akcji bardzo by tego chciała. Ale jest blokowana przez swój zasadniczy człon i musi siedzieć w miarę spokojnie, cicho. Wtedy, kiedy AWS narzuca choćby politykę przemysłową wyrastającą z analizy interesów związków zawodowych.
Ludzie zarzucają obozowi rządzącemu przede wszystkim to, że nie broni interesów zwykłych ludzi.
To, że zarzucają, nie znaczy, że słusznie. Bo tak krawiec kraje, jak mu materii staje. Myślę, że AWS wychodzi ze skóry, żeby zaspokajać potrzeby części środowisk pracowniczych. Tych - i to mój zasadniczy zarzut pod adresem AWS - które są w stanie odwołać się do siły i są w stanie zagrozić politycznemu establishmentowi. W odniesieniu do tych części środowisk pracowniczych AWS robi naprawdę bardzo, bardzo dużo. Znacznie więcej niż robić powinna.
Panie profesorze, czy z tego wynika, że polityka jest po prostu grą pozorów?
Zależy, jaka i gdzie robiona. Politykę zawsze uprawia się w określonych warunkach i środowisku społecznym. Polityka, jaka jest robiona u nas, jest grą polityczną przed widownią, którą jest społeczeństwo. Niestety, społeczeństwo nie bierze w niej udziału i w tym sensie nasza demokracja jest niepełna.
W dojrzałych demokracjach jest tak, że ludzie tak naprawdę interesują się polityką tylko wtedy, kiedy idą do wyborów. Może na tym właśnie polega dojrzałość?
To nie jest tak. Ludzie interesują się polityką wtedy, kiedy idą do wyborów, natomiast uprawiają ją na co dzień. Poprzez silną sieć stosunków międzyludzkich, które powodują, że jeśli na przykład ich przedstawiciel w gminie, starostwie itd. zafunduje sobie uposażenie absurdalnie wysokie, to wtedy natychmiast wylatuje. Robi się niesamowity szum wokół tego.
A dlaczego u nas takich mechanizmów nie ma?
Kultura polityczna nie rodzi się na kamieniu. Byliśmy przecież pod zaborami, byliśmy w komunizmie. To nauczyło nas ademokratycznych zachowań. Społeczeństwo nie musi interesować się polityką czytając książki bądź gazety. Natomiast reaguje na różne sytuacje polityczne, a najżywiej na politykę lokalną, która się dzieje wokół. U nas ta sieć na dole jest niewydolna, dlatego tak trudno ludzi zmobilizować i tak bardzo nie pojmują oni rzeczywistości politycznej. Tak łatwo nimi manipulować...
Nie jest wcale tak łatwo, bo AWS ma ogromne trudności ze sprzedawaniem czegokolwiek, sądząc po sondażach.
Po takim czasie trudno utrzymać poparcie. Nie jesteśmy narodem głupców. U nas ludzie ciągle oczekują, że zmiana ekipy przyniesie wreszcie to dobre rządzenie i stanie się cud - zacznie być w kraju dobrze. Dla każdej nowej ekipy poparcie w sondażach jest bardzo wysokie. Każda zaczyna od ogromnego kredytu zaufania, który potem stopniowo traci.
To może rację ma były prezydent Lech Wałęsa, który przekonuje, że "zmęczony materiał" trzeba wymienić na nowy, że wtedy będzie lepiej? Czy to jest uzasadnione socjologicznie?
Żeby wymienić obecną ekipę na ekipę Wałęsy? Byłemu prezydentowi chodziło zapewne o manewr, który był wykonywany skutecznie przez SLD. Jakiś czas temu odpowiednie zmiany kadrowe w AWS i w ogóle w ekipie rządzącej na pewno dałyby skutek bardzo pożądany z punktu widzenia interesów obecnej koalicji. Pytanie tylko, czy w tej chwili można by taki manewr wykonać, i z jakim skutkiem.
A skąd wątpliwości?
Może sprawy zaszły już zbyt daleko. Poparcie dla AWS tak bardzo spadło, że pojawia się wątpliwość, czy w świadomości społecznej byłby to wiarygodny zwrot, który może coś jeszcze zmienić, czy jest to raczej mydlenie oczu opinii publicznej. Druga wątpliwość jest związana z sytuacją wewnątrz AWS i koalicji. Czy tam nie doszło do rozprzężenia tak znacznego, że wyłonienie nowej ekipy, która byłaby w stanie podjąć skutecznie rządzenie krajem, jest już być może niemożliwe.
I czym to się zakończy?
Scenariusze są różne. Jeden z nich to trwanie w dotychczasowym układzie i czynienie drobnych kroków, które mają coś zmienić, ale niewiele zmienią. Zakończeniem w tym przypadku będą nowe, terminowe wybory, z przewidywanym ogromnym sukcesem SLD. Inna możliwość to rozbicie samej AWS, nie tylko faktyczne, jak jest teraz, ale formalne. To jednak jest już rozmowa dla polityka, nie dla socjologa.
Ponownie więc pytanie dla socjologa. Jaki będzie odbiór społeczny braku zmian? Bo premii za to chyba nie będzie.
Obóz rządzący będzie oceniany coraz gorzej. Jest to równia pochyła. Ale może tak musi być, ponieważ odbiór AWS jest na tyle krytyczny, że społeczeństwo raczej nie uwierzy w autentyczność zmiany, potraktuje ją jako manewr pozorowany, który ma tylko dobrze wyglądać, a w gruncie rzeczy niczego nie zmienia. I intuicyjnie przewiduję, że tak będzie, bo AWS nie ma w sobie siły, żeby przeprowadzić radykalną zmianę wewnątrz ugrupowania i w konsekwencji dokonać odpowiednich zmian w rządzie. Na razie nic nie wskazuje, aby taka siła istniała. Jest to również konsekwencja struktury władzy w samej Akcji.
Czy można jednak coś zrobić, aby w odbiorze społecznym taka zmiana była wiarygodna?
Jaką socjotechniką się posłużyć? Nie ma czegoś takiego, nie można społeczeństwu oczu zamydlić do tego stopnia. Trzeba by było rzeczywiście dokonać radykalnych, zasadniczych zmian, w rezultacie których przyszłaby zupełnie nowa ekipa, z ludźmi bardzo wiarygodnymi w odbiorze społecznym. Jakieś prawdopodobieństwo tego, że tak się stanie, istnieje. Ludzie bardzo potrzebują zmiany i są gotowi uwierzyć niemal we wszystko. Ale na pewno nie są gotowi uwierzyć "głębokim" zmianom w rządzie, jakie przeprowadzane były dotychczas. Bo były to zmiany mniejsze niż kosmetyczne. To było zlekceważenie opinii społecznej. Mogło być odebrane, i pewnie było, jako arogancja ze strony rządu.
Cały czas mówimy o AWS. A co z drugim członem obozu rządzącego, czyli z Unią Wolności? Jak wynika z sondaży, wyborcy nie odeszli od Unii.
Unia Wolności jest tylko partnerem w tym widowisku, które się przed nami toczy. Jest partnerem jakby przymusowym. W społecznym odbiorze gra - nieładna, a czasami nawet żenująca - rozgrywa się na boisku AWS, a nie Unii. UW zachowuje się przyzwoicie, bo nie dystansuje się demonstracyjnie od swojego partnera, a to robi dobre wrażenie. Zachowuje się lojalnie, a równocześnie w tych wszystkich rozgrywkach niczego nie można jej zarzucić. Nawet nie widać wewnętrznych różnic w Unii Wolności.
Czyli UW jest partią bardziej profesjonalną, posiadającą znajomość socjotechniki?
Ależ oczywiście, tak.
A dlaczego właściwie premierowi Buzkowi nic się nie udaje, w sensie społecznego odbioru?
Premier Buzek na początku miał znakomite notowania.
Było bardzo dużo osób, które nie miały zdania, ale tych, które miały negatywną opinię, było rzeczywiście bardzo niewiele. I co się stało?
Stało się, po pierwsze, to, że reformy zostały przeprowadzone w nie najlepszym stylu, a niektóre, jak reforma służby zdrowia, w fatalnym. I to było widoczne "w telewizorach". A potem zaczął się cały ciąg wydarzeń, kiedy rząd powinien zacząć rządzić. Pokazać, że rządzi. Że ma zdanie, że jest rządem silnym, bo miał przecież ku temu warunki. Jednak w miarę jak narastała potrzeba, żeby rząd był silny i rządził - rząd pokazywał, że jest słaby i coraz słabszy. A za to konsekwencje ponosi premier. Premier ma takie cechy osobowości, które tłumaczą, dlaczego Jerzy Buzek jest słabym premierem.
To znaczy?
Jest człowiekiem konsensusu, negocjacji, uzgadniania, a nie forsowania swojej linii. Pojawia się pytanie, czy premier Buzek ma jakąś linię dla swojego rządu. Czy jest to raczej zygzak będący wypadkową tego, co zdarzy się wokół, a zwłaszcza co zdarzy się na szczytach AWS. Przy takim społecznym wizerunku ani rząd, ani premier nie mogą mieć dobrych notowań.
Gdy polityk jest odbierany jako agresywny i twardy, to też się chyba ludziom nie podoba?
To zależy, jak jest agresywny. Na przykład w Rosji Putin ludziom bardzo się podoba. A u nas jest bardzo dobrze ugruntowany mit Piłsudskiego jako polityka, który dobrze rządził Polską, zapomina się przy tym o jego ciągotach autorytarnych. Nieprawdą jest, że silny polityk byłby w Polsce źle przyjęty, gdyby był skuteczny. W różnych sondażach i wypowiedziach, a nawet w prasie, wyczuwa się tęsknotę za mocnym państwem i silną władzą.
Dającą poczucie bezpieczeństwa?
Tak, ale dającą również przekonanie, że rząd wie, czego chce i potrafi to realizować.
Ugodowy polityk - niedobrze, i arogancki - też niedobrze. Jaki ma być?
Dobry. A taki może być mocny albo miękki. Pod warunkiem że ten miękki będzie skuteczny, a ten mocny nie będzie zbyt zbliżał się do modelu dyktatorskiego, że pozostanie w granicach władzy przyzwolonej przez społeczeństwo.
Panie profesorze, czy rządzący - rząd, premier, ugrupowania koalicyjne - powinni brać pod uwagę sondaże opinii publicznej? A może takie śledzenie notowań do niczego nie prowadzi?
Oczywiście, warto je śledzić. To jest informacja. Ale politycy powinni podchodzić do sondaży z odpowiednim dystansem. Jak do informacji o tym, co ludzie mówią w odpowiedzi na zadane pytania. Z tego zbyt daleko idących wniosków wyciągać nie można, choć nie można ich lekceważyć. Ale polityk, który kieruje się wyłącznie informacjami z sondaży, nie jest politykiem. Bo polityk powinien mieć program dla społeczeństwa, a nie starać się tylko o to, by zostać wybranym w następnych wyborach. A ludzie widzą, kiedy postępuje się w tak koniunkturalny sposób.
Jeśli natomiast politycy w ogóle nie biorą pod uwagę notowań opinii publicznej, to ich zachowanie może być z kolei traktowane jako aroganckie.
Raczej jako szaleństwo polityczne.
Rozmawiała Małgorzata Subotić
|
politycy SLD są sprawniejsi niż AWS?
EDMUND MOKRZYCKI: W SLD politycy są bardziej profesjonalni. Ludzie z AWS są przesiąknięci elementem amatorskim i "piętnem" działalności opozycyjnej.
U nas rozpoczyna się proces profesjonalizacji polityki. w AWS więzi ze związkami zawodowymi są silniejsze niż w SLD.
Politykę uprawia się w określonych warunkach i środowisku społecznym. Polityka robiona u nas jest grą polityczną przed widownią, którą jest społeczeństwo. społeczeństwo nie bierze w niej udziału i w tym sensie nasza demokracja jest niepełna.
AWS ma ogromne trudności.Obóz rządzący będzie oceniany coraz gorzej. Trzeba by dokonać radykalnych zmian.
|
KONFLIKT
Spór o koncepcję prywatyzacji
Gorzki cukier ministra skarbu
RAFAŁ KASPRÓW
Minister Emil Wąsacz może zostać jutro odwołany między innymi z powodu konfliktu wokół koncepcji prywatyzacji cukrowni. Spór o Polski Cukier będzie jednak trwał dalej i nie zakończy się wraz z ewentualnym odejściem ministra.
Koncepcja Polskiego Cukru, czyli powołania superfirmy mającej monopol w cukrownictwie, stała się główną przyczyną wystąpienia części posłów AWS z wnioskiem o odwołanie Emila Wąsacza. Zarówno zwolennicy tego pomysłu, jak i przeciwnicy wysuwają wiele merytorycznych argumentów związanych z rozwojem tego rynku w Polsce i na świecie. Obie strony sporu zarzucają sobie przedkładanie interesów własnych nad interes państwa. Wśród zwolenników Polskiego Cukru są rolnicy produkujący buraki, związki ich reprezentujące ("Solidarność" Rolników Indywidualnych Romana Wierzbickiego i "Samoobrona" Andrzeja Leppera), niewielka grupa ludzi, którzy zarobili na przekształceniach w tym przemyśle oraz posłowie PSL, części AWS i Naszego Koła. Lobby to reprezentują w Sejmie posłowie, za których sprawą w Komisji Rolnictwa i Rozwoju Wsi powstał projekt ustawy o Polskim Cukrze - Zdzisław Pupa, Elżbieta Barys, Gabriel Janowski, Tomasz Wójcik, Adam Biela, Maciej Jankowski. Przeciwko występują członkowie kierownictw dużych holdingów cukrowych, wpływowe firmy, które zajmują się doradzaniem zachodnim koncernom w sprawie przekształceń w polskim cukrownictwie, większość liberalnie nastawionych ekonomistów, Cukrownicza Izba Gospodarcza, Związek Plantatorów Roślin Okopowych. Lobby to w Sejmie reprezentują głównie posłowie Unii Wolności i SLD. Polski rynek cukru to ponad 2 mln ton rocznie wartych miliard dolarów. Większość ekspertów przyznaje, że nawet odwołanie ministra Wąsacza nie gwarantuje, że Polski Cukier powstanie.
Bez pomysłu na cukier
Przekształcenia własnościowe w przemyśle cukrowym przebiegały w bardzo różny sposób. Dotychczas brak było jednej spójnej polityki prywatyzacyjnej oraz koncepcji przekształceń w cukrownictwie. W Polsce jest 76 cukrowni. Większość z nich jest zrzeszona w 4 holdingach cukrowych. 15 cukrowni działa w ramach 13 prywatnych spółek (w części z udziałem zagranicznych inwestorów). 56 cukrowni to jednoosobowe spółki skarbu państwa, które wniosły większość swoich akcji do holdingów cukrowych zrzeszających po 14 - 17 zakładów.
Po 1989 roku pierwsza w Polsce została sprywatyzowana niewielka cukrownia Guzów w dawnym województwie skierniewickim. W opinii przeciwników Polskiego Cukru właśnie historia przekształceń w tej cukrowni może służyć za przykład tego, kto w istocie zarobi na projektowanym powołaniu Polskiego Cukru. Wśród organizatorów dzisiejszego lobby sejmowego broniącego koncepcji jednej superfirmy wymieniany jest bowiem Maciej Janiszewski, szef reprezentujący od lat osiemdziesiątych interesy Centrali Handlu Zagranicznego Rolimpex na giełdach w Wielkiej Brytanii. Janiszewski jest również doradcą Romana Wierzbickiego, szefa "Solidarności" Rolników Indywidualnych, najgorętszego zwolennika Polskiego Cukru. Maciej Janiszewski uważany jest za głównego pomysłodawcę koncepcji utworzenia jednej dużej firmy.
Cukrownia Guzów
W 1991 roku powstała w Skierniewicach spółka Cukrownia Guzów SA. Założyło ją kilku członków kierownictwa cukrowni oraz ponad 180 pracowników i plantatorów. Przeprowadzona wkrótce po założeniu spółki kontrola Urzędu Kontroli Skarbowej wykazała znaczne różnice między liczbą akcji mających przypadać członkom kierownictwa według aktu notarialnego a liczbą akcji zapisanych w książce akcjonariuszy. Okazało się, że część plantatorów, która podpisała akt założenia spółki, nie miała później pieniędzy, aby objąć akcje. Większość akcji przejęły więc osoby z kierownictwa firmy. Kapitał spółki wynosił 10,8 mld zł (10 tys. akcji po 80 zł), ale jego opłacenie zostało rozłożone na kilka lat. Członkowie kierownictwa otrzymali raty na zakup akcji w Banku Rozwoju Cukrownictwa w Poznaniu. Jednym z udziałowców został również Maciej Janiszewski związany z Rolimpeksem. Spółka wzięła cukrownię w leasing od wojewody skierniewickiego. Jerzy Koźlicki, były dyrektor państwowej cukrowni, zarazem założyciel spółki pracowniczej i prezes cukrowni, już dziś nie pamięta, za ile wydzierżawiono cukrownię od wojewody. Po dwóch latach działalności cukrownia została od wojewody odkupiona w całości przez spółkę Cukrownia Guzów. Prezes Koźlicki nie pamięta również, za ile kupiono zakład.
- Guzów był jedną z najmniejszych cukrowni. Był na liście 200 trucicieli i miał już decyzję ówczesnych władz o likwidacji. Dwie firmy robiły wycenę. Dzisiaj nie pamiętam, ile zapłaciliśmy za cukrownię. Zmieniliśmy jednak 70 procent urządzeń i unowocześniliśmy cukrownię. Przyjechało do nas z częściami 98 tirów z Niemiec - mówi prezes Jerzy Koźlicki. Guzów skorzystał na tym, że likwidowano cukrownie w Niemczech, co umożliwiło kupno zachodniego sprzętu po niewysokich cenach.
Jednak w ubiegłym roku, 8 lat po założeniu spółki "pracowniczej", większość udziałowców Cukrowni Guzów sprzedała swoje akcje firmie Rolimpex. Akcje obejmowane po 80 zł w 1991 roku sprzedano, jak ustaliliśmy nieoficjalnie, po około 1100 zł. Udziałowcy zarobili więc kilkunastokrotnie. Prezes Jerzy Koźlicki posiadał ponad 1800 akcji (około 14 procent kapitału). Kilkaset akcji sprzedał również doradca Romana Wierzbickiego, Maciej Janiszewski.
- Rzeczywiście, dobrze zarobiliśmy na akcjach Guzowa, ale i tak Rolimpex zapłacił nam mniej, niż dzisiaj ministerstwo wycenia wartość cukrowni - mówi Janiszewski. Jego zdaniem to, że był udziałowcem Guzowa, jest argumentem na korzyść ludzi, którzy są zwolennikami Polskiego Cukru, gdyż pokazuje, że mają doświadczenia w tej branży i potrafili na przemyśle cukrowym zarobić.
Będący obecnie właścicielem Guzowa Rolimpex przeżywa poważne kłopoty ekonomiczne. Wyprzedawane są różne części majątku spółki (w najbliższym czasie prawdopodobnie również cukrownie).
Kogo krzepi cukier
- Z Polskim Cukrem będzie podobnie jak z Guzowem. Będzie dużo szumu wokół polskiego kapitału i zabezpieczania interesów plantatorów buraków, żeby ostatecznie zarobiła na tym niewielka grupa osób związana np. z Maciejem Janiszewskim, dziś doradcą Romana Wierzbickiego zainteresowanego utworzeniem Polskiego Cukru - mówi biznesmen związany z tym rynkiem.
Obawy przeciwników Polskiego Cukru dotyczą głównie tego, że powstająca w ten sposób firma będzie pozbawiona dopływu kapitału na unowocześnienie cukrowni. Plantatorzy nie będą mieli pieniędzy na inwestycje w przeciwieństwie do zagranicznych koncernów. W skrajnym przypadku plantatorzy mogą, tak jak w wypadku Cukrowni Guzów, nie mieć pieniędzy na objęcie udziałów w Polskim Cukrze. Z dużą łatwością monopolista mógłby wtedy zostać przejęty przez zainteresowaną powstaniem Polskiego Cukru grupę osób.
- Bez inwestorów z zewnątrz przyszłość tego przemysłu może stanąć pod znakiem zapytania. Szczególnie że w polskiej rzeczywistości wpływ polityków na duże firmy jest olbrzymi, co w przyszłości może utrudnić utworzenie sprawnego przemysłu cukrowego - mówi biznesem zajmujący się cukrownictwem.
Zwolennicy wprowadzenia monopolu odrzucają takie argumenty. Ich zdaniem to właśnie monopol i odpowiednie regulacje celne mogą uratować polskie cukrownictwo. Regulacja cen cukru i bariery celne dają politykom dużą możliwość manipulowania tym rynkiem (np. we wrześniu 1999 r. Rada Ministrów jednorazowo podwyższyła cło na cukier ze 170 do 450 euro za tonę). Ich zdaniem specyfika branży cukrowniczej wymaga tworzenia dużych firm mających monopol produkcji na znacznych obszarach. Firmy, aby się utrzymać na rynku, muszą produkować ponad 1,5 mln ton cukru. Szanse dla Polski widzą więc w utworzeniu jednej dużej firmy, zrzeszającej wszystkie podlegające Ministerstwu Skarbu cukrownie. Spółka ma finansować inwestycje z zysku i pożyczek. Jej powołanie zablokuje przejmowanie polskiego cukrownictwa przez zachodnie, głównie niemieckie, koncerny.
- Jeżeli większość cukrowni znajdzie się w jednej firmie, umożliwi to zamknięcie produkcji w niektórych i przeniesienie jej tam, gdzie jest to bardziej opłacalne. Kiedy cukrownie będą należały do różnych właścicieli, trudno będzie je restrukturyzować - twierdzą zwolennicy Polskiego Cukru.
Strony w tym sporze różnią się nawet co do podstawowych danych. Zwolennicy powołania Polskiego Cukru informują, że w ośmiu krajach Unii Europejskiej jest monopol jednej firmy (w Anglii, Finlandii, Portugalii, Szwecji, Austrii, Danii, Grecji, Irlandii), w trzech krajach dominacja jednej firmy (w Hiszpanii, Belgii, Holandii), a najpotężniejszy niemiecki Südzucker monopolizuje 40 procent rynku i ma cukrownie w kilku krajach (produkuje 3,5 mln ton, co daje mu pierwszą pozycję na świecie). Inaczej sprawę interpretują przeciwnicy powołania jednej firmy. Ich zdaniem hasło, że w krajach Unii Europejskiej duże firmy mają monopol, jest nadużyciem. W Niemczech jest siedmiu producentów cukru, we Francji sześciu, w Anglii dwóch, we Włoszech pięciu, w Hiszpanii trzech, w Belgii dwóch, a jedynie w małej Danii jest jedna firma z monopolem. Łącznie w krajach UE funkcjonuje ponad 30 firm produkujących cukier. Zwolennicy i przeciwnicy Polskiego Cukru różnią się w wielu sprawach. Jedni twierdzą, że polskie cukrownie znajdują się w czołówce światowej, a więcej cukru z buraków produkują tylko Francuzi i Niemcy, drudzy, że są zapuszczone technologicznie. Różnice zdań dotyczą też wielkości zakładów, kosztów wytwarzania cukru itd. Obie strony sporu uważają, że ich koncepcja jest lepsza dla 150 tys. plantatorów buraków.
|
Minister Emil Wąsacz może zostać odwołany między innymi z powodu konfliktu wokół koncepcji prywatyzacji cukrowni. Przekształcenia własnościowe w przemyśle cukrowym przebiegały w różny sposób. brak było spójnej polityki prywatyzacyjnej oraz koncepcji przekształceń. Będzie dużo szumu wokół polskiego kapitału i zabezpieczania interesów plantatorów, żeby ostatecznie zarobiła na tym niewielka grupa osób.
Zwolennicy monopolu odrzucają takie argumenty. Ich zdaniem to monopol i odpowiednie regulacje celne mogą uratować polskie cukrownictwo.
|
Historyk CIA o najważniejszym szpiegu zimnej wojny
Utracona cześć pułkownika Kuklińskiego
Posiedzenie Układu Warszawskiego w Moskwie, luty 1980 rok. Ryszard Kukliński stoi za generałem Jaruzelskim.
FOT. (C) PAP
Sprawa Ryszarda Kuklińskiego jest prosta, a równocześnie złożona. Pułkownik dumnie i otwarcie mówił o tym, co zrobił. Przez dziesięć lat przekazywał amerykańskiemu wywiadowi tajemnice Układu Warszawskiego. Kontrowersje dotyczą nie tego, co zrobił, ale jego motywów - zdradzieckich lub patriotycznych - oraz odpowiedzi na pytanie, czy jego działania pomogły, czy też zaszkodziły Polsce.
BENJAMIN B. FISCHER
Przez lata instytuty badania opinii publicznej śledziły nastawienie Polaków do Kuklińskiego, jakby miało to polityczne znaczenie na skalę narodową. I rzeczywiście odzwierciedlało ono zarówno kontynuację, jak i zmiany zachodzące w polskim krajobrazie politycznym. Polska posunęła się dalej niż inne kraje dawnego bloku sowieckiego na drodze do demokracji i wolnego rynku, jednak zrobiła mniej, by uzyskać konsensus w sprawie komunistycznej przeszłości. W badaniach przeprowadzonych dwa lata temu, kiedy Kukliński pierwszy raz po 17 latach przyjechał do Polski, nieomal 10 lat po upadku komunizmu - więcej Polaków (34 proc.) uznawało go za zdrajcę niż za bohatera (29 proc.). Jednak największa część badanych nie była w stanie się zdecydować. Dwuznaczność i ironia dominują w historii Kuklińskiego.
Przeciwnicy
Przez siedem lat kliku generałów, dawnych komunistycznych przywódców, próbowało blokować prawne oczyszczenie Kuklińskiego. Po historycznej klęsce generalskie lobby zawarło, jak ujął to jeden z obserwatorów, "dziwne przymierze" z dawnymi działaczami solidarnościowymi przeciwnymi Kuklińskiemu. Generałowie gardzili Kuklińskim, gdyż swoim istnieniem przypominał im, że w rzeczywistości byli jedynie sowieckimi oficerami w polskich mundurach.
Lech Wałęsa, przywódca "Solidarności" i pierwszy wybrany w wolnych wyborach prezydent Polski, nazwał Kuklińskiego zdrajcą i odmówił ułaskawienia go. Solidarnościowa zbiorowość obawiała się, że heroiczne działania Kuklińskiego uszczuplą uznanie, jakie należało się robotnikom za rozpoczęcie buntu, który położył kres sowieckiemu imperium. U niektórych Polaków Kukliński swoją postawą budził nieprzyjemne wspomnienia kolaboracji z narzuconym przez Sowietów reżimem. Część lewicy żywiła obawę, że stanie się on ikoną antyrosyjskiej prawicy, a co gorsza, może powrócić do kraju i zaangażować się w politykę.
Urban wypowiada wojnę
Świat prawdopodobnie nigdy nie usłyszałby o Ryszardzie Kuklińskim, gdyby Jerzy Urban nie próbował wprowadzić w zakłopotanie Ronalda Reagana. W 1986 roku Urban był rzecznikiem prasowym rządu PRL. Znany ze swojego sarkastycznego poczucia humoru i ciętego języka, Urban wyróżniał się spośród bezbarwnych biurokratów, którzy rządzili Polską. Był zawsze bojowy i nigdy apologetyczny, nawet kiedy bronił bezprawnego rządu, który zlikwidował pierwszy w bloku sowieckim niezależny związek zawodowy.
Warszawie nie udało się znormalizować lub choćby poprawić stosunków z Waszyngtonem. Wprawdzie Biały Dom zniósł większość sankcji, które nałożył na Polskę w 1981 roku, jednak najpoważniejsze, łącznie z wycofaniem statusu najwyższego uprzywilejowania, pozostawały w mocy. Urban i jego zwierzchnicy wiedzieli, że Stany Zjednoczone sekretnie wspierają opozycję w Polsce, "aby podtrzymać przy życiu ducha »Solidarności«" i że National Endowment for Democracy, prywatno-państwowe przedsięwzięcie, otrzymało od Kongresu USA około miliona dolarów dla "Solidarności".
Jaruzelski i jego towarzysze byli w kiepskim nastroju, gdyż nie mogli wygrać wojny z podziemiem, a gospodarka była w stanie gorszym niż kiedykolwiek. Nie znosili Ronalda Reagana, który po Janie Pawle II i Lechu Wałęsie był postacią cieszącą się w Polsce największym uznaniem. "Imperium zła", retoryczna figura użyta przez prezydenta USA, tak kontrowersyjna w jego kraju, dodawała Polakom ducha w ich walce z sowiecką hegemonią.
3 czerwca 1986 roku Urban spotkał się z Michaelem Dobbsem, byłym korespondentem "The Washington Post" w Warszawie, przeniesionym potem do Paryża. Urban sprzedał Dobbsowi sensację: za kilka dni polski minister spraw wewnętrznych ogłosi, że CIA miała w sztabie generalnym agenta, który skopiował operacyjny projekt stanu wojennego. CIA ewakuowała agenta i jego rodzinę z Warszawy 8 listopada 1981 roku i zapewniła mu bezpieczeństwo w Stanach Zjednoczonych.
Być może dlatego, że sprawa Kuklińskiego była kłopotliwa dla Wojska Polskiego i służb bezpieczeństwa, Urban chciał podać ją w mediach amerykańskich, zanim zostanie ujawniona w Polsce. Chciał również, aby potwierdziła ją administracja Reagana. Toteż w rozmowie z Dobbsem podkreślał, że jego rewelacji nie można wykorzystać dopóty, dopóki "The Washington Post" nie otrzyma oficjalnego amerykańskiego komentarza na ich temat.
Jeśli to była intencja Urbana, została uwieńczona sukcesem. Następnego dnia pierwszą stronę "The Washington Post" otwierał artykuł podpisany przez Dobbsa i wsławionego ujawnieniem afery Watergate dziennikarza Boba Woodwarda. Ogłaszał on to, co Urban powiedział Dobbsowi: "Amerykańska administracja mogła ujawnić światu plany stanu wojennego. Gdyby to zrobiła, to jego wprowadzenie byłoby niemożliwe".
Z żoną wkrótce po ślubie. Dwóch synów Kuklińskiego zginęło na emigracji w tajemniczych, dotąd nie wyjaśnionych okolicznościach.
FOT. (C) PAP/CAF
Polityka moralnie odrażająca
Na konferencji prasowej Urban skomentował waszyngtońskie rewelacje na temat tego, że CIA była w kontakcie z wyższym oficerem polskiej armii, zaangażowanym w planowanie stanu wojennego. Skoro CIA wycofała Kuklińskiego, stwierdził Urban, rząd polski uznaje, że Waszyngton mógł ostrzec swoich przyjaciół z "Solidarności" - Urban często sarkastycznie określał polską opozycję jako "przyjaciół USA" czy "sojuszników" - i w ten sposób pokrzyżować plany stanu wojennego. - Mimo to Waszyngton zachował milczenie - oświadczył Urban. - Nie ostrzegł swoich sojuszników. Administracja Reagana "okłamywała własny naród i swoich przyjaciół w Polsce", kiedy negowała swoją wiedzę o stanie wojennym. Kukliński, zauważył Urban, jest żywym dowodem na coś wręcz przeciwnego.
Urban twierdził też, że prezydent Reagan "mógł zapobiec aresztowaniom i internowaniom" przywódców "Solidarności", ale nie zrobił tego, gdyż miał nadzieję sprowokować "krwawą łaźnię na europejską skalę". Miał zamiar użyć "Solidarności" jako narzędzia w geopolitycznej rywalizacji ze Związkiem Sowieckim. Reagan - uważał Urban - nie był przyjacielem Polski, a jego polityka była "moralnie odrażająca".
Niektórzy Polacy czuli się zdradzeni. Ile prawdy jednak było w oskarżeniach Urbana? Niedużo.
Przekazany przez Kuklińskiego plan był jednym z wariantów, nad którymi pracowały władze. Utraciwszy swoje źródło, CIA nie wiedziała i nie mogła przewidzieć, czy plan zostanie zastosowany, a jeśli tak, to kiedy. Co ważniejsze świat polityki (a szczerze mówiąc wywiadu również) był jak "sparaliżowany przez wizję sowieckich oddziałów wkraczających do Polski" po miesiącach wymachiwania szabelką przez Moskwę i ciągłych manewrów militarnych wzdłuż granic Polski. Wymachiwanie szabelką spełniło swoje zadanie. Zachód był zdezorientowany, "Solidarność" zastraszona, a Jaruzelski mógł deklarować, że ogłoszenie stanu wojennego było "mniejszym złem" (wewnętrzne represje), które pozwoliło uniknąć większej katastrofy (zewnętrznej interwencji).
Oświadczenie Urbana, że Stany Zjednoczone chciały krwawej łaźni w Polsce, było szczególnie odrażające. Administracja Reagana, tak jak wcześniej Cartera, robiła wszystko, aby tego uniknąć. Jak powiedział były sekretarz stanu Alexander Haig, nawet gdyby Biały Dom wiedział o wprowadzeniu stanu wojennego, on sam radziłby nie ostrzegać przed tym "Solidarności" w obawie przed sprowokowaniem opozycji do samobójczego oporu.
Kukliński wychodzi z ukrycia
Ostatecznie Urban wpadł we własne sidła. Upubliczniając historię Kuklińskiego, umożliwił pułkownikowi przedstawienie swojej wersji w długim wywiadzie dla emigracyjnego miesięcznika "Kultura".
Kukliński ujawnił, że planowanie stanu wojennego zaczęło się pod koniec 1980 roku, dużo wcześniej niż przyznawały to władze, które zamierzały zgnieść "Solidarność", oficjalnie deklarując wolę negocjacji. Kukliński ujawnił także, że Sowieci wywierali presję na władze, aby wprowadziły stan wojenny, i zadał w ten sposób kłam oświadczeniom Warszawy, że była to jej wewnętrzna decyzja. Zapytany, czy Jaruzelski to bohater, czy zdrajca, pułkownik odpowiedział: "W Polsce była realna szansa uniknięcia i radzieckiej interwencji, i stanu wojennego. (...) Gdyby wspólnie [generał Jaruzelski] ze Stanisławem Kanią znaleźli w sobie więcej godności i siły, gdyby nie okazywali uległości wobec Moskwy, lecz stanęli uczciwie na gruncie zawartych umów społecznych, Polska prawdopodobnie wyglądałaby dziś zupełnie inaczej".
Jaruzelski kontratakuje
Osobista batalia między Kuklińskim a Jaruzelskim pomagała odpowiedzieć Polakom na pytanie, kto był zdrajcą, a kto narodowym bohaterem. Była także symbolem historii Polski od roku 1945 i konfliktu lojalności występującego w PRL, który przetrwał w III Rzeczypospolitej.
Batalię rozpoczął Jaruzelski. W 1984 roku skłonił sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego do skazania Kuklińskiego na karę śmierci i przepadek mienia. Zostało ono sprzedane po zaniżonej cenie jednemu z ministrów, który natychmiast odsprzedał je z poważnym zyskiem. Jedynym dowodem w tym fikcyjnym tajnym procesie były świadectwa Jaruzelskiego i kilku sztabowych generałów.
Generał Jaruzelski reprezentuje polską orientację rusofilską. Urodzony w szlacheckiej rodzinie na wschodnich terenach Polski, lata szkolne spędził w katolickim internacie. Jego życie zmieniło się na zawsze we wrześniu 1939 roku, kiedy Stalin, zgodnie z paktem zawartym z Hitlerem, wcielił do swojego państwa wschodnie tereny Polski. W ramach akcji, którą dziś nazwalibyśmy czystką etniczną, NKWD deportowało ponad milion ludzi na Syberię i do Azji Centralnej.
Rodzina Jaruzelskiego uciekła do niepodległej Litwy, ale Stalin wtargnął i tam. Ojciec Wojciecha zmarł wkrótce po zwolnieniu z sowieckiego obozu koncentracyjnego. Jaruzelski, jego matka i siostra zostali deportowani na Syberię, gdzie w obozie pracowali przy wycinaniu lasu. Mimo tych doświadczeń Jaruzelski zaakceptował Związek Sowiecki jako swoją drugą ojczyznę, nauczywszy się strachu i szacunku do jego porażających rozmiarów i potęgi. Został świeżo upieczonym komunistą. Porównywał swoje nawrócenie do doświadczenia religijnego, nazywając je "odrodzeniem". Kukliński przeszedł drogę odwrotną: w młodości przyjął komunistyczną wiarę, aby później przeżyć dramatyczną konwersję.
Po latach, kiedy sowieckie politbiuro debatowało nad tym, czy Jaruzelski będzie spełniał sowieckie rozkazy, Breżniew uznał, iż generał jest godny zaufania dlatego właśnie, że: "wycierpiał dużo z naszej strony, ale nie żywi do nas żalu".
Dziwne, że Jaruzelski negował zawsze znaczenie swej sowieckiej kariery w przedsięwzięciu z 1981 roku. - Stan wojenny był mniejszym złem dla wszystkich. Umożliwił Polakom uniknięcie katastrofy. I proszę nie mówić mi, że wykonałem robotę za Sowietów. To jest obelga - powiedział do dziennikarzy telewizji francuskiej w 1992 roku. Zdarzyło mu się jednak freudowskie przejęzyczenie, kiedy w wywiadzie dla "Der Spiegel" powiedział: "Przyjmując strategiczną logikę tamtych czasów, prawdopodobnie zareagowałbym tak samo, gdybym był generałem sowieckim. W tamtej epoce polityczne i strategiczne interesy sowieckie były zagrożone [przez zaburzenia w Polsce]". - Zareagowałbym? A może - zareagowałem? Generał spędził tak dużą część swojego życia, działając jak gdyby "był sowieckim generałem", że mógł zrobić to nieświadomie.
Jak mógł mi pan to zrobić!
Pretendowanie Jaruzelskiego do występowania w roli zbawcy ojczyzny było oparte na twierdzeniu, że stanął wobec wyboru między stanem wojennym a sowiecką interwencją. Na nieszczęście dla niego wszystkie dowody, które zostały ujawnione od 1991 roku, wskazują, że Kreml nie miał zamiaru interweniować. Najbardziej zaskakujące rewelacje na ten temat zostały znalezione w archiwach sowieckich. Co gorsze, istnieją podstawy, by twierdzić, że Jaruzelski wolał sowiecką interwencję niż stan wojenny. Najprawdopodobniej namawiał Sowietów, aby zrobili za niego brudną robotę, a kiedy spotkał się z odmową, domagał się zapewnienia militarnego wsparcia, jeśli polskie oddziały okazałyby się niezdolne do zgniecenia "Solidarności". Władze sowieckie odmówiły również temu żądaniu.
Największe upokorzenie Jaruzelski przeżył podczas amerykańsko-polsko-rosyjskiej konferencji historycznej w Jachrance w listopadzie 1997 roku. Marszałek Wiktor Kulikow, były dowódca sił Układu Warszawskiego, zaprzeczył, aby ZSRR miał zamiar interweniować w Polsce albo interwencją groził. Podczas przerwy Jaruzelski zawołał do Kulikowa po rosyjsku: - Jak mógł pan to powiedzieć! Jak mógł mi pan to zrobić wobec Amerykanów!
Zapiski ze spotkań sowieckiego politbiura potwierdzają słowa Kulikowa. Na ich podstawie można nawet wysnuć dalej idące wnioski - że Kreml przygotowany był, w razie konieczności, na rezygnację z Polski, również gdyby znaczyło to koniec komunistycznych rządów w tym kraju. 10 grudnia, przed wprowadzeniem stanu wojennego, Jurij Andropow, szef KGB i późniejszy następca Breżniewa, powiedział do członków politbiura: - Nie mamy zamiaru wprowadzać wojska do Polski. To jest nasza właściwa pozycja i musimy wytrwać na niej do końca. Nie wiem, jak potoczą się sprawy w Polsce, ale gdyby nawet Polska dostała się pod kontrolę "Solidarności", musimy się tego trzymać.
Na tej samej sesji minister spraw zagranicznych ZSRR Andriej Gromyko zauważył, że politbiuro musi rozwiać wrażenie, jakie mają Jaruzelski i inni polscy przywódcy na temat interwencji "naszych wojsk. Nie może być żadnej interwencji".
Największą obawą Jaruzelskiego nie była, jak utrzymuje, interwencja wojsk sowieckich - był nią jej brak. Jak twierdzi jeden z obserwatorów, "przebieranie się Jaruzelskiego w kostium zbawcy ojczyzny było aktem transwestyty". Kukliński w 1987 roku powiedział, że zdecydowana postawa Jaruzelskiego i Kani wobec ZSRR umożliwiłaby wypracowanie z "Solidarnością" kompromisu, wobec którego Moskwa musiałaby się wycofać. Być może Polska mogłaby stać się kolejną Finlandią. Zamiast tego Polacy musieli znosić najbardziej represyjne rządy w swojej poststalinowskiej historii, a następnie kolejnych sześć lat nieudolnej władzy Jaruzelskiego, która doprowadziła kraj na skraj ekonomicznej katastrofy.
Z szablą otrzymaną od premiera Jerzego Buzka w Waszyngtonie podczas szczytu NATO w 1999 roku
FOT. (C) PAP-RADEK PIETRUSZKA
Po stronie Zachodu
W 1992 roku Kukliński wyznał: - Zadawałem sobie pytanie: czy mam moralne prawo to zrobić. Byłem Polakiem. Wiedziałem, że Polacy powinni być wolni i że Stany Zjednoczone są jedynym krajem, który może wesprzeć ich w tej walce.
Wybrał współpracę z amerykańskim wywiadem jako formę oporu. Kilku oficerom zaproponował kontakty z Zachodem. Przygotowywali się do sabotażu sowieckiej machiny wojennej w razie konfliktu z NATO.
Oficerowie ci, polscy patrioci, zdecydowali się działać, ponieważ mieli dostęp do sowieckich planów wojskowych. Pokazywały one jasno, że w wypadku wojny Polska ma dostarczyć mięso armatnie oraz stanowić drogę inwazji na Zachód i że przy realizacji tych założeń zostanie zniszczona. Plany te były, zdaniem Kuklińskiego, jednoznacznie ofensywne, tworzone z myślą o zaatakowaniu i podbiciu wszystkich krajów Europy. Polska miała odgrywać rolę centralną. Jej wojsko miało być użyte jako taran przeciwko siłom NATO. Według Kuklińskiego NATO, zmuszone do użycia taktycznej broni jądrowej w celu przeciwstawienia się przewadze Układu Warszawskiego w broni konwencjonalnej, zamieniłoby większą część Polski w nuklearną pustynię.
Pierwszym etapem samobójstwa Polski miało być zmuszenie jej do wypełnienia funkcji agresora, co za ironia dla kraju, który był regularnie najeżdżany przez swoich sąsiadów. Dwie z trzech polskich armii miały przejść równiny niemieckie w kierunku Holandii, Belgii i Francji, podczas gdy trzecia miała zdobyć i okupować Danię. Chcąc uratować Polskę, Kukliński zdecydował się prowadzić wojnę przeciwko sowieckiej potędze na niewidzialnym froncie. Postanowił zawiadomić Zachód, co czeka go, i Polskę, w razie wojny ze Związkiem Sowieckim.
Superszpieg
Pytany o znaczenie Kuklińskiego, szef zespołu strategicznych ekspertów CIA nazwał go "naszym drugim Pienkowskim". Pułkownik GRU (wojskowego wywiadu ZSRR) Oleg Pienkowski dostarczał informacji Stanom Zjednoczonym i Wielkiej Brytanii podczas krytycznych 17 miesięcy w latach 1960 - 1961. Wielu wierzy, że informacje Pienkowskiego były kluczowe dla uzyskania wiedzy o sowieckim potencjale nuklearnym i odegrały zasadniczą rolę podczas kryzysu berlińskiego i kubańskiego. Niektórzy określają go jako "szpiega, który ocalił świat".
Ale porównanie obu pułkowników jest niesprawiedliwe dla Kuklińskiego. Prowadził on swoją działalność dziesięć lat i dostarczył 35 tysięcy stron dokumentów, a Pienkowski - osiem tysięcy. Kukliński nie tylko przesyłał dokumenty, ale ustnie przekazywał najbardziej znaczące szczegóły. Generał Czesław Kiszczak, oceniając szkody spowodowane przez pułkownika, przyznał: "Kiedy zaczęliśmy analizować rangę informacji, które wykradł, zrozumieliśmy, że wiedział tak dużo, iż nie ma sensu zmieniać czegokolwiek (w polskich planach wojskowych), ponieważ musielibyśmy zmienić wszystko".
Kukliński przekazał na Zachód sowiecki plan ofensywnej wojny przeciwko NATO. Informacje te, jak powiedział amerykański ekspert strategiczny, "pozwoliły nam posiąść głęboką wiedzę o sposobie ich działania. Było to ostrzeżenie nie do oszacowania".
Kukliński wiedział o trzech, otoczonych głęboką tajemnicą, podziemnych bunkrach, które na czas wojny zostały skonstruowane dla dowództwa w Polsce, ZSRR i Bułgarii. Określił dokładne położenie, konstrukcję i system komunikacyjny kompleksu polskiego. Jak powiedział ekspert od spraw narodowego bezpieczeństwa prezydenta Cartera, Zbigniew Brzeziński: "Informacje Kuklińskiego umożliwiły nam przygotowanie planów zniszczenia systemu dowodzenia i kontroli, zamiast zmasowanego kontrataku na czołowe pozycje przeciwnika, co uderzyłoby w całą Polskę."
Pierwszy polski oficer w NATO
We wrześniu i grudniu 1992 roku Benjamin Weiser opublikował w "The Washington Post" serię artykułów na temat życia Kuklińskiego. Wrześniowy artykuł wywołał w Polsce sensację. Polacy po raz pierwszy dowiedzieli się, że Kukliński współpracował z wywiadem amerykańskim przez dziesięć lat. "Niech sądzą mnie na podstawie tego, co zrobiłem" - powiedział Weiserowi.
Dwa dni po artykule w "The Washington Post" Jarosław Kaczyński, przywódca Porozumienia Centrum, wysłał list do prezydenta Wałęsy, wzywając go do ułaskawienia Kuklińskiego. W oświadczeniu ogłoszonym w "Gazecie Wyborczej" Wałęsa odpowiedział, że jest to skomplikowana kwestia: z jednej strony można podziwiać pułkownika za jego odwagę, z drugiej, jego historia zawiera jeszcze wiele białych plam, które oczekują na wyjaśnienie. Dopiero historia wyda ostateczny werdykt.
To przerzucanie się odpowiedzialnością będzie trwało przez następne pięć lat.
Zbigniew Brzeziński był najwcześniejszym i najbardziej skutecznym obrońcą Kuklińskiego. To on ukuł określenie "pierwszy polski oficer w NATO", które stało się wezwaniem do oczyszczenia pułkownika z zarzutów. W liście do Lecha Wałęsy Brzeziński powoływał się na rolę Kuklińskiego w powstrzymaniu sowieckiej interwencji w 1980 roku. "Nie był on zwykłym agentem USA, a jedynie odważnym sojusznikiem, i to kiedy całe dowództwo Wojska Polskiego było zaprzedane Sowietom - powiedział polskiej telewizji w grudniu 1990 roku. - Pułkownik Kukliński, ryzykując życiem nie tylko swoim, ale i swojej rodziny, godnie zasłużył się Polsce i dlatego nowo wybrany prezydent RP powinien nadać mu wysokie odznaczenie bojowe i przywrócić go do czynnej służby wojskowej".
Apele te nie znajdowały jednak posłuchu. Wałęsa powtarzał, że sprawa wymaga "czasu i przygotowań". Były lider opozycji potrzebował współpracy z ministrem obrony narodowej i sztabem, który składał się z oficerów starego układu. - Armia podlega rozkazom i każdy pułkownik nie może wybierać sobie sojuszników - twierdził Wałęsa.
Stan wyższej konieczności
Mimo że opinia na temat Kuklińskiego pozostawała podzielona, wielu Polaków oczekiwało jednoznacznego rozwiązania. Nową i decydującą przesłanką ku temu były polskie aspiracje przystąpienia do NATO.
30 marca 1995 roku pojawił się pierwszy sygnał zmiany. Pierwszy prezes Sądu Najwyższego wniósł rewizję nadzwyczajną od wyroku skazującego Kuklińskiego na 25 lat więzienia za zdradę i dezercję, powołując się na "rażące naruszenie procedury prawnej i brak wystarczających dowodów." Izba Wojskowa Sądu Najwyższego uchyliła ten wyrok w maju 1995 roku i przekazała sprawę naczelnemu prokuratorowi wojskowemu dla uzupełnienia śledztwa.
Wojskowy prokurator przysłał Kuklińskiemu wezwanie do przybycia do Polski na przesłuchanie, proponując mu list żelazny umożliwiający powrót do Stanów Zjednoczonych. Kukliński odmówił z gniewem, twierdząc, że ponowny proces nie ma dla niego osobiście żadnego znaczenia. - Nie jestem winny. Wszystko, co zrobiłem, zrobiłem dla Polski - powiedział.
Przeciwnicy Kuklińskiego poczuli, iż ich pozycja staje się niepewna i że nadeszła pora kontrataku. Jaruzelski wysłał do Sejmowej Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej list, w którym twierdził, że sowieckiej interwencji zapobiegł stan wojenny - a więc on osobiście. Atakował także w liście motywy Kuklińskiego, a więc i podstawę decyzji sądu. Jaruzelski nazywał go zwykłym szpiegiem, który usiłuje się bronić, przypisując sobie szlachetne intencje.
2 września 1997 roku, z niechętną akceptacją prezydenta Kwaśniewskiego, Prokuratura Wojskowa wycofała wszystkie zarzuty przeciw Kuklińskiemu, pozwalając powrócić mu do domu jako wolnemu człowiekowi. Zostały mu przywrócone prawa obywatelskie i stopień wojskowy. W uzasadnieniu uznano, że podejmując współpracę z Amerykanami, pułkownik Kukliński "działał w stanie wyższej konieczności, dla dobra Polski". Pułkownik powiadomiony został o tym 4 września, ale oficjalnie decyzja została ogłoszona 22 września, dzień po wyborach parlamentarnych.
- Decyzję przywracającą mi dobre imię i honor przyjmuję z ulgą, jakkolwiek po 16 latach życia na uchodźstwie i tragedii, jaką moja rodzina tu przeżyła (dwóch synów Kuklińskiego zginęło w tragicznych, niewyjaśnionych okolicznościach), ma to dla mnie raczej symboliczne niż praktyczne znaczenie. Dziękuję Bogu, że pozwolił mi dożyć tego momentu - powiedział.
Kwaśniewski powiedział później, że powodowało nim pragnienie dobrych stosunków ze Stanami Zjednoczonymi i że omawiał tę sprawę z prezydentem Clintonem podczas jego wizyty w Warszawie. Polski prezydent miał poważne powody, by sprawę tę załatwić. Amerykańscy przeciwnicy przystąpienia Polski do NATO grozili zablokowaniem go w Senacie pod pretekstem sprawy Kuklińskiego. Zwolennikom Polski w Warszawie i Waszyngtonie potrzebne było usunięcie tego problemu.
Wałęsa nazwał tę decyzję reklamową sztuczką postkomunistów, chcących zademonstrować swój patriotyzm. Oczyszczenie szpiega nie jest dobrym przykładem dla Polski, powtórzył, nie wiadomo który raz. Nie tylko on okazywał niezadowolenie. "Jeśli Kukliński jest bohaterem, co ma to znaczyć dla reszty nas wszystkich?" - zapytywał Jaruzelski.
Rola Brzezińskiego
Lewica w Polsce zareagowała na te wypadki z oburzeniem. Mieczysław Wodzicki napisał w "Trybunie": "Stała się zła rzecz. Pułkownik Ryszard Kukliński - szpieg, dezerter i zdrajca - przez prawicę przetworzony został w model cnót i w narodowego bohatera". Natomiast prawica akceptowała decyzję prokuratury. Wielki tytuł na pierwszej stronie konserwatywnego dziennika "Życie" głosił: "Kukliński niewinny!".
Jaruzelski przyjął nowy kurs. Zaczął twierdzić w swoich publicznych wystąpieniach, że Kukliński nie mógł odsłonić sowieckich planów, ponieważ nie miał do nich dostępu. Władze sowieckie nie dzieliły się, wedle generała, swoimi wojskowymi tajemnicami nawet z takimi aliantami jak Jaruzelski. Miały one zostać pogrzebane w głębokich bunkrach. To, co Kukliński mógł co najwyżej przekazać, to plany armii polskiej i uzbrojenia znajdującego się na terenie Polski. A to, kontynuował generał, było już znane Amerykanom dzięki satelitom i informacjom wymienianym w czasie negocjacji nad kontrolą zbrojeń. Jaruzelski nie przejmował się sprzecznościami między tymi twierdzeniami a swoimi wcześniejszymi oświadczeniami na temat poważnych szkód, które Kukliński wyrządzić miał polskiemu systemowi bezpieczeństwa. Jaruzelski i 31 innych emerytowanych generałów zaatakowało decyzję wojskowego prokuratora, domagając się jej wycofania. W pierwszym z trzech listów Jaruzelski stwierdził, że "gloryfikowanie działalności Kuklińskiego automatycznie rzuca moralny cień na mnie i innych polskich oficerów".
Kluczową rolę w uniewinnieniu Kuklińskiego odegrał Brzeziński, za pomocą sekretnych negocjacji, które podjął z postkomunistycznym rządem w Polsce w początkach 1997 roku. W kwietniu tego roku zorganizował on czterodniowe spotkanie w Center for Strategic and International Studies w Waszyngtonie. Brali w nim udział: Kukliński, jego adwokat, polski ambasador i dwóch oficerów z wojskowej prokuratury. Oficerowie przywieźli ze sobą wielostronicowy dokument zawierający uzasadnienie decyzji o wycofaniu sprawy. Kukliński naciskał, aby zwracano się do niego per pułkowniku.
Na wiosnę 1998 roku Kukliński odbył triumfalną podróż po kraju. Odwiedził sześć miast, odbierając liczne honory. Prasa polska w większości prezentowała wobec niego stosunek pozytywny. Kukliński spotkał się z ministrem spraw zagranicznych i innymi przedstawicielami rządu, jednak nie z prezydentem Kwaśniewskim. Wałęsa ignorował Kuklińskiego całkowicie, oświadczając, że może się z nim spotkać tylko wtedy, kiedy on o to poprosi. Kukliński odmówił.
Musimy z tym żyć
Lewica nie chciała się pogodzić z oczyszczeniem Kuklińskiego. Adam Michnik, więzień stanu wojennego, a obecnie redaktor naczelny "Gazety Wyborczej", w komentarzu wymierzonym w Kuklińskiego, ganił go za współpracę z amerykańskim wywiadem, twierdząc, że przekroczył on próg, poza który nie posunęła się nawet opozycja. Jednak Michnik bardziej zainteresowany był bieżącą polityką niż minionymi wydarzeniami. Ostrzegał, że Kukliński stał się nowym, wywołującym entuzjazm tłumów symbolem prawicy, po który "może [ona] sięgnąć w przyszłości." Skarżył się także, iż "Kukliński pozwolił zrobić z siebie sztandar nie tych sił, które chcą pojednania i szerokiego konsensusu w drodze Polski do NATO i UE". Jednak najgorsze ze wszystkiego było to, że w oczach Michnika Kukliński symbolizował polską służalczość wobec Stanów Zjednoczonych. "Jeśli cały ten festiwal ma oznaczyć, że stosunek do Kuklińskiego i amerykańskich służb specjalnych stanie się testem na patriotyzm Polaków, będzie to żałosny finał polskiego marzenia o wolności." Polska nie powinna stać się "kolektywnym Kuklińskim".
Michnik wydawał się sądzić, że NATO i Układ Warszawski były organizacjami działającymi w taki sam sposób. A przecież NATO jest dobrowolną koalicją suwerennych państw, które połączyły się dla wspólnej obrony. Układ Warszawski zaś był częścią imperialnego systemu służącego podporządkowaniu wschodnioeuropejskich armii sowieckiemu dowództwu. ZSRR zgromadził wszystkich "aliantów" w Warszawie w 1955 roku bez uprzednich konsultacji i zmusił ich do podpisania paktu obronnego z niejawnym aneksem określającym rodzaje wojskowych kontyngentów, jakie kraje te musiały dostarczyć w wypadku wojny. Być może dlatego, że jarzmo sowieckie uwierało Polaków bardziej niż innych, stali się klasą dla siebie w demonstrowaniu jedności i zaangażowania na rzecz przystąpienia do NATO. Czyniąc to, Polacy poszukiwali bezpieczeństwa, ale także pragnęli uniknąć tragicznych wyborów, jakich musieli dokonywać w przeszłości.
Jeden z prawicowych komentatorów krytykował tekst Michnika jako "zwyczajny polityczny manewr, którego celem było oczyszczenie" komunistycznej Polski. Mógł jeszcze dodać: "i podsycenie antyamerykańskich nastrojów". Jednak nawet krytyk Michnika mógłby zgodzić się z puentą jego artykułu: "Czas zrozumieć, że zawsze będą w Polsce ludzie, którzy będą uważali Kuklińskiego za bohatera, i tacy, którzy za bohatera uznają gen. Jaruzelskiego. I z tym musimy żyć". -
Dr Benjamin B. Fischer, historyk, pracuje w Centrum Studiów Wywiadu przy Centralnej Agencji Wywiadowczej w Waszyngtonie. Specjalizuje się w historii służb wywiadowczych państw byłego ZSRR i Europy Wschodniej. Jego artykuł o pułkowniku. Kuklińskim ukazał się w nr 9, 2000 historycznego biuletynu CIA "Studies in Intelligence" pod tytułem "The Vilification and Vindication of Colonel Kuklinski". Redakcja "Rz" dziękuje Autorowi za zgodę na przedruk skróconej wersji artykułu.
|
Sprawa Ryszarda Kuklińskiego jest prosta, a równocześnie złożona. Pułkownik otwarcie mówił o tym, co zrobił. Przez dziesięć lat przekazywał amerykańskiemu wywiadowi tajemnice Układu Warszawskiego. Kontrowersje dotyczą nie tego, co zrobił, ale jego motywów - zdradzieckich lub patriotycznych.
Świat prawdopodobnie nigdy nie usłyszałby o Kuklińskim, gdyby Jerzy Urban nie próbował wprowadzić w zakłopotanie Ronalda Reagana. Urban skomentował waszyngtońskie rewelacje na temat tego, że CIA była w kontakcie z wyższym oficerem polskiej armii, zaangażowanym w planowanie stanu wojennego. Skoro CIA wycofała Kuklińskiego, stwierdził Urban, rząd polski uznaje, że Waszyngton mógł ostrzec swoich przyjaciół z "Solidarności" i w ten sposób pokrzyżować plany stanu wojennego. - Mimo to Waszyngton zachował milczenie - oświadczył Urban.
Osobista batalia między Kuklińskim a Jaruzelskim pomagała odpowiedzieć Polakom na pytanie, kto był zdrajcą, a kto narodowym bohaterem. Batalię rozpoczął Jaruzelski. W 1984 roku skłonił sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego do skazania Kuklińskiego na karę śmierci i przepadek mienia. Pretendowanie Jaruzelskiego do występowania w roli zbawcy ojczyzny było oparte na twierdzeniu, że stanął wobec wyboru między stanem wojennym a sowiecką interwencją. Na nieszczęście dla niego dowody wskazują, że Kreml nie miał zamiaru interweniować. Kukliński Wybrał współpracę z amerykańskim wywiadem jako formę oporu. Pytany o znaczenie Kuklińskiego, szef zespołu strategicznych ekspertów CIA nazwał go "naszym drugim Pienkowskim". We wrześniu i grudniu 1992 roku Benjamin Weiser opublikował w "The Washington Post" serię artykułów na temat życia Kuklińskiego. Wrześniowy artykuł wywołał w Polsce sensację. Polacy po raz pierwszy dowiedzieli się, że Kukliński współpracował z wywiadem amerykańskim przez dziesięć lat.
wielu Polaków oczekiwało jednoznacznego rozwiązania. 30 marca 1995 roku pojawił się pierwszy sygnał zmiany. prezes Sądu Najwyższego wniósł rewizję nadzwyczajną od wyroku skazującego Kuklińskiego. Przeciwnicy Kuklińskiego poczuli, iż nadeszła pora kontrataku. Jaruzelski wysłał do Sejmowej Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej list, w którym twierdził, że sowieckiej interwencji zapobiegł stan wojenny. 2 września 1997 roku Prokuratura Wojskowa wycofała wszystkie zarzuty przeciw Kuklińskiemu. uznano, że podejmując współpracę z Amerykanami, pułkownik Kukliński "działał w stanie wyższej konieczności, dla dobra Polski". Wałęsa nazwał tę decyzję reklamową sztuczką postkomunistów. Lewica w Polsce zareagowała oburzeniem. Natomiast prawica akceptowała decyzję prokuratury. Kluczową rolę w uniewinnieniu Kuklińskiego odegrał Brzeziński.
Lewica nie chciała się pogodzić z oczyszczeniem Kuklińskiego. Adam Michnik w komentarzu wymierzonym w Kuklińskiego, ganił go za współpracę z amerykańskim wywiadem. Jeden z prawicowych komentatorów krytykował tekst Michnika jako "polityczny manewr, którego celem było oczyszczenie" komunistycznej Polski. Jednak nawet krytyk Michnika mógłby zgodzić się z puentą jego artykułu: "Czas zrozumieć, że zawsze będą w Polsce ludzie, którzy będą uważali Kuklińskiego za bohatera, i tacy, którzy za bohatera uznają gen. Jaruzelskiego. I z tym musimy żyć".
|
MEDYCYNA
Nowe środki farmaceutyczne mogą bez powikłań likwidować ból
Superaspiryna w natarciu
RYS. MAREK KONECKI
ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI
Amerykańskie koncerny farmaceutyczne wprowadzają do sprzedaży nowej generacji środki przeciwbólowe, reklamowane jako "superaspiryna". Leki te przeznaczone są dla ludzi cierpiących na choroby reumatyczne, ale podejrzewa się, że mogą być też przydatne w zapobieganiu chorobie Alzheimera oraz rakowi jelit. W Polsce tymczasem wycofywane są przestarzałe preparaty - m.in. popularne tabletki od bólu głowy "z krzyżykiem".
Leki przeciwbólowe, w tym głównie tzw. niesteroidowe środki przeciwzapalne, są jednymi z najczęściej stosowanych farmaceutyków. Jedynie z powodu schorzeń stawów co roku udzielanych jest w Polsce 15 mln porad oraz wypisywanych jest 14 mln recept (na całym świecie - ponad 480 mln). Jeszcze więcej tego typu leków zażywanych jest przez chorych we własnym zakresie - bez recepty. Tym bardziej, że są pomocne w uśmierzaniu innych często występujących dolegliwości, jak bóle głowy oraz kręgosłupa. Są dość bezpieczne, ale nie pozbawione działań niepożądanych, szczególnie gdy są stosowane przewlekle lub w większych dawkach. Stąd coraz większe zainteresowanie preparatami skutecznymi, a jednocześnie najmniej szkodliwymi. Taki jest też powód od dawna już oczekiwanej w kraju decyzji wycofania z użycia starszej generacji leków przeciwbólowych zawierających fenacetynę, jak tabletki z krzyżykiem oraz pyralgina.
Ostrożnie z lekami
Przewodniczący Komisji Rejestracji Leków Aleksander Mazurek zapowiedział, że środki te znikną z polskiego rynku prawdopodobnie w ciągu pół roku - do wyczerpania się zapasów. Tak postąpiono już przed wieloma laty w większości innych krajów, jak tylko zaczęto podejrzewać, że mogą one doprowadzić do przewlekłej niewydolności nerek - tzw. zespołu nerki analgetycznej. Według danych europejskich, cierpi z tego powodu od 2,5 do 44 proc. pacjentów wymagających hemodializy (podłączenia do sztucznej nerki). Nie wiadomo, jak dużo takich chorych jest w Polsce. "Przewodnik farmakoterapii" zwraca jedynie uwagę, że okoliczności powstania tego uszkodzenia nie są w pełni wyjaśnione. "Przypisywanie roli jedynego winowajcy fenacetynie nie potwierdziło się: w wielu krajach po jej wycofaniu częstość uszkodzeń nerek zmniejszyła się tylko nieznacznie." U wielu chorych odstawienie leku prowadzi do częściowego cofnięcia się zmian. Dlatego za bardziej ryzykowne uznaje się długotrwałe i systematyczne (zwłaszcza codziennie) przyjmowanie dużych dawek wszelkich preparatów przeciwbólowych, zwłaszcza więcej niż tylko jednego.
Z tym większym zainteresowaniem oczekiwane jest wprowadzenie nowej generacji pochodnych aspiryny. Ich producenci twierdzą, że zachowują one niektóre zalety popularnej pigułki, ale pozbawione są jej podstawowej wady: przy dłuższym zażywaniu nie wywołują dolegliwości przewodu pokarmowego - bólów, nudności, wymiotów i zaburzeń trawienia lub pobolewania wątroby. Takim lekiem jest Celebrex amerykańskiej firmy Searl, zarejestrowany w grudniu 1998 r. przez amerykański Urząd ds. Żywności i Leków (FDA) w leczeniu gośćca (choroby zwyrodnieniowej stawów) oraz reumatoidalnego zapalenia stawów (choroby autoimmunologicznej). Przewiduje się, że jeszcze w tym roku ma być dopuszczony do sprzedaży Vioxx koncernu farmaceutycznego MSD, a w przygotowaniu jest kilkanaście innych środków o podobnym działaniu takich potentatów, jak Johnson & Johnson oraz GlaxoWellcome. W Polsce jak na razie dostępny jest jedynie Meloxicam niemieckiej firmy Boehringer Ingelheim, wskazany do leczenia reumatoidalnego zapalenia stawów, choroby zwyrodnieniowej stawów, lumbago, postrzału oraz dny.
Fatalne powikłania
Aspiryna jest jednym z najczęściej stosowanych środków i na pewno takim pozostanie, jednak ze względu na ryzyko powikłań coraz częściej wypierana jest w niektórych dolegliwościach przez inne farmaceutyki. Przykładem jest paracetamol, nie powodujący zaburzeń jelito-żołądkowych, zalecany w łagodzeniu lekkich i średnich bólów, raczej nie związanych z procesami zapalnymi, jak bóle menstruacyjne i urazy, a także bóle głowy, zębów i kręgosłupa. Polecany jest nawet w bólach reumatoidalnych, gdy nie pomaga użycie jednego niesteroidowego leku przeciwzapalnego, bo włączenie jeszcze jednego preparatu o podobnym działaniu ze względu na powikłania nie jest wskazane.
Nową konkurencją dla kwasu acetylosalicylowego mogą być "superaspiryny", przydatne np. w uśmierzaniu dolegliwości wywołanych przez schorzenia reumatyczne. Cierpiący na nie ludzie muszą całymi latami zażywać środki przeciwbólowe, głównie niesteroidowe leki przeciwzapalne, powodujące u co trzeciego chorego uszkodzenia śluzówki żołądka. Co jest tym bardziej niepokojące, że u wielu z nich wykrywane są dopiero wtedy, gdy wywołują krwawienia wewnętrzne. W Polsce nie jest znana liczba tego rodzaju powikłań. Wiadomo jedynie, że w USA wskutek ich zażywania co roku 100 tys. chorych trafia do szpitala z powodu wrzodów przewodu pokarmowego, a u 10-20 tys. chorych doprowadzają one do zgonu. Według dr Gurkipala Singha z Uniwersytetu Stanforda w Kalifornii, tragedie zdarzają się częściej niż zgony spowodowane astmą, rakiem szyjki macicy oraz czerniakiem skóry.
Wprowadzane obecnie leki nowej generacji powinny być mniej szkodliwe, gdyż mają to samo działanie terapeutyczne - przeciwzapalne i przeciwbólowe, a przy tym zmniejszają ryzyko powikłań przewodu pokarmowego. W ich opracowaniu uczeni wykorzystali odkrycie, iż niesteroidowe leki przeciwzapalne w różnym stopniu hamują działanie dwóch enzymów cykloksygenazy (COX-1 oraz COX-2), wykorzystywanych do produkcji prostaglandyn: pierwszy osłania przewód pokarmowy, a drugi uczestniczy w procesach zapalnych. Wystarczyło zatem zastosować preparat, który działa selektywnie - tylko na jeden enzym (COX-2), związany tylko z procesami zapalnymi. U zdrowego człowieka enzym ten występuje tylko w śladowych ilościach, pod wpływem zapalenie nasila ból i wydłuża stan zapalny. Wystarczy zatem zablokować jego działanie, by uniknąć działań niepożądanych, wywołanych hamowaniem enzymu COX-1, biorącego udział w ochronie żołądka, nerek i utrzymaniu prawidłowej krzepliwości krwi.
Nadzieje i kontrowersje
Pierwsze wybiórczo działające środki hamują działanie niepożądanego enzymu 100 razy silniej niż COX-1. Kolejne preparaty mają być jeszcze bardziej skuteczne. Będą przydatne zarówno w leczeniu reumatyzmu, jak i bólów zębów, bólów pooperacyjnych oraz dolegliwości menstruacyjnych, a nawet w zapobieganiu chorobie Alzheimera oraz rakowi jelita grubego. Jednak nie wszyscy specjaliści się z tym zgadzają. Krytycy twierdzą, że leki te nie zostały jeszcze dostatecznie przebadane. Enzym COX-2 prawdopodobnie nie jest wyłącznie "czarną owcą", gdyż pełni w organizmie również ważne funkcje - w nerkach, naczyniach krwionośnych, kościach, szpiku kostnym oraz w mózgu. Jej blokowanie może zatem wywoływać inne, nie znane jeszcze powikłania, np. zaburzenia pracy nerek oraz odnowy tkanki kostnej.
Środki te nie zastąpią tradycyjnej aspiryny, która blokując enzym COX-1 obniża krzepliwość krwi, a tym samym zmniejsza ryzyko zawału serca oraz udaru niedokrwiennego mózgu. Zawsze zatem będzie pomocna w profilaktyce chorób układu krążenia, co potwierdzają opublikowane niedawno przez "JAMA" badania Jiang He z Uniwersytetu Chicagowskiego. Poza tym superaspiryny nie zawsze tak skutecznie likwiduję bóle, jak starsze leki. Nie będą zatem lepszą ofertą dla każdego chorego. Mogą jednak okazać się niezastąpione u tych osób, które muszą przewlekłe zażywać środki przeciwbólowe.
|
Amerykańskie koncerny farmaceutyczne wprowadzają do sprzedaży nowej generacji środki przeciwbólowe, reklamowane jako "superaspiryna". Leki te przeznaczone są dla ludzi cierpiących na choroby reumatyczne. W Polsce tymczasem wycofywane są przestarzałe preparaty.Leki przeciwbólowe są jednymi z najczęściej stosowanych farmaceutyków. Są dość bezpieczne, ale nie pozbawione działań niepożądanych, szczególnie gdy są stosowane przewlekle lub w większych dawkach. Stąd coraz większe zainteresowanie preparatami skutecznymi, a jednocześnie najmniej szkodliwymi. Z zainteresowaniem oczekiwane jest wprowadzenie nowej generacji pochodnych aspiryny. Ich producenci twierdzą, że zachowują one niektóre zalety popularnej pigułki, gdyż mają to samo działanie terapeutyczne - przeciwzapalne i przeciwbólowe, a przy tym zmniejszają ryzyko powikłań przewodu pokarmowego. Będą przydatne zarówno w leczeniu reumatyzmu, jak i bólów zębów, bólów pooperacyjnych oraz dolegliwości menstruacyjnych, a nawet w zapobieganiu chorobie Alzheimera oraz rakowi jelita grubego. Środki te nie zastąpią tradycyjnej aspiryny, która blokując enzym COX-1 obniża krzepliwość krwi, a tym samym zmniejsza ryzyko zawału serca oraz udaru niedokrwiennego mózgu. Zawsze zatem będzie pomocna w profilaktyce chorób układu krążenia. Poza tym superaspiryny nie zawsze tak skutecznie likwiduję bóle, jak starsze leki. Nie będą zatem lepszą ofertą dla każdego chorego. Mogą jednak okazać się niezastąpione u tych osób, które muszą przewlekłe zażywać środki przeciwbólowe.
|
SUMO
Ten sport wywodzi się z praktyk religijnych, obrzędów ku czci różnych bóstw, modłów o lepsze zbiory czy deszcz
Moc rodem z niebios
Sławomir Luto, waży obecnie 190 kg, ale na stanowczą prośbę żony zamierza zrzucić kilka kilogramów. MACIEJ SKAWIŃSKI
MICHAŁ HOLEWJUSZ
Amerykanizacja stylu życia w Japonii charakteryzuje się nie spotykaną gdzie indziej dynamiką. Spora część tamtejszych nastolatków nie potrafi już jeść tradycyjnymi pałeczkami, a do najpopularniejszych sportów w tym kraju należą baseball, golf i piłka nożna. Jedyne, co pozostało w japońskiej kulturze bez wątpienia rdzenne, to sumo - misterium łączące w sobie elementy teatru, religii i walki.
Japońscy mistrzowie sumo, stanowiący niewątpliwie wizytówkę tego kraju, zostali zaproszeni przez organizatorów zimowych igrzysk w Nagano do udziału w ceremonii otwarcia. Półnadzy zawodnicy w tradycyjnych pasach (mawashi) mają wprowadzić na olimpijski stadion wszystkie reprezentacje narodowe. Według długotermiowych prognoz pogodny na początku lutego w Nagano ma być jednak kilka stopni poniżej zera.
"Nawet gdyby doskwierało im dotkliwe zimno, to na pewno tego po sobie nie pokażą - przekonuje Jacek Wasilewski, japonista, komentator zawodów sumo. - Ich twarze zawsze pozostają kamienne. Okazywanie jakichkolwiek emocji uważają za słabość niegodną bogów, z którymi w pewien sposób są utożsamiani".
Cyrk pod czerwoną latarnią
Filozofia sumo związana jest bowiem ze zmaganiami bogów o dominację. Pierwsze zapiski o ludzkich zmaganiach pochodzą dopiero z 720 roku naszej ery z Księgi Dziejów Japonii - Nihongi, w której opisano walki o ziemię wasali cesarza Suina. "Sumo wywodzi się z praktyk religijnych, obrzędów ku czci różnych bóstw, modłów o lepsze zbiory czy deszcz - opowiada Wasilewski. - W VIII wieku sumo wyszło ze świątyń i trafiło na cesarski dwór, gdzie stało się jedną z największych atrakcji".
Sumo było podstawowym elementem szkolenia samurajów i według specjalistów dało początek wielu innym sztukom walki. Potężni zawodnicy sumo służyli w tamtym okresie również w wojsku. Ich siła i sprawność były wykorzystywane na polu bitwy, gdzie potrafili bez problemów zatrzymać konia. Tak było do czasu pojawienia się muszkietów, które do Japonii przywieźli Portugalczycy w XVI wieku. Spowodowało to, że mistrzowie sumo wrócili do świątyń. Coraz częściej organizowano również walki uliczne. Zawodnicy sumo stali się wtedy na wskroś kuglarzami, cyrkowcami. "W sumo walczyły również kobiety, przeważnie te spod czerwonych latarni, które często za przeciwników miały ślepców. Była to ulubiona rozrywka wielu domów publicznych" - opowiada Wasilewski.
Szaty kapłana shinto
W 1923 roku Japońska Federacja Sumo skodyfikowała zasady tego sportu. W skrócie: zwycięstwo polega na wypchnięciu przeciwnika z ringu, czyli z dohyo, lub spowodowaniu, że dotknie on podłoża inną częścią ciała niż stopa. W ciągu roku odbywa się w Japonii sześć turniejów w tradycyjnym sumo. Trzy imprezy są organizowane w Tokio, po jednej w Osace, Fukuoce i Nagoi. W każdym z tych miast buduje się przed zawodami specjalny betonowy postument, na którym znajduje się ring o średnicy pięciu metrów. Samo dohyo jest zbudowane z ubitej trzciny ryżowej, na którą sypie się później glinę. W efekcie powstaje klepisko o specyficznej sprężystości. Nad samym dohyo znajduje się ozdobny daszek symbolizujący kopułę świątyni. W towarzyszącym walkom przebogatym ceremionale mieszają się elementy wielu religii, teatru i tradycji wojennych. "Sędzia zawodów jest ubrany na przykład w szaty kapłana shinto, a do wydawania poleceń zawodnikom służy mu specjalny wachlarz - mówi Jacek Wasilewski. - Zarówno on, jak i spikerzy zawodów mówią językiem starojapońskim, z którego większość widzów rozumie tylko nazwiska zawodników."
Walki herosów
W 15-dniowym turnieju każdy z zawodników musi stoczyć jedną walkę dziennie. Liczba wygranych spotkań decyduje o zwycięstwie. "Sama walka trwa kilka sekund - mówi Sławomir Luto, jeden z niewielu polskich zawodników startujących w sumo sportowym (amatorskim). - Jest to połączenie wysiłku ciężarowca i sprintera biegającego stumetrówkę. Cały czas napięte do granic wytrzymałości mięśnie, walka na bezdechu, a po chwili jest już po wszystkim. Tego trzeba się nauczyć".
Zmagania zawodników sumo wciąż odzwierciedlają walki bogów, któż bowiem w obecnych czasach może sobie pozwolić na wagę ponad 200 kg, nie mówiąc już o dwumetrowym wzroście. Dla niskich i nieco zakompleksionych z tego powodu Japończyków ci wspaniali herosi utożsamiają jakąś nadludzką siłę, moc rodem z niebios. W tym przedstawieniu niebem jest ring, a przegrany stacza się w piekielną otchłań.
Przed walką sędzia ocenia nastawienie zawodników - muszą być spokojni, skoncentrowani, mieć równy oddech. W innym wypadku mogą być nie dopuszczeni na ring. Sami zawodnicy przed walką tupią nogami na dohyo, by odgonić złe duchy. W tym samym celu sypią na ring piasek z solą. "Można sobie wyobrazić, co się czuje, kiedy sól wedrze się do krwawiącej rany. Przekonałem się o tym już kilkakrotnie" - mówi Luto. Zawodnicy sumo otwierają również i pokazują dłonie - demonstrują w ten sposób czystość tej walki. Klaśnięcia mają na celu polecenie własnej osoby uwadze bogów, którzy decydują o wyniku walki. Po meczu sędzia na swoim wachlarzu podaje zwycięzcy kopertę z czekiem. "Pisano o dopingu w sumo, o zażywaniu narkotyków przez zawodników, o kupowaniu i sprzedawaniu walk, o mafii, ale nigdy o pieniądzach. To temat tabu, którym nikt w Japonii się nie zajmuje. Są to na pewno spore sumy. Jakie - możemy się tylko domyślać" - mówi Jacek Wasilewski.
Tabu
W Japonii do elity tradycyjnego sumo, skierowanego wyłącznie do rodowitych Japończyków, ewentualnie naturalizowanych mężczyzn żółtej rasy, należy około 40 zawodników. Są oni zgrupowani w stajniach, podobnie jak w samochodowej Formule 1. Wszyscy zawodnicy z jednej drużyny wspólnie trenują, jedzą z jednego kotła. Co jedzą? Przede wszystkim dużo, do tego piją ogromne ilości piwa, które wzmaga apetyt. Diety zawodników są kolejną tajemnicą w tym sporcie. Gra przecież toczy się o wielkie pieniądze. "Gościłem raz w tokijskiej tradycyjnej restauracji odwiedzanej przez japońskich mistrzów. Na początku podano wywar z pasztetu, do którego wrzucono kolejno ryby i warzywa. Po zjedzeniu tego wywar uzupełniono ryżem i jajkami - na masę" - wspomina Luto, który waży obecnie 190 kg przy wzroście 194 cm. Nasz zawodnik - na stanowczą prośbę żony - zamierza się jednak odchudzać.
Kariera sportowa zawodników sumo trwa średnio 10 - 12 lat. W tym czasie muszą zarobić na całe życie. Walczą bowiem najdłużej do osiągnięcia 35. roku. Po skończeniu kariery często swoimi nazwiskami firmują dobre restauracje albo prowadzą szkoły walki.
"W tym sporcie trening jest naprawdę katorżniczy. Trzy czwarte dnia to zajęcia siłowe, sprawnościowe, techniczne. Niech nie zmylą nikogo tusza i wałki tłuszczu. Oni mają niesamowitą siłę, są szalenie elastyczni i szybcy. Ich nogi to same mięśnie" - mówi Jacek Wasilewski.
Obecnie w Japonii jest dwóch wielkich mistrzów - Yokozuna. Od 1993 roku ten najwyższy tytuł nosi Akebono, do którego dwa lata później dołączył Takanohana. O wszystkich nominacjach i degradacjach decyduje Japońska Federacja Sumo. Niżej w hierarchii jest Ozeki, czyli mistrz, dalej są Komusubi (starsi juniorzy), Sekiwake i Maegashira. W tej ostatniej grupie po każdych zawodach następują spore przetasowania. Słabe występy decydują o degradacji poszczególnych zawodników, jedynie tytuł wielkiego mistrza jest dożywotni. Trzeba również powiedzieć, że mistrzowie sumo są niekwestionowanymi idolami japońskich nastolatek. Zawodnicy sumo skutecznie konkurują pod tym względem z gwiazdami muzyki czy kina.
Zabawa w przedszkolu
We wrześniu 1996 roku na zjeździe Polskiego Związku Zapaśniczego podjęto uchwałę o wprowadzeniu do regulaminu nowej dyscypliny - sumo. "Jest to dyscyplina pokrewna do zapasów. Sumo jest naturalnym elementem stylu klasycznego - mówi sekretarz generalny PZZ, Andrzej Wojda. - Nowa dyscyplina pozwala wielu naszym zapaśnikom przedłużyć sportową karierę. Nie oznacza to jednak, że to sport tylko dla zapaśników. Liczymy generalnie na młodzież akademicką, na judoków, rugbystów, ciężarowców, a nawet kulturystów" - dodaje.
Sumo sportowe (amatorskie) jest eksportową odmianą japońskiej konkurencji. Wprowadzano tu kategorie wagowe i zrezygnowano z części tradycyjnych obrzędów. "Dla starych mistrzów sumo amatorskie to takie sportowe przedszkole" - ocenia krótko Jacek Wasilewski. -Niemniej zależy im na promocji tego sportu na świecie. Dlatego szkolą sędziów, pomagają w organizacji zawodów".
Sumo powoli zdobywa sobie zwolenników zarówno w Polsce, jak i na świecie. Jest to sport telewizyjny, o czym mogą świadczyć godzinne transmisje na sportowym kanale Eurosport. W świetlaną przyszłość tego sportu na naszym kontynencie głęboko wierzy Andrzej Wojda, który mówi: "Ja sam nie mogłem przez kilka godzin oderwać wzroku od maty. Każda walka jest niesamowicie ekspresyjna i chociaż trwa krótko, to ma inną dramaturgię. Nigdy nie wiadomo, kto wygra, bo jeden ruch może decydować o zwycięstwie. Weszła w to już telewizja, a zatem będą i pieniądze" - przekonuje. Sumo prężnie rozwija się głównie w Niemczech, Estonii, Bułgarii, Finlandii i Kanadzie. Teraz przyszła kolej na Polskę.
W zeszłym roku nasza reprezentacja w składzie: Sławomir Luto, Jacek Jaracz, Marek Garmulewicz i Mariusz Rzeszewski, była na mistrzostwach świata w Tokio, gdzie wywalczyła miejsce w czołowej ósemce. "Na razie nie planujemy otwierania nowych klubów ani inwestowania dużych pieniędzy w ten sport. Chcemy przede wszystkim wykorzystać bazę, doświadczenie i środki naszego związku" - mówi Andrzej Wojda.
Japończycy ubiegają się o organizację igrzysk olimpijskich w Osace w 2008 roku i bardzo by chcieli, żeby ich sport narodowy wszedł do programu olimpijskiego.
|
Amerykanizacja stylu życia w Japonii charakteryzuje się nie spotykaną dynamiką. Jedyne, co pozostało w kulturze rdzenne to sumo.
Sumo wywodzi się z praktyk religijnych, obrzędów ku czci różnych bóstw, modłów o lepsze zbiory czy deszcz. W Japonii do elity tradycyjnego sumo należy około 40 zawodników. Są oni zgrupowani w stajniach, podobnie jak w samochodowej Formule 1. Wszyscy zawodnicy z jednej drużyny wspólnie trenują, jedzą dużo, do tego piją ogromne ilości piwa. Diety zawodników są tajemnicą. Kariera sportowa zawodników sumo trwa średnio 10 - 12 lat. W tym czasie muszą zarobić na całe życie. Sumo powoli zdobywa sobie zwolenników zarówno w Polsce, jak i na świecie. W zeszłym roku nasza reprezentacja była na mistrzostwach świata w Tokio, gdzie wywalczyła miejsce w czołowej ósemce.
Japończycy ubiegają się o organizację igrzysk olimpijskich w Osace i bardzo by chcieli, żeby ich sport narodowy wszedł do programu olimpijskiego.
|
EKONOMIA
Radzie Polityki Pieniężnej, jak żadnej innej instytucji, pozwolono na nadzwyczaj długi okres próbny
Słabo umotywowane decyzje
MIROSŁAW GRONICKI RAFAŁ ANTCZAK
W Polsce wraz ze wzrostem złożoności ekonomicznych problemów i koniecznością przeprowadzenia reformy sektora publicznego każdy błąd w koordynacji polityki pieniężnej i budżetowej podważa wiarygodność całej polityki gospodarczej. Przyznanie się rządu do błędów w polityce budżetowej w 1999 r. pozwala żywić nadzieję na poprawę w roku przyszłym.
Natomiast wnikliwszej analizy wymaga zbadanie skuteczności wypełniania statutowego celu NBP, jakim jest walka z inflacją i zapewnienie stabilności cen. Narodowy Bank Polski i Radę Polityki Pieniężnej charakteryzuje wypełnianie celu inflacyjnego w górnych granicach zakładanej normy. Nie musimy sięgać pamięcią zbyt daleko, by przypomnieć sobie, jak w 1997 r. NBP, finansując rząd i udzielając kredytu dla powodzian na łączną sumę ponad 3 proc. podaży pieniądza krajowego, przekroczył założenia wzrostu podaży szerokiego pieniądza. W rezultacie roczna inflacja choć minimalnie, ale przekroczyła zakładane 13 proc. Rok 1998 był bardzo łaskawy pod względem czynników wewnętrznych i zewnętrznych. Lepszy niż w poprzednich latach urodzaj w rolnictwie w połączeniu z kryzysem rosyjskim i wzrostem podaży żywności na rynku krajowym oraz niskimi cenami transakcyjnymi w imporcie wynikającymi ze wzmocnienia złotego i deflacji światowych cen surowców dał efekt w postaci obniżenia inflacji w drugiej połowie roku i na koniec roku poniżej założeń NBP (8,6 proc. wobec 9,5 proc). Zachęciło to RPP do przyjęcia inflacji jako nadrzędnego celu NBP w 1999 r., ale bez precyzyjnego określenia pojęcia inflacji.
Jaki cel inflacyjny ma taka inflacja
Cel inflacyjny ma sens wtedy, kiedy zaczyna się stosować inflację bazową. Jest to miara, na którą nie mają wpływu czynniki sezonowe oraz niezależne od polityki pieniężnej szoki podażowe (np. wahania cen surowców energetycznych). Nikt jednak w Polsce nie publikuje regularnie inflacji bazowej. NBP wybrał więc indeks cen towarów i usług ogłaszany przez GUS, nie biorąc pod uwagę jego ograniczeń jako ogólnej miary inflacji. Sporą wagę w indeksie stanowią towary i usługi o różnej sezonowości zakupu. Przykładowo - więcej spożywa się piwa, warzyw i owoców, benzyny w miesiącach letnich niż w pozostałych, a z kolei zużycie energii elektrycznej i gazu jest największe w miesiącach zimowych. Jeśli w pierwszej połowie 1999 r. ceny żywności były w miarę stabilne, to przy słabej elastyczności cenowej podstawowych artykułów rolno-spożywczych ich rzeczywisty udział w wydatkach gospodarstw domowych był znacznie niższy. Poziom inflacji był więc nie doszacowany. Osiągnięcie rekordowo niskiego wzrostu cen towarów i usług konsumpcyjnych w lutym br. (5,6 proc.) mogłoby z jednej strony sugerować znaczne zmniejszenie presji inflacyjnej, albo być to jedynie odchylenie w dół od inflacji bazowej.
W takiej sytuacji zmiana celu inflacyjnego przez RPP w marcu br. (z 8 - 8,5 proc. na 6,6 - 7,8 proc.), zaraz po obniżce stóp procentowych w styczniu br. była wyrazem co najmniej nadmiernego optymizmu. Brak instrumentarium analitycznego, czyli indeksu inflacji bazowej oraz różnych modeli inflacji i popytu na pieniądz jest zapewne przyczyną zbyt gwałtownych reakcji Rady. Zamiast szokować rynki finansowe różnymi wypowiedziami, Rada mogłaby spokojnie używać instrumentów polityki pieniężnej dopasowując je do wymogów bieżącej sytuacji.
Styczniowa pomyłka
Obniżanie stóp procentowych - forsowane przez ciągle tę samą grupę wśród członków Rady Polityki Pieniężnej - dało rezultat w postaci bardzo silnej obniżki stóp procentowych w styczniu 1999 r. Skala obniżki nie miała najmniejszego sensu. Była ona niepotrzebna. Po pierwsze - miała pobudzić akcję kredytową banków i nadmiernie wzmocnić popyt krajowy, gdy już wtedy wiadomo było o możliwości znacznego poluzowania polityki budżetowej. Jeśli RPP twierdzi, że o tym nie wiedziała, sugerowałoby to bardzo słaby przepływ informacji z Ministerstwa Finansów, czyli brak koordynacji polityki pieniężnej i budżetowej. Po drugie, RPP już wówczas wiedziała, że zmniejszone zostaną stopy rezerw obowiązkowych, co dodatkowo mogło pobudzić akcję kredytową. Po trzecie, strukturalna i operacyjna nadpłynność systemu bankowego od 1995 r. wynikająca z przyrostu rezerw oficjalnych banku centralnego powinna skłaniać do zapewnienia sobie przez NBP choć niewielkiego marginesu błędu. Po czwarte, obniżka stóp procentowych zmniejszała skłonność do oszczędzania w gospodarstwach domowych. Po piąte, taka decyzja wobec możliwości osłabienia popytu zewnętrznego mogłaby także zwiększyć presję inflacyjną.
Z jednej więc strony rząd ze swoimi grupami interesów i nieprzejrzystą oraz mało efektywną strukturą podejmowania decyzji doprowadził do poluzowania polityki budżetowej w tym roku i do powiększenia deficytu skonsolidowanego budżetu o ponad 1 proc. PKB. Z drugiej strony, polityka pieniężna, poprzez obniżenie skłonności do oszczędzania w gospodarstwach domowych, spowodowała zmniejszenie oszczędności krajowych o ponad 3,5 proc. PKB w II i III kwartale tego roku. Nawet, gdyby założyć, że część utraconych oszczędności w gospodarstwach domowych, to skutek osłabienia gospodarki - pobudzanie popytu krajowego zawsze prowadzi do presji inflacyjnej. Objawi się ona albo bezpośrednio poprzez wzrost cen, albo pośrednio poprzez pogorszenie salda na rachunku obrotów bieżących, co nieco później prowadzić może do osłabienia krajowej waluty, podrożenia importu i w konsekwencji do szybszego wzrostu cen.
Niechęć do aprecjacji złotego
Problem w tym, że wśród tej samej części członków RPP niechęć do szybkiego obniżenia inflacji jest równie silna jak niechęć do aprecjacji złotego. NBP pragnąłby utrzymania średniookresowego kursu złotego wokół comiesięcznie dewaluowanego parytetu, czemu przeszkadzali tzw. spekulanci i rozwój rynku walutowego. Ustalając zasady fixingu, czyli odkupu walut przez NBP na poziomie zamknięcia rynku międzybankowego, bank centralny określił w maju 1995 r. minimalną kwotę 5 mln USD, a w grudniu 1998 r. marżę, która okazała się barierą dla wielu drobniejszych inwestorów. Nie stanowiło to oczywiście bariery dla poważniejszych, zagranicznych inwestorów, którzy zaczęli skupować waluty obce na rynku międzybankowym, zawyżając ich kurs w stosunku do złotego, a następnie odsprzedawać je na fixingu w NBP. Skala 100 - 200 mln USD dziennie, generowana głównie przez jeden bank zagraniczny, przy obrotach na poziomie 1 - 2 mld USD była w stanie wywierać wpływ na kurs złotego. W celu ukrócenia spekulacji NBP podjął decyzję o zaprzestaniu w czerwcu handlu z bankami komercyjnymi w ramach fixingu. Ograniczył się do enuncjacji prasowych w celu oddziaływania na oczekiwania rynkowe co do kursu złotego; większość tych enuncjacji wpływała na osłabienie kursu złotego. Niskie obroty na bardzo spłyconym rynku walutowym były w takiej sytuacji bardzo pomocne. Niestety w III i IV kwartale tego roku okazało się, że reszta spekulantów zagranicznych woli opuścić nasz rynek, pogarszając saldo rachunku kapitałowego w bilansie płatniczym, a słaby złoty będzie jednym z czynników inflacjogennych. W założeniach polityki pieniężnej na rok 2000 r. możemy już znaleźć zapowiedź interwencji na rynku walutowym z uwagi na jego niski stopień rozwoju. Jest to dość zasadnicza zmiana - w ciągu zaledwie jednego roku - stanowiska Rady. Niestety nie tylko sama zapowiedź, ale i potencjalne interwencje mogą wpłynąć negatywnie na rynek. Chyba że inwestorzy ocenią negatywnie wiarygodność parytetu i korytarza walutowego, ale wtedy będziemy mieli do czynienia z kryzysem finansowym drugiej generacji.
Ostatnia podwyżka - też pomyłka
Podwyżka stóp procentowych w listopadzie 1999 r. do poziomu z grudnia 1998 r. wydaje się zbyt radykalna z kilku powodów. Po pierwsze sytuacja makroekonomiczna nie jest na tyle trudna, żeby ratować gospodarkę przez gwałtowne hamowanie popytu krajowego. Po drugie, mechanizmy pieniężne powoli zaczęły zmieniać tendencje: dynamika akcji kredytowej osiągnęła swoje apogeum we wrześniu, zwiększyły się przyrosty depozytów. Po trzecie, cel inflacyjny NBP w 2000 r. (5,4 - 6,8 proc.) byłby osiągalny nawet przy poprzednim poziomie stóp procentowych. Po czwarte, paradoksalnie wzrost inflacji w tym roku może spowodować zmniejszenie dochodów realnych w krótkim okresie oraz osłabienie popytu krajowego. Po piąte, RPP ma możliwość częstszego zmieniania parametrów polityki pieniężnej (przynajmniej raz w miesiącu). Ale podobnie jak w styczniu tego roku poprzez tak duże zmiany stóp procentowych Rada ponownie pozbawi się możliwości wpływania na rynek pieniężny w krótkim okresie.
Politykę pieniężną zaostrzono w czasie, gdy według prognoz CASE spodziewać się można było zmniejszenia deficytu skonsolidowanego budżetu z 3,5 proc. PKB w tym roku do 3 proc. PKB w roku 2000. Oznacza to, że polityka gospodarcza może być w roku przyszłym bardziej restrykcyjna niż w roku bieżącym. Może to zahamować rozpoczynające się ożywienie gospodarcze. Innym efektem nieprzewidywalności działań Rady Polityki Pieniężnej i zwiększenia ryzyka stóp procentowych może być w roku przyszłym ekspansja obligacji - przedsiębiorstw i komunalnych.
Radzie Polityki Pieniężnej, jak żadnej innej instytucji, pozwolono na nadzwyczaj długi okres próbny. Niestety okazało się, że braki w instrumentarium, w konsekwencji działań i w koordynacji z polityką budżetową doprowadzają ją do podejmowania słabo umotywowanych decyzji.
Autorzy są ekspertami fundacji CASE
|
W Polsce wraz ze wzrostem złożoności ekonomicznych problemów i koniecznością przeprowadzenia reformy sektora publicznego każdy błąd w koordynacji polityki pieniężnej i budżetowej podważa wiarygodność całej polityki gospodarczej. Radzie Polityki Pieniężnej, jak żadnej innej instytucji, pozwolono na nadzwyczaj długi okres próbny. Niestety okazało się, że braki w instrumentarium, w konsekwencji działań i w koordynacji z polityką budżetową doprowadzają ją do podejmowania słabo umotywowanych decyzji.
|
REPORTAŻ
Karmimy roślinożerców mięsem, a to jest wbrew naturze. I natura się mści.
Na razie się nie wściekły
Na Zachodzie krowy nienaturalnie przybierają na wadze, łamią im się nogi nieprzygotowane, by dźwigać tak duży ciężar - tłumaczy Mieczysław Aszkiełowicz
FOT. PIOTR PŁACZKOWSKI
IWONA TRUSEWICZ
Wokół Garzewka pagórkowate pastwiska upstrzone krowami. Czarno-białe zwierzęta, duże i czyste. Stada po prawie sto sztuk. W środku wsi dwie białe nowe obory otoczone wiankiem zabudowań. Genowefa Olewińska robi kiełbasę. Z wołowiny. Tylko domowa ma ten niepowtarzalny aromat dodanych ziół i przypraw.
- To z mojej sztuki. Kazałam ubić i sobie udziec zostawić. Wiem, co ta krowa jadła, bo sama ją wykarmiłam. W supermarkecie w życiu bym wołowego mięsa czy wyrobu nie kupiła. Nie wiadomo, skąd pochodzi. Nikt na etykietach nie pisze nazwiska hodowcy i pochodzenia jego krów - tłumaczy.
Jemy tylko swoje
Olewińcy część swoich krów sprowadzili z Holandii. Pierwsze holenderki kupowali przed kilku laty za 4600 zł za sztukę. Nie żałują. Rekordzistka daje w roku czternaście tysięcy litrów mleka najwyższej klasy. Reszta średnio po 7200 litrów.
Obory wybudowali sami, wyposażyli w nowoczesne stanowiska dojenia, schładzalnię mleka. Krowy dużo czasu spędzają na pastwiskach. Odpoczywają na słomie, nie są wiązane, nie mają boksów. To humanitarna hodowla.
- Pierwszy raz bałam się jakieś trzy lata temu, gdy w telewizji usłyszałam, że Anglicy wybijają swoje stada. Szwagier właśnie zlikwidował swoje polskie stado, bo miało białaczkę, i chciał kupić trzydzieści cztery krowy w Holandii. Bałam się nie tego, iż być może jemy chore mięso, ale że jemu nie pozwolą bydła sprowadzić. Nasz rząd mówił o zamknięciu granic na mięso z Unii. Na mówieniu się skończyło - opowiada Genowefa Olewińska.
Domowej kiełbasy musi być dużo. Lubią ją mąż Krzysztof i piątka dzieci - od najstarszego osiemnastoletniego po dwuletniego szkraba.
- Teraz tylko swoje mięso będę dzieciom dawała, innego nie - zapewnia gospodyni.
Lamborgini przed oborą
Po drugiej stronie drogi, w domu z 1925 roku, mieszka szwagier, czyli Wojciech Jończyk. Przed białą długą oborą stoi pojazd marki Lamborgini - ogromny, ciężki traktor włoski. W oborze lśni srebrzysta cysterna ze schłodzonym mlekiem. Co drugi dzień samochód z należącej do Holendrów mleczarni Warmia Dairy w Lidzbarku Warmińskim odbiera udój.
Na zapleczu schładzalni pokój z komputerami. Każda krowa ma tu swoją metryczkę. Wiadomo, co jadła każdego dnia, ile dała mleka, na co chorowała.
- Na razie się nie wściekły - żartuje hodowca. Ale zaraz wyjaśnia: - Moje bydło je roślinne pasze, które sam wytwarzam. Rocznie kupuję w wytwórniach jeszcze pięćdziesiąt ton koncentratu sojowego. Wojciech Jończyk pokazuje obszerną halę obory wyłożoną słomą. Tutaj stado spędza zimę, odpoczywa. Żadnych rusztów, łańcuchów ("łańcuch to męczarnia dla zwierząt"). Dziewięćdziesiąt sześć krów spokojnie przeżuwa i daje mleko.
- Nie odczuwają stresu, więc nawet żywione bez białka z mączek kostnych dają średnio osiem tysięcy litrów rocznie - opowiada gospodarz. Ziemi ma siedemdziesiąt hektarów.
- Ludzie coraz szybciej wykoślawiają naturę. Mieliśmy propozycje takich mieszanek paszowych, które powodowały, że krowy dają mleka dwa razy więcej niż u nas. Tylko ile taka krowa pożyje? To przecież żywe stworzenie, nie maszyna - dodaje żona.
- Człowiek jest łasy na pieniądze. Kiedyś więcej było ludzi uczciwych. Często pytam siebie, gdzie się podziała moralność, etyka zawodowa - zastanawia się mąż.
Teraz stado Jończyków daje rocznie 350 tys. litrów mleka. Zaplanowali, że w 2005 roku osiągną 700 tysięcy. Nowa obora kosztowała sześć milionów złotych, spłacają kredyt, boją się więc, że po wejściu do Unii ograniczy się im produkcję.
Koło diabelskie
Jerzy Kostuch z Zalesia ma osiemdziesiąt krów, dzierżawi od Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa trzysta hektarów pastwisk i 120 hektarów pól. Krowy są "z własnych krzyżówek", holsztynofryzyjki. Pasza też jest własna. Wychodzi dwa razy taniej aniżeli kupowanie jej w wytwórniach.
- Karmię tradycyjnie, produkuję śrutę, makuchy rzepakowe i łączę składniki według własnej receptury. Moja rekordzistka daje nawet dziewięć tysięcy litrów mleka rocznie - opowiada.
O chorobie szalonych krów i jej przyczynach hodowca ma własne zdanie: "Całe to karmienie kocentratami, mączką kostno-mięsną, antybiotykami to diabelskie koło, które napędza pogoń za zyskiem. To czysty kanibalizm".
Jego obawy budzą nieszczelne granice, zgoda rządu na import żelatyny, która przecież robiona jest z kości zwierząt.
- Nie mamy odpowiednich testów, nie wiemy więc, czy ta choroba już u nas jest. Myślę, że to kwestia czasu - dodaje.
Własnej wołowiny się nie obawia. Kupuje też w supermarketach. Nie zauważył, by zmniejszył się popyt.
Naturę trzeba szanować
Władysław Kapusta przestał jeść wołowinę. Nie chce też, by jadła ją żona i dzieci. "Nie mam pewności, co sprzedają w sklepach. Wołowina jest w kiełbasach, konserwach, wchodzi w skład mrożonej pizzy" - mówi.
Na co dzień kieruje gospodarstwem w podolsztyńskich Bałdach, należącym do Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego. Swoje zwierzęta karmi paszami treściwymi własnej produkcji.
- Można makuchy rzepakowe zmieszać z pszenicą i wychodzi superpasza. Obawiam się, że teraz ktoś będzie chciał zrobić duże pieniądze na zachodniej wołowinie. Teraz jest tam sprzedawana za grosze, jej przemycenie do Polski staje się więc niezwykle zyskowne - dodaje.
Mieczysław Aszkiełowicz z Jonkowa ma liczące osiemdziesiąt sztuk stado, które zimą i wiosną karmi przede wszystkim kupowaną paszą.
- Nie wiem, co dokładnie pasza zawiera, bo producenci, zasłaniając się tajemnicą, nie wyszczególniają składników. A państwo powinno nałożyć na nich taki obowiązek i kontrolować wytwórnie - zwraca uwagę.
- Doszło do tego, że roślinożerców karmimy mięsem. A to jest wbrew naturze i natura się mści - dodaje Krystyna Aszkiełowicz.
- Na Zachodzie krowy nienaturalnie przybierają na wadze, łamią im się nogi nieprzygotowane, by dźwigać tak duży ciężar - tłumaczy Mieczysław, gładząc mruczącego na kolanach kota zwanego Rumcajsem.
Zdaniem Aszkiełowiczów dobrze, iż coś takiego jak choroba wściekłych krów się pojawiło, bo może komuś przyjdzie do głowy, że naturę trzeba szanować.
Jemy hamburgery
Paweł Policht był w Paryżu, gdy na kontynencie pojawiła się choroba wściekłych krów. Kiedy wrócił do swojej Nowej Wsi na Warmii, wiedział, że dobrze robi, karmiąc swoje liczące 135 sztuk stado, własną paszą z makuchów i soi.
- Nie obawiamy się o nasze stado. Mamy tu cztery krowy rasy limusine z Francji, ale stado z którego je kupiliśmy, ma ponad dziesięć lat i nic się tam nie dzieje - opowiada.
Nowa Wieś jest pięknie położona w lasach. Pracuje tu tartak, wzdłuż szerokiej ulicy stoją dostatnie domy. Pastwiska dochodzą daleko pod lasy.
- Uwielbiam mięso wołowe. Jemy własnej produkcji steki, kupujemy w supermarketach, moje dzieci bardzo lubią hamburgery. Myślę, że polskie mięso jest czyste, a obecna sytuację, to szansa dla nas na eksport. Włosi już chcą od nas kupować - argumentuje.
Janina Bruchwałd z Rogali ma tylko złe myśli. Mięsa wołowego nie je od dwóch lat. Od kiedy na jej rękach umierały cielęta zainfekowane wirusem wywołującym choroby dróg oddechowych. Wirus zabił całe stado młodych zwierząt, byczki chorowały na zapalenie płuc i błon śluzowych.
- Padały w strasznych męczarniach i nikt nam nie pomógł opanować choroby. Weterynarze powiedzieli tylko, iż mogą załatwić, że rzeźnia szybciej przyjmie nasze krowy. Dlatego wiem, że jeżeli nie daj Boże i w Polsce znajdzie się jakaś wściekła krowa, nikt nie pomoże rolnikom. Zostaną sami ze swoim nieszczęściem.
Służby się interesują
Olewińscy piętnaście krów sprowadzili z Holandii w październiku, każda kosztowała 5200 zł. Przeszły miesięczną kwarantannę w Poznaniu, mają wszystkie potrzebne certyfikaty.
- Nie wiem, czy przeszły badanie na chorobę wściekłych krów. Tego w papierach nie ma. Boję się. Jeżeli coś by się zdarzyło... to bylibyśmy bankrutami.
Rząd zapewnia, że w Polsce choroby nie ma. Skąd to wie?
Genowefa Olewińska: Kilka dni temu zadzwonił do nas lekarz z Wojewódzkiego Inspektoratu Weterynarii w Olsztynie. Pytał, czy nasze krowy żyją i czy są zdrowe. Odpowiedziałam, że zdrowe. Ucieszył się.
|
Wokół Garzewka pagórkowate pastwiska upstrzone krowami. Genowefa Olewińska robi kiełbasę. Z wołowiny. - Teraz tylko swoje mięso będę dzieciom dawała, innego nie.
Po drugiej stronie drogi, w domu z 1925 roku, mieszka szwagier. Każda krowa ma tu swoją metryczkę. .- Na razie się nie wściekły - żartuje hodowca. Ale zaraz wyjaśnia: - Moje bydło je roślinne pasze, które sam wytwarzam.
|
Prezydent Joseph Estrada utracił poparcie społeczne i oddał ukochaną władzę
Koniec filipińskiego Nikodema Dyzmy
Odsunięty od władzy Joseph Estrada żegna grupę swoich zwolenników z pokładu barki, którą odpłynął z pałacu prezydenckiego. Estradzie zarzuca się, że okradł państwo na około 2,6 miliona dolarów. Nowa prezydent Gloria Macapagal-Arroyo zapowiedziała, że jej poprzednik odpowie przez sądem za "grabież ekonomiczną".
(C) EPA
STANISŁAW GRZYMSKI
Piętnaście lat temu dyktatora Filipin, Ferdinanda Marcosa, obalała biedota wspierana przez Kościół katolicki i zbuntowane odziały armii. Teraz przeciwko prezydentowi Josephowi Estradzie, wystąpiły burżuazyjna elita, wielki biznes i generalicja, które nie cierpiały plebejskiego idola. Byłego aktora, pijaka, kobieciarza, rozpustnika i hazardzisty nie znosił też od samego początku Kościół, a arcybiskup Manili, kardynał Jaime Sin nazwał go nawet "kreaturą z piekła rodem".
Najbardziej uwielbiali go natomiast bezrobotni, bezdomni i biedacy z podmiejskich slumsów. Kilkuset takich biedaków poniosło śmierć na jesieni ubiegłego roku na wielkim śmietnisku w Paytas, pod Manilą, gdy wielka hałda gnijących odpadków zapaliła się i runęła na ich budy, zbudowane z kartonu i kawałków blachy.
Miał odebrać bogatym
Kilka milionów żyjących w nędzy Filipińczyków głosowało w wyborach prezydenckich w 1998 roku na Josepha Estradę, ubóstwianego filipińskiego Robin Hooda z seriali telewizyjnych, który obdzierał bogaczy ze skóry i wszystko, co zdobył, oddawał biednym. Ludzie ci wierzyli, że taki naprawdę jest ich ulubieniec i że spełni on obietnice składane w czasie kampanii wyborczej. A przyrzekał milionom ubogich poprawę poziomu życia, skorumpowanym urzędnikom zaś groził więzieniem. - Osobiście przypilnuję, aby bogacze płacili wszystkie podatki - zapowiadał na jednym z wieców.
Estrada dobrze wiedział, że na Filipinach wystarczy być postacią znaną i głosić populistyczne hasła, aby zdobyć władzę. Po drabinie kariery piął się w stylu Nikodema Dyzmy. Był bardzo sprytny i miał nosa. Źródłem jego sukcesu były role macho lub dobroczynnego rozbójnika, jakie grał w kilkudziesięciu filmach. Był powszechnie lubiany i szybko zdobywał przyjaciół. W czasach rządów swego poprzednika, generała Fidela Ramosa, był już wiceprezydentem.
Skłonność do pijaństwa, gier hazardowych i rozpusty początkowo nie szkodziły Estradzie w karierze. Z powodu licznych przywar Filipińczycy uznali go za równego chłopa. Nadali mu przydomek "Erap", co w filipińskim języku tagalog oznacza "kumpel".
Estrada nigdy nie ukrywał skłonności do kobiet, alkoholu i hazardu. - Wszyscy wiecie, że nie jestem świętym i nigdy nie miałem się za takiego. Mam wady jak każdy człowiek. W jednym z wywiadów radiowych przyznał, że ma wiele kochanek i liczne potomstwo ze związków pozamałżeńskich.
Nowy styl
Estrada jako polityk nie wykazywał specjalnych zdolności, otoczył się natomiast gronem utalentowanych doradców. Nie najlepiej się czuł wśród ludzi establishmentu, w towarzystwie dyplomatów, elity kulturalnej. Lubił natomiast przebywać z ludźmi prostymi, rozmawiać z przechodniami na ulicy, dawać żebrakom jałmużnę lub drobne upominki.
Urzędnicy z jego otoczenia opowiadają, że prezydent nie miał koncepcji sprawowania władzy, a debaty polityczne go nudziły. Jeśli już brał udział w oficjalnym posiedzeniu rządu, to na ogół milczał, zasypiał lub po krótkim czasie wychodził. Sprawy państwowe były natomiast często omawiane nieformalnie w jadalni pałacu prezydenckiego przy suto zastawionym stole. Estrada lubił zwłaszcza wieczorne dyskusje przy kieliszku, które często trwały aż do rana. Na te nietypowe spotkania przychodzili członkowie rodziny prezydenta, jego dawni szkolni koledzy, a przede wszystkim ludzie, z którymi prowadził interesy, niektórzy o nie najlepszej reputacji, czasem wręcz mafiosi.
Jednym z bywalców przyjęć był Luis Singson, feudalny kacyk, gubernator północnej prowincji Ilocos Sur. Szybko wkradł się w łaski prezydenta i często chwalił się, że jest jego przyjacielem. Singson, który żyje w świecie rewolwerów i samochodów z kuloodpornymi szybami, odegrał ważną rolę w doprowadzeniu do upadku Estrady. Złożył zeznania w parlamencie o przyjmowaniu przez prezydenta wielkich łapówek. Gdyby nie te zeznania, Estrada pewnie dotrwałby do końca kadencji (jeszcze dwa lata).
Singson ujawnił, że przekazywał prezydentowi część wpływów z nielegalnej loteryjki liczbowej Juteng, bardzo popularnej wśród biedoty. Prezydent miał otrzymać łącznie ponad 400 milionów peso (8,5 miliona dolarów). W przeszłości bardzo często wysuwano wobec Estrady zarzuty o korupcję, naruszanie konstytucji i nadużywanie władzy, ale tym razem miarka się przebrała.
Zeznania gubernatora posłużyły opozycji, która od dawna gromadziła przeciwko prezydentowi dowody w celu złożenia w parlamencie wniosku o postawienie Estrady w stan oskarżenia z powodu korupcji.
Dziewięć grzechów głównych
Lista zarzutów, które znalazły się w formalnym akcie oskarżenia, była długa: 1) przyjęcie wspomnianej łapówki od Singsona, 2) bezpośrednie lub pośrednie wykorzystanie na cele osobiste 130 milionów peso (2,765 miliona dolarów) z kwoty 200 milionów peso, jaka wpłynęła do budżetu z opodatkowania plantatorów tytoniu, 3) bezpośredni udział w transakcjach nieruchomościami, prowadzonych przez firmę kontrolowaną przez jego rodzinę. 4) zatajenie przed urzędem podatkowym wpływów osiąganych przez niego i jego najbliższą rodzinę w licznych przedsiębiorstwach, 5) złamanie prezydenckiej przysięgi i nadużycie stanowiska podczas interwencji w Komisji Papierów Wartościowych na korzyść swego przyjaciela, którego firma BW Resource Corp dopuściła się karygodnych manipulacji giełdowych, 6) nadużycie publicznego zaufania z powodu przyznania fundacji, organizowanej przez jego żonę, rządowej dotacji w wysokości 100 milionów peso (2,127 miliona dolarów). 7) mianowanie krewnych i przyjaciół na stanowiska państwowe, 8) rozdanie swym sekretarzom i innym faworyzowanym urzędnikom 52 luksusowych limuzyn, skonfiskowanych przemytnikom przez urząd celny, 9) niezgodne z konstytucją wyznaczanie niektórych członków swego gabinetu na inne jednoczesne stanowiska rządowe.Szef państwa stanął przed trybunałem. Kolegium sędziowskie stanowiło 22 senatorów, którzy przywdziali na tę okazję czarne togi.
Wytrwać jak Bill Clinton
Ale do wydania wyroku nie doszło, gdyż lojalni wobec prezydenta senatorzy większością głosów nie dopuścili do ujawnienia operacji bankowych, dokonywanych przez prezydenta bezpośrednio lub z jego upoważnienia. Mogłoby się bowiem okazać, że ogromne kwoty, jakimi obracał, pochodziły z łapówek, które otrzymywał od ludzi interesu, w tym od mafii. Oskarżyciele, wyłonieni spośród deputowanych Izby Reprezentantów, zdominowanej przez opozycję, podali się do dymisji na znak protestu przeciwko decyzji Senatu. Nowi nie zostali wyznaczeni. Proces prezydenta została praktycznie zawieszony na zawsze.
Estrada łudził się, że wyjdzie z opresji obronną ręką, tak jak to się udało Billowi Clintonowi. Przyjął zresztą podobną taktykę jak były prezydent USA w aferze z Moniką Lewinsky: zaprzeczać wszystkim oskarżeniom i czekać, aż znajdą się dowody. Wierzył, że jego zwolennicy w Senacie nie dopuszczą do ich znalezienia. Twierdził do końca, że nie jest winien, że padł "ofiarą spisku bogatych, a lud go nadal popiera".
Mylił się. Po ujawnieniu afery łapówkarskiej wszystko zaczęło się nagle walić. Prezydenta zaczęli opuszczać najbliżsi współpracownicy. Odeszli ministrowie, doradcy ekonomiczni i polityczni oraz kongresmani z jego własnej partii. Dymisji Estrady zażądały koła biznesu, przerażone fatalnym stanem gospodarki. Po stronie opozycji stanęła w końcu armia. Los prezydenta był już przesądzony.
Nie tylko na Filipinach
Przypadek Estrady jest typowy dla wysoko postawionych ludzi w wielu krajach azjatyckich i nie tylko. Na Filipinach, gdzie system feudalny jest silnie zakorzeniony, obowiązuje tradycyjny system patronacki. Prezydent kupuje sobie lojalność podwładnych za pieniądze z rządowych funduszy, rozdaje stanowiska, mianuje gubernatorów prowincji w zamian za głosy wyborców, ułatwia biznesmenom zawieranie kontraktów w zamian za finansowanie kampanii wyborczej. Skorumpowani poborcy fiskalni przymykają oczu na dochody prezydenta i jego faworytów. Filipiny, była kolonia USA, przyjęły model amerykańskiej demokracji i jej system prawny. W raporcie organizacji Transparency International znajdują się one na liście najbardziej skorumpowanych państw świata.
Raport sporządzony przez Dziennikarskie Centrum Dochodzeniowe ujawnił, że prezydent Estrada zadeklarował w 1999 roku dochody tylko 2,3 miliona pesos (46 tysięcy dolarów), które pokrywały zaledwie wynajęcie willi dla jednej z jego kochanek, podczas gdy rzeczywiste jego dochody netto wyniosły w tymże roku 35,8 miliona pesos (716 tysięcy dolarów). -
Oskarżony o korupcję prezydent Filipin, Joseph Estrada, złożył w sobotę dymisję pod presją opozycji i prawie półmilionowego tłumu demonstrantów. Obowiązki szefa państwa przejęła dotychczasowa wiceprezydent Gloria Macapagal-Arroyo.
Rozgrywające się w weekend wydarzenia na Filipinach przypomniały swoim tempem rewolucję przeciwko dyktatorowi Ferdinandowi Marcosowi w 1986 roku. Gdy prezydent Joseph Estrada nie odpowiedział na ultimatum opozycji, żądającej jego dymisji do godziny 6 rano w sobotę, na jego oficjalną rezydencję ruszyły dziesiątki tysięcy gniewnych mieszkańców Manili. Usiłowało ich zatrzymać kilkuset bosych biedaków, zwolenników prezydenta. Doszło do starć i interwencji policji. Aby nie dopuścić do rozlewu krwi, Sąd Najwyższy obwieścił wakat na stanowisku szefa państwa. Po tej decyzji Estrada złożył na piśmie rezygnację z urzędu. Wkrótce potem, w obecności tysięcy rodaków zgromadzonych w historycznej świątyni Edsa, kolebce "rewolucji ludu" z 1986 roku, wiceprezydent Gloria Macapagal-Arroyo została zaprzysiężona na nowego szefa państwa.
Przy triumfalnym aplauzie tłumów Joseph Estrada opuścił wraz rodziną prezydencką siedzibę Malacanang na pokładzie barki, która czekała na niego na rzece, przepływającej w pobliżu pałacu. Odpływając, Estrada powiedział, siląc się na uśmiech: "Salamat!" (dziękuję). Nie wiadomo, jakie są jego dalsze plany. Krążą pogłoski o jego planowanej ucieczce z kraju, mimo iż przyrzekł, że "będzie żyć na Filipinach i tu umrze".
Pani prezydent Arroyo zapowiedziała, że jej poprzednik odpowie przez sądem za "grabież ekonomiczną". Estradzie zarzuca się, że okradł państwo na około 2,6 mln dolarów. Za defraudację z kasy publicznej co najmniej 1 mln dolarów grozi w tym kraju kara śmierci.
Szczęśliwy epilog wydarzeń położył kres najgroźniejszemu od lat kryzysowi politycznemu na Filipinach, gdzie od grudnia na forum izby wyższej parlamentu toczył się proces o impeachment, czyli pozbawienie prezydenta urzędu. Proces w Senacie zablokowali jego zwolennicy, nie dopuszczając do przedstawienia dowodów winy prezydenta. W takiej sytuacji opozycja uciekła się częściowo do środków pozakonstytucyjnych. Na jej wezwanie na ulice Manili wyległy dziesiątki tysięcy ludzi, formując "marsz sprawiedliwości i prawdy". W piątek do dymisji podał się rząd, posłuszeństwo Estradzie wypowiedziała armia.
Po objęciu obowiązków szefa państwa Gloria Arrayo natychmiast przystąpiła do formowania nowego gabinetu. Przyjęła również rezygnację szefa policji gen. Panfilo Lacsona, któremu opozycja zarzucała łamanie praw człowieka w okresie rządów Estrady.
Arroyo zdaje sobie sprawę, że czeka ją niezwykle trudne zadanie. Przejmuje rządy w chwili wielkiej euforii po odejściu niewiarygodnego Estrady i musi stawić czoło wielkim oczekiwaniom społeczeństwa. - Jest jak czerwony kapturek wśród głodnych wilków - powiedział agencji Reuters jeden ze znawców filipińskich realiów, Nelson Navarro. S.G.
|
przeciwko prezydentowi Josephowi Estradzie, wystąpiły burżuazyjna elita, wielki biznes i generalicja, które nie cierpiały plebejskiego idola. Kilka milionów żyjących w nędzy Filipińczyków głosowało w wyborach prezydenckich w 1998 roku na Josepha Estradę, ubóstwianego filipińskiego Robin Hooda. nigdy nie ukrywał skłonności do kobiet, alkoholu i hazardu. Estrada jako polityk nie wykazywał specjalnych zdolności, otoczył się natomiast gronem utalentowanych doradców. Sprawy państwowe były często omawiane nieformalnie w jadalni pałacu prezydenckiego przy suto zastawionym stole. Jednym z bywalców przyjęć był Luis Singson, feudalny kacyk, gubernator północnej prowincji Ilocos Sur. Złożył zeznania w parlamencie o przyjmowaniu przez prezydenta wielkich łapówek. Zeznania gubernatora posłużyły opozycji, która od dawna gromadziła przeciwko prezydentowi dowody w celu złożenia w parlamencie wniosku o postawienie Estrady w stan oskarżenia z powodu korupcji. Po ujawnieniu afery łapówkarskiej wszystko zaczęło się nagle walić. Prezydenta zaczęli opuszczać najbliżsi współpracownicy. Po stronie opozycji stanęła w końcu armia. Los prezydenta był już przesądzony. Obowiązki szefa państwa przejęła dotychczasowa wiceprezydent Gloria Macapagal-Arroyo.
|
Z Cezarym Banasińskim, prezesem Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, rozmawia Hanna Fedorowicz
Krótka historia, silna pozycja
FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI
Tegoroczny Raport Okresowy Komisji Europejskiej w części dotyczącej polityki konkurencji i konsumentów stwierdza, że Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów utrwalił swoją pozycję w strukturze organów państwa.
CEZARY BANASIŃSKI: Bardzo mnie to cieszy. Pozycja Urzędu była budowana stopniowo. Powstał on 10 lat temu i jest centralnym organem administracji państwowej. Zmiany przepisów nakładały na niego kolejne zadania: realizowanie polityki ochrony konkurencji, ochronę konsumentów, ochronę rynku przez zwalczanie nieuczciwej konkurencji oraz pomoc publiczną. Nadzorowanie pomocy publicznej jest stosunkowo najnowszym zadaniem.
Przez cały czas istnienia Urzędu dążono do umacniania jego pozycji, co jest zrozumiałe ze względu na jego orzeczniczą funkcję. Wydaje on decyzje w sprawach praktyk monopolistycznych, koncentracji przedsiębiorców, może także zakazać sprzedaży produktów niebezpiecznych dla życia i zdrowia konsumentów. Sprawuje także nadzór nad udzielaniem pomocy publicznej zgodnie z unormowaniami Unii Europejskiej. Tak więc historia Urzędu jest krótka, ale jego pozycja stosunkowo silna.
W Unii rola urzędów antymonopolowych ma jeszcze wzrosnąć. Mają one przejąć znaczną część uprawnień Komisji Europejskiej, która m.in. pełni funkcję organu antymonopolowego. Przewiduje się decentralizację jej uprawnień w zakresie prawa konkurencji.
Mamy tego świadomość. Przy czym należy wskazać przynajmniej dwa powody wzrostu pozycji Urzędu po wejściu Polski do Unii.
Po pierwsze - ze względu na wagę, jaką ma konkurencja w ramach jednolitego rynku opartego na swobodzie przepływu usług, kapitału, towarów i osób. Żadna z tych swobód nie może funkcjonować bez jednakowych zasad konkurencji, które pozwalają na rozwój konsolidacji jednolitego rynku.
Po drugie - w Unii zapowiadane są obecnie zmiany prawa konkurencji. W Białej Księdze z 1999 r. w sprawie modernizacji stosowania przepisów dotyczących praktyk monopolistycznych Komisja podniosła m.in. konieczność zwiększenia efektywności w stosowaniu wspólnotowych reguł konkurencji. Ma to być realizowane w drodze ograniczenia kompetencji Komisji do podejmowania działań z urzędu jedynie w sprawach mających charakter najpoważniejszych ograniczeń konkurencji, zwłaszcza zwalczania karteli na rynkach skoncentrowanych i świeżo zliberalizowanych, na których działają byli monopoliści. Jest to równoznaczne ze zdecentralizowaniem stosowania wspólnotowych reguł konkurencji na rzecz krajowych organów ochrony konkurencji. Równocześnie Komisja zaproponowała odejście od obecnego, scentralizowanego w gestii Komisji, systemu indywidualnych wyłączeń porozumień ograniczających konkurencję na rzecz systemu wyłączeń wpisanych do ustawodawstw państw członkowskich. Projekt ten spotkał się z aprobatą Parlamentu Europejskiego, Komitetu Gospodarczo-Społecznego i wszystkich państw członkowskich Unii. Oznacza to, że już wkrótce dojdzie do likwidacji dotychczasowego monopolu Komisji w tym zakresie i wzmocnienia organów antymonopolowych państw członkowskich.
Rangę Urzędu podkreślają również sędziowie sądu antymonopolowego. Ich zdaniem decyzje, jakie podejmuje ten Urząd, powinny podlegać wyłącznie kontroli sądowej.
Cieszy mnie stanowisko Sądu Antymonopolowego. Konieczność zachowania niezależnej pozycji Urzędu odnotowuje również tegoroczny Raport Okresowy. Niezależność tę gwarantować ma zarówno podporządkowanie Urzędu prezesowi Rady Ministrów, dzięki czemu wolny jest od wpływów koniunkturalnej polityki resortowej, jak i kadencyjność stanowiska prezesa Urzędu. Oba elementy są równie istotne i wzajemnie powiązane. Nawiasem mówiąc, kwestię niezależności Urzędu w strukturze administracji rządowej jako gwarancji skutecznej ochrony konkurencji podnosi się także w Raporcie OECD z maja tego roku. Trzeba jednak dodać, na co zwraca się zresztą uwagę w obu wspomnianych raportach, że materialną przesłanką niezależności Urzędu jest jego zdolność administracyjna, a zwłaszcza, co odnotowano również w raporcie OECD, jego możliwości finansowe.
W tzw. Strategy Paper - dokumencie, który zostanie rozpatrzony przez Radę Europejską w Leaken w połowie grudnia 2001 r. - Komisja Europejska zapowiedziała zdecydowane egzekwowanie zdolności administracyjnej instytucji, co traktuje jako konieczny element procesu integracji i zarazem warunek uczestnictwa w Unii.
Podejście takie jest w pełni zrozumiałe, jeśli Urząd ma skutecznie reagować na patologie rynku, gdy chodzi o konkurencję. Reagowanie na praktyki ograniczające konkurencję jest wyjątkowo trudne, wymaga w równym stopniu wiedzy prawniczej i ekonomicznej, i to w odniesieniu zarówno do konkretnej sytuacji, jak i stanu konkurencji na całym rynku. Stąd konieczność przyciągnięcia do Urzędu dobrej kadry, a tę trzeba odpowiednio opłacać, trzeba też prowadzić na bieżąco analizy ekonomiczne rynku w różnych sektorach, co wymaga znacznych nakładów finansowych.
A jak raport ocenia kreowanie polityki konsumenckiej przez Urząd? Unia przywiązuje do tego dużą wagę, jej regulacje w dziedzinie ochrony praw konsumentów są dość liczne.
Urząd przygotował praktycznie wszystkie akty prawne, których wymaga Unia, i proces harmonizacji prawa na tym etapie został zakończony. Nie znaczy to jednak, że nie trzeba będzie podjąć nowych inicjatyw ze względu na zmieniające się dynamicznie acquis communautaire (dorobek wspólnotowy - przyp. red.). Komisja Europejska przyjęła w zeszłym miesiącu tzw. Zieloną Księgę uczciwych praktyk handlowych. Jej celem jest wywołanie szerokiej debaty nad poprawieniem funkcjonowania handlu między firmami a konsumentami na obszarze jednolitego rynku. Komisja poddała pod dyskusję dwie główne opcje dalszego rozwoju regulacji Unii w obszarze ochrony konsumentów. Pierwsza zakłada strategię bazującą na dalszej harmonizacji regulacji prawnych państw członkowskich chroniących konsumentów w poszczególnych dziedzinach gospodarki. Druga przewiduje uzupełnienie dotychczasowej tendencji ramową dyrektywą obejmującą praktyki handlowe. Zielona Księga oferuje przy tym wybór miedzy koncepcjami "uczciwych praktyk handlowych" a "wprowadzającymi w błąd i oszukańczych praktyk". Obie mają podstawy w istniejącym prawie Unii, jednak koncepcja uczciwych praktyk handlowych jest szersza, obejmuje bowiem zasadę dobrej wiary na etapie przed zawarciem umowy, chociażby przez ujawnienie istotnych informacji dla konsumenta. Przesłanie Zielonej Księgi jest jasne. Chodzi o przesunięcie punktu ciężkości z ochrony konsumentów traktowanej instrumentalnie na kreowanie skutecznej polityki ochrony konsumentów. Wpasowując się w ten nurt myślenia, Urząd przygotowuje projekt takiej polityki na najbliższe dwa lata, tj. do planowanej w 2004 r. akcesji Polski do Unii.
Czy w raporcie nie było żadnych krytycznych uwag? Dopiero od stycznia tego roku funkcjonuje u nas pomoc publiczna dla przedsiębiorców.
W sferze polityki antymonopolowej Komisja dość pozytywnie oceniła działalność Urzędu, zaleciła jednak, aby w związku ze znaczną liczbą rozpatrywanych spraw prowadzenie polityki nastawione było na jakość orzeczeń i jednocześnie uznanie za priorytetowe tych kwestii, które powodują największe zakłócenia konkurencji. Pozytywnie oceniono także regulację prawną dotyczącą pomocy publicznej. Zaznaczono jednak, że szybkie jej wprowadzenie nie przełożyło się na równie intensywne stosowanie prawa. Podkreślono wprawdzie niezależność Urzędu w nadzorze nad monitorowaniem pomocy publicznej, jednak zwrócono uwagę, że niektóre problemy, np. specjalne strefy ekonomiczne, nie zostały jeszcze rozwiązane.
Komisja podkreśliła konieczność zwiększenia kontroli wszystkich środków pomocy, nie tylko w ramach specjalnych stref ekonomicznych, ale także w wypadku tzw. sektorów wrażliwych (stalowy, motoryzacyjny). Problem specjalnych stref ekonomicznych jest jednym z przedmiotów polskiego stanowiska negocjacyjnego i wymaga uzgodnień z rządem.
|
Tegoroczny Raport Okresowy Komisji Europejskiej w części dotyczącej polityki konkurencji i konsumentów stwierdza, że Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów utrwalił swoją pozycję w strukturze organów państwa. Powstał on 10 lat temu i jest centralnym organem administracji państwowej. Zmiany przepisów nakładały na niego kolejne zadania: realizowanie polityki ochrony konkurencji, ochronę konsumentów, ochronę rynku przez zwalczanie nieuczciwej konkurencji oraz pomoc publiczną. Nadzorowanie pomocy publicznej jest stosunkowo najnowszym zadaniem.
W Unii rola urzędów antymonopolowych ma jeszcze wzrosnąć. Po pierwsze - ze względu na wagę, jaką ma konkurencja w ramach jednolitego rynku opartego na swobodzie przepływu usług, kapitału, towarów i osób. Po drugie - w Unii zapowiadane są obecnie zmiany prawa konkurencji.
Rangę Urzędu podkreślają również sędziowie sądu antymonopolowego. Ich zdaniem decyzje, jakie podejmuje ten Urząd, powinny podlegać wyłącznie kontroli sądowej. Konieczność zachowania niezależnej pozycji Urzędu odnotowuje również tegoroczny Raport Okresowy. W tzw. Strategy Paper Komisja Europejska zapowiedziała zdecydowane egzekwowanie zdolności administracyjnej instytucji, co traktuje jako konieczny element procesu integracji i zarazem warunek uczestnictwa w Unii.
Urząd przygotował praktycznie wszystkie akty prawne, których wymaga Unia, i proces harmonizacji prawa na tym etapie został zakończony. Nie znaczy to jednak, że nie trzeba będzie podjąć nowych inicjatyw ze względu na zmieniające się dynamicznie acquis communautaire.
|
STADION ŚLĄSKI: Na budowie jest więcej kontrolerów niż dźwigów - Sto razy drożej - Minister sportu jest za Warszawą
Najbliżej do Berlina
Dzisiaj Stadion Śląski jest placem budowy i na świecie nie widuje się meczów rozgrywanych przez reprezentację kraju na stadionach, zbudowanych w dwóch trzecich
FOT. (C) RAFAŁ KLIMKIEWICZ/TRYBUNA ŚLĄSKA
ANDRZEJ ŁOZOWSKI
Stadion narodowy powinien być w Warszawie, a nie w Chorzowie - twierdzą minister sportu Jacek Dębski i trener piłkarskiej reprezentacji Janusz Wójcik. W 1998 roku minister Dębski nie dał złotówki na modernizację Stadionu Śląskiego, a trener Wójcik wszem i wobec mówił, że polscy piłkarze najlepiej grają na stadionie warszawskiej Legii.
Czy to jest zbieg okoliczności, że na terenie budowy Stadionu Śląskiego było w 1998 roku więcej kontroli niż dźwigów, i chociaż nie wisi tam kłódka, budowa jest bardzo opóźniona?
Stadion Śląski wygląda efektownie na planszach, branżowe pisma architektoniczne poświęcają mu dużo miejsca, ale ten obiekt nie ma dobrej prasy. Od miesięcy pisze się o nim w tonacji sensacyjno-kryminalnej, media zamieszczają kolejne komunikaty rzeczników Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki oraz Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach, z których wynika, że na budowie jest bałagan i brzydko pachnie.
Pierwszy komunikat pochodzi z 12 maja ub. roku, przekazał go Polskiej Agencji Prasowej rzecznik ministra sportu. Oto treść: "Komisja działająca z ramienia Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki oraz Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach zakończyła wstępną kontrolę na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Zwrócono uwagę na istotne nieprawidłowości związane z podejmowanymi procedurami przetargowymi. Poważne zastrzeżenia budzą znaczące kwoty wydawane na budowę tzw. inwestycji tymczasowych, takich jak: trybuna prasowa czy tunel dla zawodników, które po krótkim okresie funkcjonowania zostaną zdemontowane. Stwierdzono niczym nie uzasadniony wzrost ceny instalowanych na stadionie siedzeń plastikowych oraz przejawy rażącej niegospodarności dotyczącej m.in. dokumentacji technicznej, która pochłonęła blisko stokrotnie więcej środków, niż pierwotnie zakładano. Pełne rezultaty kontroli zostaną podane do publicznej wiadomości po zakończeniu wszystkich szczegółowych działań."
Sto albo tysiąc
Kolejne komunikaty miały podobną treść, były chętnie przechwytywane przez media, również zniekształcane, świadomie lub nie. Na przykład łódzka gazeta "TOPGOL" 18 listopada w tekście zatytułowanym "Utopione miliony" zawiadamiała, że dokumentacja techniczna kosztowała nie sto - jak informował 12 maja rzecznik prasowy ministra sportu - lecz tysiąc razy więcej, niż pierwotnie proponowano.
Telewizyjna Panorama, informując 1 grudnia ub.r. o tym, że wojewoda katowicki, Marek Kempski, złożył w Prokuraturze Wojewódzkiej wniosek o skontrolowanie Stadionu Śląskiego, zilustrowała wiadomość materiałem filmowym, który rzeczywiście był ponury. Kiedy prezenterka zawiadamiała telewidzów, że na stadion wkracza prokurator, na obrazie pokazywano widok budowy z zimy 1996, kiedy zaczynano modernizację, i dominującym wrażeniem był straszny bałagan. Następnie zabrał głos wojewoda Marek Kempski, który wyjaśnił, dlaczego nie czeka na wnioski po kontroli NIK, tylko zawiadamia pośpiesznie prokuraturę, i to się bardzo ładnie komponowało z ponurym widokiem stadionu z zimy 1996, czyli z bałaganem. Uzasadniało pośpiech wojewody.
Jeden scenariusz
Obfity w komunikaty był koniec roku. Po wiosennych i letnich kontrolach połączonych sił UKFiT oraz UW w Katowicach przyszedł czas na kontrolę NIK. Zakończyła ona pracę 6 listopada, a 30 listopada wojewoda Marek Kempski złożył wniosek w Prokuraturze Wojewódzkiej o zbadanie modernizacji Stadionu Śląskiego. W tym samym czasie dyrektor delegatury NIK w Katowicach, Mieczysław Kosmalski, informował media, że przygotowuje wnioski i przekazuje je kontrolowanym, którzy mają czas na wyjaśnienia, i że opinia publiczna pozna wnioski pokontrolne w lutym przyszłego roku. Oczywiście wojewoda nie musiał zwlekać z powiadomieniem prokuratury aż do lutego - czas w takich przypadkach pracuje na niekorzyść wymiaru sprawiedliwości - ale powinien liczyć się ze skutkami komunikatów, które brzmiały jak zapowiedź rychłego ujęcia sprawców poważnych przestępstw gospodarczych.
Wojewoda Marek Kempski mówił co prawda w styczniowym wywiadzie dla "Dziennika Zachodniego", że nie jest mu po drodze z ministrem Jackiem Dębskim, który toczy najdłuższą w dziejach polskiego sportu wojnę z PZPN i jego prezesem Marianem Dziurowiczem, ale posyłając kolejne kontrole na Stadion Śląski, użył dokładnie tej samej broni co prezes UKFiT i przyjął podobną taktykę walki. Scenariusz wszystkich kontroli na chorzowskim obiekcie był taki sam jak w PZPN: najpierw podawano do wiadomości publicznej komunikaty o niegospodarności, nadużyciach i rażących nieprawidłowościach, a dopiero potem kontrole starały się potwierdzić prognozę, to znaczy dostarczyć dowodów rzeczowych tych nadużyć. Jeśli pierwsza kontrola była mało skuteczna, to posyłano drugą, po niej trzecią, można powiedzieć, aż do skutku. Do dzisiaj skutki nie są znane i zasadne jest pytanie, jakie stawia sobie ulica: czy tu nie chodzi o coś innego?
Projekt za 33 tysiące
Czy nie może budzić wątpliwości, że kontrola UKFiT oraz UW w Katowicach stwierdza stukrotne przekroczenie kosztów dokumentacji technicznej? Na tym przykładzie warto się zatrzymać. Pierwsze zlecenie od głównego inwestora modernizacji Stadionu Śląskiego, czyli wojewody katowickiego, na prace projektowe wpłynęło do Zakładu Projektowania i Wdrożeń TB Spółka z o.o. w Katowicach w lutym 1994 roku. W tym czasie inwestor, czyli wojewoda katowicki, nie dysponował środkami finansowymi, nie umiał określić, ile ich zdobędzie w przyszłości, więc zdecydował się na kosmetyczny remont obiektu. Mając takie skromne plany, zlecił wspomnianemu zakładowi projektowania dokumentację techniczną, która została wyceniona wstępnie na kwotę 33 tys. złotych.
Sprawy przybrały wkrótce inny obrót. Już wstępne prace projektowe oraz badanie stanu technicznego stadionu przekonały inwestora, że kosmetyka nie ma sensu, i zdecydowano się na gruntowną przebudowę Stadionu Śląskiego. Inwestor wytyczył cele z wielkim rozmachem, powiedział, że efektem modernizacji ma być stadion nowoczesny, wielofunkcyjny, przeznaczony do organizowania imprez masowych o randze międzynarodowej dla 60 tys. widzów. Ma on spełniać - życzył sobie wojewoda - krajowe i międzynarodowe normy oraz standardy użytkowe. Inwestor nadmienił również, że obiekt ma cechować najwyższy poziom rozwiązań architektonicznych i technicznych.
Projekt za 3 miliony
Skoro cele inwestycyjne zmieniły się tak drastycznie, katowickie biuro projektów zabrało się ostro do pracy, której efektem był taki projekt Stadionu Śląskiego, na jaki opiewało zamówienie wojewody. Projektanci odwiedzali europejskie stadiony, poznawali najnowocześniejsze rozwiązania architektoniczne i zaproponowali dzieło wyróżnione dwoma prestiżowymi nagrodami w konkursach Stowarzyszenia Architektów Polskich. Koszt dokumentacji technicznej tego przedsięwzięcia zamknął się kwotą 3 mln 300 tys. złotych. Jeśli porówna się tę sumę z pierwszą - 33 tys. złotych - to rzeczywiście różnica daje liczbę sto, co stwierdziła kontrola UKFiT oraz UW, a potem potwierdziła kontrola NIK. Były to jednak dwa różne zakresy projektowe, oba wykonane na zamówienie inwestora.
Wyjaśnienie dyrektora Zakładu Projektowania i Wdrożeń TB w Katowicach, Teodora Badory: "Zarzut rażącej niegospodarności dotyczącej dokumentacji technicznej modernizacji Stadionu Śląskiego, która jakoby pochłonęła stokrotnie więcej środków, niż pierwotnie zakładano, jest absurdalny, całkowicie bezpodstawny i nieprawdziwy. Wykonany koszt dokumentacji projektowej stanowi: 1. dla prac koncepcyjnych 0,19 procent preliminowanego kosztu inwestycji; 2. dla dokumentacji projektowej Widowni Zachodniej 3,49 procent zrealizowanego kosztu robót budowlano-montażowych; 3. dla dokumentacji projektowej Trybuny Wschodniej 4,91 procent preliminowanej wartości robót budowlano-montażowych. Wyżej wymienione wartości są niższe od stosowanych w praktyce gospodarczej, które dla tego typu unikalnych obiektów wynoszą od 5 do 8 procent wartości robót budowlano-montażowych."
Ocena autorytetów
Projekt Stadionu Śląskiego został oceniony przez kontrole Urzędu Wojewódzkiego oraz ministerstwa sportu jako sto razy za drogi, natomiast autorytety architektoniczne w osobach prof. Wojciecha Bulińskiego i Stanisława Deńki są odmiennego zdania. W ocenie procesu projektowego, zleconej przez SARP, krakowscy architekci piszą m.in:. "Przyjęte podstawy wyceny projektów (oparte na cennikach SARP) są bardzo skromnym ekwiwalentem w porównaniu do stopnia trudności warunków projektowania, trybu realizacji inwestycji, jej charakteru funkcjonalno-technologicznego, uwarunkowań miejsca i ostatecznych nakładów organizacyjno-technicznych i koordynacyjnych. Nagromadzenie w jednym dziele tylu utrudnień technologicznych, wynikających z trybu realizacji tej inwestycji, powoduje nieporównywalne nakłady kosztów, które muszą przekraczać przeciętne standardy w tym względzie. Trzeba podkreślić fakt, że podobna inwestycja w Europie osiągnęłaby znacznie wyższe stawki procentowe wyceny prac projektowych w stosunku do kosztów inwestycji, a ta znacznie przekroczyłaby koszty dotychczas poniesione w warunkach polskiej realizacji, przy pomocy polskich środków i naszej siły roboczej. Zakres koordynacji i nadzoru w warunkach europejskich pochłania olbrzymi procent kosztów globalnych inwestycji."
Przeczekiwanie
W dalszej części opracowania krakowscy architekci może nie czynią zarzutu swoim katowickim kolegom, że byli tacy skromni przy wycenie dokumentacji technicznej Stadionu Śląskiego, ale przestrzegają potencjalnych inwestorów przed tanimi ofertami i przypominają, że proponowanie stawek niższych od obowiązujących jest formą dumpingu i może skończyć się pozbawieniem praw wykonywania zawodu architekta. Warto przy tej okazji przytoczyć opinię prof. Wojciecha Bulińskiego i Stanisława Deńki o wartości merytorycznej projektu architektów z Katowic: "W przypadku analizy prac wykonanych na rzecz inwestora należy podkreślić znakomite rezultaty jakościowe architektury, tak użytkowe jak estetyczne, za stosunkowo niskie koszta prac projektowych. Wskazuje to na wielkie emocjonalne zaangażowanie projektantów i szukanie rekompensaty w satysfakcji zawodowej z prestiżowego dzieła." Zważywszy na treść komunikatów kolejnych kontroli UW i UKFiT ta satysfakcja z prestiżowego dzieła jest na razie wątpliwa. W demokratycznym państwie prawa pomawiane oraz obrażane biura i przedsiębiorstwa pozwałyby oskarżycieli, w tym przypadku władzę państwową, do sądu, wytoczyły procesy o zniesławienie i domagały się wysokich odszkodowań za szarganie wizerunku zawodowego. W przypadku projektantów i wykonawców Stadionu Śląskiego nic takiego nie miało na razie miejsca, wieloletni dyrektor i jeden z głównych animatorów modernizacji tego obiektu, Józef Bąk, usunął się po cichu w cień. Inni opluci przeczekują burzę z piorunami, ale wszystko to, czego doświadczyli, bardziej kojarzy się z arogancją władzy i awanturnictwem politycznym niż z robieniem porządków i przywracaniem państwa prawa, o którym tak dużo i często mówi minister sportu.
Rozlane mleko
Dla ministra sportu, Jacka Dębskiego, ten obiekt nie był miłością od pierwszego wejrzenia, z czym nawiasem mówiąc nie krył się wcale. Po otrzymaniu nominacji w pierwszą podróż udał się na Śląsk, a po wizycie na Stadionie Śląskim miał ambiwalentne odczucia. "Jeśli uda się dokończyć modernizację stadionu zgodnie z planami projektantów - mówił przy tej okazji - będziemy mieli obiekt XXI wieku. Problemem polskiego sportu są także inne stadiony ligowe, które można raczej nazwać XIX-wiecznymi. W tej sytuacji decyzja o wydaniu na odbudowę swego rodzaju pomnika, jakim był Stadion Śląski, tak dużych pieniędzy, za które można by poprawić standard kilkunastu innych, musi budzić kontrowersje."
Budzi to kontrowersje ministra do dzisiaj. Jacek Dębski powiedział co prawda przy okazji tej samej wizyty, że "mleko zostało rozlane": skoro się wydało na remont chorzowskiego giganta 30 mln złotych i stadion jest w połowie gotowy, trzeba brnąć dalej i jak najszybciej dokończyć modernizację. Ale minister mówił też przy innych okazjach, że piłkarska reprezentacja powinna rozgrywać ważne mecze w stolicy kraju, tak jest wszędzie za granicą i to jest jeden z tropów, którym podążał, kiedy przyszło do dzielenia pieniędzy na rok 1998. Z zaplanowanych jeszcze przez poprzednika, Stefana Paszczyka, 5 mln złotych z funduszu Totalizatora Stadion Śląski nie dostał ani grosza. Minister nasyłał kolejne kontrole, pozbywał się wieloletniego dyrektora chorzowskiego obiektu, Józefa Bąka ("dopóki ten pan jest dyrektorem, nie dam na Stadion Śląski ani złotówki"), można powiedzieć, że obrzydzał opinii publicznej tę inwestycję. Miał również silne wsparcie w osobie trenera reprezentacji Janusza Wójcika.
Tylko w Warszawie
"Czuję wzruszenie i dreszcz emocji. Ten stadion jest pełen wspomnień" - mówił przed rozgrywanym w maju towarzyskim meczem z Rosją trener reprezentacji narodowej, ale mówił przez zaciśnięte zęby. Kiedy cztery dni przed meczem nie było wiadomo, gdzie zostanie rozegrany i kiedy w końcu na stadion przybyło tylko sześć tysięcy widzów, Janusz Wójcik nie mógł powstrzymać satysfakcji i wołał do kamery telewizyjnej: "No i gdzie są te dziesiątki tysięcy widzów?!" Trener ma swoją własną wizję stadionu narodowego, zbudowałby go najchętniej przy ulicy Łazienkowskiej w Warszawie, bo tam czuje się najlepiej. Na szczęście lokalizacji stadionów nie dopasowuje się do komfortu komunikacyjnego trenerów reprezentacji. Między innymi dlatego, że trenerzy bez przerwy zmieniają się na tym stanowisku (nie jest to postulat kadrowy).
Na prośbę naszej redakcji o podanie powodów nieotrzymania przez Stadion Śląski planowanych pieniędzy na rok 1998 rzecznik prasowy ministra Jacka Dębskiego przekazał następujące wyjaśnienie: "Stadion Śląski był finansowany jako inwestycja centralna z budżetu państwa przez wojewodę. Inwestycja była też dofinansowywana przez UKFiT do wysokości 33 procent wartości zadania, określonego na dany rok w planie wojewody. Pieniądze w ramach planu na rok 1998 były przewidziane na sumę 5 mln PLN. Nie zostały uruchomione z uwagi na wszczęcie postępowania wyjaśniającego co do prawidłowego wykonywania robót do tego czasu. Kontrola Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach i UKFiT w maju stwierdziła wiele rażących nieprawidłowości. Efektem jest oddanie sprawy do prokuratury przez wojewodę Marka Kempskiego, jako rezultat kontroli NIK. W związku z wynikami kontroli został wstrzymany tryb przyznawania środków z Totalizatora Sportowego."
Rozdwojony wojewoda
O ile minister sportu mówi wprost, że modernizacja Stadionu Śląskiego jest rozrzutnością i budowaniem pomników, o tyle postawa wojewody katowickiego jest mniej czytelna. Z jednej strony Marek Kempski na okrągło kontroluje tych, którzy zarządzali i budowali chorzowski obiekt, jednocześnie rozpiera go duma, że region, którego jest gospodarzem, będzie miał piękny stadion. Niespełna dwa tygodnie przed złożeniem wniosku w prokuraturze (19 października) wojewoda mówił do posłów województwa katowickiego m.in.: "Dwa najpoważniejsze polskie miesięczniki architektoniczne, będące witryną polskiej architektury na forum światowym, zajęły się w ostatnim czasie tematem trwającej od 1994 r. modernizacji Stadionu Śląskiego w Chorzowie (...). Publikacje te potwierdzają wyjątkowość i najwyższą użytkową, kulturową oraz symboliczną rangę przedsięwzięcia, prowadzącego do odrodzenia się Stadionu Śląskiego - bez wątpienia miejsca »kultowego«, na trwale wpisanego w świadomość społeczną, jako symbol sukcesów polskiego sportu i wielkich wydarzeń kulturalnych. Artykuły te, w połączeniu z dwoma wysokimi wyróżnieniami Stowarzyszenia Architektów Polskich (SARP), stanowią dowód uznania i wysokiej oceny środowiska architektonicznego dla efektów działania projektantów, animatorów i realizatorów modernizacji."
Po grzecznej prośbie do posłów, by uczestniczyli w ustalaniu budżetu na 1999 rok, a w podtekście, by byli hojni dzieląc pieniądze i pamiętali o Stadionie Śląskim, wojewoda Kempski konstatował: "Jakiekolwiek opóźnienie w realizacji tej inwestycji spowodować może zmarnotrawienie przekazanych dotychczas pieniędzy publicznych oraz utratę uzyskanych homologacji FIFA i FIM, co byłoby niepowetowaną stratą dla naszego regionu." Opóźnienie z powodu zatrzymania środków przez UKFiT jest już faktem dokonanym. Od czerwca - mówią projektanci i wykonawcy - prace przy Stadionie Śląskim szły na bardzo wolnych obrotach i tak jest do dzisiaj. Wojewoda Marek Kempski, do którego dzwoniliśmy przez tydzień, odpowiadał - za pośrednictwem swych przemiłych sekretarek - że nie ma w tej sprawie nic do powiedzenia, ponad to, co już powiedział.
Mecz na budowie
Czy Stadion Śląski jest - jak traktuje go AWS-owski minister sportu, Jacek Dębski -niepotrzebnym komunistycznym pomnikiem, którego, jeśli nie można rozwalić, to przynajmniej nie trzeba przykładać ręki do jego rozbudowy? Czy może jest jedyną szansą polskiego futbolu, w ogóle sportu, na to, by było miejsce, gdzie można rozegrać mecz międzypaństwowy nie rumieniąc się przed zagranicznymi gośćmi, kiedy zechcą pójść do toalety?
Na to drugie pytanie próbuje odpowiedzieć bywalec światowych stadionów, Michał Listkiewicz: "Lech Wałęsa, kiedy był prezydentem, zapytał Kazimierza Górskiego, na jakim stadionie reprezentacja powinna rozgrywać mecze międzypaństwowe? Prezes PZPN uśmiechnął się i odpowiedział grzecznie, że najbliższy taki stadion jest w Berlinie. Nic się nie zmieniło w tym względzie, żaden polski stadion nie spełnia norm i wymagań FIFA. Dzisiaj Stadion Śląski jest wciąż placem budowy i nigdzie na świecie nie ogląda się meczów rozgrywanych przez reprezentację kraju na stadionach zbudowanych w dwóch trzecich. Oczywiście jest pytanie: jeżeli nie Śląski, to jaki? Odpowiedź jest bardzo łatwa - żaden. Stadion Legii w Warszawie jest mały, UEFA zgodziła się na sprzedaż 7 tysięcy biletów na jesienny mecz z Luksemburgiem, my wybłagaliśmy zwiększenie tej liczby do 8,5 tysiąca. Jeśli Szwedzi chcieli pół roku przed marcowym meczem z Polską zamówić ok. 12 tysięcy biletów, nie trzeba dalej wyjaśniać przydatności stadionu warszawskiego. Zresztą już na mecz z Luksemburgiem koniki sprzedawały bilety. Przejdźmy się dalej po kraju. Stadion ŁKS w Łodzi UEFA dopuściła do meczów pucharowych, ale tylko na rundę wstępną, bo tam nie ma krzesełek. Stadiony Widzewa Łódź, Lecha Poznań, Wisły Kraków - wszystkie są zbyt małe, a ich wyposażenie techniczne nie spełnia norm FIFA. Jakiś stadion musi powstać, bo to jest wstyd dla 40-milionowego kraju, położonego w środku Europy." Michał Listkiewicz przypomniał, że Europejska Unia Piłkarska wyznaczyła krajom takim jak Polska okresy przystosowawcze na poprawienie stanu stadionów piłkarskich dopuszczonych do międzynarodowych spotkań.
Nawet Łukaszenko
Sezon 1999-2000 jest datą graniczną i parę krajów potraktowało ją poważnie: ładne stadiony ma Bułgaria i Rumunia (w Bukareszcie są trzy spełniające normy UEFA), na ukończeniu jest modernizacja Nepstadionu w Budapeszcie. Moskiewskie Łużniki są już pod dachem i tam odbędzie się najbliższy finał Pucharu UEFA. Nawet prezydent Aleksandr Łukaszenko potrafił w ciągu roku zmodernizować stary stalinowski stadion w Mińsku, który stał się jednym z ładniejszych w tamtej części Europy. Jeśli chodzi o Polskę, najbliższym miejscem, gdzie reprezentacja może zagrać mecz, jest ciągle Berlin.
"Nie bardzo widzę drugi kraj w Europie poza Polską, gdzie stadiony są w tak podłym stanie" - mówi Listkiewicz, przestrzegając, że UEFA nie żartuje i trzeba będzie rozgrywać mecze bez widzów. Zakończenie modernizacji Stadionu Śląskiego, na który państwo wydało już ok. 50 mln złotych, nie jest dzisiaj wyborem, lecz pilną koniecznością. Aktor Jan Nowicki, pytany o stosunek do wojny futbolowej, jaką toczy minister Jacek Dębski z prezesem Marianem Dziurowiczem, powiedział w jednym z programów telewizyjnych, że przyszła najwyższa pora, by usunąć tę "skamielinę komunistyczną". Zdaje się, że minister sportu ma taki sam stosunek do Stadionu Śląskiego, widząc w tej budowli silną fortyfikację prezesa PZPN i jego wojska, którą najchętniej potraktowałby tak samo jak prezydent Bill Clinton pałace Husajna. To znaczy posłałby do Chorzowa rakietę Tomahawk.
Nie ma stołu i krzeseł
Pierwszy przyszłoroczny mecz piłkarskiej reprezentacji Polski odbędzie się 27 marca na stadionie Wembley w Londynie, nie ma więc zmartwienia z wyborem miasta i stadionu. Niestety, następny, ze Szwecją, jest zaplanowany na 30 marca w naszym kraju. Ten mecz ma być rozegrany na Stadionie Śląskim w Chorzowie, na którym są nadużycia, niegospodarność i prokurator stara się zrobić porządek. Gdzie odbędą się następne (z Bułgarią w czerwcu, z Anglią we wrześniu) - to jest pytanie w pierwszej kolejności do ministra sportu, Jacka Dębskiego, który chciałby podejmować gości tylko na stołecznych salonach, na których nie ma ani stołu, ani krzeseł. Został jeszcze Berlin.
|
Stadion narodowy powinien być w Warszawie, a nie w Chorzowie - twierdzą minister sportu Jacek Dębski i trener piłkarskiej reprezentacji Janusz Wójcik. Czy to zbieg okoliczności, że na terenie budowy Stadionu Śląskiego było w 1998 roku więcej kontroli niż dźwigów, i chociaż nie wisi tam kłódka, budowa jest bardzo opóźniona?Stadion Śląski wygląda efektownie na planszach, branżowe pisma architektoniczne poświęcają mu dużo miejsca, ale ten obiekt nie ma dobrej prasy. media zamieszczają kolejne komunikaty rzeczników Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki oraz Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach, zniekształcane, świadomie lub nie. Telewizyjna Panorama, informując o tym, że wojewoda katowicki, Marek Kempski, złożył w Prokuraturze Wojewódzkiej wniosek o skontrolowanie Stadionu Śląskiego, zilustrowała wiadomość materiałem filmowym, który rzeczywiście był ponury. Po wiosennych i letnich kontrolach połączonych sił UKFiT oraz UW w Katowicach przyszedł czas na kontrolę NIK. Scenariusz wszystkich kontroli na chorzowskim obiekcie był taki sam jak w PZPN: najpierw podawano do wiadomości publicznej komunikaty o niegospodarności, nadużyciach i rażących nieprawidłowościach, a dopiero potem kontrole starały się potwierdzić prognozę, to znaczy dostarczyć dowodów rzeczowych tych nadużyć. Jeśli pierwsza kontrola była mało skuteczna, to posyłano drugą, po niej trzecią. Do dzisiaj skutki nie są znane i zasadne jest pytanie, jakie stawia sobie ulica: czy tu nie chodzi o coś innego?Czy nie może budzić wątpliwości, że kontrola UKFiT oraz UW w Katowicach stwierdza stukrotne przekroczenie kosztów dokumentacji technicznej? Pierwsze zlecenie od głównego inwestora modernizacji Stadionu Śląskiego, czyli wojewody katowickiego, na prace projektowe wpłynęło w lutym 1994 roku. W tym czasie inwestor nie dysponował środkami finansowymi, nie umiał określić, ile ich zdobędzie w przyszłości, więc zdecydował się na kosmetyczny remont obiektu. Mając takie skromne plany, zlecił wspomnianemu zakładowi projektowania dokumentację techniczną, która została wyceniona wstępnie na kwotę 33 tys. złotych.Sprawy przybrały wkrótce inny obrót. Już wstępne prace projektowe oraz badanie stanu technicznego stadionu przekonały inwestora, że kosmetyka nie ma sensu, i zdecydowano się na gruntowną przebudowę Stadionu Śląskiego. Skoro cele inwestycyjne zmieniły się tak drastycznie, katowickie biuro projektów zabrało się do pracy, której efektem był taki projekt Stadionu Śląskiego, na jaki opiewało zamówienie wojewody. Koszt dokumentacji technicznej tego przedsięwzięcia zamknął się kwotą 3 mln 300 tys. złotych. Jeśli porówna się tę sumę z pierwszą - 33 tys. złotych - to rzeczywiście różnica daje liczbę sto, co stwierdziła kontrola UKFiT oraz UW, a potem potwierdziła kontrola NIK. Były to jednak dwa różne zakresy projektowe. Dla ministra sportu, Jacka Dębskiego, ten obiekt nie był miłością od pierwszego wejrzenia, z czym nie krył się wcale. "Problemem polskiego sportu są także inne stadiony ligowe, które można raczej nazwać XIX-wiecznymi. W tej sytuacji decyzja o wydaniu na odbudowę swego rodzaju pomnika, jakim był Stadion Śląski, tak dużych pieniędzy, za które można by poprawić standard kilkunastu innych, musi budzić kontrowersje." minister Miał również silne wsparcie w osobie trenera reprezentacji Janusza Wójcika. Trener ma swoją własną wizję stadionu narodowego, zbudowałby go najchętniej przy ulicy Łazienkowskiej w Warszawie. Na prośbę naszej redakcji o podanie powodów nieotrzymania przez Stadion Śląski planowanych pieniędzy na rok 1998 rzecznik prasowy ministra Jacka Dębskiego przekazał następujące wyjaśnienie: "Pieniądze Nie zostały uruchomione z uwagi na wszczęcie postępowania wyjaśniającego co do prawidłowego wykonywania robót." O ile minister sportu mówi wprost, że modernizacja Stadionu Śląskiego jest rozrzutnością i budowaniem pomników, o tyle postawa wojewody katowickiego jest mniej czytelna. Z jednej strony Marek Kempski na okrągło kontroluje tych, którzy budowali chorzowski obiekt, jednocześnie rozpiera go duma, że region, którego jest gospodarzem, będzie miał piękny stadion. Sezon 1999-2000 jest datą graniczną i parę krajów potraktowało ją poważnie. Jeśli chodzi o Polskę, najbliższym miejscem, gdzie reprezentacja może zagrać mecz, jest ciągle Berlin.
|
Spór o polską politykę w 1945 roku
Między zdradą a realizmem
RYS. KAROL B. BRZOZOWSKI
ZDZISŁAW ZBLEWSKI
W wywiadzie "Pożegnanie z bronią" ("Gazeta Wyborcza", 3 - 4. 02. 2001 r.) Adam Michnik powiedział m.in., iż w 1945 roku dla polskiego społeczeństwa "nie było innej drogi" (w domyśle: jak pogodzenie się z rzeczywistością i zaakceptowanie władzy komunistów oraz ich satelitów), albowiem "ludzie o orientacji, powiedzmy, akowskiej, londyńskiej, nie mieli żadnej realistycznej propozycji".
Redaktor naczelny "Gazety Wyborczej" zakreślił granice owej akceptacji, dodając, iż "byli też wtedy w Polsce ludzie, którzy po prostu sowietyzowali kraj". Stwierdzenia te mogą prowadzić czytelnika do wniosku, że w 1945 roku realizmem politycznym wykazali się nie ci, którzy podejmowali próby czynnego przeciwstawienia się prącym do władzy komunistom, lecz ci, którzy, trafnie odgadując przesądzony już jakoby bieg wypadków, zaniechali oporu i poparli obóz nowej władzy. Opinia ta, jakkolwiek może budzić poważne zastrzeżenia ze strony historyka, zasługuje moim zdaniem na głębszą refleksję.
Realizm zwycięzców
Spór o realizm polskich postaw politycznych u progu Polski "ludowej" jest z dzisiejszej perspektywy bardzo trudny do jednoznacznego rozstrzygnięcia. Profesor Krystyna Kersten w opublikowanym na początku lat dziewięćdziesiątych szkicu "Społeczeństwo polskie wobec władzy komunistów" pisała: "patrząc z dystansu czasu i obecnej wiedzy, wciąż ograniczonej, wydaje się, iż żadna polityka polska, choćby najmądrzejsza i w maksymalnym stopniu licząca się z realiami, nie mogła zapobiec włączeniu Polski w sferę dominacji radzieckiej, a co za tym idzie - ustanowieniu systemu władzy komunistów.
Polacy swoimi zachowaniami i działaniami mogli co najwyżej zmniejszyć lub zwiększyć zakres kosztów i rozmiary zysków operacji, której byli przedmiotem - bieżąco i w perspektywie długiego trwania. To zresztą wcale niemało". Teza ta, w dużym stopniu unieważnia samą istotę sporu o dobór środków politycznych, które pozwoliłyby uniknąć ubezwłasnowolnienia Polski przez jej wschodniego sąsiada. Tym niemniej warto, jak sądzę, zastanowić się nad problemem, czy w pierwszych latach powojennych przywódcy polskiego obozu niepodległościowego rzeczywiście okazali się bezbronni wobec gwałtownie zmieniającej się rzeczywistości politycznej i czy rzeczywiście nie byli w stanie zaproponować rozwiązań uwzględniających ówczesne polskie realia?
Z tą zasadniczą kwestią wiążą się także inne pytania: Czy przegrana w walce z komunistami stanowi wystarczający argument, aby odmawiać działaczom PSL, członkom WiN czy uczestnikom podziemia narodowego poczucia realizmu politycznego? Czy, jakkolwiek może wydawać się to paradoksalne, w perspektywie "długiego trwania" brakiem realizmu nie charakteryzowały się raczej działania Stalina oraz wykonujących jego polecenia polskich komunistów, którzy, bezwzględnie dążąc do zdobycia i utrzymania władzy, nie liczyli się na swej drodze z nikim i z niczym, a odrzucając jakikolwiek kompromis ze swymi przeciwnikami politycznymi (pamiętne "władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy" Gomułki z czerwca 1945 roku) zmuszali ich do dramatycznych wyborów pomiędzy oporem a kapitulacją?
I wreszcie: czy rzeczywiście w 1945 roku nie było dla aktywnych społecznie jednostek "innej drogi" jak tylko akceptacja kreowanej przez komunistów rzeczywistości politycznej, zwłaszcza że przyjęcie takiej tezy może z kolei prowadzić do wniosku, iż ci, którzy aktywnie poparli wówczas komunistów, wykazali się po prostu przenikliwością i pragmatyzmem w przeciwieństwie do tych politycznych krótkowidzów, którzy wybrali być może szlachetną, ale za to z góry skazaną na niepowodzenie postawę oporu i walki o zachowanie przez Polskę resztek wewnętrznej suwerenności?
Perspektywa roku 1945
Poszukując odpowiedzi na te pytania, należałoby moim zdaniem wziąć pod uwagę trzy okoliczności. Po pierwsze: brak stabilizacji sytuacji międzynarodowej powodował, że w 1945 roku trudno było przewidzieć, jaką formę przybierze uzależnienie Polski od Związku Radzieckiego, jak długo potrwa, na jaki zakres swobody wewnętrznej może liczyć polskie społeczeństwo itp. Z dzisiejszej perspektywy bardzo łatwo wskazać na fakty świadczące o konsekwentnych działaniach komunistów, nieuchronnie zmierzających do całkowitego podporządkowania krajów Europy Środkowej i Bałkanów Moskwie.
Ale w 1945 roku proces ten wcale nie musiał wyglądać na coś nieuchronnego, na zjawisko, któremu nie sposób się przeciwstawić. Można też było powołać się na przykłady, takie jak zwycięstwo wyborcze Niezależnej Partii Drobnych Rolników (odpowiednika PSL) w przeprowadzonych w listopadzie 1945 roku wyborach parlamentarnych na Węgrzech, czy utrzymujące się swobody demokratyczne w Czechosłowacji, co wielu przeciwników PPR mogło traktować jako sygnał, że nie wszystko zostało przesądzone, walka o kształt powojennej Polski trwa, a obóz niepodległościowy nie stoi na z góry przegranych pozycjach.
Po drugie: "obóz londyński" nie był w 1945 roku monolitem, a jego struktury organizacyjne i taktyka działania dość szybko ewoluowały, próbując dostosować się do zmieniającej się sytuacji politycznej. Jest oczywiście prawdą, że w 1945 roku obóz ten przeżywał głęboki kryzys organizacyjny. Polityczna przegrana akcji "Burza" oraz klęska powstania warszawskiego zniweczyły dotychczasowe plany restytucji polskiej państwowości i mocno poderwały zaufanie społeczeństwa do władz polskich na uchodźstwie.
Rozwiązanie Armii Krajowej w styczniu 1945 roku, a także utrata uznania międzynarodowego przez rząd Arciszewskiego i rozwiązanie Rady Jedności Narodowej w lipcu 1945 roku pogłębiły niewątpliwie kryzys polskiego podziemia. Tym niemniej należy pamiętać również o tym, że podejmowane były intensywne poszukiwania nowej formuły działalności dla tych członków podziemia poakowskiego, którzy ze zrozumiałych względów, nie mając zaufania do nowych władz, pragnęli kontynuować, dostosowaną do nowych realiów politycznych, działalność niepodległościową w konspiracji.
WiN - złudna nadzieja wojny
Najpoważniejszą z tych prób było utworzenie we wrześniu 1945 roku przez grupę wyższych dowódców AK z pułkownikiem dyplomowanym Janem Rzepeckim na czele konspiracyjnej organizacji politycznej Zrzeszenie "Wolność i Niezawisłość". Oparty w dużej mierze na strukturach organizacyjnych Armii Krajowej, WiN stał się w krótkim czasie największą organizacją konspiracyjną w kraju, osiągając z czasem liczebność szacowaną na kilkadziesiąt tysięcy ludzi. W połowie września 1945 roku kierownictwo Zrzeszenia przyjęło deklarację programową "O wolność obywatela i niezawisłość państwa. Wytyczne ideowe", a w następnych kilku tygodniach wiele dokumentów, w których rozwinięto tezy zawarte w deklaracji.
Koncepcja działania tej organizacji sformułowana przez pułkownika Rzepeckiego i jego współpracowników opierała się na założeniu, że kontynuacja konspiracji zbrojnej utraciła swój sens, rachuby na szybki wybuch kolejnej wojny światowej (popularne wśród części społeczeństwa) są bowiem nie tylko złudne, ale nawet niebezpieczne, gdyż działania militarne na wielką skalę, prowadzone kolejny raz na terytorium Polski doprowadziłyby do zdziesiątkowania jej ludności i całkowitej dewastacji majątku narodowego. Pod koniec października 1945 roku pułkownik Rzepecki pisał w dokumencie "Nasz stosunek do ZSRR i sojuszu z nim" m.in.: "Brak jest obecnie poważnych oznak rozwiązania (wojennego), które zresztą odbiłyby się katastrofalnie na stanie społecznym i gospodarczym kraju. Tylko zupełna utrata wiary w możliwość uzdrowienia stosunków w kraju na drodze pokojowej może dyktować pożądane zmiany za cenę zniszczenia wojennego".
Środowiskom poakowskim nie pozostawało więc nic innego, jak aktywnie włączyć się do trwającej w Polsce walki politycznej. Uczestnictwo to polegać miało na podejmowaniu różnego rodzaju działań, głównie o charakterze propagandowym i informacyjnym, których celem było uodpornienie społeczeństwa na bałamutną propagandę obozu nowej władzy oraz informowanie go o rzeczywistej sytuacji w kraju. Działania te miały podnieść świadomość polityczną społeczeństwa, a w konsekwencji zwiększyć szanse jawnych ugrupowań niepodległościowych (w praktyce: PSL) w zbliżających się wyborach parlamentarnych, które kierownictwo WiN uważało za ostatnią nadzieję na powstrzymanie procesu sowietyzacji Polski.
Zagadnienie, czy program ten, przypomniany tutaj w dużym uproszczeniu, można określić mianem "propozycji realistycznej", pozostaje kwestią otwartą i dlatego zapewne długo jeszcze będzie stanowiło przedmiot sporu. Niewątpliwie jednak stanowił on propozycję przemyślaną, konstruktywną, opartą na racjonalnych przesłankach oraz daleką od jakichkolwiek ekstremizmów.
Czy Mikołajczyk był realistą?
W 1945 roku głównym zagrożeniem komunistów nie było wszakże podziemie poakowskie, ale kierowane przez Stanisława Mikołajczyka stronnictwo chłopskie, od sierpnia 1945 roku działające pod nazwą Polskie Stronnictwo Ludowe. Należy podkreślić, że w przeciwieństwie do Zrzeszenia WiN ludowcy, legalizując swoje ugrupowanie i podejmując działalność jawną, zaaprobowali reguły gry narzucone im przez komunistów.
Stanowiło to zresztą w 1945 roku jeden z głównych atutów PSL w walce z obozem nowej władzy - utrudniało bowiem komunistom walkę z ruchem ludowym za pomocą represji, a jednocześnie ułatwiało działaczom Stronnictwa zaprezentowanie swojej oferty politycznej społeczeństwu, co w konsekwencji doprowadziło do powstania wokół PSL szerokiego ruchu politycznego o charakterze demokratyczno-niepodległościowym, na którego czele stanął Mikołajczyk. Z dzisiejszej perspektywy dość łatwo oskarżać lidera PSL o brak realizmu, polityczną naiwność lub tendencje kapitulacyjne. Zarzutów takich nie szczędzono mu zresztą ze strony londyńskich środowisk emigracyjnych już w latach 1944 - 1947. Jednak, jak pisze w książce pod znamiennym tytułem "Stanisław Mikołajczyk, czyli klęska realisty" jego biograf profesor Andrzej Paczkowski, trudno byłoby w owym czasie znaleźć polskiego polityka, który w równym jak on stopniu liczyłby się z realiami.
Propozycje, z którymi były premier rządu polskiego na uchodźstwie przybywał w czerwcu 1945 roku do kraju, są powszechnie znane. Podobnie jak Rzepecki, uważał, że nadzieja na rychły konflikt między Związkiem Radzieckim a mocarstwami zachodnimi jest nierealna, a jedyną szansą na ocalenie przez Polskę resztek suwerenności wewnętrznej jest uznanie uchwał jałtańskich i wykorzystanie szansy, jaką daje zawarte w nich postanowienie o przeprowadzeniu "możliwie najprędzej wolnych i nieskrępowanych wyborów opartych na głosowaniu powszechnym i tajnym".
Nietrafne założenia
W swoich kalkulacjach Mikołajczyk miał prawo liczyć na popularność własnego Stronnictwa Ludowego, które w okresie okupacji hitlerowskiej wyrosło na najpotężniejsze polskie ugrupowanie polityczne. Miał także podstawy, aby liczyć na przychylność mocarstw zachodnich. Być może liczył także na realizm Stalina, który - dostrzegając małą popularność komunistów w polskim społeczeństwie - doceni znaczenie zdecydowanie antysanacyjnego ugrupowania chłopskiego, głoszącego lewicowy program społeczny i akcentującego konieczność nawiązania przez Polskę bliskich stosunków ze Związkiem Radzieckim.
W rozmowie z ambasadorem ZSRR w Warszawie Wiktorem Lebiediewem, przeprowadzonej 17 maja 1946 roku, Mikołajczyk twierdził m.in.: "Mamy niezachwianą linię polityczną współpracy ze Związkiem Radzieckim. Szczerze pracujemy w tym kierunku, rozumiemy, że jest to konieczne w imię interesów i egzystencji narodu [...]. Nie mieści się to w głowie, byście chcieli budować współpracę tylko na PPR [sic!], która jest w takiej mniejszości w społeczeństwie. [...] My dziś kontrolujemy większą część społeczeństwa, gdy odbierze się nam tę możliwość, wepchnie się tych ludzi pod kontrolę czynników ekstremistycznych, nie odpowiedzialnych. Będzie anarchia i wielki rozlew krwi". Dwa ostatnie założenia okazały się nietrafne, a polscy komuniści, mimo niewielkiego poparcia społecznego, zdołali, przy pomocy doradców sowieckich, sfałszować wyniki referendum, a następnie wyborów parlamentarnych, co przesądziło o klęsce programu Mikołajczyka.
Pozostaje jednak otwarte pytanie, czy w 1945 roku można było z taką pewnością przewidzieć tragiczne losy PSL, aby z góry uznać propozycję Mikołajczyka za nierealistyczną? I czy entuzjastyczne powitanie zgotowane przez społeczeństwo byłemu premierowi po jego powrocie do kraju oraz masowy napływ członków do PSL nie sugerowałyby raczej, że Polacy postrzegali wówczas Mikołajczyka nie jako heroicznego straceńca z góry skazanego na pożarcie przez komunistów, ale jako polityka, którego propozycje działania stwarzają realne szanse na powstrzymanie procesu umacniania się obozu nowej władzy?
Znaczenie sporów programowych
Po trzecie wreszcie, warto zauważyć, że walka polityczna w Polsce pierwszych lat powojennych często bywała przedstawiana, przede wszystkim przez peerelowską propagandę, w kontekście sporu programowego o kształt ustroju społeczno-politycznego państwa polskiego. Wydaje się, że takie podejście raczej zaciemnia, niż wyjaśnia, istotę tego sporu. Oczywiście, prowadzono wówczas bardzo ożywione dyskusje na temat wizji rozwoju powojennej Polski, ich znaczenie polityczne było chyba jednak mniejsze, aniżeli chcieliby to widzieć zwolennicy obozu nowej władzy, podkreślający bardzo często, że w przeciwieństwie do swoich "reakcyjnych" rywali politycznych mają atrakcyjny program reform społecznych, uwzględniający m.in. takie hasła, jak reforma rolna, upowszechnienie oświaty oraz przyspieszona industrializacja kraju, co w konsekwencji stwarzać miało perspektywę szybkiego podniesienia poziomu życia społeczeństwa.
Niemożliwy powrót
W późniejszym okresie komuniści często odmawiali swoim przeciwnikom politycznym posiadania jakiejkolwiek realistycznej wizji rozwoju kraju, sugerując wręcz, że zwycięstwo "obozu londyńskiego" mogłoby doprowadzić do restytucji stosunków społeczno-gospodarczych z okresu dwudziestolecia międzywojennego.
Było to istotne zafałszowanie stanu rzeczywistego, charakteryzującego się szerokim konsensusem w sprawie zasadniczych reform społeczno- -gospodarczych, który obejmował wszystkie ważniejsze ugrupowania działające na polskiej scenie politycznej, niezależnie od tego, czy wchodziły w skład "obozu londyńskiego", czy też obozu zdominowanego przez komunistów. Innymi słowy: niezależnie od tego, jaka orientacja polityczna wygrałaby ostatecznie walkę o władzę, powrót do rzeczywistości przedwojennej był nierealny.
Sprawy te są bardzo dobrze znane: działające w konspiracji ugrupowania wchodzące w skład Krajowej Reprezentacji Politycznej, a następnie Rady Jedności Narodowej zaprezentowały swój program m.in. w tzw. deklaracji sierpniowej z 15 sierpnia 1943 roku, deklaracji "O co walczy naród polski" z 15 marca 1944 roku oraz odezwie Rady Jedności Narodowej do narodu polskiego i narodów sprzymierzonych z 1 lipca 1945 roku, której integralną częścią był słynny "Testament Polski podziemnej".
Zasadnicze elementy tych programów zostały powtórzone we wspomnianej deklaracji WiN, a także w programie PSL ze stycznia 1946 roku. We wszystkich tych dokumentach deklarowano wolę przeprowadzenia reform, na które monopol przypisali sobie później komuniści. W tym kontekście kreowanie się przez działaczy PPR na jedynych dobroczyńców społeczeństwa, które dzięki nim wybawione zostało od ciemnoty i nędzy, w krórej tkwiłoby zapewne jeszcze przez wiele lat, gdyby władzę w Polsce przejął "obóz londyński", było zwyczajnym nadużyciem. W rzeczywistości bowiem linia podziału między rywalizującymi obozami politycznymi przebiegała wówczas gdzie indziej, a jej istotą była walka o utrzymanie niepodległości Polski.
Zatem kategoryczna teza o braku w 1945 roku w środowisku "obozu londyńskiego" jakiejkolwiek realistycznej propozycji działania, biorąc pod uwagę wszystkie przedstawione tu zastrzeżenia, wydaje się bardzo dyskusyjna. Skoro wszelkie próby zawarcia kompromisu z komunistami były przez nich odrzucane (na przykład sprawa "szesnastu"), przeciwnikom obozu nowej władzy pozostawał wybór między walką (oporem) a kapitulacją, oznaczającą uznanie komunistycznej dominacji. W sensie politycznym trzeciej możliwości nie było.
Jeśli zaprezentowane przez WiN i PSL koncepcje kontynuowania oporu uznać z gruntu za nierealistyczne, pozostaje pytanie, czy za realizm polityczny uznać należy postawę kapitulancką, oznaczającą uznanie bądź nawet czynne poparcie działań komunistów, postrzeganych wówczas przez znaczną część społeczeństwa jako zdrajcy sprawy polskiej. We wspomnianym wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" znalazła się wypowiedź generała Kiszczaka, który - zwracając się do Adama Michnika - powiedział: "jemu historia przyznała rację, nie mnie". Czy działacze opozycji niepodległościowej sprzed pół wieku wciąż muszą czekać na jej sprawiedliwy wyrok?
Autor jest pracownikiem Instytutu Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego i Instytutu Pamięci Narodowej - Oddział w Krakowie.
|
Spór o realizm polskich postaw politycznych u progu Polski "ludowej" jest trudny do jednoznacznego rozstrzygnięcia.
czy przywódcy polskiego obozu niepodległościowego rzeczywiście okazali się bezbronni wobec gwałtownie zmieniającej się rzeczywistości politycznej i czy nie byli w stanie zaproponować rozwiązań uwzględniających ówczesne polskie realia? Czy przegrana w walce z komunistami stanowi argument, aby odmawiać działaczom PSL, członkom WiN czy uczestnikom podziemia narodowego poczucia realizmu politycznego? czy nie było dla aktywnych społecznie jednostek "innej drogi" jak akceptacja kreowanej przez komunistów rzeczywistości politycznej?
należałoby wziąć pod uwagę trzy okoliczności. Po pierwsze: brak stabilizacji sytuacji międzynarodowej powodował, że w 1945 roku trudno było przewidzieć, jaką formę przybierze uzależnienie Polski od Związku Radzieckiego.
proces ten nie musiał wyglądać na coś nieuchronnego.
Po drugie: "obóz londyński" nie był w 1945 roku monolitem, jego struktury organizacyjne i taktyka działania szybko ewoluowały, próbując dostosować się do zmieniającej się sytuacji politycznej.
Rozwiązanie Armii Krajowej, utrata uznania międzynarodowego przez rząd Arciszewskiego i rozwiązanie Rady Jedności Narodowej pogłębiły niewątpliwie kryzys polskiego podziemia. podejmowane były poszukiwania nowej formuły działalności tych, którzy pragnęli kontynuować działalność niepodległościową w konspiracji.
Najpoważniejszą z prób było utworzenie organizacji politycznej Zrzeszenie "Wolność i Niezawisłość". kierownictwo przyjęło deklarację, m.in.: "Brak jest poważnych oznak rozwiązania (wojennego), które odbiłyby się katastrofalnie na stanie społecznym i gospodarczym kraju. Tylko zupełna utrata wiary w możliwość uzdrowienia stosunków w kraju na drodze pokojowej może dyktować pożądane zmiany za cenę zniszczenia wojennego". nie pozostawało nic innego, jak aktywnie włączyć się do walki politycznej. Działania miały podnieść świadomość polityczną społeczeństwa, w konsekwencji zwiększyć szanse jawnych ugrupowań niepodległościowych.
głównym zagrożeniem komunistów nie było podziemie poakowskie, ale kierowane przez Stanisława Mikołajczyka stronnictwo chłopskie, działające pod nazwą Polskie Stronnictwo Ludowe. podejmując działalność jawną, zaaprobowali reguły gry narzucone przez komunistów.
Mikołajczyk uważał, że nadzieja na rychły konflikt między Związkiem Radzieckim a mocarstwami zachodnimi jest nierealna, a jedyną szansą na ocalenie przez Polskę resztek suwerenności jest uznanie uchwał jałtańskich i wykorzystanie szansy, jaką daje zawarte w nich postanowienie o przeprowadzeniu "możliwie najprędzej wolnych wyborów opartych na głosowaniu powszechnym i tajnym". liczył także na realizm Stalina, który - dostrzegając małą popularność komunistów w polskim społeczeństwie - doceni znaczenie zdecydowanie antysanacyjnego ugrupowania chłopskiego, głoszącego lewicowy program społeczny. czy można było przewidzieć tragiczne losy PSL, aby z góry uznać propozycję Mikołajczyka za nierealistyczną?
Po trzecie, walka polityczna pierwszych lat powojennych bywała przedstawiana w kontekście sporu programowego o kształt ustroju społeczno-politycznego państwa polskiego. prowadzono ożywione dyskusje na temat wizji rozwoju powojennej Polski.
komuniści odmawiali przeciwnikom politycznym posiadania jakiejkolwiek realistycznej wizji rozwoju kraju.
linia podziału między rywalizującymi obozami politycznymi przebiegała gdzie indziej, a jej istotą była walka o utrzymanie niepodległości Polski. wszelkie próby zawarcia kompromisu były odrzucane, przeciwnikom obozu nowej władzy pozostawał wybór między walką (oporem) a kapitulacją, oznaczającą uznanie komunistycznej dominacji. W sensie politycznym trzeciej możliwości nie było.
|
REPORTAŻ
Po obaleniu Miloszevicia jugosłowiańska wieś oczekuje kolejnego cudu
Nareszcie będzie inaczej
Starsi ludzie wspominają, jak żyło się dawniej i chcieliby, aby wróciły stare czasy. Z jednej strony chcieliby, aby system polityczny Jugosławii był taki jak dawniej, z drugiej, aby wszystko uległo zmianie na lepsze.
FOT. (C) AP
PIOTR JENDROSZCZYK
z Bogaticia
Milica jest już trochę pijany. Pije jednego szpryca za drugim, czyli białe wino z wodą sodową. Siedzimy pod namiotem na ławach rozstawionych wzdłuż stołów. Na zewnątrz, na ogromnym ognisku piecze się byk. Wszystko to dzieje się w Bośni, w centrum miasteczka Bogatić, niedaleko granicy z Republiką Serbską. Do Belgradu jedzie się stąd dwie godziny. Piknik zorganizowali mieszkańcy ulicy dla uczczenia zwycięstwa opozycji w niedawnych wyborach. Świętują obalenie Slobodana Miloszevicia. O tym fakcie przypominają dziesiątki nalepek ze słowami: "gotov je" (jest skończony).
W powiecie Bogatić opozycja otrzymała 9896 głosów, a partia Miloszevicia - 9238. Nie była to miażdżąca przewaga, ale nie zepsuła tutejszym opozycjonistom smaku zwycięstwa. Milica zapraszał nawet na dzisiejszą uroczystość Zorana, który mieszka dokładnie naprzeciw. Ale w oknach domu Zorana jest ciemno. Nie ma nikogo, wszyscy wyjechali. - Schowali się ze wstydu - twierdzi Milica, przekonując, że dla Serba najlepszym przyjacielem powinien być sąsiad.
Kilka dni przed wyborami Zoran stał się pośmiewiskiem miasteczka. Wszyscy wiedzieli, że jest po stronie Miloszevicia, ale nie wiedzieli, że szpieguje. Wyszło to na jaw, gdy spadł z drzewa. Wdrapał się na nie, niedaleko swego domu, w ruchliwym miejscu, aby podsłuchiwać rozmowy ludzi przed wyborami. - Najprawdopodobniej otrzymał zadanie od swej partii, aby badać nastroje społeczne - komentuje Milica. Miał jednak pecha. Pod ciężarem 120 kg złamała się gałąź.
Wszyscy śmieją się z tego do dzisiaj. - Nie mamy zamiaru nikogo teraz krzywdzić za współpracę z starymi władzami. Zaczynamy wszystko od nowa - mówi Milica.
Nikt nie mówi o przeszłości
Jutro rano odbędzie się pierwsze posiedzenie nowej rady powiatu i wybór przewodniczącego. Na 31 radnych opozycja zdobyła 17 mandatów. Dla porównania na 110 radnych w Belgradzie partia Miloszevicia zdobyła zaledwie pięć mandatów.
- Nareszcie będzie inaczej, nareszcie wszystko się zmieni. Od dzisiaj może już być tylko lepiej - przekonuje Milica. Ma 39 lat. Kilka lat spędził w USA, pracował w Holandii, Austrii i Niemczech. To było w latach 80., kiedy każdy miał w domu paszport i cały świat stał otworem. - Widzisz tego chłopca na rowerze? To mój syn, ma 11 lat, a dopiero dzisiaj jestem spokojny i mogę mu spojrzeć prosto w oczy, wiedząc, że zrobiliśmy wszystko, aby pozbyć się Miloszevicia i stworzyć dla naszych dzieci lepszą przyszłość - kończy swą tyradę Milica.
Zwycięstwo opozycji w gminie Bogatić było nie tylko dla tutejszej opozycji całkowitym zaskoczeniem. - Do dzisiaj nie mogę zrozumieć, jak to się stało - mówi Marinko Uroszević, właściciel prywatnej stacji radiowej z odległego o kilkanaście kilometrów Szabacu. Przyjechał z operatorem ze swej miniaturowej stacji telewizyjnej, aby nakręcić kilka kadrów i zrobić wywiady w czasie pikniku. Jeździ po takich piknikach już cały tydzień. W czasie kampanii wyborczej jego radio zmuszone była nadawać materiały propagandowe partii Miloszevicia. Emitował je pod groźbą zamknięcia radiostacji. Założył ją sześć lat temu. Koncesji nigdy nie dostał. Ale radiostacja mogła działać, gdyż opłacał lokalnych urzędników, którzy bez końca rozpatrywali jego kolejne wnioski o koncesję. Na podobnych zasadach działało siedem innych prywatnych radiostacji w kilkudziesięciotysięcznym Bogaticiu, centrum całego rolniczego regionu, jednego z najbogatszych w Jugosławii.
Radiostacja Marinko unikała jak ognia tematów politycznych. Nie zapobiegło to jednak dwa lata temu konfiskacie całego wyposażenia radia i minitelewizji, RTV "AS". Marinko odzyskał sprzęt dopiero w roku ubiegłym, ale za cenę współpracy z reżimem. Ludzie w Bogaticiu rozumieją to doskonale i nie mają do Marinko żadnych pretensji. Nikt tutaj nie mówi o przeszłości. Wszyscy oczekują przemian, które sprawią, że ich nędzne bytowanie stanie się jedynie przedmiotem niemiłych wspomnień.
Odbić się od dna
Jednym z radnych w tym powiecie jest Duszan Manojlović. Mandat z ramienia niewielkiego lokalnego ugrupowania opozycyjnego zdobył w pobliskiej wiosce Belotić. Następnego dnia po wyborach ktoś usiłował podpalić mu pole kukurydzy. - Z trudem udało nam się ugasić pożar. Nie wiem, kto to mógł zrobić - mówi Duszan. Cała rodzina znana była z tego, że jest w opozycji od niepamiętnych czasów. Dokładnie od czasu, kiedy ojciec Duszana, Miodrag, w czasie II wojny był w antykomunistycznej partyzantce czetników.
50-letni Duszan rozpoczyna prezentację swego gospodarstwa od piwniczki z czterema dębowymi beczkami rakii, czyli śliwowicy. Gospodaruje na siedmiu hektarach. Pomagają mu dwaj dorośli synowie z żonami. Cała rodzina składa się z ośmiu osób, wliczając żonę Duszana oraz jego rodziców. Prócz domu mieszkalnego, który zamieszkują trzy pokolenia, gospodarstwo składa się z dwu sporych rozmiarów budynków. Jeden to coś na kształt stodoły, w której przechowuje się zbiory kukurydzy, drugi to dwie obory, pomiędzy którymi stoi pod dachem jeden z dwu traktorów. W jednej z obór dwadzieścia dorastających cieląt, w drugiej tyle samo świń. Na pobliskiej łące pasie się jeszcze stado baranów oraz cztery krowy. Całe gospodarstwo jest schludne, wszędzie wzorowa czystość. Widać, że Duszan jest dobrym gospodarzem.
Ziemia jest tu urodzajna. W przeszłości Duszan żył więc dobrze. Z tego okresu pochodzą dwa traktory oraz dwa kilkunastoletnie dzisiaj samochody. Stać go było na turystyczne wyprawy do Austrii i Włoch. Właściwie jeździł tam, aby kupić coś do ubrania dla siebie i rodziny. Źle zaczęło się dziać w 1993 roku, w czasach hiperinflacji. Wspomina, jak jesienią owego roku sprzedał bydło za równowartość 48 tys. niemieckich marek. Ale państwowe przedsiębiorstwo wypłaciło mu pieniądze w dinarach dopiero po dwu tygodniach. Mógł za nie kupić zaledwie 7 tys. marek. To był początek kłopotów finansowych, które trwają do dzisiaj.
- Bylibyśmy zadowoleni, gdyby dochód naszej całej rodziny wynosił ok. 200 marek miesięcznie. Niestety jest znacznie niższy i nie stać nas dzisiaj na nic. Opłacalność produkcji rolnej jest zerowa - mówi Duszan częstując śliwowicą. Cała rodzina żyje dzisiaj nieomal wyłącznie z produkcji warzyw pod folią: papryki, pomidorów, ogórków, które sprzedaje na lokalnych bazarach. Pozostałą produkcję sprzedawać trzeba w skupie państwowym po niezwykle niskich, regulowanych cenach. Dwieście marek, czyli mniej więcej 450 złotych miesięcznego dochodu, Duszan uważa za minimum na utrzymanie całej rodziny, nie licząc kosztów żywności.
Gospodarstwo jest w zasadzie samowystarczalne, jeżeli chodzi o podstawowe produkty żywnościowe. Ale benzynę, nawozy, ropę, cukier, papierosy trzeba kupić. Trzeba też płacić podatki, obowiązkowe składki na fundusz emerytalny oraz rachunki za telefon czy elektryczność. Na wszystko nie wystarcza i, jak twierdzi Duszan, jego rodzina żyje w biedzie. - Pracujemy od rana do wieczora i nic z tego nie mamy - mówi. Jego zdaniem wszystkiemu winien jest Slobodan Miloszević, który doprowadził jugosłowiańskie rolnictwo do tego stanu. - To musiało się tak skończyć. Cztery wojny, jakie prowadziła Serbia w ciągu dziesięciu ostatnich lat - to przyczyna nędzy. Zdaje sobie sprawę, że mieszkańcy miast są w jeszcze gorszej sytuacji. Cała rodzina Duszana głosowała więc w niedawnych wyborach przeciwko Miloszeviciowi nie tylko z przyczyn ideologicznych, ale i jak najbardziej pragmatycznych. Zdawali sobie sprawę, że tak dalej być nie może, że wszyscy znajdują się na dnie i coś z tym trzeba zrobić.
Za a nawet przeciw
Podobnego zdania są 79-letni Mlade Kokanović i jego 46-letni syn Jovan. W wyborach do władz gminy poparli kandydaturę swego sąsiada, opozycjonisty Duszana Manojlovicia, licząc na to, że takim ludziom jak on uda się coś zmienić na szczeblu gminy. Mlade i Jovan głosowali jednak na Slobodana Miloszevicia w wyborach prezydenckich i na jego partię w wyborach parlamentarnych. - Głosowałem na Miloszevicia, bo uważam, że to Zachód ponosi odpowiedzialność za wszystkie nasze biedy. Zachód pragnął rozbicia Jugosławii, czego wynikiem były wszystkie wojny ostatnich lat - twierdzi Mlade. W jego opinii Zachód popierał Słowenię, Chorwację, bośniackich Muzułmanów i Albańczyków z Kosowa, aby zniszczyć Serbów.
Dlaczego? Nie potrafi wytłumaczyć. Chyba tylko tym, że kiedyś w czasach Josipa Broz-Tito Zachodowi zależało na Jugosławii, bo zerwała ze Związkiem Radzieckim. Po śmierci Tito Zachód odwrócił się od Jugosławii i postanowił zrobić tutaj to samo, co w byłym ZSRR, doprowadzając do rozpadu państwa. Mlade jest przekonany, że to w efekcie polityki Zachodu nowy traktor wart jest dzisiaj piętnaście byków, podczas gdy dziesięć lat temu wystarczało sprzedać sześć sztuk.
Mlade i jego syn Jovan wiążą jakoś koniec z końcem, ale mają już dość takiego życia. Wspominają, jak żyło się dawniej i chcieliby, aby wróciły stare czasy. Z jednej strony chcieliby, aby system polityczny Jugosławii był taki jak dawniej, z drugiej, aby wszystko uległo zmianie na lepsze. Marzą o spokojnym życiu z dochodów ze swego dziewięciohektarowego gospodarstwa, kupnie nowego traktora, nowych maszyn. Mają dość kłopotów z kupnem nawozów, ropy i benzyny. Pragnęliby też coś odłożyć na przyszłość.
Ze spokojem słuchają argumentów wybranego przez siebie radnego gminy, Duszana, który udowadnia, że nie należało prowadzić wszystkich tych wojen i pozwolić Słowenii, Chorwacji, Bośni, być może nawet Kosowu na utworzenie niepodległych państw. W imię zachowania pokoju i utrzymania dawnego standardu życia. - Kosowa nie oddamy nigdy. To nasza ziemia, serbska - odpowiada Jovan. Nie tai jednak, że dzisiaj, po wyborach, jest mu już w zasadzie obojętny los Slobodana Miloszevicia i nie protestowałby, gdyby nawet byłego prezydenta skazano na śmierć wyrokiem sądu jugosłowiańskiego. Za co? Za to, że nie potrafił nas obronić, że zawiódł nasze zaufanie, że przegrywając wybory, ułatwił Zachodowi realizację planów dalszego rozczłonkowania Jugosławii - tłumaczy Mlade. Dla niego Zachód to przede wszystkim Ameryka.
KOSZTUNICA NA ROZMOWACH W CZARNOGÓRZE
Czarnogóra nie zamierza uczestniczyć w pracach rządu federacji - wynika z oświadczenia wydanego wczoraj, po rozmowach jej prezydenta Milo Djukanovicia z prezydentem Jugosławii Vojislavem Kosztunicą. Było to ich pierwsze bezpośrednie spotkanie. Kosztunica specjalnie udał się do Podgoricy, by z Djukanoviciem i innymi politykami Czarnogóry osobiście omówić kwestię utworzenia rządu federalnego i możliwości poprawy jej stosunków z Serbią.
"Milo Djukanović przedstawił panu Kosztunicy powody, uniemożliwiające Czarnogórze udział w pracach rządu federalnego, a także stosunek Czarnogóry do tego rządu" - stwierdzono w komunikacie. Obaj przywódcy, zaznaczono, byli jednak zgodni, że obie republiki powinny prowadzić dialog, "by rozproszyć to wszystko, co ciążyło dotąd na stosunkach między Serbią i Czarnogórą". Dlatego postanowiono powołać zespoły ekspertów, których zadaniem będzie "znalezienie rozwiązań do zaakceptowania dla obu stron".
Nie wiadomo, jaki był przebieg spotkania i dlaczego Czarnogóra odrzuca udział w rządzie federacji. Co do jego składu zaostrza się zresztą spór między partią Kosztunicy - Demokratyczną Opozycją Serbii (DOS) a czarnogórską Socjalistyczną Partią Ludową (SNP), która, jako praktycznie jedyne ugrupowanie reprezentujące Czarnogórę w parlamencie federalnym, powinna obsadzić stanowisko premiera. SNP obstaje przy tym, by w rządzie znaleźli się również przedstawiciele Socjalistycznej Partii Serbii, ugrupowania Slobodana Miloszevicia. DOS się na to nie godzi, grożąc, że może całkiem wycofać się z tworzenia rządu. T.T.S., AFP, DPA
|
w Bośni, w centrum miasteczka Bogatić, niedaleko granicy z Republiką Serbską Piknik zorganizowali mieszkańcy ulicy dla uczczenia zwycięstwa opozycji w niedawnych wyborach. Świętują obalenie Slobodana Miloszevicia. W powiecie Bogatić opozycja otrzymała 9896 głosów, a partia Miloszevicia - 9238. Na 31 radnych opozycja zdobyła 17 mandatów. Jednym z radnych w tym powiecie jest Duszan Manojlović. Następnego dnia po wyborach ktoś usiłował podpalić mu pole kukurydzy. W przeszłości Duszan żył więc dobrze. - Bylibyśmy zadowoleni, gdyby dochód naszej całej rodziny wynosił ok. 200 marek miesięcznie. Niestety jest znacznie niższy i nie stać nas dzisiaj na nic. Opłacalność produkcji rolnej jest zerowa - mówi Duszan. Na wszystko nie wystarcza i, jak twierdzi Duszan, jego rodzina żyje w biedzie. Jego zdaniem wszystkiemu winien jest Slobodan Miloszević, który doprowadził jugosłowiańskie rolnictwo do tego stanu. Cała rodzina Duszana głosowała więc w niedawnych wyborach przeciwko Miloszeviciowi nie tylko z przyczyn ideologicznych, ale i jak najbardziej pragmatycznych. Podobnego zdania są 79-letni Mlade Kokanović i jego 46-letni syn Jovan. W wyborach do władz gminy poparli kandydaturę swego sąsiada, opozycjonisty Duszana Manojlovicia, licząc na to, że takim ludziom jak on uda się coś zmienić na szczeblu gminy. Mlade i Jovan głosowali jednak na Slobodana Miloszevicia w wyborach prezydenckich i na jego partię w wyborach parlamentarnych. - Głosowałem na Miloszevicia, bo uważam, że to Zachód ponosi odpowiedzialność za wszystkie nasze biedy. Mlade i jego syn Jovan wiążą jakoś koniec z końcem, ale mają już dość takiego życia. Z jednej strony chcieliby, aby system polityczny Jugosławii był taki jak dawniej, z drugiej, aby wszystko uległo zmianie na lepsze.
Czarnogóra nie zamierza uczestniczyć w pracach rządu federacji - wynika z oświadczenia wydanego wczoraj, po rozmowach jej prezydenta Milo Djukanovicia z prezydentem Jugosławii Vojislavem Kosztunicą. Obaj przywódcy byli jednak zgodni, że obie republiki powinny prowadzić dialog, "by rozproszyć to wszystko, co ciążyło dotąd na stosunkach między Serbią i Czarnogórą". Nie wiadomo, jaki był przebieg spotkania i dlaczego Czarnogóra odrzuca udział w rządzie federacji. Co do jego składu zaostrza się zresztą spór między partią Kosztunicy - Demokratyczną Opozycją Serbii a czarnogórską Socjalistyczną Partią Ludową.
|
STUDIA
Rektorzy mówią o konieczności wprowadzenia częściowej odpłatności za studia
Początek roku akademickiego pod znakiem pieniądza
W piątek w wielu uczelniach odbyły się uroczyste inauguracje roku akademickiego, podczas których świeżo upieczeni studenci otrzymywali indeksy. Na zdjęciu studenci Uniwersytetu Warszawskiego: Michał Dec z prawa oraz Aleksandra Chrzanowska z kulturoznawstwa i Karolina Bogdan z polonistyki.
BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI
Trudno o akademik i stypendia
Studenci radzą sobie jak mogą
Szybciej przybywa studentów niż środków na pomoc materialną w budżecie państwa. Tę sytuację tylko trochę łagodzą wprowadzone w ubiegłym roku preferencyjne kredyty. Zdecydowanie brakuje miejsc w akademikach.
Co dziesiąty student Uniwersytetu Śląskiego, który składał podanie, nie otrzyma miejsca w akademiku, bo miejsc jest około 2,6 tysiąca na 38 tysięcy studiujących. Studenci, którzy otrzymają miejsce, płacić będą w zależności od dochodów w rodzinie od 50 do 80 proc. ceny akademika. Przy najniższej 50-procentowej odpłatności za miejsce w akademiku trzeba zapłacić od 123 do 198 zł miesięcznie. Ceny są różne, bo różny jest standard. Wszystkie pokoje są dwuosobowe, a w akademikach najdroższych - z łazienkami. Studenci, którzy nie mają szans na akademik, wynajmować muszą stancję, co w Katowicach kosztuje 250 zł miesięcznie i więcej.
25 proc. studentów Uniwersytetu Śląskiego ma prawo do otrzymania stypendiów za wyniki w nauce. Średnia stopni nie może być jednak niższa niż 4,0. Wysokość stypendium uzależniona jest od wysokości średniej i od liczby studentów, którzy zmieścili się w stypendialnej puli. Zwykle stypendium to wynosi od 230 do 330 zł. Stypendium socjalne, przydzielane zależnie od dochodów w rodzinie, średnio biorąc, wynosi około 150 zł.
Spośród 38 tysięcy studentów UŚ, ponad 4 tysiące osób złożyło podania o kredyty. Na podręczniki student wydać musi przynajmniej 200 zł (co stanowi absolutne minimum) rocznie. Studenci dojeżdżający wydają często po kilkadziesiąt złotych i więcej na przejazdy. W czasie zajęć korzystają ze studenckich stołówek (od 4 zł za obiad). Z ostrożnych obliczeń studenckich wydatków wynika, że aby przeżyć na poziomie minimum, śląski student dysponować musi kwotą około 600 zł miesięcznie.
Ciasnota na UJ
Miejsce w akademiku otrzymuje tylko nieco ponad połowa studentów Uniwersytetu Jagiellońskiego, którzy się o to starają. W znacznie lepszej sytuacji są tylko studiujący w Collegium Medicum UJ, gdzie 90 procent może zamieszkać w akademiku. Uczelnia ma dziesięć domów studenckich - w większości o dobrym standardzie - z 5603 miejscami, plus przyznane jej 410 miejsc w miasteczku studenckim AGH. Płacić trzeba 140 - 160 zł miesięcznie, z czego 30 - 50 proc. jest refundowane. - Koszt obiadu w stołówkach studenckich wynosi u nas 7 zł, z czego student płaci tylko 4 zł. Korzystają z nich przede wszystkim mieszkańcy akademików, ale i mieszkający na kwaterach - informuje Eugenia Łukasik z Działu Nauczania UJ. Ci, którzy wynajmują kwatery prywatne, narzekają na wysokie opłaty. Studenci płacą w Krakowie zazwyczaj po ok. 300 złotych za miejsce w pokoju dwuosobowym, plus opłaty za światło, telefon itp. - W tym roku właściciel chciał nam podnieść opłatę o 200 zł, ale wszyscy ostro się postawiliśmy i ustąpił. Więc zostało po staremu, po 300 zł. Do tego w zimie trzeba dodać 50 zł za ogrzewanie elektryczne oraz inne opłaty - mówi Magda z Nowego Sącza, studentka II roku prawa.
Największym problemem Uniwersytetu Jagiellońskiego jest ciasnota pomieszczeń. Na jednego studenta przypada ok. 3 mkw. powierzchni naukowo-dydaktycznej. W zachodnich uczelniach tych metrów kwadratowych na jednego studenta jest pięć razy więcej. Najgorzej jest na wydziale prawa, gdzie przyjmuje się dużo studentów.
Legalny walet w Olsztynie
W najmłodszym polskim uniwersytecie - Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie - sytuacja studentów zamiejscowych jest bardzo trudna. W opinii rektora Ryszarda Góreckiego, co najmniej połowa studentów nie znajdzie w tym roku miejsca w akademiku.
Na 15 tysięcy słuchaczy studiów dziennych uczelnia dysponuje 2798 miejscami w dziewięciu akademikach byłej Akademii Rolniczo-Technicznej (dziesiąty akademik jest remontowany) oraz 1063 miejscami w trzech domach Fundacji Bratniak, należącej do byłej Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Kłopotów z zamieszkaniem nie będą mieć jedynie alumni (ponad 500) wchodzącego w skład uniwersytetu Wyższego Instytutu Teologicznego. Łóżko kosztuje w akademiku w zależności od standardu pokoju od 105 zł do 150 zł miesięcznie. Uczelnia utworzyła bank stancji, ale zgłoszeń jest mało. Cena stancji w mieście to średnio 200 zł.
Jagoda Pacyńska z Bezled, studentka V roku medycyny weterynaryjnej, jest przewodniczącą rady mieszkańców akademika nr 3 w studenckim miasteczku Kortowo.
- Jeżeli chodzi o sytuację bytową studentów, to raczej się pogorszy, bo studiujących przybyło, a miejsc w akademikach nie. Liczę, że jak w poprzednich latach, będziemy mogli kwaterować w pokojach tzw. legalnego waleta, czyli studenta, który za 30 proc. stawki może nocować na swoim, najczęściej składanym, łóżku. W najtrudniejszej sytuacji są studenci pierwszego roku, najważniejszym bowiem kryterium kwalifikacji do akademika jest u nas średnia ocen. Poza tym aktywność w pracach na rzecz uczelni i wreszcie sytuacja rodzinna. W tej ostatniej kategorii miejsca dostają najczęściej sieroty i półsieroty.
Co czwarty pobiera stypendium socjalne
Każdy zainteresowany student Wyższej Szkoły Zawodowej w Koninie może liczyć na miejsce w uczelnianym akademiku, liczącym 160 miejsc, lub bursie którejś z konińskich szkół średnich. Opłata miesięczna za miejsce wynosiła w ub. roku 120 zł. W akademiku jest też stołówka, z której korzystać może codziennie 350 osób, oferująca dotowane przez szkołę, bardzo tanie obiady.
WSZ oferuje też stypendia socjalne dla studentów z rodzin niezamożnych: w ubiegłym roku mogli otrzymać je ci, w rodzinach których dochód na osobę nie przekraczał 400 zł. Stypendia wynosiły: do 200 zł - 120 zł, od 201 do 300 zł - 90 zł, od 301 do 400 zł - 70 zł. W wyjątkowych przypadkach komisja rozdzielająca tę pomoc mogła podwyższyć kwotę stypendium do 150 zł. W minionym, pierwszym roku funkcjonowania szkoły z pomocy tej skorzystały 132 osoby, czyli więcej niż co czwarty student.
W tym roku najlepsi będą otrzymywać także stypendia naukowe; kwot uczelnia jeszcze nie podaje. Poza tym grono konińskich parlamentarzystów postanowiło ufundować kilka własnych stypendiów dla najlepszych studentów z rodzin o najniższych dochodach.
Niepaństwowi w hotelu lub na stancji
Wyższa Szkoła Humanistyczno-ekonomiczna we Włocławku (woj. kujawsko-pomorskie) zagwarantowała swoim studentom dziennym 41 miejsc noclegowych w miejscowym hotelu Kujawy. Pokój 1-osobowy kosztuje od 300 zł do 340 zł miesięcznie, 2-osobowy od 280 do 320 zł. - Zainteresowanie ofertą nie potwierdziło naszych obaw, że ceny będą za wysokie - powiedziała "Rz" Elżbieta Grabińska-Gulcz, dyrektor administracyjny włocławskiej uczelni. - W hotelu zarezerwowaliśmy także miejsca studentom zaocznym, którzy za pokój 1-osobowy będą płacić 53 zł za dobę, za 2-osobowy - 97 zł.
Uczelnia zapewniła też słuchaczom miejsca w internacie Medycznego Studium Zawodowego we Włocławku. - Mimo że jest on znacznie oddalony od sal wykładowych, wszystkie, tj. 24 miejsca zostały już wykorzystane - dodała Grabińska-Gulcz. - Miesięczny pobyt kosztuje tutaj 80 zł.
Własnej bazy lokalowej dla studentów nie ma także Wyższa Szkoła Ochrony Środowiska w Bydgoszczy. - Dysponujemy adresami internatów, burs i domów studenckich, gdzie nasi słuchacze mogą znaleźć jeszcze miejsca - poinformowano w sekretariacie uczelni. - Do tej pory nikt się nie skarżył, widać, że sposób się sprawdza.
Wyższa Szkoła Bankowa w Toruniu nie zapewnia miejsc noclegowych studentom. Bożena Kołosowska, prodziekan tej uczelni, wyjaśnia, że znaczna część studentów pochodzi z Torunia i okolic. Tym ostatnim bardziej opłaca się dojeżdżać, aniżeli wynajmować stancję.
Studenci, którym nie odpowiada standard burs i internatów (jak zapewniono na uczelniach tacy są), poszukują w grupach, po dwóch, trzech mieszkania do wynajęcia. Mają z czego wybierać. W Bydgoszczy np. lokal o pow. ponad 90 mkw. kosztuje 1,2 tys. zł plus czynsz. W Toruniu za miejsce w pokoju żądano po 250 zł od osoby. A.P., A.O., B.C., RAK, J.SAD., I.T.
Drogi indeks
Wystąpienia rektorów podczas piątkowej inauguracji roku akademickiego wykazują, że uczelnie państwowe coraz silniej odczuwają konieczność wprowadzenia częściowej odpłatności za studia.
Rektor Uniwersytetu Warszawskiego Piotr Węgleński zarzucił parlamentarzystom, że nie przeznaczają na uczelnie wystarczających kwot w budżecie, a jednocześnie zawarli taki przepis w konstytucji, który może poważnie utrudnić pobieranie czesnego od studentów. Rektor Politechniki Warszawskiej Jerzy Woźnicki powiedział, że jeżeli budżet państwa ograniczeniami budżetowymi limituje liczbę studentów, to niezbędne jest wprowadzenie częściowej odpłatności za studia, także na studiach dziennych. Obecny na Politechnice Warszawskiej wicepremier Leszek Balcerowicz zaznaczył, że podobnie jak w 1999 r. w przyszłorocznym budżecie zostaną podwojone środki na inwestycje w szkolnictwie wyższym.
W wielu polskich uczelniach odbyła się w piątek uroczysta inauguracja roku akademickiego. Zwykle są na nią zapraszani tylko ci spośród świeżo upieczonych studentów, którzy najlepiej zdali egzaminy i w obecności przedstawicieli najwyższych władz państwowych, profesury, rektorów innych uczelni otrzymują indeksy. Prezydent Aleksander Kwaśniewski uczestniczył w piątek w inauguracji na Uniwersytecie Warszawskim (gdzie rozpoczyna studia jego córka); a premier Jerzy Buzek - na najmłodszym polskim Uniwersytecie Warmińsko-mazurskim w Olsztynie. A.P.
|
Szybciej przybywa studentów niż środków na pomoc materialną w budżecie państwa. Tę sytuację trochę łagodzą wprowadzone w ubiegłym roku preferencyjne kredyty. brakuje miejsc w akademikach.Stypendium socjalne, przydzielane zależnie od dochodów wynosi około 150 zł. aby przeżyć na poziomie minimum, student dysponować musi kwotą około 600 zł miesięcznie. Wystąpienia rektorów podczas piątkowej inauguracji roku akademickiego wykazują, że uczelnie państwowe coraz silniej odczuwają konieczność wprowadzenia częściowej odpłatności za studia.
Rektor Uniwersytetu Warszawskiego zarzucił parlamentarzystom, że nie przeznaczają na uczelnie wystarczających kwot w budżecie, a jednocześnie zawarli przepis w konstytucji, który może poważnie utrudnić pobieranie czesnego od studentów. Rektor Politechniki Warszawskiej powiedział, że jeżeli budżet państwa ograniczeniami budżetowymi limituje liczbę studentów, to niezbędne jest wprowadzenie częściowej odpłatności za studia, także na studiach dziennych. wicepremier Leszek Balcerowicz zaznaczył, że w przyszłorocznym budżecie zostaną podwojone środki na inwestycje w szkolnictwie wyższym.
|
ŻEGLARSTWO
Wielki wyścig - Niespokojny duch Kolumba - Trasa najtrudniejsza z możliwych - Mają jeden obowiązek: opłynąć lewą burtą trzy przylądki. Przylądek Dobrej Nadziei, Przylądek Leuuwin i Horn
Ze sztormu w sztorm
MAREK JÓŹWIK
To ma być największe widowisko sportowe przełomu tysiącleci. Będzie 31 grudnia, rok 2000. Wyruszą z Marsylii albo z Barcelony, żeby opłynąć świat. To będzie wyścig największych i najszybszych jachtów, jakie kiedykolwiek zbudowano. Najlepszych żeglarzy, jacy pływają po oceanach. Bez zawijania do portów. Bez pomocy z zewnątrz. Bez ograniczeń. Ale z kamerami telewizji na pokładach. Dostępny na stronach Internetu. Z udziałem polskiej załogi, którą pokieruje Roman Paszke, kapitan jachtowy żeglugi wielkiej.
Ten projekt porusza wyobraźnię. Jest metaforą godną milenium. Człowiek, ocean, satelita w otwartym tunelu czasu i cyber przestrzeni. Stary i nowy świat spięte żaglem i obrazem cyfrowym na żywo. Czyż można bardziej lapidarnie streścić dwa tysiące lat i lepiej oznaczyć ten punkt, w którym jesteśmy na mapach dziejów, w przesmyku do trzeciego tysiąclecia?
Nie sposób wskazać człowieka, który poddał pomysł tego rejsu. Można wskazać na wielu ludzi. Może był nim Jules Verne, który napisał książkę "W osiemdziesiąt dni dookoła świata", może Yves Le Cornee, który wymyślił regaty Jules Verne Trophy. Może Bruno Peyron, który pierwszy okrążył ziemię szybciej od Phileasa Fogga, bohatera Verne'a. A może po prostu był nim ten ktoś, kto zobaczył wielką górę i na nią wszedł, albo ten, który stanął nad oceanem i poczuł, że musi go przepłynąć, inaczej nie zazna spokoju, i zrobił to. Każdy nosi w sobie swój przylądek Horn i swój Mount Everest, lecz tylko najlepsi z nas nigdy nie rezygnują.
Fanaberia i kaprys
Roman Paszke i Mirosław Gospodarczyk pocięli palnikiem dwie tony ołowiu. W Górkach pod Gdańskiem wykopali na przystani dół, rozpalili ognisko, przetapiali ołów i wlewali w drewniane formy, które zbili z kawałków desek. Zatruli się oparami, lecz mieli balast do łódki. Wtedy wszyscy gdzieś pracowali. O szesnastej, po pracy, przyjeżdżali do Górek i budowali jacht do trzeciej w nocy. Tyrali jak stachanowcy. W dwanaście tygodni zbudowali Gemini 2. Pierwszy polski jacht z włókien węglowych. Roman Paszke dołączył do żeglarzy z Zachodu, którzy dawno wysiedli z ciężkich łódek z poliestru. Włókno, kevlar, aluminium i tytan to było to, na czym pływali i co trzeba było mieć, żeby się liczyć. Tamci mogli to kupić. Paszke musiał wychodzić, wydreptać po urzędach, załatwić. W Polsce były inne priorytety. Takie środki ochrony roślin, bardzo proszę. Ale włókno węglowe na jachty? To fanaberia i kaprys! Marzenia? Owszem, każdy mógł je mieć. Powiedzmy zwiększenie wydajności z jednego ha, ale szybki jacht pełnomorski to było marzenie wskazujące na znaczące znamiona luksusu, by nie powiedzieć - na odchylenie prawicowe. Podpadało to pod określoną ustawę, która nie zabraniała marzyć, ale zabraniała mieć. Zresztą był Gemini 1 i oni na nim pływali, więc wyraźnie coś się w głowie pomieszało temu Paszkemu. Zanim zaczął wytapiać ołów z "Miśkiem" Gospodarczykiem, swoim bosmanem i przyjacielem, Roman odbył bolesną drogę krzyżową po gabinetach instytucji i urzędów. Wspomina to z rozbawieniem. - Najtrudniej było uzasadnić, że potrzebujemy innego jachtu, chociaż mamy taki jeden, który pływa. Kiedy wystartowaliśmy na Gemini 1 za granicą, to tylko oglądaliśmy rufy łódek rywali. W tych regatach, między innymi, startował jacht Rodeo, na którym pływały kobiety. Bardzo zdrowe, pokaźne niemieckie kobiety. I one nas wyprzedziły. Już wtedy było widać, że na tym jachcie nic nie wskóramy. Był zbudowany w Stoczni im. Conrada metodą, jakby to najdelikatniej ująć, tradycyjną. Był bardzo ciężki. Miał duży kambuz nawigacyjny, kabiny dla załogi. Był po prostu konstrukcyjnie przestarzały. Po tych regatach powiedziałem, że na tę łódkę więcej nie wsiądę.
Korona Himalajów kapitalizmu
Paszke był zdeterminowany. Włókno węglowe figurowało na liście materiałów o znaczeniu strategicznym, których nie wolno było przewozić z Zachodu na Wschód. Jednak pomogli przyjaciele. W oficjalnych papierach paczki zawierały szkło. To był szmugiel w zbożnym celu i Pan Bóg przymknął oko - konkretnie celnikom i straży granicznej po tamtej stronie. Gemini 2 wygrał mistrzostwa w Świnoujściu właściwie bez walki. Był lekki, szybki, zwrotny i rufę tego jachtu studiowali bez przyjemności żeglarze wielu krajów. Potem było pływanie na MK Cafe. W 1997 Roman Paszke zdobył Admirals Cup i tytuł Żeglarza Roku. Zrealizował swoje marzenie, został jednym z najlepszych, ale jeszcze nie pokonał swojego Hornu. Kto wie, może wcale nie chodzi o to, żeby to zrobić. Może ważniejsze jest samo dążenie. - Z Paryża wrócił Rolf Vrolijk i to on zaczął Romka namawiać na projekt Rejsu 2000 - mówi Alina Paszke, żona żeglarza. - A Roman zaczął przekonywać Marka Kwaśnickiego, właściciela MK Cafe. Kwaśnicki na początku był tym projektem zainteresowany, ale później ostygł. Budowa katamarana i udział w regatach to gigantyczne przedsięwzięcie finansowe. Ludziom z najpotężniejszych firm buzuje elektrolit w szarych komórkach, kiedy siadają nad rachunkami. Z drugiej strony kupno, sprzedaż i dystrybucja widowiska to wielkie wyzwanie dla świata mediów i świata finansów. To swoista Korona Himalajów kapitalizmu. THE RACE 2000 będzie dysponować najwyższym budżetem multimedialnym w dziejach. To już wiadomo, choć konkretna suma na razie jest tajemnicą.
Paryski Disneylend, Francuski Interministerialny Komitet Obchodów Roku 2000, Volvo i France Telekom organizują ten wielki wyścig po morzach i oceanach. Trans World International kupiła prawa transmisji i dystrybucji telewizyjnej tej imprezy. TWI to filia International Management Group, założonej w 1960 roku przez Marka McCormacka, która zatrudnia 1600 pracowników, posiada 70 biur w 27 krajach świata. IMC/McCormack zarządza m.in. turniejami tenisowymi, brytyjskimi turniejami golfowymi, ponadto fundacją Nobla, Uniwersytetem Harvarda itd. TWI zajmowała się dotychczas z powodzeniem regatami Whitbread i America's Cup. TWI zleciła badanie rynku agencji Carat, największemu medialnemu konsorcjum konsultingowemu w Europie. Według szacunków agencji THE RACE 2000 uplasuje się na piątym miejscu pod względem oglądalności zawodów sportowych. Po mistrzostwach świata w piłce nożnej, olimpiadzie w Atlancie, mistrzostwach Europy w piłce nożnej i mistrzostwach świata Formuły 1. Są to, trzeba przyznać, bardzo zachęcające prognozy na ciasnym rynku niezwykle ostrej dzisiaj konkurencji. David Ingham odpowiada w TWI właśnie za żeglarstwo i wiele sobie obiecuje po kolejnej inwestycji firmy. - Myślę, że oglądalność programów o żeglarstwie szybko rośnie. Regaty Whitbread stały się najbardziej nośnym w dziejach telewizji żeglarskim wydarzeniem... Myślę, że Wyścig będzie jeszcze bardziej oglądany. I jeszcze szerzej dostępny z powodu przekazów na żywo i z powodu Internetu. Będziemy także realizowali programy specjalne, dla poszczególnych stacji albo dla konkretnych krajów. To są ekscytujące możliwości.
Roman przyciąga ludzi
Na razie są setki spraw do załatwienia każdego dnia. Roman telefonuje do Londynu. Dopina odbiór nowego masztu. Poprzedni złamał się na Zalewie Zegrzyńskim zaraz po regatach. Lepiej w Zegrzu niż na Pacyfiku - przymilnie pocieszałem Romana, bo maszt runął, jak tylko wsiadłem do katamarana, więc sumienie mnie gryzło okropnie. Romek przez grzeczność nie zaprzeczał. Maszt ma być obrotowy czy nie? Na pewno będzie niższy o cztery metry. Trzeba dogadać szczegóły z Londynem. Mirosław Gospodarczyk już rozgrzewa busa. On pojedzie odebrać maszt. Trzeba załatwić bilety na prom dla bosmana. Cztery doby podróży non stop i będzie po sprawie. Bosman nie takie szpagaty ćwiczył z kapitanem. Kiedyś w sztormie na Morzu Północnym zatykał palcem dziurę, przez którą wypadł im wał silnika. - Mieliśmy kwadratowe oczy. Parę razy spadliśmy z fali, miała sześć czy siedem metrów. Szliśmy na silniku, żeby się schować przed wiatrem za wyspą. Stanęliśmy na beczce, znaczy na boi. Ledwie zdążyliśmy się za nią złapać, jak wyleciał nam ten wał. Wetknąłem palec w dziurę. Łódka szybko nabierała wody. Zanim Romek znalazł kołek, żeby ten otwór zabić, ja robiłem za korek. Gdyby wał wyleciał kwadrans wcześniej, kiedy byliśmy w morzu, byłoby po nas. Bosman umie się poświęcić dla sprawy. Nawet wtedy, kiedy nie wierzy w powodzenie, robi swoje najlepiej, jak potrafi. Nie wierzył, że wyjdzie ten program z MK Cafe, lecz kiedy Roman w to wszedł i on to zrobił. Nie wierzył w Rejs 2000. Wątpił, czy uda się zebrać pieniądze, zgromadzić grupę sponsorów i zbudować kolosa pod żaglami, ale był przy tym z Romanem od początku. Są przyjaciółmi i to wystarcza. Roman ma wielu przyjaciół. Roman przyciąga ludzi. Roman umie sprawić, że inni zaczynają myśleć tak jak on. Zaczynają wierzyć w to, w co on wierzy, i czuć, że są to ich marzenia. Marek Kondrat, Bogusław Linda, Kazimierz Kaczor pomagają mu, odkąd zabrał się za projekt tego rejsu. Linda ma popłynąć w załodze. Ala Paszke, jak ze śmiechem opowiada, dała się wpuścić w maliny. Roman, zgodnie z prawdą, powiedział żonie, że rejs potrwa dwa miesiące. Dyskretnie jednak przemilczał, że praca nad projektem to bite dwa lata młyna, ciągłych wyjazdów, dużych wydatków własnych. Ala wspiera Romana jak zawsze. Jednak jest kobietą, a kobiety są bardziej praktyczne, zwłaszcza od mężów marzycieli, choćby nawet tak pragmatycznych jak Roman. - Na początku było trudno. Wszystkie pieniądze, jakie zarobiliśmy, inwestowaliśmy w ten projekt, nie mając żadnej gwarancji, że to się uda - mówi Alina Paszke. - Roman wyjeżdżał do Warszawy dwadzieścia razy w miesiącu. Warszawa była wtedy jego drugim, a właściwie pierwszym domem. Gdyby musiał mieszkać w hotelach, to by nas zrujnowało. Mieszkał u przyjaciół.
Każda meta to nowy start
W grupie warszawskiej, jak Roman ich nazywa, wyobraźnia zadziałała. Rozmach tego rejsu, symbolika podróży w czasie, przejście pod żaglami przez granicę tysiącleci, nie może nie poruszyć wyobraźni tych, którzy ją mają. I klimat wielkiego wyścigu. Bo historia ludzi na ziemi to wyścig. Historia odkryć, historia władzy. Historia każdego życia. W wyścigu ktoś wygrywa i ktoś przegrywa. Jedni giną, a innym udaje się przetrwać. Ten wyścig ma wiele nazw i wiele aren, lecz wszyscy bierzemy w nim udział. Nie ma takich, których to nie dotyczy. Tylko cele i mety są różne. A każda meta to nowy start. Tak jest urządzony świat. I nie warto przywiązywać się do słów. Słowa, pojęcia, etykiety są względne i złudne. Gdyby Kolumb żył w naszych czasach, byłby tylko rekordzistą Europy, bo dotarł tam, gdzie nie dotarł przed nim żaden Europejczyk. Kto wie, może tak byłoby lepiej. Nazywamy go odkrywcą, choć wcale nie odkrył Ameryki. Jak można odkryć ląd, na którym żyli, rodzili się i umierali ludzie od setek lat? To arogancka teoria. Czy ten Indianin, który pierwszy stanął na naszym kontynencie, też odkrył Europę?
Historia ludzi to historia wielu wyścigów, a ten rejs będzie jednym z nich. Ci żeglarze nie odkryją nowego lądu. Odkryją nowe możliwości technologii, nawigacji i ludzkich sił. Kiedy dopłyną do Marsylii czy Barcelony, wszyscy będziemy jakoś bogatsi. Czegoś się dowiemy i o nich, i o nas. I chyba zawsze o to chodzi. Ktoś rzuca wyzwanie, ktoś zaczyna nowy wyścig i nie wie, co jest za metą. Wyrusza, żeby się dowiedzieć. A kiedy już tam dotrze, gdy osiągnie cel, to ma przed sobą linię horyzontu jak ta, do której płynął. Do tej linii popłynie ktoś inny, kto nie będzie mógł zasnąć, dopóki się nie dowie, co za nią jest. Człowiek nigdy nie zdąży na spotkanie morza z niebem, ale nigdy nie przestanie próbować, bo - być może - po to tutaj jest.
Pływające monstrum
Wielkie wyzwania rodzą się z tysiąca drobnych spraw. Jedziemy z Romanem do Górek. Trzeba trochę przebudować jacht ALKA-PRIM. Skrócić stalowe liny i część dziobową. Być może dodać nową belkę wzmacniającą. ALKA-PRIM przy superjachcie, na którym wyruszą w rejs, to mikrus. Biuro konstrukcyjne Gillesa Olliera w Paryżu zaprojektowało tamto pływające monstrum. Jedenastopiętrowy wieżowiec to jego maszt. Powierzchnia żagli to tyle, co obszar boiska piłkarskiego. Ten katamaran ma tyle żagli na jednym maszcie, co Dar Młodzieży na trzech. Będzie rozwijał prędkość ponad 40 węzłów, więc prawie 80 km/godz. W drodze do Górek Roman objaśnia mi technikę żeglowania, systemy nawigacji, sposoby zliczania dystansu. On chce opłynąć ziemię w czasie krótszym niż 60 dni, a to oznacza piekło na pokładzie. Będą płynąć za dnia i będą płynąć w nocy. Z możliwie maksymalną prędkością w każdej chwili. Roman dokładnie zna trudności trasy. - Trasa jest najtrudniejsza z możliwych. Mamy jeden obowiązek: opłynąć lewą burtą trzy przylądki. Przylądek Dobrej Nadziei, Przylądek Leuuwin i Horn. Reszta to wolny wybór skipperów. Trasa będzie tym szybsza, im będzie krótsza. A krótsza będzie wtedy, im bliżej Arktyki pobiegnie . Im niżej zejdziemy, im bardziej się zbliżymy do granicy lodów, tym większe mamy szanse napotkania sztormowych wiatrów. Cała strategia walki na trasie polegać będzie na tym, żeby przeskakiwać z niżu w niż. Ze sztormu w sztorm. Poniżej pięćdziesiątek, sześćdziesiątek zdarza się trzysta dwadzieścia dni sztormowych w roku. Tak mówią statystyki. Taka tam jest cyrkulacja. Żeglowanie w sztormach, góry lodowe. Lekko nie będzie.
Dużo więcej adrenaliny
Roman Paszke nie mówi o strachu. Mówi, że do startu jest zbyt daleko, żeby się bać. Żeby w ogóle o tym myśleć. Żyje teraz w ciągłym biegu, złe myśli przywala tona codziennych spraw. A może nie chce o tym mówić. Żeglarze są przesądni. Nieszczęścia się zdarzają albo nie, po co prowokować los. Wiadomo, że trzeba mieć szczęście. Kto będzie miał mniej kłopotów, ten zwycięży w tym wyścigu. Ryzyko jest duże. Wiadomo, co może się stać, gdy rozpędzony nocnym sztormem kolos staranuje zatopiony kontener, górę lodową albo wieloryba. Gdy kogoś zmyje fala z plastikowej siatki rozpiętej między pływakami przy prędkości 80 kilometrów na godzinę. I będzie noc, i będzie sztorm. Katamaran to nie jacht jednokadłubowy, który ma dwie tony ołowiu w kilu. Jeżeli się wywróci, to jak podnieść na ocenie coś, co ma na maszcie płótno rozmiarów boiska do futbolu, a ten maszt ma jedenaście pięter? Jak to zrobić bez pomocy z zewnątrz, w dziesięciu ludzi na wodach Hornu albo Arktyki? Ten, kto wyjedzie na maszt, nawet przy spokojnym morzu, będzie tam siedział jak w diabelskim młynie. Szczyt masztu będzie się odchylał po dwa metry w lewo i w prawo, więc ten ktoś będzie się bujał po cztery metry. Jaka to będzie bujanka przy sztormie, można sobie wyobrazić, a trzeba będzie przeżyć. - Codziennie będziemy wyjeżdżać na maszt dla sprawdzenia, czy jest OK. Ważny będzie zgrany zespół. Umiejętność rozwiązywania konfliktów. Ludzie kłócą się po czterech dniach regat, a co dopiero po dwóch miesiącach. Jeden drugiego musi mobilizować. Ktoś będzie słabszy, ktoś silniejszy w danym momencie. Każdy musi umieć zastąpić każdego - mówi Wojtek Długozima, jeden z kandydatów do załogi. Mocny chłopak, pływał z Romanem na MK Cafe.
Paszke zestawia drużynę z młodych, ale już doświadczonych żeglarzy. Liczy się zaprawa w pływaniu na katamaranach. Robert Janowicz ma za sobą taką szkołę. - Katamaran jest bardzo specyficzny i w prowadzeniu, i w trymowaniu. Łódka jest bardziej wymagająca od jednokadłubowca. Jej prowadzenie wymaga większej uwagi. Każdy błąd może kosztować dużo więcej. Ta łódka może się wywrócić. Ona jest stabilna tylko do pewnego momentu. Jest to łódka bardziej ekstremalna, ale daje też większą przyjemność żeglowania. Jest bardziej efektowna na wodzie. No i dostarcza więcej adrenaliny. Dużo więcej adrenaliny.
Elektroniczna chmura
Fajne są te chłopaki, pełne zapału. Mariusz Piratowicz, Zbigniew Gutkowski, Kamil Ortyl, Krzysztof Owczarek, Jarosław Kubik też kandydują do załogi kapitana Romana Paszkego, choć żaden nie jest pewny swego miejsca. Trenują na jachcie ALKA-PRIM, po to go zbudowano, ale droga na superjacht nie będzie łatwa.
Największe widowisko sportowe przełomu tysiącleci. Zdanie jak pocisk, który ma przebić na wylot tę chmurę elektroniczną, z której spada na ziemię powszedni deszcz obrazów i słów, i zostać w naszych głowach. Zdanie wycelowane w masową wyobraźnię. Zdanie, którego spece od reklamy, fachowcy od marketingu używać będą na globalnej aukcji produktów medialnych. Zdanie, w które potężne koncerny inwestują wielkie pieniądze, żeby zarobić jeszcze większe. Niczego nie zostawia się przypadkowi. Wszystko jest dokładnie policzone, przeliczone, zsumowane. Rachunki oglądalności wystawiono w bilionach kontaktów, skumulowane zakresy dotarcia wyceniono na 7,5 miliarda odbiorców. Cyber Quest w Internecie już prezentuje przeboje techniki, jakie będą stosowane w przekazach. Każdy syndykat, każda drużyna będzie miała swoją stronę w Internecie. Zdalnie sterowane kamery będą podawać czteromegabitowy obraz z jachtów. Zagubionych na oceanie, ale łatwo odnajdywalnych za pomocą pilota od telewizora czy w komputerze. Tego jeszcze nie było. Chyba żaden żeglarz na morzu nie dzielił swej samotności z milionami świadków. Multimedialna armada żaglowców kusi sponsorów i przyciąga ich pieniądze. - Jeśli dopłyną do mety, uznam to za promocyjny sukces firmy - mówi Mirosław Mironowicz, prezes zarządu i dyrektor generalny zakładów farmaceutycznych POLPHARMA S.A. ze Starogardu Gdańskiego. To oni wyłożyli pieniądze na ALKA-PRIM i współfinansują budowę superjachtu. - Znamy historię i Gemini, i MK Cafe. Podejmując decyzję o sponsorowaniu, zapoznaliśmy się ze skutkami marketingowymi, jakie przyniosły poprzednie akcje promocyjne. Oceniliśmy efekty jako pozytywne. Promocja przez sport jest tańsza niż bezpośrednia promocja medialna. Jeśli jacht wystawiony przez polski kapitał ukończy regaty, to będzie duży sukces. Jeżeli wygra, to będzie sukces jeszcze większy.
Może tylko Bóg to wie
Wielkie marzenia rzadko się spełniają bez wielkich pieniędzy. Tak jest urządzony ten świat i Krzysztof Kolumb też by nam coś o tym opowiedział. Najszybszym jachtem na oceanach jest obecnie PLAYSTATION Steve Fosseta, amerykańskiego multimilionera. Ten katamaran kosztował 4,5 miliona dolarów. Fosset też wystartuje w Wielkim Wyścigu. Faceta roznosi energia, chyba karmi się adrenaliną z puszek. Ma 54 lata i uprawia triatlon, ściga się psimi zaprzęgami na Alasce, przepływa wpław kanał La Manche, bierze udział w 24-godzinnych wyścigach samochodowych na torze w Le Mans. Próbował okrążyć balonem ziemię, ale mu się nie udało. Udało mu się ustanowić rekord szybkości na jachcie. Płynął dobę i uzyskał średnią prędkość 45 węzłów. Można powiedzieć - ekscentryczny milioner. Można powiedzieć - bogaty snob. Ale to są łatwe uproszczenia. Gość ma takie pieniądze, że mógłby na nich leżeć i pozwolić się wachlować kobietom pięknym, acz wyuzdanym, lecz coś go gna. On czegoś szuka. Czego? Ludzie robią różne dziwne rzeczy, choć dokoła jest tyle problemów.
Taki jest porządek spraw
Będzie 31 grudnia 2000 roku, kiedy wyruszą z Marsylii albo z Barcelony, żeby opłynąć Ziemię w wielkim wyścigu. Zostawią za sobą cały ten zgiełk. Trzeba wierzyć, że im się uda. Roman ma takie powiedzenie - Sto procent optymizmu, zero pesymizmu. I tego się trzyma, jest mężczyzną. Jednak Ala, jego żona, musiała znaleźć własny sposób, żeby normalnie funkcjonować tutaj, gdy on jest tam. - Nie jestem Penelopą - mówi o sobie. Prowadzi firmę, wychowuje córkę, remontuje dom. Żyje aktywnie i do przodu, lecz gdy na Bałtyku szaleje sztorm, chwyta za telefon i dzwoni do Romana, który gdzieś tam na Karaibach wypatruje szkwałów i mew. Każdy potrzebuje cichej, bezpiecznej przystani, żeby przeczekać czas rozstania. Ala ma swoją przystań. Zdarzyło się coś, co sprawiło, że uwierzyła w przeznaczenie, chociaż ona tak tego nie nazywa. - Jechaliśmy do Elbląga do moich rodziców, kiedy w Gdańsku o szóstej rano wyleciał w powietrze dom. Na skutek wybuchu gazu. Ludzie spali w swoich łóżkach. Niektórzy wybierali się na rezurekcję do kościoła. Ten wypadek mną wstrząsnął. Pomyślałam, Boże, gdzie można czuć się bezpieczniej niż we własnym domu, we własnym łóżku. A jednak to się zdarzyło. Nie mamy wpływu na los. Są rzeczy poza nami. Co ma być, to będzie, i trzeba się z tym pogodzić. To jest tak, jak mówi Romek. Byleby odepchnąć się od kei. Wtedy przychodzi spokój. W domu życie spokojnie się toczy. Tam na morzu on jest szczęśliwy. Taki jest porządek spraw.
|
Będzie 31 grudnia, rok 2000. Wyruszą z Marsylii albo z Barcelony, żeby opłynąć świat. To będzie wyścig największych i najszybszych jachtów. Bez zawijania do portów. Bez pomocy z zewnątrz. Bez ograniczeń. Z udziałem polskiej załogi, którą pokieruje Roman Paszke, kapitan jachtowy żeglugi wielkiej.
Nie sposób wskazać człowieka, który poddał pomysł tego rejsu. Może był nim Jules Verne, może Yves Le Cornee, który wymyślił regaty Jules Verne Trophy.
Roman Paszke i Mirosław Gospodarczyk zbudowali Gemini 2. Pierwszy polski jacht z włókien węglowych. Gemini 2 wygrał mistrzostwa w Świnoujściu. Potem było pływanie na MK Cafe. W 1997 Roman Paszke zdobył Admirals Cup i tytuł Żeglarza Roku.
Paryski Disneylend, Francuski Interministerialny Komitet Obchodów Roku 2000, Volvo i France Telekom organizują ten wielki wyścig. Trans World International kupiła prawa transmisji i dystrybucji telewizyjnej tej imprezy. Według szacunków agencji THE RACE 2000 uplasuje się na piątym miejscu pod względem oglądalności zawodów sportowych.
Roman umie sprawić, że inni zaczynają myśleć tak jak on. Marek Kondrat, Bogusław Linda, Kazimierz Kaczor pomagają mu. Linda ma popłynąć w załodze.
ALKA-PRIM przy superjachcie, na którym wyruszą w rejs, to mikrus. Biuro konstrukcyjne Gillesa Olliera w Paryżu zaprojektowało tamto pływające monstrum. Jedenastopiętrowy wieżowiec to jego maszt. Powierzchnia żagli to obszar boiska piłkarskiego. Będzie rozwijał prędkość ponad 40 węzłów. Roman chce opłynąć ziemię w czasie krótszym niż 60 dni. Trasa będzie tym szybsza, im będzie krótsza. A krótsza będzie wtedy, im bliżej Arktyki pobiegnie . Im niżej, tym większe szanse napotkania sztormowych wiatrów. Paszke zestawia drużynę z młodych, ale już doświadczonych żeglarzy. Liczy się zaprawa w pływaniu na katamaranach. Katamaran jest specyficzny w prowadzeniu. Mariusz Piratowicz, Zbigniew Gutkowski, Kamil Ortyl, Krzysztof Owczarek, Jarosław Kubik kandydują do załogi kapitana Romana Paszkego.Trenują na jachcie ALKA-PRIM.Największe widowisko sportowe przełomu tysiącleci. każda drużyna będzie miała swoją stronę w Internecie. Zdalnie sterowane kamery będą podawać czteromegabitowy obraz z jachtów. Multimedialna armada żaglowców kusi sponsorów.
|
ROZMOWA
Profesor Mirosława Marody, socjolog, wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego
Przed pokusą władzy chroni mnie wiedza zawodowa
FOT. MICHAŁ SADOWSKI
Czy chciałaby Pani zasiąść w parlamencie, zostać ministrem albo, nie rezygnując z obecnego zawodu, wejść do rady jakiejś fundacji o określonej politycznie proweniencji?
MIROSŁAWA MARODY: Nie chciałabym, choć równie dobrze mogłabym odpowiedzieć, że każdy by chciał. To pokusa - objąć stanowisko, które wydaje się dawać szansę wprowadzania w życie własnych pomysłów na ulepszenie rzeczywistości. Bardzo łatwo się myśli: gdybym miał władzę, mógłbym zrobić to i tamto, pokazać, że ten problem jest do rozwiązania. Mnie samą przed taką pokusą chroni wiedza zawodowa, np. dotycząca uwarunkowań podejmowania decyzji, dzięki czemu wiem, że w praktyce nie jest to tak proste.
Jednak naukowcy, myślę głównie o przedstawicielach nauk społecznych, na początku lat 90. przechodzili do polityki.
W dużej mierze był to naturalny odpływ osób, które miały temperament polityczny, niewykorzystany ze względu na wcześniejsze polityczne układy. Znaczna część z nich wybierała w latach 80. naukę, bo nie miała możliwości włączenia się w politykę w taki sposób, w jaki chciała. W tej chwili to zjawisko raczej nie istnieje.
Jest natomiast łączenie pracy naukowej z polityką przez wspieranie określonej opcji politycznej, co występuje wśród socjologów, politologów, ale i historyków. Zastanawiam się, czy jest w ogóle możliwe oddzielenie poglądów politycznych od badań w dziedzinie społecznej?
Oczywiście, można powiedzieć, że już sam wybór tego, co badam, jest wartościujący, gdyż dokonując go, zakładam, iż dane zjawisko jest ważne, czasami także ważne politycznie. Z sympatii politycznych może na przykład wynikać większe zainteresowanie mechanizmami odpowiedzialnymi za powiększanie się grupy osób zamożnych niż grupy osób biednych. Ale wśród naukowców są osoby o bardzo wyrazistych poglądach politycznych, którym mimo to udaje się rzetelnie opisywać badane zjawiska. Dla naukowca niebezpieczna jest raczej taka sytuacja, że jego zaangażowanie sprawia, iż zaczyna postrzegać obiekt swego badania przez pryzmat celów realizowanych przez własną opcję polityczną. No, może nie dla fizyka, ale na pewno dla reprezentanta nauk społecznych.
Bo ten sam fakt społeczny zaczyna się różnie interpretować?
To także, choć jawne fałszowanie czy manipulowanie danymi jest raczej zjawiskiem rzadkim. Częściej w grę wchodzi taka odmiana stronniczości, która sprawia, że pewne fakty, niewygodne politycznie, pomija się lub bagatelizuje, podkreślając znaczenie innych, podbudowujących kierunki polityki realizowane przez orientację polityczną, której jest się zwolennikiem. Co więcej, zmienia się rodzaj optyki i pytań właściwych postępowaniu naukowemu. Przestaje być ono podporządkowane rygorom wątpienia i całościowego oglądu, gdy ciąży nad nim jakiś cel zewnętrzny. Zaczynamy wtedy myśleć, czy to dobrze, czy źle z punktu widzenia owego celu. Wiedza przestaje być pełna, staje się selektywna i podporządkowana politycznym zadaniom. Dało to o sobie znać w pierwszej połowie lat 90., kiedy wszyscy w naukach społecznych byliśmy zafascynowani procesem transformacji. Wszystko, co wokół nas się działo, było analizowane z punktu widzenia zagrożeń i czynników sprzyjających transformacji, jej meandrów i zawirowań...
Jak odbiło się to na socjologii?
Fatalnie, także na naukach politycznych, gdyż obie te dyscypliny przestały właściwie zajmować się badaniami naukowymi. Zamiast tego sprowadzone zostały do roli termometru, skupiając się na pytaniu, w jakim stopniu zbliżyliśmy się do celu transformacji, i szukając na nie odpowiedzi głównie w wynikach badań opinii publicznej. Oczywiście, nie ma w tym nic zdrożnego, tyle że związek między badaniami opinii publicznej a socjologią jako nauką jest taki, jak między termometrem właśnie a fizyką. Ograniczenie się do badań opinii społecznej nie rozwija wiedzy o społeczeństwie, o procesach społecznych. Na szczęście coraz częściej pojęcie transformacji zastępowane jest pojęciem zmiany społecznej, co jest sygnałem, że przestajemy traktować obserwowane procesy jako coś wyjątkowego i związanego z celami określonej opcji politycznej, a zaczynamy na nie patrzeć jako na normalny problem badawczy. Innymi słowy, socjologowie zaczynają się powoli budzić z politycznego zaczarowania. Choć efekt jest taki, że oskarża się nas o czarnowidztwo...
... o "robienie atmosferki" nadchodzącej katastrofy, globalnej czy "odcinkowej". O działanie na szkodę zmian ustrojowych, podwyższające ich koszty, oskarżył naukowców - między innymi Panią - prof. Jan Winiecki ("Dwa nurty czarnowidztwa" "Rz" z 1.2.2000 r. - przyp. red.). On też jest naukowcem.
Muszę wyznać, że jego tekst wprawił mnie w zakłopotanie. Są w nim zawarte dwie, bardzo mocno wyrażone tezy. Po pierwsze, że jest świetnie, a nawet jeśli coś jest nie tak, to wszystkiemu winne społeczeństwo, a zwłaszcza te jego odłamy, które mają "w głowie groch z kapustą" i "rzucają kłody pod nogi" tym, którzy coś zmieniają. Po drugie, że winni są socjologowie, którzy nie dość, iż nie lubią kapitalizmu, to jeszcze mącą w głowach społeczeństwu. Moje zakłopotanie bierze się z tego, że z takimi tezami trudno jest polemizować, zwłaszcza na gruncie naukowym. Nie jestem w dodatku pewna, czy prof. Winiecki zalicza mnie do grona krytyków romantycznych, czy celowych...
Czy jednak nie ma on racji, stwierdzając, że naukowcy nie powinni w swych wystąpieniach skupiać się jedynie na problemach, lecz pokazywać także osiągnięcia, tak by mobilizować ludzi?
Miałby rację, gdyby przebieg procesów społecznych zależał wyłącznie od ludzkiego entuzjazmu, ale przecież tak nie jest. Zależy także od wiedzy o mechanizmach tych procesów. Lepiej więc może, gdy naukowcy próbują tę wiedzę budować, pozostawiając wzbudzanie entuzjazmu politykom.
Dlaczego politycy tak chętnie sięgają po naukę? By z niej skorzystać czy ją wykorzystać?
Myślę, że przede wszystkim po to, by uzyskać legitymizację własnych działań poprzez naukę, ze względu na jej autorytet. I dlatego nie są zbyt zainteresowani wiedzą zobiektywizowaną, bo zazwyczaj jest ona przeciwna ich oczekiwaniom czy planom politycznym. Chociażby przez to, że pokazuje całą rzeczywistość, a nie tylko wybrany fragment.
A mimo to nieraz występowała Pani w roli eksperta...
I przy różnych ekipach. Zawsze staram się odpowiadać, zgodnie z moją najlepszą wiedzą, gdy mnie pytają. Choć dominującym uczuciem - nie tylko moim, ale i moich kolegów - jest: "ale przecież oni w ogóle nas nie słuchają". Politycy naprawdę uważają, że wiedzą lepiej. Wielokrotnie słyszałam frazę: "teoretycznie masz rację, ale nie wiesz, że istnieją pewne uwarunkowania, że musimy uwzględnić interesy tej grupy, bo w przeciwnym razie tamci... itd." To oczywiście frustrujące. Chociaż nie wiem, czy byłoby lepiej, gdyby politycy zawsze postępowali zgodnie z naszymi radami.
Nie rozumiem, dlaczego?
Bo naukowcy mają tendencję do preferowania radykalnych społecznie rozwiązań. W pozytywnym i negatywnym tego słowa znaczeniu. Łatwiej jest na papierze przesuwać olbrzymie sumy pieniędzy z jednego obszaru na drugi lub stwierdzać, że jeśli jakaś grupa sobie nie radzi w nowej rzeczywistości, to jest to jej problem.
Pani zdaniem wszelka działalność ekspertów jest bezcelowa?
Tego bym nie powiedziała. Uważam raczej, że i dla polityków, i dla naukowców szkodliwe jest nadmierne uzależnienie od siebie. Przede wszystkim dlatego, że są to dwie profesje ukonstytuowane na zupełnie odmiennych zasadach. Podstawową funkcją polityki jest formułowanie celów i mobilizowanie społeczeństwa do ich realizacji. Oznacza to, że polityk, jeśli już zdecyduje się na realizację jakiegoś programu, nie może się wahać. Naukowiec natomiast powinien mieć wątpliwości, bo jest to podstawowa metoda gwarantowania obiektywizmu. Polityk za bardzo przejmujący się złożonością zjawisk (a od tego wychodzi nauka) nie podejmie decyzji, chociaż oczywiście warto, aby przed jej wprowadzeniem w życie sprawdził chociażby, co może przeszkodzić mu w realizacji planów, i odpowiednio je zmodyfikował.
Rozmawiała Ewa K. Czaczkowska
|
Czy chciałaby Pani zasiąść w parlamencie, zostać ministrem?
MIROSŁAWA MARODY: To pokusa - objąć stanowisko, które wydaje się dawać szansę wprowadzania w życie własnych pomysłów na ulepszenie rzeczywistości. Mnie przed taką pokusą chroni wiedza zawodowa.
czy jest możliwe oddzielenie poglądów politycznych od badań w dziedzinie społecznej?
Dla naukowca niebezpieczna jest taka sytuacja, że zaczyna postrzegać obiekt swego badania przez pryzmat celów realizowanych przez opcję polityczną.
|
EUROPEJSKA SCENA
Na naszych oczach powstają powoli kontury nowych Niemiec
Krajobraz polityczny republiki berlińskiej
ALICJA KRZĘTOWSKA
KLAUS BACHMANN
Kiedy prawie dokładnie rok temu do studiów wyborczych niemieckich stacji telewizyjnych napłynęły pierwsze wyniki wyborów do Bundestagu, stało się jasne, że w Niemczech coś fundamentalnego się zmieniło.
Przesunięcie między elektoratami partii rządzących i nowej koalicji SPD - Zieloni było tak duże, że analitycy prorokowali, iż Gerhard Schroder ma szansę tak długo rządzić jak przedtem Helmut Kohl. Teraz następuje jednak drugi szok: wyborcy znowu przesuwają wahadło, tym razem w drugą stronę. Za tymi zmianami tektonicznymi w niemieckim krajobrazie politycznym kryje się jednak znacznie więcej niż tylko chwilowe nastroje wyborców, rozczarowanych niedotrzymaniem obietnic przez nowy rząd.
Na naszych oczach powstaje republika berlińska, z innym systemem politycznym niż wtedy, kiedy stolicą Niemiec było Bonn.
Dramatyczny spadek poparcia dla koalicji rządzącej, który symbolizuje to, że SPD w wyborach saksońskich uplasowała się po PDS, ma też oczywiście przyczynę w błędach samej koalicji i w specyfice Saksonii. Jasne jest, że koalicja zbiera owoce tego, iż wygrała wybory pod hasłami "sprawiedliwości społecznej i modernizacji", po czym zaszokowała najpierw swój promodernizacyjny elektorat populistycznym zwiększeniem świadczeń socjalnych i emerytalnych, a potem swój prospołeczny elektorat ostrymi cięciami w wydatkach państwa i neoliberalną retoryką. Teraz okazuje się, że "nowy środek" w krajobrazie politycznym, który Schroder postulował, wygrywając wybory, rzeczywiście istnieje - ale nie jest on na stałe przypisany do rządzącej koalicji. "Nowy środek" to nie wyborcy SPD i Zielonych, lecz duża część wyborców o zmiennych preferencjach partyjnych, którzy przesuwają swoje głosy głównie między SPD i CDU. Żadna z dużych partii nie może już liczyć na tak duży stały elektorat jak kilka lat temu. Czasy, kiedy jeszcze wnuczek socjaldemokratycznego robotnika głosował tak samo bezwzględnie na SPD jak katolicki rolnik z Bawarii na CSU - bezpowrotnie minęły. Teraz duże partie muszą przekonać do siebie o wiele więcej ludzi, nie wystarczają stosunkowo nieliczni niezdecydowani, którzy dawniej rozstrzygali wyniki wyborów.
Kryzys socjaldemokracji
Daje o sobie znać zmierzch tradycyjnej socjaldemokracji, przesłonięty nieco przez sukces w wyborach do Bundestagu. Wraz ze zmniejszeniem się nie tylko liczby robotników, ale i liczby tych, którzy w ogóle żyją z pracy najemnej, SPD ponadproporcjonalnie traci wyborców robotników i staje się powoli partią "sfery budżetowej", atrakcyjną dla emerytów, rencistów i urzędników państwowych. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych socjaldemokracja wyrównała to za pomocą głosów inteligencji i kontestującej młodzieży. Dziś inteligencja głosuje na Zielonych, ale również na CDU, podczas gdy młodzież staje się coraz bardziej konserwatywna, a kontestujący głosują na PDS, skrajną prawicę i (coraz mniej) na Zielonych. Szczególnie widoczne było to rozdarcie socjaldemokracji w wyborach w Saksonii, gdzie jej elektorat "nowego środka" odszedł do CDU, a jej elektorat lewicowy poszedł do PDS.
Ucieczka tradycyjnego elektoratu socjaldemokratycznego nie jest ani zjawiskiem nowym, ani tylko niemieckim, socjaldemokratyczni stratedzy od dawna ją obserwowali, starając się zająć odpowiednie miejsce pośrodku politycznego spektrum. Najlepiej udało się to Tony'emu Blairowi, dlatego Schroder poszedł w jego ślady. Miał jednak poważne utrudnienie: Blair, zanim został premierem, oczyścił Partię Pracy z ideologicznego balastu oraz ze swoich przeciwników, Schroder natomiast najpierw zdobył władzę w państwie, a potem dopiero w swojej własnej partii. Nie mógł prowadzić kampanii wyborczej z odnowioną partią, tak jak Blair. Prowadził więc najpierw kampanię ze starą SPD, a teraz próbuje rządzić z nową SPD, co przysparza mu kłopotów ze strony tradycyjnie myślących członków i rozczarowuje wyborców, którzy głosowali na inną partię.
SPD zajęła środek sceny politycznej. Początkowo wyglądało nawet, że stała się jedyną ogólnoniemiecką partią ludową (Volkspartei), przyciągającą wszystkie warstwy społeczne i wszystkie pokolenia. Zaowocowało to natychmiast nerwowymi ruchami ze strony CDU, która nagle odkryła, że też jest zdolna do prowadzenia publicznych kampanii (np. przeciw nowej ustawie o obywatelstwie), co dotychczas było kojarzone raczej z SPD i Zielonymi, odwołującymi się często do "ulicy". CDU ma duże trudności z odnalezieniem się w nowej sytuacji: czy ma się stać bardziej od SPD modernizacyjna, liberalna, rynkowa, czy pozbierać i odnowić to, co Schroder wyrzuca za burtę, nawet gdyby w ten sposób chadecy mieli stać się "strażnikami socjaldemokratycznych rupieci"? - jak pisała ironicznie "Frankfurter Allgemeine Zeitung".
Koniec ery Zielonych
Elektorat Zielonych nieustannie się starzeje. Partia ta nie przyciąga już ani kontestatorów, ani młodej inteligencji. Wyborcy przypisują jej kompetencje głównie w sprawach ochrony środowiska, co jednak na wschodzie kraju nie odgrywa praktycznie żadnej roli. Kompetencja w polityce zagranicznej, którą podczas konfliktu o Kosowo zdobył Joschka Fischer nawet w oczach swoich przeciwników, nie jest utożsamiana z partią, lecz z osobą samego Fischera. Ten wizerunek nie był w stanie przyciągnąć wyborców nowych landów, ponieważ potencjalni wyborcy Zielonych byli tam nastawieni pacyfistycznie, co przysporzyło głosów nie Zielonym, lecz PDS. W starych landach tradycyjni wyborcy Zielonych nie oczekują od swojej partii ani sukcesów w polityce zagranicznej, ani znajomości zawiłości budżetowych, lecz walki z "kompleksem atomowym" i decyzji ekologicznych. W ten sposób Zieloni tracą wyborców na zachodzie kraju na rzecz SPD, a na wschodzie na rzecz PDS i CDU. Duża część ich wyborców w ogóle zostaje w domu. Jak twierdzi prof. Jorgen Falter, jeden z najbardziej znanych analityków niemieckich, dobrego rozwiązania tu nie ma: partia traci w oczach swego tradycyjnego elektoratu, a nie ma szansy na to, aby ten ubytek wyrównać dzięki innym elektoratom. Propozycje Zielonych odnośnie do reform podatkowej i emerytalnej były czasami bardzo rynkowe, ale nie miało to wpływu na wizerunek partii. Atrakcyjne na wschodzie kraju miejsce po lewej stronie zajmuje PDS, stając się w niektórych landach swoistą "partią ludową". Koncept "zielonych liberałów" przeforsowany przez drugie pokolenie Zielonych, nie jest lepszy. FDP z hukiem wylatuje niemal z każdego Landtagu, mimo że pracujących na własny rachunek i przedstawicieli wolnych zawodów, którzy powinni głosować na nią, jest coraz więcej.
Zielony zanika jako kolor protestu
W ten sposób na naszych oczach powstają powoli kontury nowych Niemiec.
Boński system polityczny zasadniczo opierał się na trzech partiach, które wymieniały się w sprawowaniu władzy. Był to system stabilny, który nawet po zmianie koalicji rządowej podczas kadencji zapewnił nowemu rządowi większość parlamentarną. Nie zmieniło tego pojawienie się partii protestu, którą była na początku Partia Zielonych. Zieloni absorbowali w ten sposób tę część wyborców, która w innych krajach głosuje na partie radykalne (np. w Austrii na FP). Teraz system partyjny zmierza powoli do tego, że znikną "języczki u wagi" w postaci Zielonych i FDP, a zacznie się liczyć PDS. Możliwe jest więc, że rządzić będzie duża koalicja, a PDS będzie zbierać głosy lewicowe i głosy protestu w całych Niemczech, zakorzeniając się w ten sposób też w starych landach, gdzie dotąd stanowi maleńki, skrajnie lewicowy margines. Możliwe są jednak też rządy mniejszościowe, ponieważ PDS nie jest "języczkiem u wagi" - trudno sobie wyobrazić koalicję PDS - CDU.
W republice bońskiej protest polityczny miał albo barwę zieloną, albo brunatną. Teraz zielony zanika jako kolor protestu, Zieloni stają się coraz bardziej partią establishmentu. Kontestujący wyborcy na zachodzie kraju tradycyjnie oddają głos na skrajną prawicę, podczas gdy na wschodzie na PDS. Ten mechanizm powoduje paradoksalną sytuację: PDS zazwyczaj sprawia, że skrajna prawica nie przekracza pięcioprocentowej bariery w wyborach, odbierając jej dużą część apolitycznych wyborców. Może to robić jednak tylko tam, gdzie nie jest skojarzona z establishmentem. Dlatego dwa lata temu w Saksonii-Anhalt, gdzie PDS faktycznie współrządziła (popierając rząd mniejszościowy SPD), DVU - skrajnie prawicowy import z Monachium - zbierała wszystkie głosy kontestatorów. Za cztery lata może się to powtórzyć w Meklemburgii-Pomorze Przednie i Brandenburgii, gdzie istnieją czerwone większości.
Problem skrajnej prawicy
Republika berlińska będzie prawdopodobnie skonfrontowana z większą liczbą przedstawicieli skrajnej prawicy w Landtagach, zarówno na zachodzie, jak i na wschodzie kraju.
Dotychczasowe doświadczenia dowodzą jednak, że nie jest to duży problem polityczny: skrajna prawica jest skłócona, nie ma "męża opatrznościowego" w stylu Jean-Marie Le Pena (który zresztą takim mężem już przestał być), a nawet nie ma kadr. DVU zazwyczaj rozpada się po wygranych wyborach albo dyskredytuje szybko w awanturach i intrygach, jak to się stało w Saksonii-Anhalt i Bremie. Republikanie dotąd mieli marne wyniki w nowych landach, a DVU - w starych.
Bardziej niepokojące jest to, że nieproporcjonalnie dużo wschodnioniemieckiej młodzieży oddaje swój głos na skrajną prawicę. W Saksonii NPD uzyskała 12 proc. wśród młodych mężczyzn głosujących po raz pierwszy, stając się partią nie tylko "starych nazistów". Dzięki specyficznej funkcji PDS w nowych landach, skrajna prawica nie jest typowo wschodnio-niemieckim problemem politycznym. Ostatnio jednak socjologowie obserwują tam tworzenie się atmosfery szerokiej akceptacji dla przemocy wobec "obcych" na tle nacjonalistycznym, swoiste zakorzenienie się skinów w środowisku małomiasteczkowym.
Innymi słowy: podczas gdy skrajna prawica na zachodzie Niemiec tworzy konspiracyjne związki, to na wschodzie kraju zdobywa przestrzeń publiczną w postaci "osiedli wolnych od obcokrajowców" i bywa otaczana lekko skrywaną społeczną sympatią. Na wschodzie Niemiec można być jednocześnie skinem i "porządnym człowiekiem". Nie dotyczy to jednak całego niemieckiego wschodu. Wybory ostatnich lat pokazują bowiem, że nie ma już "jednego wschodu". Jaki jest wspólny mianownik między Saksonią-Anhalt, z 13-procentowym udziałem DVU i większością SPD - PDS w parlamencie, a Saksonią, gdzie niepodzielnie rządzi CDU, a wszystkie skrajnie prawicowe partie razem nie zdobyły nawet 3 proc. głosów? Są dziś nowe landy z lewicową większością (Brandenburgia) i nowe landy z równie dużą większością chadecką.
Zanik społeczeństwa pracy najemnej, zastrzyk dużego elektoratu apolitycznego i kontestującego po zjednoczeniu, parcie tradycyjnej lewicy do środka sceny politycznej, zmierzch "partii jednego pokolenia", czyli Zielonych, i kryzys tradycyjnie pojętego państwa opiekuńczego - to wszystko czyni dziś scenę polityczną w Niemczech mniej przewidywalną i mniej stabilną niż kilkadziesiąt lat temu. Sam fakt, że w Niemczech trzy razy w roku odbywają się wybory (do Landtagów), czyni polityków bardziej zależnymi od nastrojów wyborców. Inicjatywa CDU, aby zwalczać reformy dotyczące obywatelstwa na ulicy, jest jednym ze zwiastunów plebiscytowych elementów w demokracji niemieckiej. Dotychczasowy układ hamował nawet reformy, co do których konieczności wszyscy byli przekonani. Niestety, każda strona chciała, aby najbardziej bolesne elementy wprowadziła w życie strona przeciwna.
Chaotyczny krajobraz polityczny i częste zmiany rządów nie przeszkodziły Włochom w spełnieniu kryteriów unii monetarnej. Układ wzajemnych hamulców i przeciwwagi jak na razie uniemożliwił jednak w Niemczech wprowadzenie śmielszych reform. Po zjednoczeniu Niemcy nie zmieniły konstytucji, ubierając w ten sposób republikę berlińską w ciasny gorset konstytucji szytej na miarę Bonn. Teraz okazuje się, że zmienione (i to wcale nie tak bardzo wskutek zjednoczenia!) warunki społeczne i ekonomiczne powoli rozpychają ten gorset.
|
rok temu Przesunięcie między elektoratami partii rządzących i nowej koalicji SPD - Zieloni było tak duże, że analitycy prorokowali, iż Gerhard Schroder ma szansę tak długo rządzić jak przedtem Helmut Kohl. Teraz wyborcy znowu przesuwają wahadło. Za tymi zmianami w niemieckim krajobrazie politycznym kryje się więcej niż tylko chwilowe nastroje wyborców.Na naszych oczach powstaje republika berlińska, z innym systemem politycznym niż wtedy, kiedy stolicą Niemiec było Bonn. spadek poparcia dla koalicji rządzącej ma przyczynę w błędach samej koalicji i w specyfice Saksonii. okazuje się, że "nowy środek" w krajobrazie politycznym rzeczywiście istnieje - ale nie jest on na stałe przypisany do rządzącej koalicji. Nowy środek to duża część wyborców o zmiennych preferencjach partyjnych. Żadna z dużych partii nie może już liczyć na duży stały elektorat. Daje o sobie znać zmierzch tradycyjnej socjaldemokracji. SPD staje się partią "sfery budżetowej", atrakcyjną dla emerytów, rencistów i urzędników państwowych. Dziś inteligencja głosuje na Zielonych, na CDU, młodzież staje się coraz bardziej konserwatywna. Ucieczka tradycyjnego elektoratu socjaldemokratycznego nie jest zjawiskiem nowym. SPD zajęła środek sceny politycznej. Zaowocowało to natychmiast nerwowymi ruchami ze strony CDU, która ma trudności z odnalezieniem się w nowej sytuacji.Elektorat Zielonych się starzeje. Wyborcy przypisują jej kompetencje głównie w sprawach ochrony środowiska, co nie odgrywa praktycznie żadnej roli. Zieloni tracą wyborców na zachodzie kraju na rzecz SPD, a na wschodzie na rzecz PDS i CDU. Boński system polityczny opierał się na trzech partiach, które wymieniały się w sprawowaniu władzy. Teraz system partyjny zmierza do tego, że rządzić będzie duża koalicja, a PDS będzie zbierać głosy lewicowe i głosy protestu w całych Niemczech. Zieloni stają się partią establishmentu. Republika berlińska będzie prawdopodobnie skonfrontowana z większą liczbą przedstawicieli skrajnej prawicy. nie jest to duży problem: skrajna prawica jest skłócona, nie ma męża opatrznościowego, nie ma kadr. niepokojące jest to, że dużo wschodnioniemieckiej młodzieży oddaje swój głos na skrajną prawicę. Ostatnio socjologowie obserwują tam tworzenie się atmosfery akceptacji dla przemocy wobec "obcych" na tle nacjonalistycznym. to wszystko czyni dziś scenę polityczną w Niemczech mniej przewidywalną i stabilną niż kilkadziesiąt lat temu.
|
Rozstrzyga się o czymś ważniejszym niż telewizja: o czeskim myśleniu pomiędzy podłością a honorem - uważa pisarz Ludvik Vaculik
Dogrywka rewolucji
Praga 25 grudnia 2000 - przed gmachem telewizji
FOT. (C) REUTERS
BARBARA SIERSZUŁA Z PRAGI
Ostatni sobotni wieczór stulecia, lekki mróz, ślisko. Przed dziewiętnastą ze stacji metra im. Praskiego Powstania wysypują się setki podróżnych, zmierzających przed siedzibę czeskiej telewizji. Kwadrans poźniej na wielkim ekranie ukazuje się znak firmowy CzT i słychać sygnał rozpoczynający główne wydanie wieczornych wiadomości. W studiu za plecami prezenterów stoi grupa kilkudziesięciu osób. Wszyscy mają przypięte biało-czerwone wstążeczki. To znak solidarności i znak protestu.
Tej wersji dziennika, nadawanej drogą satelitarną, nie widzi 90 procent czeskich telewidzów. Na ich ekranach w czasie przewidzianym na wiadomości przez kilka dni pojawiała się czarna tablica z napisem, że program protestujących redaktorów to kontrabanda.
Dyrektor Jana Boboszikova próbuje wręczyć jednemu ze zbuntowanych dziennikarzy notatkę dyscyplinarną
FOT. (C) REUTERS
Nie chcę zginać karku
Iveta Touszlova, szczupła, niewysoka brunetka, należy do najpopularniejszych prezenterek telewizyjnych. Jest jedną z tych, którym nowa szefowa działu informacji bezskutecznie starała się wręczyć wypowiedzenie. Iveta nie jest z Pragi, w domu nie była już kilka dni. Gdy rozmawiałyśmy w sobotę, ani Iveta, ani nikt z protestujących razem z nią kolegów jeszcze nie wiedział, że w kilka godzin poźniej zostaną zupełnie odcięci. Na polecenie prezesa straż porządkowa wypuszcza każdego, ale wejść do budynku mogą już tylko ci, którzy mają specjalne przepustki. Tydzień napięć wystarczył, aby na ładnej twarzy prezenterki pojawiło się zmęczenie. Stara się je ukryć. - Nie ma powodu do niepokoju - mówi. - Mamy się tu dobrze. Jest ciepło, działają prysznice, śpimy na podłodze w śpiworach, a w dzień normalnie pracujemy. Ludzie z miasta przynoszą nam jedzenie; od pracowników telekomunikacji, zmuszonych do przerywania naszego programu, dostaliśmy kosz mandarynek z przeprosinami, że muszą respektować polecenia prezesa Hodacza. Iveta jest przesądna, stale nosi przy sobie "tygrysie oczko", kamień przynoszący szczęście. - W listopadzie 1989 byłam studentką w Czeskich Budziejowicach, uczestniczyłam w każdej demonstracji. Teraz też wiem, o co walczymy. Ja nie chcę zginać karku. Racja jest po naszej stronie; gdy jako dziennikarze stracimy niezależność, stracimy też wiarygodność. Czy boimy się, że wyrzucą nas z pracy? Boimy się. Tym bardziej że większość z nas lubi swoją pracę. Dlatego przyszliśmy do telewizji publicznej, a nie komercyjnej. Ja skończyłam historię, pracowałam w prasie, a potem w prywatnym radiu. Telewizja była moim życiowym osiągnięciem. Rodzice najpierw płakali, że stracę wszystko, a teraz do mnie telefonują, że zrobiłam dobrze, że wstydziliby się, gdyby mnie widzieli w ekipie Jany Boboszikovej.
Kogo reprezentuje Rada
- My się nie damy sprowokować, mamy wszystko nakręcone przez dwie kamery twierdzi Adam Komers, kierownik działu sprawozdawców regionalnych, rzecznik sztabu kryzysowego. Reaguje tak na informację przekazaną agencji CzTK przez Janę Boboszikovą, że jej sztab został napadnięty przez zbuntowanych pracowników telewizji. Po fałszywym alarmie o podłożeniu bomby, to druga fałszywka podrzucona do telewizyjnego gniazda. Od początku trwania protestu Adam Komers wydaje się być wszędzie. Z okna działu informacji przekazuje zgromadzonym przed telewizją demonstrantom najnowsze wieści o wydarzeniach wewnątrz budynku, mówi o krokach podejmowanych przez prawników prezesa Hodacza i prawników pracowników telewizji, kieruje pracami sztabu, przygotowuje serwisy i występuje (gdy uda się wejść na wizję) przed kamerami. - Tu chodzi o wielką rzecz, przekonuje mnie i stojącego obok kolegę z niemieckiej prasy. Tu chodzi o czeską konstytucję, o Kartę Praw Człowieka, które są zagrożone. Ludzie przychodzą do nas każdego wieczoru, podpisują petycję (100 tysięcy podpisów) i przysyłają nam faksy z wyrazami solidarności nie dlatego, że nas lubią, ale dlatego, że wiedzą, co może się stać, gdy powiodą się próby przejęcia przez polityków kontroli nad telewizją. Już od dłuższego czasu czuliśmy tę wzrastającą presję. Z przyjściem nowego prezesa czara goryczy się przepełniła. Rada Czeskiej Telewizji, która go wybrała, powstała z klucza partyjnego, wbrew konstytucji. Przecież oni nie reprezentują nikogo z nas.
"Obywatele mają prawo przeciwstawić się każdemu, kto chciałby naruszyć demokratyczny ład ludzkich praw i swobód..." ten cytat z 23. rozdziału Karty Praw Człowieka wsi na ścianach w różnych miejscach telewizyjnego budynku. Przypomina, że bunt może być uzasadniony. W niedzielę Adam Komers, dzięki pomocy osób "nieuprawnionych", kilkakrotnie dostaje się na wizję razem ze stojącą za nim grupą kolegów, aby przeczytać oświadczenie niezależnych związków zawodowych i sztabu kryzysowego. Domagają się odwołania prezesa Jirziego Hodacza, którego poczynania zagrażają funkcjonowaniu telewizji. Firma straciła już miliony koron. Wyrzucono czterech dyrektorów. Nie ma szefów do spraw technicznych, prawa, finansów i polityki personalnej. Sytuacja w telewizji osiągnęła stan krytyczny. Jeśli prezes zostanie, pracownicy rozpoczną strajk.
Litera i duch prawa
Od chwili swego mianowania Jana Boboszikova powtarza: - W imieniu prawa obowiązującego w tym kraju nakazuję wam, koledzy, opuścić gmach telewizji i umożliwić legalnie mianowanemu kierownictwu oraz jego współpracownikom pełnienie obowiązków. Tę formułkę powtarza we wszystkich udzielanych przez nią wywiadach. Za nową szefową działu informacji, która dwa lata temu odeszła z telewizji po sporach z redakcją programów informacyjnych, stoi prezes Jirzi Hodacz i Rada Czeskiej Telewizji, głównie trzej członkowie Rady, delegowani przez Obywatelską Partię Demokratyczną (ODS). Związki Jany Boboszikovej z partią byłego premiera Vaclava Klausa, dokumentuje zdjęcie tej pary umieszczone przy wejściu do telewizji. Boboszikova była doradcą premiera Klausa. Żadnej z osób głośno powołujących się na legalność wyboru prezesa nie dziwi fakt, że Jirzi Hodacz został wybrany w rekordowo krótkim czasie i wbrew ludziom, z którymi ma pracować.
Hodacz nie jest w telewizji nowicjuszem. Musiał z niej odejść, gdy latem jako szef działu informacji zwolnił jednego z redaktorów za to, że ten nie poradził sobie w telewizyjnej dyskusji z Vaclavem Klausem i Miloszem Zemanem. Pechowy redaktor opuścił telewizję w czerwcu ubiegłego roku, Hodacz w sierpniu, aby w grudniu do niej wrócić jako zwycięzca konkursu na prezesa. W ciągu tygodnia Rada zdążyła sprawdzić 33 kandydatów i wybrać jej zdaniem najlepszego - Jirziego Hodacza. Ani członkowie Rady, ani posłowie parlamentarnej komisji do spraw mediów, której przewodniczy wicemarszałek izby niższej Ivan Langer (ODS), nie widzą nic niezwykłego w tym pośpiechu w podejmowaniu decyzji. Nie reagują na uwagi, że poprzednich prezesów wybierano miesiącami, i powtarzają, że redaktorzy, którzy nie chcą podporządkować się nowemu prezesowi, muszą być ukarani. - W telewizji nie toczy się walka o wolność słowa i demokrację, ale o poszanowanie państwa prawa i demokrację parlamentarną - oświadczył Vaclav Klaus. Marszałek Izby Poselskiej skrytykował prezydenta Havla za poparcie dla rebeliantów. Nie podoba mu się stwierdzenie Vaclava Havla, że Hodacz został wybrany zgodnie z literą prawa, ale wbrew duchowi tego prawa. Nie cieszą go też słowa znanego pisarza Ludvika Vaculika, że w walce o telewizję chodzi o wybór między podłością i honorem. W reportażu ulicznym nakręconym przez ekipę Jany Boboszikovej wszyscy uczestnicy ankiety potępili prezydenta. Ona sama dodała: - Z przykrością muszę poinformować, że wśród osób atakujących mnie słownie przed gmachem telewizji widziałam rzecznika prezydenta Ladislava Szpaczka. - Sabotażyści i terroryści - mówi o zbuntowanych redaktorach szef komercyjnej telewizji NOVA, Vladimir Żelezny, który udostępnia "Bobowizji" swoje studia za stosowną opłatą.
Gry polityczne
- To nasz Berlusconi - mówi o Żeleznym Milosz Rejchrt, ewangelicki duchowny, który jako jedyny z 9 członków Rady Czeskiej Telewizji na znak protestu opuścił ją przed głosowaniem nad wyborem prezesa Hodacza. - Nic więcej nie mogłem zrobić. Myślę, że Unia Wolności, którą tam reprezentowałem, powinna być mi wdzięczna, że uniknęła kompromitacji.
Po demonstracji przed gmachem telewizji wracamy z pastorem do metra. Według niego nie ma żadnego powodu do smutku. - Przeciwnie - to, co się dzieje w czeskiej telewizji, to dalszy ciąg aksamitnej rewolucji. Zwyczajna dogrywka. - U was w Polsce to też trochę trwało. Jeśli przyjąć za początek sierpień 1980, to my mamy już stocznię za sobą, teraz przyszedł następny etap. Tylko Wałęsy nie mamy. Ale te 11 lat nie poszło na marne - przekonuje. - Wystarczy poczytać, co dzisiaj w Czechach mówi się i pisze o politykach, o ich arogancji, korupcji, żeby się przekonać, ile się zmieniło. Wreszcie przestaliśmy się bać.
Żegnamy się, składając sobie noworoczne życzenia, pastor jest dobrej myśli. Politolog Jirzi Pehe ma inną ocenę sytuacji. Według niego za wszystkim stoi ODS, starająca się przejęć kontrolę nad telewizją. - Stracili Senat, szanse Klausa na prezydenta maleją, mogą też przegrać wybory parlamentarne w czerwcu 2002 roku.
Walka o telewizję rozluźniła nieco gorset umowy między ugrupowaniami Klausa i Zemana. Socjaldemokraci stanęli wprawdzie "po stronie prawa", ale starają się porozumieć z rebeliantami. Już to, że minister spraw wewnętrznych Stanislav Gross nie użył policji, zjednało mu opinię publiczną. Polityczne punkty starają się w telewizji zebrać deputowani z Unii Wolności i chadecji, popierający protestujących dziennikarzy swoją obecnością w budynku telewizji. Niektórzy tam nawet śpią. - To nie jest dobre - twierdzą postronni obserwatorzy.
Z Nowym Rokiem telewizyjna wojna wkroczyła w następną fazę. Na 3 stycznia została zwołana demonstracja w centrum Pragi. Politycy zamierzają z impetem włączyć się w bieg wydarzeń. Najpierw spotkają się szefowie partii (2 stycznia), potem rada telewizyjna. Dzień poźniej zbierze się Senat, a pod koniec tygodnia Izba Poselska. Wszyscy zamierzają rozmawiać o sytuacji w telewizji. -
|
na ekranie ukazuje się znak firmowy CzT i słychać sygnał rozpoczynający główne wydanie wieczornych wiadomości. W studiu za plecami prezenterów stoi grupa kilkudziesięciu osób.Wszyscy mają przypięte biało-czerwone wstążeczki. To znak solidarności i znak protestu.
Iveta Touszlova należy do najpopularniejszych prezenterek telewizyjnych. Jest jedną z tych, którym nowa szefowa działu informacji bezskutecznie starała się wręczyć wypowiedzenie. - Racja jest po naszej stronie; gdy jako dziennikarze stracimy niezależność, stracimy też wiarygodność.
- My się nie damy sprowokować, mamy wszystko nakręcone przez dwie kamery twierdzi Adam Komers, kierownik działu sprawozdawców regionalnych, rzecznik sztabu kryzysowego. - Tu chodzi o czeską konstytucję, o Kartę Praw Człowieka, które są zagrożone. Z przyjściem nowego prezesa czara goryczy się przepełniła. Rada Czeskiej Telewizji, która go wybrała, powstała z klucza partyjnego, wbrew konstytucji.
Adam Komers kilkakrotnie dostaje się na wizję razem ze stojącą za nim grupą kolegów, aby przeczytać oświadczenie niezależnych związków zawodowych i sztabu kryzysowego. Domagają się odwołania prezesa Jirziego Hodacza, którego poczynania zagrażają funkcjonowaniu telewizji.
Od chwili mianowania Jana Boboszikova powtarza: - W imieniu prawa nakazuję wam, koledzy, opuścić gmach telewizji i umożliwić legalnie mianowanemu kierownictwu oraz jego współpracownikom pełnienie obowiązków. Za nową szefową działu informacjistoi prezes Jirzi Hodacz i Rada Czeskiej Telewizji. Jirzi Hodacz został wybrany w rekordowo krótkim czasie i wbrew ludziom, z którymi ma pracować. - W telewizji nie toczy się walka o wolność słowa i demokrację, ale o poszanowanie państwa prawa i demokrację parlamentarną - oświadczył Vaclav Klaus.
Socjaldemokraci stanęli wprawdzie "po stronie prawa", ale starają się porozumieć z rebeliantami. Polityczne punkty starają się w telewizji zebrać deputowani z Unii Wolności i chadecji, popierający protestujących dziennikarzy.
Na 3 stycznia została zwołana demonstracja w centrum Pragi. Najpierw spotkają się szefowie partii, potem rada telewizyjna. Dzień poźniej zbierze się Senat, pod koniec tygodnia Izba Poselska. Wszyscy zamierzają rozmawiać o sytuacji w telewizji.
|
Rolnictwo Znów kontrowersje wokół systemu IACS
Rząd grozi i donosi
Jeżeli do końca tygodnia firma Hewlett-Packard (HP) nie przyjmie propozycji Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (ARiMR), zakończymy z nią współpracę przy budowie systemu IACS - zapowiedział szef agencji Aleksander Bentkowski.
Powiedział także, że złoży skargę na polskiego prezesa HP w centrali tej firmy w Kaliforni i poinformuje o sytuacji ambasadora USA w Polsce.
ARiMR zawarła dwa kontrakty dotyczące Zintegrowanego Systemu Zarządzania i Kontroli (IACS) z firmą Hewlett-Packard. Pierwszy z nich to umowa na budowę systemu o wartości 67,3 mln euro. Druga umowa to kontrakt na trzyletnią obsługę systemu, która opiewa na 105 mln euro. Od jesieni zarówno polska, jak i unijna strona podważała intencje zawarcia pierwszej z tych umów (na stworzenie systemu). Od około dwóch tygodni piętnowana jest przede wszystkim umowa serwisowa. - Kontrakt został zawarty z wyraźną szkodą dla państwa polskiego. Umowa z HP na budowę IACS mogła przynieść 100 mln euro strat budżetowi - powiedział dziennikarzom Aleksander Bentkowski, urzędujący od kilkunastu dni prezes ARiMR. Dodał, że - według niego - system można serwisować za 5 mln euro.
Szybkie propozycje
Prezes agencji powiedział, że w poniedziałek przesłał do HP dwie propozycje. Pierwsza z nich to bezwzględne rozwiązanie umowy serwisowej i renegocjacja kontraktu na budowę systemu. Agencja sugeruje, aby w ramach renegocjacji HP zgodziło się zrezygnować z wykonania części nieinformatycznej systemu (składają się na nią szkolenia, zakup samochodów, zatrudnienie personelu itp.). Takie działania mieliby wykonywać pracownicy ARiMR.
Jeżeli HP zgodzi się na to, wartość kontraktu na budowę IACS zmaleje o 23 mln euro. Agencja chce mieć także pełne prawo własności do IACS, co dotychczas było sprawą kontrowersyjną.
Druga propozycja jest w zasadzie groźbą. Agencja poinformowała HP, że jeżeli firma nie zgodzi się na powyższe warunki, to zakończy z nią współpracę. Prezes ARiMR dodał, że w przypadku rozstania z HP strona polska nie będzie musiała płacić odszkodowania amerykańskiemu kontrahentowi. - W umowie znalazł się punkt, który jest korzystny dla agencji. Stanowi on, że w przypadku naruszenia interesów państwa polskiego umowa zostaje rozwiązana - mówił prezes Bentkowski. Dodał, że ma świadomość, iż wypowiedzenie umowy może się wiązać ze skierowaniem sprawy do sądu. - Podejmę takie ryzyko. Mam też świadomość, że nie odzyskamy 14 mln euro, które już zapłaciliśmy HP - powiedział Bentkowski. Zapowiedział, że w przypadku rozstania się z HP agencja zdąży do końca tego roku wybrać nowego wykonawcę systemu, który przygotuje go na czas. - Myślę, że system będzie gotowy najpóźniej na początku 2003 r. - mówił Bentkowski.
Rząd się poskarży
- Na przesłane propozycje HP miało odpowiedzieć do wczoraj do godz. 9.00 - wynika z wypowiedzi szefa ARiMR.
Powiedział on, że odpowiedź była mętna i że HP zasugerowało powołanie komisji porozumiewawczej. Na takie rozwiązanie strona polska nie wyraziła jednak zgody. - Nie ma powodów, aby negocjować. Szanująca się firma powinna nie tylko myśleć o tym, żeby jak najwięcej zagarnąć dla siebie, ale też o dobrej współpracy z rządem. Złożymy skargę na polskiego prezesa HP do centrali firmy w Kaliforni. Poza tym poinformujemy w piątek ambasadę USA w Warszawie o przebiegu działań związanych z IACS - mówił prezes Bentkowski. Jego wypowiedzi komentował rzecznik rządu Michał Tober. Sugerował, że takie działania zwiększą polską wiarygodność wśród zagranicznych inwestorów. Rzecznik dodawał, że rząd wprost oczekuje interwencji dyplomatycznej i poinformowania centrali HP w USA na temat zajść w Polsce.
Szukanie winnych
Wśród zarzutów postawionych HP podczas wczorajszej konferencji wymieniono m.in. posługiwanie się 11 podwykonawcami. - Wykonawca nie robi nic przy budowie IACS, posługuje się jedynie podwykonawcami. Za rozdysponowanie pracy HP pobrało 13 mln euro - mówił Bentkowski. Jednak w opisywanym przez "Rz" protokole z kontroli NIK zaznaczono, że stronami umowy są HP i ARiMR. Natomiast posługiwanie się podwykonawcami i rozliczenia między nimi to wyłączna sprawa HP. Bentkowski wymienił także winnych zaistniałej sytuacji. Wśród wymienionych są Mirosław Mielniczuk (były prezes ARiMR, który podpisywał umowę z HP), wszyscy członkowie komisji przetargowej, a zwłaszcza Maksymilian Delekta - szef tej komisji oraz szef komisji, która negocjowała umowę z HP. Po jej podpisaniu Delekta został prezesem spółki podwykonawczej tej firmy. Omawiając proces wybierania wykonawcy systemu, szef ARiMR używał słów "wyłudzenie" oraz "brak odpowiedzialności".
Mariusz Przybylski
Andrzej Dopierała, prezes Hewlett-Packard w Polsce
Propozycje Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (ARiMR) otrzymaliśmy w poniedziałek o godz. 16.00. Mieliśmy czas na odpowiedź do wtorku do godziny 9.00. Te propozycje to kilkustronicowy aneks, pod którym mieliśmy się podpisać. Tymczasem umowę na budowę systemu negocjowaliśmy ok. 3 miesięcy. Propozycje ARiMR całkowicie zmieniają sens tej umowy, a mamy przecież podpisane umowy z podwykonawcami, zadania zostały wycenione, a prace są już bardzo zaawansowane. Wykonaliśmy ok. 50 proc. prac przy budowie systemu, w ciągu kilku tygodni oddamy ARiMR kolejne produkty. Można więc powiedzieć, że propozycje agencji to nic więcej niż ultimatum. My chcemy i możemy renegocjować umowę, ale tego nie da się zrobić w ciągu 16 godzin. Co do umowy serwisowej, to jest to odwracanie uwagi od ważniejszego problemu, jakim jest budowa systemu. Warunkiem złożenia oferty na budowę systemu IACS było przedstawienie oferty serwisowej. Oceniliśmy, że przez trzy lata co roku będziemy za to pobierać ok. 28 mln euro. ARiMR zapytała Urząd Zamówień Publicznych, czy można podpisać umowę serwisową bez przetargu. Uzyskała taką zgodę i zmusiła nas do podpisania tej umowy. Co do zapisu o możliwości rozwiązania umowy bez wypowiedzenia, to jest to zapis przepisany z ustawy o zamówieniach publicznych, a więc i tak musi obowiązywać. NOT. M.P.
KOMENTARZ
Najważniejszy jest czas
Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa złożyła firmie Hewlett-Packard propozycję nie do odrzucenia. W ciągu kilkunastu godzin firma miała zrezygnować z części kontraktu na budowę systemu zbierającego informacje o gospodarstwach rolnych - IACS. Taka rezygnacja oznaczałaby utratę 100 mln euro przychodów z tytułu prac serwisowych i 23 mln euro z tytułu innych prac. Ktoś kto składa komercyjnej firmie taką ofertę i liczy, że z dnia na dzień ją zaakceptuje, jest albo naiwny, albo jest politykiem, który przygotowuje sobie pole do negocjacji.
Nie będzie to pierwszy w historii budowy tego systemu taki przypadek. Tydzień temu "Rzeczpospolita" opisywała protokół z kontroli przeprowadzonej w agencji przez Najwyższą Izbę Kontroli. Czytając ten dokument, trudno nie odnieść wrażenia, że firmy starające się o budowę systemu porozumiały się, tak że w efekcie przegrani i konkurenci Hewlett-Packard zostali podwykonawcami tej firmy, a szef komisji przetargowej został szefem spółki podwykonawczej. Takich działań także nie można uznać za dobrą praktykę w biznesie. Potem na to wszystko nałożyły się nieprawidłowości w budowie systemu, które zakończyły się żądaniami Unii zwrotu wyłożonych pieniędzy i niebezpieczeństwem, że system nie będzie gotowy na czas.
Obecnie budowa sprawnego systemu IACS, bez którego polscy rolnicy nie będą otrzymywać dopłat bezpośrednich do swojej produkcji, powinna być priorytetem. Powinien zostać on stworzony do końca tego roku. Liczenie na to, że będzie można w drodze przetargu wybrać nową firmę do budowy systemu i mimo to zdążyć na czas, jest mżonką. Dlatego, mimo że dotychczasowi jego wykonawcy nie wykazali się sprawnością i etyką, może warto jeszcze raz, po negocjacjach, powierzyć im to zadanie, bo dzięki temu prawdopodobnie uda się wykorzystać to, co zostało już zrobione.
Mariusz Przybylski
|
ARiMR zawarła dwa kontrakty dotyczące Zintegrowanego Systemu Zarządzania i Kontroli (IACS) z firmą Hewlett-Packard. Pierwszy z nich to umowa na budowę systemu o wartości 67,3 mln euro. Druga umowa to kontrakt na trzyletnią obsługę systemu, która opiewa na 105 mln euro. Od jesieni zarówno polska, jak i unijna strona podważała intencje zawarcia pierwszej z tych umów. Od około dwóch tygodni piętnowana jest przede wszystkim umowa serwisowa. - Kontrakt został zawarty z wyraźną szkodą dla państwa polskiego. Umowa z HP na budowę IACS mogła przynieść 100 mln euro strat budżetowi - powiedział dziennikarzom Aleksander Bentkowski, urzędujący od kilkunastu dni prezes ARiMR.Prezes agencji powiedział, że w poniedziałek przesłał do HP dwie propozycje. Pierwsza z nich to bezwzględne rozwiązanie umowy serwisowej i renegocjacja kontraktu na budowę systemu.Jeżeli HP zgodzi się na to, wartość kontraktu na budowę IACS zmaleje o 23 mln euro. Agencja chce mieć także pełne prawo własności do IACS, co dotychczas było sprawą kontrowersyjną.
Druga propozycja jest w zasadzie groźbą. Agencja poinformowała HP, że jeżeli firma nie zgodzi się na powyższe warunki, to zakończy z nią współpracę.HP zasugerowało powołanie komisji porozumiewawczej. Na takie rozwiązanie strona polska nie wyraziła jednak zgody.Wśród zarzutów postawionych HP podczas wczorajszej konferencji wymieniono m.in. posługiwanie się 11 podwykonawcami.Za rozdysponowanie pracy HP pobrało 13 mln euro - mówił Bentkowski. Jednak w opisywanym przez "Rz" protokole z kontroli NIK zaznaczono, że stronami umowy są HP i ARiMR. Natomiast posługiwanie się podwykonawcami i rozliczenia między nimi to wyłączna sprawa HP.
|
Wadliwa struktura i szkodliwe otoczenie
Świat wokół TVP
JAN DWORAK
Po przemianach roku 1989 Telewizja Polska została odideologizowana, lecz pozostała bardzo mocno zetatyzowana, czyli bardziej służy strukturom państwa, szczególnie partiom politycznym, mniej opinii publicznej. O jej funkcjonowaniu głos decydujący mają politycy, a nie środowiska dziennikarskie, twórcze czy np. samorządowe.
Nie jest to sytuacja niezwykła. Tak mniej więcej, jak dzisiaj w Polsce, telewizja publiczna wyglądała na zachodzie Europy dwadzieścia i więcej lat temu. Wykorzystywali ją, a w każdym razie próbowali wykorzystywać, traktując jako jedno z narzędzi kierowania państwem politycy, także ci najwybitniejsi, jak Charles de Gaulle czy Konrad Adenauer. Od tamtych czasów minęła jednak epoka. Dziś w krajach Unii Europejskiej zadania telewizji publicznych umieszcza się gdzieś na pograniczu kultury, instytucji społeczeństwa obywatelskiego i przemysłu audiowizualnego, zwracając szczególną uwagę na ten kontekst jej działania, który wiąże się z błyskawicznym rozwojem technologicznym mediów.
Decyzje sprzed dekady
Obecną sytuację Telewizji Polskiej wyznaczyło kilka strategicznych decyzji sprzed dziesięciu lat. W roku 1990 było to powstrzymanie prywatyzacji II Programu (w innych krajach regionu, np. w Czechach, do niej doszło) oraz rozwinięcie biura reklamy, co pozwoliło na bardzo obfite czerpanie pieniędzy z rynku komercyjnego.
W latach 1992 i 1993 uchwalenie ustawy o radiofonii i telewizji wyznaczyło nowe ramy dla telewizji: powstała jedna silna spółka akcyjna skarbu państwa. Decyzja ta spowodowała, że w odróżnieniu od większości państw regionu w Polsce telewizja publiczna przetrwała do dziś jako największy nadawca, w znacznym stopniu autonomiczny od władzy wykonawczej, ale niewiele zmieniony strukturalnie, nieprzygotowany organizacyjnie do wyzwań rynkowej konkurencji.
Telewizja Polska przeżyła w ciągu ostatnich dwunastu lat trzy odmienne epoki: okres trudności ekonomicznych z powodu załamania gospodarki PRL, okres prosperity, kiedy była monopolistką w połowie lat 90. i okres ponownych trudności ekonomicznych, wynikających z pojawienia się konkurencji.
Inne czynniki nie odgrywają w tej "historii gospodarczej" żadnej istotnej roli - nawet przekształcenie telewizji w spółkę prawa handlowego. Wystarczy porównać obowiązujący regulamin spółki z dokumentami dawnego Radiokomitetu i tzw. p.j.o. - państwowej jednostki organizacyjnej Telewizja Polska, by stwierdzić, że wewnętrzna struktura nie zmieniła się wcale tak bardzo. Wszystkie kierownictwa p.j.o. i zarządy spółki, choć w różnych proporcjach, odpowiadają za grzech zaniechania - wszystkie zapowiadały reformę telewizji i żadne z nich tego nie zrobiło. Obecny zarząd co prawda reformę zaczął, ale nikt nie wie, jakie jest jej stadium dzisiaj.
Poszukiwanie panaceum
Do dziś telewizja publiczna nie jest więc przygotowana strukturalnie, aby skutecznie stawiać czoła konkurencji. Jej problemy to: kosztowna i nieefektywna struktura, szczególnie oddziałów terenowych, oraz znaczne przerosty zatrudnienia (poczynając od najwyższych szczebli zarządu), którego nie udaje się zmniejszyć.
Przestrzegałbym przed poszukiwaniem na te kłopoty panaceum. Zazwyczaj wymienia się kilka środków, które mają wyleczyć wszelkie zło: zmienić ustawę, zlikwidować formę spółki prawa handlowego, zapewnić stosowny przypływ środków - najlepiej z budżetu państwa. Wszystkie te pomysły mają charakter zaklinania rzeczywistości i biorą się albo z czystej bezradności, albo z chęci powrotu do bezpiecznej przeszłości - zakładają, że telewizja publiczna nie powinna brać udziału w rywalizacji rynkowej.
Uważam inaczej. To nie forma spółki powoduje, że w TVP nie istnieją jasne kryteria oceny pracy, nie funkcjonuje system motywacji i awansu zawodowego pracowników, zwłaszcza dziennikarzy, a każdy pracownik w dowolnej chwili może znaleźć się na dowolnym stanowisku albo zostać zwolniony. Także nie forma spółki powoduje, że nie pojawiły się zapowiadane od dawna konkursy na programy, a proces układania ramówki nie podlega czytelnym regułom.
Przecież to nie ustawa jest winna temu, że wśród skrajnie rozbudowanego kierownictwa wyższego i najwyższego szczebla panuje chaos kompetencyjny. Trudno jest ustalić, kto naprawdę odpowiada za program i w jakim zakresie: zarząd, poszczególni jego członkowie w ramach podziału odpowiedzialności, dyrektorzy anten, dyrektorzy agencji produkcyjnych, producenci wewnętrzni czy wreszcie twórcy i dziennikarze. Bo na pewno nie odpowiadają za program te ciała, które słowo "program" mają w nazwie: Rada Programowa i Biuro Programowe.
Ustawa oczywiście nie jest aktem doskonałym, wymaga zmian - także w zakresie organizacji mediów publicznych. Choćby w sprawie społecznej kontroli programu. Dziś oceny programu może dokonywać Rada Programowa, której niejasne miejsce w strukturze spółki i status ciała opiniodawczo-doradczego dają minimalną rolę we wpływie na postępowanie zarządu.
A to właśnie Rada Programowa powinna stać się reprezentantem opinii publicznej, wskazywać na kluczowe zadania stojące przed telewizją publiczną i mieć taką pozycję w strukturze firmy, aby jej głos nie mógł być zlekceważony. Być może powinna to być pozycja komisji rewizyjnej przewidziana dla spółki z o.o. w kodeksie spółek handlowych. Na pewno jednak skład Rady Programowej powinien uwzględniać większą złożoność opinii publicznej niż tylko podział na ugrupowania polityczne.
Potrzeba całej gamy środków, którymi posługuje się prawodawstwo, wiedza o mediach i współczesne zarządzanie, aby telewizja stała się instytucją dobrze służącą społeczeństwu. Z jasno określonymi zadaniami, z systemem motywacji jej pracowników, z przejrzystymi regułami gospodarki finansowej.
Tymczasem wszystkie działania naprawcze blokowane są przez nieustanny polityczny spór czy walkę o wpływy, którą bez końca toczą o telewizję wszystkie ugrupowania polityczne. Jeśli więc szukać jednego klucza do uruchomienia właściwej dynamiki zmian, to jest nim jawny consensus głównych sił politycznych dotyczący telewizji publicznej.
Być może dałoby się go zbudować z uwzględnieniem następujących założeń:
1. Telewizja publiczna jest domeną kultury, jedną z najważniejszych instytucji odpowiedzialnych współcześnie za tworzenie tożsamości narodowej i tożsamości innych wspólnot społecznych.
2. Telewizja publiczna powołana jest do rozpowszechniania i tworzenia programu, a nie generowania zysku. To odróżnia ją od innych spółek prawa handlowego, nie zwalnia jej jednak ani z konkurencji na rynku mediów, ani ze stałego doskonalenia struktury wewnętrznej.
3. Rolą polityków jest dbałość o bezstronność i maksymalną neutralność telewizji w debacie publicznej, natomiast kierowanie nią powierzone zostaje osobom kompetentnym i obdarzonym niezbędnym do pełnienia tych funkcji autorytetem.
Po dwunastu latach
Na przełomie lat 80. i 90. nie było w polskiej telewizji masowych czystek, choć musieli odejść ludzie skompromitowani służbą dla propagandowej machiny totalitaryzmu. Ważniejsze było przekształcanie struktur prawnych i budowanie nowych podstaw ekonomicznych, a w dziedzinie programu - tworzenie właściwych standardów etycznych i zawodowych, choćby w czasie pierwszych kampanii wyborczych demokratycznej Polski.
Później właściwie wszyscy - od prawa do lewa - mieli szansę kierować telewizją i za nią odpowiadać. Dzisiaj najwyższy czas zmienić reguły gry - jasno odgraniczyć prawa i odpowiedzialność polityki od odpowiedzialności i kompetencji ludzi kierujących publiczną telewizją.
Niedawno Rada Programowa jednomyślnie, właśnie w obliczu dwóch zagrożeń - upolitycznienia i komercjalizacji - wezwała kierownicze gremia ugrupowań politycznych, aby określiły swój stosunek do mediów w swoich programach wyborczych. W interesie publicznym, a w szczególności w interesie całej polskiej kultury jest, aby ten apel nie zawisł w powietrzu.
Autor jest przewodniczącym Rady Programowej TVP.
|
Po przemianach roku 1989 Telewizja Polska została odideologizowana, lecz bardziej służy strukturom państwa mniej opinii publicznej. Do dziś telewizja publiczna nie jest więc przygotowana strukturalnie, aby skutecznie stawiać czoła konkurencji. Potrzeba całej gamy środków, którymi posługuje się prawodawstwo, wiedza o mediach i współczesne zarządzanie, aby telewizja stała się instytucją dobrze służącą społeczeństwu.
|
Polskie nastolatki w czołówce dzieci zażywających środki uspokajające
Świat wrogi dzieciom
Kadry z ogólnie dostępnych gier komputerowych.
LUIZA ZALEWSKA
W dziecięcym świecie wartości coraz mniej liczą się dobroć, uczciwość, tolerancja, bycie fair. Najważniejsze stają się rywalizacja i sukces. Dzieci od rana do nocy poddawane są presji, by jak najwięcej mieć - ostrzegają psychologowie.
- Moje najmłodsze dziecko wychowuję zupełnie inaczej niż starszych synów. Im pokazywałam świat, dobre strony życia, podsuwałam wzorce. W przypadku najmłodszego dziecka skupiam się na wyjaśnianiu, czego nie powinno się robić.
Tłumaczę: nie wolno wyrywać zwierzątkom nóżek, nie wolno śmiać się z innych itd. Bo właśnie takimi negatywnymi wzorcami mój syn faszerowany jest przez cały dzień. Korygowanie złych stron tego przekazu zabiera mi tyle czasu, że brak chwil, by mówić mu, jak można robić dobre rzeczy. Ot tak, po prostu dobre - opowiada dr Elżbieta Zubrzycka z Instytutu Psychologii Uniwersytetu Gdańskiego.
Zmienia się model wychowania dzieci, bo dzieci stały się inne. Od rana do nocy poddawane są presji, by jak najwięcej mieć. Tak mówi też wielu rodziców, zwłaszcza tych, którzy szybko wzbogacili się w ostatnich latach i dzięki temu zdobyli wysoką pozycję społeczną. Są dla dzieci najlepszym dowodem, że liczy się nie to, co mamy w głowie, ale ile w portfelu.
- Dziś górą jest człowiek silny i mający pieniądze. Nonszalancja, chamstwo, brak strachu przed nauczycielami - takie rzeczy spychały kiedyś młodego człowieka na margines klasy.
Teraz właśnie taki nastolatek jest popularny i cieszy się prestiżem w grupie, a nie dziecko, które jest mądre i zdolne - uważa dr Zubrzycka.
Jestem tym, co posiadam
Taki styl życia - nie "być", a "mieć" - utrwala między innymi reklama. Promowany w niej wysoki "standard materialny staje się wyznacznikiem wartości człowieka, a konkurencja staje się głównym mechanizmem kształtującym relacje międzyludzkie" - mówiła przed dwoma laty profesor Anna Przecławska z Uniwersytetu Warszawskiego na konferencji "Dziecko jako konsument". To reklama sprawia, że zacierają się granice między przedsiębiorczością a sprytem, wartością nie jest praca, a wyłącznie efektowny sukces.
Zdaniem profesor Przecławskiej, na promowanym w reklamach modelu życia najszybciej wzorują się nastolatki, które ze swej natury poszukują łatwych rozwiązań. W rezultacie od ilości i jakości posiadanych rzeczy materialnych zależy pozycja młodego człowieka w grupie rówieśników.
Amerykańskie dziecko ogląda około 20 tys. reklam rocznie, polskie na razie dużo mniej - szacuje się, że w ciągu roku może obejrzeć od 6 do 10 tys. spotów. Według niektórych badaczy reklama jest dziś najpowszechniejszą formą inicjacji kulturalnej, która wypiera tradycyjne bajki. Przez małe dzieci jest zresztą z bajkami mylona. Tymczasem, według dr Lucyny Kirwill z UW, takie dzieci nie mają i długo nie będą miały pojęcia, iż głównym celem reklamy jest perswazja, nie rozumieją, że pobudza ona w nienaturalny sposób ich potrzeby i motywuje do kupna. Dla nich reklama jest źródłem wiedzy o wzorach zachowań i wartościach. Perswazyjny cel reklamy zaczynają rozumieć dopiero siedmio-, ośmiolatki, ale nie są jeszcze krytyczne wobec takiego przekazu. Bo jest on atrakcyjny, więc nadal dostarcza wiele pozytywnych emocji. Sceptyczny stosunek do reklamy pojawia się u nastolatków, ale trudno ocenić, w jakim stopniu jest prawdziwy, dorośli bowiem także deklarują często obojętność wobec takiego przekazu, a jednocześnie mimowolnie mu ulegają.
Jeśli mnie kochasz, to kup mi...
Oglądanie reklam przez dzieci ma swoje dobre strony. To dzięki spotom reklamującym szczoteczki i pasty do zębów wzrosła wśród nastolatków świadomość higieny jamy ustnej, a dzięki reklamom mydeł i płynów do kąpieli - higieny całego ciała. Zalew reklam jogurtów sprawił, że stał się to dziś popularny produkt spożywczy. Psychologowie zwracają jednak uwagę na przewagę negatywnych skutków reklam - pokazują świat fałszywych wartości, kierują uwagę dziecka na zbędne przedmioty i sugerują, że posiadanie rzeczy świadczy o jego pozycji ("Olek ma mambę, Marek ma mambę. Mambę owocową ma każdy z nas. Mam i ja").
Reklamy kształtują język dziecka, a także złe nawyki żywieniowe, przekonując na przykład, że czekolada może zastąpić szklankę mleka, a batonik - obiad. Może też podważyć pozycję rodziców, którzy opierają się reklamowej perswazji, a nawet wzbudzić lęk u dzieci, którym rodzice nie chcą kupić na przykład cukierków. Bo czy dziecko nie ma prawa zwątpić w miłość swoich "opornych" rodziców, jeśli słyszy w telewizji taki tekst: "Jeśli twoje dziecko najbardziej na świecie kocha cukierki, a ty najbardziej na świecie kochasz swoje dziecko, to kup mu...".
Rodzice dla rodziców
Szansa, że dzieci będą silniej chronione przed telewizyjną reklamą, jest niewielka. Przed dwoma tygodniami weszła w życie nowela ustawy o radiofonii i telewizji, według której w radiu i telewizji nie można nadawać reklam skierowanych bezpośrednio do niepełnoletnich. O sformułowanie "bezpośrednio" ostro walczyły przez kilka tygodni środowiska reklamowe i w końcu posłowie zdecydowali się je dopisać. Efekt? Trudno oczekiwać, by z ekranów zniknęła jakakolwiek "dziecięca" reklama. Leszek Popowicz, dyrektor generalny Stowarzyszenia Agencji Reklamowych, zapytany, jakiej reklamy dzieci nie zobaczą już w telewizji, odpowiada: - Takiej, która będzie bezpośrednio skierowana do dzieci, czyli używająca słów: "kup ten produkt" lub bliskoznacznej formuły, i która odwołuje się do dziecięcego portfela.
Tymczasem nie sposób uchronić dziś dziecka przed kontaktem z reklamą. Trzy lata temu do szkół podstawowych i liceów dotarły schoolboardy - tablice wielkości metra kwadratowego, a na nich reklamy kosmetyków, filmów, sprzętu gospodarstwa domowego, a nawet ubezpieczeń. Ostatnio tygodnik "Nowe Państwo" ujawnił, że agencje reklamowe przygotowują się do walki o jeszcze młodszych klientów. Toczą już rozmowy o zamieszczeniu podobnych tablic w przedszkolach.
Stawka jest wysoka. Według szacunków Instytutu Rynku Wewnętrznego i Konsumpcji zakupy dorosłych klientów realizowane pod wpływem lub przy współudziale dzieci sięgają 10 procent wartości rynku sprzedaży detalicznej. Amerykanie już trzydzieści lat temu ukuli slogan podsumowujący takie zjawisko: "Na rynku dzieci są rodzicami dla swoich rodziców".
Poza kontrolą
Głównym przekazem reklamowym jest wciąż jeszcze telewizja. Niektórzy obawiają się, że dużo gorsze (bo pozostające praktycznie poza kontrolą rodziców) skutki może przynieść wkrótce reklama w Internecie. Dziś rodzic zaszokowany reklamą środków antykoncepcyjnych w tygodniku "Bravo Girl" może wyperswadować dziesięcioletniej dziewczynce dalsze kupowanie podobnych periodyków. A przynajmniej - przeglądając takie pisma - ma świadomość, że takie reklamy się zdarzają. Tymczasem o treści reklamy internetowej rodzice mogą nie wiedzieć, bo trafia ona bezpośrednio do użytkownika komputera, na przykład jako dodatek do bezpłatnej poczty elektronicznej od koleżanki.
Pod większą kontrolą pozostaje telewizyjny przekaz reklamowy. Pod warunkiem że dziecko ogląda telewizję w obecności dorosłych, a to zdarza się coraz rzadziej. Podczas badań wpływu reklamy na dziecko przeprowadzonych wśród pięcio- i dziesięciolatków przez dr. Pawła Kossowskiego z UW okazało się, że co dziesiąte badane dziecko miało własny telewizor, a część nawet magnetowid.
Zabawa w zabijanie
Z polskich badań wynika, że do osiemnastego roku życia dziecko może obejrzeć około 250 tys. aktów agresji. - Przeprowadzono tysiące badań i dzisiaj już nie da się podważyć wpływu oglądanej przemocy na widza - mówi dr Zubrzycka. U niektórych powoduje wzrost agresji. U wszystkich osłabia wrażliwość i hamulce kontrolujące agresję. Najbardziej podatne na wpływ oglądanej przemocy są dzieci między ósmym i dwunastym rokiem życia, niezależnie od płci, zwłaszcza jeśli same bywają bite, gorzej się uczą i nie są zbyt popularne wśród rówieśników.
Ale - według profesor Marii Braun-Gałkowskiej z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego - istnieje coś gorszego od przemocy oferowanej przez telewizję. To przemoc, na której oparta jest większość (mówi się o 80 proc.) gier komputerowych. Grające dziecko nie tylko bowiem ogląda agresywne zachowania i oswaja się z nimi, ale w nich aktywnie uczestniczy.
Z badań przeprowadzonych w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim wynika, że dzieci ćwiczące się w komputerowym zabijaniu (średnio 30 godzin tygodniowo przed komputerem) cechują się większą agresywnością, słabą wrażliwością moralną, mają zaburzone więzi społeczne, nastawione są głównie na posiadanie przedmiotów i nie widzą w tym nic złego. W rezultacie w dorosłym życiu bliskie im będą zachowania psychopatyczne. Nie znają poczucia empatii, więc łatwiej im będzie krzywdzić innych, dbać będą przede wszystkim o siebie i siebie będą cenić najbardziej.
Coraz częściej po gry komputerowe sięgają dziewczęta. Wabią je ich szokujące reklamówki. Na jednej z nich skąpo odziana kobieta (w zasadzie każdy element jej stroju służy głównie jako przechowalnia nabojów, luf i podobnych akcesoriów) z przewieszonym karabinem przez ramię trzyma w ręku urwaną głowę swojej przeciwniczki. - Jakimi kobietami będą w przyszłości dziewczynki, do których dziś trafia taki przekaz - pytała profesor Braun-Gałkowska na promocji swej książki "Zabawa w zabijanie".
Nie trzeba być najlepszym
Jakie będą w przyszłości dziewczynki, jeszcze nie wiadomo, ale już wiemy, że nastoletnie życie wywołuje u młodych bardzo poważne stresy. Z opublikowanego właśnie międzynarodowego raportu Światowej Organizacji Zdrowia wynika, że polskie dzieci znajdują się w ścisłej czołówce nastolatków zażywających środki uspokajające. Badano dzieci z 25 krajów Europy oraz Izraela, Kanady i Stanów Zjednoczonych w latach 1997 - 1998.
W kategorii jedenastolatków polskie dzieci uplasowały się na trzecim miejscu - wyprzedzają je tylko równolatki z Izraela i Grenlandii. W starszych grupach wiekowych (trzynastolatki i piętnastolatki) polscy uczniowie znaleźli się na czwartym miejscu, bo wyprzedziły je nastolatki z Rosji.
Dlaczego tak się dzieje? - Małe dzieci nie wytrzymują tak wielkich obciążeń, jakimi obarczają je rodzice, szkoła, otoczenie - przypuszcza psychoterapeutka Maja Szafran. Ich sytuacja upodabnia się do presji wywieranej na młodych Japończyków (japońskie nastolatki nie były badane przez WHO), którzy od dzieciństwa przygotowywani są do kariery. I naszym dzieciom rodzice wpajają przekonanie, że muszą być naj. Podobne oczekiwanie formułują rówieśnicy, bo to najlepsi są najłatwiej przez nich akceptowani. Najlepsi będą mieli najlepsze perspektywy, najlepszą pracę, największe pieniądze. - Wśród dzieci, z którymi pracuje, są i takie, dla których wielkim problemem jest mocna piątka. To, że nie dostały z jakiegoś przedmiotu szóstki, staje się tragedią - mówi psychoterapeutka.
- Wychowanie nie polega na realizacji planów rodziców, oczekiwaniu, że dziecko weźmie udział w wyścigu szczurów i będzie najlepsze - podkreśla Szafran. - Ważniejsze jest stymulowanie jego rozwoju i pomaganie mu, by poszło własną drogą.
|
W dziecięcym świecie wartości coraz mniej liczą się dobroć, uczciwość, tolerancja, bycie fair. Najważniejsze stają się rywalizacja i sukces. Dziś górą jest człowiek silny i mający pieniądze.
Taki styl życia - nie "być", a "mieć" - utrwala między innymi reklama. Promowany w niej wysoki standard materialny staje się wyznacznikiem wartości człowieka, a konkurencja staje się głównym mechanizmem kształtującym relacje międzyludzkie. To reklama sprawia, że zacierają się granice między przedsiębiorczością a sprytem, wartością nie jest praca, a wyłącznie efektowny sukces. na promowanym w reklamach modelu życia najszybciej wzorują się nastolatki, które ze swej natury poszukują łatwych rozwiązań. Psychologowie zwracają uwagę na przewagę negatywnych skutków reklam - pokazują świat fałszywych wartości, kierują uwagę dziecka na zbędne przedmioty i sugerują, że posiadanie rzeczy świadczy o jego pozycji. Wychowanie nie polega na realizacji planów rodziców, oczekiwaniu, że dziecko weźmie udział w wyścigu szczurów i będzie najlepsze. Ważniejsze jest stymulowanie jego rozwoju i pomaganie mu, by poszło własną drogą.
|
W sobotę do Białego Domu wprowadza się 43. prezydent Stanów Zjednoczonych
Bush bez retuszu
George W. Bush na poważnie zaczął zajmować się polityką 7 lat temu. W sobotę wprowadza się do Białego Domu.
FOT. (C) AP
KRZYSZTOF DAREWICZ
Z WASZYNGTONU
Entuzjaści widzą w nim odbicie szekspirowskiego portretu księcia Hala, poźniejszego króla Henryka V, urodzonego przywódcy, który pędził hulaszczą młodość. Krytycy przyrównują go do Henryka IV, co to został królem tylko dzięki urodzeniu.
Jedni i drudzy odwołują się do tej samej biografii George'a Busha. Mało zdolnego studenta i mało udanego biznesmena, który jeszcze piętnaście lat temu kierował bankrutującą firmą. Człowieka jawnie i długo unikającego politycznych wyzwań i równie długo uzależnionego od alkoholu. Legitymującego się ledwie sześcioletnim stażem w służbie publicznej, w czasie którego na dodatek dwa lata poświęcił na zabiegi o prezydenturę. Kogoś, kto dokładnie dziesięć lat temu powiedział angielskiej królowej Elżbiecie II: "To ja jestem czarną owcą w naszej rodzinie."
- Czy to nie zastanawiające, dlaczego to właśnie on został prezydentem - pytają zarówno entuzjaści, jak i krytycy George'a Busha, oczekując potwierdzenia swych tak odmiennych ocen nowego gospodarza Białego Domu. I w jego biografii poszukują również odpowiedzi na pytanie, jakim będzie prezydentem.
Pierwsze kroki
George Walker Bush urodził się 6 lipca 1946 roku w New Haven, w stanie Connecticut, jako pierwsze dziecko Barbary (Pierce) Bush i George'a Herberta Walkera Busha. Wywodząca się z Ohio rodzina Barbary jest spowinowacona, poprzez jej dziadka Scotta, z 14. prezydentem Franklinem Pierce. Rodzina Bushów, również pochodząca z Ohio, szczyci się koligacjami z brytyjską rodziną królewską i, według niektórych źródeł, George senior jest odległym, w trzynastej linii, kuzynem królowej Elżbiety II. Jego dziad, Samuel Prescott Bush, był magnatem stalowym w Ohio i doradzał prezydentowi Hooverowi. Jego ojciec zaś, Prescott Sheldon Bush, pomnożył rodzinną fortunę jako bankier i został senatorem ze stanu Connecticut.
Barbara i George poznali się w 1941 roku na zabawie tanecznej, a po czterech latach pobrali się. Kiedy na świat przyszedł George Walker, jego ojciec (po służbie w czasie wojny w lotnictwie marynarki wojennej) kończył akurat studia na uniwersytecie Yale. Choć pochodzili z zamożnych rodzin, dorabiali się samodzielnie. W swym pierwszym, małym mieszkanku w czynszowej kamienicy łazienkę musieli dzielić z mieszkającymi po sąsiedzku prostytutkami.
Bushowie wrócili do Teksasu i osiedli w Midland, wówczas stolicy naftowego biznesu. Zamieszkali na osiedlu nazywanym "Wielkanocne Pisanki", bo szeregowe domki, wszystkie takie same, pomalowane były na rozmaite krzykliwe kolory. Ich był niebieski. Barbara zajmowała się wychowywaniem dzieci, a George'owi wiodło się w pracy coraz lepiej. W roku 1953 założył z kolegami własną firmę wierceń naftowych, Zapata Petroleum Co., i wkrótce Bushowie mogli przenieść się do większego domu, z basenem w ogrodzie.
George'a W. posłano do publicznej szkoły podstawowej. Uczył się przeciętnie, nie lubił czytać książek i czasem dostawał od dyrektora szkoły linijką po tyłku za urwisostwo. "Georgie" był dzieckiem niezwykle żywym, wszędzie go było pełno, zawsze skupiał na sobie uwagę. Zbierał karty z gwiazdami baseballa, które wysyłał idolom z prośbą o autograf.
George jest ulubionym synem swojej matki. Zajęty biznesem ojciec rzadko kiedy miał czas zajmować się wychowywaniem dzieci i jego wpływ na charakter George'a był znacznie mniejszy niż matki. Ona wpajała mu takie wartości, jak przywiązanie do domowego ogniska, skromność. Obserwując ojca, George uczył się, że ciężka, systematyczna praca pozwala dorabiać się i jest podstawą życiowych sukcesów. Bushowie bowiem, choć z czasem sami stali się zamożni, nigdy nie uważali się za bogatych i nie nabrali "pańskich" manier.
Z domu George wyniósł również tolerancję dla kolorowych. Gdy któregoś razu Barbara usłyszała, że jej 7-letni syn powtarza za dziećmi sąsiadów brzydkie określenia na Murzynów, mocno wytargała go za uszy.
W 1954 roku ojciec zabrał George'a w odwiedziny do dziadka, senatora, w stołecznym Waszyngtonie. Wtedy po raz pierwszy zobaczył Biały Dom i Kongres. Pięć lat poźniej George, wówczas uczeń siódmej klasy, sam zadebiutował w "polityce", wygrywając wybory na klasowego "prezydenta". Notabene, chłopak, który z nim przegrał, Jack Hans, cztery lata poźniej pokonał w wyborach na "wiceprezydenta" harcerskiej organizacji chłopca z Arkansas, Billa Clintona.
Śladami ojca
Od jesieni 1961 roku zaczyna się nowy rozdział w życiu George'a - samodzielność. Rodzice postanowili bowiem posłać go do elitarnej i niezwykle rygorystycznej Phillips Academy w Adnover, w stanie Massachusetts. Tej samej, w której uczył się jego ojciec. Od tej też pory George będzie cały czas podążał śladami ojca, skazany na ciągłe, choć często frustrujące, porównania z jego dokonaniami.
Obaj studiowali na uniwersytecie Yale, zostali pilotami, szukali szczęścia w biznesie naftowym w Midland, startowali w wyborach do Kongresu, no i zostali prezydentami Stanów Zjednoczonych. Ba, George nawet zaręczył się po raz pierwszy w wieku dwudziestu lat, podobnie jak ojciec.
W Phillips Academy Bush senior był prymusem i kapitanem drużyny baseballowej. Jego synowi wiodło się o wiele gorzej. Już na egzaminie wstępnym z angielskiego otrzymał zero, uczył się słabo i choć wstąpił do drużyny baseballowej, to też nie był gwiazdą. Za to był duszą towarzystwa i szybko zyskał sobie przydomek "Lip" (Pyskacz), bo słynął z ciętego języka i miał zdanie na każdy temat.
W szkole tej George objawił swe talenty organizatorskie i zamiłowanie do pracy zespołowej, "żeby wszyscy czuli się dobrze". Przewodził więc kibicom szkolnej drużyny futbolowej, a jako członek zespołu rockandrollowego "The Torqueys" ani nie grał, ani nie śpiewał, lecz klaskał, zachęcając innych do zabawy. Był przy tym zaprzeczeniem snobizmu. W odróżnieniu od kolegów, w przepisowych marynarkach i pod krawatami, nosił się w pomiętej koszuli, wojskowej kurtce i przy każdej okazji podkreślał, że jest z tej "prawdziwej Ameryki", czyli z Teksasu.
Długich włosów nie zapuścił
Gdy George w 1964 roku dostał się na uniwersytet Yale w New Haven, żeby studiować historię, jego ojciec właśnie sprzedał za milion dolarów swe udziały w firmie naftowej i miał już za sobą pierwszą dużą, nieudaną, kampanię polityczną. Na Yale Bush senior zaliczał się do najlepszych studentów, przewodził drużynie futbolowej i elitarnemu studenckiemu stowarzyszeniu Phi Beta Kappa, którego członkowie pomagają sobie poźniej w robieniu zawodowych karier. George do najlepszych studentów oczywiście nie należał, ale dzięki swej wrodzonej bezpośredniości i luzowi był na kampusie jednym z najbardziej lubianych studentów. Dlatego inne, wybitnie rozrywkowej natury, studenckie stowarzyszenie Delta Kappa Epsilon wybrało go na swego przewodniczącego. Zakrapianych alkoholem imprez było bez liku i choć koledzy George'a z owych czasów nie przypominają sobie, żeby przesadzał z piciem, to jednak dało to początek jego długo trwającej skłonności do nadużywania alkoholu.
Na wrzącym od protestów przeciwko wojnie w Wietnamie uniwersytecie George trzymał się z dala od polityki i lewicujących "dzieci-kwiatów". Nie uczestniczył w demonstracjach, nie zapuścił długich włosów, zamiast rocka słuchał soul i udzielał się w "podziemnym" bractwie Skull and Bones. Tu też wybrano go na szefa za "zdolności przywódcze", nadając przydomek "Temporary" (Tymczasowy), bo sam nie mógł sobie żadnego wymyślić podczas inicjacji. Wraz z klubowymi kolegami George'a dwukrotnie aresztowano za "chuligaństwo". Raz za "pożyczenie" bożonarodzeniowego wianka z drzwi hotelu, a drugi raz za wyrwanie "na pamiątkę" tyczki na boisku po meczu drużyny futbolowej.
Na Yale George przeżył swój pierwszy poważny romans, z Cathryn Wolfman, koleżanką z Houston. Zaręczyli się i nawet dali zapowiedzi na ślub, ale zanim do niego doszło, związek rozleciał się i do dziś nie za bardzo wiadomo, kto doprowadził do zerwania. Ponoć dotąd są przyjaciółmi. Koledzy z lat studenckich wspominają, że George nigdy nie dawał poznać po sobie, iż jest synem bogatego już wtedy i wpływowego polityka. On sam często podkreślał, że "nienawidzi snobizmu".
Wszystko wskazuje na to, że George niezbyt przyjemnie wspomina uczelnię. Na jego życzenie Yale nie ujawnia jego, zapewne miernych, ocen, ani razu też w ciągu ostatnich trzydziestu lat George nie wziął udziału w spotkaniach absolwentów uniwersytetu.
Lata latania
W maju 1968 roku, na dwa tygodnie przed otrzymaniem dyplomu, George zgłosił się w bazie lotniczej Gwardii Narodowej pod Houston na kurs pilotów. Wojna wietnamska wkraczała właśnie w apogeum, a ojciec George'a był już wtedy kongresmanem. Nie brak opinii, że to Bush senior, choć głośno popierał udział Ameryki w wojnie, celowo "załatwił" synowi służbę w jednostce, z której poborowi akurat nie trafiali do Wietnamu.
Kurs i aktywne latanie trwały dwa lata. W tym czasie George prowadził wieczorami bujne życie towarzyskie, a mieszkał w eleganckim osiedlu Chateaux Dijon w Houston. Nie wiedząc jeszcze, że jego mieszkanką jest również jego przyszła żona, młoda bibliotekarka Laura Welch. Zresztą wtedy George był nawet, choć krótko, kandydatem na męża córki prezydenta Nixona, Tricii. Na pierwsze spotkanie z nią Nixon przysłał po George'a do Houston swój samolot, ale oboje nie przypadli sobie do gustu. Za to kwitła przyjaźń Nixona z Bushem seniorem, który po nieudanej próbie zdobycia senatorskiego fotela został mianowany przez prezydenta ambasadorem przy ONZ.
Egzaminu na prawo na uniwersytecie w Houston nie zdał, a praca w firmie zajmującej się importem tropikalnych roślin nie wciągnęła go. Latem 1972 roku George pojechał na wakacje do Waszyngtonu, gdzie jego ojciec został akurat przewodniczącym Partii Republikańskiej. Pewnego dnia George zabrał, wtedy 16-letniego, brata Marvina na piwo i obaj pijani zjawili się w domu. Gdy ojciec zaczął go rugać, George rzucił się na niego z pięściami. Do poważniejszej bójki podobno nie doszło, ale nauczką było to, że ojciec odesłał obu synów do Houston, żeby pracowali w ośrodku pomocy dla dzieci z patologicznych rodzin i "poznali życie od innej strony". Byli tam jedynymi białymi i, jak wspominają wychowankowie tego ośrodka, George okazał się nie tylko idealnym wychowawcą, ale wręcz pozbawionym krzty zarozumiałości kumplem.
Po roku George dostał się na studia w najlepszej uczelni ekonomicznej - Szkole Biznesu Uniwersytetu Harvarda. W tym elitarnym przybytku, kuźni talentów dla Wall Street, syn lidera Partii Republikańskiej nie ukrywał, że kariera na Wall Street jest ostatnią rzeczą, która go interesuje. Uczył się byle jak, ostentacyjnie tępił chodzących do opery i sączących najlepsze koniaki "snobów", żuł tytoń, spluwał i pił coraz więcej ulubionej, podłej whisky "Wild Turkey". Zdobył to, co chciał - podstawy biznesu - i bez żalu rozstał się z uczelnią.
Biznes i polityka
Latem 1975 roku wrócił z Cambridge do Teksasu, "gdzie nie liczy się dyplom czy nazwisko, lecz praca i szczęście". Jednak George pracą urzędnika w firmie naftowej się nie zadowolił i ku powszechnemu zaskoczeniu postanowił w roku 1977 walczyć o fotel kongresmana. Bodaj najbardziej zdziwiona tym była jego matka, która uważała młodszego syna Jeba za lepiej nadającego się na polityka. George wprawdzie wygrał prawybory - i to z rywalem popieranym przez starającego się wtedy o prezydenturę Ronalda Reagana - ale starcie z kandydatem demokratów, stanowym senatorem Kentem Hence, sromotnie przegrał. Nie pomogły mu nawet manewry ze strony ojca, wówczas dyrektora CIA i przeciwnika Reagana w prezydenckich prawyborach.
Cień ojca tak bardzo zraził George'a do polityki, że nawet gdy ten został wybrany na wiceprezydenta, a potem prezydenta, Bush junior konsekwentnie tkwił w postanowieniu, iż nie wróci do polityki, dopóki ojciec nie przejdzie na emeryturę.
Kampania o wejście do Izby Reprezentantów miała dla George'a jedną jasną stronę. W jej trakcie bowiem poznał Laurę Welch, która akurat odwiedzała w Austin, stolicy Teksasu, wspólnych znajomych. Wystarczyły tylko trzy miesiące od pierwszego spotkania i 5 listopada 1977 roku odbył się ich ślub. Bo, jak wyznaje Laura, "na wiele sposobów czułam, jakbym go znała całe życie". W roku 1981 urodziły się im bliźniaczki, które ochrzczono Barbara i Jenna, po babciach.
Rozgoryczony polityczną porażką George przeniósł się z żoną do jej rodzinnego Midland, wracając tym samym do miejsca, w którym karierę w biznesie naftowym zaczynał jego ojciec. Czy pozostało mu cokolwiek innego, jak znów pójść w jego ślady? Dzięki powiązaniom rodziny Bushów z bogatymi inwestorami George zgromadził pieniądze na własną firmę wierceń naftowych, Arbusto Energy Inc. A gdy Bush senior został w 1981 roku wiceprezydentem, w tę miernie prosperującą firmę wpompowało dodatkowy kapitał wielu magnatów amerykańskiego biznesu. Najprawdopodobniej z góry licząc się ze stratą, bo na początku 1985 roku ich inwestycje o łącznej wartości 4,5 mln dolarów przyniosły ledwie 1,5 mln dolarów zysku. Z tego ciągle ocierającego się o bankructwo przedsięwzięcia George ostatecznie wycofał się w 1986 roku, z kapitałem netto 835 tys. dolarów.
To był przełomowy dla George'a rok, ale z zupełnie innego względu. 28 czerwca, w dzień po suto zakrapianym przyjęciu z okazji jego 40. urodzin, George postanowił: "koniec z piciem". Jak sam twierdzi, zerwać z niszczącym go nałogiem i na nowo odkryć wiarę w Chrystusa pomogły mu dwie osoby. Bezgranicznie wierna żona Laura, która w końcu powiedziała mu "albo ja, albo butelka", oraz przyjaciel rodziny, ewangelicki kaznodzieja Billy Graham.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w życiu George'a wszystko się odmieniło. Wycofane z naftowego biznesu pieniądze zainwestował w drużynę baseballową Texas Rangers, którą kupił do spółki z paroma kolegami. Na sprzedaży swych udziałów w tej drużynie dwa lata temu George zarobił prawie 16 mln dolarów. Szczęście zaczęło się również doń uśmiechać w polityce. Konsekwentnie doczekawszy, aż ojciec wyprowadzi się z Białego Domu, George stanął, w 1994 roku, do walki o posadę gubernatora Teksasu. Lojalny i ceniący lojalność, zaskarbił sobie zaufanie republikańskich konserwatystów i z ich pomocą pokonał arcytrudnego przeciwnika - urzędującą gubernator, demokratkę Ann Richards.
Stawiając na pracę zespołową, współpracę z lokalnymi demokratami i udział przedstawicieli wszystkich grup etnicznych w zarządzaniu stanem, po czterech latach dokonał jeszcze większego wyczynu. Ponownie bowiem wygrał, w listopadzie 1998 roku, wybory na gubernatora, stając się pierwszym w historii Teksasu gubernatorem sprawującym urząd przez dwie kadencje. I od razu zaczął przygotowywać się do walki o Biały Dom.
W sobotę wprowadzi się doń jako 43. prezydent Stanów Zjednoczonych. -
|
W sobotę do Białego Domu wprowadza się 43. prezydent Stanów Zjednoczonych. Entuzjaści widzą w nim odbicie szekspirowskiego portretu króla Henryka V, urodzonego przywódcy, który pędził hulaszczą młodość. Krytycy przyrównują go do Henryka IV, co to został królem tylko dzięki urodzeniu.Jedni i drudzy odwołują się do tej samej biografii George'a Busha. Mało zdolnego studenta i mało udanego biznesmena, który jeszcze piętnaście lat temu kierował bankrutującą firmą. Człowieka jawnie i długo unikającego politycznych wyzwań i równie długo uzależnionego od alkoholu. Legitymującego się ledwie sześcioletnim stażem w służbie publicznej, w czasie którego na dodatek dwa lata poświęcił na zabiegi o prezydenturę. Kogoś, kto dokładnie dziesięć lat temu powiedział angielskiej królowej Elżbiecie II: "To ja jestem czarną owcą w naszej rodzinie."
George Walker Bush urodził się 6 lipca 1946 roku w New Haven, w stanie Connecticut, jako pierwsze dziecko Barbary (Pierce) Bush i George'a Herberta Walkera Busha. Rodzina Bushów, pochodząca z Ohio, szczyci się koligacjami z brytyjską rodziną królewską i, według niektórych źródeł, George senior jest odległym, w trzynastej linii, kuzynem królowej Elżbiety II. Barbara i George poznali się w 1941 roku na zabawie tanecznej, a po czterech latach pobrali się. Kiedy na świat przyszedł George Walker, jego ojciec (po służbie w czasie wojny w lotnictwie marynarki wojennej) kończył akurat studia na uniwersytecie Yale. Bushowie wrócili do Teksasu i osiedli w Midland, wówczas stolicy naftowego biznesu. George'a W. posłano do publicznej szkoły podstawowej. Uczył się przeciętnie, nie lubił czytać książek i czasem dostawał od dyrektora szkoły linijką po tyłku za urwisostwo. George jest ulubionym synem swojej matki. Ona wpajała mu takie wartości, jak przywiązanie do domowego ogniska, skromność. Obserwując ojca, George uczył się, że ciężka, systematyczna praca pozwala dorabiać się i jest podstawą życiowych sukcesów. Z domu George wyniósł również tolerancję dla kolorowych. W 1954 roku ojciec zabrał George'a w odwiedziny do dziadka, senatora, w stołecznym Waszyngtonie. Wtedy po raz pierwszy zobaczył Biały Dom i Kongres. Od jesieni 1961 roku zaczyna się nowy rozdział w życiu George'a - samodzielność. Rodzice postanowili posłać go do elitarnej i niezwykle rygorystycznej Phillips Academy w Adnover, w stanie Massachusetts. Tej samej, w której uczył się jego ojciec. Od tej też pory George będzie cały czas podążał śladami ojca, skazany na ciągłe, choć często frustrujące, porównania z jego dokonaniami.Obaj studiowali na uniwersytecie Yale, zostali pilotami, szukali szczęścia w biznesie naftowym w Midland, startowali w wyborach do Kongresu, no i zostali prezydentami Stanów Zjednoczonych. W Phillips Academy Bush senior był prymusem. Jego synowi wiodło się o wiele gorzej. uczył się słabo. Za to był duszą towarzystwa i szybko zyskał sobie przydomek "Lip", bo słynął z ciętego języka i miał zdanie na każdy temat.
|
PROKURATURA
Umorzenie największych śledztw w sprawie niegospodarności w PFRON
Dobre intencje prezesów
Andrzej Pałka, Leszek Kwiatek i Karol Świątkowski, prezesi PFRON w latach 1993 - 96, nie są winni wielomilionowych strat poniesionych przez Fundusz i nie popełnili przestępstwa - twierdzi warszawska prokuratura. - Decyzja o umorzeniu tych śledztw jest wielkim skandalem - mówi Stanisław Wiśniewski, wiceprzewodniczący UP, który trzy lata temu złożył zawiadomienie o przestępstwie.
Zdaniem Prokuratury Okręgowej w Warszawie, która zadecydowała o umorzeniu dwóch największych śledztw w sprawie niegospodarności w Państwowym Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych, kolejni szefowie tej instytucji mieli dobre intencje, ale działali w nadzwyczaj trudnych warunkach, co uniemożliwiało im prawidłowe gospodarowanie pieniędzmi PFRON. Umarzając pożyczki dla zakładów pracy chronionej (według NIK były to często działania bezprawne i niegospodarne), zarządy PFRON brały pod uwagę przede wszystkim względy społeczne, ochronę miejsc pracy dla inwalidów - twierdzi prokuratura. Bywało i tak, że Fundusz padał ofiarą sprytnych oszustów wyłudzających wielomilionowe pożyczki, ale po zbadaniu takich przypadków prokuratura nie dopatrzyła się winy szefów PFRON.
Wadliwa okazała się ustawa z 9 maja 1991 roku o zatrudnianiu i rehabilitacji osób niepełnosprawnych, która weszła w życie już 1 lipca 1991 roku. Według warszawskiej prokuratury zbyt krótki okres vacatio legis sprawił, że Fundusz nie miał czasu przygotować się do działalności, a równocześnie zarządy PFRON obarczono zakresem obowiązków "porównywalnych z zadaniami aparatu skarbowego całego państwa".
Przeciw "quasi-mafii"
Wniosek o wszczęcie postępowania przeciwko kolejnym zarządom PFRON złożył we wrześniu 1996 roku poseł Unii Pracy Stanisław Wiśniewski. Twierdził on - powołując się na raporty Najwyższej Izby Kontroli - że PFRON wydaje pieniądze na dowolne cele, często nie związane z tworzeniem nowych miejsc pracy dla inwalidów. Przykładem skrajnej niegospodarności była utrata 45 mln złotych w spółce Normiko Holding (w tej sprawie prokuratura skierowała do sądu dwa akty oskarżenia, w tym przeciwko byłemu prezesowi PFRON, Zbigniewowi M.). Wiśniewski argumentował, że PFRON dofinansowuje niewiarygodne spółki, które nie rozliczyły się z wcześniejszych dotacji. Jednocześnie zarząd Funduszu nie ściągał pieniędzy od firm zobowiązanych do wpłat na PFRON - pod koniec 1995 roku należności od 300 podmiotów gospodarczych opiewały na 200 milionów złotych. Do końca 1995 roku Fundusz nie skierował na drogę egzekucji administracyjnej ani jednej sprawy.
Osoby powiązane z kierownictwem PFRON otrzymywały intratne zlecenia. Jednocześnie szefowie Funduszu działali w organizacjach, które PFRON dotował.
W 1996 roku posłanka Unii Pracy Krystyna Sienkiewicz, po lekturze raportu NIK, nazwała PFRON "quasi-mafią", natomiast Stanisław Wiśniewski skierował sprawę do prokuratury. W rewanżu ówczesny prezes PFRON Roman Sroczyński, dziś poseł SLD, doniósł do prokuratury na Wiśniewskiego, zarzucając mu przestępstwo... rozgłaszania nieprawdziwych zarzutów o postępowaniu kierownictwa PFRON. Wiśniewskiego chronił jednak immunitet poselski. Kolejne zawiadomienie dotyczące niegospodarności w PFRON NIK złożyła w prokuraturze w grudniu 1997 roku.
Rostimex, czyli zdarzenia losowe
W październiku 1996 roku prokuratura wszczęła dwa śledztwa. Pierwsze dotyczyło niegospodarności w wydatkach PFRON, drugie - zaniechania ściągania składek. Przez trzy lata badano, czy członkowie kolejnych zarządów Funduszu popełnili przestępstwo polegające na niedopełnieniu obowiązków i przekroczeniu uprawnień.
Jednym z ważniejszych wątków pierwszego śledztwa były pożyczki dla bydgoskiego zakładu pracy chronionej Rostimex II, udzielane w latach 1994 - 1995. 750 tys. zł na zakup linii technologicznej do produkcji butelek typu Pet przyznał tej spółce Leszek Kwiatek. Kolejne 650 tys. zł dał Karol Świątkowski. Sprawa Rostimeksu zakończyła się skandalem - okazało się, że nie obciążono hipotek na rzecz PFRON, a linia produkcyjna, nie dość że nie została przewłaszczona na PFRON, nigdy nie została przez spółkę kupiona. Jesienią 1995 r. okazało się, że firma jest na krawędzi bankructwa, zwalnia inwalidów, a jej konta zajęte są przez komornika na poczet zadłużenia wobec dostawców. W kwietniu 1996 r. Piotr R., właściciel Rostimeksu, poprosił PFRON o zgodę na przejęcie firmy przez inny zakład pracy chronionej - przedsiębiorstwo Roan. Informował o trudnej sytuacji finansowej Rostimeksu, spowodowanej "licznymi niepowodzeniami produkcyjnymi oraz nieprzychylnymi zdarzeniami losowymi".
Fałszywe dokumenty
Analizę obydwu firm PFRON powierzył kancelarii adwokackiej Verpol mecenasa Andrzeja Werniewicza, który przez miesiąc zarobił 183 tysiące złotych. Fundusz sprzedał później wierzytelność Rostimeksu wartą nominalnie 1,7 mln zł spółce "Wody mineralne" za... 100 tysięcy złotych.
Według NIK prezesi PFRON, przyznając lekką ręką niewiarygodnej firmie pożyczki bez zabezpieczeń, popełnili przestępstwo. Zdaniem prokuratury szefowie Funduszu są bez winy, gdyż kondycję Rostimeksu badał wcześniej Agrobank, który obsługiwał pożyczkę, a w świetle posiadanych przez PFRON dokumentów wydawało się, że jest ona w pełni zabezpieczona. Dopiero później wyszło na jaw, że właściciel Rostimeksu fałszował dokumenty - Piotrowi R. prokuratura postawiła już zarzuty.
Po upadku Agrobanku PFRON nie wiedział, co dzieje się z pieniędzmi pożyczonymi Rostimeksowi. "Trzyosobowa obsada Działu Pożyczek nie pozwalała na monitorowanie spłaty oraz sprawdzenie prawidłowości wykorzystania środków" - argumentuje prokurator Krystyna Nogal-Załuska w 144-stronicowym uzasadnieniu umorzenia śledztwa.
Drogi mecenas i bezkonkurencyjna Hera
Prokuratura odrzuciła zarzuty NIK dotyczące intratnych zleceń dla kancelarii adwokackiej Verpol - bez przeprowadzenia konkursu ofert i analizy kosztów. Kancelaria nieraz wyręczała dział prawny Funduszu, pobierając 30 - 50 tys. zł za tydzień pracy. Prokuratura zbadała tylko jedno zlecenie, dotyczące analizy ekonomiczno-prawnej upadającej firmy Mrass z Łodzi. "Zlecenie opracowań prawnych określonej kancelarii adwokackiej świadczyć może o wysokiej ocenie przygotowania zawodowego zatrudnionych w niej pracowników, jak również o rzetelności jej pracy - twierdzi prokurator Krystyna Nogal-Załuska. - Praca prawnika i jej jakość nie może być postrzegana i oceniana poprzez wybór najkorzystniejszej oferty, a w tym przypadku najtańszej oferty".
Podobnie prokuratura oceniła zlecenia z wolnej ręki dla Biura Doradztwa i Usług Hera w Katowicach, zawierane - zdaniem NIK - na warunkach wyjątkowo korzystnych dla zleceniobiorców. Tajemnicą poliszynela było, że właściciel tej spółki jest zaprzyjaźniony z jednym z szefów Funduszu. Prokuratura uznała argumenty prezesa Hery Czesława Wydmańskiego, że na rynku związanym ze spółdzielczością inwalidów jego firma nie miała konkurencji, gdyż inne firmy konsultingowe "nie znały specyfiki tego sektora gospodarki".
Przeciążone komputery
Śledztwo w sprawie nieegzekwowania przez PFRON obowiązkowych wpłat od zakładów pracy zostało umorzone, gdyż - zdaniem prokuratury - wyegzekwowanie tych pieniędzy było niemożliwe. Lokal PFRON był zbyt ciasny, aby utworzyć odpowiednią liczbę stanowisk pracy połączonych siecią komputerową. Od początku istnienia PFRON nie miał bazy danych o płatnikach; jeśli płatnik sam nie zarejestrował się w Funduszu, nikt od niego nie domagał się wpłaty. "Fundusz nie był w stanie ogarnąć skali problemu związanego z dużą liczbą płatników" - twierdzi prokuratura. W przypadku awarii przeciążonej sieci przestawały działać wszystkie komputery. Pieniędzy od firm nie można było ściągać, gdyż "na ówczesnym etapie komputeryzacji Funduszu nie było możliwe ustalenie wiarygodnego stanu ich należności". Zdaniem prokuratury kolejni prezesi PFRON zrobili wszystko, co możliwe, aby skomputeryzować Fundusz.
Od decyzji prokuratury o umorzeniu śledztwa - podtrzymanej przez Prokuraturę Apelacyjną - odwołał się obecny zarząd PFRON. Ostateczną decyzję o tym, czy śledztwo umorzyć, czy kontynuować - podejmie sąd.
Ściganie płatników
- Umorzenie tych śledztw jest wielkim skandalem - powiedział "Rz" Stanisław Wiśniewski, wiceprzewodniczący Unii Pracy. - Jak można mówić, że sześciu prezesów w ciągu sześciu lat miało za mało czasu, aby skomputeryzować Fundusz? Takie tłumaczenie jest absurdalne. Dostarczyłem do prokuratury kilka kilogramów dokumentów, potwierdzających, że w PFRON były nadużycia i pospolite "przekręty".
Według wiceminister finansów Doroty Safjan, PFRON do dziś ma duże kłopoty w ściąganiu składek, a ewidencja płatników jest dziurawa. Fundusz temu zaprzecza.
- W ubiegłym roku rozliczono prawie 22 tysiące podmiotów - mówi rzecznik PFRON Krzysztof Perkowski. - Z wpłatami zalega ponad tysiąc firm. Są to zaległości z ubiegłych lat, które systematycznie rozliczamy.
Leszek Kraskowski
|
Andrzej Pałka, Leszek Kwiatek i Karol Świątkowski, prezesi PFRON w latach 1993 - 96, nie są winni wielomilionowych strat poniesionych przez Fundusz i nie popełnili przestępstwa - twierdzi warszawska prokuratura. - Decyzja o umorzeniu tych śledztw jest wielkim skandalem - mówi Stanisław Wiśniewski.
Zdaniem Prokuratury Okręgowej w Warszawie, która zadecydowała o umorzeniu dwóch największych śledztw w sprawie niegospodarności w Państwowym Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych, kolejni szefowie tej instytucji mieli dobre intencje, ale działali w nadzwyczaj trudnych warunkach, co uniemożliwiało im prawidłowe gospodarowanie pieniędzmi PFRON. Umarzając pożyczki dla zakładów pracy chronionej, zarządy PFRON brały pod uwagę przede wszystkim względy społeczne, ochronę miejsc pracy dla inwalidów - twierdzi prokuratura. Bywało i tak, że Fundusz padał ofiarą sprytnych oszustów wyłudzających wielomilionowe pożyczki, ale po zbadaniu takich przypadków prokuratura nie dopatrzyła się winy szefów PFRON.
Wniosek o wszczęcie postępowania przeciwko kolejnym zarządom PFRON złożył we wrześniu 1996 roku poseł Unii Pracy Stanisław Wiśniewski. Twierdził on - powołując się na raporty Najwyższej Izby Kontroli - że PFRON wydaje pieniądze na dowolne cele, często nie związane z tworzeniem nowych miejsc pracy dla inwalidów. Wiśniewski argumentował, że PFRON dofinansowuje niewiarygodne spółki, które nie rozliczyły się z wcześniejszych dotacji. Jednocześnie zarząd Funduszu nie ściągał pieniędzy od firm zobowiązanych do wpłat na PFRON. Do końca 1995 roku Fundusz nie skierował na drogę egzekucji administracyjnej ani jednej sprawy.Osoby powiązane z kierownictwem PFRON otrzymywały intratne zlecenia. Jednocześnie szefowie Funduszu działali w organizacjach, które PFRON dotował.
|
GOSPODARKA
Oszczędzać, inwestować, tworzyć miejsca pracy
Biznesplan dla Polski
WITOLD M. ORŁOWSKI
Zaproponowana przez Ministerstwo Finansów i przyjęta już przez rząd "Strategia finansów publicznych i rozwoju gospodarczego na lata 2000 - 2010" nie jest dokumentem rewolucjonizującym myślenie na temat rozwoju gospodarczego Polski. Jej treść wynika po prostu z arytmetyki. Czy chcemy, aby gospodarka szybko się rozwijała? Jeśli mówimy, że tak, to musimy pokazać źródła finansowania jej wzrostu. I to właśnie pokazano w "Strategii..."
Wbrew wszystkim problemom i pamiętając o wszystkich popełnionych błędach, możemy śmiało stwierdzić, że polska gospodarka w latach 90-tych z powodzeniem przebyła pierwszy, najbardziej ryzykowny i najtrudniejszy etap transformacji. Udało się ją zliberalizować, ustabilizować i otworzyć na konkurencję rynku światowego. Udało się stworzyć podstawowe instytucje rynkowe. Nasz sukces najlepiej ilustruje porównanie wyników gospodarczych Polski w ostatniej dekadzie z wynikami jakiegokolwiek innego kraju transformującego swoją gospodarkę. Kombinacja rozkwitającej prywatnej przedsiębiorczości z niezbędnym poziomem stabilności makroekonomicznej zaowocowała tym, że polski produkt krajowy brutto (PKB) zwiększył się w stosunku do roku 1989 o jedną trzecią, a wydajność pracy w przemyśle przetwórczym wzrosła o ponad 60 proc.
Nie oznacza to jednak, że proces polskiej transformacji jest zakończony. Niesłychanie szybki wzrost deficytu obrotów bieżących, obserwowany od roku 1996, jest dowodem na to, że proces reform strukturalnych przebiegał zbyt wolno. Okazało się, że gospodarka nie jest w stanie znaleźć dostatecznych środków na finansowanie swojego wzrostu: zbyt małe są oszczędności gospodarstw domowych, zbyt niskie zyski firm, zbyt wiele kapitału musi być zużywane na finansowanie dziury budżetowej. Gwałtowna reakcja na kryzys rosyjski przypomniała nam, że jesteśmy wciąż postrzegani jako "rynek wschodzący", na którym chętniej się spekuluje, niż dokonuje długookresowych inwestycji. Nadal nie są rozwiązane potężne problemy sektorowe, a o rzeczywistych zdolnościach adaptacyjnych i konkurencyjności polskich przedsiębiorstw przekonamy się dopiero wówczas, gdy członkostwo w UE zniesie bariery dla zagranicznej konkurencji.
Priorytety polityki gospodarczej
Ograniczenia, o których mowa powyżej, musimy brać pod uwagę ustalając dla polskiej polityki gospodarczej priorytety na nadchodzące lata. Zadaniem najważniejszym jest utrzymanie, przez kilka dziesięcioleci, stopy wzrostu PKB na poziomie co najmniej 6 - 7 proc. To jedyny sposób na likwidację w dającej się przewidzieć przyszłości gigantycznej luki rozwojowej między Polską a Europą Zachodnią. Obecny poziom rozwoju kraju, sięgający zaledwie 40 proc. średniego poziomu Unii Europejskiej, nie jest wystarczający dla zaspokojenia konsumpcyjnych i cywilizacyjnych aspiracji społeczeństwa. Mając PKB na tym poziomie, postrzegani będziemy zawsze jako ubodzy krewni, żyjący bardziej z zasiłków UE niż z własnej pracy, a zajęcie "godnego Polski miejsca w Europie" będzie jedynie publicystyczną mrzonką.
Osiągnięcie i utrzymanie przez długi okres wysokiego tempa wzrostu wymaga znalezienia sposobów jego sfinansowania. W latach 90-tych obserwowaliśmy, jak jedna za drugą załamywały się gospodarki krajów, w których wierzono, że wzrost taki może być sfinansowany bez wyrzeczeń, np. przez pożyczanie kapitału z zagranicy. Nie wytrzymały gospodarki naszych najbliższych sąsiadów, Węgier i Czech, przez pewien czas stawiane za wzór udanej transformacji. Mechanizmy załamania były różne, ale zasadnicze powody niemal zawsze takie same: rozziew między potrzebami w zakresie finansowania wzrostu a zdolnością do zmobilizowania dostatecznych zasobów krajowych. Tak jak w planującej ekspansję firmie, tak i w skali kraju potrzebny jest wieloletni, rzetelnie sporządzony biznesplan, zestawiający niezbędne dla rozwoju wydatki inwestycyjne z bezpiecznymi źródłami ich finansowania.
Aby inwestować, trzeba oszczędzać
Przygotowując taki plan, trzeba zacząć od oszacowania niezbędnych dla rozwoju nakładów. Analiza dotychczasowego rozwoju gospodarczego Polski oraz innych gospodarek rynkowych sugeruje, że osiągnięcie i utrzymanie tempa wzrostu rzędu 7 proc. wymaga w naszym kraju inwestycji sięgających ponad 30 proc. PKB. Oczywiście można wskazać na przykłady krajów, które dzięki niezwykle wysokiej efektywności inwestowania uzyskiwały taki wzrost i niższym kosztem. Można również wskazać na to, że stosunkowo wysokie stopy wzrostu gospodarczego Polski w latach 1995 - 1998 nie wymagały aż tak wielkich inwestycji. Musimy jednak pamiętać, że po latach zaniedbań potrzebujemy ogromnych inwestycji w infrastrukturę, oczyszczenie i ochronę środowiska naturalnego, w rozwój budownictwa mieszkaniowego. Takie inwestycje - niestety - przekładają się na wzrost PKB w znacznie mniejszym stopniu i z większym opóźnieniem niż wymiana parku maszynowego w przedsiębiorstwach, charakterystyczna dla procesów inwestycyjnych lat 1995 - 1998.
Kiedy znamy już swoje potrzeby, musimy zastanowić się nad źródłami ich sfinansowania. Część nakładów można oczywiście pokryć dopożyczeniem kapitału z zagranicy. Jesteśmy jednak nadal "wschodzącym rynkiem", a więc gospodarką, która nie może sobie pozwolić na nadmierne ryzyko. Przekroczenie bezpiecznych granic deficytu obrotów bieżących (będącego prostą konsekwencją pożyczania kapitału z zagranicy) grozi kryzysem walutowym, który może cofnąć rozwój gospodarki o kilka lat. W związku z tym większość środków na sfinansowanie naszych potrzeb inwestycyjnych musimy wygospodarować w kraju, więcej oszczędzając.
Obecnie relacja oszczędności do PKB wynosi u nas niewiele ponad 20 proc. Mówiąc obrazowo, średnio jedną piątą wypracowanego w Polsce dochodu przeznaczamy nie na bieżące spożycie, lecz na finansowanie inwestycji i wzrostu. Uzyskanie i utrzymanie relacji inwestycji do PKB pozwalającej na wzrost w granicach 7 proc., przy rozsądnych ograniczeniach w zapożyczaniu się za granicą, oznacza konieczność oszczędzania od 5 do 10 punktów procentowych PKB więcej. Rzetelny biznesplan dla Polski musi wskazać, skąd te dodatkowe oszczędności zdobyć.
Finanse publiczne i wzrost
Jedną z głównych przyczyn tego, że oszczędności jest w Polsce za mało, jest stan finansów publicznych, które - w postaci różnych podatków - pochłaniają około 40 proc. całej wartości PKB. Oczywiście część tych pieniędzy przeznacza się na inwestycje. Przygniatająca większość z nich jest jednak konsumowana bądź bezpośrednio (wydatki sfery budżetowej), bądź poprzez transfery socjalne.
Zabierane 40 proc. dochodu nie wystarcza sektorowi publicznemu na pokrycie całości wydatków. Sektor publiczny, głównie budżet, dodatkowo pochłania ze skromnego polskiego rynku kapitałowego około 3 proc. PKB, finansując swój deficyt. W ten sposób sektor ten sam nie robi niemal żadnych oszczędności, nakładając jednocześnie ciężar wysokich podatków i pomniejszając tym samym dochody tych sektorów gospodarki, które skłonne są oszczędzać znacznie więcej - gospodarstw domowych i przedsiębiorstw.
Sektor publiczny jest w Polsce niewspółmiernie duży w stosunku do naszych możliwości finansowych. Jest nieefektywny, a struktura jego wydatków - niewłaściwa. Porównania międzynarodowe pokazują, że kraj na poziomie rozwoju Polski nie może znosić takiego ciężaru, jeśli chce się szybko rozwijać. Nie jest też w stanie dobrze wywiązać się ze swoich podstawowych funkcji wobec społeczeństwa i gospodarki. Nakłady na inwestycje publiczne, np. na przyzwoite drogi i oczyszczalnie ścieków, są żenująco niskie w stosunku do potrzeb. Wraz z przystąpieniem do Unii Europejskiej problem ten - paradoksalnie - ulegnie raczej zaostrzeniu niż złagodzeniu. UE będzie wprawdzie szczodrze wspierać rozwój polskiej infrastruktury, tworzenie nowych miejsc pracy w regionach przeżywających kłopoty czy też modernizację obszarów wiejskich. Będzie jednak wymagać od Polski znalezienia środków na współfinansowanie tych inwestycji. Również NATO prędzej czy później zacznie coraz mniej poważać członka sojuszu niezdolnego do wysłania w rejon potencjalnego konfliktu choć kilku nowoczesnych samolotów. Polska racja stanu wymaga zwiększenia tak inwestycji publicznych, jak i innych wydatków służących rozwojowi gospodarczemu, choćby na edukację i badania naukowe. Tymczasem pomija się je, by uniknąć drażliwych politycznie decyzji dotyczących stopniowego zmniejszenia ciężaru wydatków socjalnych.
Wejście Polski na ścieżkę szybkiego wzrostu wymaga gruntownej reformy sektora publicznego, zwiększającej stopę oszczędności krajowych i kierującej więcej środków publicznych na cele prowzrostowe. Prosta arytmetyka wskazuje, że można tego dokonać jedynie w drodze stopniowego zmniejszania udziału wydatków socjalnych sektora publicznego w PKB. Nie oznacza to zresztą wcale, że konieczne będą cięcia tych wydatków, a tylko czasowe spowolnienie ich realnego wzrostu zdecydowanie poniżej tempa wzrostu PKB.
Od czego zacząć
Jakie więc powinny być elementy biznesplanu dla Polski? Po pierwsze, należy jak najszybciej wyeliminować deficyt sektora publicznego. Przestaniemy w ten sposób zużywać skąpe oszczędności krajowe na finansowanie spożycia. Doprowadzimy do spadku stóp procentowych, zwiększymy stabilność gospodarki, ograniczymy presję na nadmierną aprecjację waluty i ryzyko kryzysu walutowego. Po drugie, stopniowo powinniśmy zmniejszyć udział konsumpcyjnych wydatków budżetowych w PKB. Pozwoli to na uproszczenie i ograniczenie skali podatków, w pierwszej kolejności od zmuszonych do coraz bardziej zażartej walki konkurencyjnej przedsiębiorstw, w drugiej od gospodarstw domowych. Pozostawienie większych dochodów w sektorze prywatnym zwiększy skłonność do oszczędzania w skali całej gospodarki, pozwalając na sfinansowanie ambitnego programu inwestycyjnego potrzebnego Polsce do wzrostu. Po trzecie, znacznie większą część wydatków publicznych powinniśmy skierować na cele prorozwojowe, zwłaszcza inwestycje publiczne. Po czwarte, by uniknąć ewentualnych kłopotów budżetowych oraz zapewnić inwestowanie polskich oszczędności w efektywny sposób, powinniśmy jak najszybciej przeprowadzić do końca proces prywatyzacji oraz sprawnie i radykalnie zrestrukturyzować wymagające tego sektory gospodarki.
Program taki oznaczałby jednak nie tylko zmiany w wysokości podatków - definiowałby ponownie rolę państwa w gospodarce, pozostawiając większe pole do inwestowania i wzrostu dla sektora prywatnego. Celem stopniowego obniżenia relacji wydatków budżetowych do PKB (z około 44 proc. do 35 proc. przed rokiem 2010) nie byłoby po prostu wycofanie się państwa z gospodarki, lecz nadanie jej zdolności do "tygrysiego" wzrostu gospodarczego. Podobny program wprowadzony w latach 1985 -1988 w Irlandii spowodował, że w ciągu kilkunastu lat kraj ten nadrobił wielowiekowe zaległości w rozwoju i stał się najbardziej dynamiczną gospodarką Europy.
Dodatkowy problem: bezrobocie
Należy też pamiętać, że szybki wzrost gospodarczy jest warunkiem rozwiązania problemu bezrobocia. Najbliższe dziesięciolecie będzie pod tym względem niesłychanie trudne. Z jednej strony gwałtownie wzrośnie liczba ludności w wieku produkcyjnym, z drugiej zaś na rynek pracy spłynie fala pracowników zbędnych w szybko restrukturyzujących się przedsiębiorstwach. Na nowe miejsca pracy czekać też będzie rzesza mieszkańców wsi, w rzeczywistości już objęta ukrytym bezrobociem. Szacuje się, że dopiero stworzenie w ciągu najbliższych lat 3 - 4 milionów nowych miejsc pracy, głównie w sektorze usług, pozwoliłoby na opanowanie problemu bezrobocia. Polska potrzebuje więc wzrostu gospodarczego, dzięki któremu powstałoby wiele nowych miejsc pracy, zarówno w miastach, jak i na obszarach wiejskich. W przeciwnym razie grozić nam może los Hiszpanii - jej sukcesowi gospodarczemu lat 80. towarzyszyło 25-proc. bezrobocie.
Zapewnienie tego, by wzrost gospodarczy rozwiązał z czasem problem jawnego i ukrytego bezrobocia, wymaga znacznego uelastycznienia polskiego rynku pracy. Koszty pracy powinny być obniżone przez spadek obciążenia podatkowego i obciążenia składkami emerytalnymi. Proces negocjacji płacowych powinien być uproszczony, koszty zatrudnienia pracowników ograniczone, ich wykształcenie i umiejętności lepsze, a mobilność - większa.
Tylko w ten sposób Polska może stawić czoło wyzwaniom nowego wieku i nadrobić to, co straciła w wiekach poprzednich.
Autor jest dyrektorem Zakładu Badań Statystyczno-Ekonomicznych GUS i PAN oraz Niezależnego Ośrodka Badań Ekonomicznych NOBE
|
Wejście Polski na ścieżkę szybkiego wzrostu wymaga gruntownej reformy sektora publicznego. Po pierwsze, należy jak najszybciej wyeliminować deficyt sektora publicznego. Po drugie, stopniowo powinniśmy zmniejszyć udział konsumpcyjnych wydatków budżetowych w PKB. Po trzecie, znacznie większą część wydatków publicznych powinniśmy skierować na cele prorozwojowe, zwłaszcza inwestycje publiczne. Po czwarte, powinniśmy jak najszybciej przeprowadzić do końca proces prywatyzacji oraz radykalnie zrestrukturyzować wymagające tego sektory gospodarki. Zapewnienie tego, by wzrost gospodarczy rozwiązał problem jawnego i ukrytego bezrobocia, wymaga znacznego uelastycznienia polskiego rynku pracy.
|
ROSJA
Władimir Putin jest "czekistą" w każdym calu, ukształtowanym przez wiele lat służby najpierw w radzieckich, a potem rosyjskich służbach specjalnych
Portret z widokiem na Kreml
Władimir Putin
FOT. (C) AP
SŁAWOMIR POPOWSKI
Jewgienija Primakowa, Siergieja Stiepaszyna i Władimira Putina łączy jedno: wszyscy trzej kolejno powoływani przez Borysa Jelcyna premierzy byli związani ze służbami specjalnymi i tzw. resortami siłowymi. Primakow, zanim został ministrem spraw zagranicznych, przez wiele lat kierował Służbą Wywiadu Zagranicznego. Stiepaszyn był ministrem spraw wewnętrznych, a Putin - dyrektorem Federalnej Służby Bezpieczeństwa i sekretarzem Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej.
Według opinii analityków z Ośrodka Studiów Wschodnich w Warszawie, słabnący prezydent Jelcyn postawił na struktury siłowe, aby złagodzić narastający "kryzys sukcesyjny" i nie dopuścić do tego, by jego apogeum zbiegło się w czasie z burzliwą i "brudną" kampanią przed wyborami do parlamentu. Kreml zdaje sobie sprawę, że traci władzę, bo praktycznie nie ma już poparcia społecznego. Jelcyn i jego otoczenie wiedzą, że muszą się tą władzą podzielić. Wolą oddać jej część strukturom siłowym, niż społeczeństwu. Wierzą, że struktury te będą w stanie użyć właściwych im instrumentów do zneutralizowania najbardziej bezkompromisowych przeciwników prezydenta. Mówiąc inaczej: Kreml jest dziś zbyt słaby, by podjąć radykalne, pozakonstytucyjne działania, liczy jednak, że takimi możliwościami dysponują "struktury siłowe" i woli mieć je po swojej stronie. Choćby po to, aby nie przeszły do obozu przeciwnego.
Kariera "czekisty"
Pod tym względem Władimir Putin wygrywa z każdym konkurentem - w przeciwieństwie do nazbyt samodzielnego Primakowa deklaruje pełną lojalność wobec Kremla, a w porównaniu ze Stiepaszynem - potrafi działać w sposób bardziej stanowczy. Jest "czekistą" w każdym calu, ukształtowanym przez wiele lat służby najpierw w radzieckich, a potem rosyjskich służbach specjalnych. Jest "swój", a jednocześnie może zaspokoić oczekiwania bardzo różnych sił politycznych - od komunistów, do tzw. reformatorów, określających dziś siebie jako prawica.
Warto bliżej przyjrzeć się karierze potencjalnego następcy "reformatora" Jelcyna. Urodzony w 1952 roku, ukończył w 1975 roku wydział prawa na Uniwersytecie Leningradzkim. Po studiach został skierowany do pracy w I Zarządzie Głównym KGB, gdzie zajmował się krajami niemieckojęzycznymi: Niemcami, Austrią i Szwajcarią. O tym okresie jego pracy wiadomo tylko, że długo działał w rezydenturze KGB w Dreźnie.
W 1990 roku przeniesiony został do rezerwy kadrowej KGB i wrócił do Leningradu. W tym końcowym i najbardziej burzliwym okresie gorbaczowowskiej pieriestrojki Putin został doradcą ówczesnego prorektora Uniwersytetu Leningradzkiego Anatolija Sobczaka. W 1991 roku, po wyborze Sobczaka na przewodniczącego Leningradzkiej Rady Miejskiej, Putin był szefem miejskiego komitetu ds. współpracy międzynarodowej. W latach 1994-96 pełnił funkcję pierwszego zastępcy mera, którym został tenże Sobczak.
Putin cieszył się opinią "szarej eminencji" Petersburga. Do jego obowiązków należał nadzór nad organizacjami społecznymi, strukturami siłowymi, prokuraturą oraz kontakty z Dumą Miejską, ale również pilotowanie zagranicznych projektów inwestycyjnych i sprawowanie nadzoru nad biznesem związanym z grami hazardowymi. To on podobno doprowadził do otwarcia w Petersburgu pierwszego banku zagranicznego (BNP-Drezdner Bank) oraz giełdy walutowej. On też pilotował budowę zakładów Coca-Coli. W warunkach rosyjskich tego rodzaju styk biznesu i polityki zawsze grozi pomówieniami.
Biznes i polityka
W 1995 roku Putin stanął na czele petersburskiej organizacji "Nasz Dom - Rosja" (NDR) - ówczesnej "partii władzy" Wiktora Czernomyrdina. W kampanii wyborczej w mieście nad Newą większych sukcesów nie odniósł. Jego NDR przegrał z koalicją "Jabłoka" i gajdarowskiej partii Demokratyczny Wybór Rosji. Porażka ta nie przeszkodziła Putinowi kilka miesięcy później stanąć na czele sztabu wyborczego Anatolija Sobczaka, który ponownie ubiegał się o urząd mera. Jednakże i ta kampania została przegrana. Sobczak - jedna z legendarnych postaci radzieckiej opozycji demokratycznej z końca lat 80. i dotychczasowy opiekun Putina - został oskarżony o korupcję i musiał szukać schronienia we Francji. Podobne zarzuty sformułowano również pod adresem szefa jego sztabu wyborczego. Kontrkandydat Sobczaka, komunista Aleksander Bielajew, zarzucił Putinowi korupcję i zakup posiadłości na riwierze francuskiej.
Jeszcze poważniejsze i do dziś nie wyjaśnione zarzuty pojawiły się na łamach gazety "Sowierszenno Sekrietno", która otrzymała od anonimowego informatora dokumenty na temat korupcji we władzach Petersburga. Przed opublikowaniem miano je omówić z Galiną Starowojtową, która obiecała je skomentować. Zanim jednak do tego doszło, Galina Starowojtowa zginęła w zamachu (sprawcy do dziś są nieznani), który wstrząsnął rosyjską opinią publiczną.
Opublikowane dokumenty dotyczyły działalności prywatnej korporacji finansowo-budowlanej, która otrzymywała na korzystnych warunkach kredyty z budżetu miasta i wysyłała je na konta depozytowe oraz przekazywała firmom zagranicznym - do Hiszpanii, Finlandii i USA. Zarządem korporacji kierował Siergiej Nikieszyn, deputowany Petersburga i zastępca szefa komitetu budżetowego, który miał ściśle współpracować z Władimirem Putinem.
W "Sowierszenno Sekrietno" znalazł się też list adresowany do Putina, w którym Nikieszyn proponował sfinansowanie przez miasto wypoczynku weteranów wojennych w hiszpańskiej miejscowości Torrevieja. Dyspozycje zostały wydane, ale zamiast weteranów do Hiszpanii pojechali przedstawiciele petersburskich organów skarbowych z rodzinami.
Powrót do "rodzinnego domu"
W czerwcu 1996 roku Putin został zastępcą szefa kremlowskiego Urzędu Administracyjno-Gospodarczego i nadzorował m.in. sprawy związane z likwidacją mienia przedstawicielstw zagranicznych Federacji Rosyjskiej. Podobno ściągnął go na Kreml Anatolij Czubajs, lubiący otaczać się petersburskimi ziomkami. Szefem Putina był Paweł Borodin, jeden z najbardziej zaufanych współpracowników Borysa Jelcyna, a obecnie jeden z głównych bohaterów skandalu finansowego, związanego z działalnością firmy Mabetex, nielegalnym transferem za granicę miliardów dolarów i kontami członków rodziny prezydenta.
Pół roku później Putin został przewodniczącym bardzo ważnego w strukturze kremlowskiej Głównego Urzędu Kontroli i pokazał, co potrafi. Tylko w ciągu 1997 roku, z inicjatywy GUK-u wszczęto ponad 50 dochodzeń, a 20 osób pociągnięto do odpowiedzialności karnej. Głośnym echem odbiła się zwłaszcza zarządzona przez Putina kontrola największego rosyjskiego eksportera broni - firmy Roswoorużenije.
Już po roku, w maju 1998 roku, Putin został mianowany zastępcą szefa administracji prezydenta, nadzorującym kwestie związane z finansowaniem organów bezpieczeństwa, a w lipcu tego samego roku prezydent Jelcyn powierzył mu kierowanie Federalną Służbą Bezpieczeństwa (FSB). Putin, który pół życia spędził w czynnej służbie w KGB - przyznał wówczas, że "swój powrót do organów bezpieczeństwa traktuje jak powrót do rodzinnego domu". Już następnego dnia po objęciu stanowiska zapowiedział, że jego celem jest "wzmocnienie Łubianki i przywrócenie jej dawnego prestiżu", powrót do dawnych stopni służbowych, różnego rodzaju dodatków i ulg oraz 2,6 krotny wzrost pensji funkcjonariuszy.
W roli następcy tronu
Hasła kampanii wyborczej do Dumy i natura obecnej walki wewnętrznej w Rosji, której ton nadaje sam Kreml, pozwalają prognozować, że w wyborach prezydenckich w roku 2000 zostanie wyłoniony lider o orientacji autorytarnej - twierdzą eksperci Ośrodka Studiów Wschodnich. Władimir Putin nadaje się do tego jak mało kto.
Gdy został szefem FSB, prasa rosyjska pisała, że jest "wyrachowanym, ostrożnym urzędnikiem, obdarzonym dużym instynktem politycznym i skłonnością do zakulisowego rozwiązywania problemów". Teraz, występując w roli premiera i oficjalnego następcy tronu, ujawnił nowe umiejętności. W krótkim czasie awansował do ścisłej czołówki polityków Rosji i w wyścigu do Kremla zdystansował nawet niepokonanego dotąd Jewgienija Primakowa. Według ostatnich sondaży, gdyby do drugiej tury wyborów prezydenckich przeszli Putin i Primakow, to za Putinem opowiedziałoby się dziś 42 proc. wyborców, a za Primakowem - 36 proc. Oto rezultat umiejętnie prowadzonej gry i starannego budowania własnego wizerunku.
Nie wiadomo, kto odpowiada za zamachy terrorystyczne w Moskwie i innych miastach rosyjskich, ale wiadomo, kto je politycznie wygrywa. To dzięki wojnie w Czeczenii Putin występuje - jak pisała niedawno "Niezawisimaja Gazieta" - jako "premier wojenny". Gdy prezydent, formalny zwierzchnik sił zbrojnych, nie jest w stanie sformułować strategii działania w Czeczenii - faktycznie dowodzi premier. Niemal wszystkie jego ostatnie wystąpienia publiczne dotyczą wojny, zaopatrzenia wojska i prowadzonych operacji.
Mówi językiem twardym, zdecydowanym, po żołniersku brutalnym. Świadomie gra na emocjach. Rosjanom, poniżonym przegraną kampanią z lat 1994-96, obiecuje zwycięską wojnę przy minimalnych stratach własnych, armii - supernowoczesną broń, którą będzie mogła wypróbować w walkach z "czeczeńskimi bandytami", zaś dyrektorom zakładów państwowych - stworzenie "jednego kompleksu gospodarki narodowej" w oparciu o technologie stosowane w przemyśle zbrojeniowym. W tym samym pakiecie mieści się obietnica otwarcia Rosji na bezpośrednie inwestycje zagraniczne i zamknięcia rynku dla towarów konkurujących z wyrobami krajowymi. Jest też uspokajająca komunistów zapowiedź przeciwdziałania próbom przekształcenia Rosji w "surowcowy dodatek Zachodu". Dla dawnych reformatorów i ich sympatyków pozostaje obietnica przygotowania realnego budżetu. Oto cały program Putina, dostatecznie ogólnikowy, aby mógł się spodobać wszystkim.
Dziś jednak nikt nie myśli o uzdrawianiu chorej Rosji, choć wszyscy o tym mówią. Celem jest Kreml i tylko Kreml - najwyższa władza w państwie. Od innych rosyjskich polityków, biorących udział w tej grze, różni Putina tylko styl prowadzonej walki. To co rosyjscy komentatorzy nazywają "lebiedyzacją" Putina, to nie tylko przejmowanie żołdackiego języka, w jakim komunikuje się ze społeczeństwem, tęskniącym po latach chaosu za porządkiem i rządami silnej ręki, ale przede wszystkim zasada działania, zgodnie z którą droga do najwyższej władzy musi prowadzić przez kryzys - dziś czeczeński, a jutro każdy inny. Choćby i prowokowany. Jeśli ta reguła zwycięży, to będzie to kres marzeń o demokracji i otwarciu Rosji na świat. Początek jej kolejnej autorytarnej choroby.
|
Jewgienija Primakowa, Siergieja Stiepaszyna i Władimira Putina łączy jedno: wszyscy trzej kolejno powoływani przez Borysa Jelcyna premierzy byli związani ze służbami specjalnymi i tzw. resortami siłowymi. Według opinii analityków z Ośrodka Studiów Wschodnich w Warszawie, słabnący prezydent Jelcyn postawił na struktury siłowe, aby złagodzić narastający "kryzys sukcesyjny" . Pod tym względem Władimir Putin wygrywa z każdym konkurentem - w przeciwieństwie do nazbyt samodzielnego Primakowa deklaruje pełną lojalność wobec Kremla, a w porównaniu ze Stiepaszynem - potrafi działać w sposób bardziej stanowczy. Jest "czekistą" w każdym calu, ukształtowanym przez wiele lat służby najpierw w radzieckich, a potem rosyjskich służbach specjalnych.
Hasła kampanii wyborczej do Dumy i natura obecnej walki wewnętrznej w Rosji, której ton nadaje sam Kreml, pozwalają prognozować, że w wyborach prezydenckich w roku 2000 zostanie wyłoniony lider o orientacji autorytarnej. Władimir Putin nadaje się do tego jak mało kto.
|
OCHRONA KONSUMENTA
Jak to robią gdzie indziej
Informacja musi byś jasna, niedwuznaczna i zrozumiała
EWA ŁĘTOWSKA
Anachroniczna jest koncepcja, u nas bynajmniej nierzadko wyznawana, że swoboda umów wyklucza ideę ochrony konsumenta.
Przed kilkoma laty dwa orzeczenia niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego zbulwersowały światek prawniczy. Otóż poszło o poręczenia. TK (BVerfG 19 października 1993 r. i 5 sierpnia 1994 r.) uznał, że nawet osoba pełnoletnia, samodzielna, nie poddana żadnemu przymusowi wymaga ochrony ręcząc za kredyt bankowy. Bo nierównowaga wiedzy i doświadczenia między poręczycielem i bankiem jest tak wielka i wręcz zinstytucjonalizowana, że jej tolerowanie zagraża jednej z konstytucyjnych zasad niemieckiego porządku prawnego: wyrażonej w art. 2 konstytucji autonomii woli. W konsekwencji wedle niemieckiego TK takie umowy poręczenia, gdzie podsuwa się papier do podpisania, są tak wadliwe, że aż nieważne. A kwestię istnienia takiej nierównowagi (i nieważności umowy) powinien rozważać sąd powszechny z urzędu. TK wypowiedział się także w sprawie remedium na dostrzeżone zło. Konieczna jest szczegółowa, wyczerpująca, niedwuznaczna, jasna informacja, ze wskazaniem na kwestie najbardziej niebezpieczne dla poręczyciela. Lepsza informacja dla konsumenta łagodzi bowiem nierówność pozycji rynkowej.
Prawnicy nastawieni tradycjonalnie obruszą się: przecież jeśli poręczyciel okaże się niewypłacalny, to bank będzie sam ukarany. Nie ściągnie poręczonego kredytu. Po co więc nakładanie powinności, wręcz obowiązku, informacji i ostrzeżeń? To bank sam powinien dbać, aby mieć "dobrych" poręczycieli. Wszak chcącemu nie dzieje się krzywda. Tradycjonaliści zapominają jednak o jednym. Jeśli bank się pomyli i przyjmie niewypłacalnego poręczyciela, to będzie to klasyczny, niewiele znaczący wypadek przy pracy. Przy tej skali interesów jedna wpadka nie ma znaczenia. Ale dla poręczyciela może to oznaczać ruinę i przez wiele lat życie pod groźbą, że co zarobi, będzie zabrane na poczet długu.
W konsekwencji wspomnianych orzeczeń TK zmieniła się praktyka powszechnych sądów w Niemczech. Gdy mający 1500 DM żołdu żołnierz ręczy za kredyt wartości 30 tys. DM, uznaje się (ze wskazanych przyczyn) taką umowę za nieważną. Podobnie poręczenie gospodyni domowej bez własnych zarobkowych dochodów. Za sprzeczne z dobrymi obyczajami (i wskutek tego nieważne) uznano dokonywanie poręczenia w mieszkaniu poręczyciela (bo jest on tam zaskoczony i nie przygotowany na przemyślenie ryzyka podobnych transakcji). Z najwyższą nieufnością zaczęto traktować poręczenia między najbliższymi, bo uznano, że odwołanie do uczuć rodzinnych i solidarności familijnej ogranicza prawidłową ocenę i swobodę podejmowania decyzji.
W opisywanej ewolucji niemieckiego orzecznictwa trzy kwestie zasługują na uwagę. Po pierwsze - umowy kredytowe i sytuacja poręczyciela doczekały się w Niemczech oceny TK, dokonywanej z konstytucyjnego punktu widzenia. Po drugie - TK za remedium na strukturalne zachwianie równowagi umownej uznał zwiększenie obowiązków informacyjnych kontrahenta konsumenta. Po trzecie wreszcie - opisywana sytuacja jest kolejnym przykładem tego, jak dalece anachroniczna jest koncepcja (u nas bynajmniej nierzadko wyznawana), że swoboda umów wyklucza ideę ochrony konsumenta.
Do czego konstytucja może się przydać
Nie tak dawno byłam recenzentką w przewodzie doktorskim, gdzie młoda i zdolna adeptka z wielkim sceptycyzmem wypowiadała się o art. 76 konstytucji, gdzie powiedziano, iż "władze publiczne chronią konsumentów (...) przed działaniami zagrażającymi ich zdrowiu, prywatności i bezpieczeństwu oraz przed nieuczciwymi praktykami rynkowymi. Zakres tej ochrony określa ustawa". Otóż doktorantka była zdania, że chodzi tu o czystą deklarację, bo przecież to nie sama konstytucja, lecz "ustawodawca zwykły" ma określić poziom ochrony konsumenta. Niezależnie więc od tego, co ten zwykły ustawodawca zrobi w zakresie spraw konsumenckich, konstytucja "będzie musiała" to zaakceptować.
To prawda, że z samej konstytucji nie można wyczytać, jakimi środkami i na jakim poziomie ma się chronić konsumenta, ale to nie jest przecież jedyny możliwy sposób "użycia konstytucji" do takich celów. Wedle mnie ustawa zasadnicza w cytowanym artykule da się użyć jako norma rozstrzygająca na wypadek kilku możliwych interpretacji jakiegoś przepisu: "prokonsumenckiej" (w zakresie wymienionych w konstytucji, szczególnie chronionych praw konsumenta) i "antykonsumenckiej" lub choćby "konsumencko neutralnej". Albo na wypadek interpretacji norm blankietowych, klauzul generalnych czy zwrotów niedookreślonych, które sąd musi odkodować, nadać im konkretną treść.
Pisałam dwa miesiące temu o pułapce klauzul generalnych, o tym, że zamiast wyraźnie napisać (tak czynią na Zachodzie), o czym np. bank ma wyraźnie i przed zawarciem umowy poinformować klienta, u nas koledzy prawnicy uznają za wystarczające, że kodeks cywilny wymaga tu poziomu informacji nakazanego "przez dobre obyczaje". A skoro już mamy tak generalną regulację, trzeba, aby ktoś w konkretnym wypadku rozstrzygnął, czy - przykładowo - podanie oprocentowania kredytu przy przemilczeniu, że obok procentu płaci się jeszcze różne koszty, opłaty i prowizje, jest czy nie jest zgodne z dobrymi obyczajami? Czy zmiana warunków kredytu w czasie jego spłaty może dokonać się zawsze, czy tylko w wypadkach z góry klientowi podanych w umowie? Czy jeżeli taka zmiana jest - zgodnie z umową - możliwa "z ważnych powodów", to czy równie zgodne z dobrymi obyczajami będzie zastrzeżenie sobie przez bank wyłączności interpretacji tych "ważnych powodów"?
Otóż podaję przykłady wzięte z praktyki, i to takie, gdzie "na Zachodzie" rozstrzygano na korzyść konsumenta. Czyniono tak dlatego, że tamtejsze ustawodawstwo, stanowiące zresztą implementację dyrektyw dotyczących kredytu konsumenckiego (87/102 z 22 grudnia 1986 r., 90/88 z 22 lutego 1990 r.), akurat w tych kwestiach jest przychylne konsumentom. A u nas? Może właśnie wypełnienie treścią naszych klauzul generalnych i zwrotów niedookreślonych w podobnym kierunku mogłoby się dokonać (skoro nie mamy do tej pory, a szkoda, żadnej regulacji umowy kredytu konsumenckiego) przez wybór prokonsumenckiej wykładni, dokonany dlatego, że sugeruje go art. 76 naszej konstytucji? Przecież odwoływanie się do wartości, aksjologii konstytucyjnej, jest jedną z przesłanek decydujących o wyborze interpretacji. Nie namawiam do rewolucji w stylu niemieckim (u nas nie ma normy, która byłaby ścisłym odpowiednikiem art. 2 niemieckiej konstytucji), ale do skromnego użytku skromnych narzędzi wykładni w klasycznym stylu.
Ostrzeżony - uzbrojony
Drugą ważną kwestią jest znaczenie informacji jako oręża konsumenta, co akcentuje niemiecki TK. Pisałam już wiele razy, że w europejskim prawie wspólnotowym kamieniem węgielnym ochrony konsumenta jest informacja. Uważa się, że konsument wymaga ochrony, ponieważ jest źle poinformowany i na skutek tego nie może w prawdziwie wolny i nieskrępowany sposób decydować o swym "udziale na rynku".
Stąd się biorą niezwykle rozbudowane w dyrektywach i ich implementacjach wewnątrzkrajowych przepisy mówiące, o czym, kiedy (przed zawarciem umowy i w czasie jej trwania) i jak trzeba konsumenta informować (na piśmie, oddzielne potwierdzanie ustnych informacji, czasem konieczność odręcznego pisma wobec niektórych klauzul, niekiedy wymaganie specjalnej szaty graficznej). I tak tylko tytułem przykładu wspomnę, że właśnie w zakresie kredytu konsumenckiego przed zawarciem umowy konsument ma być poinformowany o limicie kredytu, rocznej stawce oprocentowania i wszystkich opłatach, całkowitym koszcie kredytu (kwotowym i procentowym; w tym ostatnim zakresie dyrektywa z 1990 r. zawiera nawet wzory matematyczne i przykłady pełnego obciążenia finansowego konsumenta!). Umowa taka musi zawierać wskazanie nie tylko warunków spłaty, ale i możliwości wycofania się klienta z umowy. Konsument musi też mieć prawo spłaty kredytu przed terminem. W takim wypadku wymaga się, aby obciążenia klienta zostały "w godziwym stopniu" obniżone.
Dyrektywy kredytowe w aneksach wskazują szczegółowe postanowienia, jakie powinny być zamieszczone w umowach kredytu na finansowanie zakupu towarów i usług, kredytu realizowanego za pomocą kart kredytowych, za pomocą rachunku bieżącego, a nawet, jak wspomniałam, zawierają specjalny wzór matematyczny sposobu obliczania kosztów kredytu i przykłady. Podobnie jest w dyrektywach ubezpieczeniowych. Zwłaszcza dwie z nich, dyrektywa 92/49 z 18 czerwca 1992 r. o ubezpieczeniach bezpośrednich z wyjątkiem ubezpieczeń na życie i dyrektywa 96/92 z 11 listopada 1992 r. dotycząca ubezpieczeń na życie, mają bardzo rozbudowany obowiązek informacji klienta. A ostatni z wymienionych aktów w aneksie zawiera szczegółowy wykaz informacji podzielonych na grupę udzielanych przed zawarciem umowy i w jej czasie, które instytucja ubezpieczeniowa musi przekazać konsumentowi.
Kazuistyka tych rozwiązań (i w ogóle rozwiązań w prawie europejskim dotyczącym tego, o czym i jak należy konsumenta informować w rozmaitych umowach konsumenckich) jest dla nas wręcz porażająca. Ale tym, którzy chcieliby na nią kręcić nosem, przypomnę, że dzieje się to w krajach, gdzie obywatele w "masie" są znacznie bardziej oświeceni i wyedukowani w transakcjach rynkowych. Polacy zajęli ostatnie miejsce w robionych przed kilkoma laty na zlecenie OECD badaniach, mających na celu sprawdzenie, jak sprawnie ludzie sobie radzą ze zrozumieniem urzędowego tekstu, odczytaniem piktogramu, językiem, jakiego używa otaczająca nas cywilizacja. Sama w czasie wakacji widziałam u mojej gospodyni umowę kredytu sformułowaną tak, że nie było wiadomo, ile w ratach spłaty szło na odsetki, a ile na dług główny. A urzędniczka bankowa sama się w tym plątała i usiłowała wmówić nieszczęsnej klientce, że raty powinna płacić miesięcznie, a nie kwartalnie. Ma więc rację niemiecki TK: zrozumiała informacja orężem konsumenta.
Ponadto od czasu dyrektywy 93/13 (o klauzulach abuzywnych) uważa się, że w prawie konsumenckim wspólnot istnieje "nakaz radykalnej transparencji", co oznacza, że każda informacja, jaką konsument ma uzyskać, musi być "jasna, niedwuznaczna i zrozumiała", a wszelkie niejasności i dwuznaczności zawarte w przygotowanych wcześniej wzorach umów są zgodnie tłumaczone na niekorzyść proferenta (tego, który je opracował).
To nie jest frazes
Tu nie mogę się oprzeć dygresji. Zasada, o której piszę, wyrażająca się w łacińskiej formule "in dubio contra proferentem", jest klasycznym i szacownym instrumentem prawa cywilnego. Jej brak w naszym prawie był przedmiotem krytyki w literaturze fachowej. Działanie zasady: "niejasności tłumaczy się przeciw autorowi interpretowanej klauzuli", polega na możliwości wyboru przez sąd interpretacji korzystnej dla konsumenta. Piszę o tej klasycznej instytucji prawa cywilnego celowo. Spotkałam się niedawno z poglądem (wyrażonym na piśmie przez osobę, która w Bardzo Ważnym Departamencie Bardzo Ważnego Urzędu sprawuje funkcję określoną bodajże jako "starszy legislator"), iż odwołanie się do pojęć "jasność i zrozumiałość" informacji oznacza użycie sformułowań "wieloznacznych i mających potoczny charakter", a także że "brak możliwości egzekwowania" przepisu nakładającego obowiązek udzielania tego rodzaju informacji przez kontrahenta konsumenta. Jak to dobrze, że nie wiedzą tego w Brukseli. Pewno dyrektywa 93/13 w ogóle nie byłaby powstała. A także kilka innych dyrektyw konsumenckich. A poważnie: jeżeli nasi legislatorzy (choćby i "starsi") nie mają pojęcia o mechanizmie egzekwowania w nowoczesnym prawie skutków zasady "in dubio proferentem", jeśli sądzą, że klasyczna triada wymagań, aby informacja była "jasna, niedwuznaczna i zrozumiała", to tylko czczy frazes, jeśli sankcja kojarzy im się tylko z sankcją karną, a nie np. z nieważnością umowy - to te poglądy, a nie niewiedza przeciętnego konsumenta, wyznaczają nasz dystans wobec prawa europejskiego.
Ile ochrony w prawie europejskim, ile w wewnętrznym
Nie tylko jednak sama obrona przez informację jest cechą charakterystyczną europejskiego prawa konsumenckiego. Występuje tu jeszcze wskazanie minimalnego poziomu treści umowy. Pisałam nie tak dawno, że dyrektywy konsumenckie mają z reguły charakter minimalny. Oznacza to, że poszczególne państwa, implementując je we własnym porządku prawnym, nie mogą zejść niżej wskazanego tam poziomu ochrony. Czasem same dyrektywy mówią, że jakieś kwestie mogą być przez państwa pominięte lub uregulowane inaczej, albo że można dokonać wyboru spośród kilku możliwości wskazanych w samej dyrektywie. Skoro można "nie mniej", to oczywiście można więcej.
Ale tutaj tkwi pułapka. Bo przyznanie w prawie krajowym zbyt wysokiego poziomu ochrony, np. przez stworzenie szczególnie wysokich standardów informacyjnych w interesie konsumentów, może być uznane za rzeczywistą czy ukrytą praktykę dyskryminacyjną, ograniczającą dostęp towarów i usług na rynek wspólny. I niejednokrotnie różne postanowienia prawa wewnętrznego państw Unii Europejskiej chroniące konsumentów były przedmiotem krytycznej oceny Trybunału w Luksemburgu, który dopatrzył się w nich praktyk protekcjonistycznych, niedopuszczalnych z punktu widzenia zasad funkcjonowania wspólnoty. Słynna sprawa Cassis de Dijon (1979 r.), która dała początek doktrynie, iż wyroby spełniające warunki przewidziane przez prawo we własnym państwie mogą swobodnie cyrkulować na rynku wspólnoty, także miała aspekt ochronno-konsumencki. Niemcy, którym zarzucono praktyki dyskryminacyjne, gdyż zakazały importu likieru porzeczkowego mającego niższy procent alkoholu, niż przewidywały przepisy niemieckie, broniły się charakterystycznym zarzutem. Otóż wskazany poziom alkoholu był ustanowiony w interesie ochrony konsumenta! Czy było tak naprawdę, czy argumentację tę powołano tylko na okazję sprawy w Luksemburgu, nie warto dziś dociekać. Co ważne, i o czym trzeba pamiętać, to to, że chęć ochrony konsumenta przez stworzenie w prawie wewnętrznym bardzo rygorystycznych przepisów go chroniących może stać się podstawą podejrzenia o praktyki dyskryminacyjne i w konsekwencji - sprawy w Luksemburgu o dyskryminacyjne i nieproporcjonalne zastosowanie "środków o podobnym działaniu", o których mówi art. 30 traktatu europejskiego. Istnieje stosowne orzecznictwo dotyczące prokonsumenckiego ustawodawstwa ochronnego Francji, Holandii, Hiszpanii, Niemiec. Nam to nie grozi nie tylko dlatego, że jeszcze nie jesteśmy na wspólnym rynku, ale i dlatego, że naszemu ustawodawstwu ochronnemu bardzo daleko do poziomu przewyższającego poziom określony jako "minimalny".
Klient może się rozmyślić
Nie tylko informacja i nie tylko określenie minimalnego poziomu uprawnień zagwarantowanych konsumentowi w dotyczącym danej umowy prawie wspólnotowym czy wewnętrznym są cechami charakterystycznymi europejskiego prawa konsumenckiego. Klasyczna zasada, że "umowy powinny być dotrzymywane" (pacta servanda sunt), na naszych oczach doznaje wyłomu właśnie w prawie dotyczącym konsumenta. Otóż cechą charakterystyczną współczesnego prawa umów jest to, że konsumentowi przysługuje prawo "wycofania się z transakcji". Przez krótki czas, siedem do dziesięciu dni, ma on prawo, bez żadnych negatywnych konsekwencji czy następstw, zrezygnować z transakcji, wycofać się z niej. Możliwość ta jest czasem ujęta jako prawo odstąpienia od umowy (tak w umowach zawieranych poza lokalem handlowym czy na odległość albo przy time sharingu) albo jako konsekwencja ustawowego warunku zawieszającego (tak w umowach o kredyt konsumencki we Francji; sama dyrektywa europejska o kredytach konsumenckich - minimalny charakter dyrektywy - tego uprawnienia nie przewiduje, choć wielu państwom UE w ich regulacjach umów kredytowych jest znana).
Określenie konstrukcji prawnej tego wycofania się z transakcji to zadanie dla ubiegających się o stopnie naukowe z prawa. Pewno dawniej takie dysertacje byłyby zatytułowane "Tempus ad deliberandum w umowach z konsumentami". Teraz, z duchem czasu, inaczej: "Cooling off period w prawie konsumenckim". W praktyce i u nas nowa technika ochronna zaczyna się pojawiać: zna ją polskie prawo ubezpieczeniowe (art. 6 pkt 3 ustawy o działalności ubezpieczeniowej mówiący o konieczności przewidzenia tego rodzaju instytucji w ogólnych warunkach ubezpieczeń - zresztą nie tylko tyczących konsumenta). Co charakterystyczne: tego rodzaju możliwość wycofania się z transakcji służy (w prawie europejskim) jedynie konsumentowi, nie jego kontrahentowi. I znów jest to jeden ze środków, który przyznaje się tylko stronie instytucjonalnie słabszej, środek dodatkowy, używany w umowie niesymetrycznie, by zrównoważyć siłę rynkową konsumenta wobec profesjonalisty.
Autorka jest profesorem doktorem prawa, pracownikiem Instytutu Państwa i Prawa PAN, członkiem Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego, współpracownikiem Centrum Konstytucjonalizmu i Kultury Prawnej w zakresie problematyki konsumenckiej
|
Przed kilkoma laty dwa orzeczenia niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego zbulwersowały światek prawniczy. poszło o poręczenia. TK uznał, że nawet osoba pełnoletnia, samodzielna, nie poddana żadnemu przymusowi wymaga ochrony ręcząc za kredyt bankowy. Bo nierównowaga wiedzy i doświadczenia między poręczycielem i bankiem jest tak wielka i zinstytucjonalizowana, że jej tolerowanie zagraża jednej z konstytucyjnych zasad niemieckiego porządku prawnego: wyrażonej w art. 2 konstytucji autonomii woli. W konsekwencji wedle niemieckiego TK takie umowy poręczenia są nieważne. Konieczna jest szczegółowa, wyczerpująca, jasna informacja, ze wskazaniem na kwestie najbardziej niebezpieczne dla poręczyciela. Lepsza informacja dla konsumenta łagodzi nierówność pozycji rynkowej.
jeśli poręczyciel okaże się niewypłacalny, to bank będzie sam ukarany. Nie ściągnie poręczonego kredytu. bank sam powinien dbać, aby mieć "dobrych" poręczycieli. Jeśli bank się pomyli i przyjmie niewypłacalnego poręczyciela, to będzie to klasyczny, niewiele znaczący wypadek przy pracy. Ale dla poręczyciela może to oznaczać ruinę.W konsekwencji orzeczeń TK zmieniła się praktyka powszechnych sądów w Niemczech. Za sprzeczne z dobrymi obyczajami (i wskutek tego nieważne) uznano dokonywanie poręczenia w mieszkaniu poręczyciela. Z najwyższą nieufnością zaczęto traktować poręczenia między najbliższymi, bo uznano, że odwołanie do uczuć rodzinnych i solidarności familijnej ogranicza prawidłową ocenę i swobodę podejmowania decyzji.W ewolucji niemieckiego orzecznictwa trzy kwestie zasługują na uwagę. Po pierwsze - umowy kredytowe i sytuacja poręczyciela doczekały się w Niemczech oceny TK, dokonywanej z konstytucyjnego punktu widzenia. Po drugie - TK za remedium na strukturalne zachwianie równowagi umownej uznał zwiększenie obowiązków informacyjnych kontrahenta konsumenta. Po trzecie wreszcie - opisywana sytuacja jest kolejnym przykładem tego, jak dalece anachroniczna jest koncepcja, że swoboda umów wyklucza ideę ochrony konsumenta.
w art. 76 konstytucji powiedziano, iż władze publiczne chronią konsumentów przed działaniami zagrażającymi ich zdrowiu, prywatności i bezpieczeństwu oraz przed nieuczciwymi praktykami rynkowymi. chodzi tu o czystą deklarację, bo to nie sama konstytucja, lecz ustawodawca zwykły ma określić poziom ochrony konsumenta. z samej konstytucji nie można wyczytać, jakimi środkami i na jakim poziomie ma się chronić konsumenta.
Drugą ważną kwestią jest znaczenie informacji jako oręża konsumenta. Uważa się, że konsument wymaga ochrony, ponieważ jest źle poinformowany i na skutek tego nie może w prawdziwie wolny i nieskrępowany sposób decydować o swym "udziale na rynku".Stąd się biorą niezwykle rozbudowane w dyrektywach przepisy mówiące, o czym, kiedy i jak trzeba konsumenta informować. w zakresie kredytu konsumenckiego przed zawarciem umowy konsument ma być poinformowany o limicie kredytu, rocznej stawce oprocentowania i wszystkich opłatach, całkowitym koszcie kredytu. Umowa taka musi zawierać wskazanie nie tylko warunków spłaty, ale i możliwości wycofania się klienta z umowy. Konsument musi też mieć prawo spłaty kredytu przed terminem. Nie tylko jednak sama obrona przez informację jest cechą charakterystyczną europejskiego prawa konsumenckiego. Występuje tu jeszcze wskazanie minimalnego poziomu treści umowy. dyrektywy konsumenckie mają z reguły charakter minimalny. Oznacza to, że poszczególne państwa, implementując je we własnym porządku prawnym, nie mogą zejść niżej wskazanego tam poziomu ochrony.
|
Słowaccy Romowie są bardzo biedni. Mało już takich w Europie. I mało kto ich rozumie. Nie pracują, bo nie pozwalają im na to dawne reguły kastowe.
Duża mniejszość w niewielkim państwie
Wieś Rudniany w górskiej części Spiszu: zamieszkane przez Cyganów zrujnowane domy bez prądu i sanitariatów
FOT. (C) TASR
ANDRZEJ NIEWIADOWSKI
Romowie od wieków mieszkają obok Słowaków. Ci, którzy emigrują ze Słowacji, skarżą się na rosnący rasizm. Stosunki między ludnością słowacką i romską są napięte do granic wytrzymałości. Im bardziej spada poziom życia, tym gorzej dla Romów, których komunizm nauczył korzystać ze świadczeń socjalnych.
Teraz te świadczenia im się odbiera, więc Romowie wychodzą na pola, kradną "wspólne" ziemniaki, rozbierają i wywożą na złom niszczejące szkielety fabryk, ściągają suszące się rzeczy z wiejskich płotów. Ręce chłopów coraz częściej zaciskają się na widłach i kosach.
- Nie ma dla nas pracy - skarżą się Romowie.
- A dlaczego mam zatrudnić człowieka, który skończył 9 klas i nie umie ani czytać, ani pisać? - obrusza się Michal Ragan, jeden z bardziej zamożnych gospodarzy Velkiej Lomnicy w południowych Tatrach.
Park do wycinki
Spod śniegu sterczą świeże kikuty drzew. Niektóre świerki wyrąbano siekierą kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią. Wiele drzew jest tylko naciętych, tak aby obumarły. - W ciągu dwóch dni wyrąbali nam 80 drzew. Następne znaczą na później. Zniszczyli już ponad połowę lasu w parku narodowym - mówi Ladislav Javorski, przewodniczący Stowarzyszenia Właścicieli Lasów w Smiżanach na Spiszu - Próbowaliśmy wszystkiego. Woziliśmy im nawet drzewa z wyrębu. Ale wtedy sprzedawali je w sąsiednich wsiach. Kiedyś złapaliśmy grupę Romów na gorącym uczynku i odebraliśmy im siekiery. Wrzuciliśmy je do rzeki. Romowie wskoczyli do lodowatej wody, wyłowili siekiery i uciekli.
Letanowski Młyn niedaleko Smiżan. Chaty sklecone z desek i grubych bali. Smród nie do wytrzymania. Przedzieram się przez stos opon. Nogi rozjeżdżają się mi na mokrym śniegu, w odpadkach i odchodach. Puszka po konserwach kaleczy nogę. Wpadam na stertę butelek. Zaglądam do wnętrza chaty. Z otworu wali gryzący dym. Ciemno. Duże oczy dziecka zawiniętego w koc. Pod ścianami apatycznie drzemią mężczyżni. Ich błyszczące od brudu ubrania cuchną potem.
- Dlaczego rąbiecie to drzewo? - pytam.
- My? Gdzie? Jakie drzewo? - zarośnięte twarze mężczyzn marszczą się ze zdziwienia.
- Tam. W parku narodowym - naciskam.
- A co, nie wolno? Demokracja, możemy robić, co chcemy, no nie?
Z sąsiedniej chaty pada grad wyrzutów.
- Nie widzicie, jak żyjemy? Nie wstyd wam?! Nawet zapomogi nam już odbieracie! - krzyczy grupa Cyganek.
Dostrzegam coś na kształt lisiej nory wydłubanej w wilgotnej ziemi. Wewnątrz siedzi skulony człowiek.
Tłum ciekawskich rośnie. - Lepiej stąd chodźmy - cicho szepcze Julo. Jego oddech cuchnie piwem i tanimi papierosami. Julo to mój przewodnik. Sam nie odważyłbym się tu wejść. Daję dzieciakom kilka koron. Maluchów wciąż przybywa. Szarpią mnie za kurtkę, próbują rozebrać. - Mnie też, i mnie! Papierosa, daj papierosa.
Za chwilę pędzą za mną brzdące z całej wioski. Już nie mam drobnych. Przyśpieszam kroku. Czuję na plecach zbite grudki śniegu.
Misjonarze potrzebni od zaraz
W roku 1989 rejestrowano na Słowacji 300 osad romskich. Po dwunastu latach ich liczba zwiększyła się do 520. W budach, skleconych byle jak z desek i blachy, nie ma wody, prądu, sanitariatów. W jednej chatce żyją niekiedy trzy pokolenia Romów.
- W trzech nieco większych ceglanych ruderach mieszka 415 osób - opowiada Miroslav Blisztan, starosta Rudnian, niewielkiej wioski w górskiej części Spiszu. - Był u nas komisarz van der Stoel. Widziałem jego okrągłe ze zdumienia oczy. Stwierdził, że w Unii każda romska rodzina, nawet ta, która odmawia płacenia świadczeń, otrzymuje od państwa jedno ujęcie wody i jedną żarówkę. W porządku. Tylko jak doprowadzić prąd do tych bud? Gdzie zamontować liczniki? Na jaki adres posyłać rachunki? - pyta starosta.
Wydobycie miedzi przestało być opłacalne w latach 50. Kiedy zamknięto kopalnie w Rudnianach, Cyganie pozostali. - Przed laty, kiedy były jeszcze pieniądze, próbowaliśmy postawić na końcu tej doliny murowany dom. Rozkradli cegły, zanim wykopano fundamenty. Przenieśli je na plecach przez przełęcz i sprzedali w sąsiedniej wsi - mówi Blisztan.
Rudniany to tylko jeden z wielu przykładów. Po wyborach parlamentarnych w roku 1998 rząd z werwą przystąpił do organizowania pomocy dla Romów. Powołano Wydział do spraw Edukacji Romów w Ministerstwie Szkolnictwa, w resorcie kultury utworzono specjalny departament. Ruszył program szkoleń zawodowych, uruchomiono fundusze Phare. Przekonano do współpracy samorządy słowackie i organizacje cygańskie. Do programu pomocy socjalnej przystąpiło 53 starostów. - Ale na wyniki tej działalności trzeba będzie czekać co najmniej 15 lat - twierdzi wicepremier odpowiedzialny za sprawy mniejszości narodowych, Pal Csaky.
- Prawdopodobnie i tak nic z tego nie będzie - mówi z rezygnacją wajda Geza Kampusz, lokalny przywódca cygański.
- Romowie pochodzą z Indii - mówi wolno, zapalając fajkę. Siedzimy w jego domu w Krompachach. Jest przytulnie. Na podłodze sprany, ale czysty dywan. Na ścianie duży portret ślubny. - Doszliśmy na Słowację podczas wielkiej fali emigracyjnej. Zachowaliśmy własną, dawną kulturę. Słowaccy Romowie są bardzo biedni, mało już takich w Europie. I mało kto ich rozumie. Nie pracują, bo nie pozwalają im na to dawne reguły kastowe. Dbają, po swojemu, o wnętrze domu, ale nie sprzątną śmietnika na podwórku, bo uważają, że odpadki innych ludzi to coś nieczystego - tłumaczy Geza. - Nie ma też sensu budowanie nowych wiosek i przesiedlanie Romów do nowych wspólnot, bo dwa rody, dajmy na to Horvathów i Holubów, nigdy nie będą współżyły. Proszę spojrzeć na Rudniany, tam jest kilka małych społeczności, które się nienawidzą. Horvath nigdy nie będzie chodził do szkoły prowadzonej przez Holuba. Nie mówiąc o Czervaniakach, Kandracach czy Zigach... Z tego samego powodu Romowie nigdy się nie zjednoczą. Na Słowacji jest kilkadziesiąt organizacji i stowarzyszeń. Ale mniejszość romska nie ma przedstawicieli w parlamencie. Bo każda taka organizacja reprezentuje inny ród.
Od podstaw
- Za komunizmu Romowie byli zatrudniani w gospodarstwach rolnych. Zbierali ziemniaki, ale niczego się nie dorobili, zaczęli z pustymi rękami i tak samo skończyli, kiedy PGR-y sprywatyzowano - przyznaje ksiądz Andrzej z parafii w Smiżanach. - Romowie nie umieją walczyć o swoje prawa. Oni nigdy nie prowadzili wojen, nie mieli własnego państwa, byli narodem koczowniczym, nie mieli przywódców z prawdziwego zdarzenia. Takich przywódców udaje się czasem znaleźć. To właśnie wajdowie. Niektóre słowackie gminy wpadły na dobry pomysł: zorganizowały wybory wajdów i ci pomagają czasem starostom w utrzymaniu porządku, pośredniczą między Romami i ludnością słowacką. Ale tu trzeba czegoś więcej - kręci głową ksiądz - misjonarzy z prawdziwego zdarzenia. Moi Romowie czują się chrześcijanami, katolikami. Ale ich pojęcie religii jest bardzo charakterystyczne, pełne przesądów, zabobonów... I trzeba zaczynać od podstaw. - Mój poprzednik - uśmiecha się ksiądz - uczynił z cygańskich dzieci ministrantów, a one okradły mu kościół.
Romska osada na peryferiach Bardowa. Nauczycielka Maria Blahutova ma 63 lata. Siwe oczy uśmiechają się dobrotliwie. W klasie jest 30 uczniów. - Musiałam uczyć ich wszystkiego od początku. Nie mieli żadnych nawyków higienicznych. Nie wiedzieli nawet, do czego służy mydło. Za potrzebą chodzili gdziekolwiek: przykucnęli na środku klasy albo na schodach. Teraz za mną przepadają. Sami pokazują mi umyte ręce i uszy.
- Mamy u nas, w szkole, jedną klasę cygańską. Dzieci zaczynają naukę od grupy zerowej. Dwa lata chodzą do pierwszej klasy. Mało kto wytrwa do końca. 13-latki są już matkami. Liczą na pomoc socjalną - opowiada Miroslav Blisztan. - Wystarczy, że jedna rodzina ma siedmioro dzieci. Na dodatkach rodzinnych "zarabia" miesięcznie ponad 7 tysięcy koron. W Rudnianach miałem kiedyś 10 Cyganów, którzy umieli grać na skrzypcach. Dziś grać nie umie już nikt. Oni nic nie wiedzą, niczym się nie interesują.
- Mówią, że teraz jest demokracja, musicie nam dać to i to... Ale gmina nie ma pieniędzy. Do roku 1993 mogłem zatrudniać ludzi za pieniądze państwowe. Państwo płaciło za nich ubezpieczenie, podatki. Miałem swoje plany: budowa drogi, rozbiórka kopalni... Ale to już przeminęło z wiatrem - starosta z przygnębieniem macha ręką. - Teraz z 359 osób w wieku produkcyjnym zatrudnionych jest dwóch. Pomagają miejscowej policji. Z drugiej strony, gdyby próbowali ruszyć palcem, wyrwaliby się z tego gówna. Mówią o demokracji, ale czy "demokracja" to swoboda lenistwa?
Rom lepszy od skina?
Słowackie media traktują Romów niejednoznacznie. Często Rom to "chłopiec do bicia", a artykuł o Romach jest "dyżurnym tematem sensacyjnym". Tytuły prasowe akcentują rosnącą kryminogenność środowiska, chociaż na Słowacji nie wolno ujawniać pochodzenia etnicznego. W styczniu tego roku agencja Markant opublikowała wyniki sondażu, w którym postawiono pytanie, czy Słowacy woleliby za sąsiada "skina, narkomana, alkoholika czy... Roma". Z 1064 respondentów 66 proc. odrzuciło Roma, nieco więcej - skina. 86 proc. Słowaków nie zaakceptowałoby Roma jako zięcia. Dziennik "Prawda" uznał sposób postawienia pytań za "rasistowski".
Nic dziwnego, że w takiej sytuacji Romowie, którym udał się awans społeczny, wstydzą się swojego pochodzenia. Etnolog Arne Mann, autor uzupełniającego podręcznika historii dla uczniów szkół romskich, musiał przeprosić publicznie wielu słowackich obywateli za to, że w swojej książce ujawnił ich romskie pochodzenie. Najpierw pełnomocnik rządu Pavol Husar ocenzurował podręcznik i wyczernił niektóre nazwiska. - Bałem się, że ten wykaz posłuży również skinom - wyznał Pavol Husar. To jednak nie wystarczyło: zaprotestowała znana rodzina Możiovców, która oburzyła się, że jej przodków uznano za "znanych romskich muzyków i dyrygentów" - Badałem archiwa, podręczniki historii, mam na wszystko dowody. Ci ludzie tworzyli w XIX wieku elitę intelektualną - bronił się Arne Mann. Na próżno. 2000 wydrukowanych egzemplarzy książki musiano dać na przemiał.
Czarny scenariusz
Według nieoficjalnych statystyk na Słowacji żyje od 400 do 500 tysięcy Romów. Ponad połowa zamieszkuje wschodnią Słowację. Ale są to dane bardzo niepracyzyjne. Ostatni spis ludności odbył się w roku 1990. W tegorocznym spisie, który zaplanowano na 26 maja, rząd nie zatwierdził z początku dwujęzycznych kwestionariuszy dla respondentów (większość Romów nie zna słowackiego). Dopiero ostry protest liderów organizacji romskich doprowadził do zmiany rozporządzenia. Ale Romowie pozostali nieufni. - Niezależnie od ankieterów Urzędu Statystycznego będziemy przeprowadzać własny spis ludności. Wyślemy do romskich osad własnych obserwatorów - zapowiedział Jozef Konti, wiceprzewodniczący Ruchu Romów Słowacji.
- A ja rozumiem obawy rządu - twierdzi Geza Kampusz, cygański przywódca z Krompachów na Spiszu - Prognozy demograficzne zatrważają. 80 procent obywateli romskich wiosek ma poniżej 40 lat, z tego dwie trzecie mają poniżej 15 lat. Normalnym zjawiskiem są 12-letni rodzice. Dzieci wychowuje się w wielkich rodzinach, jak za dawnych czasów, w granicach jednego rodu. Wyłamać się z tych tradycji jest szalenie trudno. Dotychczasowe próby ludnościowej asymilacji, "wymieszania" Cyganów i białych spełzły na niczym.
- W 2015 roku będą w pięcio- lub sześciomilionowej Słowacji dwa miliony niewykształconych, nieumiejących czytać i pisać Romów. Spisz może stać się słowackim Kosowem. Ponieważ trudno wierzyć w cud i poprawę sytuacji socjalnej, państwo, w którym będzie rosła liczba Romów i emerytów, a zmniejszać się liczba obywateli w wieku produkcyjnym, nie będzie w stanie wywiązać się ze swoich obowiązków - twierdzi Geza Kampusz i wypuszcza dym ze swojej spękanej fajki.
Kiedy opuszczam Krompachy, robi się ciemno. Starsza Słowaczka wodzi za mną nieufnym wzrokiem. W końcu nie wytrzymuje: - Hej, ty! Weź sobie tych Cyganów do swojego domu. Albo wyślij ich z powrotem do Afryki! -
|
Romowie, którzy emigrują ze Słowacji, skarżą się na rosnący rasizm. W roku 1989 rejestrowano na Słowacji 300 osad romskich. Po dwunastu latach ich liczba zwiększyła się do 520. W budach, skleconych byle jak z desek i blachy, nie ma wody, prądu, sanitariatów. Po wyborach parlamentarnych w 1998 rząd przystąpił do organizowania pomocy dla Romów. Powołano Wydział do spraw Edukacji Romów. Ruszył program szkoleń zawodowych, uruchomiono fundusze Phare. Według statystyk na Słowacji żyje od 400 do 500 tysięcy Romów. Dotychczasowe próby ludnościowej asymilacji Cyganów i białych spełzły na niczym.
|
ROSJA
Władimir Putin jest "czekistą" w każdym calu, ukształtowanym przez wiele lat służby najpierw w radzieckich, a potem rosyjskich służbach specjalnych
Portret z widokiem na Kreml
Władimir Putin
FOT. (C) AP
SŁAWOMIR POPOWSKI
Jewgienija Primakowa, Siergieja Stiepaszyna i Władimira Putina łączy jedno: wszyscy trzej kolejno powoływani przez Borysa Jelcyna premierzy byli związani ze służbami specjalnymi i tzw. resortami siłowymi. Primakow, zanim został ministrem spraw zagranicznych, przez wiele lat kierował Służbą Wywiadu Zagranicznego. Stiepaszyn był ministrem spraw wewnętrznych, a Putin - dyrektorem Federalnej Służby Bezpieczeństwa i sekretarzem Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej.
Według opinii analityków z Ośrodka Studiów Wschodnich w Warszawie, słabnący prezydent Jelcyn postawił na struktury siłowe, aby złagodzić narastający "kryzys sukcesyjny" i nie dopuścić do tego, by jego apogeum zbiegło się w czasie z burzliwą i "brudną" kampanią przed wyborami do parlamentu. Kreml zdaje sobie sprawę, że traci władzę, bo praktycznie nie ma już poparcia społecznego. Jelcyn i jego otoczenie wiedzą, że muszą się tą władzą podzielić. Wolą oddać jej część strukturom siłowym, niż społeczeństwu. Wierzą, że struktury te będą w stanie użyć właściwych im instrumentów do zneutralizowania najbardziej bezkompromisowych przeciwników prezydenta. Mówiąc inaczej: Kreml jest dziś zbyt słaby, by podjąć radykalne, pozakonstytucyjne działania, liczy jednak, że takimi możliwościami dysponują "struktury siłowe" i woli mieć je po swojej stronie. Choćby po to, aby nie przeszły do obozu przeciwnego.
Kariera "czekisty"
Pod tym względem Władimir Putin wygrywa z każdym konkurentem - w przeciwieństwie do nazbyt samodzielnego Primakowa deklaruje pełną lojalność wobec Kremla, a w porównaniu ze Stiepaszynem - potrafi działać w sposób bardziej stanowczy. Jest "czekistą" w każdym calu, ukształtowanym przez wiele lat służby najpierw w radzieckich, a potem rosyjskich służbach specjalnych. Jest "swój", a jednocześnie może zaspokoić oczekiwania bardzo różnych sił politycznych - od komunistów, do tzw. reformatorów, określających dziś siebie jako prawica.
Warto bliżej przyjrzeć się karierze potencjalnego następcy "reformatora" Jelcyna. Urodzony w 1952 roku, ukończył w 1975 roku wydział prawa na Uniwersytecie Leningradzkim. Po studiach został skierowany do pracy w I Zarządzie Głównym KGB, gdzie zajmował się krajami niemieckojęzycznymi: Niemcami, Austrią i Szwajcarią. O tym okresie jego pracy wiadomo tylko, że długo działał w rezydenturze KGB w Dreźnie.
W 1990 roku przeniesiony został do rezerwy kadrowej KGB i wrócił do Leningradu. W tym końcowym i najbardziej burzliwym okresie gorbaczowowskiej pieriestrojki Putin został doradcą ówczesnego prorektora Uniwersytetu Leningradzkiego Anatolija Sobczaka. W 1991 roku, po wyborze Sobczaka na przewodniczącego Leningradzkiej Rady Miejskiej, Putin był szefem miejskiego komitetu ds. współpracy międzynarodowej. W latach 1994-96 pełnił funkcję pierwszego zastępcy mera, którym został tenże Sobczak.
Putin cieszył się opinią "szarej eminencji" Petersburga. Do jego obowiązków należał nadzór nad organizacjami społecznymi, strukturami siłowymi, prokuraturą oraz kontakty z Dumą Miejską, ale również pilotowanie zagranicznych projektów inwestycyjnych i sprawowanie nadzoru nad biznesem związanym z grami hazardowymi. To on podobno doprowadził do otwarcia w Petersburgu pierwszego banku zagranicznego (BNP-Drezdner Bank) oraz giełdy walutowej. On też pilotował budowę zakładów Coca-Coli. W warunkach rosyjskich tego rodzaju styk biznesu i polityki zawsze grozi pomówieniami.
Biznes i polityka
W 1995 roku Putin stanął na czele petersburskiej organizacji "Nasz Dom - Rosja" (NDR) - ówczesnej "partii władzy" Wiktora Czernomyrdina. W kampanii wyborczej w mieście nad Newą większych sukcesów nie odniósł. Jego NDR przegrał z koalicją "Jabłoka" i gajdarowskiej partii Demokratyczny Wybór Rosji. Porażka ta nie przeszkodziła Putinowi kilka miesięcy później stanąć na czele sztabu wyborczego Anatolija Sobczaka, który ponownie ubiegał się o urząd mera. Jednakże i ta kampania została przegrana. Sobczak - jedna z legendarnych postaci radzieckiej opozycji demokratycznej z końca lat 80. i dotychczasowy opiekun Putina - został oskarżony o korupcję i musiał szukać schronienia we Francji. Podobne zarzuty sformułowano również pod adresem szefa jego sztabu wyborczego. Kontrkandydat Sobczaka, komunista Aleksander Bielajew, zarzucił Putinowi korupcję i zakup posiadłości na riwierze francuskiej.
Jeszcze poważniejsze i do dziś nie wyjaśnione zarzuty pojawiły się na łamach gazety "Sowierszenno Sekrietno", która otrzymała od anonimowego informatora dokumenty na temat korupcji we władzach Petersburga. Przed opublikowaniem miano je omówić z Galiną Starowojtową, która obiecała je skomentować. Zanim jednak do tego doszło, Galina Starowojtowa zginęła w zamachu (sprawcy do dziś są nieznani), który wstrząsnął rosyjską opinią publiczną.
Opublikowane dokumenty dotyczyły działalności prywatnej korporacji finansowo-budowlanej, która otrzymywała na korzystnych warunkach kredyty z budżetu miasta i wysyłała je na konta depozytowe oraz przekazywała firmom zagranicznym - do Hiszpanii, Finlandii i USA. Zarządem korporacji kierował Siergiej Nikieszyn, deputowany Petersburga i zastępca szefa komitetu budżetowego, który miał ściśle współpracować z Władimirem Putinem.
W "Sowierszenno Sekrietno" znalazł się też list adresowany do Putina, w którym Nikieszyn proponował sfinansowanie przez miasto wypoczynku weteranów wojennych w hiszpańskiej miejscowości Torrevieja. Dyspozycje zostały wydane, ale zamiast weteranów do Hiszpanii pojechali przedstawiciele petersburskich organów skarbowych z rodzinami.
Powrót do "rodzinnego domu"
W czerwcu 1996 roku Putin został zastępcą szefa kremlowskiego Urzędu Administracyjno-Gospodarczego i nadzorował m.in. sprawy związane z likwidacją mienia przedstawicielstw zagranicznych Federacji Rosyjskiej. Podobno ściągnął go na Kreml Anatolij Czubajs, lubiący otaczać się petersburskimi ziomkami. Szefem Putina był Paweł Borodin, jeden z najbardziej zaufanych współpracowników Borysa Jelcyna, a obecnie jeden z głównych bohaterów skandalu finansowego, związanego z działalnością firmy Mabetex, nielegalnym transferem za granicę miliardów dolarów i kontami członków rodziny prezydenta.
Pół roku później Putin został przewodniczącym bardzo ważnego w strukturze kremlowskiej Głównego Urzędu Kontroli i pokazał, co potrafi. Tylko w ciągu 1997 roku, z inicjatywy GUK-u wszczęto ponad 50 dochodzeń, a 20 osób pociągnięto do odpowiedzialności karnej. Głośnym echem odbiła się zwłaszcza zarządzona przez Putina kontrola największego rosyjskiego eksportera broni - firmy Roswoorużenije.
Już po roku, w maju 1998 roku, Putin został mianowany zastępcą szefa administracji prezydenta, nadzorującym kwestie związane z finansowaniem organów bezpieczeństwa, a w lipcu tego samego roku prezydent Jelcyn powierzył mu kierowanie Federalną Służbą Bezpieczeństwa (FSB). Putin, który pół życia spędził w czynnej służbie w KGB - przyznał wówczas, że "swój powrót do organów bezpieczeństwa traktuje jak powrót do rodzinnego domu". Już następnego dnia po objęciu stanowiska zapowiedział, że jego celem jest "wzmocnienie Łubianki i przywrócenie jej dawnego prestiżu", powrót do dawnych stopni służbowych, różnego rodzaju dodatków i ulg oraz 2,6 krotny wzrost pensji funkcjonariuszy.
W roli następcy tronu
Hasła kampanii wyborczej do Dumy i natura obecnej walki wewnętrznej w Rosji, której ton nadaje sam Kreml, pozwalają prognozować, że w wyborach prezydenckich w roku 2000 zostanie wyłoniony lider o orientacji autorytarnej - twierdzą eksperci Ośrodka Studiów Wschodnich. Władimir Putin nadaje się do tego jak mało kto.
Gdy został szefem FSB, prasa rosyjska pisała, że jest "wyrachowanym, ostrożnym urzędnikiem, obdarzonym dużym instynktem politycznym i skłonnością do zakulisowego rozwiązywania problemów". Teraz, występując w roli premiera i oficjalnego następcy tronu, ujawnił nowe umiejętności. W krótkim czasie awansował do ścisłej czołówki polityków Rosji i w wyścigu do Kremla zdystansował nawet niepokonanego dotąd Jewgienija Primakowa. Według ostatnich sondaży, gdyby do drugiej tury wyborów prezydenckich przeszli Putin i Primakow, to za Putinem opowiedziałoby się dziś 42 proc. wyborców, a za Primakowem - 36 proc. Oto rezultat umiejętnie prowadzonej gry i starannego budowania własnego wizerunku.
Nie wiadomo, kto odpowiada za zamachy terrorystyczne w Moskwie i innych miastach rosyjskich, ale wiadomo, kto je politycznie wygrywa. To dzięki wojnie w Czeczenii Putin występuje - jak pisała niedawno "Niezawisimaja Gazieta" - jako "premier wojenny". Gdy prezydent, formalny zwierzchnik sił zbrojnych, nie jest w stanie sformułować strategii działania w Czeczenii - faktycznie dowodzi premier. Niemal wszystkie jego ostatnie wystąpienia publiczne dotyczą wojny, zaopatrzenia wojska i prowadzonych operacji.
Mówi językiem twardym, zdecydowanym, po żołniersku brutalnym. Świadomie gra na emocjach. Rosjanom, poniżonym przegraną kampanią z lat 1994-96, obiecuje zwycięską wojnę przy minimalnych stratach własnych, armii - supernowoczesną broń, którą będzie mogła wypróbować w walkach z "czeczeńskimi bandytami", zaś dyrektorom zakładów państwowych - stworzenie "jednego kompleksu gospodarki narodowej" w oparciu o technologie stosowane w przemyśle zbrojeniowym. W tym samym pakiecie mieści się obietnica otwarcia Rosji na bezpośrednie inwestycje zagraniczne i zamknięcia rynku dla towarów konkurujących z wyrobami krajowymi. Jest też uspokajająca komunistów zapowiedź przeciwdziałania próbom przekształcenia Rosji w "surowcowy dodatek Zachodu". Dla dawnych reformatorów i ich sympatyków pozostaje obietnica przygotowania realnego budżetu. Oto cały program Putina, dostatecznie ogólnikowy, aby mógł się spodobać wszystkim.
Dziś jednak nikt nie myśli o uzdrawianiu chorej Rosji, choć wszyscy o tym mówią. Celem jest Kreml i tylko Kreml - najwyższa władza w państwie. Od innych rosyjskich polityków, biorących udział w tej grze, różni Putina tylko styl prowadzonej walki. To co rosyjscy komentatorzy nazywają "lebiedyzacją" Putina, to nie tylko przejmowanie żołdackiego języka, w jakim komunikuje się ze społeczeństwem, tęskniącym po latach chaosu za porządkiem i rządami silnej ręki, ale przede wszystkim zasada działania, zgodnie z którą droga do najwyższej władzy musi prowadzić przez kryzys - dziś czeczeński, a jutro każdy inny. Choćby i prowokowany. Jeśli ta reguła zwycięży, to będzie to kres marzeń o demokracji i otwarciu Rosji na świat. Początek jej kolejnej autorytarnej choroby.
|
Jelcyn i jego otoczenie wiedzą, że muszą się władzą podzielić. Putin wygrywa z każdym konkurentem. Po studiach został skierowany do KGB. w 1998 roku Jelcyn powierzył mu kierowanie FSB. w wyborach prezydenckich w roku 2000 zostanie wyłoniony lider o orientacji autorytarnej. Putin nadaje się do tego.dzięki wojnie w Czeczenii występuje jako "premier wojenny". Rosjanom obiecuje zwycięską wojnę, armii - supernowoczesną broń. nikt nie myśli o uzdrawianiu Rosji. Celem jest Kreml.
|
KABRIOLETY
W 2001 roku producenci sprzedadzą dwa razy więcej samochodów z otwartym dachem. Za kierownicą takich aut dojrzali mężczyźni odzyskują "utraconą młodość"
Pęd wiatru we włosach
MICHAł KORSUN
JAN PALARCZYK
z San Francisco
Samochód z otwartym dachem jest reklamowym symbolem Kalifornii, tak jak tutejsze wino z doliny Napa, ser rodzimej produkcji, niebieskooka blondynka w bikini czy też opalony młodzieniec ślizgający się na desce surfingowej po falach Pacyfiku. Pod wpływem takich reklam kabriolety okazały się świetnym produktem dla turystów nadciągających tutaj zarówno z innych stanów USA, jak i z całego świata. W Kalifornii takie auta można wypożyczyć na godziny, na cały dzień albo na okres wakacji. Trzeba tylko za tę frajdę odpowiednio zapłacić - opłata za samochód bez dachu kosztuje trzy razy więcej niż za zwykły.
Sportowymi samochodami klasy Mercedesa, Jaguara, Porsche czy Ferrari - ze złożonym dachem - jeżdżą na co dzień żonaci mężczyźni powyżej 40 lat, którzy zarabiają rocznie więcej niż 100 tys. dolarów. Badania opinii publicznej wykazują, że właśnie za kierownicą kabrioletu starają się "odzyskać swą utraconą młodość" i poczuć "pęd wiatru we włosach". Przedstawiciele Hondy twierdzą, że w 1995 roku sprzedano w USA 50 tys. takich sportowych wozów, a ponieważ teraz znowu stają się modne, w 2001 roku producenci sprzedadzą dwa razy tyle kabrioletów. Honda też wprowadza na rynek swój sportowy model S2000, który będzie miał nie tylko składany dach, ale i przyspieszenie pozwalające na osiągnięcie prędkości 100 km w ciągu 6 sekund.
Poszaleć w wakacje
Ameryka potrafi sprowadzać takie kosztowne zabawki na ziemię - wszystkie kalifornijskie wypożyczalnie samochodów posiadają już tańsze modele kabrioletów, które są rozchwytywane przez turystów. W czasie wakacji na Zachodzie chcą poszaleć i zapomnieć o swym codziennym życiu oraz o "zadaszonych" samochodach, które wożą ich do pracy. Na "najbardziej widokowej" trasie nr 1 wzdłuż wybrzeża oceanu chcą pojeździć inaczej, czyli tak, jak uśmiechnięci młodzi ludzie z reklam w samochodach bez dachu nad głową.
W San Francisco i Los Angeles działają też specjalne wypożyczalnie, które oferują wynajęcie kabrioletów "z myszką", czyli z auta lat 60. Na chętnych oczekują lśniące nowym lakierem stare Mercedesy, Volkswageny, Alfa Romeo, Fiaty i MG, a także amerykańskie Mustangi i olbrzymie krążowniki szos. Za naciśnięciem guzika dach unosi się w nich wysoko w górę, niczym przyczepa wywrotki, a potem składa się sam za tylnym siedzeniem. Młodzi Europejczycy uwielbiają wielkie, amerykańskie wozy i często na ulicach miasta widać, jak się bawią podnoszeniem i opuszczaniem dachu.
Okazuje się jednak, że mimo swej kalifornijskiej popularności, nie są to samochody wygodne i użyteczne na co dzień. - Mam Jeepa z otwartym dachem - wyznaje Jason Hunter z San Francisco - ale w mieście więcej z nim kłopotu niż przyjemności. Muszę prowadzić w czapce i w ciemnych okularach, bo inaczej kurz wpada w oczy lub wiatr urywa głowę. A po południowej Kalifornii nie da się jeździć bez klimatyzacji, zakładam więc plandekę. Za to na pokaz czerwony Jeep prezentuje się świetnie i wzbudza zazdrość kolegów.
- Przede wszystkim trzeba nieustannie uważać, aby nic nie zostawić w środku. Wszystkie rzeczy muszę zamykać w bagażniku. Ale jest z tym autem dużo frajdy w słoneczne dni. Lubię jeździć nim szybko, kiedy nad głową słychać pęd powietrza - zauważa Adeline Yu z San Francisco, która jest dumną posiadaczką starego Jaguara.
- Już od dawna było moim marzeniem - opowiada Thomas Klein z Niemiec - zwiedzić Kalifornię dużym Cadillakiem. W nocy, na parkingach przy autostradzie naciskam przycisk, opuszczam dach, rozkładam siedzenia, wyciągam śpiwór i śpię pod gwiazdami. Nie potrzebuję campingu.
- Jak wakacje, to wakacje. Jeżdżę bez dachu. Jak było gorąco w Los Angeles, to prowadziłem w szortach, a teraz w San Francisco wkładam po południu kurtkę. Z kabrioletu inaczej ogląda się świat. Czasami śmierdzi spalinami, a czasami bardzo wieje, ale taką Kalifornię zabiorę we wspomnieniach do domu - zauważa Antonio Cardaras z Hiszpanii.
Uwaga na slumsy
Kabriolety pełne są wakacyjnego uroku i wywołują narzekania tylko wśród tych, którzy jeżdżą nimi na co dzień do pracy. Albowiem turyści zachwalają poczucie szybkości oraz nie ograniczone dachem widoki. Nie są to jednak auta bezpieczne.
Przekonałem się o tym podczas podróży do Los Angeles, kiedy wypożyczalnia zaoferowała na lotnisku wynajęcia kabrioletu za cenę zwykłego samochodu, gdyż było to przed sezonem. Na autostrady Miasta Aniołów wyjechałem wielkim, czerwonym Dodgem i natychmiast opuściłem dach. Było to nowe auto, które lśniło czystością, a w przezroczystych szybach odbijało się słońce. Po drodze do centrum wybrałem zły zjazd i znalazłem się na terenie latynosko-murzyńskich slumsów. Jechałem boczną ulicą i byłem już tylko o parę skrzyżowań od poszukiwanego wieżowca w centrum. Nagle zapaliło się czerwone światło, a drogę zatarasowała mi długa ciężarówka. Wtedy jak spod ziemi wyrosło czterech murzyńskich gentlemanów, którzy wyglądali tak, jakby właśnie wyszli z siłowni. Jeden z nich nachylił się nade mną, spojrzał na nonszalancko pozostawiony na drugim siedzeniu portfel, a potem rzucił: - Umyjemy ci szyby. Są bowiem bardzo brudne.
Zamarzyłem o dachu nad głową, o zamknięciu wszystkich okien i zamków. Na próżno - przeżywałem moje "kalifornijskie marzenie" w kabriolecie, podczas gdy jeden z osiłków brudną ścierką mazał przednią szybę. Nie dało się uciec. Za mną stanął autobus. - Za tak ciężką pracę należy się nam 20 dolarów - rzucił jego kolega i podstawił mi pod nos wielką łapę. Zapłaciłem bez mrugnięcia okiem.
- To i tak cud, że nie straciłeś portfela, a może i głowy - zauważył potem mój znajomy, który mieszka w Los Angeles.
Kalifornijskie marzenia
Po tej historii przestały mi się podobać kabriolety. Niech się nimi rozbijają Niemcy, Holendrzy czy Hiszpanie, auto z blaszanym dachem i działającymi zamkami ma w Ameryce swoje zalety. Nie wspominając już o wywrotkach, albowiem termin "dachowanie" w odniesieniu do kabrioletów brzmi co najmniej dwuznacznie.
Na co dzień przydaje się samochód, który ma całą karoserię, bo jest bezpieczniejszy.
Zresztą tymi niskimi, sportowymi, czerwonymi lub żółtymi maszynami poruszają się po Kalifornii panowie dobrze już po czterdziestce, chociaż na reklamach mają co najmniej 20 lat mniej i deskę surfingową na tylnym siedzeniu. Podobnie panowie i panie ratownicy na plażach San Diego i Los Angeles prezentują się znacznie gorzej niż w telewizyjnych serialach. Wiadomo przecież, że Kalifornia potrafi eksportować marzenia na cały świat. Także i o tym, że prawdziwe wakacje należy przeżyć w samochodzie bez dachu nad głową.
|
Samochód z otwartym dachem jest reklamowym symbolem Kalifornii. kabriolety okazały się świetnym produktem dla turystów nadciągających tutaj z całego świata. takie auta można wypożyczyć na godziny, na cały dzień albo na okres wakacji. Trzeba tylko odpowiednio zapłacić.Sportowymi samochodami klasy Mercedesa, Jaguara czy Ferrari jeżdżą na co dzień mężczyźni, którzy starają się "odzyskać swą utraconą młodość".
|
MEDIA
Znani dziennikarze odchodzą z Radia Zet
Konflikt wartości czy konflikt osobowości
LUIZA ZALEWSKA
Radio Zet musi się zmieniać, bo zmieniają się rynek i słuchacze - mówi prezes stacji Robert Kozyra. Niedawno świętowano dziesięciolecie, w październiku rozgłośnia zdobyła najwyższą w historii słuchalność, a mimo to największe gwiazdy nie chcą już w niej pracować.
10 lat temu zajmowali dwa pokoje i jedno studio. Przez trzy miesiące reporterzy pracowali na starym sprzęcie pożyczonym od francuskiego radia RFI, a serwisy informacyjne wystukiwano na starej maszynie do pisania.
Mało kto miał doświadczenie i na antenie trudno było to ukryć. Raz poważną rozmowę przerywało szczekanie psa, bo dziennikarka nie miała co z nim zrobić i wzięła do studia, kiedy indziej didżej dusił się ze śmiechu podczas czytania serwisu. - Jak się uspokoję, to poczytam wam dalej - obiecywał.
Słuchaczom to nie przeszkadzało. Tylko w Zetce można było usłyszeć czterogodzinne autorskie audycje z muzyką, której jak ognia bały się wówczas państwowe media. Nieograniczonej wolności muzycznej towarzyszyły nowoczesne serwisy informacyjne - szybkie jak karabin maszynowy, niezwykle treściwe, z dnia na dzień coraz bardziej profesjonalne. Emocjonalne relacje na żywo po raz pierwszy wzbudzały u słuchacza wrażenie, że jedną nogą jest na miejscu wydarzeń. W porannych rozmowach z politykami ("Gość Radia Zet") twórca stacji Andrzej Woyciechowski narzucił standardy, na których wzorowała się większość dziennikarzy. Wkrótce politycy zaczęli przychodzić do studia nawet w niedzielę - na "Śniadania z Radiem Zet" Krzysztofa Skowrońskiego.
By podać najświeższą wiadomość, przerywano najbardziej atrakcyjny program. W szczególnych przypadkach uruchamiano "otwarte studia". Gdy w czerwcu 1992 r. wybuchła afera lustracyjna, Zetka do później nocy relacjonowała gorącą debatę sejmową, która zakończyła się upadkiem rządu Jana Olszewskiego. Wyborom parlamentarnym i prezydenckim towarzyszyły audycje i wieczory wyborcze. Za "Pojedynek wyborczy" - program z udziałem publiczności, która uczestniczyła w dyskusji polityków z przeciwnych obozów - Woyciechowski i Radio Zet otrzymali nagrodę mediów "Słoń '93".
Najpierw informacja
Naturalne było, że Radio Zet stanie do konkursu na ogólnopolską koncesję i naturalne było, że ją otrzyma. - Chcemy przypominać BBC. Być profesjonalnym, spokojnym radiem politycznym, bez oper mydlanych, porad dla emerytów itd. Robimy radio jak dla siebie - mówił Woyciechowski.
Miały być przede wszystkim debaty polityczne, wywiady i relacje na żywo. Z deklaracji przedkoncesyjnych: 60 proc. czasu antenowego dla informacji i publicystyki, 30 proc. to muzyka, 10 proc. - reportaże i słuchowiska literackie.
W przeciwieństwie do konkurencji, czyli krakowskiego RMF FM, Radio Zet nie prosiło Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji o prawo do tzw. rozszczepiania reklam, czyli nadawania w różnych miastach różnych reklam. - Ten proceder niszczy małe rozgłośnie - tłumaczył Woyciechowski.
Obie stacje miały się uzupełniać: Zetka miała być stacją informacyjną, RMF FM - rozrywkowo-muzyczną.
Woyciechowski twardo pilnował wprowadzonych standardów. Rygorystyczny kodeks reklamy wykluczał emitowanie treści wykraczających poza dobre obyczaje i naruszających dobry smak. Z tego powodu w 1993 r. nie zgodzono się na emisję przed 22.00 kontrowersyjnej reklamy filmu, w której dyskutowano o wielkości męskiego członka. - Ten fragment jest pornograficzny. Nie chcę, jako tata dwojga dzieci, siedzieć przy śniadaniu i odpowiadać na pytania: Tato, a co to znaczy... - wyjaśniał.
Tych, których nie interesowała zbytnio polityka, przyciągały konkursy, np. "Kuferek Radia Zet", do którego przez cały dzień wkładano rozmaite rzeczy, a ten słuchacz, który żadnej nie przeoczył, otrzymywał całą jego zawartość.
Pod numerem "Czerwonego telefonu" wysłuchiwano każdego, kto za pięćset złotych chciał się podzielić ważną wiadomością, o której jeszcze nikt inny nie wiedział. (Dziś stawka wzrosła do tysiąca złotych.)
Do "Zielonego telefonu" można się było - ale już za darmo - wypłakać. Dziś uruchamiany jest w szczególnych przypadkach, gdy zbierane są opinie w konkretnej sprawie.
Najpierw słuchacz
Takie radio przyciągało słuchaczy, ale nie były ich miliony. W połowie 1995 r. słuchalność Zetki wynosiła 13 proc., podczas gdy programu I PR sięgała 47 proc., a RMF - 23 proc. (odsetek słuchaczy, którzy w ciągu tygodnia słuchali stacji przez co najmniej kwadrans, dane OBOP). - Radio, które ma takie wyniki, albo musi się zmienić, albo czekać na śmierć - mówiła wdowa po Woyciechowskim, Dorota Zawadowska-Woyciechowska.
Wybrano pierwszy wariant. Sprecyzowano adresata programu (25 - 35-latkowie, aktywni zawodowo i atrakcyjni dla reklamodawców) i do jego upodobań dostosowano program. Wynajęto amerykańskich doradców, zatrudniono nowego dyrektora programowego Roberta Kozyrę, którego wypatrzył sam Woyciechowski. Wcześniej Kozyra pracował w poznańskich rozgłośniach S i RMI FM, poznańskim oddziale TVP, gdańskim Radiu Plus.
Zmieniono ramówkę. Programy publicystyczne zastąpiły żywe magazyny informacyjne, np. "Świat o szóstej". Ambitną, alternatywną muzykę zastąpiły światowe przeboje. O ich emisji przestał decydować autor audycji, a zaczął - program komputerowy. - Musieliśmy się rozejść. Moje eksperymenty dźwiękowo-muzyczne przestały się mieścić w nowej formule - wspomina Wojciech Szymocha, przez cztery lata jeden z najoryginalniejszych didżejów Radia Zet.
Większość jednak akceptowała zmiany. By przyciągnąć młodych słuchaczy, wprowadzono "Komputerową listę przebojów". Dla nich powstało też "Party mix" z muzyką z zachodnich dyskotek. Pojawiły się programy satyryczne i rozrywkowe, wywiady z gwiazdami muzyki i show-biznesu. Do dzisiaj artyści, aktorzy, sportowcy - w ramach projektu "Znani tylko z nami" - goszczą na antenie nawet w weekendy. Niedawno, w listopadzie tego roku, byli to aktorzy sitcomu "Miodowe lata", emitowanego przez Polsat.
Masowej publiczności zaproponowano wielkie bezpłatne koncerty: "Niebieskie lato", "Niebieską zimę", "Wielką majówkę".
Najpierw muzyka
Zaczęły znikać radiowe reportaże, które za czasów Woyciechowskiego były codziennym punktem programu. Zredukowano je do jednej, sobotniej audycji "Raport specjalny". Była za mało komercyjna i w październiku tego roku zniknęła z anteny. Robert Kozyra, który dziś jest już prezesem i redaktorem naczelnym radia, uznał, że reportaż nie jest w tej chwili stacji potrzebny.
- Nie ma czasu na wytłumaczenie słuchaczowi, dlaczego jeden ważny pan spotkał się z drugim ważnym panem i co z tego wynika. Ważniejsze są postacie z okładki "Vivy" - coraz częściej narzekali sfrustrowani dziennikarze i coraz częściej porównywali nowego prezesa z założycielen stacji. - Mówienie o tym, co dzisiaj robiłby Andrzej Woyciechowski, jest czysto teoretyczne. Nie wiadomo, jak pogodziłby niezależność polityczną stacji z jej niezależnością finansową - odpowiada na to Kozyra.
Ponad dwa lata temu na antenie pojawiła się nowa postać, która szybko stała się symbolem zmian - Irek Bieleninik. Do tegorocznych wakacji prowadził trzygodzinne "Poranki z Radiem Zet". Wielu pamięta do dziś jeden z jego telefonów do przypadkowej osoby, wybranej z książki telefonicznej. - Czy jest pan X? - zapytał.
- Nie. Nie żyje - odpowiedziała wdowa.
- To ma pani wielkie szczęście, bo wygrała pani nagrodę - odparował Bieleninik.
Kozyra: - Bieleninik to niewątpliwie kontrowersyjna postać, ale też osobowość. Jest zadziorny i prowokujący, ale wiele znanych osób, m.in. Marek Borowski, Władysław Frasyniuk i prezydent Aleksander Kwaśniewski, chwaliło jego audycję.
W połowie 2000 r. (według firmy badawczej ARC Rynek i Opinia) słuchacze uznali, że dwie największe stacje komercyjne są do siebie bardzo podobne - dynamiczne, nowoczesne, nadające modną muzykę. Pierwszy raz badani stwierdzili też, że to RMF bardziej kojarzy im się ze stacją informacyjną i publicystyczną, a Radio Zet z rozrywką i muzyką.
Kozyra przyznaje: Radio Zet jest dziś stacją muzyczno-informacyjną. - Rynek się zmienił i nie udźwignąłby takiego radia, jakie robił Andrzej Woyciechowski - wyjaśnia.
Radio poważnieje
Jednak od września tego roku zmieniono strategię rozwoju rozgłośni. Radio Zet spoważniało. W jesiennej ramówce poranne wejścia Bieleninika zredukowano do trzech minut. Według nowej strategii stacja ma być "prestiżowa i aspiracyjna". - Oznacza to radio, którego słuchanie jest w dobrym tonie - wyjaśnia prezes. Więcej wagi przywiązuje się do sposobu komunikacji ze słuchaczem. Do starszego i bardziej wykształconego odbiorcy adresowany jest ambitny projekt "Sto twarzy Krystyny Jandy". Składa się z konkursu dla słuchaczy nawiązującego do trwającego właśnie wielkiego tournée aktorki, co w całości finansuje radio.
Efekt był piorunujący. W październiku Radio Zet osiągnęło najwyższą słuchalność w historii. W grupie docelowej (od 25 do 44 lat ze średnim i wyższym wykształceniem) prześcignęło RMF FM.
Dziennikarze: - Przez lata narastało rozgoryczenie - radio tak się zmieniło, że czasem musimy się wstydzić. Ale teraz doszło do paradoksu, bo nasze niezadowolenie wybuchło akurat w chwili, kiedy zaczęto powoli wracać do tego, co kiedyś było w nim najlepsze.
Otwarty konflikt zaczął się, gdy Kozyra postanowił zwolnić didżeja, który współtworzył rozgłośnię. Dziennikarze stanęli w jego obronie, ale to nie pomogło. Zaczęły wybuchać kolejne konflikty, aż w końcu dziennikarze zaczęli składać wypowiedzenia. Największe gwiazdy, które od dziesięciu lat pracowały w stacji, i ci, którzy przyszli tam kilka lat temu. Razem 28 osób. W liście, jaki skierowali w piątek do właścicieli stacji, postawili jeden warunek - Kozyra musi odejść.
Prezes przeprasza i zwalnia
"Nie negujemy prawa zarządu do określania strategii i celów programowych. Nie możemy jednak akceptować sposobu realizacji tej strategii, polegającego na przedmiotowym traktowaniu dziennikarzy, którzy gwarantują Radiu Zet jego poziom, niezależność i pozycję na rynku mediów" - napisali odchodzący.
- To my stworzyliśmy to radio i jego markę. Dlatego uważamy, że mieliśmy prawo zaprotestować, bo dziś o wszystkim decydują sympatie i antypatie prezesa. On mówi: "Zet jak zmiany". My odpowiadamy na to: "Zet jak zasady"- mówi jeden z dziennikarzy.
Odchodzący podkreślają, że to nie zmiany, jakim podlega radio, są przyczyną ich protestu. - Doskonale zdajemy sobie sprawę, że to przedsięwzięcie, które musi na siebie zarabiać. Akceptujemy, że w radiu musi być szef, ale powinien mieć autorytet. I powinien szanować pracowników.
Kozyra odpowiada na to: - Nie jest moim celem przedmiotowe traktowanie dziennikarzy. Każdy ma prawo do błędu, szczególnie gdy kieruje zespołem tak wybitnych osobowości. Ale z tego powodu nie można przekreślić człowieka w taki sposób, w jaki robią to dziś dziennikarze Radia Zet. Tym bardziej że jeszcze niedawno publicznie deklarowali oni, iż Radio Zet to wyjątkowe miejsce pracy.
- Wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób czują się dotknięci moimi decyzjami lub sposobem ich podejmowania, przepraszam. Ale nie mogę zaakceptować publicznego sposobu załatwiania tej sprawy - mówił prezes w miniony piątek.
Tego samego dnia podpisał wypowiedzenia pierwszych siedmiu dziennikarzy, m.in. Krzysztofa Skowrońskiego, Andrzeja Morozowskiego i szefowej serwisów informacyjnych Pauliny Stolarek. - Nie odbije się to na finansowej sytuacji radia, bo będziemy starali się zapewnić słuchaczom równie dobrych dziennikarzy i równie dobry program - uważa Kozyra. Równocześnie namawia pozostałych dziennikarzy, by pozostali w radiu.
- Przyczyną konfliktu części pracowników nie są sprawy finansowe, polityczne, merytoryczne, a jedynie spór personalny. Nie ma więc wiele o czym rozmawiać. Bo ja nie wyobrażam sobie, by pracownicy sami wybierali sobie prezesa. To nie była i nie jest spółka pracownicza - mówi prezes EuroZetu Sławomir Suss.
|
Radio Zet musi się zmieniać, bo zmieniają się rynek i słuchacze - mówi prezes stacjiKozyra. W 1995 r. słuchalność Zetki wynosiła 13 proc.. zatrudniono nowego dyrektora programowego Kozyrę.
Programy publicystyczne zastąpiły żywe magazyny informacyjne. Ambitną, alternatywną muzykę zastąpiły światowe przeboje. W październiku osiągnęło najwyższą słuchalność w historii. konflikt zaczął się, gdy Kozyra postanowił zwolnić didżeja, który współtworzył rozgłośnię. Dziennikarze stanęli w jego obronie. zaczęli składać wypowiedzenia. postawili warunek - Kozyra musi odejść.
- Przyczyną konfliktu nie są sprawy finansowe, polityczne, merytoryczne, a spór personalny. - mówi prezes EuroZetu.
|
ROZMOWA
Profesor Tadeusz Wilczok, prorektor do spraw nauki Śląskiej Akademii Medycznej
Jeszcze o plamie na honorze nauki polskiej
Panie profesorze, na pana spadł obowiązek wyjaśnienia sprawy słynnego już plagiatu. Kiedy przed dwoma laty uczelniana Komisja Dyscyplinarna umarzała postępowanie w sprawie plagiatu, jaki popełnił doktor Andrzej Jendryczko ("Rz" opisała sprawę 8 stycznia), postąpiła, jak państwo twierdzicie, zgodnie z prawem. Czy prawo rzeczywiście uniemożliwia karanie naukowców, którzy popełnili plagiat, lub temu przeszkadza?
TADEUSZ WILCZOK: Zapis w ustawie o szkolnictwie wyższym w części dotyczącej spraw dyscyplinarnych jest bardzo niekorzystny dla ścigania wszelkiego rodzaju przestępstw. Jeżeli badany czyn został popełniony przed trzema laty lub więcej, nie ma podstaw do tego, by zajmowała się nim komisja dyscyplinarna. Jest to fatalne. Przy czym plagiat jest tu tylko jednym z przypadków. Dotyczy to każdego wykroczenia przeciw regulaminowi akademickiemu.
Czy to oznacza, że rektor nie może zwolnić pracownika naukowego, który, popełniając plagiat, zachował się głęboko nieetycznie, czy nie może go zwolnić choćby dlatego, że jest to słaby pracownik? W każdej firmie takiego pracownika po prostu się zwalnia.
Jeśli pracownik ten nie popełnił czynu, który został mu udowodniony przez sąd, w wyniku postępowania karnego, to praktycznie nie ma żadnych podstaw do zwolnienia. Można skierować sprawę do Komisji Dyscyplinarnej. Ma ona prawo dawać nagany, upomnienia, aż do odsunięcie od wykonywania zawodu, lecz pod warunkiem, że nie nastąpiło przedawnienie sprawy.
Przyznam, że budzi to zdumienie...
Moje również. Jeśli jestem niezadowolony z nauczyciela akademickiego, bo źle prowadzi zajęcia ze studentami, albo jeśli jestem niezadowolony z kierownika katedry, bo prowadzi fatalnie badania naukowe, nie mam prawa go zwolnić. Raz na cztery lata jest oceniany ustawowo przez komisję, lecz nawet negatywna opinia nie jest powodem do zwolnienia. Trzeba mu jeszcze pozwolić na pracę przez rok. Po drugiej negatywnej opinii komisji można zastanawiać się, jak rozwiązać z nim stosunek pracy.
A sprawa pierwszego plagiatu pana Andrzeja Jendryczki i kilku autorów dotyczyła roku 1995, kiedy to duński Komitet do spraw Nierzetelności w Nauce wystąpił do kierownika Katedry Biochemii i Chemii profesora Drożdża, w której był zatrudniony doktor Jendryczko, informując, że został popełniony plagiat pracy autorów duńskich. Profesor Drożdż (wpisywany jako współautor, zrzekł się stanowiska kierownika katedry - B.C.) poinformował o tym rektora. Ten skierował sprawę do rzecznika dyscyplinarnego. Rzecznik potwierdził zarzuty duńskiego komitetu. Rektor (wtedy był to profesor Władysław Pierzchała - B.C.) zawiesił pana Jendryczkę na sześć miesięcy, bo tyle było mu wolno...
Wiemy już, że nie mógł go natychmiast zwolnić...
Nie mógł go zwolnić, a jedynie zawiesić na pół roku, stwarzając mu komfortowe warunki, ponieważ ten pan nie musiał przychodzić do pracy, nie musiał niczego wykonywać, a pierwszego przychodził jedynie po pieniądze. Dotyczy to każdego zawieszonego pracownika naukowego, nie tylko Jendryczki.
A czy Komisja Dyscyplinarna, zgodnie z prawem umarzając sprawę, uważała, że już wszystko jest w porządku?
Z całą pewnością nie. Wykonała rzecz bez precedensu. Zwróciła się do trzech profesorów prawa, aby wyjaśnili, jak należy rozumieć zapis tej ustawy. Profesorowie stanęli na stanowisku, że plagiat plagiatem, my, profesorowie, nim się nie zajmujemy. Tępimy plagiaty, lecz jeśli chodzi o merytoryczną stronę, to sprawa jest przedawniona. Na podstawie tych właśnie opinii prawnych komisja, po rocznym postępowaniu, dziesiątkach posiedzeń i wyjaśnień, zajęła stanowisko takie: my, komisja, potępiamy plagiaty, natomiast w konkretnym przypadku odstępujemy od dalszego postępowania poprzez umorzenie sprawy.
Dlaczego jednak komisja nie zawiadomiła pism medycznych, a szczególnie "Przeglądu Lekarskiego", o popełnieniu plagiatu?
Komisja nie jest ciałem stałym. Działała w najlepszej wierze, o czym jestem głęboko przekonany, ale nie wiedziała, przez nikogo nie została poinformowana, że tak należy postąpić. Nie ma tu znów żadnych wytycznych, a byłoby to rozwiązanie.
A pan Jendryczko mógł spokojnie sam odejść z uczelni...
Szczęśliwie złożyło się, że panu Jendryczce kończył się kontrakt na kierowanie katedrą. Była to Katedra Chemii i Analizy Leków. Kiedy minęło sześć miesięcy "zawieszenia", rektor musiał przywrócić go do pracy, ale już nie na stanowisko kierownika katedry. Pan Jendryczko po kilku miesiącach wyraźnego niezadowolenia poprosił nas o zgodę na jego przejście do pracy w Politechnice Częstochowskiej. Dostał ją natychmiast. Został zatrudniony na stanowisku profesora.
Nikt z częstochowskiej uczelni nie pytał państwa o opinię? Nie uznaliście, że należy poinformować nowego pracodawcę o popełnionym plagiacie?
Nie zostaliśmy o opinię poproszeni, choć powinno tak zawsze być. W związku z tym nikt panu Jendryczce nie wystawiał żadnej opinii.
Czy nie wydaje się panu profesorowi, że jest to luka w mechanizmach akademickich?
Jest to luka. Uczelnia może, ale nie musi wystawiać opinii. Nie jest też nigdzie powiedziane, że uczelnia musi zasięgać opinii z poprzedniego miejsca pracy.
Ciekawe, jak teraz, po ujawnieniu ponad trzydziestu kolejnych plagiatów, zachowa się obecny pracodawca pana Jendryczki, rektor Politechniki Częstochowskiej. A jakie instytucje oprócz uczelni zajmowały lub powinny zajmować się tego typu sprawą?
Nikt się nią nie zajmował oprócz uczelni. W takich przypadkach, jeśli obwiniony czuje się poszkodowany, ma prawo odwołać się do Komisji Dyscyplinarnej przy Radzie Głównej Szkolnictwa Wyższego i Nauki. Nic takiego się nie stało, wszyscy byli zadowoleni.
Czy nie wydaje się panu profesorowi, że coś więcej należało uczynić, powiedzieć o sprawie głośno, uprzedzić innych naukowców, by nie powoływali się na plagiaty Andrzeja Jendryczki?
Dzisiaj wydaje mi się, że będąc członkiem Komisji Dyscyplinarnej - mając bardzo krytyczny stosunek do plagiatów - napisałbym votum separatum i spowodował przesłanie sprawy do tejże Głównej Komisji Dyscyplinarnej. Ale to jest moje stanowisko dzisiaj, a nie wiem, czy dwa lata temu postąpiłbym tak samo. Dziś już wiemy, że pan Jendryczko plagiatów popełnił ponad trzydzieści.
Wprawdzie nie mówi się o tym głośno, lecz wiadomo, że plagiaty naukowe nie są niczym nowym.
Tak, to bardzo przykre i, niestety, ma miejsce na całym świecie. Także w najwybitniejszych instytucjach naukowych. Co ciekawe, po ujawnieniu plagiatu jednostka nie traci prestiżu, dalej jest świetną jednostką naukową, mimo że pozbyła się plagiatora.
Może właśnie oczyszczanie się i mówienie wprost o winach jest lepsze niż ich tuszowanie. Czy środowisko medyczne ma swój kodeks etyczny, nie lekarski, a naukowy?
O tej sprawie mówi się dużo i głośno. Profesor Kornel Gibiński jest przewodniczącym Komitetu Etyki Polskiej Akademii Nauk. To jest bardzo aktywne ciało kolegialne, które piętnuje w sposób jednoznaczny działania niegodne uczonego czy nauczyciela akademickiego. Natomiast nie ma przekładni prawnej. Brakuje nam możliwości odwołania się do litery prawa.
Szkoda wobec tego, że komitet nie zajął stanowiska w sprawie Andrzeja Jendryczki... Może powinniśmy w Polsce utworzyć na wzór duński niezależny od uczelni komitet badania nierzetelności naukowej?
Oczywiście, powinniśmy utworzyć reprezentatywne ciało, w którym zasiadałyby autorytety w nauce, by wywierały presję na tych, którzy postępują tak niegodnie. Osobę popełniającą plagiat należy potępić, zwolnić natychmiast z pracy, zakazać jej pracy naukowej i dydaktycznej.
rozmawiała Barbara Cieszewska
|
TADEUSZ WILCZOK: Zapis w ustawie o szkolnictwie wyższym w części dotyczącej spraw dyscyplinarnych jest bardzo niekorzystny dla ścigania przestępstw. plagiat jest tylko jednym z przypadków.
sprawa pierwszego plagiatu Andrzeja Jendryczki, kiedy duński Komitet ds Nierzetelności w Nauce informując, że został popełniony plagiat. należało powiedzieć o sprawie głośno. Dziś wiemy, że plagiatów popełnił ponad trzydzieści.
|
W Mielcu udał się plan ratowania miasta bankrutującego wraz z upadającą fabryką
Odbicie od dna
- Zaczęliśmy podpatrywać pomysły zachodnie z wolnymi obszarami celnymi i zastanawiać się, że może warto byłoby coś podobnego utworzyć w Mielcu - mówi Mariusz Błędowski. Przepracował 26 lat przepracował w WSK, a dziś zarządza mielecką specjalną strefą ekonomiczną.
FOT. KRZYSZTOF ŁOKAJ
JÓZEF MATUSZ
Jeszcze kilka lat temu Mielec umierał wraz z Wytwórnią Sprzętu Komunikacyjnego (WSK). Dziś stopa bezrobocia jest tu najmniejsza na Podkarpaciu. Duża w tym zasługa specjalnej strefy ekonomicznej, w której pracuje ponad sześć tysięcy osób. Dalszych kilka tysięcy zatrudniają spółki i instytucje obsługujące firmy ze strefy.
Powoli z dna podnoszą się również spółki powstałe na bazie majątku upadłej WSK. Tradycje lotnicze w Mielcu zostały zachowane. Jest nadzieja, że wraz z zakupem samolotów wielozadaniowych dla naszej armii do Mielca w ramach offsetu trafią nowoczesne technologie. - Problemy są jak wszędzie, ale nie wyobrażam sobie miasta bez strefy. Miasto bankrutowało na naszych oczach. Znaleźliśmy jednak pomysł na ratowanie Mielca. Wprawdzie nie wszystkie założenia się powiodły, ale miasto odbiło się od dna - mówi Janusz Chodorowski, prezydent Mielca.
Nobilitacja w WSK
Pomysł ulokowania w Mielcu wielkiego przemysłu i produkcji lotniczej pochodzi od przedwojennego wicepremiera Eugeniusza Kwiatkowskiego. Polskie Zakłady Lotnicze były kluczową fabryką Centralnego Okręgu Przemysłowego. Przed wojną produkowano w Mielcu słynne superbombowce Łoś. Władze komunistyczne postanowiły kontynuować lotnicze tradycje, ale rynek zbytu towarów był jeden - wschód. We wczesnych latach pięćdziesiątych z linii produkcyjnych PZL Mielec (przemianowanych na WSK) schodziły radzieckie migi, które trafiały prosto na wojnę koreańską. W latach 60. produkowano tu popularne antki na potrzeby sowieckich kołchozów. W WSK powstawały też samochody, pompy wtryskowe, lodówki, chłodnie i silniki.
Mielec uchodził za najbogatsze miasto w PRL, ale jego dobrobyt zależał od jednego zakładu. W fabryce pracowało ponad dwadzieścia tysięcy osób i w sześćdziesięciotysięcznym mieście trudno było znaleźć rodzinę, w której przynajmniej jedna osoba nie pracowałaby w WSK. Po szkole szło się prosto tam - i tak do emerytury. Fabryka budowała przedszkola, domy kultury, stadion. Dla pracowników były przydziały, talony na malucha i wczasy w Bułgarii. Dyrektor WSK był ważniejszy od pierwszego sekretarza komitetu miejskiego partii.
Praca w WSK nobilitowała: z całego kraju zjeżdżała do Mielca kadra inżynierska. Janusz Chodorowski, zanim w 1994 roku został prezydentem miasta, też zaczynał karierę zawodową w wytwórni. - Fabryka dawała duże pole do popisu. W WSK były pierwsze komputery. Żyliśmy w przekonaniu, że w Mielcu robi się naprawdę wielkie rzeczy, i to w wymiarze światowym - wspomina. W latach 70. i 80. Mielec stał się sławny dzięki klubowi piłkarskiemu Stal Mielec, utrzymywanemu z pieniędzy WSK. Nazwiska: Lato, Szarmach, Kasperczak czy Domarski były znane szeroko za granicą.
Mało kto pamięta, że WSK Mielec o kilka tygodni wyprzedziła gdański Sierpień. Załoga zastrajkowała, bo nie przywieziono ręczników.
Trumny zamiast samolotów
Szok przyszedł wraz ze zmianami polityczno-gospodarczymi w kraju. Jeszcze w 1989 roku do Związku Radzieckiego wysłano dużą partię samolotów, za które fabryka nie dostała pieniędzy. RWPG rozpadła się, a nikt inny nie chciał kupować samolotów z Mielca. Stanął zakład, a wraz z nim zaczęło umierać miasto. Zwolnienia, strajki, tragedie rodzinne. Gospodarka wolnorynkowa nie pasowała do Mielca. Jeśli ktoś przez dwadzieścia lat toczył takie same części, to nie miał pojęcia o samodzielnej działalności.
Nowa władza nie miała pomysłu na Mielec, choć politycy często tu gościli. Niektórzy denerwowali załogę swymi wypowiedziami. Premier Jan Krzysztof Bielecki powiedział, że skoro WSK nie może sprzedawać samolotów, to niech produkuje igły. Wprawdzie igieł nie produkowano, ale przebojem eksportowym stały się trumny wysyłane do Niemiec. Pracownicy mówili, że wyrób trumien symbolizuje pozycję zakładu. Rodziły się pomysły, by w Mielcu wspólnie z Włochami produkować karetki pogotowia. Później miały być tam wytwarzane wozy strażackie i wagony dla warszawskiego metra. Wszystko kończyło się na pomysłach. Brnięto po omacku, a wszyscy zastanawiali się, czym to się skończy. W listopadzie 1992 roku do WSK przyjechał minister przemysłu Wacław Niewiarowski i długo tłumaczył załodze, że rząd chce pomóc fabryce i miastu. Odpowiedzią były gwizdy. Po jednym z pytań ministrowi puściły nerwy i powiedział: "A g... wy tu robicie". Niewiele brakowało, aby kilkutysięczny tłum zlinczował ministra.
Irlandzki pomysł
To właśnie od tej wizyty zaczęło się nowe w Mielcu. Rząd przygotowywał przepisy o strefach ekonomicznych. - Zaczęliśmy podpatrywać pomysły zachodnie z wolnymi obszarami celnymi i zastanawiać się, że może warto byłoby coś podobnego utworzyć w Mielcu - mówi Mariusz Błędowski, który przepracował w WSK 26 lat, a dziś zarządza strefą ekonomiczną w Mielcu. Agencja Rozwoju Przemysłu ogłosiła przetarg na restrukturyzację Mielca. Wygrała go irlandzka grupa konsultingowa Shannon Development. W Mielcu powstała specjalna grupa, nad którą pieczę sprawował wiceminister przemysłu Edward Nowak. Efektem było zdiagnozowanie istniejącego stanu i opracowanie planów wyjścia z zapaści. Irlandzko-polski program wskazywał, że należy: zrestrukturyzować przemysł i cały region, gdyż poza WSK istniało tam niewiele zakładów, i utworzyć w Mielcu specjalną strefę ekonomiczną. Pojawiły się pierwsze pieniądze z funduszu PHARE. - Wszystko było pionierskie i wówczas nikt w kraju takich rzeczy nie robił - dodaje Błędowski.
Najtrudniej było z restrukturyzacją wytwórni. Fabryka zawarła ugodę z wierzycielami, głównie bankami, które stały się współwłaścicielami zakładu, choć nie były do tego przygotowane. W rezultacie nikt nie kwapił się, żeby modernizować fabrykę. Przeciągające się trudności postanowili wykorzystać inni. Kierownictwo WSK związało się ze spółką Grand Limited, zarejestrowaną na jednej z wysp Karaibów. Pełnomocnikami spółki byli pochodzący z Mielca bracia Józef i Andrzej Gaj - teraz nazywają ich tutaj Big Brothers. Grand miał wyłączność na doradztwo prawne, ale gdy zakładowi brakowało na wypłaty dla załogi, to właśnie Grand pożyczał pieniądze. W zamian przejmował w zastaw kolejne składniki majątku wytwórni, łącznie z lotniskiem. Finałem była tzw. afera mielecka i aresztowanie ścisłego kierownictwa WSK oraz pełnomocników spółki Grand.
Pierwsza strefa w Polsce
Mielec zaczął się jednak zmieniać. Powstała Mielecka Agencja Rozwoju Regionalnego, która uruchomiła inkubator przedsiębiorczości. Małym biznesmenom zapewniano pomieszczenia w halach produkcyjnych, obsługę księgową, kredyty, a nawet promocję. Mieli zdobyć doświadczenie, by samodzielnie poruszać się na rynku. Przełomem stała się jednak uchwala rządu z października 1994 roku o strefach ekonomicznych. Rok później w Mielcu powołano pierwszą w Polsce Specjalną Strefę Ekonomiczną Euro-Park, a organem zarządzającym została Agencja Rozwoju Przemysłu, której oddział powstał w Mielcu. Pierwszą kadrę stanowili byli pracownicy WSK. - Byliśmy pierwsi, więc wszystkiego musieliśmy się uczyć. Zamierzeniem było przyciągnięcie inwestorów, którzy mieli odmienić Mielec i zapewnić miejsca pracy. Wiedzieliśmy, że strefa nie będzie sklepem, przed którym ustawiają się kolejki. Ulgi podatkowe to nie wszystko. Inwestorów trzeba było jeszcze przekonać, że strefa to trwały twór ustanowiony na dwadzieścia lat. Mielec miał też ten atut, że dysponował w miarę dobrze wyszkoloną kadrą inżynierską - mówi Błędowski. Podkreśla, że wykorzystano sytuację, iż Mielec był pierwszy. Później powstawały kolejne strefy i brały przykład z Mielca. Niektóre, jak katowicka, gliwicka czy legnicka, stały się poważnymi konkurentami Mielca. Mimo to Mielec nadal zajmuje wśród nich czołową pozycję.
Wszystko inaczej
Dotychczas wydano ponad siedemdziesiąt pozwoleń na działalność w strefie, a produkcję rozpoczęło prawie pięćdziesiąt firm. Spółki zatrudniły ponad sześć tysięcy osób, a zainwestowały niemal 1,5 mld złotych. Od podstaw zbudowano dwadzieścia fabryk. Inne spółki ze strefy kompletnie zmodernizowały obiekty należące kiedyś do WSK. Miejsce stanowiącego kiedyś monokulturę przemysłu metalowego zajęły takie dziedziny, jak przemysł elektroniczny, motoryzacyjny, drzewny, papierniczy. Roczna sprzedaż wyrobów ze strefy wynosi 1,8 mld złotych: jedna trzecia tej kwoty to eksport. Cztery spółki z SSE znalazły się wśród pięciuset największych przedsiębiorstw w kraju w ostatnich rankingach "Rzeczpospolitej" i "Polityki". W niektórych firmach sprzedaż na jednego zatrudnionego przekracza milion złotych, a to już jest wydajność na poziomie światowym. Największa z tych spółek zatrudnia półtora tysiąca osób.
Strefa odmieniła oblicze upadającego miasta. Powstało kilka tysięcy miejsc pracy w firmach i instytucjach współpracujących ze spółkami strefowymi. Dzięki SSE zatrudnienie mają transportowcy, kolejarze, agencje ochrony mienia itp. W mieście przybyło banków, a przed dwoma laty powstała tu Wyższa Szkoła Gospodarki i Zarządzania. Działa też Centrum Kształcenia Praktycznego, które szkoli ludzi "na zamówienie".
Od dna odbijają się również spółki, które powstały z upadłej WSK. Polskie Zakłady Lotnicze regularnie zwiększają zatrudnienie. Największy kontrakt realizują dla Wenezueli, która zamówiła kilkadziesiąt samolotów Skytruck. Również polska armia w większym stopniu zainteresowana jest samolotami z Mielca. Marynarka Wojenna zamówiła kilkanaście samolotów Bryza. W PZL liczą na rozstrzygnięcie przetargu na samolot wielozadaniowy i związany z tym offset.
Potrzebny następny plan
Stopa bezrobocia w powiecie mieleckim wynosi 13,8 procent i jest najniższa w województwie podkarpackim (wyłączając powiaty grodzkie w Rzeszowie i Krośnie). Zarejestrowanych jest 9,5 tys. bezrobotnych. W większości są to pracownicy byłej WSK, gdyż strefa chłonie głównie ludzi młodych. Stanisław Stachowicz, kierownik Powiatowego Urzędu Pracy, przypomina, że w 1994 roku było ponad jedenaście tysięcy bezrobotnych. - O pracę jest trudno, ale co by było, gdyby nie powstała strefa? - pyta. W latach 1993-96 Mielec był rejonem szczególnie zagrożonym wysokim bezrobociem. Dzięki temu do Mielca wpływały większe środki na aktywne formy walki z bezrobociem. Z irlandzkiego planu ożywienia Mielca w pełni powiodło się utworzenie strefy. Gdyby jeszcze udała się restrukturyzacja WSK, to Mielec miałby szansę stać się rekinem gospodarczym w kraju.
Pojawiają się jednak zagrożenia. Od stycznia obowiązują nowe przepisy, mniej korzystne dla chcących prowadzić działalność w strefach, a tym samym pojawia się mniej inwestorów. W Mielcu mówią, że przydałby się kolejny irlandzki plan ożywienia gospodarczego. -
|
Pomysł ulokowania w Mielcu produkcji lotniczej pochodzi od przedwojennego wicepremiera Kwiatkowskiego. Władze komunistyczne postanowiły kontynuować lotnicze tradycje, ale rynek zbytu towarów był jeden - wschód. Szok przyszedł wraz ze zmianami polityczno-gospodarczymi w kraju. RWPG rozpadła się, a nikt inny nie chciał kupować samolotów z Mielca. Stanął zakład, a wraz z nim zaczęło umierać miasto.
Agencja Rozwoju Przemysłu ogłosiła przetarg na restrukturyzację Mielca. Wygrała go irlandzka grupa konsultingowa Shannon Development. Mielec zaczął się zmieniać. Powstała Mielecka Agencja Rozwoju Regionalnego, która uruchomiła inkubator przedsiębiorczości. Przełomem stała się uchwala rządu z października 1994 roku o strefach ekonomicznych. Rok później w Mielcu powołano Specjalną Strefę Ekonomiczną Euro-Park.
Dotychczas wydano ponad siedemdziesiąt pozwoleń na działalność w strefie, a produkcję rozpoczęło prawie pięćdziesiąt firm. Spółki zatrudniły ponad sześć tysięcy osób. Strefa odmieniła oblicze upadającego miasta. Stopa bezrobocia w powiecie mieleckim jest najniższa w województwie podkarpackim. Z planu ożywienia Mielca powiodło się utworzenie strefy. Gdyby jeszcze udała się restrukturyzacja WSK, to Mielec miałby szansę stać się rekinem gospodarczym.
|
Obecny system zaopatrywania sił zbrojnych RP nie jest klarowny
Jak wykluczyć korupcję z MON
PAWEŁ F. NOWAK
O korupcji w Ministerstwie Obrony Narodowej mówi się w kontekście podejrzeń o nieprawidłowości w realizacji zamówień publicznych. Byłoby wielce zawstydzające, gdyby w resorcie, w którym Honor i Ojczyzna powinny być ponad wszystko, dopuszczano się praktyk niegodnych urzędników państwowych i żołnierzy.
Plotki wokół ministerstwa (i w nim samym) głoszą, iż prowizje były sute, do 10 proc. To bardzo dużo, wręcz nie do wiary. Na zakupy w ostatnich latach MON przeznaczało 1,5 do 2 mld zł rocznie; urobek byłby niesamowicie wysoki. Zamówienia publiczne to dziedzina narażona na różne nieprawidłowości, ale również na pomówienia, i dlatego konieczne są działania tworzące system odporny na zakłócenia.
Nasze prawo nie toleruje form premiowania za kontrakt zrealizowany w urzędach państwowych. Mówi się o tym, nie podając konkretów, iż w wielu instytucjach budżetowych (nie tylko w MON) warunkiem kontraktu jest sowita prowizja, że często już na początku trzeba złożyć odpowiedni depozyt.
Przede wszystkim zapobiegać
W każdym środowisku znajdą się ludzie, którzy przynoszą innym wstyd, ale nie wolno też uogólniać pojedynczych opinii. Już wcześniej nagłaśniano afery, związane na przykład z odraczaniem służby wojskowej czy nadużyciami w gospodarce wojskowej. Te ostatnie, przy dobrej kontroli, są do wykrycia. Zdecydowanie trudniejsze do ujawnienia są łapówki, w tym prowizje (trudno to inaczej nazwać), z czego doskonale zdają sobie sprawę zarówno biorący, jak i dający.
Częstotliwość i powtarzalność plotek świadczy, że ich prawdopodobieństwo jest wysokie. Od lat wokół MON krążą plotki o prowizjach. A jeśli mamy do czynienia z naciskami na realizację dostaw u określonych wykonawców, to jest to wielce prawdopodobne. W praktyce można uprawdopodobnić każdą transakcję, układając odpowiednio wymagania, wie o tym każdy handlowiec, i dlatego tak ważna jest elementarna uczciwość. Niezbędne są również mechanizmy eliminujące różne nieprawidłowości, w tym surowa kontrola piętnująca każdy przypadek niewłaściwego działania, którego sprawcy powinni ponosić konsekwencje. Tego w naszym państwie brakuje.
Gospodarka rynkowa wprowadziła nowe zasady, które szczególnie wojsku skomplikowały działalność. Kiedyś podpisywało się umowę z producentem i przez lata płynęły dostawy. Dzisiaj musimy stosować ustawę o zamówieniach publicznych, ogłaszać przetargi i za każdym razem wybór może być zupełnie inny. Powoduje to bałagan w zasobach sprzętowych i materiałowych, co się wyraźnie odbija w kosztach. Są to ułomności możliwe do wyeliminowania - także przy dobrej woli prezesa Urzędu Zamówień Publicznych, który może, ale nie musi się zgodzić na kontrakt ponadtrzyletni.
Pierwsze zabezpieczenia
Wiele w tej dziedzinie zmienia się na korzyść wojska. Ustawa o przebudowie, modernizacji technicznej i finansowaniu sił zbrojnych RP w latach 2001 - 2006 pozwala na kontrakty wieloletnie, choć anulowała artykuł 73 ustawy o zamówieniach publicznych w odniesieniu do dostaw ujętych w programie sześcioletnim. Pozostaną nam kontrakty pięcio-, cztero- i trzyletnie, bo ustawa o finansowaniu SZ RP jest epizodyczna, odnosi się do konkretnego programu. Przez ten czas zostanie jednak uporządkowany park sprzętowy. Nie będzie niespodzianek, jakie przynosił coroczny przetarg i wybór dostawcy. Także zmiany w ustawie o zamówieniach publicznych, aczkolwiek niezupełnie takie, jakich wojsko oczekiwało, stwarzają szansę na uporządkowanie procedur. W myśl tych zmian siły zbrojne, gdy chodzi o usługi lub dostawy dotyczące broni, amunicji lub sprzętu przeznaczonego wyłącznie do celów wojskowych, mogą prowadzić postępowanie o zamówienie publiczne na zasadach szczególnych. Skróci to procedury i zmniejszy ich pracochłonność. Jest to również istotne dla producentów wyrobów używanych w wojsku. Mogą bowiem liczyć na bezpośrednie zamówienia, właśnie na zasadach szczególnych, na kilka kolejnych lat.
Wojsko niedawno zaczęło realizować swoje potrzeby w cyklu trzyletnim. Od lat zezwalała na to ustawa o zamówieniach publicznych. Z tej możliwości rzadko jednak korzystano. Liczba kontraktów w każdym roku była dość duża, dochodziła w Departamencie Zaopatrywania SZ do 1000; w przeliczeniu na osoby prowadzące - ponad 20 na jedną. To bardzo dużo: w podobnych instytucjach armii natowskich przypada na jedną osobę trzy - sześć spraw. Liczba prowadzonych postępowań nie może być za duża, gdyż wówczas popełnia się błędy z braku czasu na dokładne sprawdzenie oferowanego zaopatrzenia, negocjowanie cen, śledzenie realizacji dostaw.
Możliwość prowadzenia postępowań na zamówienia wieloletnie jest więc korzystna, zmniejszy obciążenie pracowników, umożliwi dokładne sprawdzenie kontrahentów, wejrzenie w proces technologiczny, co dla wojska ma istotne znaczenie. Z drugiej strony można się spodziewać wzmocnienia nacisków oferentów, aby wygrać przetarg na kilkuletnie dostawy. Będą nowe pokusy. Trzeba uczciwości, by się im oprzeć i dokonać obiektywnego wyboru, ale i dobrych mechanizmów kontrolnych oraz kar za nadużycia.
Przy wyborze kontrahenta wszyscy powinni mieć równe szanse. Zmiany w ustawie o zamówieniach publicznych ku temu zmierzają. Jednak przepisy nie są doskonałe. Nie jest i nie będzie tak, że kupujący dokona najwłaściwszego wyboru, jeśli tylko będzie się ściśle trzymać zapisów ustawy. Zmowa dostawców może wywindować cenę, której w nieograniczonym przetargu nie można negocjować. Producenci otaczają tajemnicą swe koszty i kalkulacje ekonomiczne, co uniemożliwia zbadanie zasadności proponowanej ceny. Przykładem klinicznym może być przetarg, do którego zgłasza się tylko dwóch wykonawców, proponując różne ceny na określony wyrób, praktycznie taki sam. Każdy z nich wykonuje określoną część całego wyrobu i bez udziału drugiego nie jest w stanie go wykonać. W świetle ustawy o zamówieniach publicznych nic ich nie łączy, mogą więc dyktować ceny. Nie jest to uczciwe, ale spełnia warunki ustawy o zamówieniach publicznych. Można przerwać taki przetarg, jeśli ma się świadomość tajnych powiązań (trzeba czasu, by uzyskać odpowiednie informacje), i uruchomić tryb wolnej ręki, który daje możliwość negocjowania ceny. Nie lubią tego trybu dostawcy, a dla odbiorcy jest on najkorzystniejszy.
Co trzeba zrobić
Unormowanie problemów związanych z dostawami usług (w tym prac badawczo-rozwojowych) i zaopatrzenia dla wojska wymaga wprowadzenia wielu zmian organizacyjno-strukturalnych i kompetencyjnych. W Ministerstwie Obrony Narodowej podjęto działania, które powinny uzdrowić obecną sytuację. Zaliczyć do nich można:
- wyłączenie z urzędu Ministerstwa Obrony Narodowej wszelkiej działalności wykonawczej, związanej z zakupami usług i zaopatrzenia, co oznacza likwidację Departamentu Zaopatrywania SZ, a także zaniechanie takiej działalności w innych instytucjach, w tym w Sztabie Generalnym WP i w Departamencie Polityki Zbrojeniowej (prace badawczo-rozwojowe);
- zbudowanie jednego dla całego resortu centralnego ośrodka planistycznego w Sztabie Generalnym WP. Planowanie zostanie jednoznacznie odłączone od wykonania;
- utworzenie w resorcie obrony narodowej samodzielnej instytucji budżetowej, która zajmie się zakupami usług (w tym prac badawczo-rozwojowych) i zaopatrzenia dla SZ RP, zbudowanej według odmiennych od dotychczasowych schematów organizacyjnych. Powinna ona być bezpośrednio podporządkowana ministrowi, aby wykluczyć presję urzędników resortu na realizowane zamówienia;
- zbudowanie silnych wewnętrznych mechanizmów kontrolnych, które będą w zarodku likwidować nieprawidłowości;
- skatalogowanie tzw. dostaw centralnych i decentralnych (realizowanych przez rodzaje sił zbrojnych i inne podmioty) oraz powierzenie nowej instytucji realizacji wszystkich dostaw centralnych, bez wyjątku, łącznie z pracami badawczo-rozwojowymi;
- uruchomienie zaopatrywania wojska w układzie wieloletnim, który dopuszczają obecne ustawy;
- unifikację dostaw, polegającą na określeniu standardów (norm) przez instytucje odpowiedzialne za określone rodzaje uzbrojenia i sprzętu wojskowego, co pozwoli uniknąć zaśmiecania wojska przeróżnymi ich odmianami i typami;
- wprowadzenie obowiązku kontroli jakości oferowanych wyrobów, włącznie z badaniem procesów technologicznych. Uruchomienie kontraktów wieloletnich wymaga sprawdzania wszystkich dostawców (producentów), a nie tylko tych, którzy dostarczają uzbrojenie i sprzęt specjalny;
- zweryfikowanie pracowników zajmujących się dostawami dla wojska, postawienie wysokich wymagań jakościowych i etycznych, dotyczących wyznaczania na te stanowiska;
- zdyscyplinowanie działalności oraz dokładne zdefiniowanie kompetencji instytucji zajmujących się organizacją dostaw w resorcie obrony narodowej.
Trzeba wprowadzać nowe mechanizmy, doskonalić system zakupów, by zminimalizować ewentualne nieprawidłowości i ryzyko niewłaściwych działań. Jednak podstawową sprawą jest uczciwość ludzi, którzy nadzorują i prowadzą procedury przetargowe, odporność na pokusy i naciski. Muszą to zapewniać odpowiednie płace i poczucie bezpieczeństwa, że nieuleganie presji nie będzie prowadziło do zwolnienia z pracy i służby. Zmiany powinny uruchomić mechanizmy, które pozwolą na skuteczne współdziałanie z dostawcami i producentami, aby towar był dokładnie taki, jakiego wojsko potrzebuje, a ceny realne.
Obecny system zaopatrywania SZ RP nie jest klarowny, często zupełnie odbiega od regulaminu MON. Zakupy centralne realizują i Departament Zaopatrywania SZ i rodzaje sił zbrojnych, które dążą do przejęcia większości dostaw, jakby to zakupy, a nie szkolenie były najważniejszą działalnością dowództw. Wypacza to sens funkcjonowania dowództw oraz baz materiałowych, które nie są przygotowane do realizacji zakupów i którym brakuje personelu do tego celu. Konieczne jest więc uporządkowanie oraz racjonalizacja systemu zaopatrywania, aby dowództwa RSZ i bazy materiałowe mogły się zajmować swoimi kluczowymi zadaniami.
Pułkownik Paweł F. Nowak jest od 23 lipca br. dyrektorem Departamentu Zaopatrywania Sił Zbrojnych.
|
O korupcji w Ministerstwie Obrony Narodowej mówi się w kontekście podejrzeń o nieprawidłowości w realizacji zamówień publicznych. Byłoby wielce zawstydzające, gdyby w resorcie, w którym Honor i Ojczyzna powinny być ponad wszystko, dopuszczano się praktyk niegodnych urzędników państwowych i żołnierzy. Zamówienia publiczne to dziedzina narażona na różne nieprawidłowości, ale również na pomówienia, i dlatego konieczne są działania tworzące system odporny na zakłócenia. W każdym środowisku znajdą się ludzie, którzy przynoszą innym wstyd, ale nie wolno też uogólniać pojedynczych opinii. Częstotliwość i powtarzalność plotek świadczy, że ich prawdopodobieństwo jest wysokie. Gospodarka rynkowa wprowadziła nowe zasady, które szczególnie wojsku skomplikowały działalność. musimy stosować ustawę o zamówieniach publicznych, ogłaszać przetargi i za każdym razem wybór może być zupełnie inny. Powoduje to bałagan w zasobach sprzętowych i materiałowych, co się wyraźnie odbija w kosztach. Wiele w tej dziedzinie zmienia się na korzyść wojska. Wojsko niedawno zaczęło realizować swoje potrzeby w cyklu trzyletnim. Przy wyborze kontrahenta wszyscy powinni mieć równe szanse. Zmiany w ustawie o zamówieniach publicznych ku temu zmierzają. Jednak przepisy nie są doskonałe. Unormowanie problemów związanych z dostawami usług i zaopatrzenia dla wojska wymaga wprowadzenia wielu zmian. W Ministerstwie Obrony Narodowej podjęto działania, które powinny uzdrowić obecną sytuację. Trzeba wprowadzać nowe mechanizmy, doskonalić system zakupów, by zminimalizować ewentualne nieprawidłowości i ryzyko niewłaściwych działań. Jednak podstawową sprawą jest uczciwość ludzi, którzy nadzorują i prowadzą procedury przetargowe, odporność na pokusy i naciski. Muszą to zapewniać odpowiednie płace i poczucie bezpieczeństwa, że nieuleganie presji nie będzie prowadziło do zwolnienia z pracy. Zmiany powinny uruchomić mechanizmy, które pozwolą na skuteczne współdziałanie z dostawcami, aby towar był dokładnie taki, jakiego wojsko potrzebuje, a ceny realne.
|
II KONGRES FILMU POLSKIEGO
Środowisko filmowców jest zbulwersowane
Burza wokół listu ministra
Roku 1999 był bez wątpienia dobrym rokiem dla polskiego kina, o czym najlepiej świadczą takie filmy, jak: "Pan Tadeusz", "Ogniem i mieczem", "Dług" i "Tydzień z życia mężczyzny". Na zdjęciu na pierwszym planie Izabella Scorupco (Helena) i Michał Żebrowski (Skrzetuski) w "Ogniem i mieczem" Jerzego Hoffmana.
(C) PAT
Podczas II Kongresu Filmu Polskiego ogromne poruszenie środowiska filmowego wywołał list ministra Andrzeja Zakrzewskiego odczytany przez Mirosława Chojeckiego, doradcy ministra. Filmowcy nie mogli uwierzyć, że list tak krytyczny w tonie wobec środowiska mógł podpisać kierownik resortu kultury. Minister w rozmowie z "Rzeczpospolitą" potwierdził autorstwo listu.
Zdziwienie filmowców wywołał przede wszystkim fakt, że w roku, w którym powstał "Pan Tadeusz" i "Ogniem i mieczem", "Dług" i "Tydzień z życia mężczyzny", a także wiele innych tytułów, minister mógł stwierdzić: "Państwu, które w swoich konstytucyjnych powinnościach ma zachowanie tożsamości narodowej, rozwój duchowy społeczeństwa, pieczę nad własną kulturą, nie może być wszystko jedno, co sprzedaje kino, czym nas karmi telewizja i wreszcie, z czym idziemy na obce salony: z owocem własnego ducha i intelektu, czy tylko mniej lub bardziej zręcznie zmajstrowaną kopią cudzych dzieł. Czy my, to jeszcze my, czy już śmiesznie nadęte pawie i denerwujące krzykliwe papugi?"
Minister Zakrzewski zaatakował też środowisko filmowe za to, że dotąd nie ma nowego prawa filmowego. Pisze: "dalej obowiązuje ustawa z 1987 roku, z całkiem innej epoki, gdy nie było wolnego rynku, prywatnych producentów i dystrybutorów, gdy inne obowiązywały reguły, inne prawo. Nowa ustawa wciąż czeka w Sejmie w fazie projektu. Tak, jak gdyby środowisku filmowemu wcale na niej nie zależało." Dalej minister pisze o stratach, jakie poniosła kinematografia w ciągu ostatnich lat - uszczuplony został majątek kinematografii, upadło wiele instytucji filmowych. "A stało się tak w dużej mierze nie bez zaniechań i niedopatrzeń ze strony Komitetu Kinematografii. Zarzut ten nie jest odsuwaniem odpowiedzialności od Ministerstwa. Ale przecież za sprawą ludzi kina Komitet na obszarze kultury zajmuje miejsce wyjątkowe. Tylko kino spośród wszystkich sztuk uzyskało tak dużą niezależność, a Przewodniczący Komitetu ma rangę Podsekretarza Stanu."
Filmowcy listem ministra byli zbulwersowani. Poczuli się skrzywdzeni ocenami, bo - jak mówili - straty były przy zmianie ustrojowej i likwidacji państwowego mecenatu nieuniknione. A Polska najlepiej chyba ze wszystkich krajów postkomunistycznych przeprowadziła swoją kinematografię przez ten trudny okres. I sukcesy, które dzisiaj powoli zaczyna odnosić - to także efekt tamtych decyzji.
Wielu ludzi kina wysuwało przypuszczenia, że list nie został napisany przez ministra. Zwłaszcza że pomimo próśb władz Komitetu i Stowarzyszenia Filmowców - do dokumentacji z Kongresu nie wpłynął dotąd adres z własnoręcznym podpisem ministra. Sytuację tę dla "Rzeczpospolitej" skomentowali przedstawiciele środowiska.
Krzysztof Zanussi: - Dzisiaj film jest w Polsce sługą dwóch panów. Jego pierwszym panem jest telewizja, która przeznacza na produkcję filmową najwięcej pieniędzy. I od telewizji usłyszeliśmy podczas Kongresu słowa pochwały. Ministerstwo Kultury dysponuje znacznie mniejszymi funduszami, ale to właśnie stamtąd dotarł na Kongres list, który odczytano nam jako pismo ministra. List był kuriozalny, pełen połajanek. Stawiał poważne zarzuty naszej kinematografii w roku jej największego sukcesu, podważając osiągnięcia Wajdy i Hoffmana. Na dodatek obarczony został drobnym, ale porażającym błędem. Znalazło się w nim bowiem sformułowanie, że przewodniczący Komitetu Kinematografii jest podsekretarzem stanu, którym w rzeczywistości nie jest. Przełożony, który nie zna stanowisk swoich podwładnych, kompromituje się jako administrator. Ale meritum jest jeszcze bardziej przerażające. Nasz minister surowo ocenił kinematografię na oczach przybyłych gości. Jego list kontrastował z listem marszałka Płażyńskiego i wypowiedziami uczestników kongresu. Sprawiał wrażenie jakiejś rozgrywki politycznej. Zawarte w nim zarzuty w stosunku do Komitetu Kinematografii były niedorzeczne. Tak jak niedorzeczny jest sam Komitet. Od wielu lat przecież nawołujemy, żeby politycy pomogli nam uchwalić nową ustawę, która ten anachroniczny twór zlikwiduje, a połajanki ministra są głęboko nie na miejscu. Bo to właśnie do niego możemy mieć pretensje, że nie umiał popchnąć rządowego projektu ustawy. Czując osobistą sympatię do ministra Zakrzewskiego podejrzewam, że ten nieszczęsny list był jakimś wypadkiem przy pracy. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby minister mógł go podpisać świadomie.
Krystyna Krupska, członek KK, przewodnicząca Sekcji Krajowej Pracowników Filmu NSZZ "Solidarność", członek Rady Sekretariatu Kultury: - Ten list jest rzeczą absolutnie niewiarygodną. Przecież to minister kultury zatrzymał projekt ustawy o kinematografii, nie informując o tym nawet Komitetu Kinematografii. Projekt rządowy przygotowany przez Komitet został przekazany do konsultacji międzyresortowych w kwietniu tego roku. Konsultacje były pozytywne, drobne zastrzeżenia miał tylko Komitet Integracji Europejskiej. Potem jednak na utworzenie funduszu kinematografii nie zgodziło się Ministerstwo Finansów. Minister Zakrzewski miał mimo to przesłać projekt do rozpatrzenia, z votum separatum w stosunku do Ministerstwa Finansów. Poprosił nas o poparcie i 30 czerwca na posiedzeniu Komitetu Kinematografii podjęliśmy taką uchwałę. Dostaliśmy od pana ministra informację, że projekt został przesłany do rządu. Przewodniczący Stowarzyszenia Filmowców Polskich, Jacek Bromski wielokrotnie pytał ministra, co dzieje się z projektem. Słyszał w odpowiedzi, że pan Ścibor źle się stara. A tymczasem okazało się, że projekt nowej ustawy w ogóle nie opuścił ministerialnego biurka. "Solidarność" wystąpiła nawet do premiera Buzka z pismem z zarzutami pod adresem Ministerstwa Kultury. Pismo to zostało przesłane do ministra Zakrzewskiego. Minister kultury odpowiedział na to listownie, że ustawa jest ciągle poprawiana w ministerstwie. To jest wprowadzanie Komitetu w błąd.
Tym bardziej dziwi, że nagle na forum publicznym minister usiłuje zrzucić na Komitet Kinematografii winę za to, że ustawy nie ma. To naprawdę niewiarygodne, podobnie jak to, by minister nie znał stanowisk swoich podwładnych: przewodniczący Komitetu jest kierownikiem centralnego urzędu administracji państwowej, a nie podsekretarzem stanu w Ministerstwie Kultury, jak było napisane w liście. Taki chaos informacyjny po prostu nie mieści się w głowie. Jestem oburzona, że taki list mógł pojawić się jako adres ministra.
Jacek Bromski, przewodniczący Stowarzyszenia Filmowców Polskich: - Odkąd sięgnę pamięcią, nie przychodzi mi do głowy minister kultury, który by tak dalece nie liczył się z interesami środowiska twórczego. List, który nam odczytano, jest chyba próbą jakiegoś nieprzemyślanego politykowania. Szef resortu zamiast zajmować się rozgrywkami personalnymi, powinien zdać sobie sprawę ze swego posłannictwa i obowiązku względem kultury.
Tymczasem w ostatnim czasie Ministerstwo Kultury wyrządziło nam wiele krzywdy. Po pierwsze - z winy ministerstwa, przez manipulacje urzędników, nie nastąpiła zapowiedziana zmiana prawa autorskiego. Po drugie - oszukano nas, że ustawa o kinematografii została skierowana do Sejmu, a tymczasem została zamknięta w ministerialnej szufladzie. Po trzecie wreszcie - Ministerstwo Kultury nie zapobiegło zabraniu nam przez komisję budżetową 7 mln zł z przyszłorocznego budżetu. Na posiedzeniu tej komisji nie było ministra Zakrzewskiego. Przyszła tylko pani minister Popowicz. Jak żyję, nie pamiętam, żeby Ministerstwo Kultury robiło takie rzeczy. Kiedyś byłem świadkiem przemówienia minister kultury Francji Margarethe Trautman. Cóż to była za przyjemność. I jaki wielki żal, że wizje naszych polityków nie sięgają dalej niż do następnych wyborów. A list? Czy on został naprawdę podpisany przez ministra? My dostaliśmy kartki bez podpisu.
- Nie tylko podpisałem list, ale jestem jego autorem - powiedział "Rzeczpospolitej" minister Andrzej Zakrzewski. - Powodem sporu między mną a Andrzejem Wajdą i Krzysztofem Zanussim jest formuła Komitetu Kinematografii, socjalistyczna w formie i kapitalistyczna w treści. To ona sprawia, że do szefa urzędu ustawiają się reżyserzy z prośbą o pieniądze. Uważam, że przez najbliższe dwa lata nie będzie nowej ustawy o kinematografii. Moim kandydatem na stanowisko szefa Komitetu jest Mirosław Chojecki.
To ostatnie stwierdzenie ministra Krzysztof Zanussi komentuje: - W ostatnich latach PRL-u środowisko filmowe wywalczyło sobie prawo głosu we własnych sprawach. W tej chwili żadnej dyskusji na temat zmiany na stanowisku szefa Komitetu Kinematografii nie ma.
Barbara Hollender, J.C.
|
Podczas II Kongresu Filmu Polskiego ogromne poruszenie środowiska filmowego wywołał list ministra Andrzeja Zakrzewskiego. Minister Zakrzewski zaatakował środowisko filmowe za to, że dotąd nie ma nowego prawa filmowego. pisze o stratach, jakie poniosła kinematografia w ciągu ostatnich lat. stało się tak w dużej mierze nie bez zaniechań i niedopatrzeń ze strony Komitetu Kinematografii.
Filmowcy Poczuli się skrzywdzeni ocenami, bo straty były przy zmianie ustrojowej i likwidacji państwowego mecenatu nieuniknione. Wielu wysuwało przypuszczenia, że list nie został napisany przez ministra. Sprawiał wrażenie jakiejś rozgrywki politycznej. to minister kultury zatrzymał projekt ustawy o kinematografii, nie informując o tym nawet Komitetu Kinematografii. minister usiłuje zrzucić na Komitet winę za to, że ustawy nie ma. podpisałem list, jestem jego autorem - powiedział "Rzeczpospolitej" minister Andrzej Zakrzewski.
|
Środowisko
Specjaliści badają, dzieci wdychają
Tej szkole azbest nie szkodzi
Jeszcze w grudniu ubiegłego roku wystraszeni rodzice zdecydowali, że dzieci powinny zostać ze szkoły przeniesione.
Fot. Andrzej Wiktor
Na zebraniu w teresińskiej podstawówce wychowawczyni przypomniała o azbestowych ścianach w szkole. Rodzice natychmiast zażądali, by gmina zleciła badania stężenia azbestu. Minął rok a oni ciągle walczą o przeniesienie dzieci do bezpieczniejszego budynku. Nie przekonują ich opinie specjalistów, bo w polskim prawie nikt nie wyznaczył norm na zawartość pyłów azbestu w pomieszczeniach, gdzie na stałe przebywają ludzie.
Rok temu we wrześniu, gdy o problemie stało się głośno, gmina zleciła badania. - Nie wiedziałem, do kogo się zwrócić, ktoś mi podpowiedział, że może je zrobić Politechnika Warszawska - mówi Marek Olechowski, wójt Teresina.
Miesiąc później wszystko było jasne. W powietrzu znajdowało się ponad sześć tysięcy włókien azbestu w metrze sześciennym. Natychmiast coś trzeba było z tym zrobić.
Okazało się jednak, że powiatowy sanepid, który miał zdecydować o losie szkoły, badań nie może uznać.
- Były wyrywkowe. Na ich podstawie nie mogliśmy stwierdzić, czy warunki zagrażają zdrowiu. A poza tym Politechnika nie ma upoważnienia do ich wykonywania w takich obiektach jak szkoła - tłumaczy powiatowy inspektor sanitarny Maria Olędzka. Sanepid zażądał od gminy inwentaryzacji budynku i badań z Instytutu Techniki Budowlanej.
Sprawa utknęła w miejscu do maja 2000 roku - gdy przedstawiono wyniki nowych badań.
Każdy grosz na nową szkołę
Wcześniej, jeszcze w grudniu ubiegłego roku, wystraszeni rodzice zdecydowali, że dzieci powinny zostać ze szkoły przeniesione. Władze gminy zobowiązały się, że w styczniu przedstawią jakieś rozwiązanie.
Gmina się jednak nie odzywała. Rodzice powołali Radę Ochrony Ucznia, by czuwać nad azbestowym problemem.
- Chodziło o zdrowie kilkuset dzieci. By sprawę przyśpieszyć, zaprosiliśmy prywatnie specjalistę z ITB, który zrobił inwentaryzację, jakiej wymagał sanepid - opowiada Barbara Stasiak, przewodnicząca rady.
Wyniki mieli już w styczniu. Okazało się, że niebezpieczny jest przede wszystkim mocno zniszczony eternitowy dach a pylenie następuje m. in. przez wentylację.
Tym razem z powodu nieformalnego charakteru ekspertyzy nie chciał uznać jej nie tylko sanepid, ale i gmina. Cztery miesiące później dokładnie to samo potwierdziły badania ITB, ale już oficjalne. Dodatkowo okazało się, że w powietrzu w metrze sześciennym było ponad siedem tysięcy włókien azbestu.
Dopiero wtedy pani inspektor stwierdziła, że nauka w budynku jest niedozwolona. Zagraża dzieciom i nauczycielom. Nie zdecydowała jednak o zamknięciu szkoły. Podobnie jak ITB zaleciła, by budynek natychmiast zabezpieczyć.
Wtedy gmina zrezygnowała z pomysłu przeniesienia dzieci i podjęła decyzję o przeprowadzeniu konserwacji dachu i ścian. Uznała, że nie ma sensu wydawać pieniędzy na adaptację kolejnego budynku, gdy każdy grosz jest potrzebny na nową szkołę, którą właśnie buduje. - Wiedzieliśmy, że jeżeli dach się dobrze zabezpieczy, to przez rok czy półtora dzieci będą mogły się tam uczyć, a potem przeniesiemy je do nowego gmachu - argumentuje wójt.
Jakie zastrzeżenia
Pomysł gminy nie spodobał się rodzicom. Z informacji, jakie dostali o azbeście, m. in. z Instytutu Matki i Dziecka, wynikało, że nie istnieje nieszkodliwa jego ilość i nawet jedno włókno może spowodować chorobę. - A przecież u nas problem dotyczy małych dzieci, które są bardziej wrażliwe od dorosłych - argumentuje Stasiak.
W notatkach Instytutu było też napisane, żeby strzec się firm, które proponują trwałe usunięcie azbestu przez pokrycie ścian farbami. To dodatkowo utwierdziło rodziców w przekonaniu, że dzieci muszą zostać przeniesione.
Tymczasem w Teresinie zrobiono konserwację dachu i ścian.
Traf chciał, że firma - wybrana przez gminę - została ukarana przez Państwową Inspekcję Pracy, bo wykonywała konserwację niezgodnie z przepisami. Nie miała też pozwolenia na prace z niebezpiecznymi odpadami. PIP zakazała czyszczenia eternitowych powierzchni dachu, ale już wówczas wyczyszczono go prawie w całości.
- Jeżeli karze się kogoś kilkusetzłotową grzywną, to co to są za zastrzeżenia - denerwuje się wójt. Pokazuje najnowsze wyniki badań przeprowadzone po remoncie, w sierpniu tego roku.
- Są zadowalające - mówi - od dwustu do ośmiuset włókien na metr sześcienny.
- Może zadowalające, ale nie dla wszystkich - sprzeciwia się pani Stasiak. - Szkołę przygotowano na przyjście inspektora. Wszystko zostało wymyte, a na mokro azbest się nie pyli. Nie było dzieci. Nikt nie biegał.
- To poziom do zaakceptowania - tak najnowsze wyniki badań opisuje specjalista z ITB. - Budynek nie powoduje zagrożenia dla użytkowników, pod warunkiem że materiały z azbestu nie zostaną uszkodzone.
Twierdzi, że tymczasowo w budynku może być szkoła. Ponieważ jednak zastosowano w nim azbest, możliwie szybko powinna być przeniesiona.
Bez normy
Jest jednak problem. W polskim prawie nie określono, jaka zawartość pyłów azbestu jest dopuszczalna w pomieszczeniach, w których stale przebywają ludzie. Są jedynie wytyczne ministra środowiska, które dotyczą powietrza atmosferycznego. Mówi się w nich m. in. o tysiącu włókien w metrze sześciennym. Skoro nie ma innych norm, taką samą wartość przyjmuje się dla zamkniętych pomieszczeń. Nikt jednak definitywnie nie określił, czy można te same normy stosować do różnych przypadków.
- Stosujemy te normy, bo taka jest decyzja instytutu naukowego Państwowego Zakładu Higieny. Tak zawsze robiliśmy. Nie ma norm odnoszących się do pomieszczeń, to trzeba stosować coś innego - wyjaśnia Wiesława Daukszo z Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej.
- W prawie rzeczywiście nie ma nigdzie zapisu, że można te normy stosować zamiennie - przyznaje Elżbieta Grabowska, wicedyrektor Departamentu Higieny Środowiska w Głównym Inspektoracie Sanitarnym. - Potrzebna jest nowelizacja rozporządzenia ministra zdrowia z 1996 r., określająca normy dla azbestu w zamkniętych pomieszczeniach.
Żadnych wątpliwości nie ma profesor Neonila Szeszenia-Dąbrowska z Instytutu Medycyny Pracy w Łodzi, która od dwudziestu lat zajmuje się problemem azbestu. - Norma środowiskowa może być stosowana do pomieszczeń zamkniętych, bo jest tak niska, tak bezpieczna, że ryzyko zachorowania jest zerowe. Niższej normy być nie może, bo byłoby to wbrew naturze, ponieważ te włókna są i będą w naszym otoczeniu.
Zdania w tej kwestii są jednak podzielone, bo mimo takich wyników badań wojewódzki inspektor sanitarny zdecydował, że w teresińskiej szkole dzieci mogą się uczyć, ale pod kilkoma warunkami, m. in. nakazał wymianę wentylacji i stały nadzór budowlany nad obiektem.
Zabierają, zostawiają
Pani Stasiak przeniosła swoje dziecko już we wrześniu do innej szkoły. Mówi, że kilkoro innych rodziców też by chciało to zrobić, ale nie mają jak dowozić dzieci. - To będzie trwało jeszcze rok albo dłużej. Rok w środowisku azbestowym to bardzo dużo - twierdzi Stasiak.
- Niektórzy ludzie mówią, że ich starsze dzieci chodziły tutaj wcześniej i żyją. Ale przecież choroba może się ujawnić za dwadzieścia lat - dodaje pani pedagog, która z teresińskiej szkoły zabrała wnuczka.
Ale wójt na przykład swojego syna do niej nadal posyła. Kilku lekarzy także.
- Jestem rozsądnym facetem. Rozmawiałem ze specjalistami. Nie boję się. Tutaj tylu ludzi mieszka i takim samym powietrzem oddycha. To zanieczyszczenie jest takie samo jak w Warszawie, gdyby chodziło się po ulicach przez parę godzin - twierdzi Olechowski. Tłumaczy, że gdyby zamknięto tutejszą szkołę, okazałoby się, iż w całym kraju znalazłoby się kilkaset podobnych.
Katarzyna Sadłowska
Od 1998 roku w Polsce obowiązuje całkowity zakaz produkcji wyrobów zawierających azbest.
Według danych Ministerstwa Gospodarki na dachach i w fasadach budynków leży około 2 mld mkw. płyt cementowo-azbestowych. Poza tym mamy około 600 - 700 tys. ton cementowo-azbestowych izolacji cieplnych, rur kanalizacyjnych i wentylacji. Azbest jest też w około 300 tys. ton konstrukcji chłodni kominowych i wentylatorowych.
|
w teresińskiej podstawówce Rodzice zażądali, by gmina zleciła badania stężenia azbestu. W powietrzu znajdowało się ponad sześć tysięcy włókien azbestu w metrze sześciennym. rodzice zdecydowali, że dzieci powinny zostać ze szkoły przeniesione. gmina podjęła decyzję o konserwacji dachu i ścian. W polskim prawie nie określono, jaka zawartość pyłów azbestu jest dopuszczalna w pomieszczeniach, w których przebywają ludzie.
|
MEDYCYNA
Nowa szansa dla chorych na raka krwi i niektóre nowotwory złośliwe
Uzdrawiająca chimera
ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI
Miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych są nową nadzieją w leczeniu chorób nowotworowych - szczególnie białaczek i chłoniaków. - W ten sposób udało się nam uzyskać całkowitą remisję u pięciu pacjentów z wyjątkowo trudnym do leczenia rakiem nerki z przerzutami - twierdzi prof. Shimon Slavin z Izraela, jeden z pionierów tej metody immunoterapii.
Inni specjaliści zalecają ostrożność. Przyznają jednak, że dla niektórych chorych pojawiła się nowa szansa skutecznej terapii. - Pomysł tej metody powstał w latach 60., ale żeby ocenić jej skuteczność, potrzebny jest dłuższy okres obserwacji - mówi prof. Jerzy Hołowiecki, kierownik kliniki transplantacji szpiku Śląskiej Akademii Medycznej w Katowicach.
Prof. Slavin przytacza przykłady: - Terapię tę po raz pierwszy zastosowaliśmy przed 14 laty u chorego na białaczkę. Żyje on do dziś. Wtedy nikt nie chciał uwierzyć, że w strzykawkach podawaliśmy mu jedynie krwinki pobrane od dawcy. Wydawało się to zbyt proste, by było możliwe - podkreśla uczony. Od 6 lat tę metodę stosuje się w Jerozolimie rutynowo. W przewlekłych białaczka szpikowych jej skuteczność sięga 80 proc., a w chłoniakach nieziarniczych - 70 proc. Gorsze rezultaty uzyskuje się jedynie w ostrych postaciach choroby. W przypadku białaczki szpikowej wyleczalność nie przekracza 20-30 proc.
Metoda ostatniej szansy
O podobnych efektach mówią polscy specjaliści, którzy od niedawna również stosują tę metodę. - W nowotworowych chorobach hematologicznych wyniki, jakie dotąd uzyskaliśmy, można ocenić jako dobre: zostali uratowani chorzy, którzy musieliby umrzeć, gdyż nie pomogły im tradycyjne metody leczenia - mówi prof. Janusz Hansz z kliniki AM w Poznaniu, gdzie zabiegom takim od stycznia tego roku poddano 23 chorych na białaczki, chłoniaki i szpiczaki. W Katowicach leczonych było ośmiu chorych, spośród których żyje sześciu. Pierwsze trzy przeszczepy wykonano także w Warszawie - w klinice hematologii i onkologii Akademii Medycznej.
Trzeba jednak pamiętać, że jest to metoda ostatniej szansy - gdy nie pomaga chirurgia, radio- i chemioterapia. - Nie jest też panaceum na wszystkie oporne na leczenie choroby nowotworowe. Na podstawie dotychczasowych prób możemy powiedzieć jedynie, że można ją stosować w niektórych chorobach hematologicznych, gdy nie ma innej możliwości leczenia - uważa prof. Hansz. Nie wiadomo też, na ile miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych zastąpią klasyczne transplantacje szpiku kostnego lub komórek macierzystych szpiku. Dotychczasowe doświadczenia z użyciem tej metody są zbyt skromne - nawet w klinice prof. Slavina. W Europie dopiero planowane są większe badania, które mają wykazać jej skuteczność.
Shimon Slavin sądzi, że jest ona nadzieją w leczeniu schorzeń zarówno nowotworowych, jak i w zaburzeniach genetycznych układu odpornościowego, np. w anemii aplastycznej i niedokrwistości Fanconiego, w których również uzyskał ponad 80 proc. wyleczalności. A nawet w chorobach autoimmunologicznych, jak stwardnienie rozsiane czy reumatoidalne zapalenie stawów. Wcześniejsze niepowodzenia tego rodzaju immunoterapii powodowane były tym, że do miniprzeszczepów wykorzystywano leukocyty pobrane od chorego. To był błąd. Nie można leczyć komórkami odpornościowymi, które przecież "zdradziły" już pacjenta.
Dać nadzieję
W miniprzeszczepach używa się wyłącznie komórek macierzystych układu krwiotwórczego oraz dojrzałych limfocytów dawcy o podobnej zgodności tkankowej. Metoda ta jest zatem podobna do tradycyjnego przeszczepu szpiku kostnego (lub komórek krwiotwórczych), jaki wykonywany jest od wielu lat. Różni się głównie tym, że szpik chorego nie jest od razu niszczony (chemioterapią i napromieniowaniem), lecz stopniowo - w ciągu kilku miesięcy - zastępowany komórkami z krwi dawcy. W tym czasie jego limfocyty mają zniszczyć komórki nowotworowe i odtworzyć układ krwiotwórczy.
Taka metoda jest mniej toksyczna, zmniejsza też podatność na infekcje - szczególnie niebezpieczne w początkowym etapie zabiegu. Grozi jedynie reakcją "przeszczep przeciwko gospodarzowi", gdy komórki dawcy zaczynają atakować organizm ich biorcy. Przez pewien czas w jego organizmie utrzymuje się tzw. chimeryzm hemopoetyczny - współistnienie dwóch układów krwiotwórczych. Dlatego największą trudnością tej metody jest maksymalne zwiększenie dawki limfocytów dawcy, przy jednoczesnym zminimalizowaniu ryzyka tej niekorzystnej reakcji.
- Ważne jest też, że stwarza ona szansę leczenia chorych dotąd niekwalifikujących się do klasycznej transplantacji szpiku od dawcy - twierdzi prof. Wiesław W. Jędrzejczak z kliniki hematologii i onkologii warszawskiej AM. Do takich pacjentów zaliczane są osoby z niewydolnością serca, płuc, nerek, wątroby, powyżej 50. roku życia, gdyż są znacznie bardziej narażone na powikłania grożące śmiercią. W Polsce jest to szansa jedynie dla chorych mogących znaleźć dawcę komórek - najlepiej wśród najbliższych krewnych. Koszty przekraczają 100 tys. zł.
24 miliony zł na przesiewowe badania onkologiczne
Ministerstwo Zdrowia uruchomiło w tym roku cztery programy wczesnego wykrywania nowotworów piersi, szyjki macicy, jelita grubego i prostaty. Przeznaczyło na nie prawie 19 milionów złotych. Uczestniczące w programach kasy chorych dołożyły jeszcze na ten cel dalsze 5 milionów złotych. Według szacunków koordynatorów programów, badaniami przesiewowymi zostanie objętych 415 tysięcy osób.
Onkolodzy zwracają uwagę na znaczenie skriningu - czyli badań, którym poddają się osoby, u których nie występują żadne niepokojące objawy choroby. - Niestety, w Polsce ciągle jeszcze nie ma zwyczaju poddawania się takim badaniom - ocenia prof. Marek Nowacki, szef Centrum Onkologii.
Lekarzy niepokoi szczególnie wysoka dynamika wzrostu zachorowań na nowotwory jelita grubego. Zapada na nie 10,5 tysiąca osób rocznie, a 7,5 tysiąca - umiera. Wykrywane stany rakowe są w Polsce dwukrotnie bardziej zaawansowane (a więc dające mniejsze szanse na wyleczenie) niż na zachodzie Europy i w USA. - Rak jelita grubego to wśród chorób nowotworowych drugi zabójca - alarmują onkolodzy. Ryzyko zachorowania wzrasta po 50 roku życia. Dlatego każdy powinien poddać się między 50 a 65 rokiem życia kolonoskopii. W ramach programu badań przesiewowych lekarze pierwszego kontaktu będą mieć prawo do wystawiania skierowań na takie badanie.
Trzy pozostałe programy będą realizowane w ten sposób, że samorządy terytorialne lub placówki zdrowotne będą wysyłać zaproszenia do wybranych osób (z grup wiekowych szczególnie zagrożonych poszczególnymi nowotworami). Przedstawiciele ministerstwa i lekarze przyznają, że potrzeby są dużo większe. Ale na objęcie większej grupy osób potrzebne byłyby i większe pieniądze (których nie ma) i większa liczba ośrodków. - Od czegoś trzeba zacząć. To jest program skierowany do ludzi potencjalnie zdrowych. Jeśli ktoś zaobserwuje u siebie jakieś niepokojące objawy, bez żadnego skierowania powinien udać się do onkologa - przypomina prof. Nowacki.
W Polsce na choroby nowotworowe zapada rocznie 110 tysięcy osób. 75 tysięcy umiera. Realizacja programów wczesnego wykrywania raka może uratować - według szacunków onkologów - 10 tysięcy osób. SOL
|
Miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych są nadzieją w leczeniu chorób nowotworowych. jest to metoda ostatniej szansy. Nie jest panaceum na wszystkie choroby. jest podobna do tradycyjnego przeszczepu szpiku kostnego. Różni się tym, że szpik chorego nie jest od razu niszczony, jest mniej toksyczna, zmniejsza podatność na infekcje. Ministerstwo Zdrowia uruchomiłoprogramy wczesnego wykrywania nowotworów.
|
ROZMOWA
Grzegorz Jarzyna, reżyser, dyrektor naczelny Teatru Rozmaitości: Myślenie, że im ktoś starszy, tym genialniejszy, uważam za niesprawiedliwe.
Leszczuk przychodzi podglądać
FOT. PIOTR KOWALCZYK
Nie został pan księdzem, nie pisze pan rozpraw filozoficznych, choć poza reżyserią studiował pan również teologię i filozofię. Jako formę wypowiedzi wybrał pan teatr. Dlaczego?
GRZEGORZ JARZYNA: Rzeczywiście księdzem nie zostałem... Teatr jest dla mnie miejscem, w którym spotykają się wszystkie dziedziny myśli ludzkiej. To taki cudowny tygiel. Chodzi tylko o to, by znaleźć dobrego kucharza, który by dobrze wyważył składniki, dobrze przyrządził potrawę. Jak kucharz mogę zamówić dwa pęczki rzodkiewki, kapustę pekińską, wiele innych smakowitych składników.
Czym są te składniki? Jakie to pytania, jakie tematy, z którymi przyszedł pan do teatru?
Mówię o narzędziach. Głównym jest aktor. Mogę zapraszać do współpracy scenografów. Odpowiadam za teatralne menu.
Równie dobrze mógł pan zostać "kucharzem" w filmie.
Film nie jest tak plastyczną dziedziną sztuki. Nie jest sztuką przestrzeni. Nie przynależy do świata widowisk w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. W czasie spektaklu teatralnego mam żywy kontakt z widzem. Bardzo lubię ugotować i spożywać przygotowane przez siebie danie razem z nim. Widz może się rozkoszować albo krytykować. Największe znaczenie w teatrze ma wspólne spożywanie.
Chętniej pan mówi o kuchni niż o teologii i filozofii.
Studia teologiczne przerwałem. Filozofia to solidna podstawa wiedzy o świecie. Pytania i tematy rodzą się w trakcie mojej pracy w teatrze. Będą kiełkować. Często uciekam w myślach do filozofów i ich rozwiązań. Przede wszystkim interesują mnie struktury pojmowania świata, systemy. To, jak filozofowie łączyli estetykę z etyką. Jaki był historiozoficzny rozwój myśli. Jak odwraca się i weryfikuje wcześniejsze pojęcia. Słowem: cały ten sąd nad światem, który zaczął Kartezjusz uznając za jedyny fundament świata ludzką myśl, a kończąc na Husserlu, który podważył wszystko. Widzę ogromne podobieństwo między filozofią a teatrem. Pytanie "dlaczego", które dało początek filozofii, zrodziło także teatr. Zarówno w filozofii, jak i w teatrze, znajduję wolność stawiania pytań. Nie ma norm, można zrobić wszystko, jeśli tylko znajdę odpowiedni zespół. Normą jestem ja sam. Nasze możliwość w teatrze są nieograniczone.
Chyba pan przesadził. Ogranicza pana w teatrze choćby czas.
Kiedyś pisano dramaty, które działy się ciągu jednej doby. Teraz możemy dokonywać operacji na czasie. W rozwiązaniu tego problemy pomógł nam film.
Mówi pan o starych konwencjach. Czy istnieje, pana zdaniem, młoda fala w polskim teatrze?
Tak zwane pokolenie młodego polskiego teatru istnieje dla mnie tylko w czasie lektury gazet. Dowiaduję się o nim z mediów. To taki fakt medialny.
Nie ma takiego pokolenia?
Nawet się nad tym nie zastanawiam.
To niech się pan zastanowi.
Jeżeli mówić o młodej fali, jest taka fala, ale nie na zasadzie wspólnoty estetycznej. Młodych twórców łączy podejście do teatru, bardzo szczere. Oglądając przedstawienia moich kolegów, nie zawsze są to rówieśnicy, czuję, że poważnie traktują pracę. Nawet jeżeli niektóre przedstawienia nie podobają mi się, wiem, że nie są letnie, nie pozostawiają mnie obojętnym. Młodzi inaczej traktują teatr. To tuba propagandowa ich wrażliwości. Przez to, być może, tworzy się pojęcie młodej fali.
Jednym z młodofalowych spektakli jest pański "Bzik tropikalny" według Witkacego w Teatrze Rozmaitości. W klasycznej już formie, treści i kostiumach, wyraził pan emocje młodego pokolenia, jego rytm, puls, pęd, szaleństwo i trans. Tropiki stały się synonimem gorączki młodości.
Dopiero po premierze, może nawet nie widownia, a bardziej krytyka, uświadomiła mi, jak Witkacy zmienił się w moich rękach. Jak dużo ma cech młodego pokolenia. Przed premierą nie myślałem o tym. Spektakl nie był w moim zamiarze manifestem młodego teatru. Chciałem tylko sprawdzić, jak dramat Witkacego rezonuje z moją wrażliwością.
W "Niezidentyfikowanych szczątkach ludzkich i prawdziwej naturze miłości" w Teatrze Dramatycznym pokazał pan na scenie narkotyki, dewiacje seksualne, zbrodnie. Nie obawia się pan, że spektakl, który podąża tropem teatru Artauda i, być może, miał oczyścić widownię ze zła, dla mniej świadomej publiczności stał się jego nośnikiem? Jeden z widzów na premierze zwymiotował.
Artaud jest wciąż moim mistrzem. Jego śladem ruszyłem do Bali i Meksyku. W tym przedstawieniu jest też coś z oczyszczenia, o którym mówił Arystoteles... Nie interesuje mnie działalność edukacyjna. Ale zależało mi, żeby widz zwymiotował rzeczywistością, o której pan wspomniał. Żeby miał dość. Spektakl jest skierowany raczej do młodej publiczności. Narrację prowadziłem na tyle atrakcyjnie, by zrozumiała, że można wejść w życiu na bardzo niebezpieczną ścieżkę i mogą wyniknąć z tego smutne konsekwencje. Jadąc polskimi drogami można zauważyć znaki z krzyżem. Mają zwrócić uwagę na miejsca szczególnie niebezpiecznych wypadków. To fantastyczny pomysł. Taki znak mówi nam - jedziesz szybko bardzo atrakcyjną drogą, szybko jedziesz, jest świetnie, ale uważaj: tu zginęli ludzie.
Co dały panu podróże do Bali i Meksyku?
Tyle co studia w krakowskiej szkole teatralnej. Więcej niż obejrzenie stu polskich spektakli. Cenię sobie przede wszystkim uczestnictwo w tańcu legon opisanym przez Artauda. Przeżyłem autentyczne wzruszenie estetyczne. Pojąłem naturę teatru. Nie chodzi już nawet o powstawanie spektaklu, ale o wiele poważniejszy proces, który odbywa się w aktorze. Od tego, jak zostanie wykonany taniec, od precyzji, zależy, czy się powiedzie czy też nie. Zobaczyłem, jak daleko może pójść twórczy wysiłek. Używając słów Artauda, jak teatr może stać się święty. Jestem też pod silnym wpływem opery pekińskiej. Mogłem przekonać się o tym, co mówił Jerzy Grotowski, jak duża może być wolność wyobraźni aktora, jak można kojarzyć fakty poza tekstem. To, co było odkryciem europejskiego teatru, od dawna funkcjonowało w operze pekińskiej. Właśnie poszerzanie horyzontów wyobraźni w teatrze uważam za największą zasługę Grotowskiego.
Zygmunt Molik, aktor Grotowskiego, mówił, że wiąże się z tym niebezpieczeństwo dla ludzkiej psychiki. Nie boi się pan przekroczyć granicy, za którą rozpoczyna się szaleństwo?
Dobieram aktorów świadomych gry, którą podejmujemy. To ludzie z pewną odpornością. Dochodzenia do premiery zawsze jest procesem bolesnym. Nie jest to tylko przyjemność. Są cudowne momenty i niemiłe. Jest kłótnia i fascynująca przyjaźń. Taka jest natura każdej pracy.
Powiedział pan, że teatr jest jedyną z dziedzin polskiego życia, która nie poddała się po 1989 r. gruntownej reformie. Uważa pan, że środowisku teatralnemu nic się już nie należy od społeczeństwa, bo skończył się czas odcinania kuponów od przeszłości i walki o wolność.
To jest spostrzeżenie młodego człowieka, może subiektywne, może egoistyczne. W minionym okresie teatr walczył o swobody duchowe, polityczne i ekonomiczne. Te cele zostały wywalczone. A ludzie teatru jakby o tym zapomnieli. W nowym systemie chcą czerpać profity wynikające z przeszłości, którą chcieli zmienić. Te profity się kończą. Z rozwiązaniem zagadnień historycznych wiąże się też koniec pewnej estetyki. Starzy twórcy wiedzą już, że w teatrze nie wolno im politykować, bo to drażni widzów, nikt na to nie przyjdzie. Przestali politykować, ale nie zmienili środków estetycznych. W skorupach starych form próbują przekazywać nowe myśli.
Zarzucił pan starszym twórcom, że tworzą teatr oparty na oszustwie.
Dla wielu aktorów i reżyserów w Warszawie, ale i w Krakowie, głównym celem jest oszukanie widza. Widz tym bardziej ceni aktora, im bardziej został przez niego oszukany. Nie może się wyzwolić z poczucia teatralności. Nie osiąga pełnej iluzji. Młody teatr nie może powstać bez osobistego zaangażowania reżysera i aktora. To jest koszt, który musimy ponieść, żeby osiągnąć prawdę na scenie. To też iluzja, ale innego rodzaju. To teatr bardzo osobisty. Bez kłamstw.
Jako pierwszy bodaj szef artystyczny teatru dramatycznego w Polsce zaproponował pan reformę systemu zatrudnienia aktorów i pracy w teatrze. Jak do tego doszło?
Bogdan Słoński, dyrektor naczelny Rozmaitości zaproponował mi kierownictwo artystyczne tej sceny. Sprawił mi wielką przyjemność i satysfakcję, ale podziękowałem. Nie mogłem przyjąć propozycji, bo jako reżyser zawsze wchodzę na wojenną ścieżkę z kierownictwem teatru. Nie zgadzamy się w kwestiach obsady i wyboru współpracowników. Dyrektor Słoński zaproponował wtedy reformę Rozmaitości. To słowo zapadło mi w pamięć i nie dawało spokoju. Po kolejnym spotkaniu doszliśmy do wniosku, że zależy nam, by między szefem teatru a reżyserami toczył się dialog. Pierwszym uzgodnieniem, do jakiego doszliśmy, było to, że w teatrze musi zacząć działać rynek. Aktorzy nie mogą dostawać pieniędzy za wysługę lat, lecz za efekty artystyczne. Myślenie, że im ktoś jest starszy, tym genialniejszy, uważam za niesprawiedliwe. Aktor jest przekonany o swojej genialności, bo zarabia najwięcej pieniędzy w zespole. Naszym zdaniem, pensja może być stała, żeby nie pozbawiać ludzi stałego źródła dochodów. Ale o wysokościach zarobków powinna decydować całoroczna ocena pracy. To powinno podwyższyć poziom artystyczny. Druga zmiana polega na tym, że nie będziemy kolekcjonować aktorów. Ktoś może się obrazić, ale nasze zespoły teatralne działają obecnie na zasadzie klubów piłkarskich. Mogę mieć aktorską gwiazdę, gdy zaproponuję jej odpowiednio wysoką gażę. Efekt jest taki, że kiedy przychodzi do teatru reżyser, dyrektor narzuca mu swoją obsadę. Gwiazdy odgrywają w niej najważniejszą rolę, bo na gwiazdy przyjdą ludzie. Reżyser może być słabym człowiekiem i zgadza się. Aktor swoją twarzą zapewni mu przecież darmową reklamę i sukces frekwencyjny. Nawet gdyby nie osiągnął artystycznego.
Stad pomysł, by reżyser w Rozmaitościach miał prawo dobrać sobie współpracowników spoza teatru?
Tak, bo zespół Rozmaitości będą tworzyć nie tylko osoby znajdujące się na liście naszych etatów, lecz także grające na naszej scenie. Nawet zaproszeni do jednego spektaklu. Dla aktorów zatrudnionych na etatach stworzyliśmy gwarancję bezpieczeństwa. Muszą stanowić przynajmniej połowę obsady pracującej przy spektaklu.
Zaproszeni reżyserzy mogą popełnić błędy obsadowe.
Będę zapraszał tylko tych reżyserów, którym ufam. Mam nadzieje, że zaproszeni przezeń współpracownicy nie zawiodą tego zaufania i pomogą kształtować szeroką i otwartą formułę Rozmaitości.
Jakich reżyserów chce pan zaprosić?
Młodych. Ich nazwisk nie mogę jeszcze podać, bo nie podpisałem kontraktów.
Swoje przedstawienia podpisuje pan pseudonimami. Czy to bardziej kreacja artystyczna, czy może dziecinny odruch?
Bardziej interesuje mnie ten drugi aspekt. Myślę, że twórcy teatru w ogóle są w swoich myślach dość dziecinni i naiwni. Prostoduszni. Ta szczerość, a czasami i głupota ludzi, którzy pracują w teatrze, jest gwarancją uczciwości i sukcesu. Pseudonim ma w sobie bardzo dużo z teatru. Mogę nim sprowokować aktorów, tak się wobec nich wykreować, żeby przeniosło się to na pracę sceniczną.
Czy rozpoczyna pan pracę z gotowym już pseudonimem, czy wymyśla go w trakcie prób?
Wymyślam je w przypadkowych sytuacjach. Przychodzą jak kaprys.
Czy pseudonimy są przyporządkowane do pewnych konwencji?
Tak. Kiedy przygotowywałem w telewizji adaptację "Historii" Gombrowicza, tak jak w przypadku "Iwony, księżniczki Burgunda" był to Horst Leszczuk. Stylistyki spektaklu były różne, ale czułem, że do rozwiązania jest ten sam problem - wnikania w zakazane sprawy. Leszczuk zawsze przychodzi podglądać.
To nazwisko zaczerpnięte z Gombrowicza.
Tak się nazywał trener tenisa w powieści "Opętani". Gombrowicz zmienił nazwisko, gdy do redakcji drukującej kolejne odcinki przyszedł list, że trener o tym samym nazwisku istnieje w rzeczywistości. Dopiero potem wyszło na jaw, że taką informację spreparowali dowcipni koledzy pisarza.
Kim był d'Albertis?
To słynny podróżnik włoski znany z wypraw na Papuę-Nową Gwineę. Ciemny typ. Nie miał się czym chwalić. Zainteresował mnie smutny koniec jego kariery. To dla mnie życiowa postać.
Najnowszą pańską premierą będą "Śluby panieńskie". Skąd taki wybór?
Z Polaków, których wystawiałem, Fredro jest twórcą najbardziej świadomym teatru. Znalazłem partnera, który bywał w teatrze. "Śluby" są bardzo teatralnym tekstem. W najgorszym znaczeniu tego słowa. Pokazują, jak można teatralnie zrobić teatr. Jak bardzo można się w teatrze oszukiwać. Jak wszystko można zagrać. Proszę zauważyć, że wokół Fredry krążą satelity tej źle pojmowanej teatralności, która już dawno powinna znaleźć się w lamusie. Fredro był genialnym dramaturgiem. To taki sami mózgowiec jak Gombrowicz. Ale niezauważenie przez niektórych reżyserów, że jego komedie powstały 150 lat temu, uważam za ignorancję.
Kto podpisze najnowszą premierę?
Sylwia Torsch. Młoda, niedoświadczona reżyserka. Bardziej odważna ode mnie. Nie ograniczona konwencjami.
Latem wybiera się pan z "Iwoną, księżniczką Burgunda" do Awinionu. Będzie to pierwsza od lat wizyta polskiego teatru na tym prestiżowym festiwalu.
Zaproszenie mam, ale nie wiem, czy pojedziemy. Organizatorzy chcą, żebyśmy zrezygnowali z grania spektaklu na scenie obrotowej. Na to nie mogę się zgodzić. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
rozmawiał Jacek Cieślak
Grzegorz Jarzyna, ur. 1968. Ukończył wydział filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego i reżyserii krakowskiej PWST. Spektaklem dyplomowym byli "Lunatycy" według Brocha. Debiutował "Bzikiem tropikalnym" według Witkacego w warszawskim Teatrze Rozmaitości. W Starym Teatrze w Krakowie wyreżyserował "Iwonę, księżniczkę Burgunda" Gombrowicza, w warszawskim Teatrze Dramatycznym "Niezidentyfikowane szczątki ludzkie i prawdziwa natura miłości" Brada Frasera. W telewizyjnym Teatrze "Dwójki" zrealizował "Historię" Gombrowicza. Jest laureatem Nagrody im. Konrada Swinarskiego. Najnowszy spektakl Grzegorza Jarzyny "Doktor Faustus" według Tomasza Manna przygotowany przez Teatr Polski we Wrocławiu we współpracy z berlińskim Hebbel Theater (premiera w czerwcu) zostanie pokazany w dniach 21-23 września na Berliner Fest Wochen'99.
|
Grzegorz Jarzyna, reżyser, dyrektor naczelny Teatru Rozmaitośc
Teatr jest dla mnie miejscem, w którym spotykają się wszystkie dziedziny myśli ludzkiej.
Widzę ogromne podobieństwo między filozofią a teatrem. Nasze możliwość w teatrze są nieograniczone.
Czy istnieje, pana zdaniem, młoda fala w polskim teatrze?
Młodych twórców łączy podejście do teatru, bardzo szczere.
Jednym z młodofalowych spektakli jest pański "Bzik tropikalny" według Witkacego.
krytyka, uświadomiła mi, jak Witkacy zmienił się w moich rękach. Jak dużo ma cech młodego pokolenia.
W "Niezidentyfikowanych szczątkach ludzkich i prawdziwej naturze miłości" pokazał pan na scenie narkotyki, dewiacje seksualne, zbrodnie. Nie obawia się pan, że spektakl, który miał oczyścić widownię ze zła, dla mniej świadomej publiczności stał się jego nośnikiem?
W tym przedstawieniu jest też coś z oczyszczenia, o którym mówił Arystoteles...
Nie boi się pan przekroczyć granicy, za którą rozpoczyna się szaleństwo?
Dobieram aktorów świadomych gry, którą podejmujemy.
Jako pierwszy szef artystyczny teatru dramatycznego w Polsce zaproponował pan reformę systemu zatrudnienia aktorów i pracy w teatrze. Jak do tego doszło?
Dyrektor zaproponował reformę Rozmaitości. Pierwszym uzgodnieniem, do jakiego doszliśmy, było to, że w teatrze musi zacząć działać rynek.Druga zmiana polega na tym, że nie będziemy kolekcjonować aktorów.
Najnowszą pańską premierą będą "Śluby panieńskie". Skąd taki wybór?
Z Polaków, których wystawiałem, Fredro jest twórcą najbardziej świadomym teatru.
|
TABLICE
Rusza wymiana tablic rejestracyjnych. Na razie białe rejestracje przykręci niewielu kierowców. Większość musi czekać jeszcze przez rok
Spiesz się jak minister transportu
Wzory nowych tablic rejestracyjnych. Od góry rejestracje: tymczasowa, dla pojazdów zabytkowych, normalna, indywidualna i jeszcze raz tablica tymczasowa.
FOT. PIOTR KOWALCZYK
MICHAŁ MAJEWSKI
Po pierwszym maja zobaczymy na ulicach pierwsze auta z białymi, polskimi tablicami rejestracyjnymi.
Ministerstwo Transportu na przygotowania tej akcji straciło co najmniej trzy lat.
- I tak wszystko jest zrobione na ostatnią chwilę - narzekają urzędnicy w powiatach.
Na razie niewielu kierowców przykręci nowe tablice. Za rejestrację będą musieli słono płacić - ponad dwa razy więcej niż kosztowało to do tej pory.
Kierowcy, którzy po pierwszym maja będą chcieli zarejestrować samochód, muszą wydać 135 złotych, a nie 66, jak do tej pory. W zamian dostaną białą tablicę (podobną do tych w Unii Europejskiej), naklejki legalizacyjne i nowy dowód rejestracyjny. Reszta kierowców, przynajmniej do maja 2001 roku, będzie jeździć z czarnymi rejestracjami. Po tym terminie mogą zgłosić się po nowe tablice. Mogą, ale nie muszą. Ministerstwo Transportu nie wprowadziło nakazu wymiany tablic, co oznacza, że przez najbliższe lata po drogach nadal będą jeździć auta ze starymi numerami. Do kiedy? Przynajmniej przez pięć lat. Potem powoli ministerstwo będzie starało się przymusić kierowców do zmian, chociażby dlatego, że nowe dokumenty i tablice są lepiej zabezpieczone przed fałszerstwem.
Jeśli ktoś szalenie pragnie mieć białe tablice przed majem następnego roku - może "zgubić" dowód rejestracyjny.
- Mam nadzieję, że za kilka dni nie zaczną masowo ginąć te dowody - żartem wtrąca Leszek Kornalewski z Komendy Głównej Policji.
Nowością w amerykańskim stylu będą indywidualne tablice za tysiąc złotych. Właściciel będzie mógł umieścić wymyślony przez siebie napis - od trzech do pięciu znaków. Zgodnie z ministerialnym rozporządzeniem litery nie będą mogły układać się w "wyrazy powszechnie uznane za obraźliwe". - Myślę, że nie zabraknie snobów, którzy zapragną mieć indywidualne rejestracje - ocenia Sławomir Jaszczuk, prezes Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Producentów Tablic Rejestracyjnych.
Koncesje trzy, dwie albo osiem
Wymiana tablic rejestracyjnych zyskała w ciągu ostatnich trzech lat niezasłużony rozgłos. Największy udział ma w tym dwóch ludzi - Bogusław Liberadzki i Eugeniusz Morawski. O sprawie zrobiło się głośno latem 1997 roku, gdy na światło dzienne wypłynął projekt rozporządzenia w sprawie tablic przygotowany, gdy ministrem transportu (w rządzie Włodzimierza Cimoszewicza) był Bogusław Liberadzki. Według projektu na produkcję tablic miały być tylko trzy koncesje. Do przetargu mogłyby stanąć firmy, które posiadałyby zabezpieczenie w wysokości 1,5 mln euro.
Tu wypada wtrącić, że tablice w Polsce produkuje blisko sześćdziesiąt małych firm. Zrozumiałe, że taki projekt wywołał przerażenie wśród drobnych wytwórców. Przyjęcie takiego rozwiązania oznaczałoby wyeliminowanie ich z rynku - bo nie dość, że koncesje były tylko trzy, to w dodatku potrzebne byłoby ogromne zabezpieczenie - 1,5 mln euro, a takich pieniędzy w małych firmach nikt nigdy nie widział.
Pomysł wydawał się od początku dziwny, ponieważ w większości krajów zachodniej Europy produkcja tablic nie jest koncesjonowana i taką działalnością zajmuje się wiele firm. Sprawa budziła podejrzenia, ponieważ chodziło o gigantyczne pieniądze. W Polsce jest ponad 12 milionów pojazdów. Otrzymanie koncesji oznaczałoby, że zwycięska firma trafia na żyłę złota. Ministerstwo Transportu broniło kontrowersyjnego pomysłu właściwie tylko jednym argumentem - że nowy system uniemożliwi dorabianie tablic na lewo.
W obronie swoich interesów Stowarzyszenie Producentów Tablic Rejestracyjnych podjęło akcję, którą można nazwać "propagandowo-lobbingową". Została do niej włączona fachowa firma public relations. Jej pracownik wędrował po redakcjach i próbował zainteresować dziennikarzy sprawą tablic rejestracyjnych. Stowarzyszenie szukało ratunku w Urzędzie Antymonopolowym, Ministerstwie Skarbu, wśród posłów Komisji Transportu.
Sprawa wydawała się jednak przegrana, gdyż gorącym zwolennikiem koncesji okazał się następca Liberadzkiego, Eugeniusz Morawski (gabinet Jerzego Buzka), rekomendowany przez Unię Wolności. Latem 1998 roku "Rzeczpospolita" zdobyła projekt rozporządzenia, w którym Morawski zapowiedział przyznanie dwóch koncesji. Sprawa lukratywnych kontraktów zaczyna interesować duże firmy. Z zagranicznymi partnerami w spółkę, która ma się zająć produkcją tablic, weszła m.in. Mennica Państwowa. Swoje zainteresowanie potwierdzała firma Zasada SA. Tymczasem minister transportu miał kłopoty z przeforsowaniem swojego pomysłu. Na wydanie koncesji i tym samym zniszczenie drobnych producentów nie godziły się Urząd Antymonopolowy i Ministerstwo Skarbu. W tej sytuacji minister Morawski jeszcze raz zmienił projekt - zaproponował przyznać nie dwie, ale osiem koncesji.
W tym samym czasie przeciwnicy koncesji dostają do ręki bardzo poważny argument. W przyjętej przez Radę Ministrów ustawie o działalności gospodarczej (wejdzie w życie 1 stycznia 2001 r.) są zapisy o koncesjonowaniu np. produkcji alkoholu czy broni, nie ma natomiast mowy o koncesjach na tablice rejestracyjne. Sprawy stają w miejscu i jest jasne, że Ministerstwo Transportu nie dotrzyma terminu wprowadzenia tablic, który wyznaczono na 1 lipca 1999 roku.
Pod koniec 1998 r. z posady rezygnuje Eugeniusz Morawski. Jego następcą jest Tadeusz Syryjczyk. - Z odejściem pana Morawskiego sprawa koncesji przycichła. Okazało się, że nowy minister jest przeciwny koncesjom - opowiada Jerzy Folga, wicedyrektor Departamentu Transportu, który przez długie miesiące gorąco bronił pomysłu koncesjonowania produkcji tablic.
Minister na ostatnią chwilę
Ostatecznie cała historia skończyła się zwycięstwem drobnych producentów - nie ma koncesji, wystarczy certyfikat Instytutu Transportu Samochodowego, który dostało blisko sześćdziesiąt firm.
Zadowolenia z takiego obrotu spraw nie kryje Tadeusz Aziewicz, prezes Urzędu Antymonopolowego, i Hanna Linke, doradca ministra gospodarki, która zajmowała się sprawą tablic. Cieszy się również inspektor Leszek Kornalewski z Komendy Głównej Policji: - Gorąco popieraliśmy wprowadzenie nowych tablic i zabezpieczeń. Czy nowe dokumenty są do podrobienia? Wszystko można podrobić, ale złodzieje będą mieli utrudnione zadanie.
Mimo iż nowy termin wprowadzenia tablic był znany od wielu miesięcy, trudno nie dostrzec, że Ministerstwo Transportu działa w pośpiechu i przygotowuje dokumenty na ostatnią chwilę. Na przykład bardzo ważne rozporządzenie ministra transportu w sprawie tablic ukazało się dopiero 7 kwietnia. Do wielu powiatów Dziennik Ustaw z tym dokumentem zwyczajnie jeszcze nie dotarł. - Całe szczęście, że do ostatniej chwili wstrzymałem się z zamówieniem tablic, bo to rozporządzenie wprowadza istotne zmiany w oznaczeniach. Miałem szczęście, ale nie dałbym głowy, że inni nie naprodukowali złomu - opowiada Marek Chrzanowski, kierownik Wydziału Komunikacji w starostwie bełchatowskim.
Nadal w drodze jest dokument, który mówi, ile kierowcy mają płacić za nowe tablice i dokumenty (wiadomo, że chodzi o 135 złotych).
W wielu powiatach urzędnicy nie zdążyli zorganizować przetargów dla producentów tablic i posiłkują się, budzącym wątpliwości w tym przypadku, trybem zapytania o cenę. Na przykład w wielkopolskim powiecie Wolsztyn przetarg odbędzie się dopiero 12 maja. Co z pierwszymi dniami nowego miesiąca? - Kupiliśmy kilkaset kompletów tablic, wybierając najlepszą ofertę. Żeby przetrwać do przetargu - mówi Zygmunt Hildebrand, kierownik Wydziału Komunikacji w Wolsztynie. Podobnie jest w wielu innych miejscach.
Ile starostowie płacą producentom za tablice? W Parczewie urzędnicy wynegocjowali 23 złote za komplet, w Wolsztynie i Bełchatowie 40 złotych, w Mońkach 51 złotych.
Teoretycznie powinno im zależeć na wynegocjowaniu jak najniższych stawek. Różnica między opłatą pobieraną od kierowcy za wydanie tablic oraz dokumentów (135 złotych) i ceną wynegocjowaną z producentem trafia do kasy powiatu. Od tego urzędnicy starosty muszą odjąć jeszcze 17 złotych 60 groszy. Tyle kosztują znaki legalizacyjne na tablice, nalepka na szybę i dowody rejestracyjne, które produkuje monopolista - Państwowa Wytwórnia Papierów Wartościowych.
Wiesław Jarocki, z Wydziału Komunikacji w Mońkach koło Białegostoku, trochę się boi reakcji pierwszych petentów, kiedy usłyszą, że cała zamiana będzie kosztować teraz 135 złotych: "Do tej pory kosztowało 66 złotych i co chwila ludzie w urzędzie narzekali, że jest drogo. Lepiej nie myśleć, co powiedzą o nowej cenie...".
Cała operacja zaczyna się za kilka dni. Ministerstwo wybrało ostrożny wariant i na razie sprawa będzie dotyczyła niewielu kierowców - tych, którzy chcą zarejestrować nowy samochód albo muszą przerejestrować swoje auto np. w związku z przeprowadzką do innego miasta. Tak naprawdę zmiana rejestracji ruszy pełną parą dopiero za rok - wtedy będziemy mogli wejść do urzędu z ulicy i postarać się o nowe tablice. Pytanie tylko, czy to wszystko nie trwało odrobinę za długo i czy trzeba było tracić tyle lat na jałowe deliberowanie o koncesjach.
|
Wymiana tablic rejestracyjnych zyskała niezasłużony rozgłos. O sprawie zrobiło się głośno latem 1997 roku, gdy wypłynął projekt rozporządzenia w sprawie tablic przygotowany, gdy ministrem transportu był Liberadzki. Według projektu na produkcję tablic miały być tylko trzy koncesje. taki projekt wywołał przerażenie wśród drobnych wytwórców. Pomysł wydawał się dziwny, ponieważ w większości krajów zachodniej Europy produkcja tablic nie jest koncesjonowana. Ostatecznie historia skończyła się zwycięstwem drobnych producentów - nie ma koncesji, wystarczy certyfikat Instytutu Transportu Samochodowego, który dostało blisko sześćdziesiąt firm. Mimo iż nowy termin wprowadzenia tablic był znany od wielu miesięcy, trudno nie dostrzec, że Ministerstwo Transportu działa w pośpiechu i przygotowuje dokumenty na ostatnią chwilę. Nadal w drodze jest dokument, który mówi, ile kierowcy mają płacić za nowe tablice i dokumenty.W wielu powiatach urzędnicy nie zdążyli zorganizować przetargów dla producentów tablic.
|
LUDZIE
Para znanych lekarzy do samego końca nie miała pojęcia, że ich dorosła córka jest w ciąży. Teraz wspólnie z nią walczą o odzyskanie chłopca, który ma nową rodzinę
Dwoje wnucząt
Marta i Jack wpadli na siebie w "Między Nami", knajpce młodej "warszawki". Marta lubiła "Między Nami". Często przesiadywała tam z bratem i jego znajomymi.
MICHAŁ MAJEWSKI
Marta spała w swoim pokoju, jak zwykle trochę dłużej niż rodzice. Jej tata, profesor kardiolog, i mama, znany pediatra, krzątali się bladym świtem po kuchni. Nagle profesor rzucił do żony: "Jak się czujesz podwójna babciu?" - Podwójna? Mamy przecież jedną wnuczkę - odparła zmieszana pani doktor. Profesor wiedział, co mówi: "Mamy dwoje wnucząt. Pół roku temu nasza Marta urodziła chłopca. Dowiedziałem się kilka dni temu". Pani doktor poczuła, jak w kilka sekund przybywa jej dziesięć lat.
Marta - 27 lat, efektowna, wysoka blondynka. W domu od najmłodszych lat znakomite warunki - gosposia, latem wakacje z rodzicami nad morzem, zimą narty z tatą i mamą we Włoszech.
W ogólniaku Marta trenuje biegi i skok wzwyż. Potem przykra wpadka - oblewa maturę przy pierwszym podejściu. Później uczy się w Szkole Głównej Handlowej. Przerywa, nie podoba się jej na tych studiach. Teraz przygotowuje się do egzaminów na psychologię. Chce zostać terapeutką.
Paweł - 33 lata, brat Marty. Nie miał problemów z nauką. Na prawo dostał się za pierwszym razem. Odwrotność Marty - raptus i gorąca głowa. Żona, dwuletnia córka. Posada notariusza w dobrej firmie.
Mama Marty - elegancka pani. Pediatra, ponadtrzydziestoletnie doświadczenie zawodowe, pracuje w jednym z warszawskich szpitali. Opowiada chętnie, ze swobodą, łatwością, ale stara się nie patrzeć w oczy. Szalenie zakochana w Bogusi - córce Pawła.
Tata Marty - profesor medycyny. Kardiolog. Niesłychanie ambitny, wymagający. Bardzo przeżył nieudaną maturę córki. Do wszystkiego w życiu doszedł ciężką pracą. Idealista. Przekonany, że sprawiedliwość musi zwyciężać.
Amerykanin z Między Nami
Marta i Jack wpadli na siebie w Między Nami, knajpce młodej warszawki. Marta lubiła Między Nami. Często przesiadywała tam z bratem i jego znajomymi. Potem spotkania tamtej paczki robiły się coraz rzadsze. Znajomi, starsi od Marty o parę lat, mieli coraz mniej czasu - praca, obowiązki, wyjazdy, rodziny, dzieci.
Jej brat, który był duszą tamtego towarzystwa, cieszył się narodzinami córki Bogusi. Przestali bywać, ale "opuszczona" Marta z przyzwyczajenia przesiadywała w knajpie przy Brackiej.
Trzy dni później przychodzi na przyjęcie do restauracji "Sofia", na którym rodzina i znajomi świętują rocznicę ślubu jej rodziców.
Wtedy pojawia się Jack. Młody Amerykanin wpada jej w oko - wygadany, wesoły, przystojny, podobno tańczył i występował w pokazach mody. Marta jest po prostu zakochana. Wkrótce przenosi się do mieszkania przy ul. Emilii Plater, które Jack wynajmuje wspólnie z amerykańskim kolegą o imieniu Bob. Marta zaczyna pracować ze swoim nowy przyjacielem. Zatrudniają się w wytwornej restauracji przy ulicy Marszałkowskiej - on jest szefem kuchni, ona pracuje jako tłumaczka. Niedługo potem Marta zaprasza do tej knajpy rodziców, żeby poznali jej nowego chłopaka. Jack przyrządza na tę okazję wystrzałowe potrawy. - Sprawiał miłe wrażenie - wspomina pani doktor.
Ale od początku rodzice po cichu kręcą nosem na faworyta córki. Nie podoba im się, że Marta się nie uczy, pracuje w knajpie i na dodatek mieszka z dwoma facetami. Nic jednak głośno nie mówią, bo dziewczyna jest zachwycona. Szkoda, że się nie wtrącają.
Kłamstwo w dużym swetrze
W listopadzie 1997 r. Marta zachodzi w ciążę. Nikomu nie mówi - przyjaciółce, bratu, rodzicom, wreszcie samemu Amerykaninowi, który okazuje się niepoważnym facetem. Przyszły tata coraz częściej bez wstydu, na oczach Marty, ugania się za innymi kobietami. Dlaczego Marta nie informuje go o ciąży? Teraz mówi, że bała się, iż ją opuści.
Dlaczego nie mówi rodzicom? Bała się braku ich zgody na związek z Jackiem.
Dziewczyna szybko brnie w coraz bardziej chore sytuacje.
Na przełomie 1997 i 1998 roku Jack i jego kumpel Bob potrzebują pieniędzy na założenie baru z szybkim jedzeniem w znanej warszawskiej dyskotece. Po namowach Amerykanina Marta zastawia w lombardzie mieszkanie swojej świętej pamięci babci. Bez wiedzy rodziców Marty pokój z kuchnią na Mokotowie, wart sto tysięcy złotych, przepada za śmieszne cztery tysiące.
Amerykanin musi wiedzieć, że dziewczyna jest w ciąży - śpią w jednym łóżku, Marta fatalnie się czuje. Jack udaje, że wszystko jest w porządku. Czasami mówi Marcie, że nie lubi dzieci i nie wyobraża sobie ich wychowywania.
W lutym para wyskakuje ze znajomymi na weekend do Wrocławia. Na miejscu pada pomysł, żeby jechać do Pragi czeskiej. Marta jest bez paszportu. Zostawiają dziewczynę w czwartym miesiącu ciąży na stacji benzynowej, w obcym mieście.
Niemal przez całą ciążę Marta mniej więcej dwa razy w miesiącu widuje się z mamą. Spotykają się w mieście na kawie, bywa, że córka wpada do mieszkania rodziców. - Zawsze była niechlujnie ubrana, przychodziła w szerokim swetrze albo w za dużej bluzie - opowiada pani doktor.
Poza tym ciągle jest w złej formie - przygnębiona, wynędzniała i płaczliwa. Spowiada się mamie, że wszystko przez sercowe kłopoty z Jackiem. Pani doktor myśli, że córka zapadła na anoreksję albo bulimię - wcześniej Marta miała chorobliwą obsesję odchudzania się. W końcu zaniepokojona matka dzwoni do znajomej psycholog. Marta zgadza się pójść na spotkanie. Wizyt jest kilka, ale psycholog nie wyciągnęła od Marty zbyt wiele.
W czerwcu, niecały miesiąc przed porodem, pani doktor namawia marnie wyglądającą córkę, żeby przebadała się w jej szpitalu. Marta się zgadza. Badania wypadają znakomicie, może poza lekką niedokrwistością. Nadal nikt nie wie o ciąży.
Nie więcej niż dziesięć dni przed porodem Marta spotyka się z rodzicami w greckiej knajpie Santorini na Saskiej Kępie. Znowu sprawa nie wychodzi na jaw.
Jak wtedy wyglądała? Marta wyciąga dowód osobisty, w którym jest jej fotografia sprzed dwóch lat. W pierwszej chwili trudno uwierzyć, że panna ze zdjęcia i efektowna dziewczyna, która siedzi obok, to ta sama osoba - z fotografii patrzy jakaś niezdarnie ostrzyżona, blada kobieta o przerażonych oczach.
Marta zmienia nazwisko
W nocy z 15 na 16 lipca 1998 r. Marta zrywa się z łóżka, które dzieli z Jackiem - dziewczyna ma silne bóle porodowe. Amerykanin nie reaguje. Marta jedzie sama taksówką do śródmiejskiego szpitala na Solcu. Przy rejestracji celowo przeinacza swoje nazwisko - boi się, że w szpitalu zorientują się, iż jest córką znanych lekarzy.
Potem nie chce pokazać dowodu osobistego. W końcu oddaje dokument, ale błaga lekarzy, aby utrzymali całą sprawę w tajemnicy. Tego samego dnia rodzi zdrowego chłopca - 8 punktów w skali Apgara.
Po porodzie Marta chce czym prędzej wyjść ze szpitala. Warunkiem wydostania się jest podpisanie niewiążącego oświadczenia, w którym matka prosi o zaopiekowanie się dzieckiem i wyraża zgodę na ewentualną adopcję. Marta podpisuje i przed opuszczeniem kliniki ogląda, śpiącego w cieplarce, chłopca - ostatni raz widzi swojego syna.
Po wyjściu zamiast dzieckiem zaczyna się opiekować szczeniakiem rasy husky, którego kupiła z gazetowego ogłoszenia dzień przed porodem.
Trzy dni później wpada na przyjęcie do restauracji Sofia - rodzina i znajomi świętują rocznicę ślubu jej rodziców. Znika po dwóch kwadransach, żeby nie prowokować kłopotliwych pytań o swój wygląd i marny nastrój.
Pięć dni po urodzeniu dziecka odbiera telefon od Anny Bałut z Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego (numer telefonu komórkowego Marta zostawiła w izbie przyjęć szpitala na Solcu - M.M.).
Stawia się na spotkanie i oświadcza, że zmienia decyzję - zamierza odebrać chłopca po niezwłocznej rozmowie z rodzicami. Przyznaje, że jej mama jest pediatrą. Podaje nazwę szpitala, w którym pracuje babcia chłopca.
Pani Bałut tłumaczy Marcie, że powinna zgłosić się po dziecko do szpitala na Solcu. Jednak Marta chce najpierw powiedzieć o historii rodzicom. Jedzie z nimi na urlop nad morze - ma zamiar wreszcie wyjawić prawdę. Nie daje rady i po kilku dniach wraca z niczym. Kilka dni później Amerykanin wyrzuca ją z mieszkania przy Emilii Plater. Dziewczyna wraca do pustego mieszkania rodziców. Kilka razy snuje się wokół szpitala. Boi się wejść, innym razem pojawia się z psem i zostaje przegnana przez portiera, kolejny raz zjawia się późnym wieczorem, kiedy lekarze są już dawno w domach. W końcu daje spokój, odpuszcza, znika, nie pojawia się więcej.
Powiem, ale po sylwestrze
Nie więcej niż dziesięć dni przed porodem Marta spotyka się z rodzicami w greckiej knajpie "Santorini" na Saskiej Kępie. Znowu sprawa nie wychodzi na jaw.
Pod koniec lata Marta zamęcza mamę z pozoru niewinnymi pytaniami. Na przykład chce się koniecznie dowiedzieć, co to oznacza, jeżeli dziecko po urodzeniu leży w cieplarce. Potem pani doktor znajduje w stercie ubrań córki śpioszki dla niemowlaka. Bardzo się cieszy - myśli, że Marta kupiła je dla małej Bogusi.
W tym samym czasie dziewczyna zaczyna odwiedzać znanego psychologa, profesora Jana Tylkę, który był nauczycielem jej przyjaciółki i jest znajomym ojca. Później profesor tak opowiadał o pierwszej wizycie Marty: "(...) W sumie nie wiedziałem, czego chce. Płakała, trzymała się za głowę (...). Nie zadawałem jej żadnych pytań, chciałem, aby sama powiedziała, jaki ma problem". Na to trzeba będzie czekać do listopada. Najpierw opowiada o sprzedanym za grosze mieszkaniu. Rodzice są zszokowani, ale wybaczają. W grudniu zdradza profesorowi prawdę o dziecku. Mówi, że pragnie odzyskać małego.
W tym samym czasie o istnieniu chłopca dowiadują się znajomi Marty. Z początku nie wierzą w porażającą informację. Daliby głowę, że dziecko jest wymysłem pogrążonej w depresji dziewczyny, ale wiadomości się potwierdzają. Przed sylwestrem informacja dociera do taty Marty. Profesor jest zszokowany. Przez pierwsze dni nie starcza mu sił, żeby o wszystkim powiedzieć żonie. W końcu na początku stycznia mówi jej, że jest "podwójną babcią". Rozmawiają z Martą. Są porażeni, nieludzko wstrząśnięci jej opowieścią, ale chwilę później cała trójka nie potrafi ukryć euforii: - Mamy wnuka, mamy synka.
Szczęśliwa Marta łapie słuchawkę i wykręca numer do Anny Bałut z Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego. Słyszy nie najlepsze wiadomości: "Została pani zaocznie pozbawiona praw rodzicielskich. Jestem ustanowionym przez sąd opiekunem prawnym chłopca, który jest w rodzinie preadopcyjnej. Dziecko ma porażenie mózgowe i wylew trzeciego stopnia. Pani mama będzie wiedziała, co to znaczy".
- To nic! Chcę go odzyskać - woła do słuchawki Marta. Umawiają się za trzy dni, na 12 stycznia 1999 roku - chłopiec ma wtedy pół roku.
Domek był za duży
Niewypał - tyle można powiedzieć o rozmowach, które zimą zeszłego roku prowadzą Marta i jej rodzice w ośrodku katolickim. Strony rozstają się chłodno, z zapowiedzią kolejnych spotkań na sali sądowej.
Marta i jej rodzice wychodzą rozgoryczeni. Mają wiele do zarzucenia ośrodkowi i pani Bałut.
Pani Bałut przez wiele dni zastanawiała się, czy rozmawiać z "Rz" o sprawie małego Pawła - to imię nadano chłopcu w szpitalu. W końcu opiekunka prawna dziecka nie zgadza się na spotkanie - odsyła do zeznań, które składała przed sądem. Problem w tym, że zeznania nie wyjaśniają wszystkiego, np. z informacji zebranych przez pełnomocnika Marty wynika, iż dzieci opuszczone przez matki trafiają do jednego szpitala - przez przypadek do tego, w którym pracuje babcia Pawła (pani Bałut znała jej miejsce pracy). Tymczasem chłopczyk trafił do innej placówki. Kolejna rzecz: Przed sprawą o pozbawienie praw rodzicielskich pani Bałut próbuje znaleźć Martę. W dowodzie, który dziewczyna zostawiła na Solcu są dwa adresy - pani Bałut sprawdziła jeden. Tu akurat opiekunka prawna ma przyzwoity argument. Mówi, że Marta jest dorosłą osobą i sama wiedziała, gdzie powinna się zgłosić w sprawie syna.
Mamę Marty dziwi inna rzecz. To, że dziecko z tak poważnymi uszkodzeniami znalazło momentalnie rodzinę preadopcyjną - trafiło do niej tego samego dnia, w którym odebrano Marcie prawa rodzicielskie.
- Nie było żadnego wylewu III stopnia ani porażenia mózgowego. To są nieodwracalne uszkodzenia, a chłopczyk jest przecież zdrowy. Domniemane uszkodzenia były tylko argumentem za szybkim oddaniem dziecka do adopcji - opowiada pani doktor.
W lutym pełnomocniczka Marty, przez przypadek, wpada w sądzie na koleżankę po fachu, która ma reprezentować pewne małżeństwo w sprawie o adopcję. Okazuje się, że chodzi o małego Pawła. Prawniczki postanawiają zaaranżować spotkanie obu stron. Szykuje się przełom, bo ludzie, u których od trzech miesięcy jest dziecko, chcą rozmawiać. Wycofują się w ostatniej chwili - okazuje się, że Anna Bałut zabrania im pojawić się na tym spotkaniu.
W marcu zeszłego roku zaczyna się sądowa sprawa o przywrócenie Marcie praw rodzicielskich - Paweł ma wtedy osiem miesięcy i cały czas jest w rodzinie preadopcyjnej. Marta i jej rodzice są pełni optymizmu. Kupują większą szafę, żeby pomieścić nowe ubranka dla wnuczka, wymieniają okna, żeby mały nie nabawił się kataru. Wynajmują nad morzem większy dom niż zwykle, by komfortowo spędzić pierwsze, wspólne wakacje.
Szybko przychodzi otrzeźwienie - przegrywają wszystko, co tylko można przegrać w tym procesie. Sąd nie zgadza się, żeby rodzice dziewczyny zostali nowymi opiekunami prawnymi. Sąd nie zgadza się też na kontakt Marty i jej rodziców z chłopczykiem i oddala wniosek o powołanie biegłego psychologa, który miałby wydać opinię na temat Marty. Proces wlecze się cały rok. W marcu 2000 r. jest postanowienie - wniosek o przywrócenie władzy rodzicielskiej zostaje oddalony. Przewodnicząca składu, która na sali sądowej zwracała się do pani Bałut po prostu: "Pani Aniu", potrzebuje aż dwóch miesięcy z okładem na napisanie uzasadnienia - druzgocącego dla Marty. Sąd ocenia, że dziewczyna jest emocjonalnie nieprzygotowana do wychowywania dziecka. Marta składa apelację - jest maj 2000 r. Chłopiec ma dwa lata bez dwóch miesięcy. Od półtora roku jest w rodzinie preadopcyjnej.
Dwa imiona za dużo
Dziecko jest w doskonałych rękach. Nie kwestionują tego nawet Marta i jej rodzice. Dzięki codziennym ćwiczeniom i pomocy fachowej rehabilitantki chłopak jest w znakomitej formie - pogodny, rozgarnięty, ufny i bardzo związany z opiekunami. "Dziecku nie brakuje nawet ptasiego mleka (...). Bardzo je kochają, dbają, robią wszystko dla dziecka. Wiedzą, że matka biologiczna złożyła wniosek o przywrócenie władzy rodzicielskiej. Bardzo się z tego powodu denerwują" - relacjonowała w sądzie pani Bałut.
Z kolei w opinii psychologicznej profesor Tylka napisał o Marcie: Myślę, że jej doświadczenie można uznać (...) za przejaw dezintegracji pozytywnej, kiedy po ciężkich przeżyciach osoba formuje nową osobowość, lepszą i dojrzalszą. W sądzie profesor dodał, że "dziecko ma prawo poznać biologicznych rodziców. Nie ma większej więzi niż ta między biologicznymi rodzicami i dzieckiem".
- Co się stanie, kiedy ten chłopak za kilkanaście lat dowie się, że jego biologiczna matka walczyła o bycie z nim. Walczyła i przegrała. To będzie dla niego koszmar - mówi Bartek, przyjaciel Marty.
Z drugiej strony, co z uczuciami i poświęceniem dwójki ludzi, którzy oddali wszystko temu chłopcu?
Ciekawa rzecz dotyczy imion. Otóż jedna z rehabilitantek miała powiedzieć w sądzie, że do chłopczyka w nowej rodzinie nie mówi się Paweł, lecz Wojtuś. Z kolei mama Marty uważa, że po ewentualnym powrocie, wnuczek powinien mieć na imię Boguś, bo wnuczka to przecież Bogusia. Sama Marta nie mówi o dziecku inaczej niż Mały.
- Pani doktor? Nie ciągnie pani, żeby pójść i zobaczyć chłopca? Pani przecież nigdy go nie widziała.
- Poszłabym, gdybym miała pewność, że go odzyskamy. A tak po prostu mam wnuka, którego nie mam. Znajoma neurolog pociesza mnie, że dzieci zaczynają pamiętać od połowy czwartego roku. Jest jeszcze chwila - tłumaczy pani doktor, opędzając się od szalonej husky, rówieśniczki chłopca, na którego ludzie mówią: Pawełek, Wojtek, Mały i Boguś.
Imiona chłopca i innych bohaterów tekstu zostały zmienione
|
Marta - 27 lat, efektowna, wysoka blondynka. W ogólniaku Marta trenuje biegi i skok wzwyż. Potem przykra wpadka - oblewa maturę przy pierwszym podejściu. Później uczy się w Szkole Głównej Handlowej. Przerywa, nie podoba się jej na tych studiach. Teraz przygotowuje się do egzaminów na psychologię.Paweł - 33 lata, brat Marty. Nie miał problemów z nauką. Na prawo dostał się za pierwszym razem. Odwrotność Marty - raptus i gorąca głowa.Mama Marty - pediatra, ponadtrzydziestoletnie doświadczenie zawodowe, pracuje w jednym z warszawskich szpitali.Tata Marty - profesor medycyny. Kardiolog. Niesłychanie ambitny, wymagający. Marta i Jack wpadli na siebie w Między Nami, knajpce młodej warszawki. Młody Amerykanin wpada jej w oko - wygadany, wesoły, przystojny, podobno tańczył i występował w pokazach mody. Marta jest po prostu zakochana. Wkrótce przenosi się do mieszkania przy ul. Emilii Plater, które Jack wynajmuje wspólnie z amerykańskim kolegą o imieniu Bob. Marta zaczyna pracować ze swoim nowy przyjacielem. Ale od początku rodzice po cichu kręcą nosem na faworyta córki. W listopadzie 1997 r. Marta zachodzi w ciążę. Nikomu nie mówi. Przyszły tata coraz częściej bez wstydu, na oczach Marty, ugania się za innymi kobietami.Amerykanin musi wiedzieć, że dziewczyna jest w ciąży - śpią w jednym łóżku, Marta fatalnie się czuje. Jack udaje, że wszystko jest w porządku. W nocy z 15 na 16 lipca 1998 r. Marta zrywa się z łóżka, które dzieli z Jackiem - dziewczyna ma silne bóle porodowe. Amerykanin nie reaguje. Tego samego dnia rodzi zdrowego chłopca - 8 punktów w skali Apgara.Po porodzie Marta chce czym prędzej wyjść ze szpitala. Warunkiem wydostania się jest podpisanie niewiążącego oświadczenia, w którym matka prosi o zaopiekowanie się dzieckiem i wyraża zgodę na ewentualną adopcję. Marta podpisuje i przed opuszczeniem kliniki ogląda, śpiącego w cieplarce, chłopca - ostatni raz widzi swojego syna.Pięć dni po urodzeniu dziecka odbiera telefon od Anny Bałut z Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego.Stawia się na spotkanie i oświadcza, że zmienia decyzję - zamierza odebrać chłopca po niezwłocznej rozmowie z rodzicami.Pani Bałut tłumaczy Marcie, że powinna zgłosić się po dziecko do szpitala na Solcu. Jednak Marta chce najpierw powiedzieć o historii rodzicom. Kilka dni później Amerykanin wyrzuca ją z mieszkania przy Emilii Plater.W tym samym czasie dziewczyna zaczyna odwiedzać znanego psychologa, profesora Jana Tylkę. W grudniu zdradza profesorowi prawdę o dziecku. Mówi, że pragnie odzyskać małego.W tym samym czasie o istnieniu chłopca dowiadują się znajomi Marty. Przed sylwestrem informacja dociera do taty Marty.. Przez pierwsze dni nie starcza mu sił, żeby o wszystkim powiedzieć żonie. W końcu na początku stycznia mówi jej, że jest "podwójną babcią". Rozmawiają z Martą. Są porażeni, nieludzko wstrząśnięci jej opowieścią, ale chwilę później cała trójka nie potrafi ukryć euforii.Szczęśliwa Marta łapie słuchawkę i wykręca numer do Anny Bałut z Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego. Słyszy nie najlepsze wiadomości: "Została pani zaocznie pozbawiona praw rodzicielskich".Niewypał - tyle można powiedzieć o rozmowach, które zimą zeszłego roku prowadzą Marta i jej rodzice w ośrodku katolickim. Strony rozstają się chłodno, z zapowiedzią kolejnych spotkań na sali sądowej.W marcu zeszłego roku zaczyna się sądowa sprawa o przywrócenie Marcie praw rodzicielskich.Szybko przychodzi otrzeźwienie - przegrywają wszystko, co tylko można przegrać w tym procesie.
|
ROZMOWA
Jarosław Kalinowski, prezes Polskiego Stronnictwa Ludowego
Wszyscy będziemy głosować tak samo
Jak idzie akcja zbierania podpisów pod wnioskiem o referendum w sprawie powiatów?
JAROSłAW KALINOWSKI: Coraz lepiej. Coraz więcej środowisk włącza się w inicjatywę podjętą przez PSL i ruch "Samorządowa Rzeczpospolita".
Jakie środowiska się włączają?
Również polityczne. Znane jest choćby oświadczenie PPS, znane jest stanowisko Unii Pracy. Także wielu działaczy SdRP i SLD w terenie włącza się w kampanię. A i w ramach AWS są pewne środowiska, które deklarują wsparcie. Jestem przekonany, że do końca lutego powinniśmy się z tą akcją uporać.
Do końca lutego spodziewają się państwo zebrać wymagane 500 tysięcy podpisów?
Tak. Szacujemy, że w tej chwili jest około 100 tysięcy podpisów, ale dopiero teraz na dobre rozkręcamy propagowanie tej inicjatywy, rozprowadzanie list.
Jaki przewidywałby pan wynik referendum?
Ostatnie sondaże wskazują, że społeczeństwo jest przeciwne przeprowadzaniu w tej chwili tak kosztownej reformy. Dominuje przekonanie, że dziś są ważniejsze sprawy do realizacji i pilniejsze zadania dla rządu. Reforma w proponowanej przez dzisiejszą koalicję wersji bowiem, to odwracanie uwagi od spraw znacznie ważniejszych, jak likwidacja bezrobocia, szczególnie wśród młodzieży, wprowadzenie mechanizmów wspierających rodzimą produkcję oraz eksport itp.
Sondaże nie są jednoznaczne. Badanie przeprowadzone dla naszej gazety przez PBS pokazuje, że zwolenników powiatów jest więcej niż przeciwników
Mówi się często o PSL, że jesteśmy przeciw reformie samorządowej. A my jesteśmy za kontynuowaniem reformy. Jesteśmy za autentycznym przekazaniem kompetencji i środków gminom. Należy jeszcze wiele kompetencji przekazać gminom. Opowiadamy się za zróżnicowaniem kompetencji w zależności od możliwości gmin. Mamy ustawę o dużych miastach - trzeba pójść dalej i doskonalić ją. Na podstawie obowiązującej ustawy samorządowej można też tworzyć związki celowe gmin, na przykład na poziomie powiatów. Uważamy również, że jest potrzebny drugi szczebel samorządu terytorialnego, ale uwzględniający najnowsze tendencje w reformowaniu administracji, tendencje do spłaszczania struktur. Dzisiejsze województwo powinno być drugim poziomem samorządu, bo liczebnością mieszkańców odpowiadałoby powiatom w państwach zachodnich. W ten sposób, naprawdę niewielkim kosztem, można przeprowadzić reformę.
Mówił pan kilkanaście dni temu w Rzeszowie, że PSL "zrobi wszystko, aby zablokować działania koalicji rządowej" w sprawie reformy ustrojowej w proponowanym kształcie. Co, oprócz referendum, miał pan na myśli?
Wszystko to, co jest w warunkach demokracji możliwe.
Czyli?
Najważniejsze, żeby doszło do referendum. Uważamy, że wybory samorządowe powinny być przeprowadzone w ustawowym terminie (kadencja rad gmin upływa 19 czerwca - przyp. red.). Do tego momentu powinna się odbyć rzetelna debata ekspertów, którzy by przedstawili rzeczywiste koszty i konsekwencje wdrożenia tej reformy oraz alternatywnych rozwiązań. Potem należy oddać głos społeczeństwu. Koszty referendum, które odbyłoby się razem z wyborami gminnymi, byłyby znikome.
Może gdyby wyborcom zależało, żeby powiatów nie było, głosowaliby w wyborach parlamentarnych na te ugrupowania, które powiatów nie chcą?
W kampanii wyborczej stosunkowo czytelny był stosunek Unii Wolności do reformy. Ale w programie wyborczym AWS nie było mowy o powiatach, a kandydaci na posłów AWS, szczególnie w województwach powstałych po 1975 roku, wyraźnie mówili, że są przeciwko powiatom i likwidacji tych województw. W SLD też stanowisko w tych kwestiach nie jest jednolite.
Zresztą stosunek do reformy to tylko jeden z elementów, który decyduje o takim czy innym wyborze.
Uważa pan więc, że wynik wyborów nie daje rządzącej koalicji mandatu do przeprowadzenia reformy według własnej koncepcji?
Tak uważam. Przypomnę, że w tych wyborach niestety wzięło udział mniej niż 50 procent uprawnionych. Tak więc, korzystając z argumentów niedawnej opozycji, a dzisiaj AWS, ta koalicja też reprezentuje mniejszość narodu.
Powiedział pan podczas jednego ze spotkań, że "ugrupowania, które opowiadają się za reformą samorządową, czynią to ze względów politycznych". Jakie to względy?
Wielu polityków na reformę patrzy przez pryzmat interesów partyjnych, politycznych, a nie z uwagi na to, żeby państwo było sprawne.
Jakie są te interesy partyjne?
Dwa lata temu na konferencji zorganizowanej w Krakowie z okazji szóstej rocznicy wprowadzenia samorządu w Polsce pan Jerzy Stępień - dziś wiceminister - przytaczał argumenty, dlaczego rzekomo PSL i środowiska bliskie PSL są przeciwne powiatyzacji: Bo jak będą powiaty, to będą duże województwa i nowe ordynacje wyborcze. A wtedy ta nadreprezentacja w parlamencie, jaką dziś mają środowiska wiejskie i małomiasteczkowe, będzie im odebrana.
Ja stawiam tezę przeciwną. Jest interesem liderów dzisiejszej koalicji, żeby zdecydowaną przewagę w parlamencie miały środowiska wielkomiejskie. Przede wszystkim Unia Wolności tak na to patrzy.
A jaki byłby w tej sprawie partyjny interes AWS?
Nie chcę spekulować. Ale ogólnie zwolennicy reformy powiatowej decydują się na pełne upolitycznienie samorządu terytorialnego. Jest też kwestia usadowienia w samorządach własnego aparatu. Tworząc powiaty idziemy w kierunku jeszcze większego rozrostu biurokracji. Nawet uwzględniając przejęcie przez powiaty pracowników dzisiejszej administracji rejonowej i specjalnej, liczba urzędników zwiększy się o ponad 20 tysięcy.
Chyba łatwiej jest obsadzać stanowiska, gdy podlegają centrali, niż gdy to zależy od rad wybieranych w wyborach powszechnych.
Ależ według nas także ma to zależeć od wybieralnych organów, tyle że my mówimy o dwóch zamiast o trzech szczeblach samorządu.
A jak reforma miałaby się do interesów partyjnych PSL?
Niedawno wmawiano nam: "Dlaczego jesteście przeciwnikami powiatów? Przecież PSL w rejonach powiatowych, wiejskich, ma najlepsze struktury, najwięcej wyborców. Nie bójcie się, bo politycznie wygracie". W pewnym sensie trzeba się z tym zgodzić. Jeśli więc jesteśmy przeciwko, to dlatego, że w tej sprawie nie chodzi nam o interes partyjny. Myślimy przede wszystkim kategoriami państwa.
Wszystkie ugrupowania kierują się interesem partyjnym, a tylko PSL myśli o państwie?
Nie tylko, bo także Unia Pracy się opowiada za naszą koncepcją, PPS, część SdRP, część AWS, ROP
Czy PSL jest monolitem w kwestii powiatów i dużych województw?
Są wśród peeselowców działacze, którzy mają inne zdanie. Badania wykazywały, że 10 czy 11 procent członków PSL opowiadało się za wprowadzeniem powiatów. Tak jest i w innych ugrupowaniach, zdania są podzielone.
Mówi się, że przy głosowaniu nad reformą podziały będą przebiegały w poprzek ugrupowań politycznych.
Sądzę, że w przypadku PSL wszyscy będziemy w parlamencie głosować tak samo.
Czy zostanie wprowadzona dyscyplina głosowania?
Z tego, co wiem, i bez dyscypliny nasze stanowisko będzie jednolite.
Mimo że 10 procent członków Stronnictwa jest za powiatami?
Powiedzmy sobie prawdę. Niektórzy działacze, nie analizując tego, co się za powiatami kryje, już się widzą w roli radnych powiatowych, starostów, członków zarządów powiatów. Czasem także mieszkańcy miast "powiatowych" dają się zwieść i myślą: "Jak będzie już u nas powiat, to rozwój mamy zagwarantowany i wszystkie problemy znikną". A będzie wręcz przeciwnie.
Jak pan ocenia, czy postawa Stronnictwa wobec reformy samorządowej politycznie opłaciła się PSL-owi, czy też mu zaszkodziła?
O naszym wyniku wyborczym nie zdecydował stosunek do koncepcji reformy administracyjnej. Zadecydował przede wszystkim brak skuteczności, w końcowym okresie działalności poprzedniej koalicji, w kwestiach dotyczących rolnictwa. Prawie 70 procent naszego elektoratu podstawowego - rolniczego - po prostu nie poszło do wyborów. To, i kilka innych błędów, zdecydowało o naszej porażce.
Premier Jerzy Buzek prowadzi konsultacje w sprawie reformy ze wszystkimi ugrupowaniami. Co PSL powie premierowi?
Przedstawimy nasze argumenty, które wskazują na koszty (komu rząd z tak dziurawego budżetu zabiera?) i na groźbę zmniejszania roli gmin.
Skoro jednak wasze stanowisko jest tak zdecydowane, to czy te konsultacje mają sens?
Rozmowa zawsze ma sens, jeśli tylko rozmówcy wsłuchują się w argumenty.
Rozmawiała Renata Wróbel
|
Jak idzie akcja zbierania podpisów pod wnioskiem o referendum w sprawie powiatów?
JAROSłAW KALINOWSKI: Coraz więcej środowisk włącza się w inicjatywę podjętą przez PSL i ruch "Samorządowa Rzeczpospolita".Jestem przekonany, że do końca lutego powinniśmy się z tą akcją uporać. Szacujemy, że w tej chwili jest około 100 tysięcy podpisów. Ostatnie sondaże wskazują, że społeczeństwo jest przeciwne przeprowadzaniu w tej chwili tak kosztownej reformy. my Jesteśmy za autentycznym przekazaniem kompetencji i środków gminom. Na podstawie obowiązującej ustawy samorządowej można tworzyć związki celowe gmin. jest potrzebny drugi szczebel samorządu terytorialnego, ale uwzględniający najnowsze tendencje w reformowaniu administracji, tendencje do spłaszczania struktur. Dzisiejsze województwo powinno być drugim poziomem samorządu. W ten sposób, naprawdę niewielkim kosztem, można przeprowadzić reformę.
|
Na kongresie udało się doprowadzić do spotkania środowisk wyznających przeciwne światopoglądy
Miejsce dla debaty
RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA
ANDRZEJ SICIŃSKI
Kongres Kultury Polskiej 2000 roku był - jak sądzę - znaczącym wydarzeniem w naszym życiu kulturalnym i jego organizatorzy mają satysfakcję z rezultatów swej półtorarocznej, społecznie wykonywanej pracy.
Nie do mnie jednak należy ocena kongresu. Chyba zresztą na ocenę taką jest zbyt wcześnie: na razie bowiem trudno, nawet jego organizatorom, zapoznać się z całym jego dorobkiem. Moja wypowiedź ma być natomiast komentarzem współorganizatora dotyczącym zarówno założeń, jak i przebiegu kongresu. Być może taki komentarz przyda się tym, którzy podejmą w przyszłości podobne inicjatywy.
Kongres Kultury Polskiej 2000 (Teatr Narodowy w Warszawie, 7 - 10 grudnia 2000 r.) odbył się dziewiętnaście lat po kongresie poprzednim, kongresie, który trwale pozostał w pamięci jego uczestników zarówno z przyczyny gorącej atmosfery ówczesnych obrad, jak i ich dramatycznego przerwania wprowadzeniem stanu wojennego. Ta pamięć rzutowała na stosunku ludzi kultury (choć już raczej nie szerszych kręgów społecznych) do idei zwołania nowego kongresu. Przede wszystkim zastanawiano się nad tym, czym ma być kongres roku 2000: czy "zamknięciem" poprzedniego kongresu, czy raczej powinien mieć całkiem nową formułę, a przede wszystkim - czy rzeczywiście w roku 2000 potrzebne jest spotkanie noszące nazwę w sposób oczywisty kojarzącą się ze spotkaniem roku 1981. Ponadto pojawiały się - wyrażane w sposób bardziej lub mniej otwarty - wątpliwości co do tego, kto ma "prawo" zwołania nowego kongresu.
Pomysł zwołania kongresu budził i inne wątpliwości - zwłaszcza polityków i niektórych dziennikarzy. Obawiano się, że będzie on wielkim lamentem nad niedostatkiem pieniędzy na kulturę - i niczym więcej.
Co udało się osiągnąć?
Przede wszystkim wydaje mi się, iż program kongresu był dobrze pomyślany: kładł nacisk na dyskusję o najogólniejszych problemach polskiej kultury u progu nowego stulecia, ale uwzględniał również praktyczne kłopoty dzisiejsze.
Organizatorzy kongresu deklarowali przy tym, iż pragną, aby obrady nie pomijały problemów, co do których istnieją istotne różnice poglądów związane z orientacjami światopoglądowymi, ideowymi, politycznymi, proponują jednak, aby dyskusja o takich problemach odbywała się "ponad podziałami". Cel ten w znacznym stopniu został osiągnięty: na kongresie zasiadali przy wspólnym stole obrad ludzie znani z zajmowania przeciwnych stanowisk w takich sprawach jak - przykładowo wymieniając - współczesne elity i autorytety, "ponowoczesność", "istota" polskości, wieloetniczność kultury polskiej, samorządność w sferze kultury. Również w dyskusjach uczestniczyli zwolennicy wielu orientacji - z reguły jednak udawało się im prezentować swoje poglądy nie tylko bez urażania osób myślących inaczej, ale i z szacunkiem dla odmienności stanowisk.
Cztery dni obrad kongresowych zgromadziły ponad 800 uczestników z całej Polski: twórców (kultury wysokiej i bardziej popularnej), animatorów, działaczy, menedżerów. Spotkanie roku 2000 było zatem o wiele bardziej "demokratyczne" niż kongres roku 1981 - wynikało to zarówno z faktu, iż każdy z tych kongresów odbywał się w odmiennym ustroju politycznym, jak i zapewne również z nieco odmiennego sposobu myślenia o kulturze. To zróżnicowanie składu kongresowej publiczności wywoływało niechętne reakcje części uczestników, a przede wszystkim komentatorów, którzy sądzą - całkiem fałszywie - że losy polskiej kultury zależą jedynie od ogólnonarodowych elit kulturalnych i intelektualnych (zresztą przecież bardzo licznie reprezentowanych na kongresie), nie doceniają natomiast tego, co dzieje się w regionach, czy na szczeblu lokalnym.
Za duże osiągnięcie trzeba uznać obecność na większości spotkań kongresowych przedstawicieli najwyższych władz państwowych - w tym prezydenta RP i premiera, posłów, a także ministra kultury i dziedzictwa narodowego - i to obecność czynną, ich żywy udział w kongresowych dyskusjach, jak również zapowiedź dalszego zainteresowania problemami omawianymi w toku obrad. Z wielką satysfakcją zauważyłem na sali Teatru Narodowego osoby, które w czasie przygotowań do kongresu wyrażały wobec jego idei krytyczne opinie.
A wreszcie warto przypomnieć, iż określenie "Kongres Kultury Polskiej 2000" obejmowało nie tylko cztery grudniowe dni obrad, ale kilkadziesiąt konferencji tematycznych i kilkanaście regionalnych kongresów kultury, jak również wiele imprez artystycznych: muzycznych, plastycznych, teatralnych. Naszą intencją było bowiem, aby kongres nie stanowił jedynie okazji do refleksji nad problemami kultury, ale by stał się również sam w sobie wydarzeniem kulturalnym.
Co trzeba było zrobić inaczej?
Oczywiście, dziś, po kongresie, nietrudno wskazać, że wiele rzeczy można było zrobić lepiej. Nie będę jednak pisał o zdarzających się czasem usterkach technicznych (choć dzięki profesjonalizmowi Fundacji Kultury nie było ich zbyt wiele), lecz wskażę na dwie bardziej istotne sprawy.
Po pierwsze, w programie kongresu w niedostatecznym stopniu uwzględniliśmy problemy Polaków żyjących poza granicami kraju: ich życia kulturalnego, ich wkładu w polską kulturę. Bardzo szczęśliwie się stało, iż na ten temat zechciała zabrać głos już na otwarciu kongresu pani marszałek Senatu Alicja Grześkowiak.
Po drugie, słusznie się wytyka organizatorom kongresu, że w obradach wzięło udział zbyt mało ludzi młodych (nie mam jednak dobrego pomysłu na to, jak można było tego błędu uniknąć w sytuacji, gdy większość uczestników była delegowana przez różne stowarzyszenia, samorządy).
Jak relacjonowano obrady
Organizatorom kongresu bardzo zależało na tym, aby jego idee dotarły do możliwie najszerszych kręgów społecznych. Oczekiwaliśmy, że kongres zostanie społeczeństwu szeroko zaprezentowany przez media. Jednak, niestety, wydarzenie to niezbyt zainteresowało PAP; znacznie pełniejszą informację uzyskiwali ci, którzy korzystali z serwisu Polskiej Agencji Informacyjnej, która w Internecie na bieżąco przekazywała relacje z obrad.
Świetnie ze swej roli medialnego patrona kongresu wywiązała się "Rzeczpospolita": wcześniej relacjonując przygotowania do kongresu, następnie kompetentnie omawiając dorobek poszczególnych spotkań, zamieszczając wypowiedzi uczestników kongresu, a także drukując - już następnego dnia po wygłoszeniu - przemówienie inauguracyjne Ryszarda Kapuścińskiego.
Z gazet na wdzięczność organizatorów zasługuje również "Życie", w którym można było znaleźć rzeczowe relacje z przebiegu kongresu i interesujące (co nie znaczy, że zawsze przychylne) komentarze. Także "The Warsaw Voice" przedstawił swym czytelnikom założenia i idee kongresu.
Natomiast zastanawiająco zachowała się "Gazeta Wyborcza": najpierw przez czas dłuższy nie dostrzegała przygotowań do kongresu (czyżby podjęte zostały przez "niewłaściwych" ludzi?), następnie zamieszczała wybiórczo powierzchowne komentarze swych dziennikarzy. Także prezentacja kongresu przez jeden z czołowych naszych tygodników, "Politykę", była w istocie polemiką publicysty z własnymi wyobrażeniami na temat zadań i przebiegu kongresu, a niezbornym artykułom tygodnika "Wprost" nie warto poświęcać uwagi.
Dość szeroką informację na temat kongresu można było znaleźć w wielu programach Polskiego Radia. Również Telewizja Polska przekazywała sporo informacji - czasem jednak w sposób budzący dość istotne zastrzeżenia.
Obawiam się więc i bardzo ubolewam nad tym, że idee kongresu w niewystarczającym stopniu miały szanse dotarcia pod strzechy.
Co dalej?
Organizatorzy kongresu zaplanowali jednak działania, które mają na celu upowszechnienie jego dorobku (oczywiście jednak nie na taką skalę, na jaką mogły to zrobić media).
Przede wszystkim wnioski i rezolucje, które sformułowano na kongresie, przekazane zostaną właściwym adresatom, a ponadto przewidujemy opublikowanie ich - wraz z prezentacją przebiegu obrad - w Księdze Kongresu Kultury Polskiej 2000.
Plonem kongresu już są - i będą następne - publikacje przedstawiające dorobek kongresów regionalnych i konferencji tematycznych poprzedzających kongres. A wreszcie Instytut Kultury podjął przygotowania do naukowego opracowania bardzo bogatych materiałów kongresowych.
Pozwolę sobie zakończyć te uwagi zacytowaniem własnej wypowiedzi z przemówienia zamykającego kongres: "... jako socjolog odczuwałem pewien niedosyt refleksji nad znaczeniem kultury dla kształtowania się społeczeństwa obywatelskiego, dla rozwoju i umacniania demokracji, praworządności, dla stabilności i umacniania naszego państwa. Niech mi będzie wolno wyrazić nadzieję, że następny Kongres Kultury Polskiej - a sądzę, że okaże się, iż warto go zwołać po okresie czasu krótszym niż ten, który dzieli nasze spotkanie od kongresu 1981 roku - podejmie również i wymienione przeze mnie problemy".
Autor był przewodniczącym Komitetu Organizacyjnego Kongresu Kultury Polskiej 2000. W rządzie Jana Olszewskiego był ministrem kultury.
|
Kongres Kultury Polskiej 2000 odbył się dziewiętnaście lat po kongresie poprzednim. obrady nie pomijały problemów, co do których istnieją różnice poglądów, jednak dyskusja o takich problemach odbywała się "ponad podziałami". Cztery dni obrad zgromadziły twórców (kultury wysokiej i popularnej), animatorów, działaczy, menedżerów. określenie "Kongres Kultury Polskiej 2000" obejmowało również wiele imprez artystycznych. niestety, wydarzenie to niezbyt zainteresowało PAP.
|
ODSZKODOWANIA
Kompromis w sprawie rekompensat za pracę przymusową jest trudniejszy, niż oczekiwano
Zanim padnie pytanie, "ile"
KRZYSZTOF DAREWICZ
z Waszyngtonu
Jeśli trzecia runda negocjacji w sprawie odszkodowań za pracę przymusową w III Rzeszy, która odbyła się na początku lipca w Waszyngtonie, przyniosła jakieś istotne rezultaty, to bodaj najważniejszy z nich sprowadza się do tego, że uczestnicy i obserwatorzy rozmów zaczęli w końcu rozumieć, z jak bardzo skomplikowanym problemem mają do czynienia. I że w związku z tym dotychczasowe oczekiwania na proste i szybkie rozwiązanie były nierealistyczne.
Nie chodzi tu zresztą wyłącznie o kwestię pracy przymusowej. Wydaje się, że negocjatorom towarzyszy coraz większa świadomość, że wypracowana przez nich formuła uregulowania problemu odszkodowań będzie miała z pewnością charakter modelowy dla wielu innych spraw o charakterze rozliczeniowo-zadośćuczynieniowym, których fala narasta wraz ze znikaniem zimnowojennych barier.
Ząb czasu
Złożoność problemu odszkodowań wynika z kilku przyczyn, a pierwsza to historia. Od rozpoczęcia drugiej wojny światowej mija już 60 lat i zwykły upływ czasu sprawił, że ustalenie faktów i zgromadzenie dokładnych danych stanowi nie lada trudność. Część dokumentów została zniszczona jeszcze w czasie wojny, część po, a te, które przetrwały, rozproszone są po rozmaitych archiwach, muzeach, bibliotekach i prywatnych domach we wszystkich zakątkach świata. Tymczasem, każdy starający się o odszkodowanie będzie, tak czy inaczej, musiał udowodnić, że wykonywał pracę przymusową.
W przypadku byłych więźniów obozów koncentracyjnych, gett czy łagrów dokumentacja jest w miarę zasobna, ale ci, którzy byli wywożeni na roboty z łapanek albo przerzucani z jednego miejsca pracy do drugiego nie zawsze dysponują jakimikolwiek dowodami. Strona niemiecka, poniekąd nie bez racji, pilnie domaga się możliwie jak najpełniejszych list z nazwiskami osób kwalifikujących się do pobrania odszkodowania, by na tej podstawie ustalić, jaka jest skala roszczeń. Polska, Czechy i Izrael są już do tego dość dobrze przygotowane, ale Białoruś, Rosja i Ukraina mogą potrzebować na to jeszcze sporo czasu. Dlatego do tej pory nie wiadomo nawet w przybliżeniu, ile ostatecznie osób powinno otrzymać rekompensaty.
Teraz najczęściej wymienia się liczbę około miliona jeszcze żyjących byłych robotników przymusowych, ale wydaje się dość prawdopodobne, że jest ich znacznie więcej, skoro tylko w naszym kraju do grupy tej zalicza się około 400 tys. osób.
Brak dokładnej dokumentacji spowodował, że do tej pory nie uzgodniono ostatecznych kryteriów podziału poszkodowanych na kategorię A, czyli wykonujących pracę niewolniczą, i kategorię B, czyli wykonujących pracę przymusową.
Do pierwszej mają zaliczać się więźniowie obozów koncentracyjnych, obozów przejściowych, łagrów jenieckich oraz mieszkańcy gett, a drugiej wszystkie inne osoby wywożone do pracy w III Rzeszy. Podział na te kategorie ma się również wiązać ze stopniem represji wobec robotników i warunkami, w jakich pracowali. Ale dziś bardzo trudno jest wiarygodnie ustalić, w której z fabryk praca miała charakter bardziej niewolniczy niż przymusowy oraz w którym gospodarstwie rolnym traktowano robotników gorzej niż w innym.
Innym problemem wiążącym się z historią jest to, że niektóre zakłady przemysłowe, które zatrudniały robotników ze Wschodu, już nie istnieją, inne podzieliły się bądź połączyły, jeszcze inne zostały sprywatyzowane. Przestały istnieć również "instytucje" III Rzeszy, masowo korzystające z robotników przymusowych, jak SS, zmienili się też właściciele gospodarstw rolnych i rozmaitych firm. Przedstawiciele 16 niemieckich przedsiębiorstw, które uczestniczą w negocjacjach, zadeklarowali ostatnio gotowość przejęcia zobowiązań po niektórych przedsiębiorstwach przemysłowych już nie istniejących lub nie chcących przyłączyć się do negocjacji.
O wiele bardziej skomplikowana jest jednak sprawa odszkodowań dla robotników, którzy nie pracowali w zakładach przemysłowych. Strona reprezentująca poszkodowanych postuluje, by wypłacono je z funduszu federalnego, który powinny utworzyć niemieckie władze na mocy ustawy Bundestagu. Ale strona niemiecka nie zdeklarowała dotąd, kiedy zamierza taki fundusz stworzyć i raczej niechętnie widzi się w roli spadkobiercy zobowiązań po hitlerowskich instytucjach publicznych jak siły zbrojne, koleje czy poczty, które wykorzystywały robotników przymusowych. Dotąd też strona niemiecka ani razu nie wyraziła otwarcie zgody na objęcie odszkodowaniami z ewentualnego funduszu federalnego osób, które pracowały w gospodarstwach rolnych.
Odpowiedzialność czy wyrachowanie
Z trudnościami natury historycznej splata się problem odpowiedzialności. Strona niemiecka uchyla się od deklaracji, że kwestia odszkodowań wymaga uregulowania nie tylko ze względu na to, że przeciwko konkretnym przedsiębiorstwom zostały złożone w sądach pozwy zbiorowe, lecz także, a raczej przede wszystkim ze względu na moralną odpowiedzialność Niemiec za zadośćuczynienie zbrodniom i krzywdom popełnionym w czasie wojny.
Strona niemiecka oczekuje jednak, że wypłata odszkodowań przyjęta zostanie jako akt dobrej woli, a nie przymus, wobec którego stanęła, gdy pozwy trafiły do sądów. W zamian za ów akt dobrej woli strona niemiecka domaga się prawnych gwarancji, że pozwy zostaną wycofane i nie będą składane nowe.
Niektórzy poszkodowani, zwłaszcza narodowości żydowskiej, uważają, że taka postawa strony niemieckiej ma wyraźnie na celu ucieczkę zarówno od odpowiedzialności moralnej, jak i prawnej. Pogląd ten podzielają też niektórzy Niemcy. Na przykład, dr Matthias Rath, znany chemik i działacz na rzecz praw człowieka, opublikował 16 lipca na łamach "New York Timesa" list otwarty, w którym pisze m.in.: "Prawdziwym celem negocjacji jest ukrycie zbrodni popełnionych przez niemieckie przedsiębiorstwa w czasie wojny i ochrona ich przed wymiarem sprawiedliwości w sądach w Ameryce i na całym świecie.
Odszkodowania oferowane teraz przez niemieckie przedsiębiorstwa ofiarom holokaustu to prowokacja. Część ofiar dostanie tylko po kilkaset dolarów, a reszta zostanie zignorowana. Proponowany układ będzie oznaczał, że niemieckie firmy otrzymają rozgrzeszenie i zwolnienie z odpowiedzialności za ograbienie całej Europy i doprowadzenie do śmierci 60 mln osób w zamian za dotację w wysokości kilku milionów dolarów. (...) Celem niemieckich przedsiębiorstw jest wyjęcie spod prawa wszystkich już złożonych i przyszłych pozwów. Tak bardzo boją się one własnej przeszłości, że szantażują ofiary i międzynarodową społeczność żądaniem powszechnej i wiecznej amnestii. Nigdy nie można do tego dopuścić. (...) Cała prawda o holokauście musi ujrzeć światło dzienne. Ofiary holokaustu muszą dostać pełną rekompensatę, a nie symboliczną jałmużnę. (...) Jako obywatel niemiecki i przedstawiciel nowego pokolenia Niemców wzywam każdego Amerykanina do zajęcia w tej sprawie zdecydowanego stanowiska. Nie może być przebaczenia dla organizatorów Auschwitz".
W swym apelu dr Rath przypomina, że to właśnie w imieniu największej w czasie wojny korporacji chemicznej IG Farben, która później została podzielona na koncerny Hoechst, Bayer i BASF, niemiecki Deutsche Bank finansował budowę obozu w Auschwitz i że 24 menedżerów IG Farben było sądzonych przez Trybunał Norymberski za zbrodnie przeciwko ludzkości.
Kwestia odpowiedzialności, zarówno w aspekcie moralnym, jak i prawnym, poważnie rzutuje na przebieg negocjacji. Dotyczy to zwłaszcza wspomnianego już problemu stworzenia niemieckiego funduszu federalnego i zakresu jego zobowiązań. Strona reprezentująca poszkodowanych domaga się kompleksowego uregulowania sprawy odszkodowań, czyli jednoczesnego powołania do życia funduszy przez niemieckie przedsiębiorstwa i władze.
Strona niemiecka wolałaby raczej doprowadzić w pierwszej kolejności do wypłat odszkodowań z funduszu przedsiębiorstw, bo te zostały już pozwane do sądów, a dopiero w drugiej kolejności, jeśli w ogóle, odnieść się do zagadnienia odpowiedzialności spoczywającej na niemieckich władzach.
Oczekiwać jednak można, że w toku negocjacji strona niemiecka zmieni swą pozycję, ponieważ podczas ostatniej rundy rozmów rząd amerykański poparł stanowisko strony reprezentującej poszkodowanych i uzależnił udzielenie Niemcom gwarancji prawnych związanych z wycofaniem pozwów właśnie od stworzenia funduszu federalnego i określenia jego zobowiązań.
Kruczki prawne
Kolejną przyczyną komplikującą negocjacje i powodującą ich przeciąganie się są problemy natury formalnoprawnej. Odpowiedź na zasadnicze pytania, komu, jak, za co i w jakiej wysokości wypłacić odszkodowania, wymaga wypracowania kompromisowych rozwiązań opartych na bardzo skomplikowanych w tej dziedzinie regulacjach prawa amerykańskiego, międzynarodowego czy niemieckiego, a czasem nie mających po prostu prawnych precedensów. W pewnych kwestiach zdołano już osiągnąć porozumienie lub stan znacznego zbliżenia stanowisk. Można się więc spodziewać, że wypłaty będą miały charakter jednorazowy, a nie rent, co pierwotnie proponowała strona niemiecka.
Wiadomo też na pewno, że odszkodowania dla osób zaliczonych do kategorii A będą wyższe niż należących do kategorii B. Ale nadal większość problemów jest otwarta. Na przykład, czy zróżnicować wysokość odszkodowań tylko między dwoma kategoriami, czy też w obrębie każdej z nich i w zależności od czego.
Tu jednym z kryteriów powinien być przepracowany okres, ale strona niemiecka proponuje, by uprawniającym do otrzymania odszkodowania był okres sześciu miesięcy, a strona reprezentująca poszkodowanych sprzeciwia się ustalaniu takiego minimum. Strona niemiecka postuluje, by najpierw odszkodowania wypłacić najbardziej potrzebującym i zróżnicować ich wysokość zależnie od siły nabywczej przeciętnej emerytury obowiązującej obecnie w kraju, w którym mieszka dany poszkodowany. Temu też strona reprezentująca poszkodowanych się sprzeciwia.
Niemcy chcieliby również odliczenia z funduszy rekompensat kwot już wypłaconych przez władze lub przedsiębiorstwa, a jak wiadomo, od końca wojny Niemcy przeznaczyły dotąd na ten cel około 100 mld marek, natomiast niektóre przedsiębiorstwa na własną rękę powypłacały już odszkodowania niektórym robotnikom przymusowym. Na taki warunek strona reprezentująca poszkodowanych również nie chce się zgodzić, argumentując, że przyznając chociażby kwotę 1,8 mld marek fundacjom w pięciu krajach Europy Środkowej i Wschodniej (Polsko-Niemiecka Fundacja Pojednanie otrzymała 500 mln marek) władze niemieckie nigdy nie określały, iż ma ona, w jakiejkolwiek części, charakter odszkodowania za pracę przymusową.
Inny, skomplikowany problem polega na tym, czy odszkodowania powinny się należeć spadkobiercom byłych robotników przymusowych. Co roku, jak się szacuje, umiera bowiem mniej więcej jeden procent tych, którzy przeżyli wojnę. Czy po kimś, kto teraz czeka na odszkodowanie i nawet zdąży złożyć niezbędne dokumenty, a potem umrze, rodzina będzie mogła otrzymać rekompensatę? I na jakich zasadach? Na równi z żyjącymi poszkodowanymi, pomniejszoną, w drugiej kolejności? Prawo przemawia tu na korzyść spadkobierców, strona niemiecka wolałaby ustalenie takich kryteriów, które do minimum zredukowałyby liczbę potencjalnie uprawnionych do otrzymania odszkodowań.
W tej sytuacji na razie w ogóle nie ma mowy o ich wysokości, choć wygląda na to, że inicjatywa w kwestii "ile" wypłynie od prawników, którzy złożyli pozwy zbiorowe do sądów w imieniu poszkodowanych i teraz są uczestnikami negocjacji.
Kolejny, wielki zestaw problemów przyczyniających się do przeciągania się negocjacji dotyczy tzw. prawnego zamknięcia, czyli gwarancji dla strony niemieckiej, iż w zamian za podjęcie konkretnych zobowiązań wycofane zostaną z sądów pozwy zbiorowe przeciwko niemieckim przedsiębiorstwom i nie będą składane nowe. Rząd amerykański, który ma tu zasadniczą rolę do odegrania, ponieważ większość pozwów złożona została w sądach w USA, gotów jest takie gwarancje dostarczyć. W ramach swych uprawnień prezydent może zobowiązać sądy federalne do nierozpatrywania konkretnej kategorii spraw.
Trudno jednak przewidzieć, jeśli amerykańsko-niemieckie porozumienie miałoby formę bilateralnego traktatu, czy i kiedy zgodziłby się na jego ratyfikację skłócony z prezydentem Kongres i czy inne państwa, nie będące obecnie stroną negocjacji, udzieliłyby podobnych gwarancji, gdyby ktoś wystąpił z pozwem zbiorowym, na przykład w Australii albo Argentynie.
Do tego dochodzi jeszcze kwestia sposobu nadzorowania realizacji podjętych przez stronę niemiecką zobowiązań lub choćby sprawa wysokości honorariów dla amerykańskich prawników, którzy, godząc się na odstąpienie od procesów sądowych, też muszą mieć gwarancje, że ich wkład nie zostanie zanegowany.
Wierzchołek góry lodowej
Wszyscy uczestnicy procesu negocjacji zgadzają się, że przy tej złożoności problemu pytania, kiedy, komu i ile są grubo przedwczesne.
Oczekiwania na szybkie rozwiązanie rozbudzone zostały w dużej mierze przez casus banków szwajcarskich, które w stosunkowo krótkim czasie zgodziły się, również pod presją pozwów sądowych, wypłacić rekompensaty Żydom, którzy przed wojną ulokowali w nich oszczędności. Ale, jak w miniony czwartek zauważył przewodniczący negocjacjom amerykański podsekretarz stanu Stuart Eizenstat, sprawa banków szwajcarskich okazuje się "dziecinnie prostym przypadkiem" w porównaniu z problemem odszkodowań za pracę przymusową. Widać to jednak dopiero teraz, gdy wszystkie karty wyłożono na stół i gdy negocjatorzy mogą ocenić, ilu elementów brakuje, jak dalekie są różnice stanowisk i jak wiele wysiłku wymagać będzie znalezienie kompromisu.
Eizenstat nie ukrywał również, że negocjacje w sprawie odszkodowań za pracę przymusową są w pewnym sensie poligonem doświadczalnym, który przynieść ma modelowe rozwiązanie do ewentualnego zastosowania w innych przypadkach zbiorowych roszczeń o zadośćuczynienie. Znikanie zimnowojennych barier i poszerzanie się obszarów demokracji na świecie sprawia bowiem, że fala tych roszczeń narasta w szybkim tempie.
Ze spraw dotyczących tylko spuścizny po drugiej wojnie światowej ostatnio pojawiły się lub odżyły takie roszczenia, jak o odszkodowania od towarzystw ubezpieczeniowych, zwrot zrabowanych dzieł sztuki czy rekompensat dla Żydów, którzy zmuszani byli jeszcze przed wojną przez nazistowskie władze Niemiec do wyzbywania się majątków.
W naszym kraju ciągle nie uregulowana pozostaje sprawa zwrotu mienia utraconego w wyniku wojny lub zagarniętego po wojnie przez władze komunistyczne i polski rząd już został pozwany do sądu przez grupę polskich Żydów z USA i Wielkiej Brytanii. Tymczasem, stanowi to dopiero wierzchołek wielkiej góry lodowej, bo pokrzywdzonych na świecie nacji, grup etnicznych i stron konfliktów jest co niemiara. Od ofiar wybuchu bomby atomowej w Hiroszimie czy wojny wietnamskiej, po ofiary czystek etnicznych na Bałkanach. Dla nich to, co wypracują uczestnicy waszyngtońskich negocjacji, też nie będzie bez znaczenia.
|
Jeśli trzecia runda negocjacji w sprawie odszkodowań za pracę przymusową w III Rzeszy w Waszyngtonie, przyniosła jakieś istotne rezultaty, to najważniejszy z nich sprowadza się do tego, że uczestnicy i obserwatorzy rozmów zaczęli w końcu rozumieć, z jak bardzo skomplikowanym problemem mają do czynienia. wypracowana przez nich formuła będzie miała charakter modelowy dla spraw o charakterze rozliczeniowo-zadośćuczynieniowym. Strona niemiecka domaga się jak najpełniejszych list z nazwiskami osób kwalifikujących się do pobrania odszkodowania. Brak dokładnej dokumentacji spowodował, że nie uzgodniono ostatecznych kryteriów podziału poszkodowanych na kategorię A, czyli wykonujących pracę niewolniczą, i kategorię B, czyli wykonujących pracę przymusową. niektóre zakłady przemysłowe, które zatrudniały robotników ze Wschodu, już nie istnieją, inne podzieliły się bądź połączyły, jeszcze inne zostały sprywatyzowane. Przestały istnieć również "instytucje" III Rzeszy.
strona niemiecka nie wyraziła zgody na objęcie odszkodowaniami z ewentualnego funduszu federalnego osób, które pracowały w gospodarstwach rolnych. Strona niemiecka domaga się prawnych gwarancji, że pozwy zostaną wycofane i nie będą składane nowe. Oczekiwania na szybkie rozwiązanie rozbudzone zostały przez casus banków szwajcarskich, które zgodziły się wypłacić rekompensaty Żydom, którzy przed wojną ulokowali w nich oszczędności.W naszym kraju ciągle nie uregulowana pozostaje sprawa zwrotu mienia utraconego w wyniku wojny lub zagarniętego po wojnie przez władze komunistyczne.
|
Skarb państwa traci rocznie około pół miliona złotych przez niekorzystną umowę z Toeplitzem
Skórzany interes społeczny
Nieruchomość przy ul. Brzozowej 35 położona jest na warszawskim Starym Mieście tuż obok Barbakanu i niedaleko Rynku. Dzisiaj Towarzystwo Wydawnicze i Literackie za lokal o powierzchni 422 mkw. płaci 5500 zł.
FOT. PIOTR KOWALCZYK
KRZYSZTOF HAŁADYJ
Prywatna spółka Krzysztofa Teodora Toeplitza od siedmiu lat wynajmuje od państwowego Ośrodka Dokumentacji Zabytków atrakcyjną kamienicę na Starym Mieście. Płacony przez nią czynsz nijak się ma do cen na warszawskim rynku nieruchomości. Poważne wątpliwości budzi także umowa najmu. Od siedmiu lat traci na niej skarb państwa. W tym roku około pół miliona złotych.
Nieruchomość przy ul. Brzozowej 35 położona jest na warszawskim Starym Mieście tuż obok Barbakanu i niedaleko Rynku. Na 144 mkw. stoi czteropiętrowa kamienica o łącznej powierzchni 422 mkw. Jej właścicielem jest skarb państwa, a podmiotem faktyczne nią władającym - Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
W grudniu 1990 roku prawo użytkowania wieczystego zabudowanej działki oraz prawo własności do położonej na niej kamienicy uzyskał, na podstawie ustawy, Ośrodek Dokumentacji Zabytków.
Przy okazji formalności związanych ze spłatą nieruchomości Sąd Wojewódzki w Warszawie dokonał jej wyceny. Cenę działki ustalił na 81,4 tys. zł, a cenę położonej na niej kamienicy, uznanej przez sąd za obiekt zabytkowy, na ponad 400 tys. zł. Dodatkowo ODZ został zobowiązany do uiszczania stałej rocznej opłaty w wysokości 1,5 procent wartości gruntu na konto Wydziału Realizacji Budżetu Urzędu Wojewódzkiego w Warszawie. Dziś ODZ płaci rocznie z tego tytułu 6300 zł.
Siedziba Toeplitza
19 kwietnia 1994 roku Marek Konopka, dyrektor ODZ, podpisał umowę najmu kamienicy przy Brzozowej 35 z Towarzystwem Wydawniczym i Literackim, będącym współwłasnością Krzysztofa T. Toeplitza oraz Ryszarda Wojciechowskiego. Towarzystwo za przekazane dotacje z Ministerstwa Kultury - kierowanego wówczas przez Kazimierza Dejmka - rozpoczynało właśnie wydawanie lewicowego tygodnika "Wiadomości Kulturalne". Kamienica przy Brzozowej miała być jego siedzibą.
ODZ wynajął Towarzystwu na cele biurowo-redakcyjne lokal o powierzchni 152 mkw., za 1500 złotych miesięcznie. Umowa zakazywała Towarzystwu podnajmowania lokalu innym podmiotom bez zgody ODZ. Co ciekawe, w umowie nie znalazły się żadne zapisy dotyczące waloryzacji czynszu, jego podnoszenia ze względu na inflację oraz możliwości wygaśnięcia umowy w chwili zaprzestania wydawania "Wiadomości Kulturalnych".
Oficjalnie bowiem "Wiadomości", jak zapewniał minister Dejmek, miały być przedsięwzięciem o ogólnospołecznym charakterze. Tym zresztą tłumaczono gigantyczne dotacje (łącznie ok. 4 mln zł), dzięki którym tygodnik mógł przez cztery lata ukazywać się na rynku. Ale i tak nie uchroniło go to od bankructwa w 1998 roku.
Chociaż "Wiadomości Kulturalne" dawno już upadły, Krzysztof T. Toeplitz wciąż kamienicę wynajmuje. I czerpie z tego spore pieniądze.
Dziwne aneksy
Pierwotna umowa pomiędzy ODZ a spółką Toeplitza została, za pomocą licznych aneksów, gruntownie zmieniona. Stopniowo powiększano wynajmowaną powierzchnię lokalową. Dzisiaj Towarzystwo za lokal o powierzchni 422 mkw. płaci 5500 zł. Na wolnym rynku, jak wynika z ustaleń "Rzeczpospolitej", za podobną kamienicę uzyskać można co najmniej 45 tys. złotych.
Wykreślono również zakaz podnajmowania lokalu innym podmiotom. Wydłużono też z trzech do dziesięciu lat okres wynajmu z możliwością jego przedłużenia na czas nieokreślony. W umowie nie uwzględniono jednak możliwości podniesienia czynszu. Sprawiło to, że ODZ, a faktycznie Ministerstwo Kultury, utraciło kontrolę nad nieruchomością. Umowy zawartej na czas określony - 10 lat, nie można bowiem jednostronnie wypowiedzieć.
Na specjalnych zasadach
Dzisiaj trudno doszukać się jakiegoś "ogólnospołecznego charakteru" użytkowania przez Toeplitza nieruchomości przy Brzozowej 35. Mają tam swoją siedzibę jego prywatne pisma "Moda Skórzana" (kwartalnik współredagowany przez Bożenę Toeplitz, żonę KTT), miesięcznik hiphopowo-desko-rolkowy "Ślizg" (współredagowany przez Franciszka Toeplitza, syna KTT), Towarzystwo Wydawnicze i Literackie spółka z o.o. (obecnie własność małżeństwa Toeplitzów), a także lewicowy tygodnik "Przegląd" (jego redaktorem naczelnym jest Jerzy Domański).
Pytany o powody tak niskiego czynszu płaconego przez Towarzystwo, Toeplitz odpowiada, iż wynika to z tego, że kamienica wykorzystywana jest w interesie społecznym. Jako przykład podaje działalność wydawniczą swojej spółki. Jednak nie potrafi wymienić z pamięci przykładów publikacji.
Niechętnie mówi także o finansach. Podkreśla jednak, że umowa najmu ma charakter społeczny, a nie handlowy. - Nasza działalność wydawnicza służy dobrze pojętemu interesowi społecznemu - mówi Toeplitz - nie można więc od nas wymagać, byśmy płacili za najem tak jak instytucje komercyjne. Teatry i muzea też są przecież traktowane na specjalnych zasadach - twierdzi KTT.
Były naciski
Do sprawy niezwykle korzystnej dla Toeplitza umowy najmu powrócił dopiero minister kultury Kazimierz Michał Ujazdowski. 26 lipca 2000 roku w piśmie do dyrektora ODZ Roberta Kunkela stwierdził, że zasady prowadzenia gospodarki finansowej przez ODZ budzą jego poważne zastrzeżenia. Zażądał wyjaśnień od Kunkela i poprosił o przedstawienie stanu faktycznego. Równolegle ministerstwo wszczęło kontrolę wewnętrzną, której wyniki wskazywały wyraźnie na niefrasobliwość i niegospodarność urzędników zawierających umowę z Toeplitzem.
W odpowiedzi Kunkel podał, że korzystne dla KTT aneksy podpisywane były na wyraźne życzenia ówczesnego ministra kultury Kazimierza Dejmka. Według wyjaśnień Roberta Kunkela, on sam nie miał praktycznie wyjścia. Dysponowanie nieruchomościami ministerstwa odbywa się bowiem nie tyle za zgodą ministra, ile na jego wyraźne polecenie. - W razie odmowy podpisania umowy - mówi Kunkel - mogłem pożegnać się z pracą. Zapytany, czy podejmował jakieś próby zmiany niekorzystnej umowy już po odejściu ministra Dejmka, Kunkel odpowiada: - Oczywiście. Niestety umowa jest tak skonstruowana, że bez zgody Toeplitza nie ma mowy o jej zmianie. Wysyłane przez nas pisma w tej sprawie były po prostu ignorowane.
Potwierdza to Michał Urbanowski, obecny dyrektor ODZ. - W lutym zaproponowaliśmy podpisanie dodatkowego aneksu aktualizującego umowę, jednak Towarzystwo odmówiło rozmów na ten temat - mówi.
- Umowa jest ważna i nie widzę powodu, aby ją zmieniać - twierdzi Toeplitz.
Czy oznacza to, że ministerstwo jest bezradne? - Niestety tak - mówi Michał Urbanowski - z umowy wynika, że wszystko zależy teraz od Toeplitza.
Potwierdza to analiza prawna, która wpłynęła do ministerstwa 15 stycznia 2001 r. Według niej umowy w obecnym kształcie nie da się w żaden sposób wypowiedzieć, natomiast waloryzacja wysokości czynszu może zostać dokonana tylko na drodze sądowej, co jest kosztowne i długotrwałe.
Kto więc ponosi odpowiedzialność za ten stan? Oficjalnie tylko Robert Kunkel, niefortunny dyrektor ODZ, który podpisał niekorzystny aneks. Dlatego m.in. został odwołany przez ministra Ujazdowskiego w grudniu 2000 roku. Można spotkać się z opiniami, że Kunkel był tylko kozłem ofiarnym, który zapłacił za decyzję Dejmka, ówczesnego ministra kultury. Dejmek, przyznaje, że kamienica została przekazana w najem Toeplitzowi na jego wyraźne polecenie. - Chodziło o zapewnienie "Wiadomościom Kulturalnym" siedziby - mówi. Zaprzecza jednak, jakoby to on układał umowę. - Będąc ministrem, nie miałem czasu zajmować się ustalaniem wysokości czynszu w jakiejś tam kamienicy. Za szczegóły odpowiadał ówczesny szef ODZ - dodaje Dejmek.
|
Prywatna spółka Krzysztofa Teodora Toeplitza od siedmiu lat wynajmuje od państwowego Ośrodka Dokumentacji Zabytków atrakcyjną kamienicę na Starym Mieście. Płacony przez nią czynsz nijak się ma do cen na warszawskim rynku nieruchomości. Poważne wątpliwości budzi także umowa najmu. Od siedmiu lat traci na niej skarb państwa. W tym roku około pół miliona złotych.
|
ROZMOWA
Profesor Jadwiga Staniszkis, socjolog: W naszych warunkach wyprowadzanie bez kontroli pieniędzy państwa to zaproszenie do korupcji i moim zdaniem jej główne źródło
Zaproszenie do korupcji
- Żeby stworzyć nieczytelne okazje do klientelizmu, korupcji, finansowania partii politycznych, dubluje się zadania administracji. Jeżeli czegoś ze względów politycznych nie można opanować, to się tworzy coś równoległego. Dla doraźnych celów psuje się państwo.
FOT. JACEK DOMIŃSKI
Po ujawnieniu przez "Rzeczpospolitą" afery w śląskim Urzędzie Wojewódzkim okazało się, że niektórzy członkowie rządu od kilku miesięcy wiedzieli, co się tam dzieje, trwało wewnętrzne śledztwo. Jak pani myśli, jeżeli dziennikarze nie ujawniliby tej sprawy, czy obywatele kiedykolwiek by się o niej dowiedzieli?
JADWIGA STANISZKIS: Obawiam się, że nie. Może wyciągnięto by jakieś konsekwencje wobec urzędników, ale wszystko odbyłoby się po cichu. Uważam, że media mają potężną władzę. Im słabsza jest administracja centralna, tym większa rola dziennikarzy.
Śląsk nie jest chyba jakimś wyjątkowym miejscem w polskiej administracji. Takich układów personalno-gospodarczych jest na pewno znacznie więcej.
Gdybym była premierem Buzkiem, to bym zarządziła kontrolę we wszystkich województwach, taki bilans zamknięcia przed wyborami. Niepokojący jest poziom wojewodów. Bardzo dobrze przygotowany i oceniany wojewoda lubuski Jan Majchrowski odszedł m.in. z tego względu, że próbował walczyć ze środowiskiem, któremu zarzucał korupcję. Jego przeciwnicy awansowali.
Dobrzy ludzie odchodzą, a pozostają ci, którzy często nie są w stanie kontrolować skomplikowanych relacji na styku państwa i gospodarki, funduszy publicznych i samorządów.
Bilans zamknięcia? W przyszłym roku są wybory. To samobójstwo!
Proszę pamiętać, że wokół organów administracji powstały również siatki powiązań niezależne od zmieniającej się władzy. Są raczej wspólnotami interesów niż politycznymi. Sądzę, że kontrola powinna zająć się nie tylko sprawdzaniem konkretnych urzędników, ale wykryć niejasne relacje między biznesem i administracją.
Na początku lat 90., kiedy ujawniano duże afery gospodarcze, często można było usłyszeć, że korupcja to bagaż, który zawsze towarzyszy zmianie systemu, iż jest nieunikniona. Wielu biznesmenów wierzyło, iż "pierwszy milion trzeba ukraść". Ale miało być lepiej. Czy teraz, po dziesięciu latach, jest już lepiej?
Jest gorzej, bo jest więcej okazji do korupcji. Wiąże się to z przejściem od czegoś, co ja w swoich analizach nazywam "kapitalizmem politycznym" - czyli używania władzy do tworzenia kapitału - do "kapitalizmu sektora publicznego", tzn. tworzenia klientelistycznych układów wokół instytucji obracających państwowymi pieniędzmi. Instytucje te znalazły się na rynku w konsekwencji przyjęcia ustawy o finansach publicznych z 1998 roku. Miała nastąpić "kapitałowa decentralizacja administracji", to znaczy realizowanie zadań państwa przez rynek przy minimalnej możliwości kontroli państwa. Na tym polega paradoks - choć pieniądze są państwowe, to instytucje te państwowe nie są. Nie ma możliwości kontrolowania ich za pomocą instrumentów, którymi dysponuje państwo. Ale instytucje te nie są też prywatne, bo nie ma w nich ponoszącego odpowiedzialność właściciela. A działają jak gdyby były prywatne.
Ustawa o finansach publicznych reguluje możliwości wprowadzania funduszy publicznych na rynek, ale nie określa ani skali zadań przekazywanych rozmaitym agendom, ani dziedzin, w jakich mają one działać. W ten sposób można ciągle dokładać nowe instytucje. W tej chwili np. czeka na uchwalenie zmiana ustawy o Bankowym Funduszu Gwarancyjnym, który będzie miał dokładnie taką strukturę jak FOZZ.
Dlaczego wiąże pani bezpośrednio korupcję z rozbudowanym tzw. sektorem publicznym?
Jeśli ktoś znajdzie się w tym sektorze, to nie obowiązują go rygory dotyczące przejrzystości zamówień publicznych, likwidowanie kominów płacowych i nie podlega on merytorycznej kontroli NIK. Instytucje działające w sektorze publicznym to nie otwarte rynki, na których obowiązują jasne zasady - przetargi, wyceny usług i konkursy ofert. To są zorganizowane struktury korupcjogenne, upartyjnione i oparte na klientelizmie.
Tak działa kilkaset tysięcy osób. Analizy pokazują, że połowa płacących podatki w najwyższym przedziale to ludzie związani z funduszami publicznymi, dotyczy to także rad nadzorczych skomercjalizowanych przedsiębiorstw.
W naszych warunkach wyprowadzanie bez kontroli pieniędzy państwa to zaproszenie do korupcji i moim zdaniem jej główne źródło.
W tej chwili już przekroczono punkt krytyczny - przez struktury te przepływa więcej pieniędzy niż przez budżet. Nigdzie na świecie tak nie jest.
Jakie są skutki tego, że państwo nie ma kontroli nad większością publicznych pieniędzy i do obrotu nimi ma podejście komercyjne?
Skutki są dość poważne - nazywam to odpaństwowieniem i odspołecznieniem. Ze społecznego punktu widzenia państwo przestaje być, jak nazywają to Amerykanie, "centrum zaufania". Zmienia się też zasadniczo sposób funkcjonowania społeczeństwa - jak pokazują badania, zanika współpraca, a wzrost ryzyka indywidualnego i osamotnienie prowadzą do korozji emocji wspólnotowych.
Dla gospodarki osłabianie państwa jako tego ośrodka, który jest gwarantem bezpieczeństwa, również jest ryzykowne. Mniejsze zaufanie to zwiększenie ryzyka inwestycji, co w naszym przypadku może spowodować wycofanie kapitału spekulacyjnego i załamanie się złotówki.
Sygnałem alarmowym była dla mnie sprawa światłowodu, który Gazprom poprowadził przez nasz kraj. Okazało się, że państwo przekazało strategiczne uprawnienia swojemu przedsiębiorstwu i straciło kontrolę w sprawie, która dotyczy naszego bezpieczeństwa. Traktat międzynarodowy został sprowadzony do umowy cywilnoprawnej.
Czyli więcej państwa?
Więcej kontroli państwa. Zwolennicy przenoszenia zadań państwa do jednostek pozabudżetowych przywołują ciągle przykład Margareth Thatcher, która po 1979 roku w Wielkiej Brytanii wprowadzała taką "komercjalizację państwa".
Ale jeżeli przyjrzeć się dokładnie, jak to wyglądało, to nie sposób nie zauważyć, że państwo brytyjskie dalej pozostało stroną. Bardzo wyraźnie określono w każdej dziedzinie standardy, według których muszą działać prywatne instytucje przejmujące część zadań państwa, i utworzono przy Radzie Ministrów jednostkę, która kontrolowała przestrzeganie tych zasad. Podkreślam - zadania państwa przejmowały prywatne instytucje, a nie jakiś mętnie wydzielony sektor publiczny wewnątrz państwa. Usamodzielniono finansowo np. szpitale, przychodnie, z którymi kontrakty zawierały nie biurokratyczne kasy chorych z upolitycznionymi radami, ale publiczne i konkurujące z nimi prywatne firmy ubezpieczeniowe.
Jednak nawet tam - jak pokazują badania - pojawiły się klientelizm i korupcja. A przecież nie było pokus takich jak u nas - szukania w publicznych pieniądzach taniego kredytu ze względu na najwyższe w Europie realne stopy procentowe.
Upolitycznione są rady kas, zarządy spółek, z nadania politycznego są prezesi funduszy celowych. Jeżeli - jak pani mówi - państwo rzeczywiście traci kontrolę nad wydawaniem publicznych pieniędzy, to politycy na pewno trzymają rękę na kasie.
Rzeczywiście nastąpiło odpaństwowienie, a równocześnie upartyjnienie. Fundusze publiczne stały się zapleczem finansowym partii politycznych.
Nie dawniej niż parę tygodni temu na konferencji zorganizowanej przez Instytut Spraw Publicznych wicemarszałek Sejmu Marek Borowski sugerował coś, co określano jako "opozycyjną partycypację", czyli pozostawienie w zarządzaniu funduszami publicznymi części ludzi AWS po wyborczym zwycięstwie SLD. To nic innego jak skomercjalizowane, międzypolityczne państwo, w którym wszystko rozpatruje się w kategoriach łupu wyborczego.
Wiele funduszy publicznych, samorządów i organizacji pozarządowych jest traktowanych jako miejsca służące do utrzymania swoich ludzi przy życiu. W samych tylko organizacjach pozarządowych z pieniędzy publicznych korzysta 2,5 miliona osób.
To duży błąd - nie zmusza się ich do prawdziwego wysiłku, do tego, by stawili czoło wyzwaniom, żeby naprawdę czegoś się nauczyli i byli w przyszłości elitą.
System, o którym pani mówi, to duże pieniądze i powiązania na najwyższym szczeblu. Właściciele małych i średnich przedsiębiorstw mają jednak problemy nawet na najniższych poziomach administracji.
Badania z zeszłego roku przeprowadzone w tej grupie przedsiębiorców pokazują, że aż 55,5 proc. skarży się, iż pole do korupcji otwiera ogromna uznaniowość przy podejmowaniu decyzji administracyjnych. To drugi ważny czynnik - obok kapitalizmu sektora publicznego - wpływający na poziom korupcji.
Uznaniowość może mieć kilka postaci. Po pierwsze - w izbach skarbowych, jeśli chodzi o podatki, wiele jest niejasnych możliwości, luk, sposobów na uniki, a to, czy zostaną wykorzystane, zależy wyłącznie od decyzji urzędników.
Po drugie ustawa o finansach publicznych z 1998 roku wprowadziła uznaniowe decydowanie przez ministra finansów, co należy do długu publicznego, a co nie. To pozwala bezkarnie łamać konstytucyjną zasadę, że dług publiczny nie może przekroczyć granicy bezpieczeństwa - 60 proc. produktu krajowego brutto.
Po trzecie możliwe jest dokapitalizowywanie słabych przedsiębiorstw akcjami spółek giełdowych, czyli dobrych. Jest to zupełnie uznaniowe uwłaszczanie naprawdę dużymi wartościami, a przede wszystkim dużą władzą, często strategiczną, menedżerów bankrutujących firm.
Mówiono mi np. o upadającej fabryce zbrojeniowej, która dostała trzy decydujące akcje KGHM Polskiej Miedzi.
Po czwarte wreszcie ma się zalegalizować handel zobowiązaniami, np. wobec ZUS. To pozwoli za niewielką część wartości przechwytywać bardzo duży majątek. O tym, kto wejdzie na ten lukratywny rynek, znów zdecydują urzędnicy.
Podsumujmy: ograniczenie kontrolnej roli państwa, uznaniowość, czy są jeszcze inne znaczące elementy zachęcające do korupcji?
Żeby stworzyć nieczytelne okazje do klientelizmu, korupcji, finansowania partii politycznych, dubluje się zadania administracji. Jeżeli czegoś ze względów politycznych nie można opanować, to się tworzy coś równoległego. Dla doraźnych celów psuje się państwo.
Niedawno powstał Urząd Regulacji Telekomunikacji, który ma się zajmować rynkiem telekomunikacyjnym, a przecież zajmuje się już tym Ministerstwo Łączności. Różnica polega na tym, że minister może stracić stanowisko po wyborach, a szef takiego urzędu będzie nieusuwalny przez kilka lat.
Takie pokrywające się struktury tylko zacierają odpowiedzialność. A oprócz uznaniowości i obecnej formuły funduszy publicznych elementem sprzyjającym korupcji są właśnie struktury bez jasnej odpowiedzialności. U nas występują wszystkie te elementy.
Co zatem trzeba zrobić, żeby zmniejszyć korupcję w Polsce?
Po pierwsze wyeliminować uznaniowość, zlikwidować furtki w przepisach. Poza tym radykalnie zrewidować formułę sektora publicznego - określić jednolity system zamówień publicznych, kominy płacowe i odzyskać możliwości kontroli. Abdykacja państwa jest nie tylko nieuprawniona i marnotrawna, ale niszczy także cały symboliczny klimat towarzyszący demokracji. Aby poważnie traktować obowiązki obywatelskie, trzeba traktować państwo jako władzę. A u nas następuje świadome osłabianie państwa.
Wielu ma nadzieję, że korupcja zmniejszy się wraz z przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej.
Czekanie na Unię Europejską to wielki błąd. Moim zdaniem, jeżeli sytuacja się nie zmieni, to jeszcze przed przystąpieniem do UE czeka nas poważny kryzys finansowy związany ze stanem sektora publicznego. Jesteśmy już bardzo blisko takiego kryzysu. W zeszłym roku - oficjalnie - dług publiczny sięgnął 55 proc. PKB, a jest mnóstwo długów nierejestrowanych i mnóstwo niezrealizowanych zobowiązań państwa np. w sferze obligatoryjnej pomocy społecznej czy składek ZUS dla bezrobotnych. Prawdopodobnie przekroczyliśmy więc poziom zadłużenia bezpieczny dla państwa. A nie mamy takich amortyzatorów, jakie mają inne kraje. We Włoszech silna jest szara strefa, Niemcy czy Austria mają korporacyjny system budowania zaufania na linii pracownicy - przedsiębiorcy. My nie mamy nic.
Nie można oczekiwać, że Unia Europejska uzdrowi sytuację. Jeżeli sami nie naprawimy sektora publicznego, to w ciągu roku może nastąpić załamanie publicznych finansów. A wtedy nasze wejście do Unii będzie stało pod znakiem zapytania.
Uważam, że wielkim nieszczęściem jest to, iż w raporcie Komisji Europejskiej dotyczącym przygotowania do integracji znaleźliśmy się wysoko - w drugiej grupie państw. Tak się stało, moim zdaniem, ze względu na interes europejskich firm finansowych, które prowadzą interesy w Polsce. Dla nich umieszczenie nas w trzeciej grupie zwiększyłoby ryzyko inwestycji. Tak wysoka pozycja absolutnie uspokoiła naszych decydentów politycznych, poczuli się bezpiecznie. To wielki błąd.
Rozmawiał Andrzej Stankiewicz
|
Profesor Jadwiga Staniszkis jest więcej okazji do korupcji. Wiąże się to z przejściem od czegoś, co ja w swoich analizach nazywam "kapitalizmem politycznym" - czyli używania władzy do tworzenia kapitału - do "kapitalizmu sektora publicznego", tzn. tworzenia klientelistycznych układów wokół instytucji obracających państwowymi pieniędzmi. To są zorganizowane struktury korupcjogenne, upartyjnione i oparte na klientelizmie.W naszych warunkach wyprowadzanie bez kontroli pieniędzy państwa to zaproszenie do korupcji i moim zdaniem jej główne źródło.Skutki są dość poważne - nazywam to odpaństwowieniem i odspołecznieniem. Fundusze publiczne stały się zapleczem finansowym partii politycznych.Badania z zeszłego roku przeprowadzone w tej grupie przedsiębiorców pokazują, że aż 55,5 proc. skarży się, iż pole do korupcji otwiera ogromna uznaniowość przy podejmowaniu decyzji administracyjnych. To drugi ważny czynnik - obok kapitalizmu sektora publicznego - wpływający na poziom korupcji.Żeby stworzyć nieczytelne okazje do klientelizmu, korupcji, finansowania partii politycznych, dubluje się zadania administracji.
Takie pokrywające się struktury tylko zacierają odpowiedzialność. A oprócz uznaniowości i obecnej formuły funduszy publicznych elementem sprzyjającym korupcji są właśnie struktury bez jasnej odpowiedzialności.
|
ROZMOWA
Aleksander Pietrow z rosyjskiego oddziału Human Rights Watch o rosyjskich zbrodniach w Czeczenii
Pozbawieni prawa do życia
W inguskich obozach dla czeczeńskich uchodźców podstawowych lekarstw nie starcza nawet dla dzieci
FOT. (C) REUTERS
JAN STRZAŁKA: Ile ofiar pochłonęła druga wojna czeczeńska?
ALEKSANDER PIETROW: Trudno to dziś ocenić. Naszym zdaniem, tam gdzie trwały ostre walki, czyli w Groznym i w okolicach, na tysiąc mieszkańców przypada co najmniej 20 zabitych. Mam na myśli tylko ludzi, których nie sposób podejrzewać o udział w działaniach bojowych: dzieci, starców i kobiety. Może to być kilka tysięcy ofiar śmiertelnych.
Dlaczego ta wojna jest tak krwawa i okrutna?
Bo władze nie reagują na samowolę żołnierzy i błędne decyzje dowódców. A brak reakcji władz pozwala wojskowym wierzyć, że mogą bezkarnie postępować tak, jak im się podoba. Dowódcom brakuje woli politycznej i zwykłej ludzkiej przyzwoitości, by skończyć z grabieżami, gwałtami i innymi zbrodniami. Uchodźcy opowiadają, że przed czeczeńskie domy zajeżdżają żołnierze i zabierają dosłownie wszystko. Zdzierają cywilom nawet odzież z grzbietu. Niekiedy dowódcy powstrzymują podwładnych przed takimi ekscesami, ale to wyjątki.
Co na to wszystko Human Rights Watch, w imieniu której od początku wojny bada pan sytuację w Czeczenii?
Dowodów zbrodni nie brakuje, ale ponieważ nie mamy dostępu na tereny ogarnięte wojną, świadectw szukamy na razie wśród uchodźców, którzy uciekli do Inguszetii. Human Rights Watch gromadzi i analizuje wszystkie świadectwa. O przestępstwach informujemy Organizację Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, a nawet instytucje finansowe - Bank Światowy czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Nalegamy, by państwa zachodnie nie zawierały z Rosją żadnych umów, dopóki Moskwa nie będzie respektować norm prawa międzynarodowego. Wzywaliśmy OBWE do wywarcia presji na władze rosyjskie, by pozwoliły działać misji tej Organizacji w Czeczenii. Apelujemy też do dowództwa rosyjskiego, by zaprzestało atakowania ludności cywilnej. Protestowaliśmy przeciw zamykaniu korytarzy dla uchodźców. Wzywaliśmy do przeprowadzenia międzynarodowego śledztwa w sprawie przestępstw popełnianych przez armię rosyjską. Śledztwo oznacza pociągnięcie winnych do odpowiedzialności. Ale władze Rosji nie pozwalają na to niezależnym sędziom czy przedstawicielom zagranicznych organizacji.
Rosja dopuszcza się zbrodni przeciw ludzkości. Już na początku wojny zamknęła granice z Czeczenią i uchodźcy nie mieli szans ucieczki z terenów ogarniętych walką. Z granicy czeczeńsko-osetyńskiej zawracano cywilów na bombardowane tereny. Przepuszczano jedynie uchodźców narodowości rosyjskiej. To dowód dyskryminacji i skazanie uciekających na pewną śmierć. Granica z Inguszetią pozostała otwarta, ale władze Rosji nie pozwalały Czeczenom na wyjazd z Inguszetii do innych regionów Federacji. Nim uchodźcy dotarli do obozów, na każdym posterunku musieli płacić żołnierzom za przepuszczenie ich w stronę Inguszetii - przeciętna rodzina musiała wydać na to równowartość kilku pensji. Potem władze Rosji zamknęły granicę z Inguszetią. 40 tys. uchodźców koczowało dziesięć dni przed przejściem granicznym bez jedzenia, wody, pod gołym niebem. Nie dopuszczono do nich lekarzy z pierwszą pomocą, choć niektórzy z uciekinierów byli ciężko ranni, inni umierali na serce. Rosyjscy dowódcy tłumaczyli, że wśród uchodźców znajdują się bojownicy i terroryści.
Ale to chyba nie najstraszniejsze zbrodnie?
Potem pojawiły się doniesienia, że giną cywile nie uczestniczący w walkach. Władimir Putin komentował te informacje jako "propagandę terrorystów". Tymczasem bombardowano Urus-Martan, Grozny i wiele innych miejscowości. Każdy atak oznaczał śmierć niewinnych ludzi. Rodzi się podejrzenie, że to nie jest wyłącznie wojna przeciw uzbrojonym bojownikom, ale też świadome mordowanie cywilów. Świadczy o tym np. ostrzeliwanie kolumn uchodźców z Szaamijurtu, uciekających do Inguszetii. Wojskowi usprawiedliwiali się, że z kolumny padły strzały do rosyjskich helikopterów. Zakładając nawet, że tak było, atak na kolumnę uchodźców jest przestępstwem. Bojownicy, którzy mogli się ewentualnie wmieszać w tłum cywilów, oddawszy strzały z pewnością uciekli. A śmierć ponieśli niewinni ludzie.
W styczniu pojawiły się obawy, że armia federalna zakłada w Czeczenii "obozy filtracyjne", w których przetrzymuje wszystkich mężczyzn od 10 do 60 roku życia, podejrzewając, że mogą być bojownikami. Podczas poprzedniej wojny w obozach filtracyjnych torturowano Czeczenów.
Rosja łamie konwencję genewską, szczególnie te punkty, które bronią ludności cywilnej i zakazują nieuzasadnionego i nieproporcjonalnego używania broni wobec niej, czego przykładem może być bombardowanie rynku w Groznym. Oficjalnie atak był wymierzony w pobliski sztab Szamila Basajewa, jednak bomby spadły na bazar, i to w godzinie szczytu - śmierć poniosło 140 osób, a 240 odniosło rany. Wśród ofiar znaleźli się Czeczeni, Rosjanie i Ingusze. W tym przypadku można mówić także o odpowiedzialności czeczeńskich bojowników - nie powinni lokować swych sztabów w pobliżu obiektów cywilnych. Jeśli tak czynią, cywile stają się tarczą ochronną.
Czy to jedyny przypadek, kiedy Human Rights Watch oskarża czeczeńskich bojowników?
Nie jedyny. Pod koniec listopada bojownicy strzelali do cywilów w Gechi i kilka osób zranili. Mieszkańcy miejscowości chcieli zachować neutralność, bo wcześniej ucierpieli wskutek ataków Rosjan. Naszym zdaniem, bojownicy często narażają cywilów na niebezpieczeństwo, prowokują ataki armii rosyjskiej. Jednocześnie karzą np. starszyznę czeczeńską, jeśli próbuje ona pertraktować z rosyjskimi dowódcami, by zapewnić wsi bezpieczeństwo. Słyszeliśmy o przypadkach, choć nie potwierdzonych, że żołnierze Basajewa czy Chattaba podcinają gardła jeńcom rosyjskim. Oskarżamy więc i bojowników, choć częściej żołnierzy federalnych.
Symbolem czeczeńskiej tragedii stał się Grozny. Co się tam działo?
Stolica Czeczenii była bombardowana przez kilka miesięcy. Mieszkańcy Groznego przeżyli piekło. Chowali się w piwnicach, głodowali. Ciągłe ataki nie pozwalały chorym szukać pomocy lekarskiej. Szpitale w Groznym i w innych miastach były przepełnione i brakowało w nich podstawowych środków medycznych. Wzywaliśmy dowództwo rosyjskie do ogłaszania przerw w bombardowaniu, by cywile mogli wychodzić z piwnic i uciekać z Groznego lub udać się do szpitali. Bezskutecznie. Później zresztą bombardowano nawet szpitale, np. szpital psychiatryczny niedaleko Groznego, gdzie przebywało 30 pacjentów. Nie pomogło to, że był oznaczony czerwonym krzyżem. Dotąd nie ustaliliśmy liczby ofiar w Groznym.
Czy badacie sytuację w inguskich obozach?
Alarmowaliśmy, że wraz z nadejściem mrozów w obozach umierają dzieci, bo brakuje podstawowych lekarstw. Demaskujemy kłamstwo rosyjskiej propagandy, że w Inguszetii nie doszło do katastrofy humanitarnej. Obozy pękają w szwach, nie starcza namiotów, wielu uchodźców śpi pod gołym niebem. Administracja tłumaczy, że trzeba im odebrać przydziały żywnościowe, bo inaczej nigdy nie opuszczą obozów. A dokąd mają wracać, jeśli ich domy są zburzone, a wszędzie szaleją bezkarni żołnierze rosyjscy? Tymczasem dowództwo federalne zapewnia, że wyzwolone tereny są bezpieczne.
Bez komentarza?
Zamiast komentarza powiem, że uchodźcy boją się wracać do Czeczenii. Wyrzucani z obozów pytali, co będą jeść powróciwszy do domów - jeśli te w ogóle istnieją - skoro wszystko ukradli im żołnierze? Mężczyźni mogą się też obawiać, że trafią do obozów filtracyjnych i będą torturowani. Kobiety - że będą zgwałcone.
W ostatnich tygodniach mamy coraz więcej informacji o rozstrzeliwaniu cywilów, o egzekucjach. Domy zabitych są podpalane przez rosyjskich żołnierzy. Jako organizacja broniąca praw człowieka mówimy, że naród czeczeński został pozbawiony prawa do życia. Wielu tragedii jeszcze w pełni nie wyjaśniliśmy - choćby śmierci mieszkańców Szali, w styczniu. Szali, według propagandy rosyjskiej, zostało wyzwolone i - jak opowiadają niektórzy - administracja wezwała obywateli, by stawili się na centralnym placu, gdzie mieli otrzymać pomoc humanitarną czy też emerytury. Inni opowiadają, że ludność zgromadziła się, aby poprzeć bojowników, którzy podobno mieli się tam pojawić. W każdym razie na cywilów spadły bomby i śmierć poniosło kilkaset osób.
Rozmawiał Jan Strzałka
Aleksander Pietrow pracuje dla Human Rights Watch od ośmiu lat. Wcześniej działał w rosyjskim Memoriale i w Moskiewskim Centrum Reformy Sądownictwa. Przed wojną czeczeńską badał przestrzeganie praw dziecka i pracował nad raportem o stosowaniu tortur w Rosji.
|
Aleksander Pietrow z rosyjskiego oddziału Human Rights Watch o rosyjskich zbrodniach w Czeczenii: Naszym zdaniem, tam gdzie trwały ostre walki, czyli w Groznym i w okolicach, na tysiąc mieszkańców przypada co najmniej 20 zabitych. Mam na myśli tylko ludzi, których nie sposób podejrzewać o udział w działaniach bojowych: dzieci, starców i kobiety. władze nie reagują na samowolę żołnierzy i błędne decyzje dowódców. Human Rights Watch gromadzi i analizuje wszystkie świadectwa. O przestępstwach informujemy Organizację Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie. Nalegamy, by państwa zachodnie nie zawierały z Rosją żadnych umów, dopóki Moskwa nie będzie respektować norm prawa międzynarodowego. Wzywaliśmy OBWE do wywarcia presji na władze rosyjskie, by pozwoliły działać misji tej Organizacji w Czeczenii. Apelujemy też do dowództwa rosyjskiego, by zaprzestało atakowania ludności cywilnej.
|
Czasy świetności ZChN zdają się dobiegać końca
Pokusa pragmatyzmu
PIOTR ZAREMBA
Zdawać by się mogło, że Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe - zaciekle atakowane, ale i doceniane na wielu zakrętach najnowszej historii - to jedna z najtrwalszych instytucji III RP. Dziś tak już się nie zdaje. ZChN może zniknąć i nikogo to nie zdziwi.
Było produktem fermentu intelektualnego 1989 roku. Na zapędy części dawnej opozycji, pragnącej podporządkować wszystko doraźnej koncepcji liberalnych reform, inna część odpowiadała sięganiem do przeszłości. Choć twórcami ZChN byli ludzie wywodzący się z różnych miejsc opozycyjnej (a nawet i nieopozycyjnej, np. Goryszewski) sceny politycznej, za faktycznego twórcę pomysłu można uznać pierwszego prezesa partii Wiesława Chrzanowskiego.
Geneza
Chrzanowski podjął i ujednoznacznił jeszcze wcześniejsze wysiłki twórców Ruchu Młodej Polski. Deklaracja ideowa Zjednoczenia była syntezą różnych propozycji ideowych rodem z II Rzeczypospolitej, ale z przewagą pierwiastka narodowo-katolickiego, rozumianego jak najdosłowniej. W jej tekście znajdujemy zapis sugerujący, że członkowie partii zobowiązani są do wyznawania i praktykowania religii. Na to nakładała się praktyka. Gdy politycy ZChN usiłowali sami opisywać swoich członków i zwolenników, widzieli w nich najaktywniejszych przedstawicieli Polski parafialnej, zaniepokojonej kierunkiem przemian cywilizacyjnych i obyczajowych, ale równocześnie skłonnej do poświęceń (choćby społeczno-ekonomicznych) w imię dumy z własnego niepodległego państwa.
Osłabiany odejściem znaczących przedstawicieli różnych nurtów (Macierewicz, Łopuszański), ale nie wielkim rozłamem, ZChN był ofertą dla niezbyt szerokiego elektoratu, lecz ze względu na ruchliwość i opiniotwórczość przywódców trudną do ominięcia, gdy przychodziło tworzyć szersze prawicowe konfiguracje. Dlatego znajdujemy jego liderów wśród twórców rządu Olszewskiego i Suchockiej, a później wśród twórców i profitentów zwycięstwa AWS. Ich dorobek w tej mierze był traktowany, nawet przez ich zaciętych wrogów, jako przykład łączenia ideowej pryncypialności z pragmatyzmem. Symbolem takiej postawy stał się Chrzanowski, stosunkowo bezkrytyczny chwalca dorobku przedwojennej endecji, a równocześnie łatwy partner liberalnych elit w reformowaniu kraju.
Bilans władzy
Dziś konstrukcja ta zdaje się zużywać. ZChN po raz pierwszy nie uniknął poważniejszego rozłamu. Grupa jego historycznych liderów - Piłka, Niesiołowski, Marcinkiewicz, Szyszko - zasiliła formację dużo bardziej nieokreśloną ideowo (Przymierze Prawicy), a gotowa jest rozmawiać o jeszcze szerszej formacji z ludźmi, których uważała niegdyś za nieprawdziwych czy może niepełnych prawicowców (bracia Kaczyńscy). Z ludźmi, którzy od tradycji narodowo-katolickiej, zwłaszcza tej rodem z Radia Maryja czy "Naszego Dziennika", zawsze się dystansowali.
Teoretycznie rolę strażników świętego ognia wzięli na siebie obecni liderzy ZChN, podtrzymujący jego organizacyjną samoistność. Ale czy do końca? Prezes Stanisław Zając i jego otoczenie brali czynny udział w wewnętrznych rozgrywkach AWS, których efektem było znaczące osłabienie nurtu narodowo-katolickiego, a nawet konserwatywno-solidarnościowego w Akcji. Jak inaczej ocenić walkę z Krzaklewskim u boku SKL i PPChD albo obecną sympatię dla całkowicie pragmatycznej inicjatywy Janusza Tomaszewskiego?
Zjednoczenie staje się ugrupowaniem podporządkowującym założenia ideowe taktyce doraźnej i nie zawsze jasnej. Nawet wystąpienia sytuujące ZChN-owców nadal na prawej flance (opór przeciw wyborowi członka Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji z Unii Wolności) po bliższej analizie okazują się działaniem na rzecz egzotycznych sojuszów z PSL lub biznesowych układów z prezesem Polsatu Solorzem.
Czy eksperyment prawie czteroletniego udziału ZChN w szerszej prawicowej, w dodatku rządzącej formacji okazał się bezowocny? Na pewno Zjednoczenie osiągnęło, w bliskim sojuszu z innymi odłamami prawicy, realizację takich swoich pomysłów, jak bardziej restrykcyjne prawo antynarkotykowe czy walka z pornografią. Ale już wysiłki jego działaczy, aby nieco ograniczyć liberalizm ekonomiczny w imię interesów wspólnoty (ustawa dyscyplinująca supermarkety, zakaz pracy w niedzielę), rozbijały się o logikę koalicji z liberalną Unią Wolności, opór innych ugrupowań, a uczciwie mówiąc i niepełny entuzjazm wielu polityków AWS. Skądinąd Zjednoczeniu nie udało się nigdy sformułować klarownego stanowiska w sprawach ekonomicznych. Można było w jego obrębie znaleźć wszystkie opcje - od nieomal socjaldemokratycznego etatyzmu Jerzego Kropiwnickiego po poglądy bliskie UPR-owskim, zwłaszcza młodszej generacji działaczy.
Nie udało się też ZChN uzyskać większego wpływu na politykę zagraniczną. Próba, podjęta w pierwszym okresie koalicyjnych rządów, dodania do międzynarodowej aktywności rządu Buzka choć odrobiny ZChN-owskiego eurosceptycyzmu, załamała się, a symbolem tego załamania była głośna dymisja ministra Czarneckiego. Trudno powiedzieć, co było tu ważniejsze. Nieporadność polityków Zjednoczenia, czy silny opór przeciw nim instytucji europejskich, i polskich euroentuzjastów mających oparcie w aparacie także i obecnej ekipy rządowej.
W tej sytuacji największe sukcesy odnosił ZChN w konsumowaniu swojego wpływu na kilka resortów i instytucji rządowych. Konsumpcja ta była wyolbrzymiana (ZChN naśladował tylko inne ugrupowania), ale nie miało to znaczenia. Do obrazu religijnego i nacjonalistycznego dogmatyka dodano portret obłudnika zapobiegliwie zagarniającego kolejne połacie państwa. Liberalne i lewicowe media utrwaliły oba wizerunki z dużą satysfakcją. Gwoli prawdy - duch wręcz sekciarskiej solidarności z najbardziej wątpliwymi dokonaniami takich postaci jak Henryk Goryszewski czy warszawski radny Ryszard Makowski bardzo ułatwił im zadanie.
Na rozdrożu
Można by rzec, że w poprzednich latach ZChN nie zdecydował się na żadną skrajność. Nie spróbował - śladami Łopuszańskiego - wprząc swego niewątpliwego potencjału intelektualnego i organizacyjnego w budowanie silnego ośrodka antyeuropejskiego. Czy taki ośrodek stałby się naprawdę silny? Nie wiadomo, ale liderzy ZChN podjęli strategiczną decyzję. Korzystali z pomocy Radia Maryja, wrogiego prozachodniej modernizacji, a równocześnie sami pozostali w obrębie proeuropejskich elit, choć na samym ich skraju.
Zarazem długo opierali się rozpuszczeniu w szerszej formule nowoczesnej awuesowskiej prawicy. Najpierw opierał się Marian Piłka, potem walczący z nim Stanisław Zając. Na ile była to obrona własnej tożsamości, a na ile logiki parytetów dających partii realny udział we władzy - rzecz do dyskusji. Niewątpliwie jednak ZChN był mało zainteresowany tworzeniem czegoś szerszego. Nawet za cenę przesycenia tego czegoś własnym programem.
Ten rozkrok uczynił Zjednoczenie formacją nieczytelną. Reszty dokonał duch czasów. Formuła sięgnięcia do historii, tak pożyteczna w 1989 roku, staje się coraz mniej przydatna w dobie Internetu i "Big Brothera". Zarazem warto przypomnieć, że ZChN-owcy byli poddani podwójnej presji: pokusy zbytniej pragmatyzacji wynikającej z udziału w rządzeniu (w Polsce to przede wszystkim dzielenie fruktów, a nie realizacja programów) i silnego nacisku najbardziej opiniotwórczych środowisk, którzy najbardziej miękko i rozumnie prezentujących swe koncepcje polityków ZChN oskarżali o fundamentalizm, ekstremizm itd. Skądinąd owa miękkość i rozumność nie były regułą. Zjednoczenie koncentrowało się na najbardziej doraźnych interesach, ale język wielu jego działaczy był anachroniczny, nazbyt wojowniczy, odwołujący się do dawno przebrzmiałych emocji. Czyli taki, który wielu Polaków - czasem słusznie, a czasem nie - odrzuca.
Nie ułatwiała też życia politykom Zjednoczenia zagmatwana sytuacja wewnątrz AWS. Gdy przyjrzeć się ostatnim sporom między twórcami Przymierza Prawicy a ekipą prezesa Zająca, widać, że nie była to walka o wierność ideowym pryncypiom partii określającej się przede wszystkim stosunkiem do wiary i moralności. To w istocie spór między tymi, którzy poddawali krytycznej ocenie metody sprawowania władzy przez AWS, a tymi, którzy skłonni byli tę metodę usprawiedliwiać, szukając przyczyn porażek prawicy gdzie indziej. Można by rzec, że poplątana rzeczywistość AWS wciągnęła ZChN w swoje tryby i przemieliła.
Na ile potrzebny i trwały okaże się w przyszłości specyficzny, czysto polski typ ZChN-owskiej wrażliwości? Dziś bardziej czytelna wydaje się oferta grupy Mariana Piłki, próbującej znaleźć miejsce w swoistej formacji "czystych rąk". Czytelna - to nie znaczy gwarantująca sukces. Odłam prezesa Zająca uwikłał się w wewnątrzprawicowe rozgrywki i szuka sojuszników raz tu, raz tam, nie wykluczając nawet zewnętrznych aliansów z PSL. Czasy świetności, gdy politykom Zjednoczenia zdarzało się "trząść Polską", zdają się dobiegać końca.
Autor jest zastępcą redaktora naczelnego tygodnika "Nowe Państwo"
|
Zdawać by się mogło, że Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe to jedna z najtrwalszych instytucji III RP. Dziś może zniknąć i nikogo to nie zdziwi.
za faktycznego twórcę pomysłu można uznać pierwszego prezesa partii Wiesława Chrzanowskiego.
Deklaracja ideowa Zjednoczenia była syntezą różnych propozycji ideowych rodem z II Rzeczypospolitej, ale z przewagą pierwiastka narodowo-katolickiego.
ZChN był ofertą dla niezbyt szerokiego elektoratu, lecz ze względu na ruchliwość i opiniotwórczość przywódców trudną do ominięcia. znajdujemy jego liderów wśród twórców rządu Olszewskiego i Suchockiej, wśród twórców i profitentów zwycięstwa AWS.
Dziś ZChN po raz pierwszy nie uniknął poważniejszego rozłamu.
Zjednoczenie staje się ugrupowaniem podporządkowującym założenia ideowe taktyce doraźnej i nie zawsze jasnej.
Na pewno Zjednoczenie osiągnęło, w bliskim sojuszu z innymi odłamami prawicy, realizację swoich pomysłów, jak bardziej restrykcyjne prawo antynarkotykowe czy walka z pornografią. wysiłki jego działaczy, aby nieco ograniczyć liberalizm ekonomiczny w imię interesów wspólnoty rozbijały się o logikę koalicji z liberalną Unią Wolności, opór innych ugrupowań, niepełny entuzjazm wielu polityków AWS. Zjednoczeniu nie udało się nigdy sformułować klarownego stanowiska w sprawach ekonomicznych.
Nie udało się ZChN uzyskać większego wpływu na politykę zagraniczną.
największe sukcesy odnosił ZChN w konsumowaniu swojego wpływu na kilka resortów i instytucji rządowych.
w poprzednich latach ZChN nie zdecydował się na żadną skrajność. liderzy ZChN długo opierali się rozpuszczeniu w szerszej formule nowoczesnej awuesowskiej prawicy.
Ten rozkrok uczynił Zjednoczenie formacją nieczytelną. Reszty dokonał duch czasów.
Czasy świetności, gdy politykom Zjednoczenia zdarzało się "trząść Polską", zdają się dobiegać końca.
|
ROZMOWA
Bronisław Komorowski, minister obrony narodowej: W NATO nie istnieje mechanizm renegocjacji zobowiązań. Poważniejsze opóźnienie w wykonaniu celów podważyłoby naszą wiarygodność
Cięcie przeciwpancerne
Cele sojusznicze wykonamy, sfera wydatków związanych z NATO jest w przyszłorocznym budżecie specjalnie chroniona
FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI
Rz: Państwo zamierza zaoszczędzić na wojsku jeszcze w tym roku prawie pół miliarda złotych. Przygotowujecie się do kolejnych cięć?
BRONISŁAW KOMOROWSKI: Grozi to wszystkim resortom. W końcówce roku na płacach czy wydatkach na szkolenie nic nie da się zaoszczędzić, ewentualne ograniczenia dotkną więc przede wszystkim zakupów, a umowy są już pozawierane. Ponieważ większość zamówień składamy w krajowym przemyśle, liczę, że rząd weźmie to pod uwagę.
Nie ukrywam, że ta bolesna decyzja postawiłaby mnie w wyjątkowo trudnej sytuacji, a jej niekorzystne skutki byłyby odczuwane również w przyszłym roku. Na razie szukamy sposobów na to, by złagodzić to uderzenie. Sprawa nie jest jeszcze jednak rozstrzygnięta i będzie przedmiotem obrad rządu. Dodam tylko, że od początku zabiegam, aby za wszelką cenę zagwarantować w państwie stabilizację nakładów na obronność, bez tego nie da się, zwłaszcza w wojsku, sensownie planować.
Opóźnia się ostateczne opracowanie sześcioletniego programu modernizacji sił zbrojnych. To miało być dla MON przedsięwzięcie priorytetowe. Mówił pan, że plan sześcioletni, zgodny już z procedurami i kalendarzem planowania NATO, przesądzi wreszcie o kształcie polskiej armii. Kiedy więc będzie gotów?
Powtórzę raz jeszcze to, co wielokrotnie mówiłem: to musi być plan realny. Prace nad nim rozpoczęto, kiedy wydawało się, że w budżecie państwa będzie trochę więcej pieniędzy na obronność. Okazało się, że jeszcze długo nakłady w tej dziedzinie nie będą takie, jakich byśmy w MON chcieli. Teraz szczegółowo dopasowujemy założenia planu do przyszłorocznych możliwości finansowych państwa. Budżet roku 2001 będzie stanowił podstawę do prognozowania finansowania całego programu sześcioletniego, zamierzamy więc oprzeć się na pewnym budżetowym minimum, czyli przyjmujemy wersję raczej pesymistyczną. Tym bardziej będziemy się cieszyć, jeśli pieniędzy nagle przybędzie. Będę zabiegał, aby na temat gotowego planu odbyła się polityczna dyskusja, która doprowadzi do konsensusu i parlamentarnego porozumienia wszystkich opcji politycznych w zasadniczej kwestii kierunków modernizacji polskich sił zbrojnych, a zwłaszcza gwarantowania długofalowych nakładów. Wymaga tego realizm: sześcioletni program będą realizowały przecież trzy kolejne parlamenty i każdy następny minister zderzy się z tymi samymi problemami, wobec których ja stanąłem. Sądzę, że trwałość polityki obronnej państwa przypieczętować mogłaby ustawa o finansowaniu programu sześcioletniego. Takie rozwiązania stabilizujące sytuację w sferze obronności zostały wprowadzone w wielu krajach NATO, na przykład w Danii.
O konsekwencjach przyszłego planu sześcioletniego krążą legendy. Jaką armię będziemy mieli za sześć lat, jeśli, rzecz jasna, ziści się wariant optymistyczny?
Jeżeli ten wariant się ziści, to trzecia część naszych sił zbrojnych osiągnie standardy sojusznicze, czyli średni poziom wyposażenia i wyszkolenia armii NATO. To oznacza też, że profesjonalizacja szeregów przekroczy pięćdziesiąt procent, jednostki będą wyposażone w nowoczesne systemy łączności i dowodzenia. Pojawią się nowe środki transportu - w tym samoloty transportowe umożliwiające dużą mobilność oddziałów. Do armii wejdzie nowy transporter kołowy i pozostaną w niej tylko najnowsze dzisiaj czołgi PT-91 i T-72, pojawi się rodzina rakiet przeciwpancernych. Siły reagowania staną się formacjami o wysokim poziomie profesjonalizacji, podobnie będzie w marynarce i lotnictwie.
Zasadniczą cechą przyszłej armii powinna być też zmiana filozofii funkcjonowania sił zbrojnych. Powinny one pozbyć się wielu funkcji, które z powodzeniem i taniej wykonywać może sfera cywilna. Myślę na przykład o obsłudze świadczeń emerytalnych, zarządzaniu magazynami, stołówkami, ochronie obiektów i dziesiątkach innych usług, m.in. komputerowych, na które z powodzeniem można zawierać kontrakty z instytucjami konkurującymi na rynku poza armią.
Czy to prawda, że w MON rozważane są koncepcje dalszego zmniejszania armii, poniżej zakładanych obecnie 150 tysięcy?
Przychodząc do MON, zastałem konkretne założenia programu reformy kadrowej - w tym limit 150 tysięcy żołnierzy. Dziś minister nie dysponuje narzędziami prawnymi, które pozwalałyby łatwo dostosowywać strukturę kadry do potrzeb sił zbrojnych. Coraz częściej można się o tym przekonać w sądzie. W najbliższych latach zmiany kadrowe dotkną mniej więcej co dziesiątego żołnierza zawodowego, więc obecne lęki w wojsku są nieco wyolbrzymione i nieuzasadnione.
Jeśli jednak nie wzrosną w przyszłych latach nakłady na obronność, mój następca stanie zapewne przed dylematem: albo zdobyć dodatkowe środki z budżetu, albo dokonać kolejnej weryfikacji założeń dotyczących liczebności armii. Redukcja szeregów jest jednak podstawowym sposobem szukania oszczędności, które pozwoliłyby na rzeczywistą poprawę jakości sił zbrojnych. Dotyczy to nie tylko Polski, ale nieomal wszystkich armii europejskich, zarówno NATO, jak i na przykład Rosji. Zejście do pułapu 150 tysięcy, które nastąpi, kiedy zostanie zakończone wprowadzanie w MON nowych norm etatowych (do końca 2002 roku), a także wspomniane już organizacyjne pociągnięcia i wycofywanie przestarzałego uzbrojenia oraz pozbywanie się przez wojsko zbędnych nieruchomości mają przynieść oszczędności sięgające w ciągu sześciu lat sześciu mliiardów złotych. To wciąż za mało, by przy utrzymaniu w kolejnych latach niskiego poziomu budżetu armia mogła zrobić szybko zasadnicze postępy w sferze modernizacji technicznej. Te oszczędności to jednak szansa na powstrzymanie groźby pogłębienia się procesów degradacji i na uruchomienie ograniczonych procesów modernizacji.
Dowódca wojsk lądowych generał Edward Pietrzyk zapowiada konsekwentne pozbywanie się archaicznych tanków. W jednostkach dowódcy pytają: co w zamian?
Nasz sąsiad, Słowacja, już wycofał wszystkie czołgi T-55, radykalnie zmniejszają swoje siły pancerne wszystkie armie NATO. Francja na przykład będzie miała mniej czołgów niż Polska. Wszyscy stawiają na broń nową, o wyższych bojowych możliwościach. My też jesteśmy zdecydowani zrezygnować z czołgów T-55, z wyjątkiem wyspecjalizowanych pojazdów na podwoziach czołgowych starszej generacji. Wycofamy samoloty MiG -21 i przynajmniej dwadzieścia najbardziej wyeksploatowanych okrętów z Marynarki Wojennej. Już dawno powinniśmy też pozbyć się z arsenałów pamiętających jeszcze ostatnią wojnę artylerii ciągnionej, bo jest bez szans na współczesnym polu walki. Przy współczesnych systemach rozpoznania artyleria, która nie może sama odjechać z miejsca oddania salwy w ciągu dwóch minut, zginie. Oczywiście wycofywany sprzęt będziemy próbowali sprzedać, reszta trafi na złom.
Chcielibyśmy szybko, gdy ujawnią się pierwsze efekty programów oszczędnościowych, rozstrzygnąć przetarg na nowy i dostępny finansowo przeciwpancerny pocisk kierowany, a właściwie na całą rodzinę rakiet, które dałoby się potem stosować w zestawach przenośnych czy instalować na pojazdach i śmigłowcach.
W przyszłorocznym budżecie nie ma pieniędzy na nowy samolot, tymczasem NATO nalega i regularnie przypomina o polskich obietnicach, że rozwiążemy ten problem do 2O03 roku.
Jeszcze długo nie będzie nas stać na zakup nowych samolotów wielozadaniowych. Próbowałem znaleźć wyjście z tej sytuacji i wskazałem jeden z kierunków działania w warunkach ograniczeń finansowych - skorzystanie z możliwości użyczenia samolotu. Niedługo, zapewne już bez emocji, wrócimy do tej sprawy. Jest to bowiem kwestia naszych sojuszniczych zobowiązań i obietnic składanych w NATO.
Czy w związku z ograniczonym przyszłorocznym budżetem MON nie pojawia się groźba niewykonania celów uzgodnionych z NATO? W ostateczności sięgnąć można przecież do rzadko stosowanej możliwości renegocjacji zobowiązań.
Cele sojusznicze wykonamy, sfera wydatków związanych z NATO jest w przyszłorocznym budżecie specjalnie chroniona. W NATO nie istnieje mechanizm ani nawet obyczaj renegocjacji zobowiązań. Poważniejsze opóźnienie w wykonaniu celów podważyłoby naszą wiarygodność. Jesteśmy już elementem wielkiej sojuszniczej struktury, w której zasadniczą wartością jest zaufanie.
Niestety, zdarzało się w przeszłości, że czyniliśmy deklaracje na wyrost. Bardzo wystrzegam się takich aktów chwilowego, fałszywego splendoru, nie tylko, gdy jestem w Brukseli. Bywa bowiem i tak, że pięć minut satysfakcji przy składaniu deklaracji bez pokrycia oznacza potem pięć lat wstydu.
Czego przede wszystkim oczekuje NATO?
Polskie zobowiązania sojusznicze splatają się nierozerwalnie z naszymi planami unowocześnienia armii. Można nawet zaryzykować tezę, że z celów uzgodnionych z sojuszem układa się w znacznej mierze nasz polski plan modernizacji sił zbrojnych. Koncentrujemy więc wysiłki na przyspieszeniu unowocześniania systemów łączności i dowodzenia oraz tworzenia wspólnej kontroli przestrzeni powietrznej. Wyznaczone polskie jednostki muszą być przystosowane do szybkiego przemieszczania się i działania w ramach sojuszniczych operacji niekiedy z dala od terytorium Polski. Siły reagowania powinny bez przeszkód, przez dostatecznie długi okres działać autonomicznie, niekiedy w znacznej odległości od swych stałych baz. Musimy dysponować odpowiednimi zapasami i wykazać się zdolnościami przetrwania w określonych warunkach. NATO oczekuje od nas wiarygodności. Oznacza to, że na przykład jeżeli deklarujemy jeden samolot, to powinien mieć on wszystkie systemy pozwalające na współdziałanie z siłami NATO, odpowiednie środki walki, zapasy i resursy. Nie musimy deklarować setki samolotów.
Jakie jest stanowisko Polski w sporze o siły europejskie?
Polska stara się nie dopuszczać do tego, by musiała decydować, czy bliższe jej są ściślejsze związki z USA i NATO w obecnym kształcie, czy też koncepcja obronna Unii Europejskiej. Jeśli jednak do takiego wyboru dochodzi, odpowiadamy stanowczo: jesteśmy zwolennikami budowania europejskiej zdolności obronnej, ale tylko na tej zasadzie, że jest to filar NATO, czyli część systemu sojuszniczego. Tym bardziej że europejskie siły chcą korzystać z zasobów natowskich. Mamy w tej sprawie prawo do decyzji jak każdy inny członek sojuszu. Ostatnio w Brukseli wyraziłem pogląd, że między tym, co proponują Europejczycy i czego oczekiwaliby Amerykanie, nie ma zasadniczej sprzeczności. Zależałoby nam więc jedynie na poszerzeniu formuły działania NATO na kontynencie, przy zachowaniu amerykańskiej obecności, a przede wszystkim sprawności funkcjonowania dotychczasowych mechanizmów przesądzających o skuteczności NATO. Pamiętajmy, że jesteśmy w NATO, a nie jesteśmy jeszcze w UE.
Zgłosiliśmy do sił europejskiego korpusu "brygadę ramową", co to takiego?
Jednostka o randze brygady ma wszelkie atrybuty, by działać samodzielnie i pod narodowym dowództwem. Poza tym odgrywa poważniejszą rolę niż mniejszy batalion i daje szansę na przygotowanie naszych kadr na wyższych szczeblach dowodzenia. "Ramowa" to znaczy, że będzie istnieć dowództwo jednostki dowodzenia i podstawowy zestaw batalionów. Jednak w zależności od potrzeb, od typu misji jej skład będzie się zmieniał, na przykład będzie w nim baon czołgów lub nie. W naszym przypadku jednostki kierowane do eurokorpusu wywodziłyby się spośród obecnych sił reagowania oddanych do dyspozycji NATO.
Podobno przygotowujemy się już do przejęcia kolejnego amerykańskiego okrętu, trwają też rozmowy w sprawie używanych niemieckich czołgów "Leopard"...
Analizujemy skutki finansowe przejęcia pierwszej fregaty. Sytuacja jest korzystna, tym bardziej że Amerykanie podjęli już bezprecedensową decyzję dotyczącą przekazania czterech śmigłowców stanowiących integralne uzupełnienie okrętu i bardzo zwiększających jego siłę bojową. Część z nich trafi do Polski w najbliższym czasie. Badamy też ofertę użyczenia leopardów, lecz nie ukrywamy, że będzie ona atrakcyjna pod warunkiem włączenia naszego przemysłu w przedsięwzięcia związane z produkcją czy remontami niemieckiej broni pancernej.
Rozmawiał Zbigniew Lentowicz
|
Państwo zamierza zaoszczędzić na wojsku w tym roku prawie pół miliarda złotych.
BRONISŁAW KOMOROWSKI: na płacach czy wydatkach na szkolenie nie da się zaoszczędzić, ewentualne ograniczenia dotkną zakupów.
plan sześcioletni, zgodny z procedurami i kalendarzem planowania NATO, przesądzi o kształcie polskiej armii. Kiedy będzie gotów?
długo nakłady w tej dziedzinie nie będą takie, jakich byśmy w MON chcieli. szczegółowo dopasowujemy założenia planu do przyszłorocznych możliwości finansowych państwa.
trzecia część naszych sił zbrojnych osiągnie standardy sojusznicze, czyli średni poziom wyposażenia i wyszkolenia armii NATO. profesjonalizacja szeregów przekroczy pięćdziesiąt procent, jednostki będą wyposażone w nowoczesne systemy łączności i dowodzenia. Pojawią się nowe środki transportu.
w MON rozważane są koncepcje dalszego zmniejszania armii?
Redukcja szeregów jest sposobem szukania oszczędności, które pozwoliłyby na rzeczywistą poprawę jakości sił zbrojnych.
pojawia się groźba niewykonania celów uzgodnionych z NATO?
Cele sojusznicze wykonamy, sfera wydatków związanych z NATO jest w przyszłorocznym budżecie specjalnie chroniona.
Czego oczekuje NATO?
Polskie zobowiązania sojusznicze splatają się z planami unowocześnienia armii. systemów łączności i dowodzenia oraz tworzenia wspólnej kontroli przestrzeni powietrznej. NATO oczekuje wiarygodności.
|
PLAGIATY NAUKOWE
Władze uczelni nie były zainteresowane rozgłaszaniem wstydliwej sprawy... Nie braliśmy udziału w redagowaniu prac - mówią współautorzy prac, które okazały się plagiatami...
Wątpliwości w sprawie plamy na honorze
BARBARA CIESZEWSKA
Sprawa ponad trzydziestu plagiatów popełnionych przez dr. hab. Andrzeja Jendryczkę ("Rzeczpospolita" opisywała sprawę 9. bm., 10 -11. bm. i 14. bm.), kiedy był pracownikiem naukowym Śląskiej Akademii Medycznej, budzi wciąż wiele pytań i wątpliwości. Zwróciliśmy się z nimi do naukowców katowickiej uczelni. Współautorów artykułów, które okazały się plagiatami zapytaliśmy, jak tłumaczą swój udział w ich powstawaniu. Czy badająca wówczas sprawę Komisja Dyscyplinarna nie mogła uczynić nic więcej poza umorzeniem postępowania? Czy rektor nie mógł wówczas zrobić nic poza zdegradowaniem dr. Jendryczki? Czy środowisko naukowe, w tym Komitet Etyki w Nauce PAN, nie powinno było od razu głośno wyrazić swej dezaprobaty wobec nieuczciwości naukowej?
Po raz pierwszy, przypomnijmy, informacje o popełnieniu plagiatu przez dr. Jendryczkę pojawiły się w 1995 roku, także w lokalnej prasie. Władze uczelni nie były zainteresowane rozgłaszaniem wstydliwej sprawy. Komisja Dyscyplinarna, która zajmowała się doniesieniem, potępiła popełnienie plagiatu, lecz sprawę umorzyła. Zgodnie z literą prawa. Obowiązuje bowiem trzyletni okres przedawnienia.
Jesienią ubiegłego roku problem wypłynął ponownie, ponieważ dr Marek Wroński, polski lekarz naukowiec z Nowego Jorku odkrył kolejnych trzydzieści plagiatów. Można było się spodziewać, że udowodnione, wielokrotnie popełnione plagiaty wywołają publiczną reakcję Komitetu. Do opinii publicznej nie dotarło jednak żadne oficjalne stanowisko ani władz uczelni, ani Komitetu Etyki w Nauce, ani żadnej innej instytucji z nauką związanej.
Komitetowi Etyki przewodniczy profesor Kornel Gibiński, nestor śląskiej medycyny, prezes oddziału PAN w Katowicach. Profesor wyjaśnia, że sprawa ta wpłynęła do Komitetu ponad miesiąc temu, ale twierdzi, że ciało to nie ma żadnych kompetencji do rozstrzygania tego typu prolemów. Nie ma środków ani możliwości prowadzenia śledztwa na skalę międzynarodową, a chodziło tu o plagiaty z zagranicznych pism. Takimi sprawami zajmuje się Komisja Dyscyplinarna przy ministerstwie nauki lub zdrowia.
Ponieważ sprawa została połowicznie załatwiona w samej uczelni, Komitet prof. Gibińskiego wystosował pismo do komisji przy ministrze zdrowia. Drugie pismo skierował do przewodniczącego Komitetu Badań Naukowych. KBN finansuje badania, powinien więc też dbać o rzetelność nauki. "Zaproponowaliśmy, by przy KBN powstała specjalna jednostka, która zajmowałaby się nierzetelnością w nauce. O ile wiem, zajęto się tym problemem" - twierdzi profesor Gibiński.
Prawo a moralność
Komitet nie zabrał jednak publicznie głosu w tej konkretnej sprawie. Dlaczego?
- Od kilku lat zabieramy bez przerwy głos na ten temat, wydaliśmy cały szereg publikacji, których nikt nie czyta. Proszę przejrzeć, jak wiele publikacji wydała nasza komisja. Wciąż powtarzają się tam problemy fałszu, błędu lekarskiego, plagiatów. Kodeks naukowca, nazwany "Dobre Obyczaje w Nauce", został rozesłany w 60 tysiącach egzemplarzy do wszystkich samodzielnych pracowników naukowych, do wszystkich doktorantów... Teraz do studenckich kół naukowych wysyłamy przedruk broszury wydanej przez Akademię Nauk Stanów Zjednoczonych pt. "On Beeing a Scientist". Krzewienie zasad i reguł uczciwości naukowej to nasza podstawowa działalność, ale kto się tym przejmuje?! Nigdy nie słyszałem, aby ktoś z prasy zajął się naszymi wydawnictwami. Mam pretensje do środków przekazu, że nie chcą zajmować się tak istotnymi sprawami jak rzetelność i uczciwość nauki, dopóki nie pojawią się jako sensacje.
Kiedy odkryto pierwszy plagiat, władze uczelni, zarówno obecne, jak i z poprzedniej kadencji, dowodziły, że nie mogły zrobić nic ponad to, co uczyniły. Nie można było zwolnić Andrzeja Jendryczki, odsunąć od działalności naukowej. Czy rzeczywiście prawo, czyli obowiązująca ustawa o szkolnictwie wyższym uchwalona w 1992 roku, utrudnia karanie sprawców plagiatów?
Profesor Gibiński odpowiada, że "... to nieprawda, ponieważ tutaj chodzi o coś zupełnie innego. Z punktu widzenia prawnego sprawa może ulec przedawnieniu, ale my nie jesteśmy prawnikami. Walka o etykę jest walką o moralność i nie ma nic wspólnego z prawem. Prawo buduje się na zasadach moralności. Prawo może karać, posyłać do aresztu czy nakładać grzywny. Nam nie o to chodzi. Wystarczy, że uwidocznimy i wywołamy negatywną postawę, ostracyzm wobec plagiatora. Z człowiekiem, który jest plagiatorem nie utrzymuje się żadnych kontaktów, pozbawia się go możliwości działania w nauce. Normy prawne pozostawmy sądom. Wystarczy, że my jako społeczność naukowa eliminujemy kogoś takiego ze środowiska. W tym wypadku panuje jednak atmosfera tuszowania sprawy".
- Może dlatego właśnie do badania nierzetelności w nauce powinna powstać instytucja niezależna od uczelni, bo ta nie jest zainteresowana ujawnianiem wstydliwej prawdy?
- A czyj interes stawiać trzeba wyżej: uczelni czy nauki?
- Nauki?
- Oczywiście, że nauki.
Komisja Dyscyplinarna, która przed dwoma laty badała pierwszy przypadek docenta Jendryczki nie miała wątpliwości, że jest to plagiat, twierdzi profesor Barbara Buntner, która przewodniczy pracom Komisji. - "To nie są »rzekome plagiaty«, choć nie mogę wypowiadać się w sprawie następnych trzydziestu prac. Uczestniczyłam ostatnio w pracach jednej z trzech powołanych komisji badających kolejne plagiaty. Każdy z nas dostał do opracowania artykuł. Muszę stwierdzić, że tekst, który ja analizowałam, niestety jest w dużej części powtórzeniem badań, które przeprowadzili anglosascy naukowcy.
Jeśli chodzi o moje osobiste odczucie... jest mi bardzo przykro, że w nauce polskiej dzieje się coś takiego. Dwa lata temu nie miałam jakichkolwiek wątpliwości, że popełniony został plagiat. Nie miałam jednak żadnych możliwości prawnych, by spowodować sankcje karne. Zarówno prawo, jak i karta nauczyciela nie przewidują takich sankcji. Nasze prawo nie jest precyzyjne. Doktor Wroński powiedział mi, że Polska podpisała konwencję międzynarodową, że prawa autorskie wygasają po 50 latach. Natomiast w ustawie nie jest to sprecyzowane. Dlatego Komisja Dyscyplinarna musiała uznać sprawę za przedawnioną. Osobiście uważam, że za takie wysoce nieetyczne postępowanie powinna nastąpić dyskwalifikacja naukowa."
Czy nie należało jednak wtedy ostrzec innych naukowców, opublikować oświadczenia w tej sprawie? Profesor Buntner dowodzi, że "Komisja nie była władna, by wydawać takie oświadczenie czy nadawać sprawie rozgłos".
Myśmy się tego wstydzili
- Myśmy się po prostu tego wstydzili i to nam dzisiaj zarzucają. Oficjalnie tego nie nagłaśniano, lecz po cichu wszyscy wiedzieli....
Trudno obrzucać kogoś błotem, jeśli nie mamy jeszcze dowodów, twierdzi natomiast profesor Franciszek Kokot, znany nefrolog, członek Centralnej Komisji Tytułów Naukowych. Profesor twierdzi, że "pan Jendryczko był rasowym chemikiem". Na razie wstrzymuje się ze stanowczą opinią, ponieważ do komisji nie dotarły jeszcze bezsporne dowody. Nie ulega, jego zdaniem, wątpliwości, że każdy plagiat zasługuje na absolutne potępienie. Jest to dyshonor dla nauki. Profesor boleje nad kryzysem zaufania, na który cierpi zresztą cały świat. Sprawę określa jako "bolesną i dramatyczną".
Sławy naukowe tarczą ochronną?
Przed kilkoma laty centralna komisja odrzuciła wniosek Andrzeja Jendryczki o przyznanie tytułu profesora. Mówiono wówczas, że do czasu habilitacji sprawiał wrażenie solidnego naukowca, natomiast po niej zaczął produkować ogromną liczbę prac, zabiegał o doktorantów, co wzbudziło nieufność co do jakości jego naukowej pracy. Sam Andrzej Jendryczko, bohater dramatu, o plagiatach udowodnionych przez dr. Wrońskiego i uczelnię w liście do "RZ" pisze "rzekome plagiaty", przytacza też nazwiska kilkunastu autorytetów w medycznym świecie naukowym, wydających mu znakomite opinie. Tonąc, pociąga za sobą innych.
Wśród kilkunastu profesorskich sław, które wymienia, jest też prof. Zbigniew Herman (w latach 1980 - 1982 rektor Śląskiej Akademii Medycznej), który oceniał pracę habilitacyjną doktora Jendryczki. Dziś jest poruszony tym, co się stało. Sprawę określa jako niezwykle bolesną. Mówi o szoku spowodowanym na uczelni sprawą plagiatów.
- "To było wiele lat temu. Pan Jendryczko habilitował się na Uniwersytecie Śląskim. Przez Radę Wydziału wybrany zostałem recenzentem i faktem jest, że ten jeden jedyny raz go oceniałem. Recenzentów było trzech. Rada Wydziału dała mu habilitację, centralna komisja kwalifikacyjna ją zatwierdziła".
Prof. Herman, farmakolog, nigdy później nie zajmował się już działalnością naukową Andrzeja Jendryczki, który jest biochemikiem. Wiedział jedynie, że bardzo wielu klinicystów dawało docentowi Jendryczce "materiał do obróbki, ale co on później z nim robi, tego już koledzy nie wiedzieli."
Czy jednak recenzent pracy habilitacyjnej może stwierdzić, że jest to plagiat lub opiera się na plagiacie, bo już wtedy dr Jendryczko popełnił ich kilka, o czym nikt jeszcze nie wiedział?
"Po pierwsze nie pamiętam już mojej recenzji. Ale załóżmy, że otrzymuję pracę z dobrym wstępem, dyskusją z interesującymi, dobrze opisanymi wynikami, z prawidłowymi wnioskami, przyjętą w nauce metodyką, wtedy trudno pracę odrzucić."
Wśród naukowców, którzy wydawać mieli pozytywne opinie, Andrzej Jendryczko wymienia także prof. Annę Dyaczyńską-Herman. Jest zdziwiona, kiedy dowiaduje się o swojej jakoby pozytywnej opinii. Nie mogła ocenić jego dorobku, bo nie jest specjalistą w dziedzinie biochemii. Jest klinicystą, anestezjologiem, kierownikiem Katedry Anestezjologii i Intensywnej Terapii. Profesor Dyaczyńska pamięta natomiast, że docent Jendryczko usilnie zabiegał o doktorantów, a ponieważ w jej klinice pracowało kilkudziesięciu asystentów, "odstąpiła" docentowi Jendryczce kilku, chyba trzech. I nic więcej.
Jak zostać współautorem plagiatu
Na niemal wszystkich pracach oprócz nazwiska Andrzeja Jendryczki, głównego autora, widnieją nazwiska kilku pracowników naukowych Śląskiej Akademii, najczęściej profesorów. Na udowodnionych już plagiatach doliczono się 17 nazwisk współautorów. Na kilkunastu pracach widnieje też nazwisko prof. Mariana Pardeli z II katedry i Kliniki Chirurgii Ogólnej i Naczyń Śląskiej Akademii Medycznej.
Zapytany przez "RZ" o współautorstwo, profesor Pardela powiedział wręcz, że jest to dla niego "wyjątkowo obrzydliwa sprawa." "Można kogoś naśladować - stwierdził - lecz nie wolno przywłaszczać sobie cudzej pracy. Współpracę z profesorem, a wtedy docentem Jendryczką, rozpoczęliśmy bodaj w 1989 roku, a może w 1990, kiedy został nam przedstawiony i polecony przez znakomite sławy (przez nieżyjącego już dziś profesora - B. C.) jako znakomity biochemik, mający doskonały warsztat pracy."
Klinika prof. Pardeli finansowana jest z funduszy opieki zdrowotnej, zajmowała się więc nie tyle nauką, ile leczeniem chorych. Akademia natomiast ma swoje wymogi i "rozliczając nas z nauki, traktowała nas tak jak inne znakomite kliniki posiadające najlepszą aparaturę na miarę XXI wieku (...) Dzisiaj nie wymyśli się czegoś na wielką miarę ani nowej operacji żołądka, przełyku... To wszystko zostało już dokładnie przebadane. Nasze możliwości są tu ograniczone. Stąd działalność naukowa zaczęła się koncentrować na badaniach podstawowych. My jesteśmy chirurgami, na wielkich badaniach biochemicznych się nie znamy... Od tego są specjaliści. Profesor Jendryczko zaproponował nam współpracę, a polegała ona na tym, że nie dyktował żadnych warunków. Prosił o przysyłanie materiałów do badań od chorych miażdżycowych, z chorobami tarczycy, z onkologii. Profesor Jendryczko sam dyktował tematy, nie porozumiewał się w tej kwestii z nami. Nie braliśmy udziału w redakcji prac, czasami udzielaliśmy mu porad czy konsultacji telefonicznej, gdy pytał na przykład o liczbę chorych z danego zakresu. Na nasze uwagi odpowiadał, że coś ciekawego wymyśli, bo ma doskonałe warunki badawcze. Nigdy nie byłem u niego, zresztą nie zapraszał. Powstało wtedy kilka prac. Dowiadywaliśmy się o nich już po ich ogłoszeniu. Profesor Jendryczko dziękował nam za materiał, za współpracę, za konsultacje co do badań... Jeśli polecały go nam znakomitości naukowe, skąd mieliśmy wiedzieć, czym się kieruje? Wierzyliśmy mu, cieszyliśmy się z tej współpracy, uważaliśmy to za wyróżnienie, że w swych badaniach, dzisiaj już wiemy, że pseudonaukowych, opierał się na naszych materiałach."
Czy jednak współautorzy czytają tekst dawany do druku?
Profesor Pardela odpowiada, że powinno się go czytać, lecz kiedy poprosił kiedyś pana Jendryczkę o tekst, ten spytał, czy powątpiewa w jego umiejętność pisania.
- "Nie widziałem powodu, by się upierać, tym bardziej że nie były to tematy typowo chirurgiczne, a biochemiczne, stąd nam chirurgom nie wypadało się dopytywać. Nie przyszło nam nawet do głowy, że mogła powstać taka sytuacja. O pierwszym, »duńskim« plagiacie dowiedzieliśmy się dopiero w 1995 roku. Do przywłaszczonego tekstu nie dostarczaliśmy akurat żadnych danych, nie prowadziliśmy takiej grupy chorych jaką opisywał, a mimo to docent Jendryczko wpisał nas jako współautorów, o czym nie wiedzieliśmy. Pracy tej nie uwzględniałem w moim dorobku, ponieważ nawet o niej nie wiedziałem. Oczywiście od razu zaprzestaliśmy współpracy z panem Jendryczką. Ogarnęło nas przerażenie, że coś takiego się stało."
Pytany o wnioski z całej tej sprawy, profesor Marian Pardela twierdzi, że profesor Jendryczko spowodował utratę wiary i zaufania do innych. Kiedy ostatnio zwrócił się do swego współpracownika o przeprowadzenie badania biochemicznego z zakresu wątroby, bo pojawiły się bardzo ciekawe przypadki chorobowe, wtedy ten z przerażeniem prosił, by nie kazać mu już z nikim współpracować. Odbije się to na pewno na nauce, przynajmniej przez pewien czas. "Ja sam nie wiem już, czy nawiązywać w przyszłości z kimkolwiek współpracę, bo sprawdzenie, czy ktoś skopiował inną pracę jest praktycznie niemożliwe. Musiałbym usiąść do Medline'a, wyciągać z całego świata prace z tego zakresu i sprawdzać, czy nasza została prawidłowo napisana."
Może należałoby bardziej polegać na opiniach recenzentów naukowych pism lekarskich, którzy są ostatnim sitem, sugeruje. Są to specjaliści w danej dziedzinie, choć nawet recenzenci mogą mieć z tym duże problemy.
Zrobiłem więcej niż mogłem
twierdzi profesor Władysław Pierzchała, który przed dwoma laty, kiedy sprawę ujawniono, sprawował funkcję rektora. Wykładnię prawa już znamy, sprawę trzeba było umorzyć. "Wykorzystałem moje uprawnienia rektorskie i zdegradowałem go w hierarchii akademickiej, mówi profesor. Z samodzielnego stanowiska profesorskiego dr Jendryczko został zdegradowany do adiunkta. W tym czasie było to i tak więcej niż zalecała Komisja Dyscyplinarna. Wyraziłem wtedy opinię, że Komisja nie rozwiązała problemu moralnego... Środowisko naukowe odsunęło się od niego, sądzę, że miał poczucie, że jest trędowaty. Środowisko było zszokowane, nastąpiło coś w rodzaju paraliżu."
Pytany o prywatną już ocenę całej sprawy, profesor Pierzchała twierdzi, że do takich sytuacji dochodzi, gdy nie funkcjonuje rynek nauki. Przez całe lata byliśmy krajem zamkniętym, a i dziś jeszcze kontakt z nauką mamy dość ograniczony, bo na przykład w bibliotekach brak czasopism naukowych. Rynek naukowy jest, zdaniem profesora, najlepszym weryfikatorem.
Koło historii
Zostaliśmy zaskoczeni i zbulwersowani, twierdzi Anna Kulesza, rzecznik prasowy Politechniki Częstochowskiej, gdzie w Instytucie Inżynierii Środowiska w lutym 1997 roku Andrzej Jendryczko został przyjęty na stanowisko profesorskie. Przyjęto go na podstawie otwartego konkursu. O plagiacie ujawnionym w 1995 roku władze częstochowskiej Politechniki nic nie wiedziały, twierdzi rzecznik. Rektor odmówił "RZ" rozmowy, do czasu zakończenia sprawy.
Andrzej Jendryczko został obecnie zawieszony w obowiązkach dyrektora instytutu.
- Sądzę, że zostanie odsunięty od zajęć dydaktycznych - informuje rzecznik. Rektor powołał komisję, która przygotowuje sprawy formalnoprawne, by skierować sprawę do rzecznika dyscyplinarnego.
Jak przed dwoma laty.
|
Sprawa ponad trzydziestu plagiatów popełnionych przez dr. hab. Andrzeja Jendryczkę kiedy był pracownikiem naukowym Śląskiej Akademii Medycznej, budzi wciąż wiele pytań i wątpliwości.Po raz pierwszy informacje o popełnieniu plagiatu przez dr. Jendryczkę pojawiły się w 1995 roku, także w lokalnej prasie. Władze uczelni nie były zainteresowane rozgłaszaniem wstydliwej sprawy. Komisja Dyscyplinarna, która zajmowała się doniesieniem, potępiła popełnienie plagiatu, lecz sprawę umorzyła. Zgodnie z literą prawa. Obowiązuje bowiem trzyletni okres przedawnienia.Jesienią ubiegłego roku problem wypłynął ponownie, ponieważ dr Marek Wroński, polski lekarz naukowiec z Nowego Jorku odkrył kolejnych trzydzieści plagiatów. Można było się spodziewać, że udowodnione, wielokrotnie popełnione plagiaty wywołają publiczną reakcję Komitetu. Do opinii publicznej nie dotarło jednak żadne oficjalne stanowisko ani władz uczelni, ani Komitetu Etyki w Nauce, ani żadnej innej instytucji z nauką związanej.Komitetowi Etyki przewodniczy profesor Kornel Gibiński, nestor śląskiej medycyny, prezes oddziału PAN w Katowicach. Profesor wyjaśnia, że sprawa ta wpłynęła do Komitetu ponad miesiąc temu, ale twierdzi, że ciało to nie ma żadnych kompetencji do rozstrzygania tego typu prolemów. Nie ma środków ani możliwości prowadzenia śledztwa na skalę międzynarodową, a chodziło tu o plagiaty z zagranicznych pism. Takimi sprawami zajmuje się Komisja Dyscyplinarna przy ministerstwie nauki lub zdrowia.Ponieważ sprawa została połowicznie załatwiona w samej uczelni, Komitet prof. Gibińskiego wystosował pismo do komisji przy ministrze zdrowia. Drugie pismo skierował do przewodniczącego Komitetu Badań Naukowych. KBN finansuje badania, powinien więc też dbać o rzetelność nauki.Komitet nie zabrał jednak publicznie głosu w tej konkretnej sprawie.Kiedy odkryto pierwszy plagiat, władze uczelni, zarówno obecne, jak i z poprzedniej kadencji, dowodziły, że nie mogły zrobić nic ponad to, co uczyniły. Nie można było zwolnić Andrzeja Jendryczki, odsunąć od działalności naukowej. Czy rzeczywiście prawo, czyli obowiązująca ustawa o szkolnictwie wyższym uchwalona w 1992 roku, utrudnia karanie sprawców plagiatów?
Profesor Gibiński odpowiada, że "... to nieprawda, ponieważ tutaj chodzi o coś zupełnie innego. Z punktu widzenia prawnego sprawa może ulec przedawnieniu, ale my nie jesteśmy prawnikami. Walka o etykę jest walką o moralność i nie ma nic wspólnego z prawem.Nam nie o to chodzi. Wystarczy, że uwidocznimy i wywołamy negatywną postawę, ostracyzm wobec plagiatora.".Przed kilkoma laty centralna komisja odrzuciła wniosek Andrzeja Jendryczki o przyznanie tytułu profesora. Mówiono wówczas, że do czasu habilitacji sprawiał wrażenie solidnego naukowca, natomiast po niej zaczął produkować ogromną liczbę prac, zabiegał o doktorantów, co wzbudziło nieufność co do jakości jego naukowej pracy. Sam Andrzej Jendryczko, bohater dramatu, o plagiatach udowodnionych przez dr. Wrońskiego i uczelnię w liście do "RZ" pisze "rzekome plagiaty", przytacza też nazwiska kilkunastu autorytetów w medycznym świecie naukowym, wydających mu znakomite opinie. Tonąc, pociąga za sobą innych.Na niemal wszystkich pracach oprócz nazwiska Andrzeja Jendryczki, głównego autora, widnieją nazwiska kilku pracowników naukowych Śląskiej Akademii, najczęściej profesorów. Na udowodnionych już plagiatach doliczono się 17 nazwisk współautorów.
|
Subsets and Splits
No community queries yet
The top public SQL queries from the community will appear here once available.