source
stringlengths 6.68k
29.9k
| target
stringlengths 287
6.76k
|
---|---|
ZUS
Przy zachowaniu obecnych skłonności do przechodzenia na rentę inwalidzką, szansa na obniżenie składki przed rokiem 2020 nie jest duża
Czy będziemy płacić mniej
IRENA WÓYCICKA, RYSZARD MIKONOWICZ
W związku ze złą sytuacją finansową Funduszu Ubezpieczeń Społecznych rodzi się pytanie o perspektywy tego największego funduszu publicznego w Polsce. Z obecnego kryzysu trudno wyciągać wnioski dalekosiężne. Złożyły się na niego: nadmierny optymizm, dotyczący tempa wprowadzania reformy w ZUS, błędy legislacyjne jak również złe zarządzanie.
Błędy mogą być naprawione, jednak nadal aktualne pozostaje pytanie, czy w przyszłości sytuacja finansowa ubezpieczeń społecznych poprawi się i czy zmniejszy się składka płacona do ZUS.
Emeryci, renciści i ubezpieczeni
Sytuacja demograficzna Polski będzie się w najbliższych dwudziestu latach pogarszać. Przez cały ten okres będziemy mieli do czynienia ze starzeniem się społeczeństwa, które przybierze mocno na sile po roku 2010. Dotychczasowy system emerytalno-rentowy był mało odporny na nadchodzące procesy demograficzne. Szerokie uprawnienia do wcześniejszego przechodzenia na emeryturę oraz bardzo częste przechodzenie ubezpieczonych na rentę inwalidzką sprzyjały szybkiemu narastaniu liczby osób pobierających świadczenie.
Gdyby nie wprowadzono reformy emerytalnej, liczba emerytów i rencistów ZUS wzrosłaby prawdopodobnie w 2020 r. o ponad 2,1 mln (tj. o 30 proc.) w porównaniu z rokiem 1998. Reforma emerytalna ogranicza możliwości przechodzenia na wcześniejszą emeryturę. Dzięki jej wprowadzeniu liczba osób w wieku produkcyjnym, pobierających emeryturę, spadnie w stosunku do hipotetycznego wariantu bez reformy o około 800 tys. osób. Będzie to jednak miało skutki uboczne.
Ubezpieczeni, którzy utracą szansę na wcześniejszą emeryturę, pozostaną na rynku pracy, zrezygnują z niej bądź wystąpią o rentę inwalidzką. Można przypuszczać, że większość z nich rozpocznie starania o rentę. Będą to bowiem ludzie po pięćdziesiątce, a z grupy tej rekrutują się głównie przyszli renciści.
Nic nie wskazuje na to, by w ramach dotychczasowego, nie zreformowanego systemu rentowego częstotliwość przechodzenia na rentę inwalidzką spadła. Czynnikiem osłabiającym zainteresowanie rentami w przyszłości może być poprawa sytuacji na rynku pracy, która nastąpić powinna po roku 2005. Czynnikiem przeciwdziałającym tej tendencji może być jednak korzystna dla wielu ubezpieczonych wysokość ich renty inwalidzkiej w porównaniu z emeryturą, jaką mogliby uzyskać w sytuacji, gdyby zdecydowali się pracować dłużej.
Reforma emerytalna przyniesie więc skutek w postaci większej liczby rent inwalidzkich. Liczba rent inwalidzkich, pobieranych przez osoby w wieku przedemerytalnym, może wzrosnąć do roku 2020 o ponad 600 tys. i będzie o prawie 400 tys. większa niż w hipotetycznym wariancie bez reformy.
Łączny skutek wprowadzenia reformy emerytalnej spowoduje spadek liczby pobieranych świadczeń, w stosunku do hipotetycznego wariantu bez reformy, o ok. 600 tys. osób w 2020 r. Sukces reformy byłby dużo większy, gdyby towarzyszyły jej zmiany przynoszące zmniejszenie częstotliwości przechodzenia na rentę inwalidzką.
Obecnie w ZUS ubezpieczonych jest ponad 12 mln osób, a liczba emerytów i rencistów wynosi ponad 7 mln osób. Ze składek jednego ubezpieczonego pokryte winny być koszty około 56 proc. przeciętnego świadczenia. Za lat dwadzieścia, przy założeniu wysokiego wzrostu gospodarczego i zatrudnienia, jeden ubezpieczony będzie musiał pokryć prawie 60 proc. świadczenia. W sytuacji niskiego wzrostu ekonomicznego (a więc niższego zatrudnienia) wskaźnik ten będzie pod koniec drugiej dekady przyszłego wieku znacznie wyższy. Jego wzrost oznacza, że w przypadku zachowania obecnych relacji między przeciętną wysokością świadczeń a przeciętnym wynagrodzeniem, składka na ubezpieczenie emerytalne i rentowe w ZUS musiałaby wzrosnąć.
Wysokość świadczeń
W 1995 r. przeciętne świadczenie emerytalno-rentowe stanowiło 62,5 proc. przeciętnego wynagrodzenia, a w roku 1998 już tylko 57 proc. Stopniowe obniżanie się wysokości przeciętnej emerytury i renty w stosunku do płac wynikało z metody waloryzacji, która tylko w niewielkim stopniu wiąże wysokość świadczeń ze wzrostem wynagrodzeń.
Jeśli waloryzacja świadczeń odbywać się będzie na poziomie gwarantowanym przez obecne ustawodawstwo, relacja ta będzie się nadal szybko zmniejszać. W warunkach scenariusza ekonomicznego zakładającego szybki wzrost gospodarczy przeciętne świadczenie emerytalno-rentowe kształtować się będzie w roku 2020 na poziomie około 30 proc. przeciętnego wynagrodzenia.
W rezultacie, mimo że liczba emerytów i rencistów będzie rosnąć szybciej od liczby osób opłacających składki, sytuacja finansowa Funduszu Ubezpieczeń Społecznych mogłaby ulec poprawie.
Dotacja może rosnąć
Trzeba jednak pamiętać, że przez dłuższy czas Fundusz Ubezpieczeń Społecznych będzie musiał oddawać część składek do Otwartych Funduszy Emerytalnych. Ubytek składek wyniesie około 1 proc. PKB w roku 1999 i około 3 proc. PKB w roku 2020. Sytuacja ta powoduje, że deficyt Funduszu Ubezpieczeń Społecznych utrzymywać się będzie stosunkowo długo. Nawet w warunkach szybkiego wzrostu gospodarczego osiągnięcie przez FUS równowagi finansowej nie nastąpi przed rokiem 2010. W sytuacji wolniejszego rozwoju ekonomicznego nie można liczyć na to, że deficyt ten zniknie do roku 2020.
Osiągnięcie równowagi finansowej FUS około roku 2010 możliwe będzie jedynie przy niskiej waloryzacji świadczeń, co przyniosłoby szybki spadek wysokości przeciętnych emerytur i rent w relacji do wynagrodzeń. W rzeczywistości jednak jest to mało prawdopodobne. Prędzej czy później trzeba będzie podjąć decyzję o podwyższeniu wskaźnika waloryzacji. Potrzeba takiej decyzji będzie tym pilniejsza, im większy nastąpi wzrost wynagrodzeń, czyli im szybciej spadać będzie wysokość emerytur i rent w relacji do płac. Wpływ takiej decyzji na sytuację finansową FUS zależy od terminu i skali wprowadzanych zmian. Gdyby począwszy od roku 1999 waloryzacja emerytur i rent zapewniała ich wzrost na poziomie 50 proc. (a nie jak obecnie 15-20 proc.) realnego wzrostu przeciętnych wynagrodzeń, w roku 2020 mielibyśmy nadal, nawet przy wysokim wzroście gospodarczym, deficyt FUS, choć w skali czterokrotnie mniejszej niż obecnie.
Wyniki te uzyskaliśmy przy założeniu, że gospodarka finansowa FUS będzie elastyczna, tzn. zmianie ulegną błędne w naszym przekonaniu przepisy Ustawy o systemie ubezpieczeń społecznych, wyodrębniające w ramach FUS liczne fundusze rezerwowe. Powoduje to bowiem, że nadwyżki znajdujące się w jednych funduszach nie mogą być zużyte na pokrycie deficytów innych funduszy. W rezultacie dotacja do FUS może rosnąć, mimo iż jednocześnie rosną jego rezerwy.
Wybór strategii
Jak widać, przy zachowaniu dotychczasowych, bardzo wysokich skłonności do przechodzenia na rentę inwalidzką, szansa na obniżenie składki do ZUS przed rokiem 2020 nie jest duża. Uwarunkowana jest przede wszystkim tempem rozwoju ekonomicznego. Jednak nawet przy optymistycznym wariancie ekonomicznym wiązać musiałaby się ze znaczącym pogorszeniem sytuacji materialnej emerytów i rencistów. Wybór byłby znacznie większy, gdyby udało się zmniejszyć częstotliwość przechodzenia na rentę inwalidzką. To jednak wymaga zintegrowanych działań w dziedzinie edukacji, prewencji i rehabilitacji, na rynku pracy, orzecznictwa inwalidzkiego oraz reformy systemu rentowego i innych systemów wsparcia dla osób niepełnosprawnych.
W przeciwnym wypadku wybór między podziałem ewentualnych korzyści, który może przynieść wysoki wzrost gospodarczy: czy mają one służyć emerytom i rencistom (podniesienie wskaźnika waloryzacji), czy raczej młodszym (obniżenie składek), może być jedną z trudniejszych kwestii politycznych w drugiej dekadzie przyszłego wieku.
Autorzy są pracownikami Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową.
|
W związku ze złą sytuacją finansową Funduszu Ubezpieczeń Społecznych rodzi się pytanie o perspektywy tego funduszu. aktualne pozostaje pytanie, czy w przyszłości sytuacja finansowa ubezpieczeń społecznych poprawi się i czy zmniejszy się składka płacona do ZUS.
Dotychczasowy system emerytalno-rentowy był mało odporny na nadchodzące procesy demograficzne. Reforma emerytalna ogranicza możliwości przechodzenia na wcześniejszą emeryturę. Ubezpieczeni, którzy utracą szansę na wcześniejszą emeryturę, pozostaną na rynku pracy, zrezygnują z niej bądź wystąpią o rentę inwalidzką. Można przypuszczać, że Reforma przyniesie skutek w postaci większej liczby rent inwalidzkich.
W 1995 r. przeciętne świadczenie emerytalno-rentowe stanowiło 62,5 proc. przeciętnego wynagrodzenia, a w roku 1998 tylko 57 proc. Jeśli waloryzacja świadczeń odbywać się będzie na poziomie gwarantowanym przez obecne ustawodawstwo, relacja ta będzie się nadal szybko zmniejszać.
przez dłuższy czas Fundusz Ubezpieczeń Społecznych będzie musiał oddawać część składek do Otwartych Funduszy Emerytalnych. Ubytek składek wyniesie około 1 proc. PKB w roku 1999 i około 3 proc. PKB w roku 2020. Sytuacja ta powoduje, że deficyt Funduszu Ubezpieczeń Społecznych utrzymywać się będzie długo. Osiągnięcie równowagi finansowej FUS około roku 2010 możliwe będzie jedynie przy niskiej waloryzacji świadczeń. jest to mało prawdopodobne. Prędzej czy później trzeba będzie podjąć decyzję o podwyższeniu wskaźnika waloryzacji.
przy zachowaniu dotychczasowych, wysokich skłonności do przechodzenia na rentę inwalidzką, szansa na obniżenie składki do ZUS przed rokiem 2020 nie jest duża.
|
MłODZIEŻ I RELIGIA
Panuje powszechne przekonanie, że ujawnienie sprawy zapobiegło planowanym na 13 kwietnia kolejnym rytualnym samobójstwom
Krajobraz z szatanem
ELżBIETA POŁUDNIK
Policja w Białej Podlaskiej wykryła grupę satanistów. Należy do niej co najmniej kilkanaście osób. Mają od 16 do 23 lat. Część z nich to uczniowie bialskich szkół średnich. Problem zaczyna być dostrzegany też w podstawówkach. Dwaj szesnastoletni chłopcy popełnili samobójstwo. Odebrali sobie życie 13 lutego i 13 marca. Jeden z nich był zdeklarowanym satanistą. Drugi miewał kontakty z grupą. Powszechnie uważa się, że śmierć przynajmniej jednego z nich mogła być ofiarą złożoną szatanowi.
Przywódca sekty - 23-letni Grzegorz Sz., "czarny biskup", został tymczasowo aresztowany pod zarzutem nakłaniania do samobójstwa poprzez rozmowy i obrzędy o charakterze satanistycznym oraz rozprowadzania i namawiania do zażywania środków odurzających. Paweł K., ps. Suchy, również trafił do aresztu. Prokurator zarzuca mu profanację grobu na bialskim cmentarzu. Zabrane z grobu dwie czaszki używano do satanistycznych obrzędów. W Białej Podlaskiej panuje powszechne przekonanie, że ujawnienie sprawy zapobiegło planowanym na 13 kwietnia kolejnym rytualnym samobójstwom.
Większość bialskich satanistów zalicza siebie do "lawejowców". Nie odprawiali więc czarnych mszy polegających na składaniu w ofierze szatanowi ludzi. Zastępowały ich zwierzęta. Planowali jednak samobójstwa, na przykład ukrzyżowanie na terenie kościoła i podpalenie lub rozerwanie się granatem podczas mszy w kościele pełnym ludzi.
"Jestem satanistą"
- mówi o sobie 21-letni Krzysztof. Pracuje w jednym z zakładów rolnych w Białej Podlaskiej. Kupił biblię La Veya na stoisku w Warszawie za 30 złotych. To nic złego - mówi. - Gdybyśmy odbijali ją na powielaczach i rozprowadzali, to może byłoby to przestępstwo - zastanawia się. - Ale to przecież jest legalne wydawnictwo. Krzysztof tłumaczy, na czym polega satanizm. Zaskakuje słownictwem i znajomością zjawisk kulturowych. "Satanizm jest religią - mówi - gdyby nie miał boga w postaci szatana, byłby prądem umysłowym, jak humanizm. Jak przeczytałem biblię satanistyczną, to myślę, że jest to lepsze niż religia. Do kościoła nie chodzę od końca podstawówki. To nie ma sensu. Ograniczenia, umartwianie się to nie dla mnie. La Vey mówi, żeby korzystać z życia, i ja się z nim zgadzam. Bez satanizmu nie da się tego robić". Krzysztof proponuje pożyczenie mi biblii La Veya. Teraz jednak nie ma jej u siebie, pożyczył koledze. "Może pani przeczytać. Przecież to niczym nie grozi" - mówi.
Szepela zna. - Jak się napił, to miał taką śrubę, że coś śpiewał. Co? Teksty kapel metalowych. Satanistycznych też. Krzysztof nie zgadza się z opinią, że satanista to człowiek zawsze ubrany na czarno. Glany, czarna kurtka, pentagram - to pomyłka. - Ja tak się nie ubieram, a jestem satanistą. Suchy i Szepel? No, oni zawsze chodzili na czarno. Czy były czarne msze? Nie wiem. Jeśli były obrzędy, to ja w nich nie brałem udziału - mówi Krzysztof. - Najczęściej czytaliśmy książki, słuchaliśmy muzyki, dyskutowaliśmy. "Bagsika" poznałem tego wieczora, gdy się powiesił. Poszedłem do Szepela, bo miał urodziny. Grzesiek chciał, byśmy poszli na plac Wolności. Kupiliśmy wódkę i poszliśmy do parku. "Bagsik" mówił, że się powiesi. Nie brałem tego na serio. Nikt chyba nie wierzył, że zrobi to naprawdę.
W szkolnych zeszytach Marcin-"Bagsik" pisał coś na kształt własnej biblii. Niewiele tam notatek z lekcji - tylko kilka pierwszych kartek. Potem rysunki, wiersze, opowiadania, luźne notatki. Głównym bohaterem jest szatan, demony, Belzebub. Słuchał La Veya. Dużo czytał, zwłaszcza horrory i mroczną fantastykę. "Czy może istnieć ród wampirów, inny niż znany z literackich przekazów i zabobonów. Kiedyś o tym pomyślę z długopisem w ręku" - napisał na jednej kartce.
Wiesław Gromadzki, szef Klubu Literackiego "Maksyma" w Białej Podlaskiej, mówi, że młodzi ludzie tak piszą. Zawiedli się na świecie. Rezygnacja, brak zgody na otaczającą rzeczywistość, panujące powszechnie zło, beznadziejność to powszechny temat w twórczości nastolatków. "W przypadku Marcina zadziwiła mnie tylko ta diaboliczna symbolika, postacie Belzebuba, mroczność. Miałem z nim kontakt tylko przez kilka tygodni. Zamierzałem z nim o tym porozmawiać, gdy lepiej się poznamy. Obiecał pokazać mi wszystkie swoje teksty, kiedy je dokończy - jak się wyraził. Trzeba przyznać, że Marcin miał nie tylko talent plastyczny, ale i literacki" - mówi Wiesław Gromadzki.
Dotrzeć do własnego dziecka
"Jestem chrześcijanką i nie pozwolę córce od tej wiary odejść" - mówi matka jednej z bialskich poganek, która utrzymywała bliskie kontakty z satanistami. Dorota przed pięcioma minutami wyszła z domu w towarzystwie innej poganki, znacznie bardziej chyba wtajemniczonej w arkana satanizmu.
Mijając nas naciągnęła na głowę spiczasty kaptur czarnej bluzy ukrywając twarz. Obydwie nie chcą rozmawiać z dziennikarzami. Matka Doroty nic nie wiedziała o "zainteresowaniach" córki. "Może bym coś podejrzewała, gdyby nie wracała na noc do domu. Ale ona nie sprawiała kłopotów - tłumaczy. - Pracuję w szkole, w której uczy się córka. Mam ją cały czas na oku. Ona była tylko świadkiem. Jak dowiedziałam się o tym, od razu zwolniłam się ze szkoły i pojechałam na policję. Ona była tylko świadkiem - tłumaczy z uporem. To przykre dla mnie. Wychowuję cudze dzieci w szkole, a nie potrafiłam dotrzeć do własnego dziecka" - dodaje.
Metalowe miasto
"Spijam dziewczęcą krew z błony dziewiczej" to sztandarowy utwór na płycie satanistycznego zespołu KAT z 1996 roku, zatytułowanej "Róże miłości najchętniej przyjmują się na grobach". Takie treści mogą częściowo tłumaczyć zafascynowanie bialskich satanistów orgiami seksualnymi. Poganki twierdzą, że obrzędy sobótkowe, zwane też kupałą, były obchodzone już przed kilkoma laty, kiedy były jeszcze uczennicami podstawówki. Pogańskie święto połączone było z seksualnym rozpasaniem. Choć sataniści werbowali swoich członków przede wszystkim wśród uczniów szkół średnich, to poganie, zwani też "Słowianami", pojawiali się również w bialskich podstawówkach.
Lider zespołu KAT Roman Kostrzewski przetłumaczył na język polski i wydał na płycie kompaktowej satanistyczną biblię La Veya. Podobnie jak satanistyczna muzyka, była ona słuchana przez bialskich satanistów. KAT koncertował w Białej Podlaskiej ponad dwa lata temu - w październiku 1994 roku. Metalowe zespoły przyjeżdżały tu zresztą często. "To zawsze było metalowe miasto" - mówią młodzi ludzie. - Dobrze się bawiłem na koncertach metalowych - mówi "Krynia" deklarujący się jako satanista. - Kiedyś było łatwiej zdobyć kasety, bo można było kupić pirackie. Teraz są drogie, nie zawsze można sobie pozwolić na kupienie nowości. Czasem się wymieniamy, pożyczamy sobie. W sklepie muzycznym w centrum miasta dwie gabloty to kasety z metalem. "Metal" można zresztą kupić w każdym muzycznym sklepie.
"Ale o co chodzi?!"
To najczęściej słyszane przez nas pytanie zadawane przez matki młodych ludzi, którzy podejrzewani są o kontakty z satanistami. W tonie rozmowy daje się wyczuć rozdrażnienie, wręcz agresję. Najchętniej wyrzuciłyby nas za drzwi. Uważają, że ich dzieci nie są złe, a to, co się stało, to jakaś pomyłka.
W niespełna sześćdziesięciotysięcznym mieście nie można dziwić się takim reakcjom. Prawie wszyscy się tu znają. Mieć syna satanistę to wielki wstyd, wręcz piętno.
Kapłan się zaparł?
Taka postawa wydaje się być bardzo na rękę 19-letniemu "Panasiowi". Uważany jest za trzeciego kapłana sekty. Szczupły, niewysoki, o śniadej cerze i ciemnych oczach nastolatek jest wyraźnie zdenerwowany.
Przyznaje, że gra w zespole muzycznym. Satanistyczne nagrania kolportowane były najprawdopodobniej wśród podobnych grup w całej Polsce. "Nie ma żadnej sekty - mówi - to tylko gazety tak wypisują. »Suchy« (aresztowany Paweł K. - red.) przychodził czasem do mnie posłuchać, jak gramy. Ale prawie go nie znałem. A Szepela (czarny biskup - red.) to znałem tylko z widzenia. Z placu Wolności. Co tam robił? A co miał robić! Pił. Czarne msze?! Jakie czarne msze!. Nic nie wiem. Wszyscy młodzi się z was śmieją. Idźcie pogadać z innymi, których też zatrzymała policja!".
"Sataniści to świry"
- mówią może dwunasto-, trzynastoletni chłopcy palący papierosy na klatce schodowej jednego z osiedlowych klubów kultury. Mają na sobie szaliki kibiców sportowych. Wracają właśnie z meczu. "My się z nimi nie zadajemy, bo to są wariaci. Oni są nienormalni. Jeden satanista to rzucał w przechodniów na ulicy nożyczkami. Chodzą tu po osiedlu, ale my z nimi nawet nie rozmawiamy. Ale policja też moim zdaniem źle robi - mówi jeden z dzieciaków - bo zatrzymują na ulicy osoby ubrane na czarno. Sam widziałem, jak obok szkoły zgarnęli jedną dziewczynę. Cała była w czarnym ubraniu, ale to nie była satanistka - tłumaczy. - Jak będzie pogrzeb, to chyba też wszystkich zaaresztują, bo będą na czarno! - dzieciaki wybuchają gromkim śmiechem. - Ale jutro na pewno ktoś się powiesi! Na pewno, na pewno się powiesi! Dlaczego? Bo jutro jest trzynasty. Zawsze teraz, jak będzie trzynasty, to będą się wieszać" - mówią wszyscy z pełnym przekonaniem.
Takie rzeczy w Białej?!
- mówią zdziwieni mieszkańcy miasta. Informacje o zwyrodnieniu młodzieży przyjmują wszyscy z lekkim niedowierzaniem. W parku radziwiłłowskim w centrum miasta odbywały się satanistyczne spotkania. "To tylko młodzież, która pije tu wino" - mówią pracownicy mieszczącego się w resztkach pałacu Radziwiłłów Regionalnego Ośrodka Kultury. Szefowa placówki jest oburzona, że wymyślono problem. "Jacy sataniści?! Tu, u nas, w Białej?!" - mówi.
- Całe lato nie mieliśmy z nimi spokoju - opowiadają inni pracownicy tej samej placówki. - Jak były dyskoteki w amfiteatrze, to zawsze przychodzili rozrabiać. Stawali w grupie i krzyczeli "Ave Satan". Palce to układali tak jakoś w pięść, że tylko kciuk i mały palec sterczały do góry. Trzeba ich było przeganiać, bo młodzież nie mogła się bawić. Przesiadywali w krzakach i odprawiali te swoje cyrki przy ogniskach. Pili przy tym, jeszcze butelki leżą. Siadali na tym zwalonym drzewie. Wszystko było tu zarośnięte krzakami. Wejście było tylko z jednej strony.
- Ja się ich nie boję - mówi specjalista do spraw zieleni pracujący w parku. - Ale w nocy to bym tu nie przyszedł. Jak w dzień pracuję, to też rozglądam się dookoła. Palacze z kotłowni to przez całą zimę nie wychodzili. Zamykali drzwi na klucz. Opowiadali czasem, że słychać tylko dzikie wrzaski. Na budynkach w parku widać satanistyczne napisy. Trzy szóstki, ave satan, odwrócone krzyże, szubienice. Wśród napisów widać też pseudonimy satanistów. Napis "Ave Satan" ktoś zamalował czarnym węglem, pisząc na nim "Ave Maria".
Sataniści to dziennikarze
Dyrektorzy kilku szkół, w których uczyli się sataniści, chcieliby mówić przy tej okazji o sukcesach kierowanych przez nich placówek. Mają żal do prasy, że nagłaśnia problem. - Lepiej jest pokazywać osiągnięcia, których mamy niemało - mówią. "To wy jesteście żądni krwi. Nie różnicie się od satanistów" - wołał wzburzony dyrektor LO, w którym uczył się jeden z nieżyjących chłopców. Ma żal do dziennikarzy, że szkalują jego szkołę. Samorząd wystosował nawet list otwarty do mediów. "Nieprawdziwa była informacja o wystawie prac satanistycznych w szkolnej galerii" - napisali uczniowie. Faktem jednak jest, że prace Marcina trafiły na wystawę obrazującą osiągnięcia plastyczne uczniów. Nie da się ukryć ich charakteru. Dyrektor we wcześniejszej rozmowie z dziennikarzami przyznał, że "rysunki były jednorodne tematycznie i dotyczyły innego świata". Wiadomość o bialskich uczniach powiązanych z grupami satanistycznymi poruszyła całe środowisko oświatowe. "Problem zaczyna być postrzegany w kategoriach politycznych, a nawet personalnych. Próby rozgrywania własnych interesów w sposób wykorzystujący ten szokujący problem trzeba nazwać wprost - nieprzyzwoitością" - powiedział długoletni nauczyciel jednej z bialskich szkół średnich, który woli zachować anonimowość.
Sataniści kontaktowali się też czasem z księżmi. - Trochę naiwnie wierzyłem, że poszukują właściwej drogi. Im zależało raczej na potwierdzeniu własnych przekonań - mówi jeden z księży, który miał okazję rozmawiać z członkami grupy.
Honor satanisty
Wielu członków grupy to dzieci z rozbitych lub niepełnych rodzin. Brak ojca powoduje, że tożsamość odnajdują w grupie - mówią dorośli znający tę młodzież. Grupa daje im akceptację i poczucie bezpieczeństwa. Honor to jedyna chyba pozytywna wartość, jaką akceptują. Pojmują go jednak również na swój sposób. Absolutyzują go. Często utożsamiają z zemstą. Życie nie jest dla nich ważne, swoisty honor tak. Ludzie, którzy w różny sposób zetknęli się z bialskimi satanistami, podkreślają, że nie zawsze byli agresywni. Często sprawiali wrażenie "grzecznych chłopców". Są jednak bardzo zamknięci w sobie. Żyją we własnym świecie. Satanizm jest dla nich również doświadczeniem intelektualnym. Są wrażliwi. Dużo czytają, dyskutują o swojej "religii". Starają się ją zgłębiać.
Filozofia przewrotna
"Zajmowałem się różnymi filozofiami - mówi Wiesław Gromadzki - satanistyczna zaskakiwała mnie o tyle, że była przewrotna. Szatan zajmuje miejsce Boga. Jest ich zdaniem potężniejszy. Zło jest wszechmocne i zwycięża, a oni widzą w tym sens. To sprzeczne i niezrozumiałe dla nas, ale zło paradoksalnie zajmuje w tej ideologii miejsce dobra i staje się dla nich wartością, wokół której budują swoją wizję świata. Czterdziesto- czy pięćdziesięciolatka nie da się na to »złapać«. Młodzi, niedojrzali widzą w tym jednak dreszcz emocji, coś odmiennego. Podejrzewam, że większość z nich weszła w to z takich pobudek. Potem trudno im jednak z tego wyjść".
Idol satanistów La Vey ogłosił satanistyczną biblię w 1966 roku. Jest Cyganem z Transylwanii w USA. Z zawodu był treserem zwierząt. W dzieciństwie opowiadano mu legendy o wampirach i czarownicach. Gdy miał 15 lat, zainteresował się okultyzmem. Potem został zdeklarowanym satanistą. Uważa, że jego dziejową misją jest zniszczenie chrześcijaństwa. La Vey pojawił się w filmie Romana Polańskiego "Dziecko Rosemary". Zagrał w nim rolę szatana.
Sataniści przejęli wiele z symboliki chrześcijańskiej, odwracając jej sens. Jezus zajmuje miejsce szatana. Krzyż jest odwrócony do góry nogami. Monstrancja z hostią to dla nich lewiatan. Każdy satanista podkreśla, że chrześcijaństwo jest jego największym wrogiem.
"Tu jest potrzebna mądrość. Kto ma rozum, niech liczbę Bestii przeliczy: liczba to bowiem człowieka. A liczba jego jest sześćset sześćdziesiąt sześć". (Apokalipsa św. Jana. 13,18 - Biblia Tysiąclecia)
Autorka jest publicystką "Dziennika Wschodniego"
|
Policja w Białej Podlaskiej wykryła grupę satanistów. Należy do niej co najmniej kilkanaście osób. Część z nich to uczniowie bialskich szkół średnich. Problem zaczyna być dostrzegany też w podstawówkach. Dwaj szesnastoletni chłopcy popełnili samobójstwo. Odebrali sobie życie 13 lutego i 13 marca. Jeden z nich był zdeklarowanym satanistą. Drugi miewał kontakty z grupą. Powszechnie uważa się, że śmierć przynajmniej jednego z nich mogła być ofiarą złożoną szatanowi.
Przywódca sekty - 23-letni Grzegorz Sz., "czarny biskup", został tymczasowo aresztowany pod zarzutem nakłaniania do samobójstwa poprzez rozmowy i obrzędy o charakterze satanistycznym oraz rozprowadzania i namawiania do zażywania środków odurzających.
Większość bialskich satanistów zalicza siebie do "lawejowców". Nie odprawiali więc czarnych mszy polegających na składaniu w ofierze szatanowi ludzi. Zastępowały ich zwierzęta. Planowali jednak samobójstwa, na przykład ukrzyżowanie na terenie kościoła i podpalenie lub rozerwanie się granatem podczas mszy w kościele pełnym ludzi.
"Jestem satanistą" mówi o sobie 21-letni Krzysztof. "Bagsika" poznałem tego wieczora, gdy się powiesił. mówił, że się powiesi. Nie brałem tego na serio. Nikt chyba nie wierzył, że zrobi to naprawdę.
W szkolnych zeszytach Marcin-"Bagsik"pisał coś na kształt własnej biblii. Głównym bohaterem jest szatan, demony, Belzebub. Słuchał La Veya. Dużo czytał, zwłaszcza horrory i mroczną fantastykę.Wiesław Gromadzki, szef Klubu Literackiegomówi, że młodzi ludzie tak piszą. Zawiedli się na świecie. Rezygnacja, brak zgody na otaczającą rzeczywistość. "W przypadku Marcina zadziwiła mnie tylko ta diaboliczna symbolika, postacie Belzebuba, mroczność. Trzeba przyznać, że Marcin miał nie tylko talent plastyczny, ale i literacki".
matki młodych ludzi, którzy podejrzewani są o kontakty z satanistami Uważają, że ich dzieci nie są złe. W niespełna sześćdziesięciotysięcznym mieście nie można dziwić się takim reakcjom. Prawie wszyscy się tu znają. Mieć syna satanistę to wielki wstyd, wręcz piętno.
zdziwieni mieszkańcy miasta Informacje o zwyrodnieniu młodzieży przyjmują z lekkim niedowierzaniem. W parku radziwiłłowskim w centrum miasta odbywały się satanistyczne spotkania. "To tylko młodzież, która pije tu wino" - mówią pracownicy mieszczącego się w resztkach pałacu Radziwiłłów Regionalnego Ośrodka Kultury. Sataniści kontaktowali się też czasem z księżmi. - Trochę naiwnie wierzyłem, że poszukują właściwej drogi. Im zależało raczej na potwierdzeniu własnych przekonań - mówi jeden z księży.
Wielu członków grupy to dzieci z rozbitych lub niepełnych rodzin. Brak ojca powoduje, że tożsamość odnajdują w grupie - mówią dorośli znający tę młodzież. Grupa daje im akceptację i poczucie bezpieczeństwa. Ludzie, którzy w różny sposób zetknęli się z bialskimi satanistami, podkreślają, że nie zawsze byli agresywni. Często sprawiali wrażenie "grzecznych chłopców". Są jednak bardzo zamknięci w sobie. Satanizm jest dla nich również doświadczeniem intelektualnym. Są wrażliwi. Dużo czytają, dyskutują o swojej "religii". Idol satanistów La Vey ogłosił satanistyczną biblię w 1966 roku. Uważa, że jego dziejową misją jest zniszczenie chrześcijaństwa.
|
ROZMOWA
Bronisław Geremek, minister spraw zagranicznych RP
Zachód potrzebował Miloszevicia
BARTłOMIEJ ZBOROWSKI
Historycy, politycy wymieniają różne przyczyny konfliktu jugosłowiańskiego, a teraz kosowskiego. Jedni eksponują powody ekonomiczne - załamanie się socjalistycznej gospodarki; drudzy źródeł nieszczęść dopatrują w waśniach narodowościowych, w dążeniu do budowy tzw. wielkiej Serbii, jeszcze inni twierdzą, że są to "wojny religijne". Dość często jako przyczynę konfliktu wymienia się brak reform demokratycznych w Serbii, a także interesy wielkich mocarstw na Bałkanach. Co pana zdaniem legło u podstaw rozpadu Jugosławii?
BRONISŁAW GEREMEK: Traktuję proces rozpadu Jugosławii jako rozpad struktury imperialnej. Podobnie rozpadały się imperia w wyniku podmuchu pierwszej wojny światowej. Druga wojna światowa także poważnie osłabiła lub nawet spowodowała zniknięcie wielu tych struktur. Koniec lat 80. przyniósł zaś falę ich rozpadu bez poprzedzających ją wojen.
Jugosławia, dla człowieka mojego pokolenia, była tworem powstałym po pierwszej wojnie, po rozpadzie imperiów tureckiego i austro-węgierskiego. W jakimś sensie stanowiła element mojej wyobraźni europejskiej. Nigdy nie traktowałem Jugosławii jako struktury imperialnej, choć jej zapowiedź stała się zauważalna jeszcze za życia Tity. W momencie rozpadu federacji w 1991 roku zrozumiałem, że tym razem rozpoczęła się szczególna agonia: imperium i komunizmu.
Gdy w 1991 roku doszło do secesji Słowenii i Chorwacji, a następnie Bośni i Hercegowiny oraz Macedonii, Stipe Mesić, ostatni prezydent Socjalistycznej Federacyjnej Republiki Jugosławii przewidywał, że wojna zakończy się dopiero w Kosowie - które też oderwie się od Jugosławii. Według niego właśnie tam tkwią korzenie konfliktu. Przypominał, że to Albańscy studenci pierwsi wyszli - już w marcu 1981 roku - na ulice Prisztiny i zażądali przekształcenia autonomicznej prowincji w republikę. W Kosowie jest już po wojnie. Prowincję opuściły oddziały serbskie, albańskie zdają broń. Jak pan ocenia szansę pozostania Kosowa w Serbii? Jaka będzie przyszłość tej serbskiej prowincji? Jej status?
Wszystko wskazuje na to, że Kosowo stanie się protektoratem... międzynarodowym... z obecnością sił międzynarodowych... na długie lata. Wtedy nie będzie już pytania o to, czy Kosowo ma należeć do Serbii, ale - czy Kosowo widzi możliwość uczestnictwa w federacji jugosłowiańskiej. Współczesną tendencją jest przekazywanie przez władze centralne uprawnień społecznościom lokalnym. Słowem, przyszłość mają struktury federalne, konfederalne. Jeśli Serbia stanie się krajem demokratycznym, to znikną pytania i obawy o przyszłość Kosowa.
Czy po czystkach etnicznych, po tylu wzajemnie wyrządzonych sobie krzywdach będzie możliwe wspólne życie Serbów i Albańczyków w Kosowie?
Na usta ciśnie się odpowiedź, że nie będzie to możliwe. Zachowuję jednak nadzieję, że nienawiść i chęć odwetu nie będą decydowały o przyszłości Kosowa i jego mieszkańców. Nie mogę inaczej... Gdybym bowiem zaakceptował "czarny scenariusz", oznaczałoby to, że zbrodniczy system Miloszevicia zwycięża, że czerpie korzyści z czystek etnicznych. Na to nikt się nie może zgodzić. Dlatego za zadanie równie ważne - obok odbudowy Kosowa - uważam utrzymanie wieloetnicznego charakteru tej prowincji.
Czy nie powinniśmy się obawiać, że po nieudanej próbie budowy "wielkiej Serbii" teraz odżyje idea budowy wielkiej Albanii? Cokolwiek by mówić, Albańczycy, choć ponieśli tak wielkie ofiary i straty, są teraz silniejsi jednością, czują też poparcie międzynarodowej wspólnoty. Serbowie od początku kryzysu jugosłowiańskiego, a w szczególności konfliktu kosowskiego, byli postrzegani przez Zachód jako "główni winowajcy". Czy nie zabrakło obiektywizmu w ocenie sytuacji w Jugosławii, a w szczególności w Kosowie?
Nie sądzę, by diagnoza zawarta w tym pytaniu była trafna. Z moich obserwacji - poczynionych choćby w latach 1998-99 - wynika, że idea tak zwanej wielkiej Albanii nie trafiła w Kosowie na podatny grunt. Odniosłem wrażenie, że ludność tej prowincji, która osiągnęła pewien standard życiowy, odcina się od Albanii. Kosowscy Albańczycy starali się podkreślać swoją odrębność, a może nawet wyższość. Ale gdyby nawet podjęto jakieś próby wskrzeszenia idei budowy "wielkiej Albanii", to obecność międzynarodowa skutecznie się temu sprzeciwi, także dlatego, że byłby to zamysł sprzeczny z powszechną przecież tendencją do europejskiej integracji.
Przez cały ubiegły rok był pan pierwszą osobą w Europie, która usiłowała pogodzić Serbów i Albańczyków. Dlaczego to się panu nie udało? Jak pan ocenia działania organizacji międzynarodowych (ONZ, OBWE, NATO) w celu rozwiązania jugosłowiańskiego kryzysu?
Kiedy w 1997 roku obejmowałem przewodnictwo w Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, przestrzegałem przed niebezpieczeństwem wybuchu ostrego konfliktu w Kosowie i szczególny nacisk kładłem na konieczność prewencyjnych działań wspólnoty międzynarodowej. Niestety, nie zdołałem rozbudzić powszechnego poczucia odpowiedzialności, by można było zapobiec tragedii.
Proponowałem polską koncepcję "okrągłego stołu". To sprawdzony sposób na przełamywanie uprzedzeń, nienawiści i podziałów. Spotkałem się z zainteresowaniem tą ideą jedynie wśród Albańczyków. Nawet serbska opozycja, która chciała obalić Miloszevicia, w sprawach Kosowa mówiła tym samym głosem co on. Świadczyło to o słabości opozycji, która nie potrafi wyjść poza doktrynę Miloszevicia.
Nie było więc warunków do sensownej debaty politycznej, która odpowiedziałaby na najważniejsze pytania dotyczące przyszłości Kosowa. Dopiero teraz - mówię o tym z goryczą - po użyciu wielkiej siły i zastosowaniu przymusu możliwa staje się poważna rozmowa o tym, jak będzie zorganizowany samorząd prowincji, jaka będzie policja, szkolnictwo...
Serbowie mówią, że gdyby 5 milionów dolarów, którymi Ameryka zamierza nagrodzić osobę, która pomoże ująć Miloszevicia - oskarżonego o popełnienie zbrodni wojennych w Kosowie - przeznaczono po podpisaniu porozumienia w Dayton na pomoc gospodarczą dla Jugosławii, a w szczególności dla Kosowa, to nie doszłoby do tak ostrego serbsko-albańskiego konfliktu, który w dużej mierze ma podłoże gospodarcze.
Myślę, że 5 milionów dolarów by nie wystarczyło, i obawiam się, że zasiliłyby one kasę Miloszevicia i bliskich mu osób. Ale pytanie jest zasadne - choć historycy, a ja jestem przede wszystkim historykiem, bardzo nie lubią takiego pytania - co by było, gdyby było inaczej? Wyobraźmy sobie jednak... Gdyby na przełomie lat 1996 - 97, gdy manifestowali serbscy studenci, gdy przez sto dni demonstrowała wyborcza koalicja "Zajedno" (Razem), zdeterminowana i zdecydowana obalić Miloszevicia - nadeszła pomoc z Zachodu, to być może mielibyśmy już demokratyczną Serbię. Była szansa. Dziś można się już tylko zastanawiać, dlaczego Zachód jej nie wykorzystał. Sądzę, że historycy zgodnie odpowiedzą, bo politykom tego zapewne mówić nie wypada, iż Zachód wówczas potrzebował jeszcze Miloszevicia jako partnera do rozmów.
Kończy się ostra, wojenna faza konfliktu w Kosowie. Tymczasem w Czarnogórze coraz powszechniejsze staje się żądanie przeprowadzenia referendum w sprawie odłączenia tej republiki od Jugosławii. Czy nie sądzi pan, że w Czarnogórze może się powtórzyć tragiczny scenariusz kosowski?
Sytuacja w Czarnogórze jest trudna i wybuchowa. Nadal przecież znajduje się tam 45 tysięcy żołnierzy Wojsk Jugosławii, wcześniej było tylko 8 tysięcy i to Czarnogórców, a nie Serbów. Po drugiej stronie "barykady" jest 15 tysięcy czarnogórskich policjantów. Dwie zorganizowane i stojące naprzeciw siebie siły.
Rozmawiałem niedawno w Warszawie z prezydentem Czarnogóry Milo Djukanoviciem. Zapewniał mnie, że społeczeństwo tej republiki wcale nie chce odłączenia od Jugosławii. Związki Czarnogórców z Serbami są silne i wielorakie, mają głębokie korzenie. Pan Djukanović podkreślał, że jako prezydent chciałby, aby Czarnogóra pozostała w federacji, ale może się to okazać niemożliwe. Trudno sobie bowiem wyobrazić istnienie demokratycznej enklawy w totalitarnym państwie jugosłowiańskim. Gdy to mówił, przypomniałem sobie bezskuteczne wysiłki Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie wysłania do Serbii - do całej Jugosławii - w 1998 roku misji pan Felipe Gonzaleza, której zadaniem miało być inicjowanie i wspieranie reform demokratycznych. Nie znalazłem zrozumienia nie tylko w Belgradzie, ale zabrakło też zdecydowanego poparcia Zachodu, który nie był do końca przekonany o słuszności tej misji. Kiedy spotykam się z brakiem reakcji Zachodu, wtedy gdy wydaje się ona konieczna, albo gdy są to reakcje nieprawidłowe, to podejrzewam, że u podstaw takiego postępowania leży przeświadczenie, iż Bałkany to dziwna, niezrozumiała i egzotyczna kraina.
O Bałkanach mówi się, że mają swoją specyfikę. Na czym ona polega? Podczas gdy w Europie znosi się granice, na Bałkanach narody chcą wytyczać nowe. Dlaczego?
To kluczowe pytanie. Dotyka ono przede wszystkim historii. Powiadano, że Bałkany zawsze produkowały więcej historii, niż były w stanie skonsumować. Ale głównym problemem Bałkanów jest to, że wymieszały się tam dziedzictwa dwóch wielkich imperiów, że dokonało się tak daleko idące przemieszanie etniczne, iż bez mocnej, autorytarnej, imperialnej władzy współżycie stawało się niezwykle trudne. Bałkany zostały zepchnięte na biegun ubóstwa. Krzyżowały się tam wpływy i ambicje strategiczne potęg światowych.
Jednym z niezwykle ważnych zadań jest zdjęcie z Bałkanów odium egzotyki. Trzeba potraktować je normalnie, tak jak te kraje, które wyszły z komunizmu i dostosowują się do współczesnej cywilizacji i gospodarki.
Europa dziedziczy spadek z początków naszego tysiąclecia - schizmę wschodnią, podział chrześcijaństwa na zachodnie i wschodnie. Ten podział okazał się wyjątkowo dramatyczny, bo dotyczył nie tylko wiary, ale i kultury, społecznych struktur, sposobu myślenia. Ale pocieszającym jest to, że u schyłku XX wieku można dostrzec perspektywę dialogu, współpracy. Grecja jest nie tylko członkiem Unii Europejskiej, charakteryzującej się przewagą zachodniego, katolickiego i protestanckiego chrześcijaństwa, ale jest także uczestnikiem sojuszu północnoatlantyckiego. Turcja, kraj islamu, jest członkiem NATO. Postrzegam to jako ogromną szansę pojednania. Mam nadzieję, że nadchodzące nowe stulecie powie zdecydowane "nie" zderzeniom cywilizacji, a poprze dialog.
Jaka jest doraźna i długofalowa koncepcja polskiej polityki bałkańskiej?
W 1989 roku dokonała się u nas nie tylko wielka polityczna zmiana, ale rozpoczął się także proces o niezwykłym znaczeniu - jednoczenie Europy. Rozszerzanie Unii Europejskiej jawi się dziś zaledwie fragmentem tego, co się wówczas zaczęło.
Polska postrzega Bałkany bez żadnych podtekstów, bez ukrytych interesów, nie szukamy tam źródeł surowcowych, nie szukamy sfer wpływów. Mamy zaś poczucie historycznej bliskości. Bułgarii i Rumunii udzieliliśmy jednoznacznego poparcia w ich dążeniu do NATO. Polacy darzą wielką sympatią Serbów - wspomnę chociażby okres drugiej wojny światowej, jak wiele łączyło wówczas Serbów i Polaków w oporze wobec hitlerowskich Niemiec. Dziś Polska - ze swoim udanym wyjściem z komunizmu - może zaproponować swoje doświadczenia Serbii i innym państwom bałkańskim, by jak najszybciej mogły one dołączyć do Europy.
Jak interwencja NATO w Kosowie - już z Polską, Czechami i Węgrami jako pełnoprawnymi członkami sojuszu - wpłynęła na pozycję tych państw we wspólnocie międzynarodowej, a w szczególności w NATO?
- Nie spodziewaliśmy się wówczas, 12 marca, gdy nas przyjmowano do NATO, że niemalże na drugi dzień staniemy przed takim problemem. W moim przekonaniu tę próbę przeszliśmy pozytywnie. Podkreśliłbym rozumną reakcję polskiego społeczeństwa. Nie było ono stronnicze, nie wypowiadało się za Albańczykami a przeciw Serbom. Nie przeczę, że pokazywane w telewizji obrazy - samoloty bombardujące Jugosławię - nie wzbudzały sympatii, ale gdy zobaczyliśmy mordy dokonywane przez serbską policję i serbskie oddziały paramilitarne na Albańczykach, wówczas poparcie dla akcji NATO stało się powszechne.
Ostatnie dni to narastająca fala protestów w Serbii skierowanych przeciw reżimowi. Opozycja żąda odejścia jugosłowiańskiego prezydenta. To już kolejna - chyba trzecia poważna - próba obalenia Miloszevicia. Gdyby się powiodła, jakie mogłyby być jej następstwa dla Jugosławii, dla Bałkanów, dla Europy?
Niezwykle trudno odpowiedzieć na to pytanie. Sądzę, że dobiegają końca dni reżimu Miloszevicia. A co potem? Opozycja jest rozbita, nie ma sensownego programu. Nie brak zatem obaw, że zamiast demokracji może się pojawić radykalizm nacjonalistyczny, że mogą dojść do głosu nostalgiczni, faszyzujący politycy.
Chciałbym jednak wierzyć w to, że tragiczne doświadczenie kosowskie i odejście Miloszevicia otworzą drogę powrotu Serbii i Jugosławii do Europy.
Rozmawiał Ryszard Bilski
|
Bronisław Geremek, minister spraw zagranicznych RP: Traktuję proces rozpadu Jugosławii jako rozpad struktury imperialnej. w 1991 roku rozpoczęła się szczególna agonia: imperium i komunizmu. Wszystko wskazuje na to, że Kosowo stanie się protektoratem... międzynarodowym. Wtedy nie będzie już pytania o to, czy Kosowo ma należeć do Serbii, ale - czy Kosowo widzi możliwość uczestnictwa w federacji jugosłowiańskiej. Zachowuję nadzieję, że nienawiść i chęć odwetu nie będą decydowały o przyszłości Kosowa i jego mieszkańców.
Z moich obserwacji wynika, że idea tak zwanej wielkiej Albanii nie trafiła w Kosowie na podatny grunt. Ale gdyby nawet podjęto jakieś próby wskrzeszenia idei budowy "wielkiej Albanii", to obecność międzynarodowa skutecznie się temu sprzeciwi.
Kiedy w 1997 roku obejmowałem przewodnictwo w Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, przestrzegałem przed niebezpieczeństwem wybuchu ostrego konfliktu w Kosowie. Niestety, nie zdołałem rozbudzić powszechnego poczucia odpowiedzialności.
Gdyby na przełomie lat 1996 - 97, gdy manifestowali serbscy studenci, nadeszła pomoc z Zachodu, to być może mielibyśmy już demokratyczną Serbię. Sądzę, że Zachód wówczas potrzebował jeszcze Miloszevicia jako partnera do rozmów.
Czy nie sądzi pan, że w Czarnogórze może się powtórzyć tragiczny scenariusz kosowski?
Rozmawiałem z prezydentem Czarnogóry Milo Djukanoviciem. Zapewniał mnie, że społeczeństwo tej republiki wcale nie chce odłączenia od Jugosławii.
głównym problemem Bałkanów jest to, że wymieszały się tam dziedzictwa dwóch wielkich imperiów, że dokonało się tak daleko idące przemieszanie etniczne, iż bez autorytarnej władzy współżycie stawało się niezwykle trudne. Jednym z niezwykle ważnych zadań jest zdjęcie z Bałkanów odium egzotyki. Europa dziedziczy spadek z początków naszego tysiąclecia - schizmę wschodnią. Ten podział okazał się wyjątkowo dramatyczny, bo dotyczył nie tylko wiary, ale i kultury, społecznych struktur, sposobu myślenia. Ale u schyłku XX wieku można dostrzec perspektywę dialogu. Polska - ze swoim udanym wyjściem z komunizmu - może zaproponować swoje doświadczenia Serbii i innym państwom bałkańskim, by jak najszybciej mogły one dołączyć do Europy.
Jak interwencja NATO w Kosowie - już z Polską, Czechami i Węgrami jako pełnoprawnymi członkami sojuszu - wpłynęła na pozycję tych państw we wspólnocie międzynarodowej?
W moim przekonaniu tę próbę przeszliśmy pozytywnie.
Sądzę, że dobiegają końca dni reżimu Miloszevicia. Nie brak obaw, że zamiast demokracji może się pojawić radykalizm nacjonalistyczny.
|
Będzie mniej pieniędzy na programy kulturalne
Kryzys finansów w telewizji
Telewizja publiczna spodziewa się mniejszego zarobku w tym roku. Konsekwencją mogą być cięcia budżetu na programy kulturalne: Teatr Telewizji, muzykę poważną, filmy. Zarząd TVP twierdzi, że kryzys finansowy spowodowany jest czynnikami zewnętrznymi. Telewizyjna "Solidarność" uważa, że winny jest nieudolny zarząd.
Planowane na początku roku dziesięcioprocentowe cięcia wydatków w poszczególnych działach i redakcjach telewizji publicznej okazały się niewystarczające - napisała wczoraj "Gazeta Wyborcza". Dlatego zarząd poprosił o poszukanie dalszych dziesięcioprocentowych oszczędności. Z naszych wiadomości wynika, że planowane przychody na ten rok są znacznie mniejsze od osiągniętych w zeszłym roku.
Z czego wynika kryzys finansów w TVP? Rzecznik TVP SA Janusz Cieliszak wymienia klika przyczyn.
- Rosnąca konkurencja na rynku reklamowym: "Reklam jest tyle, ile dwa lata temu - minus reklamy funduszy emerytalnych. Doszła za to znacznie większa liczba pośredników. Z powodu restrykcyjnej ustawy dotyczącej reklamy piwa stracimy 60 - 70 mln zł". (Senat zrezygnował z łagodzących ustawę poprawek po tekście "Rz" na temat lobbingu browarów - red.).
- Coraz mniejsze wpływy z abonamentu (ludzie mniej chętnie płacą): "Mieliśmy 473 miliony w zeszłym roku, to o 56 milionów złotych mniej, niż obiecała nam Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji". (Słowa rzecznika o spadku wpływów z abonamentu są sprzeczne z danymi KRRiTV, które zamieszczamy w tabelce.).
- Brak kanałów tematycznych: "Ministerstwo Skarbu Państwa blokuje naszą propozycję. Efekt jest taki, że telewizyjna Dwójka (zamiast np. kanał informacyjny) emituje obrady Sejmu (kosztuje to 17 mln rocznie) i nie można znaleźć nikogo, kto chciałby się przed lub po obradach reklamować".
- Cięcia będą jednak dotyczyły wszystkich wydatków, także na tzw. wysoką kulturę - mówi rzecznik Cieliszak.
Zarząd TVP twierdzi, że kryzys finansowy spowodowany jest czynnikami zewnętrznymi. Telewizyjna "Solidarność" uważa, że winny jest nieudolny zarząd.
Jarosław Najmoła, szef "Solidarności", krytykuje zarząd za zbyt wysokie koszty wprowadzania reformy. Twierdzi, że telewizja sponsoruje na przykład zewnętrzną produkcję filmów, choć nie ma pieniędzy na własną działalność. - W oddziałach terenowych już w tym roku niczego nie będzie się produkować, a w Warszawie zakaz zostanie za chwilę wydany. Stanie się tak, że ludzie będą siedzieli bezczynnie, obok bezczynnie będzie stał sprzęt, a to uzasadni kolejne zwolnienia już nie 500, ale 1500 osób.
Najmoła podejrzewa również zarząd o kumulowanie środków na budowę nowego budynku dyrekcji i zorganizowanie wielkiego spektaklu wyborczego. - Wszyscy widzą, jakie są wyniki przedwyborczych sondaży - tłumaczy.
- "Solidarność" krytykuje, ale gdy przychodzi do zwolnień (etaty to duża część wysokich kosztów stałych TVP), wtedy gorąco protestuje wraz z innymi - ponad dwudziestoma - związkami zawodowymi telewizji - mówi Juliusz Braun, przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Jego zdaniem przyszedł czas, by bardziej zdecydowanie wprowadzać reformę telewizji, której elementem - nie jedynym, ale istotnym - są zwolnienia.
W związku z mniejszymi wpływami z reklam, telewizja publiczna będzie musiała ograniczyć wydatki
FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI
- Zmniejszenie dochodów z reklam nie zwalnia telewizji publicznej z jej zapisanej ustawowo misji, w tym z emitowania programów kulturalnych. Na to TVP dostaje pieniądze m.in. z abonamentu - uważa Bogusław Chrabota, dyrektor programowy komercyjnej telewizji Polsat. - Jeśli telewizja publiczna mówi, że swoją misję finansuje z reklam, to chciałbym się przyjrzeć jej dokumentom finansowym. Telewizja Polska jest olbrzymią korporacją, która na swoje utrzymanie pożera ogromne pieniądze. Każda stacja komercyjna przy niej to wzór oszczędności.
Kulturalne cięcia
Perspektywą cięć budżetowych najbardziej przerażeni są twórcy programów kulturalnych. Oszczędności mogą okazać się dotkliwe zwłaszcza dla muzyki poważnej - mówi się o pięćdziesięcioprocentowych redukcjach wydatków - i Teatru Telewizji.
- Jeśli zapadną decyzje o cięciach, liczba nowych premier spadnie aż czterokrotnie - mówi anonimowy współpracownik TVP.
Jak potwierdził Jacek Weksler, szef Teatru TVP, w tym roku nie powstaną: "Wesele" Mikołaja Grabowskiego, "Romeo i Julia" Radosława Piwowarskiego, nie zostanie przeniesiony ze Starego Teatru "Faust" Jerzego Jarockiego. Wstrzymano przygotowania do prac nad dziesięcioma z zaplanowanych spektakli dla Teatru Dwójki, w tym nad "Czwartą siostrą" Janusza Głowackiego. Ograniczona będzie także produkcja filmowa, a TVP jest największym mecenasem polskiego filmu. Dokończone zostaną seriale "Quo vadis", "Wiedźmin", "Przedwiośnie", ale TVP nie weźmie już udziału we współfinansowaniu "Pianisty" i "Chopina".
- Ukryte cięcia wydatków miały miejsce już od dawna - mówi jeden z producentów teatralnych. - Średni koszt spektaklu dla Programu I wynosi 400 tysięcy, dla Programu II - 300 tysięcy złotych. Tyle że budżety nie zmieniają się od dwóch lat. Inflacja rosła, ograniczaliśmy więc dni zdjęciowe, co odbija się na jakości.
- Wszystko zaczęło się od zatrzymania produkcji "Wesela" Mikołaja Grabowskiego, na które zaplanowano tyle pieniędzy, że można by za tę kwotę wyprodukować dwa spektakle (chodzi o 900 tys. zł. - red.) - komentuje Sławomir Zieliński, dyrektor Jedynki. - Jednak bieda dotknie wszystkie działy - także publicystykę, rozrywkę. Decyzje zarządu jeszcze nie zapadły. Do tego czasu nie mogę mówić o konkretach.
- Kulturotwórcza rola telewizji jest obowiązkiem TVP, a jeśli z niej zrezygnuje, nie będzie się niczym różnić od stacji komercyjnych - mówi Kazimierz Kaczor, prezes ZASP.
- Podjęliśmy uchwałę protestacyjną przeciwko projektom cięć budżetów programów muzyki poważnej, filmów fabularnych i Teatru Telewizji, któremu zwłaszcza w Programie II grozi zniknięcie - mówi Ewa Czeszejko-Sochacka, przewodnicząca Rady Programowej TVP.
Reklam nie tak mało
Narzekań zarządu telewizji na znaczny spadek dochodów z reklam nie potwierdzają obserwacje analityków. Faktycznie w zeszłym roku i TVP, i część prywatnych stacji zanotowały spadek przychodów z reklam. Jednak w tym roku biuro reklamy telewizji publicznej zmieniło strategię działania, bardziej elastycznie negocjując ceny. W efekcie TVP w pierwszym kwartale zanotowała wyraźny wzrost przychodów z reklam. Tyle że te dane mogą być mylące - analitycy mnożą czas reklamowy przez nominalne stawki, tymczasem telewizje stosują duże, czasem kilkudziesięcioprocentowe rabaty. Zdaniem analityków ogólne wydatki na reklamę telewizyjną utrzymają się na poziomie z 2000 roku albo nieco spadną.
Według planów KRRiTV telewizja publiczna może też liczyć w 2001 roku na większe niż w poprzednich latach wpływy z abonamentu - mają one w tym roku wynieść 559 mln zł, o 18 proc. więcej niż w roku ubiegłym. Jednak prognozy wpływów nie muszą się spełnić - według danych Krajowej Rady w pierwszy kwartale tego roku TVP dostała z abonamentu o 18 mln zł mniej, niż zakładano w budżecie.
Anita Błaszczak
Jacek Cieślak
Paweł Reszka
|
Telewizja publiczna spodziewa się mniejszego zarobku. Konsekwencją mogą być cięcia budżetu na programy kulturalne.
Zmniejszenie dochodów z reklam nie zwalnia telewizji publicznej z jej misji, w tym z emitowania programów kulturalnych. Na to TVP dostaje pieniądze. Narzekań zarządu telewizji na spadek dochodów z reklam nie potwierdzają obserwacje analityków.
|
SZKOŁA
Zawód: nauczyciel
Portret zbiorowy z uczniem w tle
ANNA PACIOREK
W polskich szkołach pracuje około 700 tysięcy nauczycieli, w tym pełnoetatowych 576 tysięcy. Jak twierdzą specjaliści, podstawowym narzędziem pracy nauczyciela jest jego osobowość. Ale przy przyjmowaniu nauczyciela do pracy liczą się wymogi formalne - wykształcenie poświadczone odpowiednimi dokumentami. Wśród obecnie pełnozatrudnionych nauczycieli 68,3 procent ma wykształcenie wyższe, 23 procent ukończyło studium nauczycielskie, 7,6 procent ma tylko maturę, a 1,1 procent kolegium nauczycielskie.
Jaki jest przepis na dobrego nauczyciela?
- Po pierwsze trzeba być dobrym człowiekiem, w miarę mądrym, a dopiero na trzecim miejscu specjalistą od czegoś - mówił "Rz" Władysław Pańczyk, nauczyciel konsultant w WOM w Zamościu, jeden z wyróżnionych nagrodą ministra edukacji. - Zły człowiek, mimo że jest fachowcem, nie będzie dobrym nauczycielem.
Nie zachwiany prestiż
Zawód nauczyciela cieszy się od lat wysokim prestiżem społecznym. Według badań CBOS z czerwca 1996 roku nauczyciel zajmuje czwarte miejsce w randze zawodów, po profesorze uniwersytetu, lekarzu i górniku, przed sędzią, inżynierem, dziennikarzem i oficerem zawodowym. Dużo niżej ulokowali się ksiądz, minister i poseł na Sejm. Przy czym, jeśli prestiż zestawić z dochodami, to płace nauczycieli kształtują się, zdaniem respondentów CBOS, znacznie poniżej społecznie aprobowanego poziomu. Aż 86 procent ankietowanych oceniło, że nauczyciele zarabiają za mało, 11 procent uznało, że tyle, ile powinni, a 3 procent, że za dużo.
Kiedy przed trzema laty CBOS spytał dorosłych obywateli, jak oceniają instytucje użyteczności publicznej w miejscu swojego zamieszkania - najlepiej została oceniona działalność szkół. Ośmiu na dziesięciu ankietowanych uznało, że wypełnia ona dobrze swoje obowiązki, a jeden na dziesięciu, że źle. "Czy nauczyciele naprawdę znają się na tym, co robią, czy są fachowcami?" Na tak postawione pytanie ponad połowa respondentów odpowiedziała: "tak, większość", a 15 procent - "tak, wszyscy lub prawie wszyscy". Co czwarty ankietowany wybrał odpowiedź "niektórzy tak, niektórzy nie". Tylko czterech na stu odpowiedziało "raczej niewielu", a pięć procent miało trudności z oceną. Ponad połowa ankietowanych uznała, że większości nauczycieli zależy na tym, by dobrze wykonywać swoje obowiązki, a 21 procent sądziło, że zależy na tym wszystkim lub prawie wszystkim pedagogom. O tym, że nauczycielom nie zależy na dobrej pracy, było przekonanych 19 procent respondentów. Z tego cztery procent uznało, że nie zależy na tym większości nauczycieli.
Tak dobre społeczne notowania zderzają się z przypadkami przedstawianymi w mediach. A te wyglądają na przykład tak. W jednej ze szkół matki wchodzące w skład "trójki rodzicielskiej" zostały upoważnione przez pozostałych rodziców do podjęcia rozmów z dyrekcją szkoły na temat zmiany wychowawcy. Dyrektorka kategorycznie odmówiła im prawa do wtrącania się w "jej kompetencje". Kiedy zjawiły się z wnioskiem podpisanym przez wszystkich rodziców, dyrektorka zaczęła krzyczeć, że ich działania to oczywiste chamstwo, wezwała woźnego i nakazała mu, by odtąd nie wpuszczał tych osób do "jej szkoły".
Uczeń szuka sensu
Jak postrzegają swoich pedagogów uczniowie? Połowa uczniów ocenia swoje stosunki z nauczycielami jako pozytywne, przy czym jako "bardzo dobre" tylko co dziesiąty uczeń. Czterech na dziesięciu twierdzi, że "różnie bywa", a osiem procent odpowiada, że układają się "raczej nie najlepiej". Takie dane zebrało CBOS ankietując w 1996 roku uczniów ostatnich klas szkół ponadpodstawowych.
Jak wynika z badań profesor Henryki Kwiatkowskiej przeprowadzonych w 1994 roku wśród uczniów, 39 procent z nich uważa, że nauczyciele myślą przede wszystkim o tym, by im przekazać wiedzę, przy czym co czwarty respondent uznał, iż pedagodzy nie zwracają uwagi, czy uczniowie są tym zainteresowani. Czterech na dziesięciu uczniów ocenia, że nauczyciela nie interesują problemy jego podopiecznych, chce tylko, by wykonywali jego polecenia. Co trzeci uczeń twierdził, że nauczyciele bardziej lubią karać, niż nagradzać. Prawie co czwartemu uczniowi słowo "nauczyciel" kojarzy się z lękiem, strachem, a blisko połowa powiedziała, że nie ma takich nauczycieli, do których mogłaby się zwrócić z osobistymi problemami.
- Uczniowie w większości przystosowują się do szkoły takiej, jaka jest, i nie bardzo widzą możliwość zmiany sytuacji - mówi doktor Waldemar Kozłowski z Instytutu Badań Edukacyjnych. - Jest grupa uczniów, która ma poczucie bezsensu szkoły, ale to się zwykle kończy na proteście i nie skoordynowanym buncie. Sytuacja się zmienia, gdy trafią na dobrego nauczyciela. Ilu jest nauczycieli, którzy mają ochotę coś dobrego zrobić dla uczniów? Zapewne jest to mniejszość, ale czy to jest 10, 20 czy 30 procent, nie wiadomo.
Sposób na tyranię pedagoga
Uczniowie w zdecydowanej większości nie dostrzegają sensu działania tzw. samorządu szkolnego. Nie dają się nabierać na hasła o partnerstwie.
- Mówienie o partnerstwie to przesada - twierdzi Waldemar Kozłowski. - Wiadomo, że role i pozycje nauczyciela i ucznia są inne, nierównorzędne. Zacieranie tego nie ma sensu. Ma natomiast sens podmiotowe podejście do ucznia - okazywanie mu szacunku, podkreślanie tego, że ma prawo głosu, godność osobistą, której nie można urażać.
A co się dzieje, gdy uczeń uwierzy w hasła partnerstwa i samorządności? Przekonał się o tym Daniel, bohater jednego z reportaży w "Rz". Daniela usunięto ze szkoły, gdyż, jak mówił jego przeciwnik, polonista: - Poszedł na całkowitą konfrontację z nami. Swoją działalnością roszczeniową zyskał pewien poklask u pewnej części młodzieży, bo był utożsamiany z osobą, która ma odwagą z nami walczyć, być tą pierwszą tarczą. Nasz liberalizm i demokratyczny stosunek do młodzieży dały efekt - wyrosło zjawisko takie jak on.
Najbardziej spójny i przemyślany system szkolnej demokracji ma chyba I Społeczne Liceum przy ulicy Bednarskiej w Warszawie.
- Podstawowa idea, która mi przyświecała w chwili zakładania tej szkoły, to słowa z przysięgi Hipokratesa: "po pierwsze nie szkodzić" - mówiła "Rz" Krystyna Starczewska, dyrektor szkoły. - Szkoła bywa często toksyczna i szkodzi dzieciom, zamiast pomagać w ich rozwoju, zniechęca do uczenia się, banalizuje rozmaite problemy, wywołuje lęk, nerwicę, obrzydza poezję, obrzydza ciekawe dziedziny życia, a przede wszystkim obezwładnia nudą. Postanowiłam stworzyć szkołę, która by stosunkowo mało rzeczy obrzydzała, a do pewnych potrafiła zachęcić. Główna zasada to minimalizacja przymusu, żeby na przykład uczeń nie był skazany na nauczyciela, którego nie trawi, albo żeby mógł poświęcać więcej czasu na to, co go bardziej interesuje. Nie miała to być jednak szkoła "luzacka", a taka, w której wytworzy się ambicja zdobywania wiedzy bez zewnętrznego przymusu. Chcieliśmy szkoły przyjaznej nie tylko dla uczniów, ale i dla rodziców oraz nauczycieli, w której te trzy stany nie musiałyby ze sobą walczyć, ale mogłyby współpracować. Stąd nasza szkolna demokracja, Rzeczpospolita z trójpodziałem władz na Sejm, Radę Szkoły i Sąd Szkolny.
Jeden z absolwentów I SLO powiedział, że dzięki tej demokracji "potencjalna tyrania pedagoga została skrępowana znanym wszystkim i wspólnie ustalonym prawem".
Dyrektor Starczewska ocenia, że praca nauczyciela w I SLO jest cięższa i trudniejsza niż w szkole państwowej, gdyż dystans między uczniem i nauczycielem jest mniejszy niż w liceach tradycyjnych i nauczyciel musi własną wiedzą i postawą wyrobić sobie szacunek ze strony uczniów. Łatwo też może się dowiedzieć, że nie jest przez uczniów akceptowany; oni tego nie muszą ukrywać, wypełniają co dwa lata specjalne ankiety, w których oceniają pracę nauczycieli.
Zachłyśnięcie się swobodą
Od trzech lat realizowany jest w polskich szkołach eksperymentalny program KOSS, czyli Kształcenie Obywatelskie w Szkole Samorządowej. Programem objęto około 500 szkół, a w nich ponad 60 tysięcy uczniów. Ma on przygotować młodego człowieka do aktywności w demokratycznym społeczeństwie i dlatego na lekcjach KOSS nauczyciele stosują aktywne metody, jak psychodramy, debaty, burze mózgów, analizy przypadków, wywiady.
- Te lekcje są powszechnie akceptowane - mówi Waldemar Kozłowski. - Podobają się uczniom dlatego, że luz, swoboda, nie ma stopni, wolno dyskutować, są inne relacje z nauczycielem. To zachłyśnięcie swobodą na tle rutyny szkolnej. Tylko mała część uczniów nie akceptuje takich lekcji - nieśmiali, którym sprawia trudność publiczne zabieranie głosu, i bardzo dobrzy uczniowie, którzy dostrzegają, że nie ma się czego uczyć, a mają nawyki, iż na lekcji trzeba zdobyć pewną wiedzę.
Kluczem KOSS jest metoda, ale nie każdą lekcję tą metodą da się realizować. Na przykład KOSS łamie regułę szkolną, że na pytanie jest jedna poprawna odpowiedź. Inspirujące dla innych nauczycieli może stać się pokazanie, że jeżeli będą bardziej otwarci w kontaktach z uczniami, pozwolą im na większą swobodę wypowiadania się, to atmosfera w szkole może się poprawić.
Nowi kontra starzy
Sporządzenie portretu zbiorowego polskiego nauczyciela wydaje się być zadaniem niewykonalnym. Chociażby dlatego, że w pedagogicznym gronie występują olbrzymie różnice stażu, wieku, doświadczeń, systemów wartości. Niepokojące jest zjawisko wsysania nowych, młodych nauczycieli przez system szkolny. A jeśli młody chce być inny, ma własne zdanie na temat pracy w szkole, to bardzo często bywa odrzucany i rezygnuje z pracy.
Często młody nauczyciel mimo kwalifikacji musi uczyć czegoś innego, gdyż "jego" przedmiot prowadzi kolega mający lepsze układy z dyrektorem. A to jest ważniejsze niż kwalifikacje.
Tylko nieliczni autorzy pamiętników młodych nauczycieli opublikowanych w książce "Moja twarz jest niepowtarzalna" dobrze wypowiadają się o dyrektorach szkół.
Po 1989 roku w szkołach niewiele się zmieniło. Chwilowe zawirowanie wprowadziła zapowiedź powoływania dyrektorów szkół drogą konkursów. Ci, którzy poprzednio nakazywali obowiązkowe uczestnictwo w pochodach pierwszomajowych i mieli średnie wykształcenie, a przypisywali sobie "półwyższe" z uwagi na ukończony kurs marksizmu-leninizmu, zgłaszali się do konkursów. Inni nauczyciele bali się konkurować z dotychczasowym zwierzchnikiem i w wielu placówkach wszystko zostało po staremu.
Od dyscyplinarki do świętości
Jaki jest przeciętny polski nauczyciel? Właściwie policzalne są tylko przypadki skrajne - liczba nauczycieli, którzy stają przed komisją dyscyplinarną, i liczba tych, którzy słusznie wypinają pierś po odznaczenia ministra z okazji święta - Dnia Edukacji Narodowej. Łatwiej odpowiedzieć na pytanie, kim powinien być dobry nauczyciel. Anna Radziwiłł podaje taką definicję - nauczyciel powinien być porządnym człowiekiem lub, idąc dalej, człowiekiem, który próbuje zostać świętym.
W ubiegłym roku rzecznicy dyscyplinarni na zlecenie kuratorów oświaty przeprowadzili ogółem 210 postępowań wyjaśniających, których celem było ustalenie zasadności zarzutów kierowanych pod adresem nauczyciela; z tego 62 sprawy umorzono. Komisje dyscyplinarne wymierzyły następujące kary: w 8 przypadkach wydalenie z zawodu nauczycielskiego, w 16 - zwolnienie z zakazem zatrudniania w zawodzie nauczycielskim na okres trzech lat, w 27 - zwolnienie z pracy bez zakazu zatrudniania w innej szkole, w 4 - udzielenie nagany z przeniesieniem do innej szkoły, a w 56 - udzielenie nagany z ostrzeżeniem. Do najczęstszych nauczycielskich wykroczeń zalicza się stosowanie kar cielesnych oraz naruszanie godności ucznia przez wyzwiska i ośmieszanie, stosowanie przymusu psychicznego; dalej idą - picie alkoholu, skłócenie ze środowiskiem szkolnym i rodzicielskim, porzucenie pracy i nadużycia finansowe. Liczba spraw dyscyplinarnych wszczynanych przeciwko nauczycielom jest znikoma w stosunku do ogółu mianowanych nauczycieli (około 450 tysięcy). Ale zdaniem Mieczysława Chełchowskiego, przewodniczącego Odwoławczej Komisji Dyscyplinarnej dla Nauczycieli przy Ministrze Edukacji Narodowej, problem ten nie może być uznany za marginalny, gdyż sprawy dyscyplinarne nauczycieli znajdują swój oddźwięk w środowisku uczniowskim, wciągają, czasem nawet dzielą, środowiska pedagogiczne, a często także i rodzicielskie.
Jasną stronę nauczycielskiego portretu zbiorowego stanowią nauczyciele entuzjaści, którzy na przykład od kilku lat pracują nad programem "Nowa Matura", przygotowują olimpijczyków, prowadzą eksperymenty. Takie postacie, jak na przykład Dorota Mazurkiewicz, wyróżniona przez ministra nagrodą.
- Zawód nauczyciela jest dla mnie powołaniem, pracuję tyle lat, jestem lubiana przez młodzież i ja bardzo ją lubię - mówiła "Rz" pani Mazurkiewicz. - Przez te lata pracy finansowych korzyści niewiele osiągnęłam, ale nawet kwiatek od młodzieży to taka przyjemność. Wychowałam troje swoich dzieci i dużo "państwowych".
A nieco pośrodku, z tendencją ciążenia do ciemniejszej strony, są przypadki szkolnej codzienności opisane na przykład przez Marię Dudzikową. Oto fragment listu uczennicy VIII klasy jednej z poznańskich szkół, która notuje powiedzonka pani od polskiego: "Co za bzdety mi tu wciskasz, kupa wariatów, kupa idiotów, kompletne debile, Turki, Iksińska powiedz, bo te łby znów nie wiedzą, Igrekowski, ty nierobie, ty śmierdząca wszo".
Co przeszkadza nauczycielom
Jak wynika z badań profesor Henryki Kwiatkowskiej, nauczyciele spytani o to, jakie stwierdzenia charakteryzują ich własną szkołę, w ponad połowie przypadków odpowiedzieli, że "panuje w niej atmosfera pracy", a co piąty wybrał odpowiedź: "nie ma atmosfery pracy, każdy myśli o tym, by jak najszybciej iść do domu". Dwie trzecie oceniły, że "nie ma konfliktów", a 29 procent, że "stosunki międzyludzkie nacechowane są podejrzliwością".
Waldemar Kozłowski na podstawie rozmów z nauczycielami ocenia, że generalnie zaangażowanie nauczycieli w pracę szkoły spada. Przychodzą, zrobią swoje i odchodzą. Szkoła jest dla nich tylko miejscem, w którym się zarabia, zresztą niedużo.
- Przypuszczam, że część nauczycieli ma problemy osobiste, których nie potrafi rozwiązać, i to znajduje wyraz w ich stosunku do ucznia - mówi Waldemar Kozłowski - nadmierność wymagań, rygoryzm, perfekcjonizm. Szkoła stwarza okazję do rozładowania problemów na przykład komuś, kto ma nie zaspokojoną potrzebę dominacji i bycia ważnym. I zawsze może wytłumaczyć, że jest po prostu wymagającym nauczycielem.
Kiedy w cytowanych już badaniach profesor Kwiatkowskiej pada pytanie, co utrudnia nauczycielom ich autonomię, niewystarczające kwalifikacje do działań twórczych jako powód zdecydowanie wybrał co czwarty nauczyciel, a co trzeci wymienił "niechętny stosunek zespołu nauczycielskiego do pracujących twórczo". Siedmiu respondentom na dziesięciu przeszkadza brak wyposażenia szkoły w pomoce dydaktyczne, a co trzeciemu brak mobilizacji ze strony dyrekcji. Więcej niż połowa uważa, że przyczyną jest brak wynagrodzenia za twórczą działalność, a co czwarty respondent zgodził się z opinią, iż "w szkole panuje marazm".
|
W polskich szkołach pracuje około 700 tysięcy nauczycieli. Zawód nauczyciela cieszy się od lat wysokim prestiżem społecznym. Połowa uczniów ocenia swoje stosunki z nauczycielami jako pozytywne. Uczniowie w większości nie dostrzegają sensu działania tzw. samorządu szkolnego. Najbardziej przemyślany system szkolnej demokracji ma I Społeczne Liceum przy ulicy Bednarskiej w Warszawie. Główna zasada to minimalizacja przymusu. Od trzech lat realizowany jest w polskich szkołach eksperymentalny program KOSS, czyli Kształcenie Obywatelskie w Szkole Samorządowej. Do najczęstszych nauczycielskich wykroczeń zalicza się stosowanie kar cielesnych oraz naruszanie godności ucznia. nauczyciele entuzjaści pracują nad programem "Nowa Matura", przygotowują olimpijczyków, prowadzą eksperymenty. generalnie zaangażowanie nauczycieli w pracę szkoły spada.
|
Nowy prezes Sklejki Pisz, były wojewoda suwalski, wprowadza nowe porządki
Duże wymagania w duchu życzliwości
ZDJĘCIA PIOTR KOWALCZYK
IWONA TRUSEWICZ
Paweł Podczaski, ostatni wojewoda suwalski z nadania AWS, obecnie wojewódzki radny AWS, został prezesem Sklejki Pisz w połowie listopada 2000 r.
Decyzję ministra Andrzeja Chronowskiego o swoim powołaniu zakomunikował dotychczasowemu prezesowi Janowi Muzyce sam - jako przewodniczący rady nadzorczej. Następnie zakazał wpuszczania byłego prezesa na teren fabryki.
Jedną z pierwszych decyzji nowego prezesa była podwyżka pensji przewodniczącego zakładowej Solidarności, powiatowego radnego z listy AWS, Jacka Potasia, do prawie 5000 zł brutto. Zanim Potaś został przewodniczącym związku, był ślusarzem kotłowym. Za poprzedniego prezesa zarabiał średnią z sześciu miesięcy ze swojego ostatniego miejsca pracy, czyli ponad 2000 zł.
Potem prezes Podczaski nakazał przemeblowanie gabinetu, kupno nowego samochodu służbowego, zatrudnił asystenta i drugą sekretarkę. Zaczął też podróżować. W ciągu czterech miesięcy urzędowania odwiedził USA, Danię, Szwecję i Norwegię. W tym czasie rada nadzorcza Sklejki oczekiwała na przedstawienie przez nowego szefa perspektywicznego planu działalności. Bezskutecznie.
Odwołanie przez telefon
Sklejka Pisz SA to największy polski producent sklejki. Zatrudnia ponad 890 osób. Ma około 26 procent udziału w rynku, prawie 65 proc. produkcji sprzedaje za granicą. Każdy rok przedsiębiorstwo kończyło z zyskiem. Średnia płaca wynosiła 2700 zł. W piskim bezrobociu (ponad 30 proc.) i ubóstwie Sklejka była wyspą z innej bajki.
Od połowy czerwca 2000 r. fabryka jest jednoosobową spółką skarbu państwa. Prezes Muzyka miał podpisany z ministerstwem skarbu kontrakt na dwa lata. Potem zamierzał odejść na emeryturę. W przemyśle drzewnym przepracował pół wieku, w Sklejce - 30 lat.
- Kiedy zapytałem pana Podczaskiego o dokument odwołania, powiedział, że miał w mojej sprawie telefon z Warszawy, a akt odwołania znajduje się w ministerstwie - mówi Jan Muzyka
Były prezes nie ukrywa, że zabolał go sposób, w jaki został potraktowany. Odwołanie przez telefon, brak uzasadnienia oraz zakaz wejścia do fabryki, którą z sukcesem kierował przez całe dorosłe życie. I która była całym jego życiem.
Kiedy odchodził, Sklejka miała ponad 4,4 mln zł zysku brutto (dane za dziesięć miesięcy 2000 roku). Do końca roku zysk zmalał do 3,85 mln zł.
- Wyniki spółki za pierwsze dwa miesiące nie są najlepsze. Są gorsze niż w roku ubiegłym. Rada analizuje, czy jest to tylko wpływ silnego złotego - mówi Marek Ziemiecki, przewodniczący rady nadzorczej Sklejki.
Od wojewody do prezesa
Paweł Podczaski, 38-letni prawnik z Ełku, był ostatnim wojewodą suwalskim z nadania AWS. Jako wojewoda urzędował niecały rok 1998. W ciągu pierwszych czterech miesięcy wymienił ośmiu z dziewięciu dyrektorów wydziałów urzędu wojewódzkiego, mianował nowego dyrektora generalnego; odwołał dyrektora biblioteki wojewódzkiej, kuratora i wicekuratora oświaty, dyrektora Wojewódzkiej Dyrekcji Dróg Miejskich, kierownika Urzędu Rejonowego w Giżycku, dyrektora Wojewódzkiej Kolumny Transportu Sanitarnego, dyrektora samodzielnego ZOZ w Olecku. Zmienił przedstawicieli w radzie Euroregionu Niemen, dyrektora ZOZ w Piszu i dyrektora Wojewódzkiego Zespołu Pomocy Społecznej. Po likwidacji województwa Paweł Podczaski został radnym sejmiku województwa warmińsko-mazurskiego.
W czerwcu 2000 r. Sklejka została przekształcona w spółkę skarbu państwa. Ówczesny minister Emil Wąsacz zawarł z dyrektorem Muzyką kontrakt. Paweł Podczaski został przewodniczącym rady nadzorczej firmy. 16 sierpnia ministrem skarbu został Andrzej Chronowski. W połowie listopada Paweł Podczaski otrzymał z ministerstwa powołanie na prezesa Sklejki Pisz SA.
- Osobiście pragnę, aby Sklejka była najlepszym zakładem branży w kraju, bo za jej wyniki finansowe, w przeciwieństwie do pracowników, odpowiadam całym swoim majątkiem. Najważniejszy problem to pogodzenie konieczności obniżania kosztów firmy z zachowaniem miejsc pracy - mówi o filozofii zarządzania nowy prezes.
Na początek zmniejszył o połowę liczbę stanowisk kierowniczych. Ci, którzy zostali, mają więcej obowiązków, a zarabiają mniej. Dzięki temu firma odniesie "wymierne korzyści finansowe". Prezes zatrudnił pełnomocnika ds. public relations i wdrażania ISO. Zapowiada dwukrotne wzmocnienie działu informatyków, prawnego i marketingu.
Ciężka praca związkowca
Jacek Potaś nie widzi nic niestosownego w swoich zarobkach. Potwierdza ich wysokość. Siada na krześle pod ścianą, na której króluje krzyż, sztandar z orłem w koronie oraz paprotka, i argumentuje: - Podwyżka wiąże się z tym, że będziemy zmieniać układ zbiorowy pracy. Gdyby szef drugich związków był na etacie, miałby takie same pobory, czyli prawie dwie średnie zakładowe.
- To ciężka i odpowiedzialna praca, która musi być doceniana i odpowiednio wynagradzana - tłumaczy podwyżkę prezes.
Zofia Turska, przewodnicząca ZZ Pracowników Sklejki, nie jest na etacie związkowym. W fabryce pracuje od 28 lat. Jest behapowcem.
- Nowy prezes ignoruje mnie i nasz związek. Utrudnia nam działalność, narusza ustawę o związkach. Pan Potaś ma wejście do prezesa w każdej chwili. Ja od 16 lutego usiłuję się umówić na spotkanie, ale bezskutecznie - opowiada Zofia Turska.
- Oba związki traktuję jednakowo. Natomiast nastawienie pani Turskiej oceniam nieprzychylnie. Duże wymagania, ale w duchu życzliwości, charakteryzują moje kontakty z panem Potasiem. Jego wynagrodzenie jest porównywalne z wynagrodzeniem związkowców w innych zakładach, np. Daewoo Ełk - mówi prezes.
- Moje pobory określa układ zbiorowy. Są to dwie średnie zakładowe, co daje ok. 3400 zł brutto. Jednak w większości polskich firm szef związków zarabia mniej, bo średnie swoje pobory z ostatniego miejsca pracy - tłumaczy Tadeusz Durko, szef Solidarności w ełckich zakładach.
O byłym wojewodzie przewodniczący Durko ma wyrobione zdanie.
- Pana Podczaskiego znam dobrze i dziwiło mnie entuzjastyczne nastawienie Jacka do nowego szefa - wspomina.
Zdecydowanie się odcinamy
Przed Wigilią prezes Podczaski spotkał się na opłatku z załogą.
- Obiecał, że nie będzie zwalniał, zwiększy zatrudnienie i produkcję. 30 grudnia wypowiedzenia dostało 15 osób z działu ochrony. Dział został zlikwidowany - mówi Zofia Turska.
W styczniu wypowiedzenia dostały 34 osoby na stanowiskach kierowniczych. Części zaproponowano inne stanowisko, innym tylko obiecano.
- Upomniałam się o nich na ogólnym zebraniu. Ludzie czekają, nie wiedzą, co z nimi będzie. Powiedziałam, że są psychicznie wyczerpani czekaniem - opowiada szefowa związków.
Prezes Podczaski wezwał do siebie siedem osób będących na wypowiedzeniach. Własnoręcznie napisały one oświadczenia: "Ja niżej podpisany/podpisana oświadczam, że zdecydowanie odcinam się od działań i pomówień pani Zofii Turskiej, a mój stan psychofizyczny w pełni pozwala mi na wykonywanie powierzonych obowiązków służbowych".
- Takie metody to były w latach pięćdziesiątych - komentują pracownicy.
- Pani Turska oświadczyła publicznie, że siedem osób będących na wypowiedzeniach jest w takim stanie psychofizycznym, że nie są zdolne do pracy. Jako pracodawca byłem zobowiązany natychmiast skonfrontować tę informację z rzeczywistością. Ludzie stwierdzili, że to pomówienia, że nie upoważnili pani Turskiej do takich wypowiedzi - wyjaśnia prezes.
Na temat pani przewodniczącej prezes ma dużo informacji. Nie zawsze sprawdzonych.
- Pani Turska jest w lokalnych władzach SLD - informuje prezes.
- Nie należę do żadnej partii - prostuje Zofia Turska.
Trudny proces analityczny
W listopadzie pięcioosobowa rada nadzorcza Sklejki poprosiła nowego prezesa o przedstawienie planu działania. Jak mówi jeden z członków rady, w styczniu zarząd przedstawił plan "cząstkowy", a na posiedzeniu 13 marca "znów plan nie został przedstawiony w całości".
- Takiego dokumentu jak plan perspektywiczny nie tworzy się na kolanie, to wymaga czasu, bardzo szerokich analiz rynku. Takie plany są trudnymi procesami analitycznymi - wyjaśnia prezes Podczaski.
Jego zdaniem, kierowanie firmą nie może ograniczyć się do siedzenia za biurkiem, "jak było za poprzednika". "Dotychczasowy Prezes od kilku lat spełniał wymogi przejścia na emeryturę. Wyniki finansowe zakładu pogarszały się z roku na rok o sto procent w porównaniu do roku poprzedniego" - napisał o poprzedniku nowy prezes.
Sprawdziłam: w 1997 r. Sklejka miała zysk brutto 4,1 mln zł, w 1998 r. - 3,8 mln zł, w 1999 r. zysk wzrósł ponad dwukrotnie - do 8,1 mln zł, w 2000 r. wyniósł 3,8 mln zł (za 10 ostatnich miesięcy poprzedniego prezesa - 4,4 mln zł).
Janusz Krynicki, dyrektor w Agencji Prywatyzacji, która od stycznia sprawuje nadzór właścicielski nad Sklejką w imieniu ministra skarbu:
- Doszły do nas sygnały i krytyczne uwagi na temat tego, co dzieje się w Sklejce. Sprawdzamy ich wiarygodność. Planujemy być na posiedzeniu rady nadzorczej w kwietniu.
Załoga Sklejki nie dostała premii motywacyjnej za marzec. Po raz pierwszy od wielu miesięcy. -
|
Paweł Podczaski, ostatni wojewoda suwalski z nadania AWS, obecnie wojewódzki radny AWS, został prezesem Sklejki Pisz w połowie listopada 2000 r. Jedną z pierwszych decyzji nowego prezesa była podwyżka pensji przewodniczącego zakładowej Solidarności Jacka Potasia Potem prezes Podczaski nakazał przemeblowanie gabinetu, kupno nowego samochodu służbowego, zatrudnił asystenta i sekretarkę. W tym czasie rada nadzorcza Sklejki oczekiwała na przedstawienie przez nowego szefa perspektywicznego planu działalności. Bezskutecznie.
|
Historyk CIA o najważniejszym szpiegu zimnej wojny
Utracona cześć pułkownika Kuklińskiego
Posiedzenie Układu Warszawskiego w Moskwie, luty 1980 rok. Ryszard Kukliński stoi za generałem Jaruzelskim.
FOT. (C) PAP
Sprawa Ryszarda Kuklińskiego jest prosta, a równocześnie złożona. Pułkownik dumnie i otwarcie mówił o tym, co zrobił. Przez dziesięć lat przekazywał amerykańskiemu wywiadowi tajemnice Układu Warszawskiego. Kontrowersje dotyczą nie tego, co zrobił, ale jego motywów - zdradzieckich lub patriotycznych - oraz odpowiedzi na pytanie, czy jego działania pomogły, czy też zaszkodziły Polsce.
BENJAMIN B. FISCHER
Przez lata instytuty badania opinii publicznej śledziły nastawienie Polaków do Kuklińskiego, jakby miało to polityczne znaczenie na skalę narodową. I rzeczywiście odzwierciedlało ono zarówno kontynuację, jak i zmiany zachodzące w polskim krajobrazie politycznym. Polska posunęła się dalej niż inne kraje dawnego bloku sowieckiego na drodze do demokracji i wolnego rynku, jednak zrobiła mniej, by uzyskać konsensus w sprawie komunistycznej przeszłości. W badaniach przeprowadzonych dwa lata temu, kiedy Kukliński pierwszy raz po 17 latach przyjechał do Polski, nieomal 10 lat po upadku komunizmu - więcej Polaków (34 proc.) uznawało go za zdrajcę niż za bohatera (29 proc.). Jednak największa część badanych nie była w stanie się zdecydować. Dwuznaczność i ironia dominują w historii Kuklińskiego.
Przeciwnicy
Przez siedem lat kliku generałów, dawnych komunistycznych przywódców, próbowało blokować prawne oczyszczenie Kuklińskiego. Po historycznej klęsce generalskie lobby zawarło, jak ujął to jeden z obserwatorów, "dziwne przymierze" z dawnymi działaczami solidarnościowymi przeciwnymi Kuklińskiemu. Generałowie gardzili Kuklińskim, gdyż swoim istnieniem przypominał im, że w rzeczywistości byli jedynie sowieckimi oficerami w polskich mundurach.
Lech Wałęsa, przywódca "Solidarności" i pierwszy wybrany w wolnych wyborach prezydent Polski, nazwał Kuklińskiego zdrajcą i odmówił ułaskawienia go. Solidarnościowa zbiorowość obawiała się, że heroiczne działania Kuklińskiego uszczuplą uznanie, jakie należało się robotnikom za rozpoczęcie buntu, który położył kres sowieckiemu imperium. U niektórych Polaków Kukliński swoją postawą budził nieprzyjemne wspomnienia kolaboracji z narzuconym przez Sowietów reżimem. Część lewicy żywiła obawę, że stanie się on ikoną antyrosyjskiej prawicy, a co gorsza, może powrócić do kraju i zaangażować się w politykę.
Urban wypowiada wojnę
Świat prawdopodobnie nigdy nie usłyszałby o Ryszardzie Kuklińskim, gdyby Jerzy Urban nie próbował wprowadzić w zakłopotanie Ronalda Reagana. W 1986 roku Urban był rzecznikiem prasowym rządu PRL. Znany ze swojego sarkastycznego poczucia humoru i ciętego języka, Urban wyróżniał się spośród bezbarwnych biurokratów, którzy rządzili Polską. Był zawsze bojowy i nigdy apologetyczny, nawet kiedy bronił bezprawnego rządu, który zlikwidował pierwszy w bloku sowieckim niezależny związek zawodowy.
Warszawie nie udało się znormalizować lub choćby poprawić stosunków z Waszyngtonem. Wprawdzie Biały Dom zniósł większość sankcji, które nałożył na Polskę w 1981 roku, jednak najpoważniejsze, łącznie z wycofaniem statusu najwyższego uprzywilejowania, pozostawały w mocy. Urban i jego zwierzchnicy wiedzieli, że Stany Zjednoczone sekretnie wspierają opozycję w Polsce, "aby podtrzymać przy życiu ducha »Solidarności«" i że National Endowment for Democracy, prywatno-państwowe przedsięwzięcie, otrzymało od Kongresu USA około miliona dolarów dla "Solidarności".
Jaruzelski i jego towarzysze byli w kiepskim nastroju, gdyż nie mogli wygrać wojny z podziemiem, a gospodarka była w stanie gorszym niż kiedykolwiek. Nie znosili Ronalda Reagana, który po Janie Pawle II i Lechu Wałęsie był postacią cieszącą się w Polsce największym uznaniem. "Imperium zła", retoryczna figura użyta przez prezydenta USA, tak kontrowersyjna w jego kraju, dodawała Polakom ducha w ich walce z sowiecką hegemonią.
3 czerwca 1986 roku Urban spotkał się z Michaelem Dobbsem, byłym korespondentem "The Washington Post" w Warszawie, przeniesionym potem do Paryża. Urban sprzedał Dobbsowi sensację: za kilka dni polski minister spraw wewnętrznych ogłosi, że CIA miała w sztabie generalnym agenta, który skopiował operacyjny projekt stanu wojennego. CIA ewakuowała agenta i jego rodzinę z Warszawy 8 listopada 1981 roku i zapewniła mu bezpieczeństwo w Stanach Zjednoczonych.
Być może dlatego, że sprawa Kuklińskiego była kłopotliwa dla Wojska Polskiego i służb bezpieczeństwa, Urban chciał podać ją w mediach amerykańskich, zanim zostanie ujawniona w Polsce. Chciał również, aby potwierdziła ją administracja Reagana. Toteż w rozmowie z Dobbsem podkreślał, że jego rewelacji nie można wykorzystać dopóty, dopóki "The Washington Post" nie otrzyma oficjalnego amerykańskiego komentarza na ich temat.
Jeśli to była intencja Urbana, została uwieńczona sukcesem. Następnego dnia pierwszą stronę "The Washington Post" otwierał artykuł podpisany przez Dobbsa i wsławionego ujawnieniem afery Watergate dziennikarza Boba Woodwarda. Ogłaszał on to, co Urban powiedział Dobbsowi: "Amerykańska administracja mogła ujawnić światu plany stanu wojennego. Gdyby to zrobiła, to jego wprowadzenie byłoby niemożliwe".
Z żoną wkrótce po ślubie. Dwóch synów Kuklińskiego zginęło na emigracji w tajemniczych, dotąd nie wyjaśnionych okolicznościach.
FOT. (C) PAP/CAF
Polityka moralnie odrażająca
Na konferencji prasowej Urban skomentował waszyngtońskie rewelacje na temat tego, że CIA była w kontakcie z wyższym oficerem polskiej armii, zaangażowanym w planowanie stanu wojennego. Skoro CIA wycofała Kuklińskiego, stwierdził Urban, rząd polski uznaje, że Waszyngton mógł ostrzec swoich przyjaciół z "Solidarności" - Urban często sarkastycznie określał polską opozycję jako "przyjaciół USA" czy "sojuszników" - i w ten sposób pokrzyżować plany stanu wojennego. - Mimo to Waszyngton zachował milczenie - oświadczył Urban. - Nie ostrzegł swoich sojuszników. Administracja Reagana "okłamywała własny naród i swoich przyjaciół w Polsce", kiedy negowała swoją wiedzę o stanie wojennym. Kukliński, zauważył Urban, jest żywym dowodem na coś wręcz przeciwnego.
Urban twierdził też, że prezydent Reagan "mógł zapobiec aresztowaniom i internowaniom" przywódców "Solidarności", ale nie zrobił tego, gdyż miał nadzieję sprowokować "krwawą łaźnię na europejską skalę". Miał zamiar użyć "Solidarności" jako narzędzia w geopolitycznej rywalizacji ze Związkiem Sowieckim. Reagan - uważał Urban - nie był przyjacielem Polski, a jego polityka była "moralnie odrażająca".
Niektórzy Polacy czuli się zdradzeni. Ile prawdy jednak było w oskarżeniach Urbana? Niedużo.
Przekazany przez Kuklińskiego plan był jednym z wariantów, nad którymi pracowały władze. Utraciwszy swoje źródło, CIA nie wiedziała i nie mogła przewidzieć, czy plan zostanie zastosowany, a jeśli tak, to kiedy. Co ważniejsze świat polityki (a szczerze mówiąc wywiadu również) był jak "sparaliżowany przez wizję sowieckich oddziałów wkraczających do Polski" po miesiącach wymachiwania szabelką przez Moskwę i ciągłych manewrów militarnych wzdłuż granic Polski. Wymachiwanie szabelką spełniło swoje zadanie. Zachód był zdezorientowany, "Solidarność" zastraszona, a Jaruzelski mógł deklarować, że ogłoszenie stanu wojennego było "mniejszym złem" (wewnętrzne represje), które pozwoliło uniknąć większej katastrofy (zewnętrznej interwencji).
Oświadczenie Urbana, że Stany Zjednoczone chciały krwawej łaźni w Polsce, było szczególnie odrażające. Administracja Reagana, tak jak wcześniej Cartera, robiła wszystko, aby tego uniknąć. Jak powiedział były sekretarz stanu Alexander Haig, nawet gdyby Biały Dom wiedział o wprowadzeniu stanu wojennego, on sam radziłby nie ostrzegać przed tym "Solidarności" w obawie przed sprowokowaniem opozycji do samobójczego oporu.
Kukliński wychodzi z ukrycia
Ostatecznie Urban wpadł we własne sidła. Upubliczniając historię Kuklińskiego, umożliwił pułkownikowi przedstawienie swojej wersji w długim wywiadzie dla emigracyjnego miesięcznika "Kultura".
Kukliński ujawnił, że planowanie stanu wojennego zaczęło się pod koniec 1980 roku, dużo wcześniej niż przyznawały to władze, które zamierzały zgnieść "Solidarność", oficjalnie deklarując wolę negocjacji. Kukliński ujawnił także, że Sowieci wywierali presję na władze, aby wprowadziły stan wojenny, i zadał w ten sposób kłam oświadczeniom Warszawy, że była to jej wewnętrzna decyzja. Zapytany, czy Jaruzelski to bohater, czy zdrajca, pułkownik odpowiedział: "W Polsce była realna szansa uniknięcia i radzieckiej interwencji, i stanu wojennego. (...) Gdyby wspólnie [generał Jaruzelski] ze Stanisławem Kanią znaleźli w sobie więcej godności i siły, gdyby nie okazywali uległości wobec Moskwy, lecz stanęli uczciwie na gruncie zawartych umów społecznych, Polska prawdopodobnie wyglądałaby dziś zupełnie inaczej".
Jaruzelski kontratakuje
Osobista batalia między Kuklińskim a Jaruzelskim pomagała odpowiedzieć Polakom na pytanie, kto był zdrajcą, a kto narodowym bohaterem. Była także symbolem historii Polski od roku 1945 i konfliktu lojalności występującego w PRL, który przetrwał w III Rzeczypospolitej.
Batalię rozpoczął Jaruzelski. W 1984 roku skłonił sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego do skazania Kuklińskiego na karę śmierci i przepadek mienia. Zostało ono sprzedane po zaniżonej cenie jednemu z ministrów, który natychmiast odsprzedał je z poważnym zyskiem. Jedynym dowodem w tym fikcyjnym tajnym procesie były świadectwa Jaruzelskiego i kilku sztabowych generałów.
Generał Jaruzelski reprezentuje polską orientację rusofilską. Urodzony w szlacheckiej rodzinie na wschodnich terenach Polski, lata szkolne spędził w katolickim internacie. Jego życie zmieniło się na zawsze we wrześniu 1939 roku, kiedy Stalin, zgodnie z paktem zawartym z Hitlerem, wcielił do swojego państwa wschodnie tereny Polski. W ramach akcji, którą dziś nazwalibyśmy czystką etniczną, NKWD deportowało ponad milion ludzi na Syberię i do Azji Centralnej.
Rodzina Jaruzelskiego uciekła do niepodległej Litwy, ale Stalin wtargnął i tam. Ojciec Wojciecha zmarł wkrótce po zwolnieniu z sowieckiego obozu koncentracyjnego. Jaruzelski, jego matka i siostra zostali deportowani na Syberię, gdzie w obozie pracowali przy wycinaniu lasu. Mimo tych doświadczeń Jaruzelski zaakceptował Związek Sowiecki jako swoją drugą ojczyznę, nauczywszy się strachu i szacunku do jego porażających rozmiarów i potęgi. Został świeżo upieczonym komunistą. Porównywał swoje nawrócenie do doświadczenia religijnego, nazywając je "odrodzeniem". Kukliński przeszedł drogę odwrotną: w młodości przyjął komunistyczną wiarę, aby później przeżyć dramatyczną konwersję.
Po latach, kiedy sowieckie politbiuro debatowało nad tym, czy Jaruzelski będzie spełniał sowieckie rozkazy, Breżniew uznał, iż generał jest godny zaufania dlatego właśnie, że: "wycierpiał dużo z naszej strony, ale nie żywi do nas żalu".
Dziwne, że Jaruzelski negował zawsze znaczenie swej sowieckiej kariery w przedsięwzięciu z 1981 roku. - Stan wojenny był mniejszym złem dla wszystkich. Umożliwił Polakom uniknięcie katastrofy. I proszę nie mówić mi, że wykonałem robotę za Sowietów. To jest obelga - powiedział do dziennikarzy telewizji francuskiej w 1992 roku. Zdarzyło mu się jednak freudowskie przejęzyczenie, kiedy w wywiadzie dla "Der Spiegel" powiedział: "Przyjmując strategiczną logikę tamtych czasów, prawdopodobnie zareagowałbym tak samo, gdybym był generałem sowieckim. W tamtej epoce polityczne i strategiczne interesy sowieckie były zagrożone [przez zaburzenia w Polsce]". - Zareagowałbym? A może - zareagowałem? Generał spędził tak dużą część swojego życia, działając jak gdyby "był sowieckim generałem", że mógł zrobić to nieświadomie.
Jak mógł mi pan to zrobić!
Pretendowanie Jaruzelskiego do występowania w roli zbawcy ojczyzny było oparte na twierdzeniu, że stanął wobec wyboru między stanem wojennym a sowiecką interwencją. Na nieszczęście dla niego wszystkie dowody, które zostały ujawnione od 1991 roku, wskazują, że Kreml nie miał zamiaru interweniować. Najbardziej zaskakujące rewelacje na ten temat zostały znalezione w archiwach sowieckich. Co gorsze, istnieją podstawy, by twierdzić, że Jaruzelski wolał sowiecką interwencję niż stan wojenny. Najprawdopodobniej namawiał Sowietów, aby zrobili za niego brudną robotę, a kiedy spotkał się z odmową, domagał się zapewnienia militarnego wsparcia, jeśli polskie oddziały okazałyby się niezdolne do zgniecenia "Solidarności". Władze sowieckie odmówiły również temu żądaniu.
Największe upokorzenie Jaruzelski przeżył podczas amerykańsko-polsko-rosyjskiej konferencji historycznej w Jachrance w listopadzie 1997 roku. Marszałek Wiktor Kulikow, były dowódca sił Układu Warszawskiego, zaprzeczył, aby ZSRR miał zamiar interweniować w Polsce albo interwencją groził. Podczas przerwy Jaruzelski zawołał do Kulikowa po rosyjsku: - Jak mógł pan to powiedzieć! Jak mógł mi pan to zrobić wobec Amerykanów!
Zapiski ze spotkań sowieckiego politbiura potwierdzają słowa Kulikowa. Na ich podstawie można nawet wysnuć dalej idące wnioski - że Kreml przygotowany był, w razie konieczności, na rezygnację z Polski, również gdyby znaczyło to koniec komunistycznych rządów w tym kraju. 10 grudnia, przed wprowadzeniem stanu wojennego, Jurij Andropow, szef KGB i późniejszy następca Breżniewa, powiedział do członków politbiura: - Nie mamy zamiaru wprowadzać wojska do Polski. To jest nasza właściwa pozycja i musimy wytrwać na niej do końca. Nie wiem, jak potoczą się sprawy w Polsce, ale gdyby nawet Polska dostała się pod kontrolę "Solidarności", musimy się tego trzymać.
Na tej samej sesji minister spraw zagranicznych ZSRR Andriej Gromyko zauważył, że politbiuro musi rozwiać wrażenie, jakie mają Jaruzelski i inni polscy przywódcy na temat interwencji "naszych wojsk. Nie może być żadnej interwencji".
Największą obawą Jaruzelskiego nie była, jak utrzymuje, interwencja wojsk sowieckich - był nią jej brak. Jak twierdzi jeden z obserwatorów, "przebieranie się Jaruzelskiego w kostium zbawcy ojczyzny było aktem transwestyty". Kukliński w 1987 roku powiedział, że zdecydowana postawa Jaruzelskiego i Kani wobec ZSRR umożliwiłaby wypracowanie z "Solidarnością" kompromisu, wobec którego Moskwa musiałaby się wycofać. Być może Polska mogłaby stać się kolejną Finlandią. Zamiast tego Polacy musieli znosić najbardziej represyjne rządy w swojej poststalinowskiej historii, a następnie kolejnych sześć lat nieudolnej władzy Jaruzelskiego, która doprowadziła kraj na skraj ekonomicznej katastrofy.
Z szablą otrzymaną od premiera Jerzego Buzka w Waszyngtonie podczas szczytu NATO w 1999 roku
FOT. (C) PAP-RADEK PIETRUSZKA
Po stronie Zachodu
W 1992 roku Kukliński wyznał: - Zadawałem sobie pytanie: czy mam moralne prawo to zrobić. Byłem Polakiem. Wiedziałem, że Polacy powinni być wolni i że Stany Zjednoczone są jedynym krajem, który może wesprzeć ich w tej walce.
Wybrał współpracę z amerykańskim wywiadem jako formę oporu. Kilku oficerom zaproponował kontakty z Zachodem. Przygotowywali się do sabotażu sowieckiej machiny wojennej w razie konfliktu z NATO.
Oficerowie ci, polscy patrioci, zdecydowali się działać, ponieważ mieli dostęp do sowieckich planów wojskowych. Pokazywały one jasno, że w wypadku wojny Polska ma dostarczyć mięso armatnie oraz stanowić drogę inwazji na Zachód i że przy realizacji tych założeń zostanie zniszczona. Plany te były, zdaniem Kuklińskiego, jednoznacznie ofensywne, tworzone z myślą o zaatakowaniu i podbiciu wszystkich krajów Europy. Polska miała odgrywać rolę centralną. Jej wojsko miało być użyte jako taran przeciwko siłom NATO. Według Kuklińskiego NATO, zmuszone do użycia taktycznej broni jądrowej w celu przeciwstawienia się przewadze Układu Warszawskiego w broni konwencjonalnej, zamieniłoby większą część Polski w nuklearną pustynię.
Pierwszym etapem samobójstwa Polski miało być zmuszenie jej do wypełnienia funkcji agresora, co za ironia dla kraju, który był regularnie najeżdżany przez swoich sąsiadów. Dwie z trzech polskich armii miały przejść równiny niemieckie w kierunku Holandii, Belgii i Francji, podczas gdy trzecia miała zdobyć i okupować Danię. Chcąc uratować Polskę, Kukliński zdecydował się prowadzić wojnę przeciwko sowieckiej potędze na niewidzialnym froncie. Postanowił zawiadomić Zachód, co czeka go, i Polskę, w razie wojny ze Związkiem Sowieckim.
Superszpieg
Pytany o znaczenie Kuklińskiego, szef zespołu strategicznych ekspertów CIA nazwał go "naszym drugim Pienkowskim". Pułkownik GRU (wojskowego wywiadu ZSRR) Oleg Pienkowski dostarczał informacji Stanom Zjednoczonym i Wielkiej Brytanii podczas krytycznych 17 miesięcy w latach 1960 - 1961. Wielu wierzy, że informacje Pienkowskiego były kluczowe dla uzyskania wiedzy o sowieckim potencjale nuklearnym i odegrały zasadniczą rolę podczas kryzysu berlińskiego i kubańskiego. Niektórzy określają go jako "szpiega, który ocalił świat".
Ale porównanie obu pułkowników jest niesprawiedliwe dla Kuklińskiego. Prowadził on swoją działalność dziesięć lat i dostarczył 35 tysięcy stron dokumentów, a Pienkowski - osiem tysięcy. Kukliński nie tylko przesyłał dokumenty, ale ustnie przekazywał najbardziej znaczące szczegóły. Generał Czesław Kiszczak, oceniając szkody spowodowane przez pułkownika, przyznał: "Kiedy zaczęliśmy analizować rangę informacji, które wykradł, zrozumieliśmy, że wiedział tak dużo, iż nie ma sensu zmieniać czegokolwiek (w polskich planach wojskowych), ponieważ musielibyśmy zmienić wszystko".
Kukliński przekazał na Zachód sowiecki plan ofensywnej wojny przeciwko NATO. Informacje te, jak powiedział amerykański ekspert strategiczny, "pozwoliły nam posiąść głęboką wiedzę o sposobie ich działania. Było to ostrzeżenie nie do oszacowania".
Kukliński wiedział o trzech, otoczonych głęboką tajemnicą, podziemnych bunkrach, które na czas wojny zostały skonstruowane dla dowództwa w Polsce, ZSRR i Bułgarii. Określił dokładne położenie, konstrukcję i system komunikacyjny kompleksu polskiego. Jak powiedział ekspert od spraw narodowego bezpieczeństwa prezydenta Cartera, Zbigniew Brzeziński: "Informacje Kuklińskiego umożliwiły nam przygotowanie planów zniszczenia systemu dowodzenia i kontroli, zamiast zmasowanego kontrataku na czołowe pozycje przeciwnika, co uderzyłoby w całą Polskę."
Pierwszy polski oficer w NATO
We wrześniu i grudniu 1992 roku Benjamin Weiser opublikował w "The Washington Post" serię artykułów na temat życia Kuklińskiego. Wrześniowy artykuł wywołał w Polsce sensację. Polacy po raz pierwszy dowiedzieli się, że Kukliński współpracował z wywiadem amerykańskim przez dziesięć lat. "Niech sądzą mnie na podstawie tego, co zrobiłem" - powiedział Weiserowi.
Dwa dni po artykule w "The Washington Post" Jarosław Kaczyński, przywódca Porozumienia Centrum, wysłał list do prezydenta Wałęsy, wzywając go do ułaskawienia Kuklińskiego. W oświadczeniu ogłoszonym w "Gazecie Wyborczej" Wałęsa odpowiedział, że jest to skomplikowana kwestia: z jednej strony można podziwiać pułkownika za jego odwagę, z drugiej, jego historia zawiera jeszcze wiele białych plam, które oczekują na wyjaśnienie. Dopiero historia wyda ostateczny werdykt.
To przerzucanie się odpowiedzialnością będzie trwało przez następne pięć lat.
Zbigniew Brzeziński był najwcześniejszym i najbardziej skutecznym obrońcą Kuklińskiego. To on ukuł określenie "pierwszy polski oficer w NATO", które stało się wezwaniem do oczyszczenia pułkownika z zarzutów. W liście do Lecha Wałęsy Brzeziński powoływał się na rolę Kuklińskiego w powstrzymaniu sowieckiej interwencji w 1980 roku. "Nie był on zwykłym agentem USA, a jedynie odważnym sojusznikiem, i to kiedy całe dowództwo Wojska Polskiego było zaprzedane Sowietom - powiedział polskiej telewizji w grudniu 1990 roku. - Pułkownik Kukliński, ryzykując życiem nie tylko swoim, ale i swojej rodziny, godnie zasłużył się Polsce i dlatego nowo wybrany prezydent RP powinien nadać mu wysokie odznaczenie bojowe i przywrócić go do czynnej służby wojskowej".
Apele te nie znajdowały jednak posłuchu. Wałęsa powtarzał, że sprawa wymaga "czasu i przygotowań". Były lider opozycji potrzebował współpracy z ministrem obrony narodowej i sztabem, który składał się z oficerów starego układu. - Armia podlega rozkazom i każdy pułkownik nie może wybierać sobie sojuszników - twierdził Wałęsa.
Stan wyższej konieczności
Mimo że opinia na temat Kuklińskiego pozostawała podzielona, wielu Polaków oczekiwało jednoznacznego rozwiązania. Nową i decydującą przesłanką ku temu były polskie aspiracje przystąpienia do NATO.
30 marca 1995 roku pojawił się pierwszy sygnał zmiany. Pierwszy prezes Sądu Najwyższego wniósł rewizję nadzwyczajną od wyroku skazującego Kuklińskiego na 25 lat więzienia za zdradę i dezercję, powołując się na "rażące naruszenie procedury prawnej i brak wystarczających dowodów." Izba Wojskowa Sądu Najwyższego uchyliła ten wyrok w maju 1995 roku i przekazała sprawę naczelnemu prokuratorowi wojskowemu dla uzupełnienia śledztwa.
Wojskowy prokurator przysłał Kuklińskiemu wezwanie do przybycia do Polski na przesłuchanie, proponując mu list żelazny umożliwiający powrót do Stanów Zjednoczonych. Kukliński odmówił z gniewem, twierdząc, że ponowny proces nie ma dla niego osobiście żadnego znaczenia. - Nie jestem winny. Wszystko, co zrobiłem, zrobiłem dla Polski - powiedział.
Przeciwnicy Kuklińskiego poczuli, iż ich pozycja staje się niepewna i że nadeszła pora kontrataku. Jaruzelski wysłał do Sejmowej Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej list, w którym twierdził, że sowieckiej interwencji zapobiegł stan wojenny - a więc on osobiście. Atakował także w liście motywy Kuklińskiego, a więc i podstawę decyzji sądu. Jaruzelski nazywał go zwykłym szpiegiem, który usiłuje się bronić, przypisując sobie szlachetne intencje.
2 września 1997 roku, z niechętną akceptacją prezydenta Kwaśniewskiego, Prokuratura Wojskowa wycofała wszystkie zarzuty przeciw Kuklińskiemu, pozwalając powrócić mu do domu jako wolnemu człowiekowi. Zostały mu przywrócone prawa obywatelskie i stopień wojskowy. W uzasadnieniu uznano, że podejmując współpracę z Amerykanami, pułkownik Kukliński "działał w stanie wyższej konieczności, dla dobra Polski". Pułkownik powiadomiony został o tym 4 września, ale oficjalnie decyzja została ogłoszona 22 września, dzień po wyborach parlamentarnych.
- Decyzję przywracającą mi dobre imię i honor przyjmuję z ulgą, jakkolwiek po 16 latach życia na uchodźstwie i tragedii, jaką moja rodzina tu przeżyła (dwóch synów Kuklińskiego zginęło w tragicznych, niewyjaśnionych okolicznościach), ma to dla mnie raczej symboliczne niż praktyczne znaczenie. Dziękuję Bogu, że pozwolił mi dożyć tego momentu - powiedział.
Kwaśniewski powiedział później, że powodowało nim pragnienie dobrych stosunków ze Stanami Zjednoczonymi i że omawiał tę sprawę z prezydentem Clintonem podczas jego wizyty w Warszawie. Polski prezydent miał poważne powody, by sprawę tę załatwić. Amerykańscy przeciwnicy przystąpienia Polski do NATO grozili zablokowaniem go w Senacie pod pretekstem sprawy Kuklińskiego. Zwolennikom Polski w Warszawie i Waszyngtonie potrzebne było usunięcie tego problemu.
Wałęsa nazwał tę decyzję reklamową sztuczką postkomunistów, chcących zademonstrować swój patriotyzm. Oczyszczenie szpiega nie jest dobrym przykładem dla Polski, powtórzył, nie wiadomo który raz. Nie tylko on okazywał niezadowolenie. "Jeśli Kukliński jest bohaterem, co ma to znaczyć dla reszty nas wszystkich?" - zapytywał Jaruzelski.
Rola Brzezińskiego
Lewica w Polsce zareagowała na te wypadki z oburzeniem. Mieczysław Wodzicki napisał w "Trybunie": "Stała się zła rzecz. Pułkownik Ryszard Kukliński - szpieg, dezerter i zdrajca - przez prawicę przetworzony został w model cnót i w narodowego bohatera". Natomiast prawica akceptowała decyzję prokuratury. Wielki tytuł na pierwszej stronie konserwatywnego dziennika "Życie" głosił: "Kukliński niewinny!".
Jaruzelski przyjął nowy kurs. Zaczął twierdzić w swoich publicznych wystąpieniach, że Kukliński nie mógł odsłonić sowieckich planów, ponieważ nie miał do nich dostępu. Władze sowieckie nie dzieliły się, wedle generała, swoimi wojskowymi tajemnicami nawet z takimi aliantami jak Jaruzelski. Miały one zostać pogrzebane w głębokich bunkrach. To, co Kukliński mógł co najwyżej przekazać, to plany armii polskiej i uzbrojenia znajdującego się na terenie Polski. A to, kontynuował generał, było już znane Amerykanom dzięki satelitom i informacjom wymienianym w czasie negocjacji nad kontrolą zbrojeń. Jaruzelski nie przejmował się sprzecznościami między tymi twierdzeniami a swoimi wcześniejszymi oświadczeniami na temat poważnych szkód, które Kukliński wyrządzić miał polskiemu systemowi bezpieczeństwa. Jaruzelski i 31 innych emerytowanych generałów zaatakowało decyzję wojskowego prokuratora, domagając się jej wycofania. W pierwszym z trzech listów Jaruzelski stwierdził, że "gloryfikowanie działalności Kuklińskiego automatycznie rzuca moralny cień na mnie i innych polskich oficerów".
Kluczową rolę w uniewinnieniu Kuklińskiego odegrał Brzeziński, za pomocą sekretnych negocjacji, które podjął z postkomunistycznym rządem w Polsce w początkach 1997 roku. W kwietniu tego roku zorganizował on czterodniowe spotkanie w Center for Strategic and International Studies w Waszyngtonie. Brali w nim udział: Kukliński, jego adwokat, polski ambasador i dwóch oficerów z wojskowej prokuratury. Oficerowie przywieźli ze sobą wielostronicowy dokument zawierający uzasadnienie decyzji o wycofaniu sprawy. Kukliński naciskał, aby zwracano się do niego per pułkowniku.
Na wiosnę 1998 roku Kukliński odbył triumfalną podróż po kraju. Odwiedził sześć miast, odbierając liczne honory. Prasa polska w większości prezentowała wobec niego stosunek pozytywny. Kukliński spotkał się z ministrem spraw zagranicznych i innymi przedstawicielami rządu, jednak nie z prezydentem Kwaśniewskim. Wałęsa ignorował Kuklińskiego całkowicie, oświadczając, że może się z nim spotkać tylko wtedy, kiedy on o to poprosi. Kukliński odmówił.
Musimy z tym żyć
Lewica nie chciała się pogodzić z oczyszczeniem Kuklińskiego. Adam Michnik, więzień stanu wojennego, a obecnie redaktor naczelny "Gazety Wyborczej", w komentarzu wymierzonym w Kuklińskiego, ganił go za współpracę z amerykańskim wywiadem, twierdząc, że przekroczył on próg, poza który nie posunęła się nawet opozycja. Jednak Michnik bardziej zainteresowany był bieżącą polityką niż minionymi wydarzeniami. Ostrzegał, że Kukliński stał się nowym, wywołującym entuzjazm tłumów symbolem prawicy, po który "może [ona] sięgnąć w przyszłości." Skarżył się także, iż "Kukliński pozwolił zrobić z siebie sztandar nie tych sił, które chcą pojednania i szerokiego konsensusu w drodze Polski do NATO i UE". Jednak najgorsze ze wszystkiego było to, że w oczach Michnika Kukliński symbolizował polską służalczość wobec Stanów Zjednoczonych. "Jeśli cały ten festiwal ma oznaczyć, że stosunek do Kuklińskiego i amerykańskich służb specjalnych stanie się testem na patriotyzm Polaków, będzie to żałosny finał polskiego marzenia o wolności." Polska nie powinna stać się "kolektywnym Kuklińskim".
Michnik wydawał się sądzić, że NATO i Układ Warszawski były organizacjami działającymi w taki sam sposób. A przecież NATO jest dobrowolną koalicją suwerennych państw, które połączyły się dla wspólnej obrony. Układ Warszawski zaś był częścią imperialnego systemu służącego podporządkowaniu wschodnioeuropejskich armii sowieckiemu dowództwu. ZSRR zgromadził wszystkich "aliantów" w Warszawie w 1955 roku bez uprzednich konsultacji i zmusił ich do podpisania paktu obronnego z niejawnym aneksem określającym rodzaje wojskowych kontyngentów, jakie kraje te musiały dostarczyć w wypadku wojny. Być może dlatego, że jarzmo sowieckie uwierało Polaków bardziej niż innych, stali się klasą dla siebie w demonstrowaniu jedności i zaangażowania na rzecz przystąpienia do NATO. Czyniąc to, Polacy poszukiwali bezpieczeństwa, ale także pragnęli uniknąć tragicznych wyborów, jakich musieli dokonywać w przeszłości.
Jeden z prawicowych komentatorów krytykował tekst Michnika jako "zwyczajny polityczny manewr, którego celem było oczyszczenie" komunistycznej Polski. Mógł jeszcze dodać: "i podsycenie antyamerykańskich nastrojów". Jednak nawet krytyk Michnika mógłby zgodzić się z puentą jego artykułu: "Czas zrozumieć, że zawsze będą w Polsce ludzie, którzy będą uważali Kuklińskiego za bohatera, i tacy, którzy za bohatera uznają gen. Jaruzelskiego. I z tym musimy żyć". -
Dr Benjamin B. Fischer, historyk, pracuje w Centrum Studiów Wywiadu przy Centralnej Agencji Wywiadowczej w Waszyngtonie. Specjalizuje się w historii służb wywiadowczych państw byłego ZSRR i Europy Wschodniej. Jego artykuł o pułkowniku. Kuklińskim ukazał się w nr 9, 2000 historycznego biuletynu CIA "Studies in Intelligence" pod tytułem "The Vilification and Vindication of Colonel Kuklinski". Redakcja "Rz" dziękuje Autorowi za zgodę na przedruk skróconej wersji artykułu.
|
Sprawa Ryszarda Kuklińskiego jest prosta, a równocześnie złożona. Pułkownik otwarcie mówił o tym, co zrobił. Przez dziesięć lat przekazywał amerykańskiemu wywiadowi tajemnice Układu Warszawskiego. Kontrowersje dotyczą nie tego, co zrobił, ale jego motywów - zdradzieckich lub patriotycznych. W badaniach przeprowadzonych dwa lata temu więcej Polaków uznawało go za zdrajcę niż za bohatera. Jednak największa część badanych nie była w stanie się zdecydować.
kliku dawnych komunistycznych przywódców próbowało blokować prawne oczyszczenie Kuklińskiego. generalskie lobby zawarło"dziwne przymierze" z dawnymi działaczami solidarnościowymi. Solidarnościowa zbiorowość obawiała się, że heroiczne działania Kuklińskiego uszczuplą uznanie, jakie należało się robotnikom.
Świat prawdopodobnie nigdy nie usłyszałby o Ryszardzie Kuklińskim, gdyby Jerzy Urban nie próbował wprowadzić w zakłopotanie Ronalda Reagana. 3 czerwca 1986 roku Urban spotkał się z Michaelem Dobbsem, byłym korespondentem "The Washington Post" w Warszawie. Urban sprzedał Dobbsowi sensację: za kilka dni polski minister spraw wewnętrznych ogłosi, że CIA miała w sztabie generalnym agenta, który skopiował operacyjny projekt stanu wojennego. Na konferencji prasowej Urban skomentował waszyngtońskie rewelacje na temat tego, że CIA była w kontakcie z wyższym oficerem polskiej armii, zaangażowanym w planowanie stanu wojennego. Skoro CIA wycofała Kuklińskiego, stwierdził Urban, rząd polski uznaje, że Waszyngton mógł ostrzec swoich przyjaciół z "Solidarności" i w ten sposób pokrzyżować plany stanu wojennego. - Mimo to Waszyngton zachował milczenie - oświadczył Urban. Urban twierdził też, że prezydent Reagan "mógł zapobiec aresztowaniom i internowaniom" przywódców "Solidarności", ale nie zrobił tego, gdyż miał nadzieję sprowokować "krwawą łaźnię na europejską skalę". Niektórzy Polacy czuli się zdradzeni. Ostatecznie Urban wpadł we własne sidła. Upubliczniając historię Kuklińskiego, umożliwił pułkownikowi przedstawienie swojej wersji w wywiadzie dla miesięcznika "Kultura". Kukliński ujawnił, że Sowieci wywierali presję na władze, aby wprowadziły stan wojenny.
Osobista batalia między Kuklińskim a Jaruzelskim pomagała odpowiedzieć Polakom na pytanie, kto był zdrajcą, a kto narodowym bohaterem. Batalię rozpoczął Jaruzelski. W 1984 roku skłonił sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego do skazania Kuklińskiego na karę śmierci i przepadek mienia. Pretendowanie Jaruzelskiego do występowania w roli zbawcy ojczyzny było oparte na twierdzeniu, że stanął wobec wyboru między stanem wojennym a sowiecką interwencją. Na nieszczęście dla niego dowody wskazują, że Kreml nie miał zamiaru interweniować. Co gorsze, istnieją podstawy, by twierdzić, że Jaruzelski wolał sowiecką interwencję niż stan wojenny. Największe upokorzenie Jaruzelski przeżył podczas amerykańsko-polsko-rosyjskiej konferencji historycznej w 1997 roku. Marszałek Kulikow, były dowódca sił Układu Warszawskiego, zaprzeczył, aby ZSRR miał zamiar interweniować w Polsce. Podczas przerwy Jaruzelski zawołał do Kulikowa: - Jak mógł mi pan to zrobić!Zapiski ze spotkań sowieckiego politbiura potwierdzają słowa Kulikowa.
Kukliński Wybrał współpracę z amerykańskim wywiadem jako formę oporu. Kilku oficerom zaproponował kontakty z Zachodem. Oficerowie ci zdecydowali się działać, ponieważ mieli dostęp do sowieckich planów wojskowych. Pokazywały one, że w wypadku wojny Polska ma dostarczyć mięso armatnie oraz stanowić drogę inwazji na Zachód. Pytany o znaczenie Kuklińskiego, szef zespołu strategicznych ekspertów CIA nazwał go "naszym drugim Pienkowskim". Pułkownik GRU Oleg Pienkowski dostarczał informacji Stanom Zjednoczonym i Wielkiej Brytanii w latach 1960 - 1961. Ale porównanie obu pułkowników jest niesprawiedliwe dla Kuklińskiego. Prowadził on swoją działalność dziesięć lat i dostarczył 35 tysięcy stron dokumentów, a Pienkowski - osiem tysięcy.
We wrześniu i grudniu 1992 roku Benjamin Weiser opublikował w "The Washington Post" serię artykułów na temat życia Kuklińskiego. Wrześniowy artykuł wywołał w Polsce sensację. Polacy po raz pierwszy dowiedzieli się, że Kukliński współpracował z wywiadem amerykańskim przez dziesięć lat. po artykule Jarosław Kaczyński, przywódca Porozumienia Centrum, wysłał list do prezydenta Wałęsy, wzywając go do ułaskawienia Kuklińskiego. W oświadczeniu Wałęsa odpowiedział, że jest to skomplikowana kwestia. przerzucanie się odpowiedzialnością będzie trwało przez następne pięć lat.Zbigniew Brzeziński był najbardziej skutecznym obrońcą Kuklińskiego.
Mimo że opinia na temat Kuklińskiego pozostawała podzielona, wielu Polaków oczekiwało jednoznacznego rozwiązania. 30 marca 1995 roku pojawił się pierwszy sygnał zmiany. prezes Sądu Najwyższego wniósł rewizję nadzwyczajną od wyroku skazującego Kuklińskiego na 25 lat więzienia za zdradę i dezercję. Przeciwnicy Kuklińskiego poczuli, iż nadeszła pora kontrataku. Jaruzelski wysłał do Sejmowej Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej list, w którym twierdził, że sowieckiej interwencji zapobiegł stan wojenny. 2 września 1997 roku Prokuratura Wojskowa wycofała wszystkie zarzuty przeciw Kuklińskiemu. W uzasadnieniu uznano, że podejmując współpracę z Amerykanami, pułkownik Kukliński "działał w stanie wyższej konieczności, dla dobra Polski". Wałęsa nazwał tę decyzję reklamową sztuczką postkomunistów, chcących zademonstrować swój patriotyzm.
Lewica w Polsce zareagowała na te wypadki z oburzeniem. Natomiast prawica akceptowała decyzję prokuratury. Jaruzelski przyjął nowy kurs. Zaczął twierdzić, że Kukliński nie mógł odsłonić sowieckich planów, ponieważ nie miał do nich dostępu. Kluczową rolę w uniewinnieniu Kuklińskiego odegrał Brzeziński, za pomocą sekretnych negocjacji, które podjął z postkomunistycznym rządem w Polsce w 1997 roku.
Lewica nie chciała się pogodzić z oczyszczeniem Kuklińskiego. Adam Michnik, więzień stanu wojennego, w komentarzu wymierzonym w Kuklińskiego, ganił go za współpracę z amerykańskim wywiadem. w oczach Michnika Kukliński symbolizował polską służalczość wobec Stanów. Jeden z prawicowych komentatorów krytykował tekst Michnika jako "zwyczajny polityczny manewr, którego celem było oczyszczenie" komunistycznej Polski. Jednak nawet krytyk Michnika mógłby zgodzić się z puentą jego artykułu: "Czas zrozumieć, że zawsze będą w Polsce ludzie, którzy będą uważali Kuklińskiego za bohatera, i tacy, którzy za bohatera uznają gen. Jaruzelskiego. I z tym musimy żyć".
|
Kaczyński kontra Olechowski, Frasyniuk kontra Ujazdowski, Rokita kontra Ziobro
Walka o ratusz
Liderzy polityczni m.in. (od lewej) Lech Kaczyński, Władysław Frasyniuk, Ryszard Kalisz i Danuta Waniek zapowiadają start w wyborach samorządowych
Politycy z pierwszych stron gazet szykują się do objęcia stanowisk prezydentów dużych miast. Dla nich gotowi są nawet zrezygnować z mandatów poselskich.
W najbliższych tygodniach rozstrzygnie się, czy w jesiennych wyborach samorządowych prezydenci miast wybierani będą bezpośrednio przez mieszkańców. W Sejmie trwają prace nad projektem ustawy o bezpośrednim wyborze wójtów, burmistrzów i prezydentów. Ustawa ma poparcie głównych sił politycznych, jak SLD i PO, jest więc wielce prawdopodobne, iż zostanie uchwalona.
Nic dziwnego, że już dzisiaj partie zastanawiają się, kim obsadzić najwyższe stanowiska w miastach. Dla niektórych polityków odejście do samorządu oznaczałoby konieczność złożenia mandatu posła, ale nie zraża ich to.
Jak nie Borowski, to kto?
Jako kandydatów SLD na stanowisko w stołecznym ratuszu wymienia się Ryszarda Kalisza i Danutę Waniek. Ale nikt w Sojuszu ani oficjalnie, ani nieoficjalnie nie chce potwierdzić tych informacji. Kalisz i Wańkowa związani są z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim, otoczenie przewodniczącego Leszka Millera patrzy na nich niechętnie. - W partii krąży opinia, że Kalisz sam się zgłosił - zdradza jeden z warszawskich działaczy SLD.
Co jednak przemawia za Kaliszem i Wańkową? Te dwie osoby mają w stolicy duże poparcie (Wańkowa w wyborach do Sejmu w 1997 r. uzyskała 99,5 tys. głosów, Kalisz w 2001 - 33 tys. głosów). Wprawdzie największe poparcie ma Marek Borowski (149 tys. głosów w 2001), i to on był przed wyborami parlamentarnymi wskazywany jako ewentualny kandydat SLD na prezydenta miasta, ale został marszałkiem Sejmu i warszawski fotel nie jest już dla niego atrakcyjny.
Sojusz ma więc kłopot, bo nie ma drugiego tak dobrego kandydata. Tymczasem konkurenci sięgają po najlepsze kadry. "Nie wyklucza" kandydowania w Warszawie Lech Kaczyński z Prawa i Sprawiedliwości. Jego brat zebrał w wyborach parlamentarnych w Warszawie 144 tysiące głosów, to jeden z najlepszych wyników w kraju. Lech miał w Gdańsku 53 tysiące głosów. Liderzy PiS przekonują, że Lech może startować w stolicy, bo tu się urodził i tu mieszka, choć jego życie zawodowe związane było przez długi czas z Trójmiastem.
Trzecim liczącym się kandydatem może być Andrzej Olechowski, lider Platformy Obywatelskiej. Partyjni koledzy namawiają go do kandydowania, bo uważają, że Olechowski powinien wyjść z cienia, objąć jakąś funkcję publiczną, co pomoże mu za trzy lata wygrać wybory na prezydenta kraju. Nie stanie w szranki natomiast były prezydent Paweł Piskorski. Politycy PO obawiają się, że byłby łatwym celem dla Kaczyńskiego ze względu na kwestię jego majątku.
Unia Wolności nie ma złudzeń, że jej kandydat wygra. Ale nie jest powiedziane, że gdyby wybory miały dwie tury (do drugiej przechodzi dwóch najlepszych kandydatów z pierwszej), to wystawi swego polityka. Jakiego? - Mamy wielu pierwszej klasy. Na przykład Olgę Krzyżanowską czy Jana Króla - mówi wiceprzewodniczący partii Wiesław Sikorski. UW nastawia się jednak raczej na wsparcie Lecha Kaczyńskiego. Również Liga Polskich Rodzin planuje wystawienie kandydata. Mógłby nim być poseł Antoni Macierewicz.
Rokita czy Ziobro?
Na liście potencjalnych kandydatów do fotela prezydenta Krakowa najczęściej wymienia się posłów Jana Marię Rokitę (PO) i Zbigniewa Ziobrę (PiS). Ci dwaj mają w prawicowo nastawionym mieście największe szanse. Na razie trwają negocjacje w sprawie krakowskiej koalicji PO i PiS. Wystawienie wspólnego kandydata i pozyskanie części elektoratu UW oraz lokalnego Ruchu Inicjatyw Osiedlowych gwarantowałoby zwycięstwo. W ostatni piątek rozmawiali o tym Rokita i Lech Kaczyński, jednak po spotkaniu zapowiedzieli tylko wspólne wystąpienie obu ugrupowań w wyborach w Tarnowie i Nowym Sączu.
Z kolei krakowska UW chciałaby utworzenia szerokiej koalicji ugrupowań posierpniowych. - Gdyby do takiego porozumienia nie doszło, wystawimy własnego kandydata - byłego prezydenta Krakowa Józefa Lassotę lub byłego senatora Krzysztofa Kozłowskiego - zapowiada szef małopolskiej UW Jerzy Meysztowicz.
SLD w wyborach mogliby reprezentować członek Trybunału Stanu i były wojewoda krakowski Jacek Majchrowski lub filozof profesor Józef Lipiec.
Frasyniuk chce, Zdrojewski nie
UW zapowiedziała zgłoszenie Władysława Frasyniuka na prezydenta Wrocławia. Ochotę na przejęcie władzy w mieście ma SLD, który od 1990 roku wygrzewa ławy opozycji w Radzie Miejskiej. Jako ewentualnych kandydatów SLD na prezydenta wymienia się bezpartyjnych: Lidię Geringer d'Oedenberg, dyrektora festiwalu Wratislavia Cantans i wrocławskiej filharmonii, oraz filozofa profesora Adama Chmielewskiego. Szukanie kandydata formalnie bezpartyjnego zdaje się wskazywać, że SLD nie ma przekonania, by jego członek miał szanse na wygraną.
Nie ma też wyraźnego lidera w rządzącej miastem koalicji Wrocław 2000 Plus (głównie PO) - AWS. Były prezydent, dzisiaj poseł PO, Bogdan Zdrojewski zaprzecza, jakoby miał ochotę wrócić do ratusza. W tej sytuacji kandydatem Platformy może być obecny prezydent Stanisław Huskowski. Z kolei w AWS wskazuje się byłego ministra nauki, profesora Andrzeja Wiszniewskiego i obecnego wiceprezydenta Andrzeja Jarocha. Do grona kandydatów dołączyli też poseł PiS Kazimierz Ujazdowski i lider ZChN Ryszard Czarnecki.
Runowicz z poparciem
W Szczecinie najpoważniejszym z wymienianych kandydatów jest prezydent Edmund Runowicz, formalnie bezpartyjny, ale związany z SLD. Runowicz rządzi dzięki poparciu SLD, PO, UW i Klubu Szczecińskiego. Być może te ugrupowania mogłyby wesprzeć go w wyborach, ale może jeszcze okazać się, że mają własnych kandydatów. Szczególnie PO, która szuka porozumienia z PiS.
Inni nieformalnie wspominani kandydaci Sojuszu to wiceprezydent miasta Elżbieta Malanowska oraz poseł SLD Wojciech Długoborski.
W kuluarach słychać też o bliskim współpracowniku Longina Komołowskiego z RS AWS Piotrze Myncu, byłym wiceprezydencie miasta, a ostatnio wiceministrze rozwoju regionalnego i budownictwa. Wydaje się jednak, że jego kandydatura nie ma szans na poparcie całej prawicy.
Trzej prezydenci PO
Z racji dużych wpływów PO w Gdańsku, Gdyni i Sopocie liczą się tam głównie kandydaci związani z tą partią. Nieprawdziwe są informacje, że o fotel prezydenta Gdańska walczyć będzie były premier Jan Krzysztof Bielecki, poseł Janusz Lewandowski czy wicemarszałek Donald Tusk. Platforma oprze się na związanych z nią działaczach lokalnych. Poprze prawdopodobnie prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego, prezydenta Gdyni Wojciecha Szczurka i prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza.
Kropiwnicki bez autoryzacji
- Naszym kandydatem jest prezydent Łodzi Krzysztof Panas - zapewnia szef łódzkiego SLD, wiceprezydent miasta Krzysztof Jagiełło. Nieoficjalnie spekuluje się jednak, że SLD ma w zanadrzu kilka innych kandydatur: obecnego wiceprezydenta Sylwestra Pawłowskiego, przewodniczącego Rady Miasta Tadeusza Matusiaka czy też szefową klubu radnych SLD w radzie Iwonę Bartosiak.
Prawica w mieście, w którym od lat rządzi lewica, zwiera szeregi. Dzięki pojednaniu skłóconych polityków - Jerzego Kropiwnickiego i Stefana Niesiołowskiego - do wyborów samorządowych pójdą razem m.in. ZChN, RS AWS, NSZZ "Solidarność", SKL, ROP i Forum Obywatelskie Janusza Tomaszewskiego. Liderzy liczą na co najmniej jedną czwartą mandatów w radzie. Ale mają problemy z ustaleniem kandydata na prezydenta. - Wiadomości o mojej kandydaturze pojawiają się bez mojej autoryzacji - zastrzega Kropiwnicki.
Do "rozważania propozycji" kandydowania przyznaje się natomiast 37-letni poseł PiS Piotr Krzywicki.
Filip Frydrykiewicz, korespondenci "Rzeczpospolitej"
|
Politycy szykują się do objęcia stanowisk prezydentów dużych miast. Jako kandydatów SLD na stanowisko w stołecznym ratuszu wymienia się Ryszarda Kalisza i Danutę Waniek. Nie wyklucza kandydowania w Warszawie Lech Kaczyński z Prawa i Sprawiedliwości. Trzecim kandydatem może być Andrzej Olechowski, lider Platformy Obywatelskiej. Unia Wolności nastawia się raczej na wsparcie Lecha Kaczyńskiego. Na liście kandydatów do fotela prezydenta Krakowa wymienia się Jana Marię Rokitę (PO) i Zbigniewa Ziobrę (PiS). UW zapowiedziała zgłoszenie Władysława Frasyniuka na prezydenta Wrocławia.W Szczecinie najpoważniejszym z kandydatów jest prezydent Edmund Runowicz związany z SLD. Z racji wpływów PO w Gdańsku, Gdyni i Sopocie liczą się kandydaci związani z tą partią.
|
POWÓDŹ
Trzy lata po przejściu wody tysiąclecia
Tylko głupi się nie boi
Opole 1997
FOT. MACIEJ SKAWIŃSKI
MAREK SZCZEPANIK
W Opolskiem ciągle żywa jest sprawa powodzi. Trzy lata po przejściu wody tysiąclecia samorządowcy alarmują - przedłużają się prace przy likwidacji skutków powodzi, brakuje pieniędzy na konieczne remonty. Mimo zaawansowanych prac przy modernizacji umocnień groźba powodzi jest nadal realna.
- Nigdzie na świecie nie buduje się wałów na ochronę przed wodą, która statystycznie przypada raz na tysiąc lat - tłumaczy kierownik opolskiego oddziału Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej Tadeusz Pawłowski, do którego należy m.in. administrowanie opolskim odcinkiem koryta Odry. - Wały są obliczane i budowane na wodę stuletnią. Nie należy zapominać, że ochrona przeciwpowodziowa to nie tylko wysokie wały. W przyszłym roku zakończymy prace, których celem jest zwiększenie przepustowości rzek w Kędzierzynie-Koźlu i Opolu, a tym samym odciążenie miejskich umocnień. Sama przebudowa węzłów wodnych w Kędzierzynie-Koźlu i Opolu zapewni znaczącą ochronę mieszkańców tych miast przed powodzią. Przez cały czas zbiorniki koło Nysy są gotowe do przyjęcia stu milionów metrów sześciennych wody. Już dziś jest znacznie lepiej niż w 1997 roku, a kiedy zostanie wybudowany zbiornik w Raciborzu, możemy zapanować nawet nad bardzo dużą wodą - zapewnia Pawłowski.
Uniknąć tych samych błędów
Tego optymizmu nie podziela burmistrz Głuchołaz Jan Szawdylas. - Cieszę się, że mieszkańcy Kędzierzyna i Opola mogą spać spokojniej. Mnie jednak interesuje moja gmina i problemy jej mieszkańców, a te są ciągle związane z powodzią. Niestety, ta zawsze dociera najpierw do nas - mówi Szawdylas. Na poparcie swoich słów pokazuje pismo do marszałka Sejmu, w którym prosi o pomoc w odbudowie zniszczonego w 1997 roku muru oporowego na Białej Głuchołaskiej. Przez wyrwę w tym murze woda wdarła się do uzdrowiskowej części miasta. - W ubiegłym roku znowu mieliśmy powódź i kolejny raz woda weszła do miasta. Jesteśmy miastem uzdrowiskowym, ale ludzie nie przyjeżdżają do nas, bo i do czego. Kto zainwestuje pieniądze w terenie ciągle narażonym na zalanie i gdzie miasto ma znaleźć piętnaście milionów złotych na odbudowę zdroju, skoro od trzech lat nie ma z niego dochodów - denerwuje się burmistrz.
- Staramy się zrobić jak najwięcej - mówi odpowiedzialny za odbudowę i modernizację wałów dyrektor Wojewódzkiego Zarządu Melioracji i Urządzeń Wodnych Tadeusz Cygan. - Powódź ujawniła wszystkie błędy. Teraz staramy się je wyeliminować. Dlatego jako główny cel przyjęto ochronę dużych skupisk ludzkich. Zgodnie z planami główne prace w Kędzierzynie-Koźlu i Opolu powinny zostać zakończone w przyszłym roku. Mamy nadzieję, że w tym samym czasie w rejonie Opola rozpocznie się budowa obszaru zalewowego, do którego będzie kierowana woda z fal powodziowych. Po zbudowaniu siedmiu kilometrów wałów powstanie teren zalewowy o pojemności przekraczającej dwadzieścia milionów kubików. Zdaniem szefa WZMiUW do zadań pilnych należy jeszcze zaliczyć budowę dziesięciu kilometrów nowych wałów chroniących wsie gminy Lubsza i ulepszenie zabezpieczeń Lewina Brzeskiego i Nysy.
Bez zapłaty
Tempo i priorytety robót zależą od pieniędzy. Tu zaczyna się problem. Od początku roku firmy pracujące na rzecz WZMiUW nie otrzymują zapłaty za wykonane prace. Jak tłumaczy Cygan, nie mogą jej dostać, bo na jego konto do tej pory nie wpłynęła złotówka z funduszy pomocowych przewidzianych w rezerwie budżetowej i Funduszu Rozwoju Społecznego Rady Europy. Mimo to firmy nie przerywają pracy. Prezes spółki Polwod Stanisław Staniszewski, którego firma wykonuje gros robót przy odbudowie i modernizacji wałów, na swoją działalność bierze już komercyjne kredyty. Mniejsi wykonawcy nie mają takich możliwości. Wśród przedsiębiorców mówi się o kilku firmach, które zbankrutowały, nie doczekawszy się należności. Dyrektor Cygan powodów takiego stanu upatruje w skomplikowanych procedurach rozliczeń prac i w związanych z nimi zasadach uruchamiania nowych transz pieniędzy. - Na ten rok na prace przy wałach przyznano mi 12,5 miliona złotych. Już wykonane prace pochłonęły 70 procent tej kwoty. A mam informację, że przyznany limit może zostać zredukowany. Prac nie mogę cofnąć, więc w lipcu powinienem wstrzymać roboty - rozważa Cygan. Zdaniem zadłużonych przedsiębiorców wstrzymanie prac oznacza dla części z nich likwidację. Sytuację komplikuje system prowadzenia prac. W Opolu na przykład jest trzech inwestorów. RZGW modernizuje kanał Ulgi, WZMiUW obwałowanie na lewym brzegu wyspy Bolko. Prawy brzeg tego samego odcinka przypadł miastu. Każdy inwestor pieniądze pozyskuje w różny sposób i w różnym tempie. WZMiUW ze swoimi pracami (podwyższenie o metr istniejących wałów) chce uporać się przed końcem roku, a wtedy dopiero miejska część inwestycji się rozpocznie. Gdyby więc przyszła woda w wysokości podobnej do tej sprzed trzech lat, zalałaby prawobrzeżną część miasta w rejonie Komendy Wojewódzkiej Policji.
Nadzieja w smoku
W Urzędzie Wojewódzkim opracowano plany mobilizacji sił i środków koniecznych do ewakuacji ludzi z miejsc zagrożonych powodzią. Aby jednak system ewakuacji zadziałał na czas, konieczne jest uruchomienie nowoczesnego monitoringu rzek. System monitoringu ochrony kraju ma dopiero powstać. Alarmowany przez mieszkańców przy każdym deszczu burmistrz Głuchołaz ma już swój system pomiaru wód. Jeździ w sobie znane miejsca na rzece i w ten sposób stara się określić skalę grożącego Głuchołazom niebezpieczeństwa. Powodzi nadal boją się mieszkańcy gminy Lubsza. - Nasze wsie leżą na terenie położonym poniżej koryta Odry - opowiada wójt Lubszy Wojciech Jagiełłowicz. Co gorsza, wybudowane jeszcze przez Niemców umocnienia opierają się na niestabilnym gruncie. W kasie rolniczej gminy, gdzie co piąty dorosły ma prawo do zasiłku dla bezrobotnych, brakuje pieniędzy na wszystko. Także na odbudowę zniszczeń powodziowych (woda zalała 70 procent powierzchni gminy). Woda przyniosła też straty niematerialne. W ocenie pracującej w Lubszy psycholog Teresy Brandys-Tylipskiej u powodzian widoczne są objawy zespołu stresu pourazowego, objawiające się m.in. zmniejszoną aktywnością, osłabieniem więzi społecznych. - Tylko głupi się nie boi, a woda nie będzie czekać, aż ludzie zrobią umocnienia - mówi Jan Mykita z całkowicie zalanego przez powódź Dobrzynia. Takiej wody nic nie powstrzyma. Syn już przygotował na strychu miejsce na meble, gdyby znowu nas zalało. Tu nie ma życia. Przez cały czas szukam miejsca, żeby przenieść chociaż część swojej szkółki krzewów, bo tu nie chcą nawet nas ubezpieczyć. Żeby chociaż ktoś dał mi gwarancję, że w tym roku nas nie zaleje. Ale czy ktoś taki istnieje? - martwi się gospodarz.
- Zrobiono bardzo dużo i nie można tego negować. Jednak gdyby przyszła taka fala jak w 1997 roku, obecne umocnienia nie zapewnią pełnego bezpieczeństwa ludziom mieszkającym w sąsiedztwie Odry i jej dopływów - mówi były wojewoda opolski Ryszard Zembaczyński. Wiadomo, że wały buduje się na wodę "stuletnią". W razie wody "tysiącletniej" czy "trzystuletniej", która nawiedziła Górny Śląsk w 1985 roku, ważne jest szybkie obliczenie, dokąd woda dojdzie i skąd należy ewakuować ludzi i ich mienie. Do tego konieczne jest utworzenie nowoczesnego systemu monitoringu stanu wód opartego na automatycznych pomiarach i komputerach, a nie archaicznych wodowskazach odczytywanych przez strażników wałowych, jak jest teraz. Informacje o tym, że budowa systemu przekładana jest na kolejne lata, są po prostu zatrważające. Boję się, że gdyby dziś przyszła fala podobna do tej z 1997 roku, naszą najmocniejszą stroną kolejny raz okazałaby się improwizacja - uważa były wojewoda opolski Ryszard Zembaczyński.
|
W Opolskiem ciągle żywa jest sprawa powodzi. Trzy lata po przejściu wody tysiąclecia samorządowcy alarmują - przedłużają się prace przy likwidacji skutków powodzi, brakuje pieniędzy na konieczne remonty. Mimo zaawansowanych prac przy modernizacji umocnień groźba powodzi jest nadal realna.Tempo i priorytety robót zależą od pieniędzy. Aby jednak system ewakuacji zadziałał na czas, konieczne jest uruchomienie nowoczesnego monitoringu rzek. System monitoringu ochrony kraju ma dopiero powstać.
|
SUMO
Ten sport wywodzi się z praktyk religijnych, obrzędów ku czci różnych bóstw, modłów o lepsze zbiory czy deszcz
Moc rodem z niebios
Sławomir Luto, waży obecnie 190 kg, ale na stanowczą prośbę żony zamierza zrzucić kilka kilogramów. MACIEJ SKAWIŃSKI
MICHAŁ HOLEWJUSZ
Amerykanizacja stylu życia w Japonii charakteryzuje się nie spotykaną gdzie indziej dynamiką. Spora część tamtejszych nastolatków nie potrafi już jeść tradycyjnymi pałeczkami, a do najpopularniejszych sportów w tym kraju należą baseball, golf i piłka nożna. Jedyne, co pozostało w japońskiej kulturze bez wątpienia rdzenne, to sumo - misterium łączące w sobie elementy teatru, religii i walki.
Japońscy mistrzowie sumo, stanowiący niewątpliwie wizytówkę tego kraju, zostali zaproszeni przez organizatorów zimowych igrzysk w Nagano do udziału w ceremonii otwarcia. Półnadzy zawodnicy w tradycyjnych pasach (mawashi) mają wprowadzić na olimpijski stadion wszystkie reprezentacje narodowe. Według długotermiowych prognoz pogodny na początku lutego w Nagano ma być jednak kilka stopni poniżej zera.
"Nawet gdyby doskwierało im dotkliwe zimno, to na pewno tego po sobie nie pokażą - przekonuje Jacek Wasilewski, japonista, komentator zawodów sumo. - Ich twarze zawsze pozostają kamienne. Okazywanie jakichkolwiek emocji uważają za słabość niegodną bogów, z którymi w pewien sposób są utożsamiani".
Cyrk pod czerwoną latarnią
Filozofia sumo związana jest bowiem ze zmaganiami bogów o dominację. Pierwsze zapiski o ludzkich zmaganiach pochodzą dopiero z 720 roku naszej ery z Księgi Dziejów Japonii - Nihongi, w której opisano walki o ziemię wasali cesarza Suina. "Sumo wywodzi się z praktyk religijnych, obrzędów ku czci różnych bóstw, modłów o lepsze zbiory czy deszcz - opowiada Wasilewski. - W VIII wieku sumo wyszło ze świątyń i trafiło na cesarski dwór, gdzie stało się jedną z największych atrakcji".
Sumo było podstawowym elementem szkolenia samurajów i według specjalistów dało początek wielu innym sztukom walki. Potężni zawodnicy sumo służyli w tamtym okresie również w wojsku. Ich siła i sprawność były wykorzystywane na polu bitwy, gdzie potrafili bez problemów zatrzymać konia. Tak było do czasu pojawienia się muszkietów, które do Japonii przywieźli Portugalczycy w XVI wieku. Spowodowało to, że mistrzowie sumo wrócili do świątyń. Coraz częściej organizowano również walki uliczne. Zawodnicy sumo stali się wtedy na wskroś kuglarzami, cyrkowcami. "W sumo walczyły również kobiety, przeważnie te spod czerwonych latarni, które często za przeciwników miały ślepców. Była to ulubiona rozrywka wielu domów publicznych" - opowiada Wasilewski.
Szaty kapłana shinto
W 1923 roku Japońska Federacja Sumo skodyfikowała zasady tego sportu. W skrócie: zwycięstwo polega na wypchnięciu przeciwnika z ringu, czyli z dohyo, lub spowodowaniu, że dotknie on podłoża inną częścią ciała niż stopa. W ciągu roku odbywa się w Japonii sześć turniejów w tradycyjnym sumo. Trzy imprezy są organizowane w Tokio, po jednej w Osace, Fukuoce i Nagoi. W każdym z tych miast buduje się przed zawodami specjalny betonowy postument, na którym znajduje się ring o średnicy pięciu metrów. Samo dohyo jest zbudowane z ubitej trzciny ryżowej, na którą sypie się później glinę. W efekcie powstaje klepisko o specyficznej sprężystości. Nad samym dohyo znajduje się ozdobny daszek symbolizujący kopułę świątyni. W towarzyszącym walkom przebogatym ceremionale mieszają się elementy wielu religii, teatru i tradycji wojennych. "Sędzia zawodów jest ubrany na przykład w szaty kapłana shinto, a do wydawania poleceń zawodnikom służy mu specjalny wachlarz - mówi Jacek Wasilewski. - Zarówno on, jak i spikerzy zawodów mówią językiem starojapońskim, z którego większość widzów rozumie tylko nazwiska zawodników."
Walki herosów
W 15-dniowym turnieju każdy z zawodników musi stoczyć jedną walkę dziennie. Liczba wygranych spotkań decyduje o zwycięstwie. "Sama walka trwa kilka sekund - mówi Sławomir Luto, jeden z niewielu polskich zawodników startujących w sumo sportowym (amatorskim). - Jest to połączenie wysiłku ciężarowca i sprintera biegającego stumetrówkę. Cały czas napięte do granic wytrzymałości mięśnie, walka na bezdechu, a po chwili jest już po wszystkim. Tego trzeba się nauczyć".
Zmagania zawodników sumo wciąż odzwierciedlają walki bogów, któż bowiem w obecnych czasach może sobie pozwolić na wagę ponad 200 kg, nie mówiąc już o dwumetrowym wzroście. Dla niskich i nieco zakompleksionych z tego powodu Japończyków ci wspaniali herosi utożsamiają jakąś nadludzką siłę, moc rodem z niebios. W tym przedstawieniu niebem jest ring, a przegrany stacza się w piekielną otchłań.
Przed walką sędzia ocenia nastawienie zawodników - muszą być spokojni, skoncentrowani, mieć równy oddech. W innym wypadku mogą być nie dopuszczeni na ring. Sami zawodnicy przed walką tupią nogami na dohyo, by odgonić złe duchy. W tym samym celu sypią na ring piasek z solą. "Można sobie wyobrazić, co się czuje, kiedy sól wedrze się do krwawiącej rany. Przekonałem się o tym już kilkakrotnie" - mówi Luto. Zawodnicy sumo otwierają również i pokazują dłonie - demonstrują w ten sposób czystość tej walki. Klaśnięcia mają na celu polecenie własnej osoby uwadze bogów, którzy decydują o wyniku walki. Po meczu sędzia na swoim wachlarzu podaje zwycięzcy kopertę z czekiem. "Pisano o dopingu w sumo, o zażywaniu narkotyków przez zawodników, o kupowaniu i sprzedawaniu walk, o mafii, ale nigdy o pieniądzach. To temat tabu, którym nikt w Japonii się nie zajmuje. Są to na pewno spore sumy. Jakie - możemy się tylko domyślać" - mówi Jacek Wasilewski.
Tabu
W Japonii do elity tradycyjnego sumo, skierowanego wyłącznie do rodowitych Japończyków, ewentualnie naturalizowanych mężczyzn żółtej rasy, należy około 40 zawodników. Są oni zgrupowani w stajniach, podobnie jak w samochodowej Formule 1. Wszyscy zawodnicy z jednej drużyny wspólnie trenują, jedzą z jednego kotła. Co jedzą? Przede wszystkim dużo, do tego piją ogromne ilości piwa, które wzmaga apetyt. Diety zawodników są kolejną tajemnicą w tym sporcie. Gra przecież toczy się o wielkie pieniądze. "Gościłem raz w tokijskiej tradycyjnej restauracji odwiedzanej przez japońskich mistrzów. Na początku podano wywar z pasztetu, do którego wrzucono kolejno ryby i warzywa. Po zjedzeniu tego wywar uzupełniono ryżem i jajkami - na masę" - wspomina Luto, który waży obecnie 190 kg przy wzroście 194 cm. Nasz zawodnik - na stanowczą prośbę żony - zamierza się jednak odchudzać.
Kariera sportowa zawodników sumo trwa średnio 10 - 12 lat. W tym czasie muszą zarobić na całe życie. Walczą bowiem najdłużej do osiągnięcia 35. roku. Po skończeniu kariery często swoimi nazwiskami firmują dobre restauracje albo prowadzą szkoły walki.
"W tym sporcie trening jest naprawdę katorżniczy. Trzy czwarte dnia to zajęcia siłowe, sprawnościowe, techniczne. Niech nie zmylą nikogo tusza i wałki tłuszczu. Oni mają niesamowitą siłę, są szalenie elastyczni i szybcy. Ich nogi to same mięśnie" - mówi Jacek Wasilewski.
Obecnie w Japonii jest dwóch wielkich mistrzów - Yokozuna. Od 1993 roku ten najwyższy tytuł nosi Akebono, do którego dwa lata później dołączył Takanohana. O wszystkich nominacjach i degradacjach decyduje Japońska Federacja Sumo. Niżej w hierarchii jest Ozeki, czyli mistrz, dalej są Komusubi (starsi juniorzy), Sekiwake i Maegashira. W tej ostatniej grupie po każdych zawodach następują spore przetasowania. Słabe występy decydują o degradacji poszczególnych zawodników, jedynie tytuł wielkiego mistrza jest dożywotni. Trzeba również powiedzieć, że mistrzowie sumo są niekwestionowanymi idolami japońskich nastolatek. Zawodnicy sumo skutecznie konkurują pod tym względem z gwiazdami muzyki czy kina.
Zabawa w przedszkolu
We wrześniu 1996 roku na zjeździe Polskiego Związku Zapaśniczego podjęto uchwałę o wprowadzeniu do regulaminu nowej dyscypliny - sumo. "Jest to dyscyplina pokrewna do zapasów. Sumo jest naturalnym elementem stylu klasycznego - mówi sekretarz generalny PZZ, Andrzej Wojda. - Nowa dyscyplina pozwala wielu naszym zapaśnikom przedłużyć sportową karierę. Nie oznacza to jednak, że to sport tylko dla zapaśników. Liczymy generalnie na młodzież akademicką, na judoków, rugbystów, ciężarowców, a nawet kulturystów" - dodaje.
Sumo sportowe (amatorskie) jest eksportową odmianą japońskiej konkurencji. Wprowadzano tu kategorie wagowe i zrezygnowano z części tradycyjnych obrzędów. "Dla starych mistrzów sumo amatorskie to takie sportowe przedszkole" - ocenia krótko Jacek Wasilewski. -Niemniej zależy im na promocji tego sportu na świecie. Dlatego szkolą sędziów, pomagają w organizacji zawodów".
Sumo powoli zdobywa sobie zwolenników zarówno w Polsce, jak i na świecie. Jest to sport telewizyjny, o czym mogą świadczyć godzinne transmisje na sportowym kanale Eurosport. W świetlaną przyszłość tego sportu na naszym kontynencie głęboko wierzy Andrzej Wojda, który mówi: "Ja sam nie mogłem przez kilka godzin oderwać wzroku od maty. Każda walka jest niesamowicie ekspresyjna i chociaż trwa krótko, to ma inną dramaturgię. Nigdy nie wiadomo, kto wygra, bo jeden ruch może decydować o zwycięstwie. Weszła w to już telewizja, a zatem będą i pieniądze" - przekonuje. Sumo prężnie rozwija się głównie w Niemczech, Estonii, Bułgarii, Finlandii i Kanadzie. Teraz przyszła kolej na Polskę.
W zeszłym roku nasza reprezentacja w składzie: Sławomir Luto, Jacek Jaracz, Marek Garmulewicz i Mariusz Rzeszewski, była na mistrzostwach świata w Tokio, gdzie wywalczyła miejsce w czołowej ósemce. "Na razie nie planujemy otwierania nowych klubów ani inwestowania dużych pieniędzy w ten sport. Chcemy przede wszystkim wykorzystać bazę, doświadczenie i środki naszego związku" - mówi Andrzej Wojda.
Japończycy ubiegają się o organizację igrzysk olimpijskich w Osace w 2008 roku i bardzo by chcieli, żeby ich sport narodowy wszedł do programu olimpijskiego.
|
Japońscy mistrzowie sumo zostali zaproszeni przez organizatorów zimowych igrzysk w Nagano do udziału w ceremonii otwarcia. Półnadzy zawodnicy w tradycyjnych pasach (mawashi) mają wprowadzić na olimpijski stadion wszystkie reprezentacje narodowe. Filozofia sumo związana jest ze zmaganiami bogów o dominację. Pierwsze zapiski o ludzkich zmaganiach pochodzą dopiero z 720 roku. Sumo wywodzi się z praktyk religijnych, obrzędów ku czci różnych bóstw, modłów o lepsze zbiory czy deszcz. W VIII wieku sumo wyszło ze świątyń i trafiło na cesarski dwór, gdzie stało się jedną z największych atrakcji.Sumo było podstawowym elementem szkolenia samurajów i dało początek wielu innym sztukom walki. Potężni zawodnicy służyli w tamtym okresie również w wojsku.
W 1923 roku Japońska Federacja Sumo skodyfikowała zasady tego sportu. zwycięstwo polega na wypchnięciu przeciwnika z ringu, czyli z dohyo, lub spowodowaniu, że dotknie on podłoża inną częścią ciała niż stopa. W ciągu roku odbywa się w Japonii sześć turniejów w tradycyjnym sumo. Samo dohyo jest zbudowane z ubitej trzciny ryżowej, na którą sypie się później glinę. Nad dohyo znajduje się ozdobny daszek symbolizujący kopułę świątyni. W 15-dniowym turnieju każdy z zawodników musi stoczyć jedną walkę dziennie. Liczba wygranych spotkań decyduje o zwycięstwie. Sami zawodnicy przed walką tupią nogami na dohyo, by odgonić złe duchy. W tym samym celu sypią na ring piasek z solą.
W Japonii do elity tradycyjnego sumo, skierowanego wyłącznie do rodowitych Japończyków, ewentualnie naturalizowanych mężczyzn żółtej rasy, należy około 40 zawodników. Kariera sportowa zawodników sumo trwa średnio 10 - 12 lat. Walczą najdłużej do osiągnięcia 35. roku. Obecnie w Japonii jest dwóch wielkich mistrzów - Yokozuna. Od 1993 roku ten najwyższy tytuł nosi Akebono, do którego dwa lata później dołączył Takanohana. Sumo powoli zdobywa sobie zwolenników zarówno w Polsce, jak i na świecie.
|
PRAGA
Wielu posłów i senatorów ODS publicznie oświadczyło, że nie odda na Havla swego głosu. Jednak większość zwyczajnych Czechów chciałaby go ponownie widzieć na prezydenckim fotelu
Havel na Hrad
Kandydatów do prezydenckiego fotela jest trzech. Pierwszy z lewej to przywódca partii republikańskiej Miroslav Sladek. Pośrodku najpoważniejszy kandydat, dotychczasowy prezydent Vaclav Havel. Komuniści zgłosili Stanislava Fischera (z prawej) - astrofizyka.
FOT. (C) AP
BARBARA SIERSZUŁA
z Pragi
Kandydaci są trzej. Za najpoważniejszego uchodzi Vaclav Havel. Jeśli nie zawiodą posłowie z ODS, Vaclav Havel zostanie wybrany ponownie na ostatnią już swoją kadencję:1998-2003. Konstytucja RCz dopuszcza możliwość tylko dwukrotnego sprawowania urzędu prezydenckiego przez tę samą osobę.
Komuniści zgłosili Stanislava Fischera - astrofizyka, przyznającego się do współpracy z tajną policją STB. Trzeci z kandydatów, przywódca partii republikańskiej, Miroslav Sladek, przebywa w areszcie śledczym z powodu utrudniania postępowania sądowego. Obwinionego o podniecanie nienawiści na tle narodowościowym i rasowym, czeka proces. Zestaw kandydatów zdaje się nie pozostawiać wątpliwości, kogo należy wybrać. Decyzja ostateczna należeć będzie do posłów i senatorów Zgromadzenia Narodowego. O tym, czy głosować będą tajnie czy jawnie, zdecydują w dniu wyborów.
Nic dwa razy się nie zdarza...
Zdarzyło się. W przypadku Vaclava Havla jest to już czwarta kandydatura, a jeśli zostanie wybrany - trzeci urząd prezydencki. Po raz pierwszy został prezydentem Czechosłowacji 29 grudnia 1989 roku. W czerwcu 1992, kiedy zbliżał się rozpad CSRF, jego ponowną kandydaturę odrzucili Słowacy. Stwierdziwszy, że nie może już wypełniać obowiązków wobec CSRF zgodnie ze swym sumieniem i przekonaniami, 20 lipca 1992 Vaclav Havel abdykował, stając się na pół roku osobą prywatną. Pierwszego stycznia 1993 Czechosłowacja rozdzieliła się na dwa suwerenne państwa: Republikę Czeską i Republikę Słowacką. Trzy tygodnie poźniej, 26 stycznia 1993, Vaclav Havel został wybrany na pierwszego prezydenta Republiki Czeskiej. Jego "czeska" kadencja właśnie dobiegła końca. Jaka była?
Na pewno trudna. Chwilami dramatyczna, a przy końcu nawet tragiczna.
Uprawnienia prezydenckie w samodzielnej Republice Czeskiej, w porównaniu z federalnymi, zostały przez czeską konstytucję znacznie ograniczone. Zadaniem Vaclava Havla stało się wypełnienie własną treścią nowych wyobrażeń o prezydencie. Jakie cele sobie wyznaczył i co z nich udało się zrealizować? Wielkim tematem prezydenta była i nadal pozostaje budowa społeczeństwa obywatelskiego, w którym rola partii politycznych byłaby zredukowana do niezbędnego minimum. Zadanie następne to: walka z czeskim prowincjonalizmem i próba wprowadzenia do polityki aspektów moralnych oraz poczucia globalnej odpowiedzialności za sprawy świata. Kolejny zamiar prezydencki łączył się z planami decentralizacji władzy, z utworzeniem samorządu terytorialnego i z dążeniem, aby prezydent pełnił rolę ponadpartyjnego gwaranta wewnętrznej stabilizacji politycznej. Cele zewnętrzne, za którymi Havel mocno się odpowiada, to włączenie się Czech w struktury europejskie, wejście do NATO i UE. Gdy w styczniu 1994 roku odbywało się w Pradze spotkania prezydenta USA Billa Clintona z prezydentami Grupy Wyszehradzkiej, dające początek współpracy w ramach "Partnerstwa dla pokoju", cele te były już wyraźnie sformułowane. Czeska dyplomacja sądziła wtedy, że najlepsza będzie droga w pojedynkę - prezydent nie protestował. Stwierdził, że Środkową Europę można równie dobrze integrować na poziomie prezydenckim, i zaprosił siedmiu prezydentów do Litomyśli, aby wspólnie zastanowić się na przyszłością regionu.
Realizacja reform gospodarczych w Czechach od roku 1993 należała do trójpartyjnej prawicowej koalicji. Została ona zdominowana przez Obywatelską Partią Demokratyczną (ODS) Vaclava Klausa, która aż do wyborów w 1996 roku nadawała główny ton transformacji. Vaclav Havel, aczkolwiek często różnił się z premierem w poglądach na sposób przekształcania gospodarki, usunął mu się z drogi. W polityce zagranicznej też mu ustąpił, zgadzając się m.in. na "cichą śmierć" Wyszehradu. Ze swych krytycznych uwag prezydent jednak nie zrezygnował. W przemówieniu noworocznym 1 stycznia 1995 mówił np., że dla większości ludzi ważne są nie tylko reformy ekonomiczne, ale też klimat moralny, w jakim one przebiegają. Rok poźniej ton jego wypowiedzi stał się bardziej ostry: "Wszystkie nasze sukcesy polityczne i gospodarcze nie przydadzą się na nic, jeśli między ludźmi będzie panowało prawo dżungli."
Pogłębiający się dystans pomiędzy prezydentem i premierem osiągnął swój finał po dymisji szefa rządu. W przemówieniu wygłoszonym przed posłami i senatorami 9 grudnia Vaclav Havel krytycznie ocenił stan państwa i okres rządów Vaclava Klausa, oświadczając: - Zgubiła nas pycha.
Bilans zysków i strat
Nie spełniły się marzenia o moralnej polityce. Pięć lat to, jak się okazało się, zbyt mało, aby Vaclav Havel zdołał przekształcić czeską rzeczywistość. Podczas gdy za granicą czytano i szczegółowo analizowano jego przemówienia, czescy prawicowi politycy traktowali go jak niegroźnego, filozofującego moralistę, a lewica ledwie go tolerowała. Dopiero niedawno Havel przyznał, że ilekroć go odwiedzał Vaclav Klaus, zawsze był przez premiera karcony i łajany. A po każdej udanej zagranicznej podróży dostawał w domu od czeskich polityków coś w rodzaju "kopniaka w kostkę", aby zbyt dużo sobie nie wyobrażał.
Nie zawiodła go jednak publiczność. Od roku 1993 Havel należy do najpopularniejszych polityków w Czechach. Przez pięć lat jego popularność nie spadła nigdy poniżej 65 procent, a na przełomie roku 1996/97 w czasie choroby, a potem ponownego ożenku osiągnęła rekordowe 85 procent. Międzynarodowy moralny autorytet Havla jest jedną z przyczyn jego mocnej pozycji. Czesi wiedzą, że nazwisko prezydenta i jego przesłanie, liczne nagrody i zagraniczne odznaczenia zwiększają prestiż kraju, przynosząc wymierne efekty, jak zaproszenie do NATO.
W Czechach Havel stał się bardziej wyrazisty po wyborach w czerwcu 1996, kiedy wpływy Vaclava Klausa i jego ODS zaczęły wyraźnie słabnąć. Gdy na skutek wyników głosowania powstało niebezpieczeństwo kryzysu politycznego z powodu zrównoważonych sił koalicji i opozycji, prezydent mógł odegrać swoją rolę ponadpartyjnego koordynatora. I odegrał. Inna sprawa, czy pomysł uczynienia z lidera opozycji socjaldemokratycznej Milosza Zemana marszałka Izby Poselskiej był najszczęśliwszy. Dzisiaj Havel sam przyznaje, że nie.
Stworzony półtora roku temu układ polityczny okazał się niewydolny. Dziś Czechy stoją w obliczu przedterminowych wyborów parlamentarnych. Prezydencka idea decentralizacji władzy, czyli ustawa o samorządzie terytorialnym i nowym podziale administracyjnym ujrzała światło dzienne dopiero w drugiej połowie 1997, gdy pozycja Vaclava Klausa była już znacznie osłabiona. Przez kilka lat ODS konsekwentnie odrzucała samorządy. Wielu politologów analizujących przyczyny upadku rządu Klausa, abstrahując od afer finansowych ODS, uważa, że Havel ponosi część odpowiedzialności za obecną sytuację w kraju. Ostre słowa krytyki, które premier i jego rząd usłyszeli 9 grudnia, mogły być wypowiedziane przez prezydenta co najmniej dwa lata wcześniej. Dlaczego tak się nie stało? Z perspektywy pięciu lat jasno widać, że Vaclav Havel nie czuł się dobrze w układzie politycznym zdominowanym przez Klausa i często mu ustępował. Dopiero zmiany personalne (rezygnacja Josefa Zieleńca), przegrupowania na czeskiej prawicy i dymisja premiera spowodowały, że mimo nękającej go choroby prezydent znowu zaczął być sobą.
Zdrowie i sprawy prywatne
Kampanię przedwyborczą Vaclav Havel całkowicie zignorował. Po burzliwych wydarzeniach z przełomu listopada i grudnia (upadek rządu), po poważnym zapalenie płuc (rok temu przeszedł operację usunięcia części płuca z małym złośliwym nowotworem) i sławnym wystąpieniu w Rudolfinum, czekał już tylko na mianowanie nowego premiera. Cztery dni po wręczeniu Josefovi Toszovskiemu aktu nominacji prezydent wraz z małżonką, lekarzem, pielęgniarką, ochroną osobistą i czterema psami odleciał na urlop zdrowotny do rezydencji króla Hiszpanii na Wyspach Kanaryjskich. Tymczasem w kraju jego krytyczne przemówienie z 9 grudnia, mianowanie bezpartyjnego premiera, a potem półpolitycznego rządu wywołało wśród dużej części posłów i senatorów ODS falę silnej niechęci. Wielu z nich publicznie oświadczyło, że nie odda na Havla swego głosu 20 stycznia br. Aby zostać wybrany w pierwszej turze, potrzebuje 101 z 200 głosów poselskich, i 41 z 81 senatorskich. W Senacie problemu nie będzie, w Izbie Poselskiej może być trudniej. Tu Vaclav Havel może liczyć jedynie na głosy posłów z nowo powstałej Unii Wolności, która oddzieliła się od ODS Vaclava Klausa.
Stan zdrowia kandydata na prezydenta deputowanych nie interesuje. Do raportu konsylium lekarskiego, przedstawionego w obu izbach, zajrzało 26 posłów i 4 senatorów. Ich spekulacjom, kto będzie za Havlem, a kto przeciwko, nie sekundują zwyczajni Czesi. Większość z nich (59 procent) chciałaby go ponownie widzieć na Hradzie. Według 57 procent druga prezydentura Havla pomoże utrzymać spokój w kraju, a 71 procent sądzi, że wzmocni on pozycję Czech poza granicami. Zaufanie, jakim Vaclav Havel cieszy się wśród w swoich rodaków, ma tylko częściowy związek z jego dysydencką przeszłością. Socjologowie twierdzą, że Czechów najbardziej interesuje zdrowie prezydenta i jego sprawy prywatne. Spadek popularności do 65 procent wywołały rodzinne spory majątkowe ze szwagierką i nie zbyt fortunne wypowiedzi Dagmar Havlovej. Porównania z pierwszą żoną prezydenta, Olgą, nie są dla obecnej małżonki korzystne.
Co Vaclav Havel myśli o drugiej kadencji prezydenckiej? Przede wszystkim chciałby, aby była ona lepsza, aby przyniosła Czechom członkostwo w NATO i w Unii Europejskiej. Jego zdrowie wymaga, aby to była prezydentura spokojniejsza. Tymczasem w kraju czeka go sytuacja chyba trudniejsza od tej przed 5 laty. Czeska prawica jest rozproszona i skłócona. Opinia publiczna skłania się ku lewicy, a sondaże mówią, że przedwczesne czerwcowe wybory wygrają socjaldemokraci. Jeśli Milosz Zeman zostanie premierem, dla prezydenta Vaclava Havla będzie to następny "twardy" partner.
|
Kandydatów do prezydenckiego fotela jest trzech. Za najpoważniejszego uchodzi Vaclav Havel. Po raz pierwszy został prezydentem Czechosłowacji 29 grudnia 1989 roku. 26 stycznia 1993, Vaclav Havel został wybrany na pierwszego prezydenta Republiki Czeskiej.
Wielkim tematem prezydenta była i nadal pozostaje budowa społeczeństwa obywatelskiego. Zadanie następne to: próba wprowadzenia do polityki aspektów moralnych. Kolejny zamiar prezydencki łączył się z planami decentralizacji władzy. Cele zewnętrzne to włączenie się Czech w struktury europejskie. po dymisji szefa rządu Vaclav Havel krytycznie ocenił stan państwa i okres rządów Vaclava Klausa. Wielu politologów uważa, że Havel ponosi część odpowiedzialności za obecną sytuację w kraju. Tymczasem jego krytyczne przemówienie wywołało wśród dużej części posłów i senatorów ODS falę silnej niechęci. Wielu z nich publicznie oświadczyło, że nie odda na Havla swego głosu. Ich spekulacjom nie sekundują zwyczajni Czesi. Większość z nich chciałaby go ponownie widzieć na Hradzie.
|
Ziomkostwa liczą, że po przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej otrzymają odszkodowania za majątek pozostawiony za Odrą. Procesów nie da się uniknąć
Wysiedleni będą szukać zadośćuczynienia
Kamienica we wrocławskim Rynku, w której mieści się Dom Handlowy Feniks, to jedna z tysięcy nieruchomości należących przed wojną do Niemców. Dziś ma ona ogromną wartość rynkową.
FOT. GRZEGORZ HAWAŁEJ
PIOTR JENDROSZCZYK
Z BERLINA
W dziesięć lat po traktatowym uregulowaniu stosunków polsko-niemieckich nie ma w Niemczech człowieka, który publicznie i otwarcie mówi źle o Polsce. Coraz mniej jest też kawałów w rodzaju: "jedź do Polski, twój samochód już tam jest". Ta pozytywna przemiana w postrzeganiu naszego kraju może się niedługo okazać chwilowa, może się też pogorszyć atmosfera w stosunkach wzajemnych. A wszystko to za sprawą - nieuregulowanego traktatem - problemu własności. Chodzi zwłaszcza o majątki wysiedlonych, czyli Niemców, którzy zmuszeni byli opuścić tereny przyznane Polsce po II wojnie przez zwycięskie mocarstwa.
Niemieccy znawcy prawa międzynarodowego nie mają wątpliwości, że problem własności może być źródłem pewnych niespodzianek. Wysiedleni będą szukać zadośćuczynienia na drodze sądowej w Polsce, Niemczech, USA, w Trybunale Praw Człowieka w Strasburgu oraz - jak twierdzi berliński adwokat Stefan Hambura - także w Europejskim Trybunale Sprawiedliwości w Luksemburgu.
Nie zrujnujemy Polski
Erika Steinbach, przewodnicząca Związku Wypędzonych - podobno zawdzięczająca to stanowisko byłemu kanclerzowi Helmutowi Kohlowi, który dał jej wskazówki, aby działała w kierunku polsko-niemieckiego pojednania - ogranicza się do symbolicznych, jak mówi, żądań odszkodowawczych. - Nie chcemy Polski zrujnować - twierdzi, posługując się przykładem Węgier, gdzie Niemcy otrzymali symboliczne rekompensaty. Podobnie było w Estonii. Tam bony reprywatyzacyjne miały wartość zaledwie 50 dolarów.
Wysiedleni nie domagają się oficjalnie od rządu niemieckiego, aby zmusił Polskę do wypłaty odszkodowań za ich mienie. Mają inną strategię. Czekają z rozpoczęciem kampanii odszkodowawczej na moment wstąpienia Polski do Unii Europejskiej.
Profesor Dieter Blumenwitz, specjalista międzynarodowego prawa publicznego z uniwersytetu w Wurzburgu, zajmujący się problematyką majątków wypędzonych uważa, że ponieważ kwestie własnościowe nie zostały rozstrzygnięte w stosunkach polsko-niemieckich, nie wygasły więc roszczenia wysiedlonych pod adresem Polski zarówno restytucyjne, jak i odszkodowawcze. Zwraca on uwagę na twierdzenia ziomkostw, że okres starania się Polski o przyjęcie do Unii jest ostatnią okazją do uregulowania spraw majątków wysiedlonych. Niemcy mogłyby zgłosić weto blokujące przyjęcie Polski. Oczywiście władze niemieckie tego nie uczynią, ale wtedy pokrzywdzeni mogą mieć pretensje do rządu, że nie dość zdecydowanie chroni ich prawa majątkowe i - teoretycznie - mogliby wystąpić wobec niego z roszczeniami odszkodowawczymi.
Podobne konsekwencje może mieć sprawa obrazu księcia Liechtensteinu, skonfiskowanego po wojnie w Czechosłowacji jako mienie poniemieckie. Kiedy obraz pojawił się na wystawie w Kolonii, książę bezskutecznie domagał się jego zajęcia jako swoją własność. Niemieckie sądy nie przyznały mu racji. Sprawa oparła się o Federalny Trybunał Konstytucyjny w Karlsruhe, który odmówił jej rozpatrzenia, powołując się na porozumienie trzech mocarstw okupacyjnych, które orzekły w 1954 roku, że zajęcie niemieckiego mienia w celu zaspokojenia żądań reparacyjnych nie może być podstawą do roszczeń majątkowych. Wtedy książę uznał, że naruszone zostały prawa człowieka, i zwrócił się do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Orzeczenie spodziewane jest w tym roku.
Dla wysiedlonych jest to ważna kwestia, ponieważ uznanie, iż ich dawne mienie zostało potraktowane przez niemiecki wymiar sprawiedliwości jako część wojennych reparacji, może stanowić podstawę zgłoszenia roszczeń pod adresem niemieckiego państwa, które zobowiązane jest chronić mienie obywateli, a nie nim handlować.
Zajęcie dla tysięcy adwokatów
Oczywiście to, że wysiedleni mogą się domagać odszkodowań od rządu niemieckiego, nie dotyczy bezpośrednio Polski. Ale sprawa ta musiałaby się odbić głośnym echem nad Wisłą, co nie sprzyjałoby dobrej atmosferze w stosunkach między obu krajami.
Zdaniem Marka Cichockiego z warszawskiego Centrum Stosunków Międzynarodowych prawdziwie katastrofalne konsekwencje dla stosunków wzajemnych miałoby pojawienie się indywidualnych pozwów odszkodowawczych pod adresem Polski. - Obawiam się, że polscy politycy oraz media muszą być przygotowani na takie pozwy i ważne będzie wyjaśnienie, że to nie niemieckie państwo, ale poszczególni obywatele zgłaszają pretensje - mówi Markus Mildenberger, politolog zajmujący się sprawami polskimi w Niemieckim Stowarzyszeniu Polityki Zagranicznej. Na niebezpieczeństwo wykorzystania tej sprawy przez polskie ugrupowania nacjonalistyczne i antyeuropejskie wskazuje również polityk partii Zielonych, Helmut Lippelt.
Adwokat Stefan Hambura zwraca uwagę na artykuł 17. Karty Praw Podstawowych Unii Europejskiej, przyjętej w Nicei, która będzie częścią europejskiego prawa konstytucyjnego. Mowa jest w nim o prawie każdej osoby do posiadania własności "nabytej zgodnie z prawem". Taki zwrot zachęca do sporu nad jego interpretacją, twierdzi Hambura, który szczegółowo przedstawia ten problem w najnowszym wydaniu pisma polsko-niemieckiego "Dialog". Rzecz w tym, że tę samą własność wysiedlonych, położoną dzisiaj bezspornie na obszarze Polski, chroni zarówno artykuł 14. Konstytucji RFN, jak i artykuł 21. Konstytucji Rzeczypospolitej. Adwokat nie wyklucza, że sprawy dotyczące własności na byłych obszarach niemieckich znajdą się wkrótce na wokandzie Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu.
Po rozszerzeniu UE wysiedleni mogą także spróbować występować z pozwami odszkodowawczymi do sądów polskich. Wśród imponującej liczby 110 tysięcy niemieckich adwokatów zawzięcie walczących o klientów znajdzie się sporo takich, którzy podejmą się takich spraw. Tym bardziej że już wkrótce będą mogli swobodnie występować w roli doradcy lub pełnomocnika procesowego także w Polsce, kraju członkowskim Unii.
Profesor Blumenwitz uważa jednak, że pozwy odszkodowawcze trafią przede wszystkim do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, jeżeli skarżącym uda się udowodnić, że wnioskodawcy są dyskryminowani w procesie reprywatyzacji w Polsce. A więc, że nie uczestniczą w restytucji mienia w takim stopniu jak Żydzi czy Kościół katolicki. W jego opinii prezydent Aleksander Kwaśniewski dobrze wiedział, co robi, zgłaszając weto wobec ustawy reprywatyzacyjnej, gdyż jej konsekwencją mogłoby być powstanie nierównego traktowania pozbawionych własności osób lub ich spadkobierców.
Zdaniem Blumenwitza można sobie także wyobrazić złożenie pozwów odszkodowawczych w sądach amerykańskich przeciwko polskim przedsiębiorstwom, jeżeli wnioskodawcy zdołają dowieść, że firmy te przejęły ich własność. Precedens już istnieje - chodzi o pewną firmę ubezpieczeniową, która działała w Czechosłowacji.
Wysiedleni są cierpliwi
Prawne możliwości dochodzenia roszczeń odszkodowawczych nie oznaczają automatycznie ich zaspokojenia.
- Gdybym była polskim rządem, rozwiązałabym sprawę odszkodowań we własnym interesie przed wstąpieniem do Unii - ostrzega Erika Steinbach. Wysiedleni czekają. Tak samo czekali przez lata właściciele mienia pozostawionego w byłej NRD. Po zjednoczeniu nic nie stało na przeszkodzie do jego odzyskania. Nie jest więc całkowicie bezsensowne twierdzenie, że podobną rolę odegrać może wejście Polski do Unii. Należy jednak wykluczyć kłopoty ze strony niemieckiego rządu - wyraźnie podkreślił to kanclerz Gerhard Schroder przy okazji 50. rocznicy podpisania Karty Niemieckich Wypędzonych. Chodzi wyłącznie o indywidualnych obywateli Niemiec, którzy coraz częściej pojawiają się w kancelariach adwokackich i składają zlecenia sprawdzenia ksiąg wieczystych w Polsce. To o czymś świadczy. Do tej pory wysiedleni nie podejmowali działań proceduralnych, wiedząc doskonale, że skazane są na niepowodzenie.
Niemiecki adwokat Andrzej Remin w wieloletniej praktyce spotkał się zaledwie z kilkoma przypadkami żądania przez obywateli niemieckich pochodzących ze Śląska zwrotu swej własności. - Z powodu przedawnienia roszczenia te skazane były z góry na niepowodzenie - mówi Remin. Przypomina, że w sprawach odszkodowań dla robotników przymusowych w Trzeciej Rzeszy także nie było podstaw prawnych uzyskania odszkodowań, a jednak ofiary je dostały. Niemcy nie ustają w podkreślaniu, że odszkodowania nie były zadośćuczynieniem za cierpienia, lecz moralnym gestem i znakiem dobrej woli.
Co robić?
Wśród znawców zagadnienia przeważają opinie, że problem własności osób wysiedlonych trzeba jakoś rozwiązać. Marek Cichocki zastanawia się, czy gestem dobrej woli ze strony polskiej nie byłaby zgoda na utworzenie Fundacji Berlinki, polsko-niemieckiej instytucji, która stałaby się właścicielem części bezcennych zbiorów Biblioteki Pruskiej, przechowywanych w Bibliotece Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Gest taki musiałby jednak być powiązany z nowym traktatem, w którym zarówno Polska, jak i Niemcy potwierdziliby wyraźnie, że nie mają względem siebie żadnych roszczeń.
Profesor Bogdan Koszel z Instytutu Zachodniego w Poznaniu proponuje swego rodzaju opcję zerową - zawarcie porozumienia w sprawie wzajemnego zrzeczenia się przez Polskę i Niemcy wszelkich roszczeń materialnych. Wychodzi on z założenia, że suma strat poniesionych w czasie wojny przez Polskę rekompensuje wszelkie straty materialne strony niemieckiej na ziemiach polskich. W tym wypadku obecny status Berlinki nie uległby zmianie.
Na gruncie prawnym odrzuca takie rozwiązanie znany specjalista z dziedziny prawa międzynarodowego profesor Gilbert Gornick z uniwersytetu w Marburgu. Zwraca on uwagę, że ewentualne zrzeczenie się przez rząd niemiecki roszczeń majątkowych w imieniu obywateli umożliwiłoby wysiedlonym skierowanie pozwów pod adresem władz niemieckich. - Żaden niemiecki rząd nie może sobie na to pozwolić - twierdzi Markus Meckel, przewodniczący polsko-niemieckiej grupy parlamentarnej w Bundestagu.
Nie brak jednak opinii, że sprawę tę można by rozwiązać na podobnej zasadzie, jak zrobił rząd USA w sprawach pozwów byłych robotników przymusowych, czyli wysłania do sądów rekomendacji z prośbą o oddalenie wniosków odszkodowawczych, gdyż ich rozpatrywanie nie leży w interesie państwa. To jednak rozwiązanie mało prawdopodobne.
Adwokat Hambura jest zdania, że państwo niemieckie mogłoby skutecznie bronić się przed roszczeniami wysiedlonych. Dowodzi, że otrzymali oni już odszkodowania w różnej postaci - zapomóg, ulg podatkowych i innych świadczeń. Niemcy miałyby więc wyjście.
Co zrobi jednak Polska, tkwiąca w przekonaniu, że ze strony wysiedlonych nic nam już realnie nie grozi? Nawet jeżeli tak jest, to czy całe zamieszanie wokół ich byłych majątków i przewidywanych batalii prawnych nie zmieni nastrojów w Polsce? I czy nie pojawią się kłopoty z uzyskaniem akceptacji większości narodu dla członkostwa w Unii, w której "na polską własność czyhają niepoprawni Niemcy". -
|
W dziesięć lat po traktatowym uregulowaniu stosunków polsko-niemieckich nie ma w Niemczech człowieka, który publicznie i otwarcie mówi źle o Polsce. Ta pozytywna przemiana może się pogorszyć za sprawą nieuregulowanego traktatem problemu własności. Chodzi zwłaszcza o majątki wysiedlonych, czyli Niemców, którzy zmuszeni byli opuścić tereny przyznane Polsce po II wojnie przez zwycięskie mocarstwa.
Erika Steinbach, przewodnicząca Związku Wypędzonych ogranicza się do symbolicznych, jak mówi, żądań odszkodowawczych.
Wysiedleni Czekają z rozpoczęciem kampanii odszkodowawczej na moment wstąpienia Polski do Unii Europejskiej.
kwestie własnościowe nie zostały rozstrzygnięte w stosunkach polsko-niemieckich, nie wygasły więc roszczenia wysiedlonych pod adresem Polski zarówno restytucyjne, jak i odszkodowawcze. twierdzenia ziomkostw, że okres starania się Polski o przyjęcie do Unii jest ostatnią okazją do uregulowania spraw majątków wysiedlonych. Niemcy mogłyby zgłosić weto blokujące przyjęcie Polski. władze niemieckie tego nie uczynią, ale wtedy pokrzywdzeni mogą mieć pretensje do rządu.
katastrofalne konsekwencje dla stosunków wzajemnych miałoby pojawienie się indywidualnych pozwów odszkodowawczych pod adresem Polski.
artykuł 17. Karty Praw Podstawowych Unii Europejskiej. Mowa w nim o prawie każdej osoby do posiadania własności "nabytej zgodnie z prawem". tę samą własność wysiedlonych, położoną dzisiaj bezspornie na obszarze Polski, chroni zarówno artykuł 14. Konstytucji RFN, jak i artykuł 21. Konstytucji Rzeczypospolitej.
Po rozszerzeniu UE wysiedleni mogą także spróbować występować z pozwami odszkodowawczymi do sądów polskich. pozwy odszkodowawcze trafią przede wszystkim do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, jeżeli skarżącym uda się udowodnić, że wnioskodawcy są dyskryminowani w procesie reprywatyzacji w Polsce.
- Gdybym była polskim rządem, rozwiązałabym sprawę odszkodowań we własnym interesie przed wstąpieniem do Unii - ostrzega Erika Steinbach. Chodzi wyłącznie o indywidualnych obywateli Niemiec, którzy coraz częściej pojawiają się w kancelariach adwokackich i składają zlecenia sprawdzenia ksiąg wieczystych w Polsce. To o czymś świadczy. Niemcy nie ustają w podkreślaniu, że odszkodowania nie były zadośćuczynieniem za cierpienia, lecz moralnym gestem i znakiem dobrej woli.
|
ROZMOWA
Jirzi Menzel, reżyser: Wolę dziś pracować w teatrze
Nie potrafię żebrać
FOT. (C) ONDREJ NEMEC
Rz: W czeskim wydaniu "Księgi Guinnessa 20 stulecia" zapisano wybitne osiągnięcia ludzi naszego wieku. Oscar dla filmu "Pociągi pod specjalnym nadzorem" według prozy Hrabala był "wyczynem", który uczynił pana sławnym. Jak czuje się pan wśród rekordzistów XX w.?
JIRZI MENZEL: Dla mnie to niespodzianka. Nie uznaję rekordów, nie piję piwa. Ale wiem, że taki zapis to dobry trick reklamowy.
W lipcu objął pan kierownictwo artystyczne jednego z najbardziej znanych praskich teatrów, Divadlo na Vinohradach. Z czym wiąże się ta decyzja i jak pan widzi najbliższy sezon?
Przede wszystkim będę musiał długo siedzieć w teatrze i martwić się, jak wszystkim dogodzić. Chciałbym, aby członkowie zespołu, a głównie aktorzy czuli się tam dobrze, żeby każdy z nich miał co grać. Wpływ na repertuar będę oczywiście miał, ale będzie on, nie ma co ukrywać, ograniczony możliwościami finansowymi, zainteresowaniem widzów, poziomem zaangażowanych reżyserów. W sumie widzę ten sezon jak szaradę, w której trzeba poukładać teksty, ludzi i sytuacje.
Jakie są plany repertuarowe?
Zaczynamy od "Igraszek z diabłem" Jana Drdy, potem chcemy przygotować adaptację "Stu lat samotności" Marqueza. W następnej sztuce "Niech żyje królowa" - angielskiego pisarza Roberta Bolta powróci na scenę Dagmar Havlova w roli Marii Stuart.
Na stałe, czy tylko do tej sztuki?
Pani prezydentowa nigdy nie przestała być członkiem zespołu, korzystała tylko z bezpłatnego urlopu i teraz postanowiła wrócić na scenę. Premierę planujemy na koniec lutego 2001.
Przed i krótko po wyjściu za mąż za Vaclava Havla, w styczniu 1997, Dagmar Havlova grała główną rolę Królowej Krystyny w sztuce Strindberga, teraz wraca również do królewskiej roli Marii Stuart. Małżonka prezydenta znajduje się stale w centrum uwagi dziennikarzy, nie zawsze dla niej życzliwych. Nie obawia się pan trochę tego come backu i naporu publiczności, gdy znowu pojawi się na scenie?
Nie. Ona jest w porządku. Nieprzyjemni mogą być tylko niektórzy dziennikarze i dla nich Divadlo na Vinohradach będzie musiało pozostać zamknięte.
Pracowaliście już kiedyś razem?
Graliśmy w dwóch filmach, w teatrze nie pracowaliśmy. Kiedy zacząłem reżyserować w Divadle na Vinohradach, Dagmar kręciła serial telewizyjny i nie mogłem jej w niczym obsadzić, bo ciągle nie zgadzały się nam terminy. No, a potem przerwała pracę.
Czy szef artystyczny i reżyser zamierza również grać? Niedawno otrzymał pan od Włochów nagrodę za osiągnięcia aktorskie.
Moja pozycja aktora w praskim zespole jest szczególna. Gdy ktoś zachoruje, a inny z kolegów nie ma ochoty lub odwagi go zastępować, robię to ja. W ten sposób zagrałem już sporo ról. Można powiedzieć, że lubię to robić. Nie jestem zawodowym aktorem i pewnie przedstawienia ze mną nie są tak dobre jak z aktorem, który przygotował rolę, ale w sytuacji awaryjnej najważniejsze jest, aby w ogóle sztuka mogła być grana.
Odtwórczyni głównej roli w pana "Postrzyżynach" wg Hrabala, Magda Vaszaryova, jest teraz ambasadorem Słowacji w Warszawie. Spodziewał się pan, że zrobi karierę polityczną?
Nie, ale mnie to nie zaskoczyło. Znam ją od lat i wiem, że nie miała wielkich artystycznych ambicji. Można powiedzieć, że aktorką stała się przypadkowo. Z wykształcenia jest socjologiem. Studia skończyła w 1968 roku, w chwili gdy po sierpniowej inwazji wojsk Układu Warszawskiego do Czechosłowacji nie można było u nas uprawiać zawodu socjologa. A ponieważ wcześniej wystąpiła w filmie, zaproponowano jej, by przyszła do teatru, gdzie, mimo braku studiów aktorskich, zagrała wiele pięknych ról. Potem dalej występowała w filmie, m.in. w moich "Postrzyżynach".
Bohumil Hrabal pozostaje pana ulubionym autorem. Dwa lata temu na MFF w Karlowych Warach publicznie wychłostał pan rózgą producenta, który ponoć ukradł panu prawa do nakręcenia filmu według opowiadania "Obsługiwałem angielskiego króla". Jak z tymi prawami naprawdę było?
Chodziło o pana Sirotka, któremu nie chciałbym już robić większej reklamy. On mi tych praw nie ukradł, ale dzięki mnie je uzyskał, a następnie za moimi plecami je sprzedał, co było nie fair. Dlatego dostał.
Czy kręci ktoś ten film?
Stale trwają kłótnie, kto ma go reżyserować, ale ja już w tym nie uczestniczę.
A nie ma pan ochoty na swoją wersję "Obsługiwałem angielskiego króla" w teatrze lub na inne pozostawione przez Hrabala utwory?
Teatralną adaptację tego opowiadania zrobili już inni. Ja też mógłbym, ale musiałbym być przekonany, że kogoś to naprawdę interesuje. Nie należę do reżyserów, którzy biegają i szukają sponsorów żebrząc o pieniądze. Zawsze pracowałem, gdy mnie o to ktoś poprosił. Tylko praca w godnych warunkach ma sens. Teraz, niestety, albo nikt mnie nie potrzebuje, albo propozycje, które dostaję, nie odpowiadają moim wymaganiom.
Przed 10 laty nakręcił pan "Operę żebraczą" według sztuki Vaclava Havla. Trzy lata później "Życie i niezwykłe przygody wojaka Ivana Czonkina". Od 1994 roku reżyseruje pan głównie w teatrach. Dlaczego odsunął się pan od filmu?
"Czonkin" nie był dobrze przyjęty. Doszedłem więc do wniosku, że gust widzów jest inny od mojego i że nie ma sensu z tym walczyć. A ponieważ zapraszano mnie do reżyserowania w teatrach, chętnie się tego podejmowałem. Pracowałem w teatrach czeskich i zagranicznych, m.in. we Włoszech, w Bułgarii, Chorwacji, Francji. Niedawno moja inscenizacja "Chorego z urojenia" Moliera dostała w Chorwacji nagrodę za najlepsze przedstawienie roku. W Czechach o tym nie napisali ani słowa.
Zmiany polityczne po listopadowej rewolucji '89 i zmiany w finansowaniu kultury narodowej stworzyły nową jakościowo sytuację w czeskim kinie. Pojawili się nowi twórcy. Kto dzisiaj tworzy nowe oblicze czeskiego filmu?
Istnieje wielu naprawdę dobrych reżyserów: Jan Hrzebejk ("Pielesze", "Musimy sobie pomagać"), Jan Sverak ("Kola"), Sasza Gedeon ("Powrót Idioty").
Nie ma mecenasów kultury, są sponsorzy. Czy trudno zdobyć pieniądze na film?
Sądząc po liczbie kręconych filmów, nietrudno. Ale, jak już powiedziałem, nie potrafię żebrać. Jeśli mi ktoś coś zaproponuje i da pieniądze, a ja uznam, że z tego może być dobry film, zrobię go. Dotąd projekty przedstawiane mi tego nie gwarantowały. Albo były to rzeczy bez wartości, albo takie, których dzisiejszy, młody widz wychowany na zachodnich filmach, nie chce oglądać.
Jaki jest gust młodej czeskiej widowni?
Coraz bardziej prymitywny. Kiedyś na filmy Felliniego były wyprzedane wszystkie bilety, dzisiaj już by tak nie było. To o czymś świadczy, nieprawdaż?
Rozmawiała Barbara Sierszuła
Gdy za okupacyjną tragikomedię "Pociągi pod specjalnym nadzorem" Jirzi Menzel dostał w 1966 roku Oscara, krytycy pisali, że zmysł ciętej obserwacji, poczucie humoru i filmowego skrótu doprowadził w tym filmie do perfekcji. Kiedy w 1980 roku sfilmował "Postrzyżyny", okrzyknięto go specjalistą od filmowych adaptacji prozy Bohumila Hrabala. Po śmierci pisarza, w 1997 r., jeszcze raz próbował to udowodnić, starając się o uzyskanie praw do nakręcenia filmu wg opowiadania "Obsługiwałem angielskiego króla". Nieuczciwi konkurenci sprawili, że nie dostał. Wziął więc rózgę do ręki i publicznie jednego z nich wychłostał. Dzisiaj Jirzi Menzel (ur. 1938) nie kręci filmów, reżyseruje głównie w teatrach.
|
Oscar dla filmu "Pociągi pod specjalnym nadzorem" uczynił pana sławnym.
JIRZI MENZEL: Nie uznaję rekordów.
objął pan kierownictwo artystyczne jednego z najbardziej znanych praskich teatrów.
widzę ten sezon jak szaradę, w której trzeba poukładać teksty, ludzi i sytuacje.
publicznie wychłostał pan rózgą producenta, który ponoć ukradł panu prawa do nakręcenia filmu według opowiadania "Obsługiwałem angielskiego króla".
On za moimi plecami je sprzedał, co było nie fair.
Dlaczego odsunął się pan od filmu?
Doszedłem do wniosku, że gust widzów jest inny od mojego.
Czy trudno zdobyć pieniądze na film?
nie potrafię żebrać. Jeśli mi ktoś coś zaproponuje i da pieniądze, a ja uznam, że z tego może być dobry film, zrobię go.
|
Ziomkostwa liczą, że po przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej otrzymają odszkodowania za majątek pozostawiony za Odrą. Procesów nie da się uniknąć
Wysiedleni będą szukać zadośćuczynienia
Kamienica we wrocławskim Rynku, w której mieści się Dom Handlowy Feniks, to jedna z tysięcy nieruchomości należących przed wojną do Niemców. Dziś ma ona ogromną wartość rynkową.
FOT. GRZEGORZ HAWAŁEJ
PIOTR JENDROSZCZYK
Z BERLINA
W dziesięć lat po traktatowym uregulowaniu stosunków polsko-niemieckich nie ma w Niemczech człowieka, który publicznie i otwarcie mówi źle o Polsce. Coraz mniej jest też kawałów w rodzaju: "jedź do Polski, twój samochód już tam jest". Ta pozytywna przemiana w postrzeganiu naszego kraju może się niedługo okazać chwilowa, może się też pogorszyć atmosfera w stosunkach wzajemnych. A wszystko to za sprawą - nieuregulowanego traktatem - problemu własności. Chodzi zwłaszcza o majątki wysiedlonych, czyli Niemców, którzy zmuszeni byli opuścić tereny przyznane Polsce po II wojnie przez zwycięskie mocarstwa.
Niemieccy znawcy prawa międzynarodowego nie mają wątpliwości, że problem własności może być źródłem pewnych niespodzianek. Wysiedleni będą szukać zadośćuczynienia na drodze sądowej w Polsce, Niemczech, USA, w Trybunale Praw Człowieka w Strasburgu oraz - jak twierdzi berliński adwokat Stefan Hambura - także w Europejskim Trybunale Sprawiedliwości w Luksemburgu.
Nie zrujnujemy Polski
Erika Steinbach, przewodnicząca Związku Wypędzonych - podobno zawdzięczająca to stanowisko byłemu kanclerzowi Helmutowi Kohlowi, który dał jej wskazówki, aby działała w kierunku polsko-niemieckiego pojednania - ogranicza się do symbolicznych, jak mówi, żądań odszkodowawczych. - Nie chcemy Polski zrujnować - twierdzi, posługując się przykładem Węgier, gdzie Niemcy otrzymali symboliczne rekompensaty. Podobnie było w Estonii. Tam bony reprywatyzacyjne miały wartość zaledwie 50 dolarów.
Wysiedleni nie domagają się oficjalnie od rządu niemieckiego, aby zmusił Polskę do wypłaty odszkodowań za ich mienie. Mają inną strategię. Czekają z rozpoczęciem kampanii odszkodowawczej na moment wstąpienia Polski do Unii Europejskiej.
Profesor Dieter Blumenwitz, specjalista międzynarodowego prawa publicznego z uniwersytetu w Wurzburgu, zajmujący się problematyką majątków wypędzonych uważa, że ponieważ kwestie własnościowe nie zostały rozstrzygnięte w stosunkach polsko-niemieckich, nie wygasły więc roszczenia wysiedlonych pod adresem Polski zarówno restytucyjne, jak i odszkodowawcze. Zwraca on uwagę na twierdzenia ziomkostw, że okres starania się Polski o przyjęcie do Unii jest ostatnią okazją do uregulowania spraw majątków wysiedlonych. Niemcy mogłyby zgłosić weto blokujące przyjęcie Polski. Oczywiście władze niemieckie tego nie uczynią, ale wtedy pokrzywdzeni mogą mieć pretensje do rządu, że nie dość zdecydowanie chroni ich prawa majątkowe i - teoretycznie - mogliby wystąpić wobec niego z roszczeniami odszkodowawczymi.
Podobne konsekwencje może mieć sprawa obrazu księcia Liechtensteinu, skonfiskowanego po wojnie w Czechosłowacji jako mienie poniemieckie. Kiedy obraz pojawił się na wystawie w Kolonii, książę bezskutecznie domagał się jego zajęcia jako swoją własność. Niemieckie sądy nie przyznały mu racji. Sprawa oparła się o Federalny Trybunał Konstytucyjny w Karlsruhe, który odmówił jej rozpatrzenia, powołując się na porozumienie trzech mocarstw okupacyjnych, które orzekły w 1954 roku, że zajęcie niemieckiego mienia w celu zaspokojenia żądań reparacyjnych nie może być podstawą do roszczeń majątkowych. Wtedy książę uznał, że naruszone zostały prawa człowieka, i zwrócił się do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Orzeczenie spodziewane jest w tym roku.
Dla wysiedlonych jest to ważna kwestia, ponieważ uznanie, iż ich dawne mienie zostało potraktowane przez niemiecki wymiar sprawiedliwości jako część wojennych reparacji, może stanowić podstawę zgłoszenia roszczeń pod adresem niemieckiego państwa, które zobowiązane jest chronić mienie obywateli, a nie nim handlować.
Zajęcie dla tysięcy adwokatów
Oczywiście to, że wysiedleni mogą się domagać odszkodowań od rządu niemieckiego, nie dotyczy bezpośrednio Polski. Ale sprawa ta musiałaby się odbić głośnym echem nad Wisłą, co nie sprzyjałoby dobrej atmosferze w stosunkach między obu krajami.
Zdaniem Marka Cichockiego z warszawskiego Centrum Stosunków Międzynarodowych prawdziwie katastrofalne konsekwencje dla stosunków wzajemnych miałoby pojawienie się indywidualnych pozwów odszkodowawczych pod adresem Polski. - Obawiam się, że polscy politycy oraz media muszą być przygotowani na takie pozwy i ważne będzie wyjaśnienie, że to nie niemieckie państwo, ale poszczególni obywatele zgłaszają pretensje - mówi Markus Mildenberger, politolog zajmujący się sprawami polskimi w Niemieckim Stowarzyszeniu Polityki Zagranicznej. Na niebezpieczeństwo wykorzystania tej sprawy przez polskie ugrupowania nacjonalistyczne i antyeuropejskie wskazuje również polityk partii Zielonych, Helmut Lippelt.
Adwokat Stefan Hambura zwraca uwagę na artykuł 17. Karty Praw Podstawowych Unii Europejskiej, przyjętej w Nicei, która będzie częścią europejskiego prawa konstytucyjnego. Mowa jest w nim o prawie każdej osoby do posiadania własności "nabytej zgodnie z prawem". Taki zwrot zachęca do sporu nad jego interpretacją, twierdzi Hambura, który szczegółowo przedstawia ten problem w najnowszym wydaniu pisma polsko-niemieckiego "Dialog". Rzecz w tym, że tę samą własność wysiedlonych, położoną dzisiaj bezspornie na obszarze Polski, chroni zarówno artykuł 14. Konstytucji RFN, jak i artykuł 21. Konstytucji Rzeczypospolitej. Adwokat nie wyklucza, że sprawy dotyczące własności na byłych obszarach niemieckich znajdą się wkrótce na wokandzie Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu.
Po rozszerzeniu UE wysiedleni mogą także spróbować występować z pozwami odszkodowawczymi do sądów polskich. Wśród imponującej liczby 110 tysięcy niemieckich adwokatów zawzięcie walczących o klientów znajdzie się sporo takich, którzy podejmą się takich spraw. Tym bardziej że już wkrótce będą mogli swobodnie występować w roli doradcy lub pełnomocnika procesowego także w Polsce, kraju członkowskim Unii.
Profesor Blumenwitz uważa jednak, że pozwy odszkodowawcze trafią przede wszystkim do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, jeżeli skarżącym uda się udowodnić, że wnioskodawcy są dyskryminowani w procesie reprywatyzacji w Polsce. A więc, że nie uczestniczą w restytucji mienia w takim stopniu jak Żydzi czy Kościół katolicki. W jego opinii prezydent Aleksander Kwaśniewski dobrze wiedział, co robi, zgłaszając weto wobec ustawy reprywatyzacyjnej, gdyż jej konsekwencją mogłoby być powstanie nierównego traktowania pozbawionych własności osób lub ich spadkobierców.
Zdaniem Blumenwitza można sobie także wyobrazić złożenie pozwów odszkodowawczych w sądach amerykańskich przeciwko polskim przedsiębiorstwom, jeżeli wnioskodawcy zdołają dowieść, że firmy te przejęły ich własność. Precedens już istnieje - chodzi o pewną firmę ubezpieczeniową, która działała w Czechosłowacji.
Wysiedleni są cierpliwi
Prawne możliwości dochodzenia roszczeń odszkodowawczych nie oznaczają automatycznie ich zaspokojenia.
- Gdybym była polskim rządem, rozwiązałabym sprawę odszkodowań we własnym interesie przed wstąpieniem do Unii - ostrzega Erika Steinbach. Wysiedleni czekają. Tak samo czekali przez lata właściciele mienia pozostawionego w byłej NRD. Po zjednoczeniu nic nie stało na przeszkodzie do jego odzyskania. Nie jest więc całkowicie bezsensowne twierdzenie, że podobną rolę odegrać może wejście Polski do Unii. Należy jednak wykluczyć kłopoty ze strony niemieckiego rządu - wyraźnie podkreślił to kanclerz Gerhard Schroder przy okazji 50. rocznicy podpisania Karty Niemieckich Wypędzonych. Chodzi wyłącznie o indywidualnych obywateli Niemiec, którzy coraz częściej pojawiają się w kancelariach adwokackich i składają zlecenia sprawdzenia ksiąg wieczystych w Polsce. To o czymś świadczy. Do tej pory wysiedleni nie podejmowali działań proceduralnych, wiedząc doskonale, że skazane są na niepowodzenie.
Niemiecki adwokat Andrzej Remin w wieloletniej praktyce spotkał się zaledwie z kilkoma przypadkami żądania przez obywateli niemieckich pochodzących ze Śląska zwrotu swej własności. - Z powodu przedawnienia roszczenia te skazane były z góry na niepowodzenie - mówi Remin. Przypomina, że w sprawach odszkodowań dla robotników przymusowych w Trzeciej Rzeszy także nie było podstaw prawnych uzyskania odszkodowań, a jednak ofiary je dostały. Niemcy nie ustają w podkreślaniu, że odszkodowania nie były zadośćuczynieniem za cierpienia, lecz moralnym gestem i znakiem dobrej woli.
Co robić?
Wśród znawców zagadnienia przeważają opinie, że problem własności osób wysiedlonych trzeba jakoś rozwiązać. Marek Cichocki zastanawia się, czy gestem dobrej woli ze strony polskiej nie byłaby zgoda na utworzenie Fundacji Berlinki, polsko-niemieckiej instytucji, która stałaby się właścicielem części bezcennych zbiorów Biblioteki Pruskiej, przechowywanych w Bibliotece Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Gest taki musiałby jednak być powiązany z nowym traktatem, w którym zarówno Polska, jak i Niemcy potwierdziliby wyraźnie, że nie mają względem siebie żadnych roszczeń.
Profesor Bogdan Koszel z Instytutu Zachodniego w Poznaniu proponuje swego rodzaju opcję zerową - zawarcie porozumienia w sprawie wzajemnego zrzeczenia się przez Polskę i Niemcy wszelkich roszczeń materialnych. Wychodzi on z założenia, że suma strat poniesionych w czasie wojny przez Polskę rekompensuje wszelkie straty materialne strony niemieckiej na ziemiach polskich. W tym wypadku obecny status Berlinki nie uległby zmianie.
Na gruncie prawnym odrzuca takie rozwiązanie znany specjalista z dziedziny prawa międzynarodowego profesor Gilbert Gornick z uniwersytetu w Marburgu. Zwraca on uwagę, że ewentualne zrzeczenie się przez rząd niemiecki roszczeń majątkowych w imieniu obywateli umożliwiłoby wysiedlonym skierowanie pozwów pod adresem władz niemieckich. - Żaden niemiecki rząd nie może sobie na to pozwolić - twierdzi Markus Meckel, przewodniczący polsko-niemieckiej grupy parlamentarnej w Bundestagu.
Nie brak jednak opinii, że sprawę tę można by rozwiązać na podobnej zasadzie, jak zrobił rząd USA w sprawach pozwów byłych robotników przymusowych, czyli wysłania do sądów rekomendacji z prośbą o oddalenie wniosków odszkodowawczych, gdyż ich rozpatrywanie nie leży w interesie państwa. To jednak rozwiązanie mało prawdopodobne.
Adwokat Hambura jest zdania, że państwo niemieckie mogłoby skutecznie bronić się przed roszczeniami wysiedlonych. Dowodzi, że otrzymali oni już odszkodowania w różnej postaci - zapomóg, ulg podatkowych i innych świadczeń. Niemcy miałyby więc wyjście.
Co zrobi jednak Polska, tkwiąca w przekonaniu, że ze strony wysiedlonych nic nam już realnie nie grozi? Nawet jeżeli tak jest, to czy całe zamieszanie wokół ich byłych majątków i przewidywanych batalii prawnych nie zmieni nastrojów w Polsce? I czy nie pojawią się kłopoty z uzyskaniem akceptacji większości narodu dla członkostwa w Unii, w której "na polską własność czyhają niepoprawni Niemcy". -
|
W dziesięć lat po traktatowym uregulowaniu stosunków polsko-niemieckich nie ma w Niemczech człowieka, który publicznie i otwarcie mówi źle o Polsce. Ta pozytywna przemiana w postrzeganiu naszego kraju może się niedługo okazać chwilowa, może się też pogorszyć atmosfera w stosunkach wzajemnych. A wszystko to za sprawą - nieuregulowanego traktatem - problemu własności. Chodzi zwłaszcza o majątki wysiedlonych, czyli Niemców, którzy zmuszeni byli opuścić tereny przyznane Polsce po II wojnie przez zwycięskie mocarstwa.Niemieccy znawcy prawa międzynarodowego nie mają wątpliwości, że problem własności może być źródłem pewnych niespodzianek. Wysiedleni będą szukać zadośćuczynienia na drodze sądowej w Polsce, Niemczech, USA, w Trybunale Praw Człowieka w Strasburgu oraz w Europejskim Trybunale Sprawiedliwości w Luksemburgu. Erika Steinbach, przewodnicząca Związku Wypędzonych, ogranicza się do symbolicznych żądań odszkodowawczych. Wysiedleni nie domagają się oficjalnie od rządu niemieckiego, aby zmusił Polskę do wypłaty odszkodowań za ich mienie. Mają inną strategię. Czekają z rozpoczęciem kampanii odszkodowawczej na moment wstąpienia Polski do Unii Europejskiej. ponieważ kwestie własnościowe nie zostały rozstrzygnięte w stosunkach polsko-niemieckich, nie wygasły więc roszczenia wysiedlonych pod adresem Polski zarówno restytucyjne, jak i odszkodowawcze. okres starania się Polski o przyjęcie do Unii jest ostatnią okazją do uregulowania spraw majątków wysiedlonych. Niemcy mogłyby zgłosić weto blokujące przyjęcie Polski. Oczywiście władze niemieckie tego nie uczynią, ale wtedy pokrzywdzeni mogą mieć pretensje do rządu, że nie dość zdecydowanie chroni ich prawa majątkowe i - teoretycznie - mogliby wystąpić wobec niego z roszczeniami odszkodowawczymi. Dla wysiedlonych jest to ważna kwestia, ponieważ uznanie, iż ich dawne mienie zostało potraktowane przez niemiecki wymiar sprawiedliwości jako część wojennych reparacji, może stanowić podstawę zgłoszenia roszczeń pod adresem niemieckiego państwa, które zobowiązane jest chronić mienie obywateli, a nie nim handlować. to nie dotyczy bezpośrednio Polski. Ale sprawa ta musiałaby się odbić głośnym echem nad Wisłą, co nie sprzyjałoby dobrej atmosferze w stosunkach między obu krajami.
|
Do czego odwołamy się przy budowie dobra wspólnego, jakim jest państwo?
Wojna o pamięć trwa
BRONISŁAW WILDSTEIN
Ostatnie triumfalne zwycięstwo wyborcze Aleksandra Kwaśniewskiego daje do myślenia. Jest przecież niezwykłe, że w kraju tradycyjnie i z uzasadnieniem uznawanym za antykomunistyczny, lider postkomunistycznego obozu, w przeszłości komunistyczny aparatczyk, cieszy się popularnością, jakiej nigdzie indziej na świecie nie zaznał żaden kandydat o jego politycznym rodowodzie. Dzieje się to niecały rok przed wyborami parlamentarnymi, które, jak wszystko wskazuje, wygra ugrupowanie postkomunistyczne w skali, w jakiej nie wygrała dotąd wyborów żadna partia w III Rzeczypospolitej. Czy dowodzi to, że historyczne zaszłości i rodowody nie mają znaczenia dla politycznych wyborów większości Polaków?
Wrogowie dekomunizacji i rozliczenia przeszłości jako jednego z kluczowych argumentów używali tezy o jednakowej odpowiedzialności za komunizm wszystkich Polaków żyjących w obszarze jego władania. To prawda, że komunizm zmuszał wszystkich do ciągłych kompromisów z moralnością i zdrowym rozsądkiem. Pozostawała jednak zasadnicza różnica między tymi, którzy dla władzy i kariery, łamiąc elementarne zasady obowiązujące ciągle w społeczeństwie, angażowali się w budowę i podtrzymywanie komunizmu, a osobami zmuszanymi przez nich do rozmaitych form uległości. Wrogowie rozliczenia tę różnicę zacierali.
Konsekwencja Urbana
W Polsce sytuacja była szczególna. Stworzyła ją "Solidarność", która była heroicznym ruchem sprzeciwu wobec systemu kłamstwa i przemocy, jak nazywało go wtedy również wielu obecnych wrogów rozliczenia. Był to ten niezwykły moment, gdy partykularyzmy ustępują na rzecz dobra wspólnego. Solidarność była tworzeniem wspólnej nadziei tak jak stan wojenny był jej uśmierceniem. Solidarność nie może być modelem organizacji wolnego i demokratycznego społeczeństwa. Winna natomiast stać się punktem odniesienia wolnej Polski, tak jak stała się jej rzeczywistym fundamentem.
Jednakże przeciwnicy dekomunizacji, a więc rozliczenia PRL, aby uzasadnić swoją postawę, musieli dokonać rewizji doświadczenia "Solidarności". Brak rozliczenia PRL musiał wiązać się z relatywizacją. Jeżeli obok twórców "Solidarności" bohaterami odrodzenia Polski mają być zasiadający przy Okrągłym Stole aparatczycy, dlatego tylko, iż po nieudanych próbach rekomunizacji kraju i uśmiercenia "Solidarności", czym był stan wojenny, uświadomili sobie, że aby utrzymać swoją pozycję muszą zrezygnować z niektórych aspektów władzy - wówczas cała niezwykłość i heroizm sierpniowego ruchu niknie.
Oczywiście działania wrogów dekomunizacji nie są konsekwentne. Z jednej strony usiłują oni odwoływać się do doświadczenia "Solidarności", z drugiej popadają w paradoksy. Konsekwentny jest Jerzy Urban, twórca propagandy stanu wojennego, który "Solidarność" na wszelkie sposoby usiłuje ośmieszyć i zdeprecjonować. To on zwycięża w języku i wyobraźni zbiorowej, zaśmieconej rozmaitymi "solidaruchami", "styropianem", "oszołomami" itd.
Podstawowym elementem strategii wrogów rozliczenia PRL jest, jak wspomniałem, rozłożenie winy za jego zło równo między wszystkich Polaków, którzy mieli pecha żyć w jego granicach. Strategia ta okazała się skuteczna. Udało się przekonać większość Polaków, że lepiej sprawę zostawić w spokoju, gdyż w innym wypadku trzeba będzie rozliczać się również z własnych przewin. Zamiast odwołać się do wielkiego, heroicznego aktu, do którego polska zbiorowość okazała się zdolna, "władcy dusz" III Rzeczypospolitej odwołali się do najgorszych cech Polaków. Nie macie się czego wstydzić, mówili wrogowie dekomunizacji, budując wspólnotę oportunizmu. Możecie być z tego dumni. W efekcie cała PRL zaczyna być obiektem rewizji i swoistego kultu.
Walka przeciw dekomunizacji rozpętana została pod sztandarem moralizmu, a w efekcie doprowadziła do kompromitacji i odrzucenia argumentu moralnego w politycznym dyskursie. Zaczęła się pod hasłami obrony autorytetu państwa i porządku prawnego, a doprowadziła do osłabienia państwa i pozbawienia go jakiegokolwiek autorytetu oraz do zniszczenia prestiżu prawa i uczynienia zeń martwej formy.
Państwo w rękach aparatczyków
Jednym z podstawowych argumentów, który dziś stosują przeciwnicy rozliczenia, jest dowodzenie, że postawy postkomunistów i antykomunistów w polityce, a zwłaszcza w stosunku do państwa różnią się niewiele. Gdybyśmy nawet przyjęli tę tezę, która prawdziwa jest tylko w części, uznać można ją za kolejny argument na rzecz dekomunizacji. Otóż praktyka zawłaszczania państwa przez koalicję postpeerelowską w latach 1993 - 1997, stworzyła model uprawiania polityki w III Rzeczypospolitej. Co znamienne, nawet główni przeciwnicy dekomunizacji (w tym "Gazeta Wyborcza" i Unia Wolności) z niewczesnym zdumieniem przyjęli, że owa nowo-stara koalicja traktuje państwo jako łup i buduje system nazwany w Polsce "kapitalizmem politycznym". Oburzenie było dlatego nie na miejscu, że trudno było wyobrazić sobie inne zachowanie dawnych aparatczyków, którzy nie zostali nawet moralnie potępieni za to, co robili w PRL. Aparatczyków, którzy za cichym przyzwoleniem dużej części opozycyjnych elit w latach 1989 - 1993 budowali kosztem państwa swoją ekonomiczno-instytucjonalną pozycję.
Jest niezwykle trudno przełamać model "kapitalizmu politycznego". Jeśli postkomuniści, jedna z głównych sił politycznych w kraju, kierują się wyłącznie zasadą budowy potęgi swojego obozu, to znaczy zawłaszczania państwa przez swoją grupę, trudno wyobrazić sobie, aby jej przeciwnicy mogli kierować się zasadami innymi, gdyż sytuowałoby ich to na zdecydowanie przegranych pozycjach. W polityce, jak na wojnie, to przeciwnik wyznacza reguły gry. Można oczywiście próbować wyłamać się z tej potępieńczej logiki. To znaczy - głównie zredukować obszar działania państwa i uczytelnić zasady jego funkcjonowania. Byłaby to jednak kolejna rewolucja w Polsce; przeprowadzenie jej jest trudne, a prawdopodobieństwo małe. Widzimy zresztą usiłowania takie w praktyce obecnego rządu, ale nie sięgają one skali potrzeb. Tak więc to postkomuniści ukształtowali scenę polityczną III Rzeczypospolitej. Zdominowali jej lewą stronę i narzucili sprzeczne z duchem republikańskim zasady funkcjonowania całego państwa. Rzeczywistość polityczną niepodległej Polski uformowała odmowa dekomunizacji.
Polska odmiana choroby
Choroba społeczeństw współczesnych, atrofia odpowiedzialności, w Polsce podniesiona została do rangi cnoty. Domaganie się odpowiedzialności za to, co ktoś uczynił, uznane zostało przez polskie ośrodki opiniotwórcze za grzech największy. Oczywiście, wybór taki musiał pociągnąć za sobą przewartościowanie wszystkich wartości. Zasadą stała się relatywizacja - nie jesteśmy w stanie ocenić, co było dobre, a co złe, toteż za jedyną prawdziwą przewinę uznać można próbę dochodzenia racji, prawdy czy sprawiedliwości.
Odrzucenie przeszłości (wybieranie przyszłości) i odmowa odpowiedzialności to dwie twarze tego samego zjawiska. Dla istnienia zbiorowości niezbędny jest rdzeń moralny, który przekłada się na szacunek dla jej elementarnych instytucji. Niezbędny jest on również dla funkcjonowania wolnego rynku, o czym pisali klasycy ekonomii. Można uznać, że w dużej mierze rdzeń ten został wyłuskany z polskiego społeczeństwa. Przy braku istnienia tego moralnego konsensu, pozostaje powszechnie jedynie uznanie dla "pragmatyzmu", który staje się wyłącznie oportunizmem. W tym wypadku nie może dziwić uznanie dla SLD, który zdolność tę przejawia w stopniu najwyższym i wolny jest od jakichkolwiek moralnych obciążeń.
No, ale sprawa dokonała się. Wojna o pamięć została przegrana. Co z tego, że jej przegrani rzecznicy reprezentowali moralne racje?
Jest oczywiste, że w polityce nie tylko nie wystarczy już antykomunistyczny argument, ale że należy stosować go niezwykle rozważnie. Polityka jako walka o władzę stanowi jednak tylko powierzchnię życia publicznego. Wojna o pamięć nie musi zostać definitywnie zamknięta, a więc przegrana. I tę wojnę warto rzeczywiście kontynuować, gdyż od niej zależy nasza przyszłość. Przyszłość uwarunkowana jest doświadczeniem, do którego odwołamy się przy budowie dobra wspólnego, jakim jest państwo.
|
Ostatnie triumfalne zwycięstwo wyborcze Aleksandra Kwaśniewskiego daje do myślenia. Jest przecież niezwykłe, że w kraju tradycyjnie i z uzasadnieniem uznawanym za antykomunistyczny, lider postkomunistycznego obozu, w przeszłości komunistyczny aparatczyk, cieszy się popularnością, jakiej nigdzie indziej na świecie nie zaznał żaden kandydat o jego politycznym rodowodzie.
Podstawowym elementem strategii wrogów rozliczenia PRL jest rozłożenie winy za jego zło równo między wszystkich Polaków, którzy mieli pecha żyć w jego granicach. Strategia ta okazała się skuteczna. Udało się przekonać większość Polaków, że lepiej sprawę zostawić w spokoju.
Wojna o pamięć nie musi zostać definitywnie zamknięta, a więc przegrana. I tę wojnę warto rzeczywiście kontynuować, gdyż od niej zależy nasza przyszłość.
|
POLICJA
Na początku kwietnia słuchacze Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej ćwiczyli w Polsce
Kolczyk w uchu majora
IWONA TRUSEWICZ
Porucznik Katerina Bronisova z Prezidium Policajnoho Zboru Slovenskej Republiky strzela niecelnie. Austriacki Glock podrywa jej dłoń i pociski trafiają w górny brzeg wydłużonej tarczy. Pani porucznik woli strzelać ze swojego CZ-75. Lepiej "trzyma się ręki". Mówi, że od niedawna może ćwiczyć raz w tygodniu. Wcześniej słowaccy policjanci ćwiczyli strzelanie raz w miesiącu. Jeszcze wcześniej pani porucznik była szkolnym pedagogiem i kuratorem nieletnich przestępców.
Porucznik Bronisova mieszka w Bratysławie. Ma dwadzieścia siedem lat, jest delikatna i ładna niczym porcelanowa lalka. Nosi dżinsy, skórzaną kurtkę i masę złotej biżuterii. Włosy ma długie, jasne, rozpuszczone. Pracuje w policji kryminalnej i na co dzień zajmuje się przestępczością zorganizowaną, podobnie jak dwudziestu dwóch kolegów - policjantów i jedna koleżanka - policjantka z siedmiu krajów środkowej Europy, którzy w pierwszym tygodniu kwietnia odwiedzili Wyższą Szkołę Policji w Szczytnie.
Wszyscy są słuchaczami Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej założonej przed pięciu laty przez Austrię, Czechy, Niemcy, Polskę, Słowację, Słowenię, Szwajcarię i Węgry. Co roku słuchacze akademii przez dwanaście tygodni wędrują z kraju do kraju. Słuchają wykładów, wszędzie po niemiecku; na koniec piszą pracę zaliczeniową. Koszty ich udziału pokrywają poszczególne kraje.
W tym roku tematem wiodącym jest zwalczanie przestępczości zorganizowanej. Akademia rozpoczęła zajęcia w lutym w Wiedniu. Skończy w maju w Budapeszcie.
Pieprzem w mafię
Major Karl-Heinz Wochermayr jest salzburczykiem. Kocha górskie wędrówki i swoje bogate, stateczne, piękne miasto, w którym urodził się i komponował Mozart. Polskiemu turyście dostatni, mieszczański Salzburg wydaje się ostatnim miejscem, w którym mogłyby działać przestępcze organizacje.
- Przez lata pracowałem jako celnik, ale gdy dwa lata temu Unia Europejska zniosła celne bariery dla swoich członków, celnicy przestali być potrzebni i musiałem szukać nowej pracy. Wtedy trafiłem do policji kryminalnej, zajmującej się zorganizowaną przestępczością - opowiada 37-letni major. W jego lewym uchu skrzy się dyskretny, brylantowy kolczyk.
Na austriackie służby bezpieczeństwa publicznego składa się żandarmeria i policja. Zgodnie z prawem nie mogą one strajkować ani demonstrować swojego niezadowolenia. Niemożliwa jest na przykład demonstracja policjantów przed austriackim parlamentem. Austriacy wychodzą z założenia, że zawód policjanta każdy wybiera dobrowolnie i jeżeli mu nie odpowiada, może odejść ze służby.
Austriacki policjant ma status urzędnika państwowego. Zarabia według sztywnych stawek. Major Wochermayr dostaje ok. 33 tys. ATS miesięcznie (ok. 2700 USD). Jeżeli uważa, że to za mało, może wystąpić do swojego przełożonego o większą liczbę nadgodzin. Może też uzyskać zgodę na dorabianie do pensji.
- Wielu młodych policjantów dorabia, udzielając lekcji jazdy samochodem, pracując przy akwizycji ubezpieczeń. Policjantki wynajmują się do sprzątania domów. Warunkiem otrzymania zgody na dodatkowe zajęcie jest, aby wykluczało ono możliwość wykorzystania swoich służbowych znajomości - tłumaczy.
W salzburskim wydziale kryminalnym pracuje 50 osób. Zdaniem Karla-Heinza, to nie wystarcza.
- W ostatnich latach znacznie zmniejszyło się wśród naszych obywateli poczucie bezpieczeństwa. Zagrożenie stanowią szczególnie Rumuni napływający do miast, żebrzący na ulicach, ale i tworzący zorganizowane gangi - opowiada.
Dlatego przeprowadzając większe akcje austriacka policja wspiera się żandarmerią. Major mówi, że jego praca nie jest niebezpieczna. Więcej w niej przeglądania papierów niż spektakularnych akcji. Nie pamięta, by przydarzyły mu się groźne momenty. Służbowego pistoletu Glock major nie używa. Na co dzień nosi przy sobie pojemnik z gazem pieprzowym.
Już nie szukam innej pracy
Nadkomisarz Klaus Weber z kryminalnej policji BKA w Wiesbaden nosi się z młodzieńczym luzem (dżinsy, T-shirt) i dobrze mówi po angielsku. Sympatycznie uśmiechnięty, szczupły, wysoki, obcięty przy skórze, mógłby grać twardego gliniarza w hollywoodzkim thrillerze.
Ale życie to nie film. Nadkomisarz Weber przewraca papiery w swoim biurze, zarabia 3 - 3,5 tys. DEM i przyznaje, że był czas, iż myślał o zmianie pracy.
- Miałem dziewiętnaście lat, gdy poszedłem do policji. Naoglądałem się filmów i tak naprawdę nie miałem pojęcia, co to za praca. Teraz mam trzydzieści trzy lata i o zmianie już nie myślę. Podoba mi się, że europejskie policje coraz lepiej ze sobą współpracują, że korzystamy z doświadczeń innych - mówi.
Takim przykładem zmian była dla Webera wspólna akcja z policją z Gorzowa Wielkopolskiego. Dzięki współpracy zlikwidowali gang samochodowy przerzucający kradzione auta z Niemiec do Polski.
Od dwóch lat śledczy Weber rozpracowuje włoską mafię. Wcześniej zajmował się Nigeryjczykami i handlem bronią. System jest taki, że kolejną sprawę bierze dopiero, gdy zamknie jedną.
- Niemieckie społeczeństwo się zmienia. Nasz stabilny, demokratyczny system gwarantuje bardzo wiele swobód. Po zjednoczeniu pojawiły się problemy z zasiedziałymi na tamtych terenach grupami etnicznymi, np. Wietnamczykami. Kłopoty sprawiają także Rosjanie, którzy uciekli z opuszczającej NRD radzieckiej armii - zdaniem Webera, Polska to kraj bezpieczny. Na potwierdzenie takiej opinii podaje liczby:
- W Niemczech mamy rocznie około 6,5 miliona spraw na 81 mln mieszkańców, podczas gdy w Polsce milion na 40 milionów ludzi. Nasza wykrywalność to średnio 40 procent, ale w morderstwach sięga 90 procent. Na statystykę wpływają drobne przestępstwa, których jest bardzo dużo.
Nadkomisarz Weber przyznaje, że w jego pracy, podobnie jak u austriackiego kolegi, najważniejsze są dokumenty. Sprawność fizyczna, walka wręcz czy noszony codziennie przydziałowy pistolet Sisanen to dodatki drugoplanowe.
- W pracy bazujemy przede wszystkim na zdobytych dowodach. Mniejsze znaczenie mają zeznania świadków. Wykorzystujemy najnowszą technikę informatyczną, noktowizory, sprzęt podsłuchowy, wideokamery. Jedna wideokamera zaoszczędza pracy dwóm policyjnym obserwatorom - dodaje kapitan Frank Hellmuth z policji kryminalnej we Frankfurcie nad Menem.
W policji pracuje 16 lat. Kontynuuje rodzinną tradycję. Policjantem był jego ojciec. Śmieje się, że wstąpił, ponieważ nie chciało mu się studiować. "A okazało się, że studiuję tutaj więcej niż mogłem sobie wyobrazić".
We frankfurckiej policji kryminalnej pracuje 600 funkcjonariuszy. Do tego około dwóch tysięcy mundurowych i służby porządkowe na lotnisku, porcie rzecznym i w dzielnicach mieszkaniowych. Zorganizowane grupy przestępcze tworzą Włosi, Turcy, Jugosłowianie, a ostatnio coraz częściej - Albańczycy.
- Takie zjawiska jak narkotyki czy prostytucja są efektem polityki państwa i narastających problemów społecznych. Zorganizowana przestępczość wykorzystuje nastroje społeczne i napływające fale emigrantów - wyjaśnia kapitan Hellmuth. Sam nie jest fanatykiem sportów walki i strzelanin.
- Staramy się dostrzegać niebezpieczeństwo, zanim się objawi. A gdy to nastąpi, wysyłamy oddziały specjalne - mówi.
"Ekstradycja" może być
Młody porucznik z budapeszteńskiej policji kryminalnej prosi o niepublikowanie jego nazwiska. Rozpracowuje właśnie gang samochodowy korzeniami sięgający Polski. Sam wygląda jak jeden z jego członków - krępy, wystrzyżony na skina, dżinsy, skórzane ciężkie buty. Nigdy nie nosi munduru. Jego praca to inwigilowanie środowiska kradnącego i przemycającego samochody. W policji pracuje sześć lat.
- Dlaczego został pan policjantem?
- To trudne pytanie... Nie lubię przestępców. Najpierw zajmowałem się przestępczością wśród młodocianych. Teraz rozpracowuje gangi. Oprócz węgierskich, działają grupy ukraińskie, rumuńskie, także polskie. W mieście zaczyna być coraz bardziej niebezpiecznie. Ale ja lubię swoją pracę - przyznaje.
Na swoim stanowisku zarabia około 55 tysięcy forintów (450 DEM). Praca jest niebezpieczna, ale dotychczas "dzięki Bogu" udało mu się nie użyć swojego służbowego Parabellum. O węgierskiej policji mówi, że nie może strajkować, ale może się oflagować. W ostatnich latach poprawiło się wyposażenie policji. W pościg za gangiem porucznik może wyjechać volkswagenem, fordem, oplem. W najgorszym wypadku skodą favorit.
Z zawodu porucznik jest prawnikiem. Specjalistą od prawa cywilnego. Ma za sobą także studia w wyższej szkole policji i egzamin państwowy z języka niemieckiego.
Naszą rozmowę tłumaczy podinspektor polskiej policji kryminalnej z nowo organizowanego w Komendzie Głównej biura ds. narkotyków. On także nie podaje swojego nazwiska.
- Pracuję w tym zawodzie od 15 lat. O wyborze zadecydował trochę młodzieńczy zapał, trochę brak zdecydowania i trochę rodzinne tradycje wojskowe - tłumaczy. Zorganizowaną przestępczością zajmuje się od kilku lat. Przyznaje, że wciąż śmieszą go amerykańskie filmy policyjne. Tak odstają od policyjnej rzeczywistości.
- A "Ekstradycja"?
- Ma klimat. Dobrze się ogląda. Kondrat gra z wyczuciem. Choć były błędy w umundurowaniu, a oddawanie przez głównego bohatera broni nie odpowiadało zupełnie przyjętej procedurze - ocenia podinspektor, który jest przeciwko powszechnemu dostępowi do broni. "Broń służy do strzelania, a nie do noszenia i grożenia". Sam ma służbowe P-64, broń "nie najlepszą i przestarzałą".
Zapytany, czy w zetknięciu z policjantami Niemiec, Austrii, Szwajcarii polski policjant nie ma kompleksów, odpowiada, że nie.
- Jesteśmy gorzej wyposażeni, ale choć sprzęt jest bardzo ważny, w policyjnej robocie najważniejszy jest człowiek.
Polski podinspektor z wydziału ds. narkotyków, znający języki, wykształcony, z zagranicznymi kontaktami, dostaje miesięcznie ok. 1300 zł na rękę. I nie może do tej pensji dorobić. Komendanci wojewódzcy, choć mogą, zgody na dodatkową pracę udzielają rzadko.
Po co akademia?
- Wiedza tutaj zdobyta nie przyda mi się w codziennej pracy - mówi porucznik Katarina - Słowacja to nie Ameryka. U nas policjanci dzielą się na tych, których praca wciąż bawi i takich, którzy już swoje odrobili i teraz chcą tylko w cieple od ósmej do czwartej siedzieć.
Major Wochermayr: Akademia to jest idealizm tej pracy. To personalne kontakty, które potem ułatwiają wiele spraw, pomagają szybko trafić do właściwych osób i organizacji w innych krajach.
Klaus Weber: Akademia jest bardzo potrzebna do nawiązania kontaktów. Wcześniej czy później wszyscy będziemy w Unii Europejskiej.
Frank Hellmuth: Pomysł jest bardzo dobry. Możemy razem pracować i porozumiewać się bez żadnych barier.
W Szczytnie kursanci akademii spędzili tydzień. Mieszkali w specjalnym hotelu o "nieco lepszym standardzie" niż słuchacze szkoły; jedli "nieco lepsze posiłki". Popołudnia urozmaicały im ogniska i wycieczki. Ich pobyt kosztował Polskę około dwóch i pół tysiąca złotych.
|
Porucznik Katerina Bronisova wcześniej była szkolnym pedagogiem i kuratorem nieletnich przestępców. Pracuje w policji kryminalnej i na co dzień zajmuje się przestępczością zorganizowaną, podobnie jak dwudziestu dwóch kolegów - policjantów i jedna koleżanka - policjantka z siedmiu krajów środkowej Europy, którzy w pierwszym tygodniu kwietnia odwiedzili Wyższą Szkołę Policji w Szczytnie.
Wszyscy są słuchaczami Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej założonej przed pięciu laty przez Austrię, Czechy, Niemcy, Polskę, Słowację, Słowenię, Szwajcarię i Węgry. Co roku słuchacze akademii przez dwanaście tygodni wędrują z kraju do kraju. Słuchają wykładów, wszędzie po niemiecku; na koniec piszą pracę zaliczeniową. Koszty ich udziału pokrywają poszczególne kraje.W tym roku tematem wiodącym jest zwalczanie przestępczości zorganizowanej. Akademia rozpoczęła zajęcia w lutym w Wiedniu. Skończy w maju w Budapeszcie.
Major Karl-Heinz Wochermayr jest salzburczykiem. Polska to kraj bezpieczny. Na potwierdzenie takiej opinii podaje liczby. w zetknięciu z policjantami Niemiec, Austrii, Szwajcarii polski policjant nie ma kompleksów.W Szczytnie kursanci akademii spędzili tydzień. Ich pobyt kosztował Polskę około dwóch i pół tysiąca złotych.
|
Profesor Jussuf Ibrahim żyje w pamięci wielu mieszkańców Jeny jako ukochany lekarz i znakomity nauczyciel akademicki. Z odnalezionych niedawno dokumentów wynika jednak, że słynny pediatra brał udział w nazistowskim programie likwidacji "życia niewartego życia"
Zbawca niemowląt z Jeny
Do niedawna jedna z ulic w pobliżu Kliniki Pediatrycznej w Jenie nazywała się Ibrahimstrasse
FOT. JERZY HASZCZYŃSKI
JERZY HASZCZYŃSKI
Profesor Jussuf Ibrahim, pediatra, umarł przed niemal półwieczem. Teraz, po tylu latach, wywołał najżywszą dyskusję w historii Jeny, uniwersyteckiego miasta we wschodnich Niemczech. W dyskusji pojawiły się wielkie niemieckie tematy - od oceny postaw w czasach nazistowskich po podejście do inności, obcości i ludzkiej niedoskonałości.
Profesor Ibrahim jest jednym z symboli Jeny, ukochanym lekarzem kilku pokoleń jej mieszkańców i honorowym obywatelem miasta, które - co też w tej historii istotne - było jednym z najważniejszych ośrodków medycznych w NRD. Jussuf Ibrahim ma w Jenie swój niewielki pomnik. Do niedawna była tu też klinika jego imienia, a jeszcze do 1 marca jedna z ulic nazywała się Ibrahimstrasse.
Wielu mieszkańców Jeny się zarzeka, że gdy byli dziećmi, uratował im życie, wyleczył z nieuleczalnych wydawałoby się chorób. Dziesiątki absolwentów miejscowego uniwersytetu wspominają go jako wspaniałego nauczyciela, a sędziwe dziś, wykształcone przez profesora pielęgniarki, zwane siostrami od Ibrahima, podają za wzór wszelkich cnót. Tych pozytywnych opinii raczej nie zmieniły odkrycia kilku publicystów i naukowców. Dotarli oni do dokumentów, z których wynika, że Jussuf Ibrahim brał udział w nazistowskim programie eutanazji. Wysyłał ciężko upośledzone dzieci na śmierć.
Enerdowski święty
Na najbardziej znanym zdjęciu profesora Ibrahima widać sympatycznego siwego pana o orientalnych rysach w białym kitlu, a obok wpatrzone w niego, ufne dziecko. Jussuf Ibrahim, syn Niemki i Egipcjanina tureckiego pochodzenia, całe zawodowe życie, a trwało ono ponad 50 lat i było związane głównie z Jeną, otaczał się dziećmi.
Najwięcej zaszczytów spłynęło na niego już na starość, w komunistycznych Niemczech wschodnich. W 1947 roku, w 70. rocznicę urodzin, nadano mu tytuł honorowego obywatela Jeny. Był też "zasłużonym lekarzem ludu" i laureatem enerdowskiej nagrody państwowej 1. klasy. Nazywano go "zbawcą niemowląt". Stał się niemal enerdowskim świętym. W czasach, gdy wielu lekarzy uciekało na zachód, a znaczna część tych, którzy zostawali w NRD, miała podejrzaną biografię z okresu Trzeciej Rzeszy, potrzebny był taki wzór. Stasi trafiło nawet na wypowiedzi podające w wątpliwość czystość i jego biografii, ale nie poszło tym tropem.
Po raz pierwszy cień na profesora Ibrahima rzucił na początku lat 80. publicysta Ernst Klee. Ale w NRD nikt nie chciał go słuchać, swoje rewelacje o udziale "zbawcy niemowląt" w nazistowskim programie likwidacji "życia niewartego życia" drukował przecież w zachodnioniemieckiej prasie. Ta niechęć do Wessich mieszających się w sprawy "naszego doktora" pozostała zresztą w Jenie do dzisiaj.
Kilkanaście lat później zarzuty pod adresem profesora Ibrahima postanowiły sprawdzić władze jenajskiego Uniwersytetu Fryderyka Schillera. "Były dyrektor uniwersyteckiej Kliniki Pediatrycznej Jussuf Ibrahim bez wątpienia aktywnie uczestniczył po roku 1941 w narodowosocjalistycznym programie »eutanazji dziecięcej«" - ogłoszono w kwietniu 2000 roku wyniki badań uniwersyteckiej komisji. Senat uniwersytetu pozbawił klinikę imienia profesora Ibrahima i ogłosił, że uczelnia "w głębokim smutku oddaje cześć dzieciom, które zostały zamordowane przy czynnej pomocy naukowców uniwersytetu w Jenie i innych niemieckich uniwersytetów".
- Sprawa zaangażowania profesora Ibrahima w nazistowski program eutanazji i obrona jego osoby przez część naukowców oraz wielu mieszkańców Jeny zaszkodziła miastu i uniwersytetowi - przyznaje rektor, profesor Karl-Ulrich Meyn. Podkreśla jednak, że uniwersytet zareagował tak szybko, jak tylko mógł. Po opublikowaniu badań komisji natychmiast zmienił nazwę Kliniki Pediatrycznej. A poza tym współpraca naukowców z nazistami czy ich udział w najkoszmarniejszych nawet eksperymentach nie są przecież charakterystyczne dla Jeny, podobnie działo się na wielu niemieckich uniwersytetach.
Szpital, w którym się szybko umiera
"Szanowny panie kolego! S[...] Sch[...] z Erfurtu, obecnie w wieku 12 i pół miesiąca, cierpi na microcephalia vera [małogłowie]. Normalnego rozwoju nie da się osiągnąć. Eutan. byłaby całkowicie do usprawiedliwienia, także w poczuciu matki. Może zaopiekuje się pan tym przypadkiem? Łącząc wyrazy poważania i Heil Hitler!. Oddany dr Ibrahim" - dokument tej treści z października 1943 roku komisja uniwersytecka uznała za najpoważniejszy dowód winy znanego pediatry.
Skrót od słowa "eutanazja" - tak jakby całe słowo nie chciało się przelać na papier - znaleziono też w innych aktach szpitalnych podpisanych przez Jussufa Ibrahima i skierowanych do dyrektora szpitala w Stadtrodzie koło Jeny, gdzie bardzo ciężko upośledzone dzieci umierały zadziwiająco szybko. W styczniu 1944 roku o prawie dwuletnim chłopcu z porażeniem centralnego systemu nerwowego Ibrahim napisał, że nie widzi dla niego przyszłości. "Może mógłby u pana przejść dokładniejszą obserwację i uzyskać opinię. Eut.?"
Komisja podkreśliła, że w pierwszym przypadku intencje profesora były jednoznaczne. Zalecał zabicie dziecka, bo jak założył, nie mogło się ono normalnie rozwijać. Powoływał się też na przyzwolenie matki. Matka jednak, mimo bardzo trudnej sytuacji rodzinnej, opiekowała się później dzieckiem. Nie trafiło ono bowiem do szpitala w Stadtrodzie i co najmniej o pięć lat przeżyło wojnę.
Inaczej było z dwuletnim chłopcem. Przyjęto go do Stadtrody, a pięć miesięcy później już nie żył. W sumie komisja uznała profesora Ibrahima za odpowiedzialnego za wysłanie do szpitala w Stadtrodzie siedmiorga dzieci, które zakończyły tam życie. Profesor miał być w pełni świadom tego, że w tamtejszym szpitalu zabijano ciężko upośledzone dzieci.
Setki listów do redakcji
Raportem komisji interesowało się całe stutysięczne miasto. Jenajskie oddziały regionalnych dzienników, "Ostthüringer Zeitung" ("OTZ") i "Thüringische Landeszeitung" ("TLZ"), zasypywano listami. Od ponad roku niemal każdego dnia przychodzi po kilka, kilkanaście listów od czytelników na temat Ibrahima. Czegoś takiego obie gazety nigdy nie przeżyły.
- Trzy czwarte piszących do nas czytelników biorą w obronę profesora Ibrahima - mówi Frank Döbert z "OTZ", który poświęcił temu tematowi kilkadziesiąt artykułów. Jego koleżanka z "TLZ", Barbara Glasser, dostała list z pogróżkami. Obrońcy Ibrahima nie dawali też spokoju jednej z autorek raportu, docent Susanne Zimmermann, specjalistce od historii medycyny. - Niektórzy współpracownicy profesora, dziś staruszkowie, nienawidzą mnie z całego serca - podkreśla zdenerwowana pani docent, odpalając papierosa od papierosa.
Atmosfera w mieście zagęściła się w październiku 2000 roku. Wtedy Rada Miejska podejmowała decyzję, czy odebrać Jussufowi Ibrahimowi honorowe obywatelstwo Jeny. Większość radnych głosowała wprawdzie za odebraniem, ale nie była to wymagana większość dwóch trzecich. Profesor Ibrahim pozostał honorowym obywatelem miasta, a w Niemczech, ściślej w Berlinie i na zachodzie, zaczęto wytykać Jenę jako miasto, które nie chce się rozliczyć z nazistowską przeszłością.
Trudno decyzję Rady Miejskiej identyfikować z jakąś opcją polityczną, wśród głosujących za odebraniem honorowego obywatelstwa byli radni ze wszystkich ugrupowań - od zielonych i postkomunistów z PDS po liberałów z FDP i chadeka z CDU. Przeciwnicy i wstrzymujący się od głosu również pochodzili z różnych partii, choć najwięcej było wśród nich chadeków.
Odwołanie do Talmudu
Przeciw pozbawieniu Jussufa Ibrahima honorowego obywatelstwa Jeny głosowała między innymi Johanna Hübscher, radna CDU i profesor miejscowego Instytutu Medycyny Sportowej: - Jako lekarka i chrześcijanka muszę podkreślić, że nie pochwalam żadnego z rodzajów zabijania. Jestem też przeciw zabijaniu nienarodzonego życia. Nie uważam jednocześnie, że można przebaczyć Ibrahimowi złe czyny dlatego, że zrobił też bardzo dużo dobrego - deklaruje na początek pani profesor, krótko ostrzyżona pięćdziesięciolatka w eleganckich okularach w kształcie łez.
Dlaczego więc głosowała za pozostawieniem mu najwyższego wyróżnienia, jakie nadaje miasto? - Odwołam się do Talmudu - mówi Johanna Hübscher. I cytuje z przygotowanej kartki: - Nie sądź nikogo, zanim nie znajdziesz się w jego położeniu.
- Uważam, że sprawa jest bardzo skomplikowana. Nie wszystkie dzieci, które zgodnie z ideologią nazistowską powinien wysłać na śmierć, skierował do szpitala w Stadtrodzie. Sądzę, że pomógł wielu osobom, którym nie wolno było pomagać - wylicza pani profesor. - Na liście honorowych obywateli Jeny są też Paul von Hindenburg, Otto von Bismarck i ideolog eutanazji Ernst Haeckel. Skoro ich nikt nie chce z tej listy usuwać, to nie widzę powodu, żeby pozbawiać honorowego obywatelstwa Jussufa Ibrahima.
Czy przy tak skomplikowanej sprawie nie lepiej się wstrzymać od głosu? - To było tak ważne głosowanie dla miasta i jego wizerunku, że trzeba się było jednoznacznie wypowiedzieć "za" lub "przeciw" - ucina profesor Hübscher i po wyjaśnienia odsyła do "najlepiej zorientowanych" obrońców Jussufa Ibrahima.
To nie z żądzy zabijania
- Zarzucamy profesorowi Ibrahimowi czyny, które także z dzisiejszego punktu widzenia trudno ocenić - mówi główny ideolog zwolenników zachowania honorowego obywatelstwa dla sławnego pediatry profesor Eggert Beleites, dyrektor uniwersyteckiej Kliniki Otorynolaryngologicznej i zarazem przewodniczący Krajowej Izby Lekarskiej w Turyngii.
- W tamtych czasach wiele dyskutowano o wartości życia i eutanazji. Profesor Ibrahim osobiście znał mieszkającego w Jenie Ernsta Haeckela, który był prominentnym zwolennikiem dopuszczalności eutanazji dzieci, zabijania na żądanie i likwidacji "życia niewartego życia". Zresztą znaczna część mieszkańców Niemiec miała bliskie temu poglądy. Na przykład w sondażu przeprowadzonym w 1920 roku 73 procent rodziców odpowiedziało, że zgodziliby się na bezbolesne skrócenie życia swojego nieuleczalnie umysłowo chorego dziecka. I dzisiaj zresztą, jak wykazały sondaże Forsy i Ermedu, prawie 80 procent Niemców opowiada się za eutanazją jako skróceniem cierpienia.
- Ja sam, żeby nie było niejasności, jestem przeciwnikiem eutanazji, bo śmierć jest nieodwracalna, a lekarz nie może z pewnością stwierdzić, czy stan pacjenta się nie poprawi. Jednak przed kilkudziesięciu laty inaczej myślano o śmierci i umieraniu. Teraz eutanazja jest w Niemczech zakazana i podlega karze więzienia. Przeciw "aktywnej pomocy przy umieraniu" wypowiedziała się też organizacja niemieckich lekarzy.
Profesor Beleites, posługując się cytatami z literatury naukowej i pięknej, przedstawia Ibrahima jako człowieka, który działał w warunkach zmuszających do podejmowania trudnych decyzji: - Nie był przecież zwykłym mordercą, który pozbawiał dzieci życia z żądzy zabijania. Jestem przekonany, że w wielu przypadkach, choć nie wiem, w ilu dokładnie, profesor Ibrahim robił to, czego oczekiwali rodzice ciężko upośledzonych dzieci.
- Być może działał pod presją czy ze strachu. Nie był przecież Aryjczykiem i prawdopodobnie z tego powodu nie przyjęto go do NSDAP. Sądzę, że nie przejął argumentacji nazistów, motywem dla niego nie była tzw. higiena rasowa czy eugenika. Wysyłał dzieci na eutanazję raczej dlatego, by ukrócić ich cierpienie.
Główny ideolog obrońców Ibrahima podkreśla, że pozbawianie honorowego obywatelstwa byłoby błędem: - Nie należy natomiast ukrywać problemu. Na klinice, którą Ibrahim kierował od 1917 do 1953 roku, powinno się zawiesić tabliczkę z napisem, że wysyłał stąd także dzieci na eutanazję. Musimy mieć szansę zadać sobie pytanie, dlaczego takie humanistycznie wykształcone osobistości jak Jussuf Ibrahim uczestniczyły w programie eutanazji. To pytanie musi być dozwolone.
Siła legendy
- Nie da się racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego mimo zebranych dowodów tak wielu ludzi nadal broni profesora Ibrahima i nie widzi nic zdrożnego w tym, że lekarz, który wysyłał dzieci na śmierć, jest honorowym obywatelem miasta - mówi zrezygnowana docent Susanne Zimmermann, współautorka raportu wykonanego na zlecenie Uniwersytetu Fryderyka Schillera. - Jego obrońcy żyją w świecie legend, opowiadają o chorych dzieciach, którym uratował życie. Ale one cierpiały na zwykłe choroby dziecięce, na infekcje.
Docent Zimmermann, która przez wiele lat badała przeszłość Ibrahima, jest przekonana, że zaangażował się on w program eutanazji z przekonania, bez żadnego przymusu: - Nie był Aryjczykiem to fakt, ale nie miał pochodzenia, które zgodnie z poglądami nazistowskimi kwalifikowałoby go do rasy podludzi. Pochodzenie egipskie czy tureckie nie było w Trzeciej Rzeszy źle widziane. Niemcy miały dobre kontakty z krajami muzułmańskimi Bliskiego Wschodu i Turcją. Na dodatek w czasie wojny był już na tyle stary, że niewiele mu groziło za zachowywanie dystansu wobec ideologii nazistowskiej.
- Obrońcy profesora ignorują jego główne ofiary - bezbronne dzieci. Powoływanie się na to, że to rodzice prosili o zabicie ich dzieci, jest nadużyciem. Tak było tylko w jednym wypadku - denerwuje się pani docent. - A nawet gdyby wszyscy rodzice o to błagali, to lekarz nie jest od spełniania zachcianek.
Susanne Zimmermann spotykała się z oskarżeniami, że kala własne gniazdo, że ona, Niemka z byłej NRD, bierze udział w kampanii przeciw Jenie, którą zorganizowali Niemcy z zachodu: - Wielu ludzi nie zastanawia się nad istotą problemu, nie dociera do nich, że "zbawca niemowląt" uczestniczył w zbrodni dokonywanej również na niemowlętach. Dla nich najważniejsze jest, że "Wessi chcą nam usunąć ostatni pomnik z czasów NRD".
W dyskusji o przeszłości sławnego pediatry zabrali głos chyba wszyscy żyjący jeszcze jego uczniowie. Ich wypowiedzi brzmiały zazwyczaj tak jak ta pochodząca od emerytowanego profesora jednej z zachodnioniemieckich klinik: "Jestem absolutnie pewien, że nie mógł zrobić nic złego czy niewłaściwego. Jena musi się zatroszczyć o to, żeby pół wieku po jego śmierci nie niszczono jego wizerunku". Obrońcy wyliczali bez końca dzieci, którym Ibrahim pomógł "w beznadziejnej sytuacji" i "za darmo". Pojawiły się też głosy, że na korzyść profesora przemawia to, że ratował w czasie wojny Żydów.
- Na to, że jakiś Żyd uratował się dzięki Ibrahimowi, nie ma dowodów - odpierali zwolennicy odebrania honorowego obywatelstwa. A publicysta Ernst Klee, który pierwszy podważył mit idealnego pediatry z Jeny, powiedział, że nie zna żadnego nazisty, który by nie podkreślał, że wypełniał tylko rozkazy, i żadnego, który by nie zapewniał, że uratował chociaż jednego Żyda.
Normalne i niegroźne miasto
Tak się złożyło, że w tygodniu, w którym Rada Miejska głosowała nad odebraniem honorowego obywatelstwa Jussufowi Ibrahimowi, doszło też do napadu na dwóch rosyjskich naukowców, gości miejscowego uniwersytetu. Jakby tego było mało, w dodatku magazynowym jednego z najpoważniejszych dzienników niemieckich "Süddeutsche Zeitung" (wydawanego na zachodzie, w Monachium) ukazał się kontrowersyjny tekst o Jenie - "mieście uchodzącym za stosunkowo niegroźne i normalne", oczywiście jak na byłą NRD.
Cóż to znaczy "normalne?" - pytają retorycznie autorzy. I obficie cytują wypowiedzi o kibicach miejscowej drużyny piłkarskiej, którzy przychodzą na stadion z nożami i kastetami i wykrzykują z trybun: "Czarnuchy won!", "Wybudujemy wam metro wprost do Auschwitz!" albo "Oddaj piłkę, żydowska świnio!". Z tekstu wynika, że nawet w podwórkowym futbolu panują neonazistowskie zwyczaje; niezależnie od tego, jak kto gra w piłkę, najważniejsze, żeby się nie wyróżniał kolorem skóry lub długimi włosami. Nastolatkowie z Jeny oddają cześć Hitlerowi, a ci, którzy się temu sprzeciwiają, muszą się ukrywać, a przynajmniej zastrzec swój numer telefonu i omijać wieczorami rynek, gdzie grasują skini, którzy są po imieniu z policjantami i palą z nimi papierosy. Pielęgniarki nazywają czarnoskórych "asfaltami", w czym nie przeszkadzają im lekarze, a w dzielnicy ponurych bloków, Lobedzie, nierozsądnych Murzynów, którzy po zmroku odważają się wracać do domu, biją normalnie wyglądający ludzie.
Wcześniej Jena nie miała złej prasy. Uchodzi za miasto ludzi wykształconych i, jak na wschodnią część Niemiec, bogatych. To tutaj są dobrze prosperujące zakłady optyczne Jenoptik i Carl Zeiss. Przede wszystkim zaś z Jeną związany jest najbarwniejszy sukces ekonomiczny w byłej NRD - założona przez dwudziestokilkulatków e-firma Intershop. Dzięki niej o Jenie mówi się "miasto młodych milionerów"; około stu pracowników i udziałowców Intershopu w ciągu kilku lat z niczego dorobiło się przeszło miliona marek.
Splot ważnych tematów
W Niemczech u władzy są partie bliskie ideowo tym, które w sąsiedniej Holandii przeforsowały legalizację eutanazji. Jednak niemieccy socjaldemokraci i zieloni bardzo krytycznie odnieśli się do holenderskiej ustawy. Wywodząca się z SPD minister sprawiedliwości Herta Däubler-Gmelin uznała ją za złamanie tabu.
Eutanazja wciąż jest dla niemieckich polityków tematem tabu z powodów historycznych. Nadal kojarzy się z Akcją T4 - nazistowskim programem likwidacji "życia niewartego życia". Pod tym hasłem tylko w latach 1940 - 1941 zamordowano ponad 70 tysięcy chorych psychicznie i inwalidów, uznanych za "nieuleczalnych" i "bezproduktywnych".
Nazizm, NRD, eutanazja, cudzoziemcy, neonazizm - każdy z tych tematów wzbudza w Niemczech emocje, a co dopiero ich splot. Rozmowy w Jenie na temat profesora Ibrahima były najdziwniejszymi, jakie w tym kraju przeprowadziłem. Nigdzie tylu rozmówców nie prosiło o wyłączanie dyktafonu, nigdzie nie domagano się tylu autoryzacji, nigdzie w Niemczech nie odczułem takiego zdenerwowania podczas spotkań z naukowcami czy lokalnymi politykami.
Nigdzie też nie usłyszałem takiego zdania jak od jednej z najważniejszych osób w Jenie: - Jak pan zacytuje coś, co może mi zaszkodzić, to się tego wyprę, choćby była to najświętsza prawda. -
|
Profesor Jussuf Ibrahim, pediatra, umarł przed niemal półwieczem. po latach wywołał najżywszą dyskusję w historii Jeny, uniwersyteckiego miasta we wschodnich Niemczech. Profesor Ibrahim jest jednym z symboli Jeny, ukochanym lekarzem kilku pokoleń jej mieszkańców i honorowym obywatelem miasta. pozytywnych opinii nie zmieniły odkrycia publicystów i naukowców. Dotarli oni do dokumentów, z których wynika, że Ibrahim brał udział w nazistowskim programie eutanazji. Wysyłał ciężko upośledzone dzieci na śmierć. Jussuf Ibrahim, syn Niemki i Egipcjanina tureckiego pochodzenia, całe zawodowe życie otaczał się dziećmi. Stał się niemal enerdowskim świętym.
zarzuty pod adresem profesora Ibrahima postanowiły sprawdzić władze jenajskiego Uniwersytetu Fryderyka Schillera. "Były dyrektor uniwersyteckiej Kliniki Pediatrycznej Jussuf Ibrahim bez wątpienia aktywnie uczestniczył po roku 1941 w narodowosocjalistycznym programie »eutanazji dziecięcej«" - ogłoszono w 2000 roku.
komisja uznała profesora Ibrahima za odpowiedzialnego za wysłanie do szpitala w Stadtrodzie siedmiorga dzieci, które zakończyły tam życie. Profesor miał być w pełni świadom tego, że w tamtejszym szpitalu zabijano ciężko upośledzone dzieci. w 2000 roku Rada Miejska podejmowała decyzję, czy odebrać Jussufowi Ibrahimowi honorowe obywatelstwo Jeny. Większość radnych głosowała za odebraniem, ale nie była to wymagana większość dwóch trzecich. Profesor Ibrahim pozostał honorowym obywatelem miasta.
w dodatku magazynowym jednego z najpoważniejszych dzienników niemieckich "Süddeutsche Zeitung" ukazał się kontrowersyjny tekst o Jenie. autorzy cytują wypowiedzi o kibicach miejscowej drużyny piłkarskiej, którzy przychodzą na stadion z nożami i kastetami i wykrzykują : "Czarnuchy won!", "Wybudujemy wam metro wprost do Auschwitz!" albo "Oddaj piłkę, żydowska świnio!". w podwórkowym futbolu panują neonazistowskie zwyczaje. Nastolatkowie z Jeny oddają cześć Hitlerowi. Pielęgniarki nazywają czarnoskórych "asfaltami" .
Eutanazja wciąż jest dla niemieckich polityków tematem tabu z powodów historycznych.
|
STYCZNIOWE PODWYŻKI
Zakłady obawiają się wyhamowania rozwoju
Prognozy obniżenia rentowności
Styczniowa urzędowa podwyżka cen i stawek VAT na prąd, gaz i akcyzy na benzynę wpłynie najprawdopodobniej na obniżenie rentowności sprzedaży. To z kolei będzie miało wpływ na zmniejszenie wielkości nakładów na modernizację i rozwój firm. Zmniejszyć się może konkurencyjność polskich wyrobów w stosunku do zagranicznych, uważają przedstawiciele większości zakładów, których "Rz" zapytała o wpływ tegorocznych podwyżek na funkcjonowanie ich przedsiębiorstw.
Podkreślają oni, że podwyżki najbardziej odczują firmy stosujące energochłonne maszyny i te, które nie modernizowały się w ostatnich latach. Lepiej zniosą je natomiast firmy inwestujące od lat w swój rozwój i poszukujące oszczędności w funkcjonowaniu.
Podwyżki, w odczuciu naszych rozmówców, nie byłyby tak dotkliwe, gdyby nie obciążenia dodatkowe, w tym wyższy VAT na importowany olej, brak systemowego wsparcia w umacnianiu pozycji na nowych rynkach i dla firm chcących stosować nowoczesne technologie.
Do 8 proc. droższe przetwory z Prorybu
- Wpływ podwyżki cen energii i VAT na oleje importowane do naszej produkcji rozpatrujemy już od kilku dni. Wyliczyliśmy, że na jednostkowych opakowaniach wynosi ona 12 proc. i o tyle powinniśmy podnieść dotychczasową cenę. Zdecydowaliśmy się na 7,5-8 proc. i wprowadzimy je od najbliższego poniedziałku - mówi Zygmunt Dyzmański, współwłaściciel Przetwórni Ryb Proryb. Wylicza, że podwyżka cen prądu w ogólnych kosztach produkcyjnych to zaledwie 2 proc. Aby ją nieco zniwelować, w Prorybie będzie wprowadzona praca nocna. To umożliwi korzystanie z tańszej taryfy.
Aż do 20 proc. wzrosła akcyza na importowane oleje, a w Prorybie są one wykorzystywane do 70 proc. przygotowywanych konserw i innych wyrobów rybnych. Oleju nie można kupić w dostatecznych ilościach w kraju, więc jego import jest konieczny aż do nowych zbiorów rzepaku.
- Do wiaderka śledzi kaszubskich, które sprzedajemy za 7 zł, wlewamy aż pół litra oleju, czyli kosztuje nas on 2,25 zł. Na wieczka i wiaderka VAT wzrósł o 12 proc. Dlatego podwyżka jest nieuchronna - uważa przedstawiciel Prorybu.
Zygmunt Dyzmański nie boi się wyhamowania tegorocznych inwestycji. Proryb za kilka miesięcy pierwszy w branży przetwórstwa rybnego otrzyma certyfikat zarządzania jakością z serii ISO9000. Jak każdy zakład go wprowadzający wykorzysta przysługujące mu z tego tytułu ulgi inwestycyjne.
W Bizonie szukają oszczędności
W Zakładzie Mechanicznym Bizon, będącym największym krajowym producentem zszywek, nie ukrywają, że zużywają dużo prądu, ale znacznie mniej niż np. 3 lata temu. Krzysztof Borysewicz, dyrektor ds. produktu w podwarszawskim Bizonie, wskazuje, że firma w ostatnich latach wiele inwestowała w nowe, energooszczędne technologie i w modernizację systemu grzewczego. - Wprowadzone w br. rozwiązania w celu kompensacji mocy biernej miały się nam spłacić w 2-3 lata, po tegorocznej podwyżce cen prądu okres ten znacznie się skróci - przekonuje dyrektor Borysewicz. Jego zdaniem Bizon nie ustępuje zachodnioeuropejskim firmom pod względem technologicznym i jakością wytworzonych towarów. Po podobnych cenach jak zachodnioeuropejskie firmy kupuje surowiec używany do produkcji. Jego wyroby są nieco tańsze od zagranicznych dzięki tańszej sile roboczej niż np. w Niemczech. Ta korzystna różnica ciągle maleje poprzez zmniejszające się corocznie cło i podwyżki na paliwa i energię. Dlatego zakład ciągle szuka możliwości oszczędzania.
Konieczne wsparcie na nowych rynkach
Dariusz Sapiński, prezes Spółdzielni Mleczarskiej Mlekovita w Wysokiem Mazowieckiem, uważa, że spółdzielczość mleczarską i jego firmę czeka ciężki rok. - Mimo że od 1 stycznia br. poniesiono urzędowe ceny na prąd i gaz, my nie przewidujemy podwyżek na swoje wyroby. To oznacza mniejszą rentowność sprzedaży i ograniczenie środków na rozwój i modernizację - tłumaczy Dariusz Sapiński. Mlekovicie te środki są potrzebne, by dorównać parametrom obowiązującym w UE. Na 1998 rok zaplanowano wydatek 20 mln zł na wieżę do suszenia serwatki i konieczną modernizację oczyszczalni ścieków. W tych planach nie uwzględniono jednak skutków obecnych podwyżek.
- Nie wiemy, czy rynek pozwoli nam podnieść ceny. Nie znamy koniunktury na br. ani cen, jakie ustalą się na rynkach międzynarodowych na mleko w proszku, sery i masło. Nie możemy też wysyłać wyrobów do UE, a była ona ich dużym odbiorcą, szczególnie latem.
Dariusz Sapiński obawia się, że dodatkowe obciążenia finansowe spowodowane styczniowymi podwyżkami wyhamują postęp, spowolnią rozwój, a decyzje inwestycyjne będą coraz trudniejsze. Jest prawdopodobne, że Mlekovita będzie musiała zrezygnować z modernizacji oczyszczalni i przesunąć ją na inny termin, obecnie trudny do określenia.
W spółdzielni w Wysokiem Mazowieckiem ciągle szukają rezerw. Są one niewielkie, gdyż płace to zaledwie 4 proc. wszystkich kosztów, głównym obciążeniem jest cena surowca. Spółdzielnia nie może myśleć o wysokiej rentowności, bo jest to niezgodne z interesem skupionych w niej rolników.
Dobrze mieć status zakładu pracy chronionej
- Podwyżki muszą być, bo ceny na paliwo i prąd są w Polsce ciągle niższe od stosowanych w Unii Europejskiej, z którą chcemy się zjednoczyć - uważa Zbigniew Czmuda, właściciel firmy wytwarzającej artykuły biurowe Resta-Kirby SA. Niepokoi go jednak ich wysokość, zwłaszcza znacząca w kosztach utrzymania samochodów podwyżka paliw. Firma dostarcza swoje wyroby do odbiorców w całym kraju. Dla niektórych z nich, z najdalszych zakątków Polski, będzie musiała podnieść cenę za dowóz. To z kolei wpłynie na większą od dotychczasowej marżę pośredników i cenę finalną wyrobów Resty w sklepach.
Resta-Kirby nie myśli na razie o podwyższeniu cen na swoje segregatory, chociaż od roku jest ona stała mimo kilkakrotnej podwyżki cen surowców. Utrzymanie tego stanu wymusza ostra konkurencja firm zachodnich. Jest to możliwe wyłącznie dzięki statusowi zakładu pracy chronionej, jaki ma ten zakład. Dzięki temu i wykorzystaniu kredytów na tworzenie nowych miejsc pracy z funduszu PFRON zakład mógł się rozwijać. Największe wydatki ma już, jak się wydaje, za sobą i dlatego wprowadzone na początku br. podwyżki nie są dla niego aż tak bardzo zagrażające jak w przypadku innych, małych i średnich firm dysponujących przestarzałym parkiem maszynowym, nie korzystających z żadnego wsparcia swojego rozwoju.
Potrzebne stabilne otoczenie
- Po styczniowych podwyżkach spadnie rentowność wszystkich branż. Ze względu na silną konkurencję podwyżek nie da się przenieść na ceny wyrobów. To może wstrzymać inwestycje. Są one konieczne, aby utrzymać konkurencyjność polskiego przemysłu przy wejściu do UE - wskazuje Wojciech Wtulich, prezes Farm Food SA. Podkreśla, że rentowność w UE dla przemysłu przetwórstwa mięsnego jest również niska, ale firmy działają tam w stabilnym otoczeniu, ich obciążenia finansowe umożliwiają przetrwanie, w przypadku zakładów stosujących nowoczesne technologie stosowane są różnorodne ulgi.
Farm Food będzie dalej inwestował, chociaż po podwyżkach może być to trudniejsze. Dodatkowo wstrzymane zostały preferencyjne kredyty AMiRR, oprocentowanie kredytów bankowych jest ciągle wysokie.
Wzrosną koszty sprzedaży
W Zakładach Mięsnych Ostróda-Morliny SA wyliczyli, że wzrost kosztów energii elektrycznej, gazu i pary technologicznej w porównaniu z ubiegłorocznymi wynosi aż 29 proc. W kosztach ogółem całej działalności to zaledwie 1,5 proc. Leszek Bracki z działu ekonomicznego Morlin podkreśla, że ok. 70 proc. kosztów ogółem przypada na surowce i materiały uzupełniające. Dla Morlin ważniejsze więc niż podwyżka cen energii i gazu są sezonowe wahania cen surowca. Leszek Bracki nie potrafi powiedzieć, jak na funkcjonowanie zakładu wpłynie podwyżka paliw. Jest wielce prawdopodobne, że podniesie koszty sprzedaży.
Informacje o planowanych na br. podwyżkach zarząd Morlin wykorzystał przy tworzeniu tegorocznych planów finansowych firmy. Wynika z nich, że styczniowe podwyżki nie przystopują jego rozwoju i założonej rentowności. Mogą być zagrożeniem, jak sądzi Leszek Bracki, małych i średnich firm, mających energochłonne urządzenia. Podkreśla, że firmy te nie mogą tłumaczyć swoich ewentualnych niepowodzeń brakiem środków na rozwój. One po prostu nie inwestowały wcześniej i "przespały" sprzyjający dla siebie czas.
Do negocjacji z klientem
- Produkcja musi być opłacalna, nie może przynosić strat. Podwyżki prądu, gazu i benzyny spowodują odczuwalne zmniejszenie opłacalności ze sprzedaży - uważają w Hucie Szkła Lucyna w Obornikach Wielkopolskich. Dlatego zaplanowane są już podwyżki na wyroby tej huty, będącej największym w Europie Środkowej wytwórcą szklanych kinkietów. Nie jest na razie znana ich wysokość. Będzie przedyskutowana z krajowymi hurtownikami za kilka dni na planowanym zjeździe. Niektórzy odbiorcy zagraniczni zostali poinformowani o konieczności takiej operacji i jej przyczynach. Prowadzone są z nimi rozmowy. Wielu nie odbiera przygotowanego dla nich towaru, czekają na decyzje ostateczne.
- Wytworzy się cały "łańcuszek" podwyżek, swoje wyższe marże dołożą twórcy lamp i innego oświetlenia, wyższe będą marże sklepowe - wskazują w HS Lucyna. Beata Najtek, przedstawicielka obornickiej huty jest jednak przekonana, że klienci pozostaną przy nich. Z większością z nich współpracują od wielu lat, nie mają oni zastrzeżeń do jakości wyrobów ani ich wzornictwa. Beata Najtek uważa, że walory te zostaną docenione, a z każdym z dostawców odbędą się indywidualne negocjacje.
Lidia Oktaba
|
Styczniowa urzędowa podwyżka cen i stawek VAT na prąd, gaz i akcyzy na benzynę wpłynie najprawdopodobniej na obniżenie rentowności sprzedaży. To z kolei będzie miało wpływ na zmniejszenie wielkości nakładów na modernizację i rozwój firm. Zmniejszyć się może konkurencyjność polskich wyrobów w stosunku do zagranicznych, uważają przedstawiciele większości zakładów. Podkreślają, że podwyżki najbardziej odczują firmy stosujące energochłonne maszyny i te, które nie modernizowały się w ostatnich latach. Lepiej zniosą je natomiast firmy inwestujące od lat w swój rozwój i poszukujące oszczędności w funkcjonowaniu.Podwyżki, w odczuciu naszych rozmówców, nie byłyby tak dotkliwe, gdyby nie obciążenia dodatkowe, w tym wyższy VAT na importowany olej, brak systemowego wsparcia w umacnianiu pozycji na nowych rynkach i dla firm chcących stosować nowoczesne technologie. Zygmunt Dyzmański, współwłaściciel Przetwórni Ryb Proryb Wylicza, że podwyżka jest nieuchronna.
|
Kilkanaście milionów Rosjan przystosowało się do życia w niepodległym ukraińskim państwie
Swoi czy obcy
PIOTR KOŚCIŃSKI
z Kijowa
Wołodia i Olga mieszkają na Pieczersku, w dobrej kijowskiej dzielnicy, w jednopokojowym, ale sporym mieszkaniu. Mają dziesięcioletniego syna Griszę. Zamieszkali w Kijowie w 1980 roku. Do stolicy Ukrainy trafili właściwie przez przypadek, bo Wołodia, jako wojskowy, został tu po prostu skierowany. Równie dobrze mógł trafić do Władywostoku albo do Rygi.
- Jestem synem wojskowego - mówi Wołodia. - Mój ojciec osiemnaście razy zmieniał miejsce zamieszkania. Dlatego nie mam przyjaciół z dzieciństwa, ze szkoły. Przyjeżdżaliśmy do jakiegoś miasta, gdzie ledwie poznałem swoich kolegów, mijały dwa, trzy lata i już trzeba było się pakować.
Brat Wołodii mieszka w Nowosybirsku. Rodzina Olgi - w Permie. Oba miasta znajdują się dziś za granicą.
- Tak, granica to problem - zgodnie podkreślają Olga i Władimir. - Do Moskwy jechało się dawniej dziewięć godzin - wyjeżdżało się wieczorem, a wysiadało rano. Teraz pociąg stoi trzy, cztery godziny na granicy. Celnicy budzą ludzi w środku nocy, każą pokazywać bagaż, przeszukują półki i schowki. To jest męczące.
Moi rozmówcy twierdzą jednak, że dziś na Ukrainie Rosjanom nie żyje się źle. W pierwszych latach niepodległości wydawało się, że problemem będzie język - w urzędach zaczęto mówić tylko po ukraińsku, pisma urzędowe trzeba było formułować także w tym języku. Ale teraz jest łatwiej - nawet do władz centralnych można pisać po rosyjsku. A w centrum i na zachodzie kraju większość Rosjan nauczyła się ukraińskiego.
- Doskonale rozumiem po ukraińsku, ale sam mówię po rosyjsku. Uważam, że wysilanie się na mówienie po ukraińsku byłoby śmieszne - mówi Wołodia. Z jego synem Griszą jest już inaczej - dzięki szkole mówi znakomicie po ukraińsku. Bo Grisza chodzi do szkoły ukraińskiej, czyli - ściślej mówiąc - z ukraińskim językiem nauczania. Szkół rosyjskojęzycznych zostało w Kijowie niewiele.
Tam, gdzie stał dwór
Szkoła Średnia nr 25 znajduje się w znakomitym miejscu: tuż naprzeciwko wylotu najpiękniejszej chyba ulicy Kijowa, Andrijiwskiego Uzwizu, gdzie kiedyś mieszkał Michaił Bułhakow. Trzeba uważać, by nie upaść na dziewiętnastowiecznych "kocich łbach". Pod murami starych domów oferują swe towary dziesiątki sprzedawców obrazów, rzeźb i pamiątek.
Kiedyś stała tu pradawna siedziba kijowskich książąt. - Właśnie tu, gdzie dziś jest szkoła, miał swój dwór książę Włodzimierz - śmieje się dyrektorka szkoły, pani Ludmiła Kudriawcewa. - A dawni książęta dobrze wiedzieli, gdzie stawiać swoje domy.
Jest to jedna z dwóch szkół z rosyjskim językiem wykładowym w tej dzielnicy Kijowa. - To nie jest rosyjska szkoła, ale ukraińska - podkreśla pani dyrektor. - Realizuje normalny program, tyle że po rosyjsku. Stopniowo wprowadzamy jednak przedmioty w języku ukraińskim - oprócz języka, także historię i geografię Ukrainy.
Kto uczy się w tej szkole? Głównie Rosjanie, ale także Ukraińcy i nieliczni przedstawiciele innych narodowości, na przykład Gruzini, Azerowie, Kirgizi, Uzbecy, a także Polacy (córki pracownika jednej z polskich firm). Zdaniem pani dyrektor trafili oni do tej szkoły przede wszystkim dlatego, że jest dobra.
- Świadczy o tym liczba osób przyjętych na wyższe studia, na które egzaminy wstępne trzeba zdawać po ukraińsku i z języka ukraińskiego - podkreśla. Owszem, zdarzają się protesty przeciwko "rosyjskiej szkole". - Czasami zjawiają się ludzie, którzy pytają: po co taka szkoła w centrum stolicy Ukrainy? Ale zdarza się to rzadko... Istniejemy już 60 lat i mam nadzieję, że będziemy istnieć dalej.
Dawna "Antrepriza"
Narodowy Akademicki Teatr Dramatu Rosyjskiego im. Łesi Ukrainki w Kijowie jest najstarszą sceną w tym mieście. Założył go w 1891 roku pod nazwą "Antrepriza" Nikołaj Sołowcow. - Ale ponieważ władza radziecka uznała, że to ona powinna być w ZSRR założycielką wszystkiego, w roku 1926 wydano postanowienie o powołaniu Rosyjskiego Teatru Dramatycznego. Oficjalnie istniejemy więc od 1926 roku - mówi Borys Kuricyn, pracujący w dziale literackim teatru.
Od czasów radzieckich zmienił się przede wszystkim adres - teatr nie mieści się już na ulicy Lenina, ale na Chmielnickiego. Przemianowano także pobliską stację metra - z Leninskiej na Teatralną - choć odlanych w metalu cytatów z dzieł Lenina nie zdjęto. Do centralnej ulicy Kijowa, Chreszczatyku, jest stąd kilka kroków. Teatr im. Łesi Ukrainki cieszy się ogromnym powodzeniem - by obejrzeć co lepsze przedstawienia, trzeba odstać swoje w kolejce do kasy.
- Nasz teatr wspierany jest przez rząd, nie można mówić o jakichkolwiek represjach - twierdzi dyrektor i kierownik artystyczny Michaił Rieznikowicz. - Jesteśmy bardzo doceniani przez Ministerstwo Kultury. Po likwidacji cenzury możemy wystawiać absolutnie to, co chcemy.
Zdaniem Rieznikowicza dziś na Ukrainie jest mniej konfliktów narodowościowych, niż kilka lat temu. - Żyje tu 14 -16 milionów Rosjan oraz ludzi innych narodowości, na co dzień posługujących się językiem rosyjskim - mówi. - Losy Ukraińców i Rosjan, mieszkających razem przez całe wieki, przeplatały się ze sobą. Choć nie wszyscy to rozumieją, to od kilku lat obserwujemy jednak zdecydowane osłabienie wszelkich nacjonalizmów. W znacznej mierze jest to efekt działań prezydenta Leonida Kuczmy.
Bez kompleksów
Inaczej oceniają sytuację rosyjskie organizacje na Ukrainie, które bardzo krytycznie odnoszą się do działań ukraińskich władz. Kongres Rosyjskich Stowarzyszeń Ukrainy twierdzi, iż "rosyjska kultura została [na Ukrainie] zepchnięta na margines", sieć rosyjskich szkół "zmniejszyła się kilkakrotnie, w niektórych obwodach nie ma już ich wcale, podczas gdy w ukraińskich szkołach język rosyjski nie jest wykładany nawet jako obcy. Rosyjski jest rugowany ze wszystkich sfer życia społecznego, obrona języka rosyjskiego i kultury przyjmowana jest jako działalność antypaństwowa". Tuż przed wyborami przedstawiciele rosyjskich organizacji oświadczyli, że nie poprą prezydenta Leonida Kuczmy, bo niechętnie odniósł się do ich postulatów.
- Spotkałem działaczkę jednego ze stowarzyszeń rosyjskich, która krytykowała prezydenta, twierdząc, że nie doprowadził do nadania językowi rosyjskiemu statusu państwowego - mówi Michaił Rieznikowicz. - Ani ona, ani ludzie myślący podobnie nie rozumieją sytuacji w państwie. Dziś nie czas na wprowadzenie drugiego języka państwowego.
A Borys Kuricyn uważa, że nie ma o czym mówić. - Jeśli ktoś urodził się w jakimś kraju, winien znać jego kulturę i język - mówi, dodając, że ukraiński jest zbliżony do rosyjskiego i Rosjanin łatwo go zrozumie. Żałuje tylko, że w szkołach znacznie zmniejszono program nauczania rosyjskiej literatury. - A jak oddzielić Szewczenkę od kultury rosyjskiej, a Gogola czy Puszkina od ukraińskiej? - pyta.
Ukraińcy odrzucają zarzuty nacjonalistycznie nastawionych Rosjan. Poważne, kijowskie pismo "Deń" opublikowało informacje, które zaprzeczają tezie o rzekomym prześladowaniu Rosjan na Ukrainie. Funkcjonuje tu około 2700 rosyjskojęzycznych szkół średnich, w których uczy się 2,5 miliona uczniów. Na Ukrainie są też cztery rosyjskie szkoły wyższe i 21 rosyjskich teatrów. Istnieje też 1300 rosyjskojęzycznych gazet i czasopism o łącznym nakładzie blisko 8 mln egzemplarzy.
Ukraińscy Rosjanie - i to nie tylko ci lepiej wykształceni - zgadzają się, że być Rosjaninem na Ukrainie nie oznacza wcale być kimś gorszym. Jeżeli wobec fatalnej sytuacji gospodarczej żyje się tu źle - to jednakowo źle zarówno Ukraińcom, jak i Rosjanom.
|
Moi rozmówcy twierdzą, że dziś na Ukrainie Rosjanom nie żyje się źle. W pierwszych latach niepodległości wydawało się, że problemem będzie język. Ale teraz nawet do władz centralnych można pisać po rosyjsku.
Szkoła Średnia nr 25 to jedna z dwóch szkół z rosyjskim językiem wykładowym w tej dzielnicy Kijowa. Narodowy Akademicki Teatr Dramatu Rosyjskiego im. Łesi Ukrainki w Kijowie cieszy się ogromnym powodzeniem.- Nasz teatr wspierany jest przez rząd, nie można mówić o jakichkolwiek represjach - twierdzi dyrektor i kierownik artystyczny. Inaczej oceniają sytuację rosyjskie organizacje na Ukrainie, które bardzo krytycznie odnoszą się do działań ukraińskich władz.
Ukraińscy Rosjanie zgadzają się, że być Rosjaninem na Ukrainie nie oznacza wcale być kimś gorszym.
|
Kamyczek do ogródka pani Ewy Drzyzgi
Więcej niż etykieta
RYS. MAYK MAJEWSKI
ROBERT PUCEK
Z przyjemnością przeczytałem w "Polityce", jak pani Barbara N. Łopieńska, chcąc zadać nieco ryzykowne pytanie Pawłowi Hertzowi, powiedziała: "Ale - proszę wybaczyć śmiałość - czy po czterdziestce również pan zmądrzał?" Pani Drzyzga nie bawi się w takie staroświeckie konwenanse. Na samym początku programu "Rozmowy w toku" podchodzi do pana Adama, którego, podobnie jak ona, pierwszy raz w życiu na oczy widzimy i który jej ani brat, ani swat (na oko mógłby być ojcem), i pyta bezceremonialnie: "Od kiedy nie możesz się kochać normalnie?"
Starożytna Księga Dao mówi, że tam gdzie nie ma już Dao, jest jeszcze miejsce na mądrość; tam gdzie nie ma już mądrości, jest jeszcze miejsce na etykietę; tam zaś gdzie zabraknie już nawet etykiety, jest tylko chaos. I zwykłe chamstwo. A chaos i chamstwo nie są źródłem przyjemności. Trudno jest uczyć taktu ludzi dorosłych - czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci - można im co najwyżej przypominać o najprostszych formach.
Pani Drzyzdze, która nie wykorzystała ostatniej szansy przewidzianej dla niej przez mądrych taoistów, dedykuję dwa maleńkie cytaty z głośnej niegdyś książeczki pt. "Grzeczność na co dzień" autorstwa Jana Kamyczka: "Obowiązuje zasada, że przejście na formę ty można proponować tylko wówczas, gdy istnieje niemal pewność, że będzie to mile przyjęte", bowiem "nie mamy obowiązku być na ty z każdą osobą, która na to reflektuje, czy to w chwilowej euforii, czy z interesu". Nawet z Ewą Drzyzgą.
Moralność
Zgodnie z zapowiedzią program pani Ewy Drzyzgi podejmuje "moralne dylematy". Oto pewien zdenerwowany mężczyzna, wróciwszy nieco wcześniej z zagranicznych wojaży, zastał swoją żonę w łóżku z kochankiem. Kobieta wiedziona niezawodną intuicją natychmiast salwowała się ucieczką. Zdradzony mąż przez chwilę zastanawiał się, co z tym fantem zrobić, po czym wypił z kochankiem żony angielkę wódki i kazał mu się wynosić.
Żonę zbił, kiedy wróciła do domu. Panie w studiu sugerują, że mógł przecież zamiast żony zbić "tego faceta". Mężczyzna uczciwie przyznaje, że brał takie rozwiązanie pod uwagę, ale - zauważa przytomnie - to przecież żona, a nie jej kochanek, przysięgała mu wierność małżeńską. Na twarzach wszystkich pań maluje się dezaprobata. Zaczynam podejrzewać, że gdyby nasz bohater był chuliganem i bez dania racji prał innych mężczyzn pod budką z piwem, panie w studiu uznałyby go za człowieka nieprzystosowanego, któremu trzeba pomóc, ponieważ jednak zbił zdradzającą go żonę, damski sanhedryn nie ma dla niego żadnej litości i ocenia z całą surowością "starego kodeksu".
Intymność
Wzbudzając niekłamane współczucie Ewy Drzyzgi, smutny czterdziestolatek skarży się, że żona latami unikała go w łóżku, obowiązek małżeński pozwalała mu spełniać tylko raz na kilka miesięcy i tak go tym zestresowała, że utracił "50-60 procent męskości". To program o impotencji. Innym razem zniszczona, niemal bezzębna kobiety opowiada o tym, jak jej mąż, alkoholik i sadysta, gwałcił ich trzy córki (dwie z nich obecne są w studiu i potwierdzają wersję matki), a ją samą bił podczas stosunku. To program o molestowaniu.
W pewnym momencie biedna kobieta zaczyna mówić o kochance męża. "Nie wystarczały mu twoje córki i ty?!" - pyta zdumiona Ewa Drzyzga. Słucham przerażony i zakłopotany. Przecież córki tej kobiety, dwudziestokilkuletnie dziewczęta, które o wszystkim powiedziały swoim mężom bodaj na dwa dni przed programem, gdzieś mieszkają i pracują. Czy aby na pewno wszyscy sąsiedzi i koledzy z pracy okażą im w tej sytuacji tylko chrześcijańskie współczucie i zrozumienie?
Dlatego ludziom, którzy biorą udział w tych programach, chciałbym zadedykować słowa mej ulubionej średniowiecznej księgi: "mistrz powiada, że jeśli nie musisz dzielić się swoją tajemnicą, nie powierzaj jej nikomu... Mistrz mówi: dopóki zachowujesz tajemnicę, trzymasz ją w sobie jak w więzieniu, lecz kiedy ją wyjawisz, to ona będzie więziła ciebie" (Brunetto Latini Skarbiec wiedzy).
Bezczelność
Dzięki "Rozmowom w toku" poznajemy pana Stanisława, który za pieniądze, ale - jak zapewnia - przede wszystkim po to, by "się sprawdzić", a także z chęci niesienia pomocy bezdzietnym parom został tzw. dawcą nasienia. Wstydu wystarczyło mu na tyle, by nie pokazać własnej twarzy, choć do telewizji się oczywiście pokwapił. Zresztą intuicja go nie zawiodła, bo nawet niewybredna publiczność wyczuła, że ma do czynienia z płatnym onanistą i niechętnie pomrukuje, iż znalazł sobie sposób na dorabianie do pensji.
Wciąż zastanawiam się, skąd biorą się takie programy. Bo przecież to nie są żadne rozmowy "na trudne tematy", ale zwykły magiel, a nawet gorzej niż magiel. Kiedy gwałcone przez ojca córki wraz matką opowiadają o swoich przeżyciach przed kamerami, Ewa Drzyzga uderza w wysokie tony: "gdyby nawet ten program miał uratować tylko jedno dziecko, trzeba o tym mówić". Mój Boże, gdybym miał w sobie tyle współczucia dla bliźnich, ile ma - lub usiłuje nas przekonać, że ma - pani Drzyzga, już dawno pracowałbym w hospicjum. Ale to chyba jakieś nieporozumienie.
W jakiż to sposób taki program miałby uratować jakieś dziecko? Czy aby nagłośnić problem przemocy w rodzinie i zainteresować nim odpowiednie instytucje (w pierwszej kolejności chyba policję?), trzeba publicznie spisywać zeznania pokrzywdzonych? Tłumaczenie, że to wszystko ma służyć jakiemuś dobru, a nie zwykłej i niewybrednej rozrywce widzów, trąci w moim mniemaniu charakterystyczną dla telewizji bezczelnością, co "choć może i nie tak niszcząca dla ludzkiego obejścia, jak którykolwiek z siedmiu grzechów głównych, niemniej przykłada się znacznie do pogłębienia wszelkich moralnych plag trawiących społeczność Zachodu" (Robert Nisbet Przesądy). I nie żywmy nadziei, że bezczelności tej będzie coraz mniej - będzie jej coraz więcej, bowiem jest to "na nowo odkryta kopalnia złota, co przy fachowej eksploatacji przynosi miliardy".
Brak danych
Wygląda na to, że trochę przedwcześnie narzekaliśmy na "Big Brothera", który okazał się całkiem poczciwym programem dla niewyrobionych intelektualnie nastolatków. Organizatorom udało się tak skutecznie zinfantylizować dwanaścioro Polaków, że ich przygody przypominają obrazki z nieprzyjemnie przedłużających się kolonii, a może gromadka ta z przyrodzenia była już infantylna i sentymentalna niczym bohaterowie wenezuelskiego serialu? "Rozmowy w toku" to program zdecydowanie bardziej przykry i niebezpieczny od "Big Brothera".
Z drugiej strony nie bagatelizowałbym niebezpieczeństw stwarzanych nawet przez najbardziej niewinne programy, które masowo oglądają młodsze nastolatki. Ilość i sens słów wypowiadanych w nich bez odrobiny zastanowienia jest doprawdy przerażająca. Już wkrótce dzieci, które tego słuchają, mogą dojść do wniosku, że mówienie i myślenie są funkcjami autonomicznego układu nerwowego. Ostatnio mój przyjaciel po nieudanej próbie nawiązania kontaktu ze swoją przyjazną telewizji siedemnastoletnią siostrzenicą zauważył melancholijnie: "tym dzieciom brak po prostu danych, by zrozumieć, że nie mają racji".
|
program Ewy Drzyzgi to nie żadne rozmowy "na trudne tematy", ale zwykły magiel. Kiedy gwałcone przez ojca córki wraz matką opowiadają o swoich przeżyciach przed kamerami, Drzyzga uderza: "gdyby program miał uratować jedno dziecko, trzeba o tym mówić".
Tłumaczenie, że ma służyć dobru, a nie niewybrednej rozrywce widzów, trąci charakterystyczną dla telewizji bezczelnością.
|
POLICJA
Nieporozumienia wokół systemu poszukiwania skradzionych samochodów
Lojack wprowadzany tylnymi drzwiami
Od kilku miesięcy trwa ogólnopolska kampania reklamowa firmy Lojack, oferującej radiowo-komputerowy system poszukiwania skradzionych samochodów. Firma powołuje się na umowy z komendantami wojewódzkimi, na mocy których policja zobowiązana jest reagować na sygnały o kradzieży aut (nadajniki montowane są w pojazdach, a odbiorniki w radiowozach).
Według Komendy Głównej urządzenia firmy Lojack są przez polską policję "wyłącznie czasowo, pilotażowo testowane". Według rzecznika prasowego firmy, nie jest to test, ale "program wdrożeniowy".
Z powodu sprzecznych wypowiedzi przedstawicieli Komendy Głównej Policji i firmy Lojack w błąd mogą zostać wprowadzeni klienci, którzy, decydując się na skorzystanie z usług firmy i zamontowanie nadajników w swoim samochodzie, nie mają pewności, czy umowa firmy z policją zostanie przekształcona w długoterminową. W sposób nie do końca uczciwy zachowuje się też Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji oraz policja, które nie ogłaszają przetargu ani konkursu ofert dla firm oferujących na polskim rynku różne systemy poszukiwania aut, a jednocześnie pozwalają na tak szerokie testowanie systemu (umowy czasowe z Lojackiem podpisało 13 komendantów wojewódzkich i komendant stołeczny). Naraża to firmę na koszty, bez gwarancji na podpisanie umów długoterminowych.
Montowanie urządzeń nadających sygnały z samochodu, niezależnie od tego, gdzie on jest, pozwoliłoby na szybkie odnalezienie skradzionego auta. Dlaczego, mimo że plaga kradzieży samochodów w Polsce rośnie, dotychczas nie wprowadzono systemów lokalizacyjnych i policja nie podpisała stosownych umów, nie wiadomo.
Nie wiadomo także, dlaczego po kilku latach negatywnych opinii w policji o systemie Lojack nagle zdecydowano się wybrać tę firmę. Rzecznik firmy gwałtownie zaprzecza, jakoby Lojack uprawiał jakiś nieformalny lobbing.
Pierwsze pytania w tej sprawie "Rzeczpospolita" zadała kilka miesięcy temu MSWiA, Komendzie Głównej Policji oraz firmie Lojack. Ministerstwo nie odpowiedziało, ponieważ - jak oświadczył Paweł Ciach, rzecznik prasowy ówczesnego szefa resortu Janusza Tomaszewskiego - "odpowiedź przekazała już KGP". Z tego powodu bez odpowiedzi pozostały m.in. pytania o zaangażowanie się w poparcie dla tej firmy doradcy jednego z wiceministrów spraw wewnętrznych i administracji oraz samego wiceministra. Z informacji "Rz" wynikało, że firma dążyła do zawarcia umowy z Komendą Główną Policji, jednak mimo sugestii z MSWiA kierownictwo policji nie zdecydowało się jej podpisać. Po decentralizacji policji w styczniu tego roku zdecydowano, że umowy z Lojackiem mogą zawierać sami komendanci wojewódzcy, jednak - jak informował nas w czerwcu rzecznik prasowy KGP - "urządzenia miały być wyłącznie czasowo, pilotażowo testowane".
Lojack: to nie test
Firma Lojack zapytana o czas, na jaki zawarto umowy z policją, odpowiedziała: "przez jeden rok od czasu podpisania umowy trwa program wdrożeniowy. Jeżeli potwierdzona zostanie w tym okresie w praktyce przydatność tego systemu dla zwiększenia efektywności odzyskiwania kradzionych pojazdów i zatrzymywania sprawców kradzieży pojazdów, to umowa zostanie przekształcona w długoterminową. W większości podpisanych umów długoterminowa umowa o współpracy zostanie zawarta na okres 10 lat, niezwłocznie po pozytywnej ocenie programu wdrożeniowego. Umowa długoterminowa ulegać będzie automatycznemu przedłużaniu na okres kolejnych 5 lat".
- Czy firma informuje swoich klientów, że są to wyłącznie umowy dotyczące czasowego pilotażowego testowania urządzeń - zapytaliśmy Lojacka. Odpowiedź brzmiała: "Nasi klienci są poinformowani o zasadach działania systemu, jego zasięgu i opisanych powyżej, a popartych umowami z poszczególnymi KWP zasadach współpracy z policją".
"Rz" telefonicznie zapytała Henryka Gawucia, rzecznika prasowego Lojacka - skąd mają pewność, że policja podpisze z nimi umowy długoterminowe i - po raz kolejny - czy firma informuje swoich klientów, że policja wyłącznie testuje urządzenia Lojacka.
- Wiążące są odpowiedzi na piśmie - powiedział Henryk Gawuć i dodał: "W umowach, które podpisaliśmy z komendantami wojewódzkimi nie ma mowy o teście, ale o programie wdrożeniowym".
Komendant główny sprawdza umowy
Paweł Biedziak powiedział wczoraj "Rz", że komendant główny zarządził sprawdzenie "poprawności umów" komendantów wojewódzkich z Lojackiem. - Wszystkie umowy zostały faktycznie zawarte na nie dłużej niż rok. Komenda wyraziła zgodę wyłącznie na testowanie produktu i dlatego zawierane przez KWP umowy muszą dotyczyć czasowego pilotażowego sprawdzenia testowanych urządzeń. W razie stwierdzenia uchybień prawnych, umowy - z polecenia komendanta głównego - muszą zostać poprawione.
Lojack: nie trzeba przetargu
Przedstawiciele firmy Lojack podkreślają, że nie jest konieczny przetarg, ponieważ firma montuje urządzenia odbiorcze w radiowozach za darmo. W przedstawionej nam przez firmę opinii z Urzędu Zamówień Publicznych napisano, że "nie zachodzi przesłanka wydatkowania środków publicznych, wobec czego zawarcie umowy przez jednostki organizacyjne policji z firmą Lojack nie musi być poprzedzone postępowaniem o udzielenie zamówienia publicznego i nie podlega ustawie o zamówieniach publicznych".
Policja: będzie przetarg
Firma, która ma możliwość montowania urządzeń odbiorczych w policyjnych radiowozach uzyskuje przewagę nad innymi. Komenda Główna Policji pytana przez "Rz" o takie "preferowanie jednej firmy", odpowiedziała: - KGP jest w kontakcie z innymi podmiotami, działającymi w branży budowy systemów radiowego lub satelitarnego pozycjonowania pojazdów. Uczestniczymy w prezentacjach, nie wykluczając możliwości czasowego testowania proponowanych rozwiązań.
- Według radców prawnych KGP, po zakończeniu testowania, jeśli policja w ogóle zdecyduje się na trwałe zainstalowanie systemu, Lojack będzie musiał stanąć do przetargu - dodał Paweł Biedziak, rzecznik KGP.
Co ze Strażą Graniczną
Firma w swoich materiałach reklamowych pisze także: "Aktualnie wyposażamy jednostki Straży Granicznej w komputery śledzące Lojack". Marek Bieńkowski, komendant główny Straży Granicznej, powiedział jednak "Rz", że były jedynie wstępne rozmowy, po których nie podpisano żadnego dokumentu. - SG mogłaby być tym zainteresowana jedynie po pozytywnych ocenach innych instytucji, w tym policji. A także po przeprowadzeniu testów w Straży, czego na razie nie robimy - mówi szef SG, oceniając zachowanie Lojacka jako "nadużycie".
Co to jest Lojack
"Rz" pisała szczegółowo o firmie Lojack w kwietniu br. w dodatku "Nauka i technika". Informowaliśmy wówczas, że spółka Lojack Polska dostała licencję na system od amerykańskiej Lojack Corp. (spółka giełdowa; NASDAQ). W Stanach Zjednoczonych system Lojack zaczęto wprowadzać już przed 10 laty. Od 1993 r., na podstawie licencji, system trafił do 22 krajów.
Na system Lojack składają się: komputer zarządzający siecią stacji nadawczych; urządzenia transmisyjne; urządzenia nadawczo-odbiorcze montowane w pojazdach objętych nadzorem; urządzenia odbiorcze w samochodach policyjnych lub firm ochrony mienia, lokalizujące pojazd emitujący sygnał identyfikacyjny. Urządzenie montowane jest w zabezpieczanym aucie tak, że nawet właściciel samochodu nie zna miejsca jego instalacji. Pojazd otrzymuje indywidualny kod identyfikacyjny. Po zgłoszeniu kradzieży urządzenie zostaje uruchomione (aktywowane) przez sieć nadajników i emituje sygnał. Odbierają go urządzenia zainstalowane w pojazdach policji lub firm ochrony mienia i lokalizują poszukiwany samochód.
Przedstawiciele spółki uważają, że mają duże szanse na przedłużenie umów z policją, ponieważ są jedyną firmą lokalizującą auta w systemie komputerowo-radiowym (wykorzystującym w swym działaniu bezprzewodową sieć komputerową).
Nie tylko Lojack
Poza Lojackiem, oferującym system komputerowo-radiowy, funkcjonują w kraju firmy, które chcą wdrożyć systemy satelitarnego monitorowania pojazdów (przy wykorzystaniu sieci satelitów GPS). Te dwie grupy systemów różnią się pod względem stosowanej technologii oraz zakresem oferowanych funkcji, ale wszystkie mają na celu szybkie określanie pozycji samochodu i dzięki temu odnalezienie go po kradzieży.
Mniej o nich wiadomo, gdyż właściwie poza firmą Lojack żadna nie zdecydowała się na tak intensywną promocję.
Oferowane systemy wykorzystują do lokalizacji pojazdów techniki satelitarne (GPS) lub techniki radiowe. Do komunikowania się z pojazdami wykorzystuje się łączność radiową (np. w paśmie UKF) lub sieci telefonii komórkowej GSM. Konkurujące ze sobą firmy podkreślają, co oczywiste, walory jedynie swoich systemów. Gdy na przykład używają systemów satelitarnych, twierdzą, że radiowe można zagłuszyć i odwrotnie, np. przed satelitarnym systemem auto można ukryć.
Przed dwoma laty swe systemy próbowały wprowadzić warszawskie spółki PW Milawa oraz Zasada-Noram, miały za sobą okres testów, ale potem mniej było o nich słychać. Funkcjonują też później wprowadzone systemy warszawskiej firmy Boguard oraz system Mobitel (też ma centralę w stolicy). Są to systemy oferowane zarówno użytkownikom prywatnym, jak i instytucjonalnym. Natomiast dla firm mających większy tabor pojazdów oferuje system satelitarny Satlok firma Elektronika 2000 z Gdyni. Z pewnością są jeszcze inne, ale nie afiszują się ze swoją działalnością.
Anna Marszałek, Z.Z.
|
Od kilku miesięcy trwa ogólnopolska kampania reklamowa firmy Lojack, oferującej radiowo-komputerowy system poszukiwania skradzionych samochodów. Firma powołuje się na umowy z komendantami wojewódzkimi, na mocy których policja zobowiązana jest reagować na sygnały o kradzieży aut. Według Komendy Głównej urządzenia firmy Lojack są przez polską policję "wyłącznie czasowo, pilotażowo testowane". Według rzecznika prasowego firmy, nie jest to test, ale "program wdrożeniowy".
klienci, którzy, decydując się na zamontowanie nadajników w swoim samochodzie, nie mają pewności, czy umowa firmy z policją zostanie przekształcona w długoterminową. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji oraz policja nie ogłaszają przetargu dla firm oferujących na polskim rynku różne systemy poszukiwania aut, a jednocześnie pozwalają na szerokie testowanie systemu. Naraża to firmę na koszty, bez gwarancji na podpisanie umów długoterminowych.
Nie wiadomo, dlaczego po kilku latach negatywnych opinii w policji o systemie Lojack nagle zdecydowano się wybrać tę firmę. Rzecznik firmy zaprzecza, jakoby Lojack uprawiał jakiś nieformalny lobbing.
Przedstawiciele firmy Lojack podkreślają, że nie jest konieczny przetarg, ponieważ firma montuje urządzenia odbiorcze w radiowozach za darmo. Firma, która ma możliwość montowania urządzeń odbiorczych w policyjnych radiowozach uzyskuje przewagę nad innymi. Według radców prawnych KGP, po zakończeniu testowania Lojack będzie musiał stanąć do przetargu.
Na system Lojack składają się: komputer zarządzający siecią stacji nadawczych; urządzenia transmisyjne; urządzenia nadawczo-odbiorcze montowane w pojazdach objętych nadzorem; urządzenia odbiorcze w samochodach policyjnych lub firm ochrony mienia, lokalizujące pojazd emitujący sygnał identyfikacyjny. Poza Lojackiem, oferującym system komputerowo-radiowy, funkcjonują w kraju firmy, które chcą wdrożyć systemy satelitarnego monitorowania pojazdów (przy wykorzystaniu sieci satelitów GPS).
|
ROZMOWA
Lech Majewski, reżyser, pisarz, malarz: Wrażliwość artystyczna Polaków kończy się na Malczewskim
Artysta innego czasu
FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI
Od blisko 20 lat mieszka pan w Nowym Jorku, ale wraca do Polski pracować. Co pana tutaj ciągnie?
LECH MAJEWSKI: - Zostałem uformowany w tym kraju, język polski jest moim rodzinnym językiem, Katowice to mój - chciany, czy nie chciany, ale własny wewnętrzny pejzaż. Jestem osobą, która słucha swojego wewnętrznego głosu, a ten głos najczęściej mówi po polsku.
Jeszcze po tylu latach?
Oczywiście. I wywołuje obrazy z przeszłości. Człowiek budzi się do życia wewnętrznego jako nastolatek, wtedy bardzo gwałtownie zaczyna się formować. Napisałem o tym książkę "Pielgrzymka do grobu Brigitte Bardot Cudownej". To opowieść o synu szukającym ojca. Rzecz dzieje się w wyimaginowanym hotelu, w którym mieszkają rozmaite osobowości, jak Rabindranath Tagore, Picasso, Cezanne. Bohater z nimi rozmawia i uzmysławia sobie, że oni wszyscy są jego ojcami, bo zasiali w nim w młodości kiełki tego, co potem w nim wyrosło.
Skoro tak dużą wagę przywiązuje pan do korzeni kulturowych, dlaczego zdecydował się pan na emigrację do Stanów, do zupełnie innego świata?
Nigdy nie chciałem z Polski emigrować. Złapał mnie za granicą stan wojenny. Zdecydowałem się zostać w Anglii, potem w Stanach Zjednoczonych. To było wyzwanie losu, postanowiłem zbudować nowe życie. Odciąłem się całkowicie od Polski, nawet nie mówiłem we własnym języku, bo inaczej nigdy nie odnalazłbym się w tamtej rzeczywistości.
No i udało się, bo zrobił pan w Stanach filmy "Lot świerkowej gęsi" i "Więzień z Rio".
Tak, ale minął jakiś czas i zrozumiałem, że nie można wyrzec się korzeni. Dlatego zacząłem wracać.
"Wojaczek" - to zapewne jeden z takich powrotów, tym razem do młodzieńczych fascynacji.
Kiedyś, jadąc na wagary z Katowic do Krakowa, przeczytałem nekrolog Wojaczka i jego wiersz "Że lampa, że krąg światła..." Ten wiersz przestrzelił mi serce. Zacząłem Wojaczkiem żyć, pochłaniałem jego poezję. Nie podejrzewałem, że kiedyś jeszcze do niego wrócę. Wszystko ożyło, kiedy w Nowym Jorku przeczytałem o śmierci Basquiata. Wtedy Wojaczek wyrwał się z niepamięci, jakby chciał wykrzyczeć: "On był Murzynem, mieszkał w Nowym Jorku, ale przecież jesteśmy podobni". Napisałem scenariusz do filmu o Basquiacie. Zrobiłem to tylko dlatego, że w Nowym Jorku odezwał się do mnie Wojaczek. A "Wojaczka" zrealizowałem dlatego, że wcześniej pracowałem nad "Basquiatem". Taki bumerang, iskra elektryczna.
Ci, którzy robią biograficzne filmy o poetach, zwykle rozbijają się o niemożność przekazania na ekranie poezji.
Poezji rzeczywiście nie daje się przekazać w kinie bezpośrednio. Zwłaszcza poezji takiej, jaką tworzył Wojaczek. On pisał z niebywałą precyzją, pracował nad każdym słowem, wersem. Fantastycznie tworzył napięcia, metafory i hiperbole. Jak się zaczyna czytać jego wiersze na głos, to coś się traci. Umysł zamyka się pod natłokiem obrazów i uczuć. Dlatego starałem się stworzyć ekwiwalent wizualny tej poezji. Zrozumiałem, że chcąc zachować uczciwość, mogę tylko opowiedzieć moją historię Wojaczka, powiedzieć, kim jest on dla mnie, czym jest dla mnie jego legenda.
Myśli pan, że ta legenda przetrwała do dzisiaj?
Nie, uważam nawet, że dzisiaj już taka legenda nie mogłaby powstać. Ona mogła się zdarzyć tylko w innych czasach. W Polsce mojego pokolenia. W Polsce, w której kwitło życie wewnętrzne. Byliśmy wykształceni, chłonęliśmy świat. Niedosyt zewnętrzności kompensowaliśmy rozwojem duchowym. Ingeborga Bachman, gdy przyjechała do Polski, powiedziała: "To jedyny kraj, gdzie kościoły i księgarnie są pełne". Ja jestem produktem tamtego czasu, jestem produktem filmów Felliniego, Viscontiego, Pasoliniego. Dla mnie legenda Wojaczka była ważna.
Dzisiejsza Polska jest może krajem z pełnymi kościołami, ale w księgarniach niewielu kupujących.
Bo teraz liczą się głównie sprawy materialne. To niedobry czas dla kultury. Powstają tylko "narodowe bomboniery" i wszyscy cieszą się, że dużo ludzi te bomboniery zjada. Ale codzienna kultura leży. Niewiele osób interesuje się sztuką. Przyszedł czas ludzi polityki, biznesu i telewizji. Jest kompletna dewaluacja słów: geniusz, artysta, sztuka. Jak ktoś mi mówi, że będzie plejada gwiazd, mam zrozumieć, że ktoś wyjdzie na scenę i będzie śpiewał odgrzewane przeboje. To ma być ta wielka sztuka. Filozofię mają firmy kosmetyczne i browary. Staliśmy się w Polsce bardzo zacofani kulturowo.
Czasem mamy nadzieję, że kultura powoli odżywa. Pod kasami wystawy Andy Warhola ustawia się kolejka, ludzie wracają do kin.
Ja uważam, że wrażliwość artystyczna Polaków kończy się na Malczewskim. Sztuka współczesna jest zupełnie niedoceniona. Nasze zacofanie jest tu potworne. Odkrywamy dopiero Warhola i to dzięki nie najlepszej wystawie. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Zawsze potrafiliśmy porozumiewać się symbolami, znakami. Zmuszała nas do tego historia. Dzisiaj tylko jednostki starają się nadążyć za światową sztuką.
Na całym świecie sztuka skomercjalizowała się.
Tak, ale pozostały jej oazy. Poza tym ostatnio wiele się zmienia. W Stanach trwa rewolucja. U progu nowego wieku budzą się artyści. Kino amerykańskie rozwibrowuje się. Ludzie zdają sobie sprawę, że zawaliliśmy stronę duchową, że trzeba coś nadrabiać.
Nie dostrzega pan podobnego trendu w Polsce?
Nie, myślę, że w Polsce upadł mit artysty. Trochę na własne życzenie. Obserwowałem to podczas ostatniego festiwalu filmowego w Gdyni, gdy schodziłem do "piekiełka" - nocnego klubu w hotelu Gdynia. Kiedyś reżyserzy, aktorzy byli tam półbogami. Teraz królują gangsterzy. To oni mają w rękach pieniądze, siłę, kobiety, cudzy los. Artyści tylko się między nimi snują. Widziałem, jak jeden z twórców mówił jednemu z tych topornych facetów, że wyśle mu swój scenariusz. Tamten poklepywał go po ramieniu, obiecując, że mu go sfinansuje. Ci ludzie poza prawem stają się idolami. A twórcy wychodzą potem z "piekiełka" i mówią, że ci gangsterzy są fantastyczni. Budują ich legendę, siebie spychając do roli rozpitych pariasów.
Film o Wojaczku ma więc przypomnieć, kim jest, kim może być artysta? Po to pan zrobił "Wojaczka"?
Przestałem myśleć przyczynowo-skutkowo. Nie kalkuluję: zrobię coś, bo to wywoła określoną reakcję. Nie lubię myśleć apriorycznie. Nie mam żadnych programów. Po prostu podążam za swoją wizją. Robię to, co uważam za uczciwe.
Rozmawiała Barbara Hollender
Lech Majewski, reżyser filmowy i teatralny, scenarzysta, pisarz, malarz. Urodził się w 1953 roku w Katowicach, studiował w Akademii Sztuk Pięknych oraz na wydziale reżyserii PWSFTviT w Łodzi. Od 1981 roku mieszka poza Polską, początkowo w Wielkiej Brytanii, następnie w USA. Jest autorem kilku tomików poezji, a także powieści "Szczury Manhattanu" i "Pielgrzymka do grobu Brigitte Bardot Cudownej". Od 1993 roku reżyseruje spektakle operowe. Jako reżyser filmowy zadebiutował w 1979 roku "Rycerzem". Inne jego filmy to: "Lot świerkowej gęsi", "Więzień z Rio", "Ewangelia według Harry'ego", "Pokój saren". Jest scenarzystą i współproducentem filmu "Basquiat. Taniec ze śmiercią". Na ekrany wchodzi właśnie "Wojaczek", za którego reżyserię dostał nagrodę podczas zakończonego niedawno w Gdyni Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych.
|
Kiedyś, jadąc na wagary z Katowic do Krakowa, przeczytałem nekrolog Wojaczka i jego wiersz "Że lampa, że krąg światła..." Ten wiersz przestrzelił mi serce. Wszystko ożyło, kiedy w Nowym Jorku przeczytałem o śmierci Basquiata. Napisałem scenariusz do filmu o Basquiacie. A "Wojaczka" zrealizowałem dlatego, że wcześniej pracowałem nad "Basquiatem".
|
ROZMOWA
Elwira Seroczyńska, srebrna medalistka olimpijska ze Squaw Valley: "Czułam się wówczas, jakbym miała przyczepione skrzydła i ktoś mi na ucho powiedział: "Udawaj, że jedziesz, a ja zadbam o resztę".
To jedno potknięcie
FOT. MICHAŁ SADOWSKI
Które z wydarzeń zimowych igrzysk olimpijskich w Squaw Valley mocniej utkwiło pani w pamięci - srebrny medal w łyżwiarskim biegu na 1500 metrów czy utrata złotego na 1000 metrów po pechowym upadku na ostatnich metrach?
ELWIRA SEROCZYŃSKA:Trudno rozdzielić te uczucia radości i zawodu. Medal to oczywiście niepowtarzalna satysfakcja, tym bardziej że nie spodziewana dla wszystkich. Upadek to utracona szansa, przed którą już nigdy więcej nie stanęłam, przeżycie tym bardziej przykre, że mógł to być złoty medal.
Długo śnił się pani po nocach ten upadek?
Nie potrafię płakać nad rozlanym mlekiem. Było mi strasznie przykro, ale nie stało się to moją osobistą tragedią. Człowiek powinien patrzeć na życie nieco szerzej niż tylko pod kątem osiągnięć sportowych. Oczywiście tamto wydarzenie można uznać za tragedię sportowca, ale dla mnie nie była to życiowa klęska.
Może bardziej dla polskich kibiców. Już wtedy miała pani szansę zostać "Wojciechem Fortuną w spódnicy". Dwanaście lat przed jego nieoczekiwanym sukcesem i złotym medalem na igrzyskach w Sapporo. Tak jak on znalazła się pani w ekipie w ostatniej chwili.
Okazało się, że do igrzysk można przygotować się szybko i dobrze pod każdym względem. Zostałyśmy objęte przygotowaniami do olimpiady w Squaw Valley we wrześniu 1959 r. tylko ze względu na srebrny medal, który koleżanka Helena Pilejczyk zdobyła w biegu na 1000 m w mistrzostwach świata w sezonie przedolimpijskim. Mnie dokooptowano właściwie jako osobę towarzyszącą jej w treningach i startach. Późno zaczęłyśmy przygotowania, ale tak bardzo cieszyłyśmy się z nominacji, że trenowałyśmy niezwykle intensywnie. Chciałyśmy zaprezentować się jak najlepiej, nie myślałyśmy nawet o sukcesach, jakie było nam dane osiągnąć.
Squaw Valley 1960. Jakie to były igrzyska?
Przede wszystkim dla mnie była to pierwsza olimpiada. Byłam zauroczona tym wyjazdem, atmosferą, jaka panowała w wiosce olimpijskiej. Potem jeszcze parę razy wyjeżdżałam na igrzyska jako zawodniczka, trener kadry, również osoba prywatna, ale nigdzie nie spotkałam się z taką atmosferą. Teraz poszczególne dyscypliny są rozgrywane w różnych, często od siebie oddalonych, miejscach. Wtedy mieszkaliśmy, jak sama nazwa wskazuje, w "Dolinie Indianki", na ograniczonej przestrzeni ze wspaniałą perspektywą i niezapomnianymi widokami. To pozytywnie wpływało na psychikę, przynajmniej tak wrażliwej osoby jak ja. Czuliśmy się wszyscy bardzo zintegrowani, szczęśliwi. Pamiętam tę radość, tę przepiękną pogodę, kalifornijskie słońce, coś wspaniałego. Żyliśmy jak w wielkiej rodzinie. Były tam dwa duże budynki. W jednym mieszkali mężczyźni, w drugim kobiety. Między tymi domami stała olbrzymia stołówka, w której wieczorami często odbywały się różne imprezy, spotkania, zabawy. Przyjeżdżały na nie gwiazdy Hollywoodu. Spotkaliśmy się m.in. z aktorem Tonym Curtisem, który grał w filmie "Pół żartem, pół serio", i znaną potem amerykańską seksbombą Jane Mansfield. Ciekawe, że powszechnie uznane gwiazdy zupełnie inaczej wyglądają na ekranie, a inaczej, gdy siedzi się dziesięć metrów od nich. Mogę powiedzieć, że wśród sportsmenek w Squaw Valley, biorąc pod uwagę urodę, było więcej "gwiazd filmowych" niż wśród aktorek, z którymi się zetknęłam.
Czy to był pierwszy pani wyjazd za ocean?
Tak. Proszę sobie wyobrazić, że kiedyś, zaraz po naszym przyjeździe z Wilna, Cyganka napotkana na ulicy w Elblągu wywróżyła mi, że "widzi podróż za ocean". Śmiałam się z tego, myśląc, że Cyganka po prostu ma tupet i opowiada kłamstwa.
Uprawiała pani wtedy sport?
Wówczas jeszcze nie. Sportem zainteresowałam się zupełnie przypadkowo. Bardzo chciałam pojechać na ferie zimowe do Zakopanego i tylko dlatego zapisałam się do sekcji łyżwiarskiej, która wyjeżdżała tam na zgrupowanie. Nigdy nie myślałam, że zostanę łyżwiarką, ale byłam osobą ogólnie sprawną. Jeździłam na łyżwach, ale takich najzwyklejszych - przykręcanych do butów - po ubitym śniegu, po ulicy. Widocznie zdradzałam predyspozycje do uprawiania sportu, skoro trener pomyślał, że po pierwszym zimowym zgrupowaniu mogę wystartować w mistrzostwach Polski juniorów, które odbywały się w lutym. Zdobyłam na nich od razu złoty medal. Pewnie dlatego zostałam łyżwiarką. Gdybym nie zaczęła od sukcesu, to najprawdopodobniej na tym zakopiańskim zgrupowaniu w 1951 roku skończyłaby się moja kariera.
A tak zdobyła pani w Squaw Valley jedyny w historii zimowych igrzysk srebrny medal dla Polski.
W swoim pierwszym starcie, na 500 metrów, zajęłam punktowane 6. miejsce. To już była niespodzianka. Nazajutrz na 1500 metrów ścigałam się z Amerykanką. Symptomy dobrej formy pojawiły się już na zgrupowaniu w Medeo. Po przyjeździe do Ameryki też odczuwałam swobodę, ogólną lekkość. Pojechałam najlepiej, jak umiałam. Nie słyszałam nawet, jaki miałam czas. Prawdopodobnie trener przestał wierzyć we wskazania stopera, gdy zobaczył, że jadę na rekord świata. Na tablicę wyników spojrzałam dopiero po minięciu mety. Wtedy był to najlepszy czas dnia i wynik tylko o 0,2 sek. gorszy od rekordu świata. Jechała ze mną jeszcze Helena Pilejczyk, która w ostatniej parze z Lidią Skoblikową uzyskała trzeci czas, a Rosjanka zdobyła złoty medal.
Po tym biegu zapanowała wielka radość w wiosce olimpijskiej. W kolejnym, na 1000 metrów, byłam już faworytką. Trener wystawił mnie tym razem w najlepszej grupie. Startowałam w ostatniej parze. Nikt już nie mógł poprawić mojego wyniku. Słyszałam, jak trener, gdy do mety pozostawało mi około 70 metrów, krzyknął: "Jedziesz na złoty medal". Wchodziłam właśnie w wiraż. Gdy to usłyszałam, starałam się jechać jak najbliżej bandy, by nawet o milimetr nie wydłużyć toru jazdy. Do dziś trudno mi powiedzieć, jak doszło do upadku. Prawdopodobnie najechałam na bandę, którą usypano ze śniegu, kiedyś bowiem nie stawiało się kloców na torze. Słońce mogło lekko stopić bandę, mogła obsunąć się jakaś grudka, o którą zaczepiłam łyżwą, i sen o medalu prysnął. To był najczystszy przypadek. Byłam wtedy w fantastycznej dyspozycji. Nie odczuwałam najmniejszego zmęczenia. Srebrny medal i szansa na drugi, złoty, przyszły jakby same. Nie musiałam się napracować na torze w czasie zawodów, żeby tak szybko pojechać. Tak jest wtedy, gdy zawodnik trafi z najwyższą formą właśnie na zawody. Wówczas sportowiec ma pełną swobodę ruchu, która niesie go do najwyższych osiągnięć. Czułam się wtedy, jakbym miała przyczepione skrzydła i ktoś mi na ucho powiedział: "Udawaj, że jedziesz, a ja zadbam o resztę". To niepowtarzalne uczucie.
Po Squaw Valley kolejna olimpiada odbywała się w Innsbrucku.
Przygotowywałyśmy się do niej już cztery lata. Cały czas pod presją psychiczną, że jesteśmy medalistkami, że się na nas liczy. Podtrzymałam te apetyty złotym medalem na 500 metrów w mistrzostwach świata w 1962 roku w Imatrze w Finlandii. Tak się jednak niefortunnie złożyło, że w grudniu 1963 r., podczas zgrupowania w Berlinie, rozchorowałam się na zapalenie zatok. Ciągnęło się to dość długo. Nie wyobrażałam sobie wtedy, że mogę położyć się do łóżka. Leczyłam się i trenowałam. To był błąd. Skończyło się tym, że do Innsbrucka pojechałam ze stanem podgorączkowym. Przeżyłam tam wielką osobistą tragedię. Czułam się bardzo źle, nie miałam na nic siły. Podobnie zresztą Helena Pilejczyk. Ja, która charakteryzowałam się wielką dynamiką, szczególnie na starcie i na pierwszej prostej, która nieraz byłam filmowana przez zagraniczne ekipy jako wzór do naśladowania dla innych łyżwiarek, absolutnie nie znalazłam w sobie sił. Nogi miałam jak z waty. Nie życzę nikomu takich przeżyć: startowania w roli srebrnej medalistki, w pewnym sensie faworytki, gdy jest się kompletnie bezsilnym. Tego się nie da opisać. Starałyśmy się jeszcze ratować. Chodziłyśmy na dodatkowe treningi. Biegałyśmy gdzieś w polu, wykonywałyśmy skoki. Nie udało się. Miejsca w drugiej dziesiątce w porównaniu z nadziejami stanowiły totalną klęskę.
Jakie były pozostałe pani olimpiady?
Innsbruck okazał się dla mnie jakimś fatum. W 1972 r. zostałam trenerem kadry narodowej. Propozycję prowadzenia kadry dostałam pewnie dlatego, że w klubie Sarmata Warszawa wychowałam od samego początku najlepszą wówczas polską łyżwiarkę Romanę Troicką. Niestety ta najbliższa mi zawodniczka zaprzestała wówczas startów, gdyż zaczęła studiować prawo. Prowadziłam w kadrze takie zawodniczki jak Erwina Ryś-Ferens, Janina Korowicka, Ewa Malewicka, Stanisława Pietruszczak. Jeździły fantastycznie. Rysiówna była mistrzynią Europy juniorek, Malewicka medalistką tej samej imprezy. Dziewczyny z roku na rok poprawiały wyniki. Przyszedł czas olimpiady 1976 roku, którą w awaryjnym trybie przeniesiono z Denver do Innsbrucku. Miewam w życiu przeczucia, które się potem sprawdzają. "Boże, znowu ten Innsbruck" - pomyślałam, gdy tylko usłyszałam, gdzie będziemy startować. Dziewczyny jechały tam w wielkiej formie. Pamiętam, jak profesor Tadeusz Ulatowski mówił mi już tam, na miejscu: "Pani Elwiro, niech pani będzie spokojna. Widzę, że one są w fantastycznej formie". Rzeczywiście. Na treningach Polki zwracały uwagę wszystkich konkurentów. Wtedy przyszła jeszcze propozycja startu w Inzell na kilka dni przed olimpiadą. Kierownik wyszkolenia twierdził, że te zawody dobrze zrobią zawodniczkom, że nastąpi tzw. przewyższenie formy. Ja tego nigdy nie stosowałam, ale jako jedyna kobieta w sztabie szkoleniowym nie potrafiłam się przeciwstawić i nie dopuścić do startu w silnie obsadzonych zawodach na dwa dni przed najważniejszą imprezą. Po powrocie z Inzell były to już nie te same dziewczyny. Zmieniły się w ciągu trzech dni. Być może dlatego, że w igrzyskach nie wypadły na miarę oczekiwań. Miały szanse walczyć o miejsca w szóstce, nie powiem, że o medale, a zajmowały 8. - 12. miejsce. Dziś to może byłoby sukcesem. Wtedy kojarzyło się z porażką. Dwa razy byłam w Innsbrucku na olimpiadzie i obydwie imprezy przykro mi się kojarzą.
Już jako działaczka Polskiego Komitetu Olimpijskiego byłam jeszcze na letnich igrzyskach w Moskwie w 1980 roku. Widziałam na własne oczy słynne zwycięstwo Władysława Kozakiewicza na Łużnikach. Cieszyłam się wraz ze wszystkimi Polakami. Zupełnie inaczej przeżywa się zawody sportowe, gdy obserwuje się je z boku, a inaczej, gdy albo samemu się startuje, albo odpowiada za czyjś wynik. Z Moskwy pamiętam niesamowitą kontrolę, jakiej wszystkich poddawano. Trudno było, by ktoś spoza ekipy dostał się do hotelu.
Powiedziała pani, że przyjechała do Elbląga z Wilna.
Tam się urodziłam. Mieszkałam na samej ulicy Ostrobramskiej. Opuściliśmy mieszkanie w 1947 roku. Dosyć późno, w czerwcu, bo mamie zależało, żebyśmy ukończyli szkołę. Kto z Polaków chciał, mógł wyjeżdżać. Większość naszych znajomych zdecydowała się na repatriację. Byli tacy, którzy zostali. Mieli jakieś majątki czy ziemię. Moja babcia też miała ziemię i majątek, ale zostawiła wszystko i wyjechała. Nawet świeżo wykończony duży drewniany dom. Babcia miała trzech synów. Każdy z trzech wujków miał w nim dostać swoją część po założeniu rodziny.
Gdzie stał ten dom?
Dwadzieścia kilometrów od Wilna. Posiadłość nazywała się Dworzec. Po wyjeździe z Wilna już nigdy w niej nie byłam, a bardzo chciałabym pokazać synowi swoje rodzinne strony. Od czasu repatriacji dwa razy jeździłam do Wilna. Raz prywatnie, na zaproszenie znajomych, drugi raz w oficjalnej delegacji na zimowe igrzyska polonijne. Wszystko wydało mi się jakieś inne, mniejsze. Odwiedziłam dom, w którym mieszkałam. Weszłam w podwórko, w znajomą bramę. Zapukałam nawet do mieszkania, ale, niestety, nikogo nie było w domu.
Jaką rolę w pani karierze odegrała Helena Pilejczyk, druga polska medalistka ze Squaw Valley. Mówi się, że wasza rywalizacja była trampoliną do sukcesów?
To oczywiste. Jesteśmy dobrym przykładem, że niekoniecznie trzeba mieć jakieś supermożliwości, by piąć się coraz wyżej po sportowej drabinie. Ta nasza codzienna rywalizacja na zgrupowaniach, treningach, zawodach krajowych, w bardzo trudnych warunkach, których nie chcę już nawet wspominać, przy równorzędnej klasie i osobistych ambicjach, doprowadziła do medalowych osiągnięć na arenie międzynarodowej. To jasne, że Helena była dla mnie motorem, a ja dla niej. Chciałabym tu podkreślić, że przywiązują olbrzymią wagę do rywalizacji stricte sportowej. Starałam się wpajać swoim podopiecznym, że nigdy nie można mieć pretensji do zawodnika, który chce wygrać. Nie można czuć zawiści do kogoś dlatego, że jest lepszy. Każdy trenuje po to, by być najlepszym. Jeśli ktoś ze mną wygrywa, to przede wszystkim powinnam mieć pretensje do siebie, że mu nie dorównuję.
Pozostała pani w sporcie jako trenerka łyżwiarstwa, a potem kierownik wyszkolenia w Polskim Związku Badmintona. Jak zmienił się sport od czasu, kiedy pani go uprawiała?
Trudno porównywać warunki, w jakich trenowałam, z tymi, które ma dzisiejsza młodzież. Ćwiczyliśmy na mniej wygodnych torach naturalnych, ale cieszyliśmy się z wszystkiego. Może dlatego, że sportowe wyjazdy były wówczas dla młodych jedyną praktycznie możliwością zwiedzenia świata. Nie mieliśmy takich wymagań jak dzisiejsza młodzież, za to w każdym z nas było więcej radości. Z biegiem lat młodzież staje się coraz bardziej znudzona, sfrustrowana. Zmieniają się ludzie, zmienia sprzęt. Na olimpiadzie my startowaliśmy w normalnych rajtuzach i swetrach. Dziś są coraz lepsze lodowiska i sprzęt, coraz częstsze zgrupowania w najróżniejszych sportowych ośrodkach, ale talent i praca pozostają wciąż podstawą sukcesu. Z przykrością stwierdzam, że tyle lat minęło, a pan ze mną rozmawia, jakbym nadal była zawodniczką i odnosiła w tej dziedzinie największe osiągnięcia.
Czy praca z badmintonistami to efekt odrzucenia przez środowisko łyżwiarskie?
Myślę, że moje doświadczenia nie zostały wykorzystane do końca. Zrezygnowano ze mnie, jako trenera kadry, tylko po jednym cyklu olimpijskim. Za dużo osób czekało na moje potknięcia. Przez te cztery lata cały czas poprawialiśmy wyniki i to jedno potknięcie na olimpiadzie w Innsbrucku wystarczyło, by mi podziękować za pracę. Nie chcę do tego wracać. Może jestem zbyt wrażliwa, może za bardzo wszystkim się przejmowałam. Po mało satysfakcjonującym mnie okresie pracy w klubie Stegny na nowym torze w Warszawie dostałam propozycję od koleżanki ze studiów w AWF, wówczas sekretarza generalnego Polskiego Związku Badmintona, bym została u nich kierownikiem wyszkolenia. Pracowałam tam sześć lat. Wydaje mi się, że dobrze spełniałam swoją rolę.
Jakie nagrody otrzymała pani za występ w Squaw Valley?
Wtedy nie startowało się dla nagród, bardziej liczyły się względy ambicjonalne, przynajmniej dla mnie. Chodziło o to, by być najlepszym, co wiązało się z szansą wyjazdu na najbardziej prestiżowe zawody. Nagrodą za medal olimpijski było 3000 złotych, a wtedy była to przeciętna pensja pracownika biura w urzędzie państwowym. Dostałam także komplet sztućców od Polskiego Związku Łyżwiarstwa Szybkiego. O pieniądzach, o jakich teraz się słyszy, człowiek wówczas nawet nie marzył.
Co w całym życiu dało pani największą satysfakcję?
To, że wykształciłam i wychowałam syna na porządnego człowieka, nie tłumacząc się karierą w sporcie czy sytuacją materialną. Dariusz skończył politechnikę i pracuje jako inżynier w Oxfordzie. Również to, że utrzymuję dobre stosunki z moimi dawnymi zawodniczkami. Zawsze przywiązywałam dużą wagę do tego, żeby znalazły sobie miejsce w życiu. Uważam, że z powodzeniem można pogodzić sport i naukę. Ja w swoim życiu miałam taki okres, w którym trenowałam, studiowałam, wychowywałam dziecko i prowadziłam dom. I wszystko potrafiłam pogodzić. Trzeba tylko naprawdę chcieć i umieć sobie wszystko zorganizować. Jako trenerka starałam się dopingować zawodniczki do systematycznego, rzetelnego treningu, ale i do nauki. Nigdy nie było moim celem przypodobanie się zawodnikom. Zajmowałam taką postawę, jaką uważałam za słuszną i obiektywną. Zawsze mówiłam to, co myślę, i zawsze miałam na to argumenty. Mam wielką satysfakcję, że Romana Troicka skończyła studia i jest radcą prawnym. Do dziś często się spotykamy.
Jakie nadzieje wiąże pani ze startem polskich sportowców w igrzyskach w Nagano?
Szans na medale raczej nie mamy, ale nigdy nie wiadomo, w czyjej kieszeni siedzi marszałkowska buława. Może się zdarzyć taka niespodzianka, jaką sprawiłyśmy w Squaw Valley, choć i my jechałyśmy na igrzyska bez specjalnych nadziei.
rozmawiał: Marek Cegliński
|
Elwira Seroczyńska, srebrna medalistka olimpijska ze Squaw Valley: "Czułam się wówczas, jakbym miała przyczepione skrzydła i ktoś mi na ucho powiedział: "Udawaj, że jedziesz, a ja zadbam o resztę". Które z wydarzeń zimowych igrzysk olimpijskich w Squaw Valley mocniej utkwiło pani w pamięci - srebrny medal w łyżwiarskim biegu na 1500 metrów czy utrata złotego na 1000 metrów po pechowym upadku na ostatnich metrach?ELWIRA SEROCZYŃSKA:Trudno rozdzielić te uczucia radości i zawodu. Medal to niepowtarzalna satysfakcja. Upadek to utracona szansa, przed którą już nigdy więcej nie stanęłam, przeżycie tym bardziej przykre, że mógł to być złoty medal. Co w całym życiu dało pani największą satysfakcję?To, że wykształciłam i wychowałam syna na porządnego człowieka, nie tłumacząc się karierą w sporcie czy sytuacją materialną.
|
Polak nauczył się już, że niezdrowe jest jedzenie zbyt tłuste i zbyt słodkie
Karp trzyma się mocno
RYS. PAWEŁ GAŁKA
EDMUND SZOT
"Najpierw był buraczany kwas, gotowany na grzybach z ziemniakami całymi, a potem przyszły śledzie w mące obtaczane i smażone w oleju konopnym, później zaś pszenne kluski z makiem, a potem szła kapusta z grzybami, olejem również omaszczona, a na ostatek podała Jagusia przysmak prawdziwy, bo racuszki z gryczanej mąki z miodem zatarte i w makowym oleju uprażone, a przegryzali to wszystko prostym chlebem, bo placka ni strucli, że z mlekiem i masłem były, nie godziło się jeść dnia tego. (...) Potem Jaguś nagotowała kawy, to słodzili ją suto i popijali z wolna".
Chyba każdy rozpoznał ten opis wigilii z "Chłopów" Reymonta, wigilii zwanej też wilią, postnikiem, pośnikiem, kutią lub obiadem wigilijnym. Charakterystyczną cechą wieczerzy wigilijnej było to, że była postna, stąd ta nieczęsta w polskiej diecie obecność wszelakich ryb oraz unikanie tłuszczów zwierzęcych. Charakterystyczne dla tej wieczerzy było to, że rozpoczynała się o niezwykłej porze, najczęściej wraz z ukazaniem się na niebie pierwszej gwiazdy, na pamiątkę komety, która pojawiła się nad Betlejem w noc narodzin Jezusa.
"Musiała być parzysta liczba osób (...). Ciekawe jednak, że wobec wiktuałów kierowano się dla odmiany zasadą nieparzystości. Magnaci fundowali sobie jedenaście potraw, szlachta - dziewięć, wieś pilnowała siedmiu (...)
Barszcz z grzybami, kapusta z grochem lub fasolą, kluski z makiem, cukrem albo miodem, rzepa suszona lub gotowana, polewka z suszonych śliwek, gruszek bądź jabłek to potrawy, które towarzyszyły dawnym wigiliom chłopskim. Prawie zawsze musiała być także zupa z nasion konopi, zwana siemieńcem lub siemieniuchą i zawsze też - podobnie jak na stołach pańskich - starano się o strucle i ryby" - opisuje wigilijny stół Józef Szczypka w "Kalendarzu polskim".
Walka łososia z karpiem
Wiele się od tamtych czasów zmieniło. Siemieniuchy nie uświadczysz dziś chyba na żadnym polskim stole, rzadkim na nim gościem jest też kutia, czyli słodkość rodem z Litwy i Rusi, z pszenicy, maku i miodu. "Bez kucyi nie było w Polsce uczty wigilijnej ani u kmiecia, ani u magnata".
Ba, mówi się, że stracił także na znaczeniu wigilijny karp!
- Absolutnie nie potwierdzam tego, że wraz z pojawieniem się obfitości różnego rodzaju ryb zmniejszyło się zapotrzebowanie na karpie - twierdzi Andrzej Galli, zastępca dyrektora Instytutu Rybactwa Śródlądowego. Według niego w ostatnich latach coraz więcej klientek pyta natomiast nie o karpie, a o filety z tych ryb. Filety kupuje jednak tylko kilkanaście procent klientów. Większość rodaków woli czcić "tradycję" i, nie bacząc na oczywiste utrudnienia, ubija karpia w domu. Wstrzymuje się też z jego zakupem prawie do samej Wigilii.
Maria Grzymska, kierownik działu kulinariów w niezwykle poczytnym miesięczniku "Poradnik Domowy", twierdzi, że karp jako potrawa typowo wigilijna pojawił się w polskiej tradycji stosunkowo późno. Wcześniej zastępowały go ryby w ogóle: szczupaki, okonie, liny, sandacze. Ważne było, aby były to ryby.
Redaktor Grzymska dokonała licznych obserwacji, z których wynika, że w okresie ostatnich dziesięciu lat nasze wigilijne stoły niepostrzeżenie zmieniły się, czego na co dzień nawet sobie nie uświadamiamy. Według niej pojawiło się na nich wiele potraw nowych, ale nie wyparły one tradycyjnych. Jest więc ciągle barszcz z uszkami i kapusta z fasolą lub grochem i wciąż, pod różnymi postaciami, puszy się karp. Ale coraz częściej obok niego pojawia się łosoś.
- Ta ryba zrobiła u nas szczególną karierę, zarówno jako przekąska, jak i danie z ryb. Obecnie łosoś jest niewiele droższy od dorsza i przypuszczam, że jego popularność wpływa już na zmniejszenie liczby dań z karpia - uważa redaktor Grzymska. Ale, zastrzega się, jej obserwacje tyczą środowiska głównie miejskiego i rodzin lepiej sytuowanych.
Bananowcy z biednych rodzin
Jak jest na wsi i w małych miasteczkach i jak zmienił się wigilijny stół biednych rodzin wielodzietnych, wiemy stosunkowo niewiele. Najpewniej pozostał bez zmian, jeśli jeszcze nie zubożał. Ale - można przypuszczać - także na ubogich stołach pojawia się obecnie znacznie więcej owoców, zwłaszcza bananów. Ten symbol dostępnego kiedyś tylko dzieciom bonzów dostatku jest obecnie spożywany nawet w rodzinach ubogich.
Przestały też być rzadkością tak trudno dostępne niegdyś owoce cytrusowe, winogrona, ananasy, kiwi.
Coraz większą furorę robią wszelkiego rodzaju owoce morza. W niektórych domach na wigilijnych stołach pojawią się bardzo smaczne skorupiaki, wjadą na stół ostrygi, homary, a także elementy kuchni chińskiej, czyli ryby w sosie słodko-kwaśnym, które z niej się wywodzą.
Nadspodziewanie częsta jest też obecność na naszych stołach kiełków. Jeszcze dziesięć lat temu traktowane jako potrawa nawiedzonych wegetarian, dziś są powszechnym dodatkiem do różnego rodzaju sałatek, kanapek itp.
Z uznaniem powitały nasze panie obfitość gotowych sosów i dresingów. Dziś mało która gospodyni decyduje się na samodzielną produkcję domowego majonezu.
Ogromny jest w sklepach wybór dodatków do ciast, orzechów, ziarna sezamu, przy czym sezam stosuje się także jako dodatek do ryb i kotletów. Zdecydowanie poprawiła się jakość ciast, nie mówiąc już o tym, że znacznie bogatszy jest ich asortyment. Na przykład ciasta z marcepanem czy z płatkami migdałowymi - kto kiedyś słyszał o takiej "rozpuście". Równie duży jest wybór wszelkiego rodzaju łakoci. Nęci ogromna rozmaitość czekolad, których ceny są nieporównywalnie niższe niż kiedyś.
Konsument ma obecnie do wyboru różnorodne ryby: szczupaki, sandacze, liny, okonie... I choć najczęściej są dość drogie, niektórzy uważają, że kupując je, podtrzymują staropolską tradycję.
Panie domu mają do dyspozycji ogromną rozmaitość przypraw. Zmieniają one, niekiedy nawet zasadniczo, smak tradycyjnych polskich potraw.
Żarłok staje się smakoszem
Aliści w swoich głównych treściach nasz stół, także wigilijny, pozostał stołem oryginalnym, typowo polskim. A Polak, o czym zaświadczali zagraniczni podróżnicy, preferował zdecydowany smak potraw. Co miało być słone, było słone aż do przesady, co miało być słodkie, niekiedy aż mdliło, co miało być kwaśne wykręcało czasem gębę (zwłaszcza cudzoziemską) na drugą stronę. I choć od tamtych czasów smak naszych potraw zmienił się bardzo, polską kuchnię łatwo odróżnić od innych.
Jednocześnie w polskim jadłospisie zachodzą bardzo pozytywne zmiany. Jemy potrawy coraz wykwintniejsze i choć rady dietetyków na temat tego, co nam szkodzi, różnią się czasem diametralnie, Polak nauczył się już, że niezdrowe jest jedzenie zbyt tłuste i zbyt słodkie. A na ten temat zdania dietetyków są akurat wyjątkowo zgodne. Więc unika się nadmiaru wszelkiego rodzaju tłuszczów, w tym nawet oliwy i majonezu, odchudzamy nasze potrawy, jak się tylko da. I jemy mniej niż niegdyś.
W czasie wigilijnej wieczerzy na polskich stołach pojawią się także markowe wina, których ogromny wybór przyprawia dziś o zawrót głowy. I choć przeważnie nie wiemy jeszcze, jakie wino podawać do jakich potraw czy, co mniej już ważne, w jakim je serwować kieliszku, to szybko się tego chcemy nauczyć, o czym świadczą nakłady pism popularyzujących tzw. wyższy styl życia. Będą na naszych stołach również inne wyborne trunki, z których będziemy sporządzać rozmaite drinki, pojawią się lepsze kawy i herbaty. Będziemy starali się zaprzeczyć starej tezie cudzoziemców, że Polak jest nie tyle smakoszem, ile żarłokiem.
Współczesna pracująca Polka nie obtacza już, jak Jagusia, śledzi w mące i ich nie smaży, bo po prostu nie ma na to czasu. Z kolei tej, która nie ma pracy, często nie stać na zakup nie tylko gotowych czy półgotowych dań, bywa, że nie starcza jej pieniędzy nawet na zakup surowców. Jest więc o czym pomyśleć przy wigilijnym stole, który - niewątpliwie bogatszy niż kiedyś - nie wszystkich jednako dziś obdziela.
|
Maria Grzymska, kierownik działu kulinariów w miesięczniku "Poradnik Domowy", twierdzi, że karp jako potrawa typowo wigilijna pojawił się w polskiej tradycji stosunkowo późno.Według niej pojawiło się wiele potraw nowych, ale nie wyparły one tradycyjnych.Jak jest na wsi i w małych miasteczkach i jak zmienił się wigilijny stół biednych rodzin wielodzietnych, wiemy stosunkowo niewiele.Aliści w swoich głównych treściach nasz stół, także wigilijny, pozostał stołem oryginalnym, typowo polskim.
|
ROZMOWA
Donald Tusk, kandydat na przewodniczącego Unii Wolności
Wrażliwcy i wrażliwi
Która z Unii jest panu bliższa: Unia z twarzą Tadeusza Mazowieckiego, czy Unia z twarzą Leszka Balcerowicza?
DONALD TUSK: Obaj byli szefami tej samej partii, dla obu mam wielki szacunek. Jeśli zostanę szefem Unii, to największym wyzwaniem byłoby zachowanie dziedzictwa i jednego, i drugiego.
Co to dla pana znaczy?
Tadeusz Mazowiecki uosabia najwyższy styl uprawiania polityki w Polsce, umiejętność łagodzenia konfliktów, brak ideologicznego fanatyzmu. Dla mnie wielką satysfakcją jest nie tylko przyjaźń z nim, ale i możliwość uczenia się od Tadeusza Mazowieckego uprawiania polityki.
A Leszek Balcerowicz?
Jest jedną z najbardziej znaczących postaci w minionych dziesięciu latach. Jest twardy w sensie przekonań, bardzo jednoznaczny w wyznawanych ideach. Te idee podzielam w całej rozciągłości. Ale uważam, że dobry szef Unii Wolności powinien umieć godzić zdolności ich obu. One są komplementarne, nie wykluczają się.
Jednak pośrednio ich pan także krytykuje. Potrzebę społecznej twarzy UW, o której mówił ostatnio Mazowiecki, uważa pan za grożącą socjalizacją Unii. A Balcerowiczowi zarzuca pan, że Unia pod jego rządami przybrała twarz poborcy podatkowego.
To drugie to lekka przesada. Unia po pierwsze powinna być partią ludzi wrażliwych, a nie partią wrażliwości społecznej. Ludzie pokroju Tadeusza Mazowieckiego są ludźmi wrażliwymi społecznie. Ale twierdzę jednocześnie, że nie powinniśmy ulegać pokusie wrażliwości społecznej, rozumianej jako uleganie pokusie rozwiązywania problemów społecznych przez wyższe podatki i większą redystrybucję dochodów państwowych. Bo to oznaczałoby, że jakiś urzędnik rozdaje według własnego widzimisię pieniądze podatników, uspokajając sumienie społecznych wrażliwców. Jestem przekonany, że Unia Wolności może połączyć rynkowy, liberalny, twardy program, jaki uosabia Leszek Balcerowicz oraz wrażliwość, "miękkość" - w najlepszym tego słowa znaczeniu - Tadeusza Mazowieckego.
Jak?
Taka synteza jest możliwa. Wymaga ona jednoznaczności programu Unii, stawiania nie na państwo, jako wszechwładnego opiekuna, ale raczej na człowieka, który powinien sam wydawać pieniądze. A jednocześnie "ciepła" w polityce, jakie uosabia Mazowiecki.
To Balcerowicz takiego ciepła nie ma?
O Balcerowiczu można powiedzieć niemal same dobre rzeczy, ale na pewno nie to, że jest typem ciepłego polityka.
Był pan sceptyczny wobec Balcerowicza tuż przed tym, nim został przewodniczącym?
Leszek Balcerowicz bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. To przede wszystkim dzięki jego wysiłkowi Unia w odbiorze społecznym nie jest już partią ludzi wiedzących lepiej, nie jest partią pouczającą. Mówiąc brutalnie - nie jest partią profesorską.
Ale Leszek Balcerowicz jest profesorem.
Leszek Balcerowicz na jednym ze swoich ostatnich spotkań z politykami Unii nieprzypadkowo powiedział: - Jestem dumny z tego, że mówią do mnie panie Leszku, a nie panie profesorze. On wykonał ogromną pracę, choć nie zawsze dla ludzi widoczną.
Jeśli jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle? Przecież sondaże poparcia dla Unii są kiepskie.
Głębokiej korekty nie wymaga program Unii Wolności, zawarta w nim wizja Polski. Głębokiej korekty wymaga sposób komunikowania się z ludźmi, którzy żyją poza dużymi miastami, poza elitą, poza uniwersytetami. To jest wyzwanie, przed którym stoi zjazd Unii. Widzę w Unii wiele osób - sam się do nich zaliczam i jest to jeden z powodów mojego kandydowania - którzy mogliby dla UW zdobyć większe poparcie w małych miastach, na prowincji.
Skąd ten optymizm?
Wynika z wiary w skuteczność używania innego języka, bardziej bezpośredniego kontaktowania się z wyborcą. Bez mentorstwa, tonu wyższości.
W polityce można być rzecznikiem twardych rynkowych reguł, ale jednocześnie być typem człowieka, który razem z ludźmi czuje rzeczywistość. Politycy, którzy "czują" razem z innymi, nie muszą wcale korzystać z państwa i podatków, z rozdawnictwa, by tym ludziom pomóc.
Czy słabszym trzeba pana zdaniem pomagać? Czy państwo powinno w tym uczestniczyć?
Głęboki sens polityki to pomoc słabszym. Pomoc z budżetu państwa tym, którzy tej pomocy naprawdę potrzebują, jest jednak zawsze najdroższa, najmniej efektywna. Takie pomaganie najbardziej potrzebującym jest faktycznie marnowaniem publicznych pieniędzy. To moralnie dwuznaczna wrażliwość: pomaganie innym za cudze pieniądze. Każdego rzecznika większej opieki poprzez większą redystrybucję warto pytać o to, ile da na to własnych pieniędzy. Gdybyśmy dokładnie prześledzili drogę złotówki od podatnika poprzez budżet państwa do potrzebujących, to by się okazało, że z tej złotówki trafia do nich ledwie grosik. Na tym polega największa obłuda i hipokryzja programu tzw. wrażliwości społecznej. A uważam, że Unia ma szanse pokazać nową wrażliwość społeczną.
Uważa pan, że między twardym liberalizmem a etatyzmem coś jeszcze istnieje?
Pośrodku jest właśnie prawdziwe życie. Skrajny liberalizm jest atrakcyjny w podręczniku, a skrajny etatyzm jest przekleństwem, którego doświadczaliśmy przez dziesiątki lat w Polsce. Każdy, kto stawia znak równości między wrażliwością a redystrybucją, robi wielkie nadużycie. Moją wrażliwością społeczną jest oszczędzanie pieniędzy podatnika, obniżanie kosztów władzy, eliminacja zbędnych przepisów
Czy rzeczywiście jest to wielkie nadużycie?
Tak, bo czyści sobie sumienie wydając nie swoje pieniądze. A jednocześnie bardzo dba o to, by te pieniądze były wydawane zgodnie z własnym wyobrażeniem, komu należy je dać.
Czy te pana wywody o pokusie wrażliwości społecznej są zarzutem pod adresem pana konkurenta w walce o fotel przewodniczącego Unii?
Nie, nawet w najmniejszym stopniu.
Czym zatem będzie się różnić Unia Tuska od Unii Geremka?
Jeśli istnieje wyobrażenie UW jako partii elit, partii stołecznej, partii pouczającej...
Mentorskiej?
... Pouczającej, ale nie w złym tego tego słowa znaczeniu, świadczącej o prawdzie, o racjach - to z całą pewnością jej uosobieniem jest m.in. profesor Bronisław Geremek. To atut, ale też samoograniczenie.
Czym dla Pana jest skuteczność w polityce?
Historia moich ostatnich 25 lat pokazuje, że skuteczność i koniunktura to nie jest mój sposób na życie, że wszystko to, co w mojej biografii mnie satysfakcjonuje, wynikało raczej ze zdolności przeciwstawienia się oportunizmowi. Skuteczność nie jest moim fetyszem. Skuteczność jest natomiast cnotą w polityce, jest zdolność przeprowadzania własnych projektów i przekonywania do własnych poglądów. Tu moim mistrzem zawsze będzie Leszek Balcerowicz...
I reforma podatkowa była przykładem tej skuteczności?
W pewnym stopniu udało się zmienić podatki w Polsce. Jeśli nie udało nam się zrobić wszystkiego, to i tak twierdzę, że Balcerowicz, Mazowiecki, Lewandowski i Unia jako całość pokazują, że można...
A profesor Geremek?
... Wymieniłem celowo te postaci, bo one były zaangażowane w proces zmian najtrudniejszych, wbrew okolicznościom. I tę trudną próbę ognia ludzie UW, tacy jak Balcerowicz, przeszli. Ale nie każde przedsięwzięcie kończy się pełnym sukcesem.
Unii w koalicji z AWS było ciężko, łatwiej będzie z SLD?
Mnie się marzy Unia, która wierzy w swoje siły. Miliony ludzi, którzy głosowali na AWS w poprzednich wyborach czuje się rozczarowanych Akcją. Diagnoza, którą stawia SKL i Maciej Płażyński, że nie sposób zbudować przekonującej alternatywy wobec lewicy wokół związku zawodowego, jest słuszna. W Polsce wyborcy potrzebują formacji politycznej, która będzie równie atrakcyjna i umiarkowana jak SLD. Taka alternatywa jest możliwa i jej osią może być UW, a nie związek zawodowy "Solidarność".
Czy jest panu bliżej do AWS czy SLD?
Do AWS.
W takim razie czy to nie ryzykowny pomysł poszukiwania elektoratu wśród zawiedzionych AWS? Wtedy Akcja będzie słabsza i nie będzie sojusznika na prawicy?
To nie jest problem, kto komu podbierze piasek z piaskownicy. Dziś wielu wyborców AWS chce głosować na SLD, bo szuka stabilnej oferty. Dziś AWS nie jest w stanie takiej oferty przedstawić. UW ma taką szansę, choć to nie jest łatwe. Polska prawica - i nie bałbym się tego słowa w odniesieniu do UW - potrzebuje wizerunku partii równie nowoczesnej, z dynamicznym przywództwem, jak SLD. Idea Sojuszu Prawicy Demokratycznej jest ciągle aktualna, ale pod jednym warunkiem. Podmiotem wiodącym jest Unia. Wierzę, że mamy na to szansę większą niż kiedykolwiek. Deklaracja współpracy z Olechowskim to początek tego procesu. Kongres Unii powinien zatwierdzić tę umowę. Nie zamykałbym się na inne sygnały. Ludzie z SKL, Płażyński, rozumieją, że nie zbudują takiej prawicy, jaka im się marzy: liberalno-konserwatywnej wokół związków zawodowych.
I ta prawica miałaby powstać wokół Unii?
To jest trudne, ale możliwe. I twierdzę, że o wiele bardziej możliwe ze mną, niż z Bronisławem Geremkiem.
Czy jakąś koalicję rządową, parlamentarną pan wyklucza?
UW ma trzy możliwości. Pierwsza: utworzenie rządu wspólnie z SLD, na co wskazuje arytmetyka sondaży. Druga: zdobycie się na wysiłek i liczenie na dobre okoliczności, żeby tworzyć koalicję nie z SLD...
Mało prawdopodobne...
Mało prawdopodobne, ale możliwe. Trzecia możliwość, to bycie w opozycji. Bywają takie sytuacje, i nie wykluczam, że z taką sytuacją spotkamy się wrześniu, że opozycja będzie najwłaściwszym miejscem dla Unii.
W 1994 roku mówił pan, że nie podoba mu się warszawska koalicja SLD - UW.
Tak, dzisiaj mogę powtórzyć tę opinię. Przychodzi czas, by historyczne doświadczenia nie rozstrzygały o decyzjach sensownych z punktu widzenia interesu kraju czy miasta, w którym się rządzi...
Czy to nie jest koniunkturalizm?
Przyszłością polskiej polityki będą mądre kompromisy. Dla mojego pokolenia zanurzonego w historii to niełatwe wyzwanie, ale Polacy chyba już rozliczenia z przeszłością dokonali, choćby w wyborach prezydenckich. Nie zmienię swojej oceny przeszłości, ale dobrze wiem, że zobowiązaniem polityka jest rozwiązywanie problemów w przyszłości. Nie unieważniam historii, ale między przeszłością a przyszłością kompromisu trzeba szukać.
To wyklucza pan jakąś koalicję?
Nie wykluczam żadnej koalicji, ale... To "ale" jest naprawdę ważne. Dla mnie zresztą najważniejsze jest wygrywanie z SLD, a nie jego uzupełnianie.
Ale to marzenia...
Tylko wokół marzeń można budować partie polityczne.
Przyjąłby pan stanowisko wiceszefa Unii, gdyby panu zaproponowano?
Ktoś złośliwy powiedział, że pojedynek w UW, to ułożona gra, że szefem i tak będzie profesor Geremek, a jego zastępcą Tusk. Tak nie jest. Nie po to kandyduję na szefa, by być wiceszefem.
Ale przyjąłby pan?
Zastanawiam się, jak wygrać.
A jeśli pan wygra, zaproponuje pan stanowisko wiceszefa Unii przedstawicielowi zwolenników Geremka, na przykład Władysławowi Frasyniukowi?
W każdej chwili.
Jeśli pan przegra?
Jedziemy dalej. Polska to przeżyje, Unia to przeżyje, ja to przeżyję. Czyli nie jest źle.
Rozmawiali Małgorzata Subotić i Filip Gawryś
|
Która z Unii jest panu bliższa: Unia z twarzą Tadeusza Mazowieckiego, czy Unia z twarzą Leszka Balcerowicza?
DONALD TUSK:Tadeusz Mazowiecki uosabia najwyższy styl uprawiania polityki w Polsce, umiejętność łagodzenia konfliktów, brak ideologicznego fanatyzmu. Leszek Balcerowicz jest twardy w sensie przekonań, bardzo jednoznaczny w wyznawanych ideach. Te idee podzielam w całej rozciągłości. Ale uważam, że dobry szef Unii Wolności powinien umieć godzić zdolności ich obu. One są komplementarne, nie wykluczają się.
Jestem przekonany, że Unia Wolności może połączyć rynkowy, liberalny, twardy program, jaki uosabia Leszek Balcerowicz oraz wrażliwość, "miękkość" - w najlepszym tego słowa znaczeniu - Tadeusza Mazowieckego.
Jak?
Taka synteza jest możliwa. Wymaga ona jednoznaczności programu Unii, stawiania nie na państwo, jako wszechwładnego opiekuna, ale raczej na człowieka, który powinien sam wydawać pieniądze.Głębokiej korekty nie wymaga program Unii Wolności, zawarta w nim wizja Polski. Głębokiej korekty wymaga sposób komunikowania się z ludźmi, którzy żyją poza dużymi miastami, poza elitą, poza uniwersytetami. To jest wyzwanie, przed którym stoi zjazd Unii.
Uważa pan, że między twardym liberalizmem a etatyzmem coś jeszcze istnieje?
Pośrodku jest właśnie prawdziwe życie. Skrajny liberalizm jest atrakcyjny w podręczniku, a skrajny etatyzm jest przekleństwem, którego doświadczaliśmy przez dziesiątki lat w Polsce. Każdy, kto stawia znak równości między wrażliwością a redystrybucją, robi wielkie nadużycie. Moją wrażliwością społeczną jest oszczędzanie pieniędzy podatnika, obniżanie kosztów władzy, eliminacja zbędnych przepisów
Czy jest panu bliżej do AWS czy SLD?
Do AWS.
W takim razie czy to nie ryzykowny pomysł poszukiwania elektoratu wśród zawiedzionych AWS? Wtedy Akcja będzie słabsza i nie będzie sojusznika na prawicy?
To nie jest problem, kto komu podbierze piasek z piaskownicy. Dziś wielu wyborców AWS chce głosować na SLD, bo szuka stabilnej oferty. Dziś AWS nie jest w stanie takiej oferty przedstawić. UW ma taką szansę, choć to nie jest łatwe.
Przyjąłby pan stanowisko wiceszefa Unii, gdyby panu zaproponowano?
Ktoś złośliwy powiedział, że pojedynek w UW, to ułożona gra, że szefem i tak będzie profesor Geremek, a jego zastępcą Tusk. Tak nie jest. Nie po to kandyduję na szefa, by być wiceszefem.
|
WILNO
Litewska prokuratura żąda ukarania polskich samorządowców za dążenia autonomiczne w latach 1990 - 91
Prawo czy polityka
Oskarżeni Polacy (od lewej): Jan Kucewicz, Jan Jurołajc, Alfred Aluk.
JAKUB OSTAŁOWSKI
ANDRZEJ KACZYŃSKI
z Wilna
Oczekiwany w piątek w Wilnie wyrok w procesie czterech Polaków i jednego Łotysza, byłych radnych samorządu rejonu solecznickiego na Wileńszczyźnie, nie zapadł. Sąd Apelacyjny odroczył rozprawę do 13 sierpnia z powodu nieobecności oskarżycieli posiłkowych, działaczy nacjonalistycznej litewskiej organizacji Vilnija, którzy byli w gmachu sądu, ale - być może na widok obserwatorów z Polski - nie stawili się na sali.
Vilniję mieli reprezentować Kazimieras Garszva i Jozuas Stankunas. Organizacja ta głosi, że wśród rdzennej ludności Wileńszczyzny właściwie nie ma Polaków, a ci, którzy się za nich podają, są spolszczonymi, wskutek wielowiekowej "okupacji" Litwy przez Polskę, Litwinami. Na ich określenie używają pogardliwego "-icze", od polskiej końcówki, jakoby sztucznie "przylepionej" do litewskich nazwisk. Poglądowi nie nowemu, bo dziewiętnastowiecznemu, z okresu budzenia się nowożytnej litewskiej świadomości narodowej, współcześnie nadał pseudonaukową oprawę lider Vilniji, językoznawca, Garszva.
Nacjonalizm tej organizacji ma ostrze wyłącznie antypolskie; nie dostrzega ona żadnych innych niebezpieczeństw dla tożsamości narodowej Litwinów, jak tylko ze strony Polski i Polaków. Vilnija wielokrotnie pikietowała ambasadę RP w Wilnie i demonstrowała przeciwko aspiracjom Polaków z Wileńszczyzny. Wbrew konwencjom międzynarodowym oraz stanowisku władz i głównych sił politycznych Litwy Vilnija uważa, że warunkiem pełnego uznania praw obywatelskich Polaków na Litwie jest ich pełna asymilacja.
Deklaracje i praktyka
Litewscy partnerzy w dialogu z Polską bagatelizują zwykle działalność Vilniji jako marginesową. Dopuszczenie jednak jej przedstawicieli jako oskarżycieli posiłkowych oraz waga, jaką Sąd Apelacyjny przywiązał do ich nieobecności (a właściwie rejterady), powodują, że proces ten zasługuje na baczną obserwację. Sąd odrzucił wszystkie wnioski oskarżonych i ich adwokatów, jak np. skargę na prokuratora, którego opinie - nieprzychylne dla podsądnych oraz ignorujące fakt, że sąd pierwszej instancji oddalił główny zarzut - publikowała litewska prasa.
Na rozprawę jako obserwatorzy przyjechali senatorowie Anna Bogucka-Skowrońska (UW) i Stanisław Marczuk (AWS), którzy udzielają się w komisji polonijnej Senatu i w Polsko-Litewskim Zgromadzeniu Parlamentarnym, oraz prezes Stowarzyszenia "Wspólnota Polska" prof. Andrzej Stelmachowski.
- Zarzuty stawiane oskarżonym dotyczą ich działalności politycznej i proces nabrał charakteru politycznego. Organ wymiaru sprawiedliwości, jakim jest prokuratura, realizuje politykę państwa. Litewska Prokuratura Generalna żąda bardzo wysokich kar dla oskarżonych Polaków, którzy byli wybrani do samorządu rejonu o największym na Litwie procencie ludności polskiej, i - lepiej czy gorzej, co trudno ocenić, bo działo się to w okresie zamętu związanego z rozpadem ZSRR - wyrażali aspiracje i lęki swoich wyborców. Chcemy więc skonfrontować deklaracje władz Litwy, dotyczące stosunku państwa do polskiej mniejszości narodowej, z praktyką - tak wyjaśniła "Rz" powody swego przyjazdu senator Bogucka-Skowrońska.
Prośba o autonomię
Rozprawa toczy się przeciwko pięciu byłym (w latach 1990-91) działaczom samorządu rejonowego w Solecznikach. Główny zarzut dotyczył próby utworzenia w rejonie - w 80 procentach zamieszkanym przez Polaków - autonomii. Postulat taki pojawił się w środowiskach polskich na początku roku 1989, czyli przed proklamowaniem niepodległości Litwy. Prawo ZSRR dopuszczało tworzenie autonomicznych obszarów, a inicjatywa działaczy polskich była odpowiedzią na postanowienie prezydium Rady Najwyższej Litwy o przejściu w ciągu dwóch lat na język litewski, jako państwowy, do czego zwarte skupiska ludności polskiej nie były przygotowane. (Podobne projekty ruchów narodowych na Białorusi, Ukrainie, także na Łotwie, wzbudziły tam niepokój i w następstwie odepchnęły od nich znaczną część innojęzycznych wyborców.)
Działacze polscy powołali Radę Koordynacyjną do utworzenia Polskiego Obwodu Autonomicznego; jedni uważali, że w składzie Litwy, inni - że w składzie ZSRR. Rada rejonu solecznickiego (ale poprzedniej kadencji, niż ta, do której wchodzili oskarżeni) uchwaliła prośbę do Rady Najwyższej Litwy (ciągle jeszcze radzieckiej) o przyznaniu rejonowi takiego statusu. Zarzut przeciwko oskarżonym dotyczy postawienia wniosku w radzie solecznickiej następnej kadencji o ponowne przyjęcie takiej uchwały - już po proklamacji niepodległości, ale przed uchwaleniem prowizorium konstytucyjnego i kodeksu karnego. Akt oskarżenia stawia także zarzuty mniejszego kalibru, m.in. o popieranie poboru do armii ZSRR, o przekazaniu budynku gminnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego.
Sąd rejonowy, po wielokrotnym odsyłaniu akt prokuraturze do uzupełnienia, w procesie wznowionym w czasie kampanii przed wyborami prezydenckimi na Litwie, na początku kwietnia wydał wyrok: oddalił oskarżenie główne, a za pozostałe skazał Leona Jankielewicza na dwa lata, a Alfreda Aluka, Jana Jurołajcia, Jana Kucewicza oraz Łotysza Karla Bilansa na 6 do 14 miesięcy w "kolonii robót poprawczych zaostrzonego reżimu". Od wyroku odwołali się skazani, a także prokurator, który zażądał wyroków od 6 do 7,5 roku.
Zemsta czy próba zastraszenia
Mimo oddalenia głównego oskarżenia w prasie litewskiej skazanych nazywa się uporczywie "autonomistami". W piątek na rozprawie pojawili się m.in. ówcześni deputowani do Rady Najwyższej Litwy, Walentyna Subocz i Stanisław Pieszko. Tłumaczyli ówczesne postępowanie działaczy polskich stanem faktycznej dwuwładzy, podwójnego prawa, a właściwie nieistnienia prawa (najwyżej prowizorium) niepodległej Litwy. Przypomnieli, że m.in. ówczesny szef Sajudisu i przewodniczący Rady Najwyższej, a obecnie marszałek Sejmu Litwy - Vytautas Landsbergis - zapowiadał wtedy na spotkaniach z ludnością polską przychylne rozpatrzenie postulatu autonomii. Frakcja polska w Radzie Najwyższej podzieliła się wprawdzie w głosowaniu nad deklaracją niepodległości (3 głosy "za", 6 wstrzymujących się), ale już podczas zbrojnej interwencji radzieckiej na początku 1991 roku jednomyślnie opowiedziała się za niepodległością Litwy.
Na zaproszenie posła Akcji Wyborczej Polaków na Litwie Jana Sienkiewicza parlamentarzyści polscy i prezes "Wspólnoty Polskiej" wystąpili wraz z nim w gmachu Sejmu litewskiego na konferencji prasowej.
Sienkiewicz stwierdził, że wobec oskarżonych zastosowano działanie prawa wstecz, a prawdziwą intencją procesu jest wywarcie zniechęcającej presji na społeczność polską. - Na Litwie - dodał - nie ma ustawy lustracyjnej ani dekomunizacyjnej, panuje wręcz niechęć do przejrzystego prawnego działania.
Profesor Andrzej Stelmachowski zwrócił uwagę, że oskarżeni nie działali tajnie ani przemocą, lecz jawnie, w ramach demokratycznych (czy wówczas jeszcze parademokratycznych) organów i procedur, i że skazywanie ich za sformułowanie projektu uchwały rady samorządowej jest absurdalne. Senator Marczuk podniósł, że ponieważ działania oskarżonych nie miały praktycznych skutków, to ściga się ich za poglądy polityczne. Senator Bogucka-Skowrońska pytała, jakie zagrożenie dla obecnego państwa litewskiego może stanowić działalność polityczna sprzed kilku lat osób, które dochowują Litwie lojalności, że - zamiast odstąpić od ścigania - żąda się tak drakońskich kar. - Proces polityczny może stworzyć w stosunkach między naszymi państwami problem polityczny - dodała.
|
wyrok w procesie byłych radnych samorządu rejonu solecznickiego nie zapadł. Sąd Apelacyjny odroczył rozprawę z powodu nieobecności oskarżycieli posiłkowych, działaczy nacjonalistycznej organizacji Vilnija. Główny zarzut dotyczył próby utworzenia autonomii. Sąd rejonowy oddalił oskarżenie główne, za pozostałe skazał Jankielewicza na dwa lata, a Aluka, Jurołajcia, Kucewicza na 6 do 14 miesięcy w "kolonii robót poprawczych".
|
EDUKACJA
Pomysł nowej matury kłóci się z celami reformy oświaty
Egzaminacyjna pułapka
ALICJA KRZĘTOWSKA
JANUSZ A. MAJCHEREK
Reforma polskiego systemu edukacji, po wprowadzeniu nowej struktury szkolnej i organizacji procesu kształcenia, przechodzi obecnie w fazę zmian programowych, które budzą pewne wątpliwości.
Celem przeobrażeń w polskiej oświacie jest, oczywiście, podniesienie poziomu wykształcenia społeczeństwa. Twórcy reformy zdają sobie sprawę, że oznacza to nie tylko ułatwienie dostępu do szkół kolejnych szczebli, częściowo zresztą nowo utworzonych (gimnazja), lecz również upowszechnienie wiedzy w jak najszerszym jej zakresie. Tego nie da się osiągnąć przy nauczaniu fragmentarycznym, przygotowującym do konkretnego zawodu - wymogiem jest edukacja wszechstronna, umożliwiająca aktywne życie w szybko przeobrażającej się wolnorynkowej gospodarce, demokratycznym państwie, otwartym i pluralistycznym społeczeństwie. Idzie więc nie tylko o to, ile lat spędzi uczeń w szkołach, lecz ile ogólnej, jak najszerszej wiedzy z nich wyniesie.
Ministerialne plany
Przejawem zmian idących w tym kierunku jest likwidowanie podziału na wąskozakresowe przedmioty w szkołach podstawowych, redukowanie liczby szkół zawodowych, a także propagowanie tzw. ścieżek międzyprzedmiotowych w rozpoczynających swą działalność gimnazjach oraz przyszłych, nowych liceach. Są to tendencje pozytywne, lecz kłócą się z przygotowywanymi jednocześnie koncepcjami egzaminów końcowych, mającymi obowiązywać w ich toku standardami wymagań oraz dostosowanymi do nich podstawami programowymi.
Każdy kolejny etap kształcenia ma być finalizowany egzaminem sprawdzającym jego efekty, a wśród nich najważniejszym dla całego procesu edukacji stać się ma nowy egzamin maturalny. Według ministerialnych założeń byłby on przeprowadzany w ujednolicony i zobiektywizowany sposób, zgodnie z jednakowymi w całym kraju kryteriami, a jego wynik miałby rozstrzygać o możliwościach dalszego kształcenia, gdyż zlikwidowane byłyby egzaminy wstępne na studia.
Ograniczanie szans
Dotychczasowa matura była rodzajem ceremonialnego i rytualnego zwieńczenia edukacji na poziomie szkoły średniej, osiąganego przez przytłaczającą większość absolwentów liceów. Ujednolicenie i zobiektywizowanie kryteriów ocen spowoduje nieuchronne zróżnicowanie wyników. Bez trudu można przewidzieć, że przy uśrednionym w skali całego kraju poziomie wymagań maturę uzyskiwać będzie niemal każdy licealista z renomowanych szkół wielkomiejskich, a niewielu absolwentów prowincjonalnych liceów położonych w małych mieścinach, z dala od dużych centrów kulturowych. W dotychczasowym systemie brak matury nie stanowił przeszkody w dalszym kształceniu, posiadanie świadectwa ukończenia liceum umożliwiało kontynuowanie nauki w szkołach policealnych. Nowy system oświaty prowadzi jednak do zaniku tego typu form kształcenia, które zastępowane będą wyższymi szkołami zawodowymi (licencjackimi), wymagającymi jednak od kandydatów świadectwa dojrzałości. Brak matury praktycznie zamknie więc drogę dalszego kształcenia. Jak na ironię, wyższe szkoły zawodowe mają być (już są) powoływane w małych ośrodkach, by ułatwić dostęp do lepszego wykształcenia młodzieży wiejskiej i małomiasteczkowej, której jednocześnie nowy system maturalny znacznie utrudni zdobycie potrzebnego do tego świadectwa dojrzałości.
Szkoła ogólnokształcąca czy kurs przygotowawczy
Uczynienie z egzaminu maturalnego jedynej przepustki do studiów wyższych nieuchronnie spowoduje przeistoczenie się przyszłych liceów w kursy przygotowujące do tego sprawdzianu wiedzy. Nie byłoby to aż tak groźne, gdyby nie wąski jego zakres.
Ujednolicony egzamin maturalny ma obejmować język polski, matematykę, język obcy i jeden przedmiot do wyboru. W praktyce oznacza to zdominowanie całego programu nauczania w liceum przez trzy pierwsze przedmioty oraz konieczność samodzielnego przygotowania się przez ucznia do tego czwartego. Pozostaje to w rażącej sprzeczności z deklarowaną wszechstronnością kształcenia szkolnego. Jeżeli znajomość języka polskiego, matematyki i języka obcego ma rozstrzygać o możliwości podjęcia studiów wyższych, to przedmioty te staną się podstawą siatki godzin. Uczeń polskiej szkoły będzie się więc uczyć przez kilkanaście lat głównie tego samego: czytania, pisania, rachowania, a na dodatek gimnastyki. Nie jest to obiecująca wizja.
Według jednego strychulca
Dotychczas egzaminy maturalne nie wyglądały zupełnie inaczej niż planowane, choć nie obejmowały obowiązkowej matematyki. Ich ranga była jednak nieporównanie niższa, a o podjęciu studiów decydował egzamin wstępny, który w ostatnich latach uzyskał całkowicie nowy i odmienny od maturalnego charakter. Ministerstwo planuje go zlikwidować.
Jeszcze przed niewielu laty egzaminy wstępne do szkół wyższych opierały się na sprawdzianie wiedzy z przedmiotów obowiązujących w szkołach średnich, lecz dobranych według profilu przyszłego kształcenia. Kandydata na psychologię czy archeologię sprawdzano ze znajomości innych zagadnień i posiadania innych umiejętności niż potencjalnego architekta czy inżyniera leśnika.
W ostatnich latach upowszechnił się jednak, zwłaszcza na kierunkach uniwersyteckich, rodzaj testu sprawdzającego erudycję i elokwencję, oczytanie i ogólny poziom intelektualny kandydata. Ministerstwo proponuje go zaniechać, a zastąpić egzamin wstępny jednolitym dla wszystkich licealistów sprawdzianem.
Zgodnie z tym zamysłem o przyjęciu kandydata na studia historii sztuki czy religioznawstwa miałyby decydować oceny z matematyki, uzyskane przez niego na egzaminie maturalnym (swoją drogą, wydaje się, że forsowanie matematyki jako obowiązkowego przedmiotu maturalnego ma związek z inżynierską specjalnością naukową i profilem macierzystej uczelni obecnego ministra edukacji, a ustalenia mające obowiązywać przez dziesiątki lat nie powinny być wynikiem takich doraźnych okoliczności).
Generalnie, taka koncepcja kształcenia i egzaminowania jest nieprzychylna uczniom o niestandardowych umiejętnościach, nietypowych zainteresowaniach, szczególnych talentach. Zamiast przygotowywać się do rozwijających je studiów, będą musieli wkuwać te same co wszyscy regułki matematyczne.
Marnotrawstwo
Rola języka obcego w systemie kształcenia jest bezdyskusyjna i sprawdzian jego znajomości na egzaminie maturalnym ma oczywiste uzasadnienie.
Szkopuł jednak w praktyce edukacyjnej. Po tegorocznej inauguracji gimnazjów już widać, że nauka języka obcego rozpoczęła się w nich od podstaw, ponieważ szkoły te nie są w stanie zorganizować grup na różnym poziomie umiejętności wyniesionych przez uczniów ze szkół podstawowych i dodatkowych kursów pozaszkolnych. Wszystko wskazuje na to, że w przyszłych liceach sytuacja się powtórzy. Zatem uczeń będzie na każdym z trzech etapów kształcenia przedmaturalnego zaczynał naukę języka obcego od początku. Nie trzeba wyjaśniać, jakie to oznacza marnotrawstwo czasu, wysiłku i pieniędzy.
Pogłębi to jednocześnie zróżnicowanie między uczniami ze szkół wielkomiejskich, często uczęszczającymi na dodatkowe, prywatne kursy językowe, a młodzieżą z mniejszych ośrodków, nie mającą takich możliwości. Do tego dochodzi niedobór nauczycieli i zróżnicowanie poziomu ich kwalifikacji. Jeśli egzamin maturalny z języka obcego będzie oceniany według ujednoliconych kryteriów i wymagań, to albo będą one niskie i łagodne, albo wykupienie dodatkowych lekcji u prywatnego lektora stanie się dla większości uczniów koniecznością, której znaczna ich część nie będzie w stanie oczywiście zaspokoić.
Niepewny cel
Koncepcja nowej matury ma jeszcze jedną, może zasadniczą wadę: brak pewności, że szkoły wyższe zgodzą się ją akceptować jako sprawdzian wiedzy i predyspozycji kandydatów na studia.
Uczelnie dysponują autonomią i jest wątpliwe, zwłaszcza w przypadku tych renomowanych, by przyjęły opracowany i przeprowadzany bez ich udziału, zestandaryzowany przez ministerstwo egzamin maturalny w miejsce dotychczasowych egzaminów wstępnych.
Pewnie zgodzą się te, które nie mają zbyt wielu kandydatów lub dokonują selekcji według innych niż wiedza, dodatkowych kryteriów (np. predyspozycji twórczych na uczelniach artystycznych). Sposób, w jaki ministerstwo zamierza skłonić wszystkie pozostałe do rezygnacji z egzaminów wstępnych, pozostaje tajemnicą, a wynik takich usiłowań jest niepewny.
Może się więc zdarzyć tak, że cały programowy zakres edukacji szkolnej, a zwłaszcza licealnej, zostanie podporządkowany przygotowaniu do wąskozakresowego egzaminu, który będzie znacznej części młodzieży zamykał drogę przyszłej edukacji, a większości pozostałych nie dawał wcale pewności jej kontynuacji.
|
Reforma polskiego systemu edukacji przechodzi w fazę zmian programowych, które budzą wątpliwości. Dotychczasowa matura była rodzajem zwieńczenia edukacji, osiąganego przez większość absolwentów liceów. Ujednolicenie kryteriów ocen spowoduje zróżnicowanie wyników. można przewidzieć, że maturę uzyskiwać będzie niemal każdy licealista z renomowanych szkół wielkomiejskich, a niewielu absolwentów prowincjonalnych liceów. Dotychczas o podjęciu studiów decydował egzamin wstępny. Ministerstwo proponuje go zaniechać, a zastąpić jednolitym sprawdzianem. taka koncepcja jest nieprzychylna uczniom o niestandardowych umiejętnościach. Po inauguracji gimnazjów widać, że nauka języka obcego rozpoczęła się w nich od podstaw, ponieważ szkoły nie są w stanie zorganizować grup na różnym poziomie umiejętności. w przyszłych liceach sytuacja się powtórzy.
|
REPORTAŻ
Najwięcej gminnych referendów w Polsce odbyło się w tej kadencji na Warmii i Mazurach
Wirus będzie się rozprzestrzeniał
IWONA TRUSEWICZ
W pierwszych czterech latach polskiej samorządności w Olsztyńskiem odbyło się jedno gminne referendum. Okazało się nieważne. W drugiej kadencji referendów było osiem. W dwóch mieszkańcy odwołali władze. Przez pół obecnej kadencji na Warmii i Mazurach przeprowadzono jedenaście referendów, z których ważne były cztery.
Na swoją kolejkę czekają dwa następne, a w pięciu gminach trwa zbieranie podpisów pod wnioskami o głosowanie nad odwołaniem rad i zarządów.
- Nie ma jednoznacznej odpowiedzi, dlaczego referendów jest coraz więcej. Sprawa jest złożona. Część inicjatyw to skutek konfliktów powstających przy wprowadzaniu reform, szczególnie edukacji i opieki zdrowotnej, ale także wzrostu społecznej świadomości. Gminne referenda bywają również próbą powrotu przegranych wójtów, burmistrzów, radnych na zajmowane w poprzednich kadencjach stanowiska - wymienia Walery Piskunowicz, dyrektor wojewódzkiej delegatury Krajowego Biura Wyborczego w Olsztynie.
Anna Lubaczewska z Krajowego Biura Wyborczego w Warszawie uważa, że wzrost liczby referendów w całym kraju ma związek "z upublicznieniem tej instytucji".
- Im biedniejszy region, tym więcej referendów. Na takich terenach jak Warmia i Mazury ludzie coraz częściej postrzegają pracę w gminnym urzędzie, udział w radzie jako szansę na polepszenie sobie warunków życia - ocenia Tadeusz Wojnicz, powiatowy lekarz weterynarii z Bartoszyc.
Przed pięciu laty to on był inicjatorem referendum, które - pierwsze w drugiej kadencji polskiego samorządu - doprowadziło do zmiany gminnych władz.
Sposób na udane referendum
Sępopol to miasteczko na końcu Polski. Gmina graniczy z Rosją. Ludzie mówią, że droga tu prowadzi w jedną stronę - w głąb kraju. Przed pięciu laty Sępopol przodował w wojewódzkich statystykach umieralności, a ciągnął się w ogonie wydatków budżetowych. Padły zakłady pracy i ogromny kombinat rolny dający zatrudnienie 700 osobom. Śmierdziały rzeki Łyna i Guber, bo miasto nie miało oczyszczalni. Krzywe chodniki, dziurawe jezdnie, odrapane domy dopełniały szarego obrazu.
Sześciu ludziom ten obraz nie spodobał się tak bardzo, że zawiązali grupę inicjatywną ds. referendum. Na czele stanął Tadeusz Wojnicz, weterynarz i właściciel domu nad śmierdzącą rzeką. Dołączył do niego sąsiad Zygmunt Daniluk, wówczas bezrobotny na zasiłku, z zawodu instalator, szef Stowarzyszenia Bezrobotnych, były właściciel upadłego zakładu usługowego, niedoszły prezes spółki komunalnej.
Do głosowania przygotowali się bardzo starannie. Za własne pieniądze wydrukowali trzysta plakatów, tysiąc pięćset ulotek z odezwami. Jeździli po wsiach, rozmawiali z mieszkańcami. Wynajęli dziesięć samochodów dostawczych do przewożenia chętnych do punktów głosowania.
Kiedy w przeddzień głosowania dowiedzieli się, że zarząd gminy odmówił mieszkańcom kilku odległych wiosek autobusu na przejazd do lokalu, pojechali do Bartoszyc i w prywatnej firmie przewozowej zamówili dwa autokary.
I wygrali, choć w referendalną niedzielę 3 września 1995 r. lał deszcz i zacinał zimny wiatr. Na 5350 sępopolan uprawnionych do głosowania do lokali dotarło prawie 36 procent. 1682 oddało głosy za odwołaniem rady.
Ludzie się spalili
Tadeusz Wojnicz dwa lata był w Sępopolu burmistrzem. Czesław Sekita został zastępcą. Zygmunt Daniluk szefował zakładowi gospodarki komunalnej, Jerzy Baran był radnym. W miasteczku załatano dziury w jezdniach, wybudowano mostki na rzece, na chodnikach pojawiła się kostka, przybyły dwa wiejskie wodociągi i centrala telefoniczna. Opracowany został projekt oczyszczalni ścieków i rozstrzygnięty przetarg na wykonawcę. Potem przyszły nowe wybory i Tadeusz Wojnicz przegrał walkę o fotel burmistrza jednym głosem.
- Nie dość dobrze przygotowaliśmy się do tamtego głosowania - przyznaje Zygmunt Daniluk.
Choć wciąż mieszka w Sępoplu, pracuje w Bartoszycach. Jego miejsce w zakładzie gospodarki komunalnej zajął Czesław Sekita. Hanna Sawicka przeniosła się do Reszla, Jerzy Baran dalej jest radnym. Tadeusz Wojnicz sprzedał dom i wyjechał z miasta.
- Ci ludzie się spalili, nie wytrzymali społecznej presji - uważa Roman Rodzik, którego wojniczowe referendum pozbawiło w 1995 r. fotela burmistrza. Teraz pracuje w sąsiednim Bisztynku i ocenia, że przez całe referendalne zamieszanie Sępopol "stracił wiarygodność".
- Referendum miało sens, bo pokazaliśmy, że można coś zrobić. Ludzie to wspominają - rozmarza się Zygmunt Daniluk.
On sam już się w politykę nie bawi. - Wcześniej czy później ludzie, z którymi współpracowaliśmy, dojdą do głosu. A mnie nadarzyła się okazja, więc z Sępopola uciekłem. Nie można wiele zrobić, póki o wyborze burmistrza decydują radni. Taki burmistrz jest zakładnikiem grupy radnych. Musi się zmienić ordynacja, tak aby burmistrza wybierali mieszkańcy w wyborach powszechnych - Tadeusz Wojnicz uważa, że w miarę ubożenia Warmii i Mazur niezadowolenie społeczne, a z nim liczba referendów będzie rosła. - Ten wirus będzie się rozprzestrzeniał - przepowiada były burmistrz Sępopola.
Jeden przeciw władzy
W Zalewie do referendum doprowadził jeden człowiek. Sam opracował zarzuty, zebrał podpisy, sam prowadził agitację, sam tworzył grupę inicjatywną. I choć do urn poszło 19,37 proc. dorosłych mieszkańców gminy, Zbigniew Kozak mówi, że ma satysfakcję.
Mogło być przecież tak jak w Kowalach Oleckich, gdzie w lutym do głosowania wybrało się dwieście siedem osób, czyli 5,1 proc. uprawnionych. Konflikt, zogniskowany wokół miejscowego lekarza, stracił rację bytu jeszcze przed głosowaniem, kiedy lekarz przeniósł się do Olecka.
- Od razu ogłosiłem, że nie mam zamiaru kandydować na radnego, gdyby rada została odwołana - zapewnia Zbigniew Kozak.
Radnym i przewodniczącym rady był w poprzedniej kadencji.
- Kłopotem każdej rady jest burmistrz - uważa Kozak.
Burmistrz Zalewa Bogdan Hardybała motywy Kozaka ocenia krótko: to dawny przewodniczący rady, który się w tej kadencji nie dostał do władz i dlatego mnie chciał dokuczyć.
Bogdan Hardybała uważa, że "im biedniejsze społeczeństwo, tym łatwiej wzbudzić niechęć do władzy i przyciągnąć na głosowanie". A Zalewo to środowisko ubogie, gdzie 2700 zł otrzymywane miesięcznie przez burmistrza, to dużo pieniędzy. Zbigniew Kozak przyznaje, że ludzie mu zarzucali, iż przedstawił gminnym władzom "kiepskie zarzuty". - Gdybym ja miał mocne zarzuty, to bym poszedł do prokuratora, a nie robił referendum. A tak wiem, że ludzie lubią bać się władzy - dodaje.
Po fakcie wie też, jakie popełnił błędy: nie zrobił zebrań we wsiach, aby wytłumaczyć mieszkańcom, o co mu chodzi. - A teraz to mi burmistrz napisał, że najlepiej, jakbym się z gminy wyprowadził. Więc się zastanawiam, czy mam już zakładać związek wypędzonych...
Problem rolnika
Podobny wynik jak w Zalewie (19,9 proc.) miało referendum w podolsztyńskim Barczewie. Frekwencja okazała się za niska, by zmienić władze. Inicjatorowi głosowania - Komitetowi Obrony Rolników RP - nie podobało się, że gmina nie obniża podatku rolnego, choć sytuacja na wsi jest zła i wielu gospodarzy odłoguje pola.
- Nie ukrywam, że na początku był mój prywatny problem z władzami gminy. Potem jednak okazało się, że podobne kłopoty mają inni rolnicy Dołączyli do nas handlowcy i właściciele małych firm - wymienia Wojciech Stasiak ze wsi Niedźwiedź, pełnomocnik grupy inicjatywnej, rolnik gospodarujący na prawie tysiącu hektarach.
Niepowodzenie referendum tłumaczy tym, że "zjawisko jest nowe i ludziom nie znane". - Pomimo przegranej uważam, że warto było włożyć w organizację własną pracę i pieniądze. Nasza kampania uświadomiła mieszkańcom, ile ich kosztuje władza i co z tego mają. Myślę, że zaprocentuje to w najbliższych wyborach samorządowych - podsumowuje Wojciech Stasiak.
Wyjątkowe Rybno
W grudniu 1999 r. odbyło się referendum w Rybnie, niewielkiej gminie w powiecie działdowskim. Zarzuty inicjatorów mówiły o arogancji władzy, utracie zaufania, problemach z opieką zdrowotną.
Druga strona wymieniała: od 1994 roku gmina ma nowoczesną centralę telefoniczną, oczyszczalnię ścieków, skanalizowano gminną wieś, a w ośmiu innych wybudowano wodociągi. Pod względem procentowego udziału inwestycji w budżecie Rybno zajmowało 7. miejsce w kraju.
Do urn poszło 27 proc. mieszkańców. Do ważności wyniku zabrakło trzech procent, czyli 149 głosów. Organizatorzy zaprotestowali w Sądzie Okręgowym w Warszawie i sąd uznał zasadność protestu. Decyzję podtrzymał Sąd Apelacyjny, nakazując powtórzenie referendum. Po raz pierwszy w Polsce. - To dla nas wielki znak zapytania, bo o decyzji sądu dowiedzieliśmy się z prasy. Od pierwszej rozprawy w styczniu nie otrzymaliśmy z sądu ani decyzji, ani uzasadnienia - mówi Marek Dzieńkowski, wójt Rybna. Pierwsze referendum kosztowało gminę 20 tys zł. Powtórzenie to kolejny taki wydatek.
Nadzór nad prawidłowym przeprowadzeniem referendum w Rybnie miała elbląska delegatura Krajowego Biura Wyborczego. Jej dyrektor Czesław Pieprzak uważa, że wszystko zostało przygotowane prawidłowo.
Walery Piskunowicz, dyrektor delegatury olsztyńskiej, pojechał do Rybna w dniu głosowania, bowiem "doszły nas sygnały, że coś złego może się dziać". - W gminie nie było rozplakatowanych obwieszczeń o referendum, a w jednej z miejscowości nie sposób było znaleźć lokalu wyborczego - wymienia dyrektor.
Burmistrz kontra burmistrz
W Korszach, w referendum przeprowadzonym w listopadzie ubiegłego roku, naprzeciwko siebie stanęli dwaj burmistrzowie. Grupie inicjatywnej przewodził były burmistrz Jerzy Skórko, którego na stanowisku zastąpił Henryk Rechinbach.
Jednym z pierwszych posunięć nowego burmistrza było obniżenie sobie poborów o ponad 3000 zł. Henryk Rechinbach uznał, że ubogiej gminy nie stać na tyle, ile zarabiał jego poprzednik, czyli 6380 zł brutto.
- Ja sobie sam nie ustaliłem poborów. Rada je przyznała, doceniając mój wkład pracy w rozwój Korsz. A ludzie widać też to docenili, bo w referendum zagłosowali za odwołaniem władz - mówi Jerzy Skórko.
W głosowaniu wzięło udział 38,2 proc. uprawnionych, 2952 osoby opowiedziały się za odwołaniem rady. Jerzy Skórko uważa, że aby referendum było ważne, w ludziach musi być "autentyczne niezadowolenie".
- Nie mielibyśmy żadnych szans, gdyby w grę wchodziły tylko moje ambicje. W gminie musi być 70 procent niezadowolonych, żeby trzydzieści poszło zagłosować - dodaje Skórko. Swoje i sponsorów wydatki na referendalną kampanię szacuje na 14 tys. zł.
Henryk Rechinbach nie pogodził się z przegraną. Zarzuty oponentów o niegospodarności uważa za nieprawdziwe, a kampanię za prowadzoną w sposób nieuczciwy.
- Kiedy w 1998 r. zostałem burmistrzem, zastałem gminę bez płynności finansowej, z długami sięgającymi jeszcze 1997 r. na sumę 1,2 mln zł. Korsze nie miały oczyszczalni ścieków i kanalizacji ani studium zagospodarowania przestrzennego. Po roku zostawiałem gminę bez długów, z płynnością finansową i z zaawansowanymi pracami nad planami zagospodarowania i oczyszczalni - wyjaśnia i dodaje: - Ludzie byli dowożeni do lokali, byli też częstowani alkoholem, a cisza wyborcza została naruszona przez Radio Olsztyn.
Tych argumentów nie podzielił Sąd Okręgowy w Olsztynie ani Sąd Apelacyjny. Złożone protesty wyborcze zostały odrzucone. Sprawa trafiła do rzecznika praw obywatelskich, a jeżeli to nic nie da, Henryk Rechinbach zapowiada wystąpienie przeciwko Polsce do Trybunału w Strasburgu. Jego zdaniem sąd był stronniczy i popełnił szereg błędów proceduralnych.
21 maja doszło w Korszach do przedtreminowych wyborów. Wystartowali obaj burmistrzowie i ich zwolennicy. Blok Jerzego Skórko zdobył 10 mandatów. Henryk Rechinbach także będzie radnym.
- Intencje organizatorów referendów muszą być bardzo czyste. Jeżeli wyprowadzą ludzi na ulicę dla celów prywatnych, to nie poradzą sobie z otrzymaną władzą i sytuacja szybko obróci się przeciwko nim - przestrzega Tadeusz Wojnicz, były burmistrz Sępopola.
Ustawa o gminnym referendum została uchwalona w październiku 1991 r. W I kadencji samorządów w Polsce odbyło się 40 referendów, w tym 3 ważne. W II kadencji referendów było 104, z czego 9 skutecznych. Od trzeciej kadencji z inicjatywą referendalną można występować rok od wyborów. W okresie od października 1999 r. do połowy maja 2000 r. odbyło się 59 referendów, w tym 13 ważnych. Najwięcej w woj. warmińsko-mazurskim - 11, 10 w dolnośląskim i 8 w zachodniopomorskim.
W tej kadencji samorządu przeprowadzono na Warmii i Mazurach referenda w Barczewie, Fromborku, Gołdapi, Korszach, Kowalach Oleckich, Morągu, Płośnicy, Rybnie, Świętajnie, Wydminach i Zalewie. Ważne okazały się referenda we Fromborku (frekwencja 37,8 proc.), Korszach (38,2 proc.), Morągu (30,37 proc.) i Wydminach (33,1 proc.). Powtórzone zostanie referendum w Rybnie.
|
Przez pół obecnej kadencji na Warmii i Mazurach przeprowadzono jedenaście referendów, z których ważne były cztery. Przed pięciu laty Sępopol przodował w wojewódzkich statystykach umieralności. Padły zakłady pracy. Sześciu ludziom ten obraz nie spodobał się tak bardzo, że zawiązali grupę inicjatywną ds. referendum. wygrali. W Zalewie do referendum doprowadził jeden człowiek. I choć do urn poszło 19,37 proc. mieszkańców gminy, Zbigniew Kozak mówi, że ma satysfakcję. W grudniu 1999 r. odbyło się referendum w Rybnie. Zarzuty inicjatorów mówiły o arogancji władzy. Do ważności wyniku zabrakło trzech procent. W Korszach naprzeciwko siebie stanęli dwaj burmistrzowie.
|
Wiadomo, że jesteśmy uzależnieni do rosyjskiego gazu. Wiadomo, że to niedobrze. Wiadomo, że aby się uniezależnić, trzeba podpisać kontrakt z Norwegami. Dlaczego nie udaje się go podpisać od dziesięciu lat? Tego akurat nie wiadomo.
Gaz z Norwegii? Jeszcze chwileczkę
MICHAŁ MAJEWSKI, PAWEŁ RESZKA
Ślimaczące się od lat negocjacje w sprawie umowy na dostawy gazu z Norwegii zdenerwowały Jerzego Buzka. Za punkt honoru postawił sobie jak najszybsze podpisanie kontraktu na budowę gazociągu, który da nam bezpośrednie połączenie ze złożami na Morzu Północnym i częściowo uniezależni od dostaw z Rosji. Szef rządu w kwietniu zeszłego roku obiecał, że kontrakt będzie podpisany w lipcu. W lipcu mówił, że w grudniu, a w grudniu, że w lutym. Fachowcy od gazu spodziewają się rychło kolejnego wystąpienia szefa rządu. W środowisku mówi się, że w lutym żadnego kontraktu podpisać się nie uda.
W Unii Europejskiej obowiązuje zasada, iż z jednego kierunku powinno się brać nie więcej niż trzecią część dostaw. Dyktują to względy bezpieczeństwa. Polska ponad 70 procent gazu ziemnego kupuje od Rosji. Problem naszego uzależnienia od sąsiedniego mocarstwa politycy zauważyli na początku lat 90. Rozpoczęliśmy wtedy negocjacje z Wielką Brytanią, Holandią i Norwegią. Z rozmów nic nie wyszło.
W latach 1993 i 1995 podpisaliśmy kontrakty wiążące nas energetycznie z Rosją - o budowie gazociągu jamalskiego i o długoterminowych dostawach gazu. Ogromne ilości gazu zakontraktowane w Rosji stawiały pod znakiem zapytania zasadność szukania następnych dostawców (ramka).
W 1997 roku, zaraz po przejęciu władzy, Jerzy Buzek powołał zespół ds. dywersyfikacji dostaw gazu, polecił także przyspieszyć rozmowy z Norwegami. Rząd zdecydował, że bezpieczeństwo energetyczne zapewni nam tylko bezpośredni dostęp do złoża gazu. To zaś oznaczało konieczność budowy gazociągu z norweskich złóż wprost do północno- -zachodniej Polski. Mimo poparcia rządu rozmowy z Norwegami nie nabierały właściwego tempa. Jedna z przyczyn to prawdopodobnie postawa negocjatorów - byli to ci sami od lat szefowie Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa.
Ludzie PGNiG
Ludzie PGNiG mieli jasne wytyczne nakazujące wręcz doprowadzenie do kontraktu norweskiego:
Uchwała Sejmu z 9 listopada 1990 r. w sprawie założeń energetycznych Polski do 2010 r. Sejm uznał m.in. konieczność zróżnicowania kierunków dostaw.
"Raport w sprawie dostaw gazu ziemnego do roku 2010" z lipca 1992 r., opracowany przez MPiH i PGNiG. Stwierdzono w nim m.in., że dla uniknięcia katastrofy energetycznej konieczne jest doprowadzenie gazu z drugiego kierunku - z Morza Północnego.
Raport ten został przyjęty przez KERM w grudniu 1992 r. Minister przemysłu został zobowiązany do podjęcia działań w celu pozyskania gazu ze źródeł na Morzu Północnym i jego tranzytu gazociągiem przez Danię.
Kontrola NIK z przełomu 1995 na 1996 r. wykazała, że w sprawie uniezależnienia się od Rosji ponieśliśmy same klęski:
- Nie przyniosły spodziewanych efektów działania zmierzające do importu gazu z innych [niż rosyjski] kierunków. Upadła bowiem w połowie 1994 r. koncepcja realizacji gazociągu Polpipe z Morza Północnego po wycofaniu się z tego przedsięwzięcia strony brytyjskiej ze względu na znaczne koszty budowy. Fiaskiem zakończyły się rozmowy z Norweskim Komitetem ds. Sprzedaży Gazu (GFU) - pisał 15 marca 1996 r. wiceszef NIK do Kazimierza Modzelewskiego, przewodniczącego Sejmowej Komisji Stosunków Gospodarczych z Zagranicą.
Wśród wniosków Najwyższej Izby Kontroli ponownie znalazło się zobligowanie resortu przemysłu do przyspieszenia negocjacji w sprawie umów na dostawy gazu z innych kierunków niż Rosja, np. Norwegii, Wielkiej Brytanii i innych.
Mniej więcej w tym samym czasie, w styczniu 1996 r., "Rzeczpospolita" pisała:
"Wbrew temu, co od lat twierdzi PGNiG, firma odpowiedzialna m.in. za zaopatrzenie kraju w gaz ziemny, Polska nie prowadzi rozmów na temat alternatywnych dostaw gazu z Morza Północnego". "Rzeczpospolita" dysponuje pismem z norweskiej firmy Statoil, właściciela złóż na Morzu Północnym, w którym Statoil zaprzecza, jakoby PGNiG składało ofertę zakupu gazu. Tym samym - jeśli nic się szybko nie zmieni - jedynym kierunkiem, z którego importujemy i będziemy w przyszłości importować gaz, pozostanie Rosja.
Zaplątany premier
Taki stan zastał Jerzy Buzek w 1997 roku. Jedną z pierwszych spraw, jakie poruszył publicznie, było bezpieczeństwo energetyczne i konieczność zróżnicowania źródeł zaopatrzenia w gaz. Mimo tych deklaracji nie doszło do zmian we władzach PGNiG, czyli sprawy gazowe pozostawiono w rękach ludzi, którzy od lat nie umieli o nie zadbać. Dymisje nastąpiły dopiero w 1999 i 2000 r. Stało się wtedy jasne, że nie tylko dywersyfikacja jest bolączką PGNiG. Raport komisji rządowej wskazuje, iż Polska straciła niemal kontrolę nad gazociągiem tranzytowym oraz kablem światłowodowym, biegnącym obok niego. Można wnosić, że z powodu takiego stanu premier postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Czy się udało?
W 1999 r. pojechał do Norwegii. Potem, 12 kwietnia 2000 r., po powrocie ze szczytu premierów Rady Państw Morza Bałtyckiego ogłosił:
- W lipcu możliwe jest podpisanie umowy między Polską i Norwegią w sprawie budowy gazociągu przez Bałtyk do polskiego wybrzeża. W lipcu przyjedzie premier Norwegii i chcielibyśmy sfinalizować całą sprawę.
Rzeczywiście, w lipcu Jens Stoltenberg gościł w Warszawie. Oczekiwana umowa nieoczekiwanie zamieniła się we: "wspólną deklarację w sprawie zapewnienia Polsce dostaw z Norwegii 5 mld metrów sześciennych gazu ziemnego rocznie. To może stworzyć podstawę do budowy nowego gazociągu z norweskiego szelfu kontynentalnego do bałtyckiego wybrzeża Polski".
- Negocjacje na temat dostaw norweskiego gazu, zarówno samego kontraktu, jak i budowy nowego gazociągu, zakończą się w grudniu tego roku - zapewnił premier. Niestety, pod koniec roku stało się jasne, że umowy nie da się wynegocjować.
Szef rządu musiał 2 stycznia 2001 r. poinformować dziennikarzy, że rozmowy, choć bardzo złożone, są na dobrej drodze. Pytany o termin zakończenia negocjacji, przyznał, że został przesunięty o kilka tygodni:
- W żaden sposób nie osłabło nasze przekonanie, że ta umowa jest dobra i korzystna dla obu stron - dodał.
Steinhoff w składzie porcelany
Dlaczego nic nie wychodzi, skoro tak wielka jest determinacja szefa rządu?
Norwegowie są w rokowaniach ostrożni, i trudno im się dziwić. Gazociąg pod dnem Bałtyku ma kosztować prawie miliard dolarów. Polska jest w stanie przyjąć najwyżej 5 miliardów metrów sześciennych gazu. Do tego Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo - państwowy właściciel sieci gazowniczej - ma być prywatyzowane. Dlatego Norwegowie domagają się gwarancji rządowych na odbiór gazu. Chcą mieć pewność, że sprywatyzowana firma zechce brać gaz, który będzie o 30 procent droższy od rosyjskiego. Norwegowie zastanawiają się, czy w ogóle wchodzić w ten interes. Nasłuchują sygnałów z Polski. A są one niepokojące. Politycy SLD - który ma duże szanse na objęcie rządów w tym roku - otwarcie podważają sens budowy bałtyckiej rury. Wicepremier Steinhoff mówił nam, że ze strony opozycji słychać głosy, iż po ewentualnym zwycięstwie wyborczym porozumienie z Norwegami będzie zakwestionowane.
Co więcej, sami członkowie rządu zachowują się, oględnie mówiąc, różnie.
Premier Buzek i prezes PGNiG Andrzej Lipko w Zgorzelcu. Uroczysta inaugruracja tzw. małego kontraktu norweskiego odbyła się bez Norwegów.
FOT. (C) WOJTEK ROBAKOWSKI / GAZETA WROCŁAWSKA
Janusz Steinhoff pojechał 15 stycznia do Szczecina na konferencję poświęconą projektowi konkurencyjnemu dla norweskiego rurociągu. Jest to o tyle dziwne, że premier Buzek wiele razy powtarzał, iż podpisanie umowy z Norwegami jest dla jego gabinetu priorytetowe. Sam Steinhoff mówi oficjalnie: "Nie chcielibyśmy, aby teraz jakikolwiek projekt zagrażał kontraktowi norweskiemu".
Mimo to wicepremier wybrał się na spotkanie poświęcone budowie w Policach potężnego terminalu do importu gazu skroplonego. Inwestycją ma się zająć konsorcjum sześciu firm, m.in. Polimex-Cekop i Zakłady Chemiczne "Police". Skroplony gaz przypływałby do Polski na statkach z Libii, Algierii lub Nigerii. Tym sposobem miałoby trafiać do kraju 5 miliardów metrów sześciennych gazu. Tak się składa, że właśnie 5 miliardów mamy sprowadzać przez podmorską rurę z Norwegii.
Pomysłodawca konsorcjum Krzysztof Piotrowski (prezes Stoczni Szczecińskiej Porta Holding SA) nie kryje zresztą, że idea terminalu jest alternatywą dla gazociągu:
- Realizacja naszej koncepcji byłaby tańsza od budowy rurociągu norweskiego. Czy jest to koncepcja najlepsza, ocenią eksperci. Jest bezdyskusyjne, że daje dużą niezależność i stanowi impuls dla gospodarki Pomorza Zachodniego - zachwalał w "Głosie Szczecińskim".
Premier Steinhoff pytany przez nas o wizytę w Szczecinie bagatelizował sprawę: "Nie znam żadnych sygnałów, by negatywnie odebrano to, iż spędziłem godzinę, słuchając opowieści o skroplonym gazie i możliwości budowy takiej instalacji w Polsce. To nawet nie jest jakiś przedwstępny projekt. To była jakaś koncepcja, co do której mam wątpliwości, czy można przełożyć ją na język ekonomii".
Według naszych informacji premier Buzek przyjął wizytę Steinhoffa na tym spotkaniu z najwyższym zdziwieniem i odbył z wicepremierem rozmowę na ten temat.
Norweg, czyli rodowity Bawarczyk
Cztery dni po wizycie Steinhoffa w Szczecinie przytrafiła się kolejna wpadka. Tym razem rzecz rozegrała się na polu koło Zgorzelca. Premier Buzek pojechał tam, żeby przed kamerami TV odkręcić kurek z gazem. Była to inauguracja tzw. małego kontraktu norweskiego. Impreza miała charakter czysto symboliczny, ponieważ gaz przez stację przesyłową w Laskowie koło Zgorzelca płynie od początku października. Chodziło o to, żeby premier politycznie wsparł trwające negocjacje w sprawie budowy gazociągu z Norwegii. Rzecz zakończyła się blamażem, ponieważ na polu pod Zgorzelcem nie było żadnego Norwega. Nerwowo szukano reprezentanta norweskiej firmy Statoil, ale bez rezultatu. Okazało się, że jedynym "Norwegiem" na polu w Laskowie jest honorowy konsul Norwegii w Niemczech, na dodatek rodowity Bawarczyk, zatrudniony w koncernie rywalizującym ze skandynawskim Statoilem.
Polska Agencja Prasowa napisała 19 stycznia, że Buzek rozmawiał w Laskowie z przedstawicielami norweskiego Statoila. Takiej rozmowy być nie mogło.
Dlaczego doszło do wpadki? Impreza z premierem odbywała się w piątek, zaproszenia na nią rozesłano dopiero w środę wieczorem. Niemcy zdążyli przyjechać, bo mieli bliżej, Norweg z zarządu Statoila nie zdążył.
Andrzej Lipko, prezes PGNiG, tłumaczył, że przedstawiciel Statoila trafił na roboty drogowe na autostradzie z Berlina. Do Zgorzelca przyjechał, ale premiera Buzka już tam nie było.
Z naszych informacji wynika, że raport o zgorzeleckiej inauguracji kontraktu norweskiego bez Norwegów trafił na biurko premiera, ale sprawa ucichła.
Wiecznie żywy Bernau - Szczecin
Wciąż głośna jest sprawa innego konkurencyjnego projektu. Chodzi o gazociąg Bernau (Niemcy) - Szczecin, który połączyłby Polskę z systemem gazociągów zachodnioeuropejskich. PGNiG jeszcze w 1998 r. negocjowało w sprawie tego gazociągu z Ruhrgasem (największą niemiecką firmą gazowniczą). Jednak rozmowy nie przyniosły efektu. Z Niemcami dogadał się za to Aleksander Gudzowaty - właściciel firmy Bartimpex, wieloletni pośrednik w zakupach gazu od Rosji do Polski.
PGNiG jeszcze w 1999 r. popierało ten projekt:
- Nie tyle ważne jest, do kogo należy rurociąg, ale kto jest jego operatorem, czyli rządzi strumieniem gazu. My chcemy, by po stronie polskiej było to PGNiG - powiedział "Gazecie Wyborczej" we wrześniu 1999 r. ówczesny prezes PGNiG Stefan Geroń.
Problem w tym, że budowa gazociągu Bernau - Szczecin torpeduje budowę rury norweskiej. Dlatego wiceminister gospodarki Jan Szlązak (odszedł z funkcji w 1999 r.) wprost nakazał Polskiemu Górnictwu Naftowemu i Gazownictwu przerwanie rozmów z Bartimpeksem w sprawie rurociągu Bernau - Szczecin. Oburzony Aleksander Gudzowaty napisał list otwarty do premiera. Potem publicznie zarzucał polskiemu rządowi, że przedkłada zagraniczną firmę Statoil nad polskie przedsiębiorstwo Bartimpex. Wsparcie znalazł wśród prominentnych polityków SLD. O przewagach połączenia Bernau - Szczecin mówią głośno m.in. Wiesław Kaczmarek i Marek Borowski.
W końcu (2 lutego) Bartimpex złożył do prokuratury zawiadomienie "o popełnieniu przestępstwa nadużycia władzy przez byłego wiceministra gospodarki Jana Szlązaka, wiceminister skarbu Barbarę Litak-Zarębską i Jerzego Kropiwnickiego jako członka zespołu rządowego ds. dywersyfikacji dostaw gazu".
Powodem wystąpienia przez Bartimpex na drogę sądową była decyzja Jana Szlązaka nakazująca Polskiemu Górnictwu Naftowemu i Gazownictwu przerwanie rozmów z Bartimpeksem.
- Podjęto naszym zdaniem bezprawną decyzję, wydano polecenie Polskiemu Górnictwu Naftowemu i Gazownictwu, żeby się wstrzymało z udziałem w tej inwestycji. Tę decyzję wydał pan Szlązak, a on przecież nie ma żadnych uprawnień tego typu. Z kolei pan Kropiwnicki i pani Litak-Zarębska uczestniczyli w prokurowaniu tej decyzji - powiedział PAP Lech Falandysz, który reprezentuje interesy prawne Bartimpeksu.
Bartimpex ocenił szkodę z powodu przerwania rozmów na ponad 6 mln złotych.
Na własnej piersi
Do kolejnych działań, które mogłyby doprowadzić do fiaska norweskich negocjacji, doszło na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy firmy EuRoPol Gaz (spółka polsko-rosyjska powołana do budowy rurociągu jamalskiego).
Pod koniec zeszłego roku Aleksander Gudzowaty (jako reprezentant udziałowca, czyli firmy Gas Trading) próbował przeforsować na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy zmiany w statucie EuRoPol Gazu. Miały umożliwić firmie handel gazem na terytorium Polski. Oznaczałoby to, że państwo za darmo oddaje monopol na handel gazem, firmie, w której 48 proc. akcji ma rosyjski Gazprom. Propozycję udało się zablokować.
Gdyby przeszedł pomysł szefa Bartimpeksu, EuRoPol Gaz stałby się groźnym konkurentem dla PGNiG. Zagroziłoby to także koncepcji prywatyzacji PGNiG.
Ministerstwo Skarbu chce podzielić tę spółkę na siedem mniejszych. Cztery zajmowałyby się dystrybucją gazu i konkurowały ze sobą. Inwestorzy przejęliby długi, zapłacili za te firmy i zainwestowali w ich rozwój.
Z naszych informacji wynika, że rozważana jest możliwość sprzedaży północno-zachodniej spółki dystrybucyjnej Norwegom. Miałoby to ich dodatkowo zachęcić do budowy gazociągu do naszego kraju.
Spółki, w których udziały ma rosyjski Gazprom, stosowały lub próbowały stosować metody wchodzenia na wewnętrzny rynek w innych krajach Europy Wschodniej. W ten sposób rosyjski koncern stał się firmą współdecydującą o warunkach działania na danym rynku gazowym. Tak było na przykład w Bułgarii. W tym kraju Gazprom, korzystając z groźby zakręcenia kurków, konsekwentnie występował z ofertami umorzenia części długów gazowych w zamian za udziały w bułgarskich firmach przemysłu petrochemicznego oraz gazowniczego. Taktyka przyniosła rezultaty: zgodnie z podpisaną w 1998 roku umową za umorzenie części bułgarskiego zadłużenia Gazprom przejął od państwowego Bułgargazu 100 procent udziałów w spółce Topenergy, przejmując kontrolę nad komercyjną dystrybucją gazu wewnątrz kraju.
Rozmowy z Norwegami są trudne. W dodatku cały czas dzieje się coś wokół tych negocjacji. W tych warunkach determinacja premiera, by doprowadzić sprawę do końca, jest godna uznania. Pytanie, czy Jerzemu Buzkowi się uda, czy też będzie kolejnym szefem rządu, który nie poprawi bezpieczeństwa energetycznego kraju.
Współpraca Artur Morka
|
Ślimaczące się negocjacje w sprawie umowy na dostawy gazu z Norwegii zdenerwowały Jerzego Buzka. Za punkt honoru postawił sobie podpisanie kontraktu na budowę gazociągu, który da nam bezpośrednie połączenie ze złożami na Morzu Północnym i częściowo uniezależni od dostaw z Rosji.
W latach 1993 i 1995 podpisaliśmy kontrakty wiążące nas energetycznie z Rosją. W 1997 roku Jerzy Buzek polecił przyspieszyć rozmowy z Norwegami. Kontrola NIK wykazała, że w sprawie uniezależnienia się od Rosji ponieśliśmy same klęski.
Norwegowie domagają się gwarancji rządowych na odbiór gazu.
wicepremier wybrał się na spotkanie poświęcone budowie w Policach potężnego terminalu do importu gazu skroplonego.
Premier Steinhoff bagatelizował sprawę: "Nie znam żadnych sygnałów, by negatywnie odebrano to, iż spędziłem godzinę, słuchając opowieści o skroplonym gazie i możliwości budowy takiej instalacji w Polsce". Premier Buzek pojechał, żeby przed kamerami TV odkręcić kurek z gazem. Była to inauguracja tzw. małego kontraktu norweskiego. Rzecz zakończyła się blamażem, ponieważ na polu pod Zgorzelcem nie było żadnego Norwega. głośna jest sprawa innego konkurencyjnego projektu. Chodzi o gazociąg Bernau (Niemcy) - Szczecin.
Problem w tym, że budowa gazociągu Bernau - Szczecin torpeduje budowę rury norweskiej. Do kolejnych działań, które mogłyby doprowadzić do fiaska norweskich negocjacji, doszło na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy firmy EuRoPol Gaz.
Rozmowy z Norwegami są trudne. determinacja premiera, by doprowadzić sprawę do końca, jest godna uznania.
|
KOLUMBIA
Prezydent Pastrana spełnił kilka żądań partyzantów. Nie uzyskał jednak niczego w zamian, a tylko utracił zaufanie swoich generałów.
Wojna bez końca
Posterunek policji w kolumbijskiej miejscowości Sapzurro po ataku FARC.
MAŁGORZATA TRYC-OSTROWSKA
Obiecując Kolumbijczykom pokój i porozumienie z partyzantami, prezydent Andres Pastrana podjął się zadania, na którego realizację może mu nie starczyć czteroletniej kadencji. Jego krucjata nie ma wielu entuzjastów. Mało kto w Kolumbii wierzy w dobrą wolę partyzantów. Po zapoczątkowaniu procesu pokojowego przemoc i terror nie ustały. W ostatnich dniach w walkach pomiędzy wojskiem i partyzantami w północno-zachodniej części kraju znowu zginęło kilkadziesiąt osób.
Partyzanci chcą negocjować z pozycji siły, a ugrupowania paramilitarne robią wszystko, by pokrzyżować zamiary prezydenta. Doszło nawet do czegoś w rodzaju rebelii w siłach zbrojnych. Do dymisji podał się minister obrony. Twierdzi, że Pastrana jest zbyt uległy wobec partyzantów.
Wojskowi od początku niechętnie odnosili się do ustępstw, na które Pastrana musiał przystać, zanim w styczniu tego roku uroczyście zainaugurował dialog z Rewolucyjnymi Siłami Zbrojnymi Kolumbii (FARC), najstarszą i największą organizacją partyzancką w tym kraju. Był to wielki show z udziałem zagranicznych gości i tłumu dziennikarzy. Już wtedy FARC pokazały, że nie ufają rządowi. Na spotkaniu w sercu dżungli nie pojawił się ich legendarny przywódca, 70-letni Manuel Marulanda. Chociaż odbywało się ono w strefie kontrolowanej przez jego ludzi, wolał pozostać w ukryciu. Natomiast prezydent przybył do jaskini lwa tylko z niewielką obstawą.
Partyzanci nie ufają rządowi
Dobra wola i zaufanie Pastrany od początku zderzały się z nieustępliwością i podejrzliwością jego rozmówców. Na żądanie FARC prezydent wycofał w listopadzie ubiegłego roku wojsko z obszaru 42 tysięcy kilometrów kwadratowych. Nie uzyskał niczego w zamian. Marulanda z góry uprzedził, że partyzanci będą na razie kontynuowali walkę, a jeśli dojdzie kiedyś do podpisania porozumienia pokojowego, to zatrzymają broń, gdyż jest ona ich jedyną gwarancją.
Jednostronne kompromisy nie mogły podobać się wojskowym. Milczeli jednak i wykonywali polecenia prezydenta. Ich cierpliwość wyczerpała się, gdy Victor Ricardo, komisarz ds. przywrócenia pokoju, główny negocjator ze strony rządu, dał do zrozumienia, że obszar - zdemilitaryzowany początkowo na trzy miesiące - pozostanie we władaniu FARC na czas nieokreślony. Do dymisji podał się Rodrigo Lloreda, uważany za najlepszego ministra obrony, jakiego kiedykolwiek miała Kolumbia.
Dopiero po odejściu ośmielił się skrytykować przekazanie bezterminowo pod kontrolę FARC tak dużej połaci kraju. - Rząd zgodził się na zbyt wiele ustępstw. Tak uważa ogromna większość Kolumbijczyków - powiedział według agencji Reuters Lloreda. Wyraził też wątpliwość, czy FARC rzeczywiście pragną zakończenia trwającej od niemal półwiecza wojny, w której wyniku tylko w ciągu ostatnich dziesięciu lat zginęło 35 tysięcy ludzi.
W ślad za ministrem zamierzało odejść z sił zbrojnych aż 17 generałów i 40 pułkowników, nie licząc niższych rangą oficerów. W ten sposób zamanifestowali sprzeciw wobec podejmowania ważnych decyzji za plecami wojskowych. Jednocześnie wszyscy dowódcy zapewnili prezydenta o swej lojalności, poszanowaniu konstytucji i poparciu dla procesu pokojowego.
Kolumbijczycy nie wierzą partyzantom
Sondaż opublikowany przez dziennik "El Tiempo" potwierdził opinię Lloredy o podejściu Kolumbijczyków do procesu pokojowego. Około 80 procent ludności odnosi się krytycznie do decyzji o oddaniu FARC terenów w południowej Kolumbii. Mniej więcej tyle samo nie ufa deklaracjom tego ugrupowania o woli pokoju.
Pastrana, wybrany na prezydenta w lipcu ubiegłego roku, jeszcze przed zaprzysiężeniem rozpoczął starania o nawiązanie dialogu z FARC. Nie wahał się rzucić na szalę całego kredytu zaufania, jakim obdarzało go społeczeństwo, chociaż wiedział, że rozmowy będą długie i trudne, a ich wynik niepewny. Sukcesem było już samo doprowadzenie przywódców FARC do stołu rozmów. - Negocjować można wszystko. Zamierzamy grać uczciwie - obiecywał. Dotrzymał słowa.
Natomiast FARC od początku negocjowały z pozycji siły. Utworzona w latach 50. przez Marulandę z małych ugrupowań samoobrony chłopskiej organizacja partyzancka nigdy nie była tak potężna jak obecnie. Posiada własne królestwo wielkości Szwajcarii, do którego armia nie ma wstępu. Znajduje się tam 13 tysięcy ha upraw krzewu koki, którego liście służą do wyrobu kokainy. Dzięki współpracy z handlarzami narkotyków, napadom na banki, haraczom, porwaniom dla okupu, "rewolucyjnym podatkom" FARC dysponują pokaźnym majątkiem. Ich ludzie są lepiej uzbrojeni i umundurowani niż żołnierze regularnej armii.
Straty, jakie zadają im wojsko i skrajnie prawicowe Szwadrony Śmierci, są natychmiast uzupełniane. Do partyzantki trafiają kobiety i nieletni. FARC pozwalają sobie na brawurowe akcje, takie jak zajmowanie wiosek i miasteczek, ataki na wojskowe garnizony, branie do niewoli żołnierzy i policjantów.
Cudowny połów
Nawet gdyby rządowi udało się dojść do porozumienia z FARC, w Kolumbii nie ustanie przemoc. Oprócz tego ugrupowania, liczącego około 12 tysięcy ludzi, działa Armia Wyzwolenia Narodowego (ELN), która mści się na Pastranie za to, że nie zaprosił jej do dialogu. Organizuje pokazowe akcje. Jej członkowie wpadli niedawno do kościoła w Cali i wywieźli ciężarówkami do dżungli kapłana i dziesiątki wiernych uczestniczących w niedzielnej mszy. Na ulicach Cali protestowały przeciw tej akcji tysiące demonstrantów. Arcybiskup Isaias Duarte zagroził porywaczom ekskomuniką. Nie zrobiło to na nich wrażenia.
FARC i ELN nigdy nie respektowały świątyń ani duchownych, chociaż Kościół katolicki próbuje zachować neutralność w konflikcie między państwem i partyzantami. Nie popiera żadnej ze stron i apeluje do wszystkich: przestańcie zabijać, rozmawiajcie! Jednak świątynie są zrównywane z ziemią tak jak posterunki policji czy koszary. Zdarza się też, że kapłani giną z rąk partyzantów przy ołtarzu, na oczach wiernych. W ciągu ostatnich lat straciło w ten sposób życie 40 duchownych.
ELN, która liczy około 5 tysięcy członków, w ciągu ostatnich 10 lat dokonała ponad 600 zamachów na ropociągi. W wyniku jednego z takich ataków spłonęło żywcem 70 mieszkańców pobliskiej wioski.
Ostatnio Armia stosuje nową taktykę, tzw. cudowny połów. Partyzanci blokują drogę. Zatrzymują samochody. Niekiedy kilkaset. Sprawdzają przy użyciu komputerów stan kont zatrzymanych albo ich pracodawców. Biednych wypuszczają, a bogatych zabierają do lasu. Zwracają im wolność dopiero wówczas, gdy otrzymają żądany okup. Niekiedy po kilku miesiącach. Część uprowadzonych umiera z wycieńczenia.
ELN domaga się, by władze przestały ją traktować jak "ubogą krewną" FARC. Żąda, by wojsko wycofało się z północnej Kolumbii i przekazało jej ten rejon pod kontrolę. Obie organizacje zdobywają w podobny sposób pieniądze, natomiast nieco różnią się ideologią. FARC określają się jako "marksistowskie". ELN odwołuje się do spuścizny po Che Guevarze.
Partyzanci nie mają monopolu na przemoc. Pokojowym planom prezydenta Pastrany są przeciwne ugrupowania paramilitarne, które uważają, że partyzantów należy zabijać, zamiast z nimi rozmawiać. Nadal doskonale prosperuje handel narkotykami. Mimo rozbicia głównych karteli narkotykowych Kolumbia pozostała czołowym producentem kokainy. Kwitnie też przestępczość pospolita, wobec której policja jest bezsilna. Nie udaje się jej wykryć sprawców 97 procent przestępstw.
Zdjęcia: Associated Press
Skutki konfliktu w Kolumbii odczuwają mieszkańcy sąsiednich państw. Na zdjęciu: partyzanci z FARC w opustoszałej panamskiej miejscowości La Miel na granicy z Kolumbią. Panamczycy uciekli z niej z powodu walk pomiędzy FARC i siłami paramilitarnymi.
W szeregach FARC nie brak dziewcząt. Na zdjęciu:18-letnia partyzantka.
Partyzanci z FARC w La Miel (Panama).
|
Obiecując Kolumbijczykom pokój i porozumienie z partyzantami, prezydent Andres Pastrana podjął się zadania, na którego realizację może mu nie starczyć czteroletniej kadencji. Jego krucjata nie ma wielu entuzjastów. Mało kto w Kolumbii wierzy w dobrą wolę partyzantów. Po zapoczątkowaniu procesu pokojowego przemoc i terror nie ustały. W ostatnich dniach w walkach pomiędzy wojskiem i partyzantami w północno-zachodniej części kraju znowu zginęło kilkadziesiąt osób.
Partyzanci chcą negocjować z pozycji siły, a ugrupowania paramilitarne robią wszystko, by pokrzyżować zamiary prezydenta. Doszło nawet do czegoś w rodzaju rebelii w siłach zbrojnych. Do dymisji podał się minister obrony. Twierdzi, że Pastrana jest zbyt uległy wobec partyzantów.
Dobra wola i zaufanie Pastrany od początku zderzały się z nieustępliwością i podejrzliwością jego rozmówców. Na żądanie FARC prezydent wycofał w listopadzie ubiegłego roku wojsko z obszaru 42 tysięcy kilometrów kwadratowych. Nie uzyskał niczego w zamian. Jednostronne kompromisy nie mogły podobać się wojskowym. Ich cierpliwość wyczerpała się, gdy Victor Ricardo, komisarz ds. przywrócenia pokoju, główny negocjator ze strony rządu, dał do zrozumienia, że obszar - zdemilitaryzowany początkowo na trzy miesiące - pozostanie we władaniu FARC na czas nieokreślony. Do dymisji podał się Rodrigo Lloreda, uważany za najlepszego ministra obrony, jakiego kiedykolwiek miała Kolumbia. W ślad za ministrem zamierzało odejść z sił zbrojnych aż 17 generałów i 40 pułkowników, nie licząc niższych rangą oficerów.
|
ARMIA
Bezpieczeństwo państwa nie zależy dziś wyłącznie od potencjału sił zbrojnych, bardziej od kondycji gospodarki i od polityki kraju
Mniej polityki, więcej zmian
PAWEŁ F. NOWAK
Decyzja rządu o zmniejszeniu Wojska Polskiego do 150 tysięcy żołnierzy nie jest przypadkowa. Dojrzewała wiele lat i dla znających głębiej problemy gospodarki oraz ich wpływ na siły zbrojne nie jest żadnym zaskoczeniem.
Poglądy co do wielkości wojska wynikają z realnego spojrzenia na rzeczywistość naszego kraju, jego ekonomię, warunki socjalne społeczeństwa, potrzebę dokończenia reform, ale również z prognoz zagrożeń bezpieczeństwa narodowego, a także konfliktów zbrojnych w Europie w najbliższych 15 - 20 latach. U podstaw tych poglądów jest także nowa strategia NATO, nastawiona na zapobieganie konfliktom i ich rozprzestrzenianiu, czyli dławienie ewentualnych wojen w zarodku.
Bezpieczeństwo państwa nie zależy dziś wyłącznie od potencjału sił zbrojnych, zwłaszcza ich liczebności, ale bardziej od kondycji gospodarki i od polityki kraju, w tym jego pozycji międzynarodowej. Członkostwo w NATO, a w niedalekiej przyszłości w Unii Europejskiej obliguje nas do realizacji wspólnych celów, dotyczących tak bezpieczeństwa europejskiego, jak i światowego. Gdy zimna wojna przeszła do historii mamy do czynienia z innymi zagrożeniami bezpieczeństwa, wynikającymi m.in. z niestabilności i nieprzewidywalności zachowań państw i społeczności, które generują kryzysy i konflikty. Rzecz w tym, by nie dopuścić, aby kryzys dotarł do nas, przekształcając się po drodze w konflikt. Zadania te wymagają innej strategii w działaniach wojskowych. Z tych m.in. powodów, jak również finansowych, wynikających z systematycznych ograniczeń budżetowych, armie natowskie intensywnie analizują stan swoich sił zbrojnych, opracowują nowe koncepcje ich organizacji, liczebności i funkcjonowania.
U sojuszników
Bardzo interesujące są doświadczenia Wielkiej Brytanii, którym początek dała gruntowna analiza stanu sił zbrojnych. Opracowany w 1998 r. Strategic Defence Review stworzył podstawy do zmian oblicza brytyjskich sił zbrojnych i ich otoczenia. Rozwiązania zaskakują nowatorskim podejściem do problemów obronności, funkcjonowania wojska w ścisłej symbiozie z gospodarką, planowego wykonywania zadań obronnych i do ich wykonawców. Ciekawe są rozwiązania dotyczące logistyki. Twierdzi się, że samodzielność rodzajów sił zbrojnych nie stwarza warunków do poprawy efektywności funkcjonowania armii, że osiągnięto praktycznie takie zwiększenie wydajności, jakie było możliwe w systemie opartym na rozdzielności rodzajów sił zbrojnych. Do większej wydajności można doprowadzić w ramach logistyki sił zbrojnych jako całości, gdyż wszelkie zmiany angażujące więcej niż jeden rodzaj sił przebiegały powoli i były trudne do wprowadzenia w życie.
Po długiej samodzielności poszczególnych dowództw są zapewne podstawy, żeby tak twierdzić. Dlatego od 1 kwietnia br. funkcjonuje centralna instytucja logistyczna, która realizuje zadania dla sił lotniczych, lądowych i morskich. My również chcieliśmy zmierzać w tym kierunku, lecz nie było i nie ma sprzyjającej temu atmosfery w SG WP i w poszczególnych rodzajach sił zbrojnych, które nie chcą utracić niedawno nabytej samodzielności logistycznej, nie bacząc na pozytywne efekty, które takie działanie nam przyniesie. Jednak zmniejszając siły zbrojne RP, nie unikniemy tego.
Innym przykładem są Niemcy, gdzie również dokonano przeglądu stanu sił zbrojnych. Wiadomo już, że nastąpi dalsze ich zmniejszenie z obecnych 340 do 255, a może i do 240 tysięcy, co w ponadosiemdziesięciomilionowym państwie, do tego silnym ekonomicznie, jest dość zaskakujące (jeden żołnierz przypadać będzie na 322 lub nawet na 342 obywateli, dzisiaj na 247). Dzięki temu jednak utrzymane będą duże możliwości wprowadzania najnowocześniejszej techniki wojskowej. Zamierza się również zdecydowanie poprawić gospodarkę oraz sprawność Bundeswehry. Prace nad przyszłym kształtem i zadaniami armii niemieckiej przebiegały wielotorowo, w różnych komisjach, bardzo wysokich rangą. Po dyskusjach przyjęty zostanie wariant optymalny, który będzie systematycznie wdrażany. Warto podkreślić, że zarówno w armii brytyjskiej, jak i niemieckiej dużą wagę przywiązuje się do szczególnego partnerstwa z przemysłem.
Inne państwa również usilnie pracują nad przyszłym kształtem swoich sił zbrojnych. Francja planuje zmniejszyć siły zbrojne z 317,3 do 247 tys. żołnierzy w 2002 r. (ok. 240 obywateli na żołnierza), a Wielka Brytania z 212,4 do 204 tysięcy żołnierzy zawodowych (ok. 288 obywateli na żołnierza). Większość armii zamierza znacząco zwiększyć udział żołnierzy zawodowych w swoich szeregach lub całkowicie zrezygnować ze służby zasadniczej. Dyskutuje się również o tym, jaki charakter ma mieć służba z poboru, jeśli powoływać się będzie 10 czy nawet 20 proc. osób zarejestrowanych. Rozważane jest wprowadzenie służby ochotniczej zamiast obowiązkowego poboru wybranej części populacji męskiej.
Fatalnie i coraz gorzej
Oczywiście nikt nie zapomina o podstawowym potencjale zbrojnym niezbędnym do prowadzenia współczesnej wojny. Wymaga on jednak ponoszenia ogromnych kosztów. Równocześnie rozwój techniki umożliwia inne kształtowanie wojska. Coraz częściej wymusza przewartościowanie jego struktury stosownie do nowych możliwości techniki wojskowej, zwłaszcza tej zaawansowanej technologicznie.
Nasz udział w tej działalności jest ograniczony z braku środków finansowych; może nas to umiejscowić w gorszej kategorii członków NATO, tych najsłabszych, przyjmowanych do sojuszu z przyczyn czysto politycznych. Dostęp do najnowszych technologii będzie więc bardzo utrudniony.
Stan sił zbrojnych jest rzeczywiście fatalny, z roku na rok sytuacja się pogarsza. Od lat brakuje pieniędzy na zapewnienie żołnierzom godziwych warunków służby, nie mówiąc o środkach na eksploatację uzbrojenia i sprzętu wojskowego oraz szkolenie wojska. Nie ma pieniędzy na rozwój nowoczesnych środków walki, ich wprowadzenie do wojska i na uzupełnienie zapasów. Nie potrafiliśmy jednocześnie zracjonalizować naszej działalności i zbudować poprawnej struktury wojska, która przystawałyby do możliwości finansowych oraz gwarantowała wykonanie zadań w podstawowym stopniu.
Jednym ze wskaźników dobrze obrazujących możliwości rozwojowe oraz potencjał sił zbrojnych jest ilość pieniędzy w dolarach przypadających na żołnierza w ramach nakładów państwa na obronność. W 1998 r. na głowę żołnierza polskiego było to 14,1 tys. USD, podczas gdy na hiszpańskiego 39,7 tys., portugalskiego 48,3 tys., niemieckiego 99,2 tys., a brytyjskiego 176,1 tys. USD. Żeby myśleć o poprawie zdolności obronnych naszych sił zbrojnych, powinniśmy ten wskaźnik zwiększyć do co najmniej 40 - 50 tys. USD na żołnierza. Oznaczałoby to, przy zachowaniu dzisiejszego poziomu finansowania obronności, armię mającą 60 - 70 tys. żołnierzy. Ustaliwszy liczebność armii na poziomie 150 tys., nadal będziemy w ogonie NATO, mając około 23 tys. USD na jednego żołnierza (w odniesieniu do wartości nakładów obronnych z 1998 r).
Zdefiniowanie zadań
W ciągu najbliższych 15 - 20 lat musi zostać dokonana gruntowna wymiana techniki wojskowej, do której trzeba zgromadzić zapasy środków bojowych i materiałowych, przebudować system szkolenia specjalistów i rzeczywiście szkolić wojsko, poprawić wreszcie żołnierzom warunki socjalne itd. By to przeprowadzić, jest konieczne dokonanie gruntownego, kompleksowego przeglądu stanu sił zbrojnych, dokładne zidentyfikowanie problemów i zdefiniowanie najważniejszych zadań i kierunków działań oraz ustalenie priorytetów w przebudowywaniu wojska. Na to potrzebny jest czas, którego nigdy nie mamy.
Liczebność struktur zarządzających nie zależy od liczebności wojska oraz ilości uzbrojenia i sprzętu. Struktury te mają określone funkcje i zadania i czy wojsko będzie liczyło 100 czy 200 tys. żołnierzy, 100 czy 500 statków powietrznych itd., nie powinny się różnić liczbowo. Powszechne jest dążenie do zmniejszania struktur Ministerstwa Obrony i dowództw różnych sił zbrojnych, co akurat w przypadku resortu obrony narodowej nie ma uzasadnienia. Można to oczywiście zrobić, ale wówczas nie wolno zapominać o konieczności realizacji zadań, które trzeba komuś przekazać, jeśli chcemy, by wojsko dobrze funkcjonowało. Tak jest w państwach natowskich, gdzie w resortach obrony funkcjonują urzędy, agencje, biura i inne organizacje podporządkowane ministrom obrony, szefom sztabów oraz dowódcom poszczególnych sił zbrojnych.
Dzisiaj stoi przed nami kolejne wyzwanie, które wymaga przewartościowania wielu poglądów dotyczących struktur sił zbrojnych, systemu dowodzenia, systemu wsparcia (nie tylko logistycznego) oraz funkcjonowania instytucji okołowojskowych. Konieczna jest gruntowna przebudowa Wojska Polskiego, zerwanie z myślą operacyjną lat osiemdziesiątych. Inne są dzisiaj realia polityczne, operacyjne i ekonomiczne. Konieczne stało się opracowanie takich zmian, które chociaż na jakiś czas ustabilizują funkcje, zadania i struktury w resorcie obrony narodowej. Do tego niezbędne jest porozumienie ponad podziałami politycznymi, które musi obowiązywać specyficzną dziedzinę, jaką w państwie jest obronność.
------
Pułkownik Paweł F. Nowak jest doradcą ministra obrony narodowej.
|
Decyzja o zmniejszeniu Wojska Polskiego do 150 tysięcy żołnierzy wynika z realnego spojrzenia na rzeczywistość naszego kraju. Członkostwo w NATO, a w przyszłości w Unii Europejskiej obliguje nas do realizacji wspólnych celów dotyczących bezpieczeństwa europejskiego i światowego. Zadania te wymagają innej strategii w działaniach wojskowych. Stan sił zbrojnych jest rzeczywiście fatalny. W ciągu najbliższych lat jest konieczne dokonanie kompleksowego przeglądu.
|
MEDYCYNA
Nieporozumieniem jest twierdzenie, że po trunki należy sięgać ze względów zdrowotnych
Wątpliwa pochwała czerwonego wina
ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI
Ludzie spożywający umiarkowane ilości wina są mniej narażeni na zawały serca i nowotwory niż zwolennicy innych trunków - piwa i wyrobów spirytusowych. Wino od wielu lat uznawane jest za najbardziej korzystny dla zdrowia napój alkoholowy. Mimo to żadna organizacja medyczna nie namawia do picia alkoholu w jakiejkowiek postaci. Nie ma wciąż pewności, jaka jest optymalna jego dawka, trudno też wyjaśnić, dlaczego niektórzy uzależniają się od tej używki.
Picie alkoholu uznawane jest za czynnik rakotwórczy aż na 25 listach Międzynarodowej Agencji Badań nad Rakiem (IARC). Znani badacze Doll i Peto uważają, że jest ono odpowiedzialne w USA za 3 proc. zgonów z powodu nowotworów. Podejrzewa się, że zwiększa ryzyko takich chorób górnej części układu oddechowo-pokarmowego, jak rak jamy ustnej, gardła, krtani, przełyku, a także - raka wątroby. Mimo to alkohol nie jest całkowicie potępiany jako czynnik rakotwórczy.
Trzy lampki wina lub dwa kufle piwa
W 1989 r. amerykańska Narodowa Akademia Nauk oświadczyła, że choć nie poleca jego konsumpcji, to przyznaje, że pewna ilość jest dopuszczalna: 28 g czystego etanolu dziennie, czyli ponad dwa drinki, za które uznaje się napój zawierający 12 g czystego alkoholu (tj. 270 ml piwa, 100 ml wina oraz 30 ml napojów spirytusowych 40-proc.). Bardziej powściągliwe jest Amerykańskie Towarzystwo Zwalczania Raka. W 1996 r. opublikowało oświadczenie, że nawet umowne dwa drinki zwiększają ryzyko choroby nowotworowej.
Specjaliści od dawna spierają się o to, jaką dawkę alkoholu można uznać za nieszkodliwą, a nawet korzystniejszą dla zdrowia niż abstynencja. Najczęściej mówią o umiarkowanym piciu alkoholu. Ale nie ma pewności, co to oznacza. Ci sami badacze - Doll i Peto twierdzą, że wśród ponad 12 tys. lekarzy brytyjskich w wieku 48-78 lat, ogólna śmiertelność była niższa u tych, którzy pili nie więcej niż trzy drinki dziennie - czyli 36 g etanolu. Duńczycy stwierdzili, że najdłużej żyją mieszkańcy Kopenhagi spożywający od jednego do dwóch drinków dziennie. Można zatem przyjąć, że optymalna dawka w przeliczeniu na etanol mieści się w granicach od 20 do 40 g.
Wiele nieporozumień wynika z tego, że wpływ alkoholu na zdrowie zależy nie tylko od jego dawki, ale też rodzaju trunku. W tym porównaniu coraz wyraźniej wygrywa wino, szczególnie czerwone. Nawet Duńczycy przyznają, że lepszym zdrowiem cieszą się mieszkańcy ich kraju, którzy wypijają 3-5 drinków w postaci wyłącznie czerwonego wina. Dotąd wiadomo było, że zwolennicy tego płynu rzadziej chorują na chorobę niedokrwienną serca. Z najnowszych badań wynika, że są też mniej narażeni na choroby nowotworowe, przynajmniej w porównaniu z ludźmi preferującymi inne napoje alkoholowe.
W poszukiwaniu napoju Bogów
- Zaletą umiarkowanego picia wina jest to, że zmniejsza ryzyko nowotworów górnego odcinka przewodu pokarmowego, czego nie można powiedzieć o piwie i napojach spirytusowych - twierdzi na łamach "British Medical Journal" dr Morten Grobaek z Instytutu Medycyny Prewencyjnej w Kopenhadze. Uczony tłumaczy to tym, że ulubiony trunek starożytnych Greków i Francuzów zawiera substancje przeciwrakowe, jak np. wykryty niedawno resveratrol. Inni badacze ostrzegają, że alkohol w każdej postaci zawiera szkodliwe substancje, nawet czerwone wino; hamują one syntezę białek, co zaburza mechanizmy naprawcze komórek, a tym samym zwiększa ryzyko raka. Nawet wina nie można zatem uznać za "cudowny napój Bogów".
Czerwone wino, jak Cabernet Sauvignon, faktycznie zmniejsza ryzyko zawału serca, gdyż zawiera znaczne ilości polifenoli, działających jak przeciwutleniacze i zapobiegających osadzaniu się tłuszczu na ściankach naczyń krwionośnych serca. Substancje te znajdują się w skórce winogron, które są usuwane w początkowej fazie wyrobu białego wina. Dlatego mniej chroni ono przed arteriosklerozą, podobnie jak częste nawet spożycie ciemnych winogron, gdyż w czerwonym winie stężenie polifenoli jest znacznie większe.
Amerykanie wymyślili nawet tabletkę o tych samych właściwościach, ale pozbawioną alkoholu. Mało jednak jest osób, które chcą zrezygnować z przyjemności picia wina. Zresztą, badania specjalistów z Papworth Hospital w Cambridge, opublikowane na łamach "American Journal of Clinical Nutrition", wykazały, że Cabernet skuteczniej niż tabletki z polifenolami chroni przed zawałem serca. Abstynenci przekonują jednak, że do wyboru są też inne napoje, bogate w tego rodzaju dobroczynne substancje - zielona i czarna herbata.
Kontrowersyjny jest też tzw. paradoks francuski. Słynne badania sugerują, że Francuzi o jedną trzecią rzadziej umierają na chorobę niedokrwienną serca i zawały niż Walijczycy i jedną czwartą rzadziej niż Szkoci. Cieszą się lepszym zdrowiem, choć wcale nie odżywiają lepiej niż inni Europejczycy, gdyż spożywają dużo mięsa oraz tłustych serów, zawierających znaczne ilości szkodliwych tłuszczy pochodzenia zwierzęcego. Podobnie jest z Francuzkami: umierają na serce aż 5-6 razy rzadziej niż Walijki i Szkotki.
Mniej jednak mówi się o tym, że we Francji jest większa umieralność z powodu innych przyczyn niż choroba wieńcowa, jak nowotwory alkoholozależne, przewlekłe schorzenia wątroby, samobójstwa i wypadki komunikacyjne. Zastanawiające jest tylko, że kobiety w tym kraju rzadziej umierają na nowotwory. Jest to tym bardziej zaskakujące, gdyż panie są o połowę bardziej zagrożone marskością wątroby. Inne badania sugerują, że szczególnie młode kobiety są bardziej narażone na raka.
Kultura rasy białej
Alkohol sam w sobie jest toksyną uszkadzającą serce. Wydaje się jednak, że najbardziej szkodliwe jest wypijanie go w dużych dawkach, nawet jeśli się to zdarza od czasu do czasu. Więcej zalet ma częste, ale umiarkowane spożywanie trunków. Bo sam alkohol - nie tylko czerwone wino - ma też kilka zalet: zwiększa stężenie we krwi HDL, tzw. dobrego cholesterolu, chroniącego przed zawałem. Zapobiega oksydacji LDL - złego cholesterolu, który jest szkodliwy dla tętnic po utlenieniu. W umiarkowanych ilościach korzystnie modyfikuje procesy krzepnięcia i fibrynolizy: hamuje agregację płytek, nasila uwalnianie tkankowego aktywatora plazminogenu, zmniejsza poziom fibrynogenu. Dopiero przekroczenie dopuszczalnej dawki (40-50 g) wykazuje odwrotne działanie, np. zwiększa krzepliwość krwi. W Skandynawii powstało nawet określenie "poniedziałkowych" zatorowych udarów mózgu - po zaprzestaniu picia i wzrostu krzepliwości krwi.
Badania te pokazują, jak trudno jest ocenić wpływ alkoholu na zdrowie ludzi. Nieporozumieniem jest zatem twierdzenie, że po trunki należy sięgać ze względów zdrowotnych, że tak powinni postępować nawet abstynenci. Obecnie przeważa raczej pogląd, że jeśli komukolwiek można zalecać picie alkoholu, to jedynie ludziom z wysokim ryzykiem choroby niedokrwiennej, ale o niskim ryzyku innych zaburzeń alkoholozależnych. Trzeba też pamiętać, że nawet umiarkowane picie może doprowadzić do uzależnienia. Wielu specjalistów woli zatem przemilczać korzyści, jakie wynikają nawet z picia czerwonego wina, a częściej mówią - i chyba słusznie - o zagrożeniach. Tym bardziej, że alkohol i tak jest częścią naszej kultury.
|
Picie alkoholu uznawane jest za czynnik rakotwórczy aż na 25 listach Międzynarodowej Agencji Badań nad Rakiem. Mimo to alkohol nie jest całkowicie potępiany jako czynnik rakotwórczy. Specjaliści spierają się, jaką dawkę alkoholu można uznać za nieszkodliwą, a nawet korzystniejszą dla zdrowia niż abstynencja. Najczęściej mówią o umiarkowanym piciu alkoholu. Ale nie ma pewności, co to oznacza. wpływ alkoholu na zdrowie zależy nie tylko od jego dawki, ale też rodzaju trunku. W tym porównaniu coraz wyraźniej wygrywa wino, szczególnie czerwone. zwolennicy tego płynu rzadziej chorują na chorobę niedokrwienną serca. Z najnowszych badań wynika, że są też mniej narażeni na choroby nowotworowe, przynajmniej w porównaniu z ludźmi preferującymi inne napoje alkoholowe. Inni badacze ostrzegają, że alkohol w każdej postaci zawiera szkodliwe substancje, nawet czerwone wino; hamują one syntezę białek, co zaburza mechanizmy naprawcze komórek, a tym samym zwiększa ryzyko raka. Amerykanie wymyślili tabletkę o tych samych właściwościach, ale pozbawioną alkoholu. Mało jednak jest osób, które chcą zrezygnować z przyjemności picia wina. Alkohol sam w sobie jest toksyną uszkadzającą serce. Wydaje się jednak, że najbardziej szkodliwe jest wypijanie go w dużych dawkach, nawet jeśli się to zdarza od czasu do czasu. Więcej zalet ma częste, ale umiarkowane spożywanie trunków.
|
Rozstrzyga się o czymś ważniejszym niż telewizja: o czeskim myśleniu pomiędzy podłością a honorem - uważa pisarz Ludvik Vaculik
Dogrywka rewolucji
Praga 25 grudnia 2000 - przed gmachem telewizji
FOT. (C) REUTERS
BARBARA SIERSZUŁA Z PRAGI
Ostatni sobotni wieczór stulecia, lekki mróz, ślisko. Przed dziewiętnastą ze stacji metra im. Praskiego Powstania wysypują się setki podróżnych, zmierzających przed siedzibę czeskiej telewizji. Kwadrans poźniej na wielkim ekranie ukazuje się znak firmowy CzT i słychać sygnał rozpoczynający główne wydanie wieczornych wiadomości. W studiu za plecami prezenterów stoi grupa kilkudziesięciu osób. Wszyscy mają przypięte biało-czerwone wstążeczki. To znak solidarności i znak protestu.
Tej wersji dziennika, nadawanej drogą satelitarną, nie widzi 90 procent czeskich telewidzów. Na ich ekranach w czasie przewidzianym na wiadomości przez kilka dni pojawiała się czarna tablica z napisem, że program protestujących redaktorów to kontrabanda.
Dyrektor Jana Boboszikova próbuje wręczyć jednemu ze zbuntowanych dziennikarzy notatkę dyscyplinarną
FOT. (C) REUTERS
Nie chcę zginać karku
Iveta Touszlova, szczupła, niewysoka brunetka, należy do najpopularniejszych prezenterek telewizyjnych. Jest jedną z tych, którym nowa szefowa działu informacji bezskutecznie starała się wręczyć wypowiedzenie. Iveta nie jest z Pragi, w domu nie była już kilka dni. Gdy rozmawiałyśmy w sobotę, ani Iveta, ani nikt z protestujących razem z nią kolegów jeszcze nie wiedział, że w kilka godzin poźniej zostaną zupełnie odcięci. Na polecenie prezesa straż porządkowa wypuszcza każdego, ale wejść do budynku mogą już tylko ci, którzy mają specjalne przepustki. Tydzień napięć wystarczył, aby na ładnej twarzy prezenterki pojawiło się zmęczenie. Stara się je ukryć. - Nie ma powodu do niepokoju - mówi. - Mamy się tu dobrze. Jest ciepło, działają prysznice, śpimy na podłodze w śpiworach, a w dzień normalnie pracujemy. Ludzie z miasta przynoszą nam jedzenie; od pracowników telekomunikacji, zmuszonych do przerywania naszego programu, dostaliśmy kosz mandarynek z przeprosinami, że muszą respektować polecenia prezesa Hodacza. Iveta jest przesądna, stale nosi przy sobie "tygrysie oczko", kamień przynoszący szczęście. - W listopadzie 1989 byłam studentką w Czeskich Budziejowicach, uczestniczyłam w każdej demonstracji. Teraz też wiem, o co walczymy. Ja nie chcę zginać karku. Racja jest po naszej stronie; gdy jako dziennikarze stracimy niezależność, stracimy też wiarygodność. Czy boimy się, że wyrzucą nas z pracy? Boimy się. Tym bardziej że większość z nas lubi swoją pracę. Dlatego przyszliśmy do telewizji publicznej, a nie komercyjnej. Ja skończyłam historię, pracowałam w prasie, a potem w prywatnym radiu. Telewizja była moim życiowym osiągnięciem. Rodzice najpierw płakali, że stracę wszystko, a teraz do mnie telefonują, że zrobiłam dobrze, że wstydziliby się, gdyby mnie widzieli w ekipie Jany Boboszikovej.
Kogo reprezentuje Rada
- My się nie damy sprowokować, mamy wszystko nakręcone przez dwie kamery twierdzi Adam Komers, kierownik działu sprawozdawców regionalnych, rzecznik sztabu kryzysowego. Reaguje tak na informację przekazaną agencji CzTK przez Janę Boboszikovą, że jej sztab został napadnięty przez zbuntowanych pracowników telewizji. Po fałszywym alarmie o podłożeniu bomby, to druga fałszywka podrzucona do telewizyjnego gniazda. Od początku trwania protestu Adam Komers wydaje się być wszędzie. Z okna działu informacji przekazuje zgromadzonym przed telewizją demonstrantom najnowsze wieści o wydarzeniach wewnątrz budynku, mówi o krokach podejmowanych przez prawników prezesa Hodacza i prawników pracowników telewizji, kieruje pracami sztabu, przygotowuje serwisy i występuje (gdy uda się wejść na wizję) przed kamerami. - Tu chodzi o wielką rzecz, przekonuje mnie i stojącego obok kolegę z niemieckiej prasy. Tu chodzi o czeską konstytucję, o Kartę Praw Człowieka, które są zagrożone. Ludzie przychodzą do nas każdego wieczoru, podpisują petycję (100 tysięcy podpisów) i przysyłają nam faksy z wyrazami solidarności nie dlatego, że nas lubią, ale dlatego, że wiedzą, co może się stać, gdy powiodą się próby przejęcia przez polityków kontroli nad telewizją. Już od dłuższego czasu czuliśmy tę wzrastającą presję. Z przyjściem nowego prezesa czara goryczy się przepełniła. Rada Czeskiej Telewizji, która go wybrała, powstała z klucza partyjnego, wbrew konstytucji. Przecież oni nie reprezentują nikogo z nas.
"Obywatele mają prawo przeciwstawić się każdemu, kto chciałby naruszyć demokratyczny ład ludzkich praw i swobód..." ten cytat z 23. rozdziału Karty Praw Człowieka wsi na ścianach w różnych miejscach telewizyjnego budynku. Przypomina, że bunt może być uzasadniony. W niedzielę Adam Komers, dzięki pomocy osób "nieuprawnionych", kilkakrotnie dostaje się na wizję razem ze stojącą za nim grupą kolegów, aby przeczytać oświadczenie niezależnych związków zawodowych i sztabu kryzysowego. Domagają się odwołania prezesa Jirziego Hodacza, którego poczynania zagrażają funkcjonowaniu telewizji. Firma straciła już miliony koron. Wyrzucono czterech dyrektorów. Nie ma szefów do spraw technicznych, prawa, finansów i polityki personalnej. Sytuacja w telewizji osiągnęła stan krytyczny. Jeśli prezes zostanie, pracownicy rozpoczną strajk.
Litera i duch prawa
Od chwili swego mianowania Jana Boboszikova powtarza: - W imieniu prawa obowiązującego w tym kraju nakazuję wam, koledzy, opuścić gmach telewizji i umożliwić legalnie mianowanemu kierownictwu oraz jego współpracownikom pełnienie obowiązków. Tę formułkę powtarza we wszystkich udzielanych przez nią wywiadach. Za nową szefową działu informacji, która dwa lata temu odeszła z telewizji po sporach z redakcją programów informacyjnych, stoi prezes Jirzi Hodacz i Rada Czeskiej Telewizji, głównie trzej członkowie Rady, delegowani przez Obywatelską Partię Demokratyczną (ODS). Związki Jany Boboszikovej z partią byłego premiera Vaclava Klausa, dokumentuje zdjęcie tej pary umieszczone przy wejściu do telewizji. Boboszikova była doradcą premiera Klausa. Żadnej z osób głośno powołujących się na legalność wyboru prezesa nie dziwi fakt, że Jirzi Hodacz został wybrany w rekordowo krótkim czasie i wbrew ludziom, z którymi ma pracować.
Hodacz nie jest w telewizji nowicjuszem. Musiał z niej odejść, gdy latem jako szef działu informacji zwolnił jednego z redaktorów za to, że ten nie poradził sobie w telewizyjnej dyskusji z Vaclavem Klausem i Miloszem Zemanem. Pechowy redaktor opuścił telewizję w czerwcu ubiegłego roku, Hodacz w sierpniu, aby w grudniu do niej wrócić jako zwycięzca konkursu na prezesa. W ciągu tygodnia Rada zdążyła sprawdzić 33 kandydatów i wybrać jej zdaniem najlepszego - Jirziego Hodacza. Ani członkowie Rady, ani posłowie parlamentarnej komisji do spraw mediów, której przewodniczy wicemarszałek izby niższej Ivan Langer (ODS), nie widzą nic niezwykłego w tym pośpiechu w podejmowaniu decyzji. Nie reagują na uwagi, że poprzednich prezesów wybierano miesiącami, i powtarzają, że redaktorzy, którzy nie chcą podporządkować się nowemu prezesowi, muszą być ukarani. - W telewizji nie toczy się walka o wolność słowa i demokrację, ale o poszanowanie państwa prawa i demokrację parlamentarną - oświadczył Vaclav Klaus. Marszałek Izby Poselskiej skrytykował prezydenta Havla za poparcie dla rebeliantów. Nie podoba mu się stwierdzenie Vaclava Havla, że Hodacz został wybrany zgodnie z literą prawa, ale wbrew duchowi tego prawa. Nie cieszą go też słowa znanego pisarza Ludvika Vaculika, że w walce o telewizję chodzi o wybór między podłością i honorem. W reportażu ulicznym nakręconym przez ekipę Jany Boboszikovej wszyscy uczestnicy ankiety potępili prezydenta. Ona sama dodała: - Z przykrością muszę poinformować, że wśród osób atakujących mnie słownie przed gmachem telewizji widziałam rzecznika prezydenta Ladislava Szpaczka. - Sabotażyści i terroryści - mówi o zbuntowanych redaktorach szef komercyjnej telewizji NOVA, Vladimir Żelezny, który udostępnia "Bobowizji" swoje studia za stosowną opłatą.
Gry polityczne
- To nasz Berlusconi - mówi o Żeleznym Milosz Rejchrt, ewangelicki duchowny, który jako jedyny z 9 członków Rady Czeskiej Telewizji na znak protestu opuścił ją przed głosowaniem nad wyborem prezesa Hodacza. - Nic więcej nie mogłem zrobić. Myślę, że Unia Wolności, którą tam reprezentowałem, powinna być mi wdzięczna, że uniknęła kompromitacji.
Po demonstracji przed gmachem telewizji wracamy z pastorem do metra. Według niego nie ma żadnego powodu do smutku. - Przeciwnie - to, co się dzieje w czeskiej telewizji, to dalszy ciąg aksamitnej rewolucji. Zwyczajna dogrywka. - U was w Polsce to też trochę trwało. Jeśli przyjąć za początek sierpień 1980, to my mamy już stocznię za sobą, teraz przyszedł następny etap. Tylko Wałęsy nie mamy. Ale te 11 lat nie poszło na marne - przekonuje. - Wystarczy poczytać, co dzisiaj w Czechach mówi się i pisze o politykach, o ich arogancji, korupcji, żeby się przekonać, ile się zmieniło. Wreszcie przestaliśmy się bać.
Żegnamy się, składając sobie noworoczne życzenia, pastor jest dobrej myśli. Politolog Jirzi Pehe ma inną ocenę sytuacji. Według niego za wszystkim stoi ODS, starająca się przejęć kontrolę nad telewizją. - Stracili Senat, szanse Klausa na prezydenta maleją, mogą też przegrać wybory parlamentarne w czerwcu 2002 roku.
Walka o telewizję rozluźniła nieco gorset umowy między ugrupowaniami Klausa i Zemana. Socjaldemokraci stanęli wprawdzie "po stronie prawa", ale starają się porozumieć z rebeliantami. Już to, że minister spraw wewnętrznych Stanislav Gross nie użył policji, zjednało mu opinię publiczną. Polityczne punkty starają się w telewizji zebrać deputowani z Unii Wolności i chadecji, popierający protestujących dziennikarzy swoją obecnością w budynku telewizji. Niektórzy tam nawet śpią. - To nie jest dobre - twierdzą postronni obserwatorzy.
Z Nowym Rokiem telewizyjna wojna wkroczyła w następną fazę. Na 3 stycznia została zwołana demonstracja w centrum Pragi. Politycy zamierzają z impetem włączyć się w bieg wydarzeń. Najpierw spotkają się szefowie partii (2 stycznia), potem rada telewizyjna. Dzień poźniej zbierze się Senat, a pod koniec tygodnia Izba Poselska. Wszyscy zamierzają rozmawiać o sytuacji w telewizji. -
|
ze stacji metra wysypują się setki podróżnych, zmierzających przed siedzibę czeskiej telewizji. Kwadrans poźniej na wielkim ekranie słychać sygnał rozpoczynający wydanie wiadomości. za plecami prezenterów stoi grupa kilkudziesięciu osób. mają przypięte biało-czerwone wstążeczki. To znak solidarności i protestu.
Iveta Touszlova należy do najpopularniejszych prezenterek telewizyjnych. - Ja nie chcę zginać karku. Racja jest po naszej stronie; gdy jako dziennikarze stracimy niezależność, stracimy też wiarygodność. Adam Komers, rzecznik sztabu kryzysowego przekazuje demonstrantom wieści o wydarzeniach wewnątrz budynku, mówi o krokach podejmowanych przez prawników prezesa Hodacza. - Tu chodzi o czeską konstytucję, o Kartę Praw Człowieka, które są zagrożone. Z przyjściem nowego prezesa czara goryczy się przepełniła. Rada Czeskiej Telewizji, która go wybrała, powstała z klucza partyjnego.
Jirzi Hodacz został wybrany w rekordowo krótkim czasie i wbrew ludziom, z którymi ma pracować. Z Nowym Rokiem telewizyjna wojna wkroczyła w następną fazę. Na 3 stycznia została zwołana demonstracja w centrum Pragi. Politycy zamierzają włączyć się w bieg wydarzeń.
|
Personalne rozgrywki armatorów
Wojna w żegludze
W polskiej żegludze wrze. Kierownictwo szczecińskiego armatora Euroafrica Shipping Lines (ESL) oskarża dwóch swoich największych udziałowców - Polskie Linie Oceaniczne i Polską Żeglugę Morską - o próbę zamachu na firmę przez niezgodne z prawem odwołanie dwóch członków zarządu.
PŻM tłumaczy, że dotychczasowy zarząd Euroafriki przekazał majątek firmy do tworzonych przez siebie spółek, a kapitał firmy został wyprowadzony poza granice kraju. Według byłego prezesa PLO Mirosława Hapko, sprawa ma inne podłoże: to osobista rozgrywka szefa PŻM.
Zamieszanie wokół Euroafriki zaczęło się 20 września, kiedy dwukrotnie spotkała się jej rada nadzorcza. Za pierwszym razem pełny, pięcioosobowy skład rady nie dokonał zmian w zarządzie. Kilka godzin później rada zebrała się po raz drugi - tym razem w pomniejszonym do trzech osób i zmienionym składzie, po czym odwołała dotychczasowego prezesa zarządu Włodzimierza Matuszewskiego oraz dyrektora finansowego spółki Zbigniewa Ligierkę. Na stanowisko prezesa powołano Pawła Porzyckiego, a wiceprezesa - Alicję Węgrzyn-Grześkowiak. "Stary" zarząd jednak nie ustąpił uznając, że odwołanie nastąpiło bezprawnie.
Jako inicjatora zmian jednoznacznie wskazano prezesa PLO Stanisławę Gatz. PŻM oficjalnie odsunęła się od konfliktu: - Z niepokojem obserwujemy zamieszanie wokół Euroafriki i próby wciągania PŻM w rozgrywki personalne - oświadczył Krzysztof Gogol, rzecznik prasowy PŻM.
Kto z kim
Żeby zrozumieć obecne rozgrywki armatorów, należy prześledzić skomplikowane relacje między morskimi spółkami. Euroafrica Shipping Lines jest spółką, w której PLO mają 44 proc. udziałów. Drugim największym udziałowcem jest Polska Żegluga Morska - 28,5 proc., potem Apear Holding, cypryjska firma z 18 proc. Kolejne 5 procent należy do pracowników i kilku drobnych udziałowców. Tak więc państwowe firmy - PLO i PŻM - wspólnie kontrolują Euroafrikę, która jest drugim po PŻM największym szczecińskim armatorem. Firma eksploatuje 9 statków pływających do Afryki Zachodniej oraz Anglii. Jest współwłaścicielem (obok PŻM) spółki Unity Line - bałtyckiego przewoźnika promowego. Ma także firmę deweloperską, hotel i biurowiec. W ubiegłym roku odnotowała zysk brutto w wysokości 3 mln zł. Jest praktycznie jedyną spółką shippingową w Polsce przynoszącą zyski. Paradoksalnie, jej właściciele, PLO i PŻM, przeżywają ogromne kłopoty finansowe. PLO, mniejszy z armatorów, jest na skraju bankructwa, a PŻM, która ma około 100 statków, próbuje ratować sytuację, sprzedając za kilkadziesiąt milionów dolarów kompleks hotelowo-biurowy, jaki zafundowała sobie kilka lat temu. Tylko sprzedaż tego budynku w tzw. leasingu zwrotnym może uratować firmę od upadku.
Wokół tych armatorów już od pewnego czasu krążą liczne pogłoski. Pierwsza z nich mówi, że kierownictwo Euroafriki już od dłuższego czasu dąży do uniezależnienia firmy od swoich bankrutujących właścicieli, a ponieważ firma sama nie może wykupić swoich udziałów, więc do tego celu użyje sieci zależnych spółek. Druga z kolei mówi o próbach uzyskania przez PŻM jak największych wpływów w Euroafrice i następnie jej przejęciu - kosztem PLO.
Wątek cypryjski
PLO były prawdopodobnie tylko formalnie inicjatorem odwołania zarządu. Na prawdziwego sprawcę zamieszania wskazuje się Pawła Brzezickiego, szefa PŻM, który już w styczniu tego roku próbował usunąć niewygodnych prezesów Euroafiki. Prezesem PLO był wtedy Mirosław Hapko, który był przeciwny zmianom.
- PŻM zawsze była wroga PLO, a Paweł Brzezicki, odkąd tylko został prezesem PŻM, chciał usunąć Włodzimierza Matuszewskiego za to, że mu się nie podporządkował. Póki byłem, to mu się jednak nie udawało. Teraz prowadzi własną rozgrywkę personalną - komentuje Hapko, według którego do tego celu ma posłużyć wyciągnięty przez niego "wątek cypryjski".
Zaczął się on 6 stycznia 1999 roku, kiedy Mirosław Hapko przekazał w zarząd holenderskiej spółce Vorona B.V. 30 proc. udziałów w Euroafrica Shipping Lines. W zamian PLO uzyskały bardzo potrzebną pożyczkę w wysokości 1,5 mln USD. Kontrakt podpisano do 2003 roku. Brzezicki uważa, że transakcja była elementem polityki starego zarządu.
Jak się okazuje, Vorona jest powiązana z cypryjską firmą Florida Cape Navigation, której dyrektorem jest z kolei Rafał Klimkiewicz, urlopowany pracownik Euroafriki.
- Obawiamy się utraty kontroli nad firmą, jeśli udziały do nas nie wrócą - mówi Stanisława Gatz. - Nie wiem dokładnie, w czyich rękach jest teraz ESL.
- Oddanie udziałów w zarząd nie oznacza pozbycia się ich - twierdzi Andrzej Wybranowski, prawnik związany z Euroafriką. - Z zawartej umowy nie wynika, aby holenderska firma mogła żądać przeniesienia własności. Przekazanie w zarząd to forma pożyczki, udziały muszą być zwrócone.
Paweł Brzezicki inaczej jednak to interpretuje. - Poznałem umowę, która jest tak skonstruowana, że w razie upadku PLO własność udziałów przechodzi na rzecz Vorony. Także jeśli PLO nie oddadzą w odpowiednim czasie milionowych kwot. Mam na to dokumenty.
- Nie ma takich zapisów; po upadku PLO udziały nie przechodzą na własność Vorony, a jeśli PLO nie zwrócą pieniędzy, to obie strony będą dalej renegocjować warunki umowy - zaprzecza Hapko.
Kto przeciw komu
Czy PŻM chce przejąć od PLO Euroafrikę? W kwietniu tego roku sąd, na wniosek powiązanej z PŻM kancelarii prawnej Marka Czernisa, zajął 44 proc. udziałów PLO w Euroafrice na rzecz amerykańskiego koncernu Triton, której jedna ze spółek PLO, Polcontainer, winna jest kilka milionów USD. Zajęcie przez komornika udziałów akurat w ESL zostało odczytane w niektórych kręgach jako wrogi krok PŻM przeciw PLO i oznaczać miało jedno: jeśli PLO nie znajdą pieniędzy na wykupienie udziałów, to być może zrobi to PŻM. Z taką opinią wystąpił jeden z dyrektorów PLO i jednocześnie członek rady nadzorczej Euroafriki, który jednak nie brał już udziału w wyborze nowego prezesa. Został odwołany. PŻM zaprzeczyła wówczas jakoby działała przeciwko PLO, nie wykluczyła jednak w przyszłości kupna akcji Euroafriki.
Niejasne są też okoliczności zajęcia przez sąd udziałów - wszakże wcześniej część z nich przeszła pod zarząd Vorony. Według jednego z prawników kancelarii Czernisa, sąd i PŻM nic o tym nie wiedziały, a umowa jest niezgodna z prawem. Według prawnika Euroafriki, obie sprawy nie kolidują ze sobą.
- Sąd zajął całość udziałów, a zarządca, czyli Vorona, dalej sprawuje zarząd - mówi Wybranowski. - Profity jednak mogą wpływać jedynie na konto depozytowe komornika sądu rejonowego.
Obydwaj są legalni
Teraz decydentów czeka bój o stanowisko prezesa. Według Wybranowskiego, wybór był nielegalny. - Przewodniczący musi powiadomić członków rady 14 dni wcześniej o planowanym posiedzeniu. Tak też było. Spotkało się pięć osób, posiedzenie było protokołowane, a po zamknięciu protokół podpisali przewodniczący i sekretarz. Jak się jednak okazało, nieoczekiwanie jeden z członków rady spotkał się później z dwójką osób, którą PLO miały dopiero zgłosić jako nowych członków, ale tego formalnie nie uczyniły. We trójkę dokonali zmian. Mamy więc do czynienia ze złamaniem procedur i ewidentnym fałszem.
PŻM twierdzi, że wybór był legalny. - Obydwaj wspólnicy: PLO i przedstawiciel PŻM, głosowali tak samo - mówi Brzezicki. - Tak więc prezesem jest Paweł Porzycki.
PLO jednak nie są tego pewne. - Nie wiem, co dalej z prezesem, nie chcę rozstrzygać. Musimy dokładnie to zbadać - mówi Gatz.
- Naszym celem jest tylko stabilizacja spółki przez partnerstwo, ustalenie, dokąd i dlaczego uchodzi majątek PŻM - zapewnia Brzezicki.
Michał Stankiewicz
|
Kierownictwo armatora Euroafrica Shipping Lines oskarża swoich udziałowców - Polskie Linie Oceaniczne i Polską Żeglugę Morską - o próbę zamachu na firmę przez niezgodne z prawem odwołanie dwóch członków zarządu.Zamieszanie zaczęło się, kiedy rada nadzorcza w pomniejszonym składzie odwołała prezesa zarządu. PLO i PŻM wspólnie kontrolują Euroafrikę. Firma Jest jedyną spółką shippingową w Polsce przynoszącą zyski. Paradoksalnie, jej właściciele przeżywają kłopoty finansowe. Na prawdziwego sprawcę zamieszania wskazuje się Pawła Brzezickiego, szefa PŻM. sąd na wniosek PŻM zajął 44 proc. udziałów PLO w Euroafrice na rzecz koncernu Triton. Zajęcie udziałów zostało odczytane jako wrogi krok PŻM przeciw PLO. Niejasne są okoliczności zajęcia udziałów. decydentów czeka bój o stanowisko prezesa.
|
Prawica
Dziesięć lat temu powstało Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe
Partia skorodowana przez system
Ostatnio polityków ZChN zaczęły trapić także skandale obyczajowe. Głośna była sprawa więcej niż przyjaznych stosunków rzecznika prasowego i członka zarządu ZChN Michała Kamińskiego z posłanką SLD Sylwią Pusz (na zdjęciu w czasie balu dziennikarzy 13 lutego 1998 r.), a o ich wakacyjnej romantycznej podróży do Turcji informował nawet jeden z tygodników.
Fot. Michał Sadowski
Marcin Dominik Zdort
Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe po dziesięciu latach istnienia może pochwalić się wieloma osiągnięciami: ma swoich posłów i ministrów, przezwyciężyła niechęć mediów, ale poniosła też koszty tego sukcesu - została "skorodowana przez system". - Są u nas trzy grupy: ludzie szlachetni, łajdacy i kretyni. Przez cały czas toczy się walka o to, kto przekona kretynów, a ostatnio udało się to łajdakom - przyznaje jeden z liderów Zjednoczenia.
Historia ZChN zaczęła się od Wiesława Chrzanowskiego. Obecny honorowy prezes partii długo przed 1989 rokiem skupił wokół siebie środowiska katolicko-narodowe. Przez dłuższy czas wstrzymywał się jednak z powołaniem stronnictwa, gdyż utrzymywał, że dopiero w wolnym i niepodległym państwie działalność partii politycznych ma sens. Wiosną 1989 Chrzanowski podjął jednak decyzję i zaprosił swoich współpracowników do zorganizowanej współpracy. 28 października, podczas zjazdu założycielskiego w Warszawie, powołano Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe - pierwszą partię w III Rzeczypospolitej.
Pierwsze koty za płoty
Spośród polityków, którzy przeszli przez ZChN w pierwszych miesiącach jego istnienia, wielu po pewnym czasie wybrało inną drogę. Już w 1989 roku, w sześć tygodni po zjeździe założycielskim, z ZChN odszedł Ludwik Dorn, późniejszy wiceprezes Porozumienia Centrum, dziś poseł nie zrzeszony. - W 1989 roku po naszej stronie były tylko dwie partie: Konfederacja Polski Niepodległej i Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe, wybór był więc niewielki. Do Zjednoczenia wszedłem jako członek grupy "Głosu" Antoniego Macierewicza, miałem nadzieję, że ZChN będzie taką mocno utwardzoną chadecją, jednak okazało się, że w partii dominują grupy o orientacjach postendeckich. Szybko zorientowałem się, że nie ma tam dla mnie miejsca - wspomina Ludwik Dorn.
Kilka miesięcy po zjeździe ZChN, w 1990 roku, odeszli z niego politycy związani z tygodnikiem "Młoda Polska" - Wiesław Walendziak i Jarosław Sellin. - W redakcji naszego pisma dyskutowaliśmy o tym, co należy zrobić z dziedzictwem Ruchu Młodej Polski. Część z nas uznała, że naturalną kontynuacją RMP jest ZChN, i wstąpiliśmy do Zjednoczenia - opowiada Sellin, dziś członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji.
Wiesław Walendziak, obecnie wiceprezes Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego, uznał, że czas odejść z ZChN, kiedy "zwyciężyła koncepcja zawężająca" stronnictwo do idei katolicko-narodowych. - Uważałem, że miejsce krystalizacji idei powinno być wokół takich czasopism, jak "Młoda Polska", a partia ma być szerokim środowiskiem o profilu konserwatywnym, mogącym skutecznie wpływać na politykę państwa - mówi Wiesław Walendziak.
Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe opuścił także inny jego współtwórca, dla którego partia Wiesława Chrzanowskiego była za mało radykalna, a akceptacja ładu państwa liberalnego stała się niemożliwa do przyjęcia. Mowa o Adamie Gmurczyku, liderze Narodowego Odrodzenia Polski, organizacji narodowo-radykalnej działającej w nurcie "International Third Position".
Okres heroiczny
"Twardy trzon" stronnictwa pozostał nienaruszony - jego wizerunek kształtowali trzej posłowie Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego: Marek Jurek, Jan Łopuszański i Stefan Niesiołowski. Ich sejmowe wystąpienia w latach 1989 - 1991 były niechętnie przyjmowane przez kolegów z klubu, wyśmiewane przez liberalne media, które przywołując wypowiedzi polityków ZChN groziły Polsce państwem wyznaniowym. - Ten czas nazywam okresem heroicznym. Byliśmy atakowani, ale też podziwiani - wspomina Marek Jurek (obecnie członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji) i dodaje, że na początku lat 90. Zjednoczenie było partią świadomie kontestującą liberalną koncepcję demokracji, opowiadało się za państwem narodowym i za rozliczeniem komunistów za to, co zrobili Polsce. - Będąc wówczas w opozycji, miałem ogromne poczucie wolności w działaniu, czułem się nie skrępowany układami. Mogliśmy pokazywać, że jest taka grupa ludzi, która chce żyć w państwie opartym na zasadach chrześcijańskich - mówi Jurek, a Marian Piłka dodaje, że ZChN było partią o bardzo silnym poczuciu misji, dostrzegającą zagrożenie ze strony świata laickiego.
Marek Jurek i Marian Piłka wspominają ówczesne działania stronnictwa: zaangażowanie w poparcie Polaków na Wileńszczyźnie, petycję przeciwko "nowej Jałcie" domagającą się obecności przedstawicieli Polski na konferencji zjednoczeniowej Niemiec, ustawę o majątku PZPR oraz żądanie przez posłów ZChN, aby w życiorysach osób kandydujących na wysokie stanowiska podawać informację, czy były one członkami PZPR (główny spór dotyczył Henryki Bochniarz, kandydatki na ministra przemysłu w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego).
Gdy pełniący ówcześnie obowiązki prezydenta Wojciech Jaruzelski zgłosił projekt o przywróceniu dawnego godła Rzeczypospolitej - orła w otwartej koronie - zetchaenowcy bezskutecznie domagali się choćby podjęcia dyskusji w sejmowych komisjach nad kwestią, czy korona nie powinna być zamknięta i zwieńczona krzyżem, znakiem suwerenności państwa. - Tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem Polska jest Polską, a Polak Polakiem - wołał wówczas z trybuny sejmowej Marek Jurek, przypominając Adamowi Michnikowi i Bronisławowi Geremkowi, że nie przeszkadzało im słuchanie tego zdania, gdy w stanie wojennym odwiedzali kościół św. Brygidy. - Ale emblematyczna dla naszej działalności była kwestia ochrony życia poczętego. To dla ZChN był temat zasadniczy i w żadnym razie nie zastępczy - mówi dziś Jurek.
Sejmowe wystąpienia Marka Jurka, Jana Łopuszańskiego i Stefana Niesiołowskiego w latach 1989 - 1991 były niechętnie przyjmowane przez kolegów z klubu, wyśmiewane przez liberalne media, które przywołując wypowiedzi polityków ZChN groziły Polsce państwem wyznaniowym. Był to w życiu ZChN okres heroiczny.
Fot. Michał Sadowski
Strach przed własnymi poglądami
Dla ewolucji oblicza stronnictwa przełomowy wydaje się rok 1991 - wprowadzenie samodzielnej reprezentacji do parlamentu i udział w dwóch kolejnych rządach: Jana Olszewskiego i Hanny Suchockiej. Politycy Zjednoczenia rozwinęli struktury partii wokół swoich biur poselskich, nabierali doświadczenia, ale jednocześnie wrastali w układy polityczne. - Kiedy wchodziliśmy do rządu, naszym hasłem mogłoby być "nie tylko gospodarka", mieliśmy upominać się o wartości moralne i sprawy ustrojowe. Ale udział w kolejnych ekipach rządowych spowodował mocne poranienie Zjednoczenia - uważa jeden z dawnych liderów partii.
Ówczesne "załamanie moralne" w ZChN przypisuje się też kompleksowi, jaki mieli działacze partii wobec opinii publicznej, wobec mediów, którym chcieli się podobać. Zaczęli więc stosować autocenzurę i przestali mówić o wielu rzeczach, które wcześniej były dla nich ważne. - ZChN przestraszył się swoich własnych poglądów - mówi były członek władz Zjednoczenia.
Ujawnienie zawartości archiwów służb specjalnych w czerwcu 1992 roku przez szefa MSWiA Antoniego Macierewicza - wówczas wiceprezesa ZChN - nadwerężyło partię. Na liście współpracowników UB i SB znalazł się prezes Zjednoczenia Wiesław Chrzanowski, a Macierewicz niedługo później został wyrzucony z partii. ZChN natomiast współtworzył niechętny lustracji rząd Suchockiej, w którym wicepremierem został uważany za czołowego pragmatyka Henryk Goryszewski.
Obrzydzenie do polityki
Powrót do świata wartości miał nastąpić w ZChN w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych. Zmiany wymuszone zostały przez kolejne klęski. Najpierw nastąpiła porażka w wyborach parlamentarnych. Potem doszło do kompromitacji podczas kampanii prezydenckiej, gdy Zjednoczenie początkowo wspierało Hannę Gronkiewicz-Waltz, aby niedługo przed głosowaniem przenieść swoje poparcie na silniejszego kandydata - Lecha Wałęsę. Winę za tę ostatnią decyzję przypisywano drugiemu prezesowi ZChN Ryszardowi Czarneckiemu, który jako szef partii miał godzić tradycję z nowoczesnością, ideowość z pragmatyzmem i skutecznością w działaniu. Okazało się jednak, że w 1997 roku z wyniku wyborczego sprzed czterech lat pozostało już tylko 1 - 2 proc. w sondażach. Czarnecki odszedł ze stanowiska, biorąc na siebie odpowiedzialność za wiele błędów.
Za kolejny przełom w historii Zjednoczenia można więc było uznać wybór na stanowisko prezesa Mariana Piłki, uznawanego za czołowego przedstawiciele ideowej frakcji "integrystów". - W ZChN nie ma rozbieżności programowych, ale nastąpiło osłabienie artykulacji programu - mówił wówczas Piłka, zapowiadając odnowę partii i powrót do jej radykalnych korzeni. Mocną stroną nowego prezesa, na którą liczyli zwolennicy odnowy w Zjednoczeniu, była uczciwość, prostolinijność i pryncypialność. Niedługo ujawniła się jednak także pewna słabość Mariana Piłki: obrzydzenie do uprawiania gabinetowej polityki, do uczestnictwa w wielogodzinnych nasiadówkach, tak uwielbianych i celebrowanych przez przyszłych sojuszników ZChN - związkowców z "Solidarności".
To właśnie z inicjatywy związkowców w 1997 roku partia Piłki - podobnie jak większość partii prawicowych - stała się współtwórcą Akcji Wyborczej Solidarność i z jej list wprowadziła dużą grupę posłów do Sejmu. Choć w programie AWS politykom Zjednoczenia udało się przeforsować wiele własnych postulatów, to funkcjonowanie w ramach Akcji wymusiło na partii Piłki takie bolesne kompromisy, jak zgoda na podział Polski na 16 województw (przy okazji tego sporu - AWS, a następnie ZChN opuścił jeden z twórców stronnictwa, Jan Łopuszański) czy rezygnacja z wpływu na warunki integracji Polski z Unią Europejską (po zdymisjonowaniu Ryszarda Czarneckiego premier nie dopuścił żadnego polityka Zjednoczenia do negocjacji z Unią Europejską).
Odejście frakcji Łopuszańskiego osłabiło nieco ZChN, jednak istnieją też przykłady wzmocnienia kadrowego partii Piłki - najpierw do ZChN wstąpiła grupa "ROP-Razem" z Jackiem Kurskim na czele, a ostatnio środowisko Młodzieży Wszechpolskiej.
Chrześcijańskie dojrzewanie
Marian Piłka zwykł był mawiać, że na prawicy bywają skandale obyczajowe, a na lewicy - finansowe. Sytuacją zaniepokoić będzie się można dopiero wtedy, gdy także na prawicy dojdzie do afer finansowych.
Tymczasem ostatnio polityków ZChN zaczęły trapić skandale obu rodzajów.
Głośna była sprawa więcej niż przyjaznych stosunków rzecznika prasowego i członka zarządu ZChN Michała Kamińskiego z posłanką SLD Sylwią Pusz, a o ich wakacyjnej romantycznej podróży do Turcji informował nawet jeden z tygodników. Jednak skompromitowany Kamiński nie chciał zrezygnować nawet ze stanowiska rzecznika swojej chrześcijańsko-narodowej partii, a nader łagodny Piłka nie wyrzucił go. - Marian nie wyrzucił Michała, bo zdaje sobie sprawę, że ZChN nie jest dziś partią jego marzeń i usunięcie jednego źle prowadzącego się posła niewiele zmieni - mówi jeden z posłów Zjednoczenia. Natomiast sekretarz generalny partii Artur Zawisza tłumaczy łagodność wobec Kamińskiego świadomością prezesa, że "każdy z nas idzie drogą dojrzewania chrześcijańskiego".
Bardziej stanowczo prezes ZchN zareagował w sprawie innego posła swojej partii, Henryka Goryszewskiego. "Gazeta Polska" ujawniła, że szef komisji finansów publicznych doradzał spółce "Agros", w jaki sposób ma ona uniknąć zapłacenia wysokiego podatku.
Piłka był pierwszym, który oświadczył, że Goryszewski powinien zrezygnować, jeśli zarzuty "Gazety Polskiej" się potwierdzą. Został jednak ostro skrytykowany przez kolegów posłów, którzy zobowiązali szefa zespołu parlamentarnego ZChN Stefana Niesiołowskiego do wydania oświadczenia w obronie Henryka Goryszewskiego. Dlaczego tak się stało? Członek zarządu Zjednoczenia ze smutkiem tłumaczy, że w ZChN jest tak jak we wszystkich innych partiach: - są trzy grupy: ludzie prawi, łajdacy i kretyni. Przez cały czas toczy się walka o to, kto przekona kretynów, a tym razem udało się to łajdakom.
Przesunięcie na prawo
Objawy degrengolady moralnej w partii Mariana Piłki są na pewno rezultatem atmosfery w całej Akcji Wyborczej Solidarność, w której zasadą jest obrona partyjnego kolegi bez względu na jego winę. ZChN zostało - jak mówi jeden z jego byłych przywódców - "skorodowane przez system".
Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe jednak, oprócz obrony kolegów, szczyci się także innymi osiągnięciami. Prezes stronnictwa wylicza sukcesy, które udało się osiągnąć jego partii w tej kadencji Sejmu: przedłużenie urlopów macierzyńskich, wprowadzenie instytucji separacji małżeńskiej, likwidacja wychowania seksualnego jako ustawowego przedmiotu w szkołach, zasiłki dla rodzin z trojgiem i więcej dzieci. - Jesteśmy najbardziej wyrazistą partią w AWS, jedyną, która ma samodzielny elektorat - dodaje Piłka.
Najważniejszym sukcesem minionych dziesięciu lat jest jednak chyba wpływ na świadomość społeczną, osiągnięcie tego, co Artur Zawisza nazywa "przesunięciem obszaru konsensusu społecznego na prawo" - dziś chrześcijańsko-narodowe postulaty mogą być głoszone bez narażania się na oskarżenia o faszyzm i totalitaryzm.
|
28 października powołano Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe.jego wizerunek kształtowali: Marek Jurek, Jan Łopuszański i Stefan Niesiołowski. Dla ewolucji oblicza stronnictwa przełomowy wydaje się rok 1991 - wprowadzenie samodzielnej reprezentacji do parlamentu i udział w rządach. Politycy Zjednoczenia rozwinęli struktury partii wokół biur poselskich, wrastali w układy polityczne. Za przełom można było uznać wybór na stanowisko prezesa Mariana Piłki. w 1997 roku partia stała się współtwórcą Akcji Wyborczej Solidarność i z jej list wprowadziła grupę posłów do Sejmu. funkcjonowanie w ramach Akcji wymusiło na partii Piłki bolesne kompromisy.ostatnio polityków ZChN zaczęły trapić skandale.
|
Wszyscy kandydaci złożyli sprawozdania z kampanii prezydenckiej, jednak o finansowaniu polityki w Polsce można się z nich dowiedzieć bardzo mało
Jawność w cyfrach utopiona
Na organizację wieców podczas kampanii wyborczej prezydent Kwaśniewski wydał dwa miliony złotych.
FOT. PIOTR KOWALCZYK
KRZYSZTOF LESKI
To była kampania multimilionerów. Kandydaci, jeśli wierzyć ich sprawozdaniom, wydali prawie 28 mln zł. Zaledwie ubiegłej wiosny, gdy parlament uchwalał nową ordynację i Sejm ograniczył wydatki każdego kandydata do 20 mln zł, a Senat ten pułap obniżył do 12 mln, w kuluarach mówiono, że to bez znaczenia.
"Nikogo w tym kraju nie stać, by wydać nawet milion dolarów" - usłyszeć można było także z ust ludzi, którzy rządzili potem w sztabie Aleksandra Kwaśniewskiego. I wydali niemal trzy miliony dolarów. Dokładnie, jeśli uwzględnić "darowizny niepieniężne" - do granicznej kwoty 12 mln zł zabrakło niespełna 400 zł.
Gdyby Marian Krzaklewski wtedy o tym wiedział, zapewne podarowałby konkurentowi hulajnogę, tę z tych ostatnio modnych, aluminiową. Kwaśniewski, wsiadając na nią choć raz, "skorzystałby z użyczenia", mówiąc językiem ordynacji. W efekcie przekroczyłby limit i mógłby być zdyskwalifikowany, o czym marzył Krzaklewski.
Pewność, że nikt nie zbliży się do 12 mln, wynikała pewnie z nowych zapisów w ordynacji. Nakazywały one pozornie precyzyjne rozliczanie się z wpływów i wydatków, a na pełnomocników, którzy by tego nie zrobili, nakładały wysokie kary. Ale okazało się, że choć wszyscy złożyli sprawozdania z grubsza zgodne z prawnym schematem, opinia publiczna nie dowiedziała się wiele o finansowaniu polityki w Polsce. Owszem, więcej niż po którychkolwiek poprzednich wyborach, ale jednak niewiele. Magiczne rubryki "Inne wpływy", "Inne koszty" itd. sprawiły, że choć ordynacja zaordynowała jawność finansów, jest to niestety "jawność inaczej".
Niemniej warto zajrzeć w to, co ujawniono. W tej próbie analizy uwzględniam 13 kandydatów: 12 uczestników wyborów z 8 października 2000 roku i Jana Olszewskiego, który, choć nie wystartował, kampanię prowadził - a zatem wydawał pieniądze - niemal do końca. Sprawozdania pozostałych są mniej interesujące. Na przykład pełnomocnik Zbigniewa Antoniego Wesołowskiego pracowicie wpisał w każdej rubryce rodzajów wpływów i wydatków: "nie wystąpiły".
Cztery z dwunastu
Ponad dwie trzecie zgromadzonych i wydanych pieniędzy komitetu Aleksandra Kwaśniewskiego pochodzi ze źródeł, które trudno nazwać jasnymi. Ponad 7 mln zł dał mu Fundusz Wyborczy SLD, ponad milion przyniosła sprzedaż cegiełek. Razem 8,2 mln z 12 mln.
Pytanie, skąd SLD, ponoć biedny, miał tyle pieniędzy, pozostaje bez odpowiedzi. Pod sprzedaż cegiełek podciągnąć można każdy przychód, a szczegółowe rozliczenie komitetu Kwaśniewskiego (ile cegiełek o jakich nominałach wydrukowano, ile sprzedano, ile zwrócono), mnie nie przekonuje. Dość jasne jest pochodzenie niecałych 4 mln zł po stronie wpływów tego komitetu.
Jawność finansów kampanii prezydenta wyniosła więc nieco mniej niż jedną trzecią. Ale to o niebo lepiej niż u Jarosława Kalinowskiego: z ponad 2 mln zł, które zebrał, jasno wskazane jest pochodzenie zaledwie co dwunastej złotówki. Na 1,85 mln zł składają się: dotacja NKW PSL, zbiórki i cegiełki oraz anonimowy (przynajmniej w ujawnionej części sprawozdania) "przychód niepieniężny".
Przyjmijmy, że "współczynnik jawności finansów kampanii" to udział "jawnych" dochodów w ich ogólnej kwocie. Do "jawnych" zaliczmy datki firm i osób fizycznych oraz darowizny niepieniężne, które zostały szczegółowo wyliczone w sprawozdaniu, oraz odsetki z kont bankowych. Do dochodów niejawnych - dotacje własnych partii oraz anonimowe. Opieramy się na tym, co Państwowa Komisja Wyborcza ujawniła - nie można wykluczyć, że niejawna część sprawozdań zmieniłaby nieco wyniki obliczeń (patrz - wykresy)
Triumf Andrzeja Olechowskiego w tej klasyfikacji nie dziwi: pieniędzy od własnej partii nie dostał, bo jej nie miał, na cegiełki nie tracił czasu. Ale nie ujawnił dawców na dwie trzecie wartości "darowizn i usług niepieniężnych". A to, co ujawnił, pozostawia miejscami niedosyt. Jakąż to darowiznę niepieniężną wartą 90 zł otrzymał komitet Olechowskiego od wytwórni komponentów dźwigów osobowych? Wyobraźni mi nie staje. Błagam o publiczną odpowiedź.
Wałęsie, zgodnie z przyjętymi tu kryteriami, do "jawnych" zaliczyć można tylko połowę datków od osób prawnych, gdyż choć kandydat podał listę, nie umieścił na niej kwot. Pawłowskiemu nie było czego zaliczyć do "jawnych", bo zapewne sam sfinansował swoją kampanię. Trudno, reguły mej klasyfikacji są twarde.
Listy życzliwych
To była huśtawka nastrojów! Najpierw wyglądało na to, że listy indywidualnych sponsorów kampanii nie poznamy. Ciekawscy wpadli chyba w euforię, gdy Państwowa Komisja Wyborcza postanowiła je jednak udostępnić, choć tylko do wglądu w swej siedzibie, z samymi nazwiskami, bez adresów. I wreszcie - rozczarowanie: listy są nieciekawe, oczekiwanych nazwisk z biznesowej czołówki mało.
Na dodatek, według PKW, listy przedstawiło tylko ośmiu kandydatów: Kwaśniewski, Olechowski, Krzaklewski, Kalinowski, Lepper, Łopuszański, Wilecki i Olszewski. Żeby było trudniej, tylko listy Krzaklewskiego i Łopuszańskiego są według alfabetu.
Owszem, wśród sponsorów jest wielu polityków. Nie dziwi, że na Krzaklewskiego złożyło się wielu parlamentarzystów AWS, na Kwaśniewskiego - z SLD oraz wysokich urzędników z prezydenckiej kancelarii itd.
Dzisiejszych i wczorajszych rekinów biznesu najwięcej widać u Kwaśniewskiego. Państwo Niemczyccy wpłacili wspólnie 10 tysięcy, choć wpłacając osobno mogli dać 21 tysięcy. Po 10,5 tysiąca dali Władysław Bartoszewicz (Plus GSM), Lew Rywin (Canal+), Grzegorz Tuderek. Jest sporo, z wysokimi wpłatami, nazwisk z Bartimpeksu i firm z nim powiązanych, choć brak Aleksandra Gudzowatego.
Nazwisko P. J. Buchnera znalazłem na listach Kwaśniewskiego (10 tys. zł) i, już jako Piotra J. Buchnera, u Olechowskiego (lepiej, bo 10,5 tys, zł). Ale może to tylko zbieżność inicjałów i nazwisk? U Olechowskiego zwraca też uwagę Leszek Kuzaj (10,5 tys. zł) i Hotel Gołębiewski (10 tys. zł). Nie widać polityków Unii Wolności, którzy dziś z Olechowskim tworzą Platformę Obywatelską, choć Unia kandydata nie miała i żadnej zdrady by nie było.
Lista Krzaklewskiego to lista nieobecności. Nie ma na niej na przykład byłych prezesów PZU lub ludzi z PKN Orlen, jakoby powiązanych z AWS. Znajduje się natomiast aż dwóch panów o nazwisku Krzak (nie mieli wyjścia?) i tajemnicza "Małżonka Kuklińska". Konkurentów Krzaklewski pobił na głowę łączną kwotą indywidualnych wpłat, a zwłaszcza ich liczbą: 3166 (drugi w kolejności Kwaśniewski - ponad jedenaście razy mniej).
Kandydaci często wpłacali sami sobie: Kwaśniewski i Olechowski - maksymalną dozwoloną kwotę 10,5 tysiąca, Wilecki - 10 tysięcy, Olszewski - 13 tysięcy, Lepper - 500 złotych. Na liście wpłat figurują też zwykle pełnomocnicy finansowi kandydatów z kwotami rzędu tysiąca złotych. Zastanawiają dwa datki: Marek Ratuszniak, pełnomocnik Wileckiego, wpłacił mu 287 złotych, a prowadząca finanse Łopuszańskiego Barbara Łuczak swemu kandydatowi - 56 groszy. Czy po to, by słupki się zgadzały?
Gigaplakaty górą
Dość o dochodach - czas na wydatki. Kwaśniewski, według sprawozdania, na reklamę w prasie wydał prawie tyle samo, co na telewizyjną. To nieco szokujące - tak jakby w myśl zarzutów prawicy uznał, że w TVP i tak widać go dość. Ale Kalinowski - według prawicy również pupil telewizji publicznej - najwyraźniej nie był tego zdania: na telewizję, tak jak Krzaklewski, wydał trzecią część budżetu swej kampanii.
Ogólne proporcje zdają się zrazu zgodne z oczekiwaniami. Telewizje i producenci TV zarobili na wszystkich kandydatach ponad 7 mln zł, prasa niecałe 2,5 mln, radia tylko 400 tys. zł. Ale uwaga: wszyscy kandydaci zadeklarowali, że na plakaty wydali 7,2 mln zł - nieco więcej niż na promocję telewizyjną. Zapewne lwią część tej kwoty pochłonęły bardzo drogie europlakaty. Inna sprawa, że ordynacja gwarantowała darmowy czas w TVP, ale darmowych plakatów już nie.
Prasa, radio i właściciele plakatowych tablic większość zarobku zawdzięczają Kwaśniewskiemu. Zaskakująco małe wydatki na plakaty, wydawnictwa, ulotki itd. zadeklarował Olechowski. Deptał mu po piętach pod tym względem Łopuszański, którego cały budżet był przecież nieporównanie skromniejszy niż Olechowskiego.
Zwraca uwagę wiara Krzaklewskiego w tradycyjną propagandę drukowaną; kandydaci SLD i PSL wydali znaczne kwoty na "inne materiały wyborcze", zapewne głównie reklamowe gadżety. Ale teza o konserwatyzmie prawicy byłaby przedwczesna: Lech Wałęsa deklaruje, że wydał na "inne" 169 tys. zł - ponad połowę swego budżetu i pięciokrotnie więcej niż na promocję w telewizji.
Podróż za jeden uśmiech
Nasi politycy wiedzą, że telewizyjny spot nie zastąpi uścisku dłoni wyborcy. Z doniesień podczas kampanii wynikało, że wszyscy bez przerwy gdzieś jeżdżą. Nie dziwi mnie, że tak różne są wydatki kandydatów na organizację wieców, choć dwa miliony prezydenta szokują. Można wynająć drogą salę albo spotykać ludzi na targu.
Skąd jednak drastyczne różnice kosztów podróży? Kwaśniewski twierdzi, że wydał na nie dwanaście razy mniej niż Krzaklewski i trzy razy mniej niż Olechowski. Czy to nie pośredni dowód, że kampanię w terenie prowadził "przy okazji" obowiązków prezydenckich? Kalinowski podróżował minimalnie taniej niż Łopuszański, reszta deklaruje na podróże najczęściej po kilka tysięcy złotych, Olszewski - niecały tysiąc. Pawłowski zaś zero! A był na prawyborach w Nysie. Teleportował się za darmo?
Do grafiki z wiecami i podróżami pozwoliłem sobie dołączyć słupek "Pozostałe". Jest on sumą dwóch pozycji ze sprawozdań: "pozostałe koszty" i "pozostałe wydatki gotówkowe". Pieniądze te wydali niektórzy na coś, co nie było promocją ani kosztami podróży i wieców, nie mieściło się w rubrykach "Materiały i energia" ani "Wynagrodzenia i ubezpieczenia społeczne".
A propos tych ostatnich: tylko czterej kandydaci zadeklarowali, że dali zarobić swoim pomocnikom. Kwaśniewski wydał na to prawie 200 tysięcy, Krzaklewski ponad 150, Olechowski niespełna 90, a Łopuszański 7 tysięcy. Reszta oparła się tylko na społecznikach. A może na jednorazowych umowach o dzieło?
Odwróć tabelę, wojak na czele
Skoro były "dochody od innych podmiotów" oraz "inne wpływy", musiały też być "pozostałe" koszty i wydatki. Kwaśniewski i Krzaklewski zmieścili tam ponad milion każdy - ich wydatki różnią się zaledwie o tysiąc złotych.
Te rubryki w sprawozdaniach zwiększają "szarą strefę" finansów kampanii. Jawność dochodów jest dużo ważniejsza, ale czemu nie stworzyć "współczynnika tajności wydatków"? Sumę kwot wspomnianych "pozostałych" wydatków i kosztów dzielę przez ogół wydatków - kto na czele, ten najmniej "jawny".
Czyżby Olechowski znów zająć miał pierwsze, tym razem niechlubne miejsce? Nie, bo pretendenci z drugiej ligi (wedle budżetu i sukcesu wyborczego) byli nie do pobicia. Generał Wilecki nie bardzo wie, na co wydał prawie połowę pieniędzy.
Ale w pierwszej lidze Olechowski zdecydowanie wyprzedza trójkę głównych rywali. Może kosztowała go konserwacja czy wręcz naprawa owej darowizny niepieniężnej od wytwórni komponentów dźwigów osobowych?
Gdybym chciał się czepiać, zrobiłbym jeszcze tabelę stopnia zaufania do banków. Ordynacja zachęcała, by pieniądze przepuszczać przez specjalnie zakładane konta bankowe. Grabowski je założył, ale wpłynęło tam raptem 356 złotych, dalsze 74 tysiące ominęły bank. U Wileckiego proporcje są podobne, a Pawłowski w sprawozdaniu nawet nie wspomina o kontach.
Wielcy przepuścili przez konta ogromne kwoty. Trzymali je krótko, ale od prawie 12 mln zł można nawet w tydzień uzyskać niezłe odsetki. A Kwaśniewski deklaruje, że zyskał (w Kredyt Banku) tylko 16 tysięcy, około półtora promila, Krzaklewski (w PKO BP) jeszcze słabiej - niewiele ponad jeden promil, Olechowski (Raiffeisen) - około pół promila, podobnie Łopuszański (PKO BP), Olszewski (PBK), Wałęsa (Pekao SA) i nawet Kalinowski w bliskim sobie BGŻ.
PKO BP, najpopularniejszy wśród kandydatów, nie naliczył Piotrowi Ikonowiczowi od 500 złotych - według sprawozdania - ani grosza odsetek. Tylko Janusz Korwin-Mikke, jak przystało na fanatyka rynku, wycisnął z PBK ponad cztery promile. Kredytu bankowego żaden kandydat, według sprawozdań, nie brał.
Każdy po swojemu
Nietrudno porównać Kwaśniewskiego z Krzaklewskim lub wydatki na reklamę radiową i telewizyjną. Jak porównać strukturę wpływów i wydatków wszystkich kandydatów? Sądząc, że widoczne gołym okiem ogromne różnice mogą być pozorne, poprosiłem o pomoc fachowców z Instytutu Podstaw Informatyki PAN. Do opracowanego przez nich unikatowego w skali świata programu komputerowego do gradacyjnej analizy danych wprowadziliśmy macierz głównych elementów wszystkich sprawozdań.
Wyniki opublikować można raczej w czasopiśmie specjalistycznym, ale komentarz fachowców brzmiał: "Znikome podobieństwo struktury". Nie dały się zauważyć ani większe podobieństwa, ani nawet dające się intuicyjnie zinterpretować reguły zróżnicowania. Innymi słowy, obliczenia potwierdziły wrażenie, że każdy kandydat zbierał i wydawał fundusze w innym kraju, w innym społeczeństwie.
Wynik działania programu to swoista graficzna "mapa" kandydatów i ich finansów. Na mapie, od lewej do prawej, uszeregowani wedle względnego podobieństwa swych finansów, widnieją: Kwaśniewski, Olszewski, Lepper, Krzaklewski, Olechowski, Łopuszański, Korwin-Mikke, Grabowski, Wilecki, Pawłowski, Wałęsa, Kalinowski i Ikonowicz. W takiej właśnie kolejności.
Nic dziwnego, że sporządzenie sprawozdań sprawiło pełnomocnikom trudności. Wszystkie sprawozdania zawierają niedociągnięcia formalne i PKW mogłaby je odrzucić. Tyle że ordynacja konsekwencji za to nie przewiduje.
Wnioski? Przed polskimi politykami jeszcze wiele pracy, by ustabilizować swoje źródła finansowania. Przed prawodawcami - wiele wysiłków, zanim uda się uczynić te źródła naprawdę jawnymi. Prawo jednak nie wystarczy - bez zmiany obyczajów się nie obejdzie. Wtedy współczynniki jawności i tajności finansów kampanii stracą sens, bo te pierwsze wynosić będą po sto, a te drugie - zero procent.
Krzysztof Leski jest dziennikarzem BBC Polska
|
Kandydaci, jeśli wierzyć ich sprawozdaniom, wydali prawie 28 mln zł.
choć wszyscy złożyli sprawozdania, opinia publiczna nie dowiedziała się wiele o finansowaniu polityki w Polsce. "Inne wpływy", "Inne koszty" itd. sprawiły, że choć ordynacja zaordynowała jawność finansów, jest to niestety "jawność inaczej".
W tej próbie analizy uwzględniam 13 kandydatów: 12 uczestników wyborów z 8 października 2000 roku i Jana Olszewskiego.
Ponad dwie trzecie zgromadzonych i wydanych pieniędzy komitetu Aleksandra Kwaśniewskiego pochodzi ze źródeł, które trudno nazwać jasnymi. Ponad 7 mln zł dał mu Fundusz Wyborczy SLD, ponad milion przyniosła sprzedaż cegiełek. Razem 8,2 mln z 12 mln.
u Jarosława Kalinowskiego: z ponad 2 mln zł, które zebrał, jasno wskazane jest pochodzenie zaledwie co dwunastej złotówki.
Andrzej Olechowski pieniędzy od własnej partii nie dostał, bo jej nie miał, na cegiełki nie tracił czasu. Ale nie ujawnił dawców na dwie trzecie wartości "darowizn i usług niepieniężnych".
Wałęsie, zgodnie z przyjętymi tu kryteriami, do "jawnych" zaliczyć można tylko połowę datków od osób prawnych. Pawłowskiemu nie było czego zaliczyć do "jawnych", bo zapewne sam sfinansował swoją kampanię.
wyglądało na to, że listy indywidualnych sponsorów kampanii nie poznamy. Państwowa Komisja Wyborcza postanowiła je jednak udostępnić.
według PKW, listy przedstawiło tylko ośmiu kandydatów: Kwaśniewski, Olechowski, Krzaklewski, Kalinowski, Lepper, Łopuszański, Wilecki i Olszewski.
Dzisiejszych i wczorajszych rekinów biznesu najwięcej widać u Kwaśniewskiego. Kandydaci często wpłacali sami sobie.
Kwaśniewski, według sprawozdania, na reklamę w prasie wydał prawie tyle samo, co na telewizyjną. Kalinowski na telewizję, tak jak Krzaklewski, wydał trzecią część budżetu swej kampanii.wszyscy kandydaci zadeklarowali, że na plakaty wydali 7,2 mln zł - nieco więcej niż na promocję telewizyjną.
Nasi politycy bez przerwy gdzieś jeżdżą. Skąd jednak drastyczne różnice kosztów podróży? Kwaśniewski twierdzi, że wydał na nie dwanaście razy mniej niż Krzaklewski i trzy razy mniej niż Olechowski. Kalinowski podróżował minimalnie taniej niż Łopuszański, reszta deklaruje na podróże najczęściej po kilka tysięcy złotych, Olszewski - niecały tysiąc. Pawłowski zaś zero!
tylko czterej kandydaci zadeklarowali, że dali zarobić swoim pomocnikom. Kwaśniewski wydał na to prawie 200 tysięcy, Krzaklewski ponad 150, Olechowski niespełna 90, a Łopuszański 7 tysięcy. Reszta oparła się na społecznikach.
Skoro były "dochody od innych podmiotów" oraz "inne wpływy", musiały też być "pozostałe" koszty i wydatki. Kwaśniewski i Krzaklewski zmieścili tam ponad milion każdy.
Te rubryki w sprawozdaniach zwiększają "szarą strefę" finansów kampanii.
Przed polskimi politykami jeszcze wiele pracy, by ustabilizować swoje źródła finansowania. Przed prawodawcami - wiele wysiłków, zanim uda się uczynić te źródła naprawdę jawnymi.
|
Zamiast ośrodka dla turystów starosta ostrołęcki wybudował sobie daczę. Sąsiedzi żądają rozbiórki. Spór rozstrzygnie NSA
Na kajaki do starosty
Dacza czy "baza sprzętu pływającego"?
FOT. IWONA TRUSEWICZ
IWONA TRUSEWICZ
Stanisław Kubeł, były wicewojewoda ostrołęcki i obecny starosta powiatu Ostrołęka, postawił tuż nad brzegiem jeziora Giławskiego na Mazurach dom. Miała to być "baza sprzętu pływającego na cele kwalifikowanej turystyki wodnej", a jest okazała dacza.
W marcu Samorządowe Kolegium Odwoławcze w Olsztynie unieważniło decyzję burmistrza Pasymia o warunkach zabudowy i zagospodarowania działki pana starosty. Kolegium wskazało, że kilkakrotnie złamane zostało prawo.
Stanisław Kubeł odwołał się najpierw do kolegium, a kiedy utrzymało ono w mocy swoje postanowienie, do Naczelnego Sądu Administracyjnego.
Jeżeli sąd podtrzyma decyzję olsztyńskiego kolegium, dacza starosty zostanie rozebrana. Jest wielce prawdopodobne, że za rozbiórkę zapłacą podatnicy.
Agencja sprzedaje bez przetargu
O inwestycji starosty ostrołęckiego "Rzeczpospolita" pisała rok temu. Rynnowe, otoczone zielonymi wzgórzami i położone z dala od głównych szlaków turystycznych jezioro Giławskie w gminie Pasym Stanisław Kubeł upodobał sobie w 1996 r. Był wtedy wicewojewodą ostrołęckim (urzędował od 1991 do 1997 r.). Olsztyński oddział Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa wydzierżawił wicewojewodzie jezioro na 15 lat, a następnie sprzedał (bez przetargu) 8 arów ziemi tuż nad jeziorem.
Zdaniem warszawskiego mecenasa Jacka Urbaniaka agencja nie miała prawa sprzedawać działki bez przetargu, gdyż nie istnieje stosowna podstawa prawna. Mogła grunt wydzierżawić, podobnie jak jezioro.
W 1997 r. burmistrz Pasymia Wiesław Nosowicz (urzęduje w dalszym ciągu) wydał decyzję o warunkach zabudowy działki starosty "urządzeniem związanym z obsługą turystyki kwalifikowanej tj. »bazy sprzętu pływającego«".
Burmistrz zgodził się, aby "urządzenie", które okazało się budynkiem, stanęło na działce rolnej oraz w stumetrowej strefie ochronnej, w której rozporządzenie wojewody warmińsko-mazurskiego zakazuje budowy jakichkolwiek "obiektów kubaturowych".
Projektantem bazy był Grzegorz Radawiec, syn Juliana Radawca, powiatowego inspektora nadzoru budowlanego w Szczytnie (gmina Pasym należy do powiatu szczycieńskiego). Julian Radawiec był inspektorem nadzoru budowy starosty ostrołęckiego.
- Powstał budynek większy, niż przewidziano w projekcie - powiedział kontrolujący inwestycję Leopold Ażgin, wojewódzki inspektor nadzoru budowlanego w Olsztynie.
Latem ubiegłego roku "baza sprzętu" ukazała się oczom zdumionych sąsiadów Stanisława Kubła. Okazały, piętrowy budynek z niebieskim dwuspadowym dachem stał kilka metrów od jeziora. Otaczał go solidny drewniany płot dochodzący do lustra wody i uniemożliwiający swobodny spacer nad brzegiem Giławskiego. Tuż przy wodzie ustawiono betonowy wychodek, w którym za urządzenie sanitarne służyło... wiadro.
Inspektor występuje do kolegium
- Prowadzę gospodarkę rybacką na jeziorze. Zarybiam regularnie, dzięki temu w Giławskim są i karpie, i amury, i karasie. Uznałem, że budując bazę sprzętową, mogę przyciągnąć więcej wędkarzy i turystów - mówił "Rzeczpospolitej" w sierpniu 2000 r. Stanisław Kubeł.
Minął rok. Sierpień jest jeszcze bardziej gorący. "Baza sprzętu" otynkowana na biało, drewniane okiennice zamknięte. Solidny ceglany komin pozwala się domyślać, że we wnętrzu wybudowano gustowny kominek. Także wychodek zyskał niebieski metalowy daszek i białą elewację, wiadro zasłoniła metalowa płyta. Przedłużenie dachu domu okrywa niewielki hangar. Ile się tam zmieści łodzi?
Przed rokiem starosta Kubeł tłumaczył "Rzeczpospolitej", że zamierza tu trzymać trzydzieści kajaków i łódek. Tylko gdzie?
Leopold Ażgin, wojewódzki inspektor nadzoru budowlanego, do którego piątka sąsiadów Stanisława Kubła wystąpiła o interwencję, nie ma wątpliwości, że to, co stanęło nad Giławskim, jest domem letniskowym.
Inspektor wystąpił do Polskiej Izby Turystyki o zdefiniowanie pojęcia "turystyka kwalifikowana", na potrzeby której baza pana starosty miała zostać postawiona.
Izba wyjaśniła, że taki obiekt musi leżeć na szlaku, w tym wypadku - wodnym. Mieć "miejsca noclegowe, kuchnię samoobsługową, dobre sanitariaty czy pole biwakowe".
"W moim odczuciu nie można nazwać obiektem turystyki kwalifikowanej pojedynczego budynku usytuowanego w najbardziej atrakcyjnym miejscu, ale służącego pobytom rekreacyjnym" - zakończył wyjaśnienia Stanisław Harajda, przewodniczący oddziału PIT.
Leopold Ażgin wystąpił do kolegium odwoławczego o zbadanie zgodności z prawem decyzji burmistrza Nosowicza. Podał, że jezioro Giławskie nie leży na szlaku kajakowym i nie należy do wód żeglownych (jest małe i połączone strugą z jeszcze mniejszym jeziorkiem Krzywym i z Gąsiorowskim).
Inspektor zwrócił też uwagę, że plan zagospodarowania przestrzennego gminy Pasym zakazuje w miejscu usytuowania działki starosty budowy jakichkolwiek obiektów.
Kolegium przyznało rację inspektorowi i unieważniło decyzję burmistrza.
Kurp kontra "rolnicy z Marszałkowskiej"
- To jest nasz sukces - mówi Wiktor Bruszewski, jeden z protestujących sąsiadów starosty. - Ale aby się Kowalskiemu nie wydawało, że wygra z urzędnikami, dyrektor Marian Staszewski z wydziału gospodarki przestrzennej Urzędu Wojewódzkiego w Olsztynie zawiesił, na wniosek pana Kubła, wszczęte postępowanie administracyjne z uwagi "na możliwość poniesienia znacznych strat przez inwestora". Jakaż troska o ostrołęckiego starostę panuje w olsztyńskim urzędzie! - kręci głową Bruszewski.
W sumie jest ich osiem osób z pięciu gospodarstw. Stanisław Kubeł nazywa sąsiadów "rolnikami z Marszałkowskiej", bo są warszawiakami, którzy 15 - 20 lat temu kupili rozrzucone na wzgórzach nad Giławskim gospodarstwa od emigrujących do Niemiec miejscowych. Jedna osoba na stałe przeprowadziła się nad Giławskie, inni spędzają tu średnio po pół roku.
Stanisław Kubeł uważa, że to warszawiacy naruszyli prawo, budując bez pozwolenia betonowe schody i trzy pomosty do jeziora.
- Przez lata sprawdzano nas nieustannie, czy wywozimy szamba, śmieci. I dobrze, bo sami cenimy urodę i wyjątkowość tego miejsca. Siedliska są rozrzucone na wzgórzach, z dala od wody. Jedyne, co przez te prawie dwadzieścia lat postawiliśmy, to niewielkie drewniane pomosty, aby łatwiej było kąpać się w jeziorze. I tu nagle, w tej enklawie spokoju i czystej natury, pojawiła się nad samą wodą budowla. To był policzek dla tego miejsca i prawa - opowiada inny z protestujących, Henryk Dąbrowski i zapowiada, że sąsiedzi sprawiedliwości szukać będą choćby w Strasburgu.
Setki spraw
Wiktor Bruszewski: - Takich spraw jest w Polsce setki, ale dla nas ta urasta do miary symbolu. Pan Kubeł to wysoki urzędnik, najpierw państwowy, teraz samorządowy. Takich ludzi ma obowiązywać nienaganne działanie zgodnie z prawem i jego dobra znajomość, aby potem nie przerzucać odpowiedzialności na innych. Jak jest naprawdę, każdy widzi.
Leopold Ażgin jest realistą: - Do rozbiórki może dojść i za sześć lat.
Wiesław Szubka, wiceburmistrz Pasymia: - Czy my zapłacimy za rozbiórkę? A kto to wie, co będzie za parę lat.
Stanisław Kubeł: - Ja tutaj niczemu nie zawiniłem. Nie mam wpływu na to, że urzędnicy, do których zwracam się o zgodę, nie dopełniają swoich obowiązków. Nawet jeżeli każą mi rozebrać budynek, to zgodnie z przepisami skarb państwa mi za to zapłaci (wypowiedź dla "Gazety Warmii i Mazur", lokalnego dodatku "Gazety Wyborczej" z 2.03.2001 r.).
Do 20 sierpnia pan starosta był na urlopie. Wraz z rodziną i znajomymi wypoczywał między innymi w "bazie sprzętu pływającego" nad jeziorem Giławskim. -
|
Stanisław Kubeł, były wicewojewoda ostrołęcki i obecny starosta powiatu Ostrołęka, postawił tuż nad brzegiem jeziora Giławskiego na Mazurach dom. Miała to być "baza sprzętu pływającego na cele kwalifikowanej turystyki wodnej", a jest okazała dacza.
W marcu Samorządowe Kolegium Odwoławcze w Olsztynie unieważniło decyzję burmistrza Pasymia o warunkach zabudowy i zagospodarowania działki pana starosty. Kolegium wskazało, że kilkakrotnie złamane zostało prawo.
Stanisław Kubeł odwołał się najpierw do kolegium, a kiedy utrzymało ono w mocy swoje postanowienie, do Naczelnego Sądu Administracyjnego.
Jeżeli sąd podtrzyma decyzję olsztyńskiego kolegium, dacza starosty zostanie rozebrana. Jest wielce prawdopodobne, że za rozbiórkę zapłacą podatnicy.
O inwestycji starosty ostrołęckiego "Rzeczpospolita" pisała rok temu. Olsztyński oddział Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa wydzierżawił wicewojewodzie jezioro na 15 lat, a następnie sprzedał (bez przetargu) 8 arów ziemi tuż nad jeziorem.
Zdaniem warszawskiego mecenasa agencja nie miała prawa sprzedawać działki bez przetargu, gdyż nie istnieje stosowna podstawa prawna. Mogła grunt wydzierżawić, podobnie jak jezioro.
W 1997 r. burmistrz Pasymia wydał decyzję o warunkach zabudowy działki starosty "urządzeniem związanym z obsługą turystyki kwalifikowanej tj. bazy sprzętu pływającego.
Burmistrz zgodził się, aby "urządzenie", które okazało się budynkiem, stanęło na działce rolnej oraz w stumetrowej strefie ochronnej, w której rozporządzenie wojewody warmińsko-mazurskiego zakazuje budowy jakichkolwiek "obiektów kubaturowych".
Powstał budynek większy, niż przewidziano w projekcie - powiedział kontrolujący inwestycję wojewódzki inspektor nadzoru budowlanego w Olsztynie.
|
Wynik rywalizacji Fiata, Opla i Daewoo
W Polsce nowe auta są tańsze niż w Unii Europejskiej
Przynajmniej od kilkunastu miesięcy ceny nowych samochodów są w Polsce przeciętnie o kilkanaście, a czasami nawet o ponad 20 proc. niższe niż w krajach Unii Europejskiej. Zdaniem specjalistów, przyczyną tego zjawiska jest coraz ostrzejsza walka koncernów motoryzacyjnych o udział w szybko rozwijającym się polskim rynku. Polskim kierowcom wciąż opłacałoby się natomiast kupować w krajach "15" auta używane, gdyby nie cła, które na razie równają się 1/5 wartości sprowadzanego pojazdu.
Sprowadzanie aut z zagranicy, bez wykorzystania bezcłowego kontyngentu, poza egzemplarzami amatorskimi, kiedy komuś zamarzy się auto naprawdę wyjątkowe, jest coraz mniej opłacalne. Paradoksalnie ochrona polskiego rynku zadziałała na korzyść konsumenta. Koncerny motoryzacyjne często decydują się na obniżenie zysku, aby tylko klientów uzależnić od swego produktu.
Na polskim rynku widać również początki wojny cenowej pomiędzy firmami motoryzacyjnymi. Wprawdzie Fiat jeszcze podwyższa ceny produkowanych przez siebie aut, tak aby wyrównać straty spowodowane inflacją, ale inne koncerny pozostawiają ceny na starym poziomie, lub też, jak ostatnio zrobiło to Daewoo pozbywają się zapasów zalegających zakładowe parkingi i to po bardzo obniżonych cenach. Ceny promocyjne w przypadku produkowanej na Żeraniu astry stosuje bardzo często Opel. Należy oczekiwać, że będzie podobnie, kiedy produkcja tych aut ruszy w Gliwicach, a na Żeraniu rozpocznie się montaż nowego modelu Opla - Vectry. Producenci aut i dealerzy rywalizują również między sobą różnymi akcjami promocyjnymi, oferują darmowe pakiety ubezpieczeniowe i to tak OC, jak i AC.
Długa ochrona rynku
Ochrona polskiego przemysłu motoryzacyjnego spowodowała, że - zgodnie z układem stowarzyszeniowym - samochody będą ostatnim wyrobem, jaki zostanie zwolniony z opłat celnych w imporcie z UE do Polski. Na razie cła na import samochodów nowych i używanych (nie wolno sprowadzać maszyn starszych niż 10-letnie) wynoszą 20 proc., a następnie są obniżane co roku o 5 pkt. proc. Dzięki temu od początku 2002 r. import samochodów z krajów "15" będzie zwolniony z wszelkich opłat granicznych.
Zapewne nie przyczyni się to jednak do spadku cen na krajowym rynku, naturalnie poza jednostkowymi akcjami promocyjnymi. Korzyści z przynależności do Jednolitego Rynku Unii Europejskiej - który miał zapewnić koncernom motoryzacyjnym wielką skalę produkcji i zbytu, a tym samym umożliwić im obniżenie cen do poziomu notowanego np. w USA - zostały już w Polsce w znacznym stopniu zdyskontowane.
Porównanie cen ogłaszanych obecnie przez polskich dealerów z niedawno przeprowadzoną analizą Komisji Europejskiej podobnych ofert w krajach "15" jasno wskazuje, że ceny nowych aut są w Polsce przeciętnie o kilkanaście procent niższe, a w przypadku pojazdów najdroższych różnice przekraczają 25 proc. W Belgii, gdzie ceny nowych aut są niższe niż przeciętnie w UE, a podatek VAT (22 proc.) zbliżony do obowiązującego w Polsce, fiata punto 1.1 można kupić za równowartość 32,5 tys. zł (w Polsce ok. 30 tys. zł), forda escorta 1,4 za 43,9 tys. zł (34,6 tys. zł), peugeota 106 1,0 za 31,49 tys. zł (30,55 tys. zł), peugeota 306 za 47 tys. zł (39,45 tys. zł), opla corsę 1,2 za 32,24 tys. zł (29,7 tys. zł), opla astrę GL 1,4 za 46,6 tys. zł (35,25 tys. zł), renault clio 1,2 za 33,37 tys. zł (34,3 tys. zł), renault lagunę 1,8 za 61,85 tys. zł (52,9 tys. zł), volkswagena passata 1,6 za 65,23 tys. zł (63 tys. zł), volvo S40 1,8 za 70,4 tys. zł (82 tys. zł).
W samej Unii Europejskiej, jak wynika z badań KE, różnice w cenach nowych samochodów także często przekraczają 20 proc., są one jednak spowodowane przede wszystkim zmianami kursu walut. Z powodu aprecjacji funta w stosunku do niemieckiej marki i walut z nią związanych, ceny 54 spośród 75 modeli aut badanych przez KE są dziś zdecydowanie najwyższe w Wielkiej Brytanii w stosunku do pozostałych krajów "15". Z powodu przeprowadzonej 3 lata temu silnej dewaluacji włoskiego lira, hiszpańskiej pesety i portugalskiego escudo wciąż atrakcyjnym miejscem zakupu samochodów są Włochy, Hiszpania i Portugalia, jednak aż 24 modele samochodów najtaniej można kupić w Holandii.
Istotne znaczenie mają również obciążenia fiskalne. W Danii, gdzie rozmaite opłaty sięgają łącznie 213 proc. wartości pojazdu, dealerzy starają się oferować niską cenę wyjściową samochodów, aby "ktokolwiek je kupił". Dla klientów spoza danego kraju UE jest to istotne, bowiem wnoszą oni opłaty skarbowe w kraju ostatecznego zarejestrowania pojazdu i tam, gdzie został on kupiony.
Fiat i Daewoo narzucają ceny
Różnicy w cenach aut między Polską i UE nie da się jednak wytłumaczyć w taki sam sposób. Opłaty fiskalne od zakupu pojazdu są w Polsce, w porównaniu z krajami UE, umiarkowane, a w ostatnich latach realna wartość złotego wyraźnie wzrosła w stosunku do marki i innych walut europejskich. Stąd, zdaniem Jorga Schroedera z europejskiego stowarzyszenia producentów samochodów (ACEA), lepszym wytłumaczeniem jest coraz ostrzejsza walka zagranicznych koncernów o opanowanie szybko rozwijającego się rynku motoryzacyjnego w Polsce.
- Szczególne znaczenie ma tu rywalizacja między Fiatem i Daewoo. W każdym kraju UE pojawił się lider rynku, do którego polityki cenowej muszą dopasować się pozostali producenci. We Włoszech jest to Fiat, we Francji Renault i Peugeot, w Niemczech Volkswagen i Opel. Skoro w Polsce dominującą pozycję przejęły firmy sprzedające tanie auta, to producenci droższych marek muszą spuścić z tonu - tłumaczy Schroeder. - Nie jest także wykluczone, że pewną rolę w tym procesie odegrał dumping koreańskich producentów.
Koreańska presja
Morderczej walki między Koreańczykami i Włochami nie wytrzymują już zresztą niektórzy producenci. Renault w ostatnich miesiącach musiał podnieść ceny swoich aut, tracąc przez to udziały w polskim rynku (renault clio jest w Belgii tańsze niż w Polsce).
Walka cenowa trwa w Polsce na tyle krótko, że nie odbiła się jeszcze znacząco na rynku pojazdów używanych, chociaż wyraźnie wyśrubowane są ceny aut tych producentów, którzy zdecydowali się na zainwestowanie w naszym kraju. Ale już kupno auta używanego w krajach UE wciąż mogłoby być dla polskiego klienta opłacalne. 4-letniego citroena ZX 1,4 (przebieg 70 tys. km) można, np. w Belgii, kupić za równowartość 13 tys. zł, 5-letniego zaś peugeota 406 o podobnej mocy i przebiegu, ale z klimatyzacją i automatyczną skrzynią biegów - za 2 tys. zł drożej. W obu przypadkach otrzymamy od dealera 6-miesięczną gwarancję i zaświadczenie o przeprowadzonych badaniach technicznych.
W poszukiwaniu używanego auta Polacy jednak coraz rzadziej jeżdżą do Belgii ze względu na cła, jakie muszą w drodze powrotnej zapłacić na granicy. Gdy i te znikną, ceny aut używanych będą zapewne w Polsce przynajmniej równie niskie jak na zachodzie.
Jędrzej Bielecki z Brukseli, Danuta Walewska
|
ceny nowych samochodów są w Polsce niższe niż w krajach Unii Europejskiej. Zdaniem specjalistów przyczyną jest coraz ostrzejsza walka koncernów motoryzacyjnych o udział w szybko rozwijającym się polskim rynku. Polskim kierowcom wciąż opłacałoby się natomiast kupować w krajach "15" auta używane, gdyby nie cła, które na razie równają się 1/5 wartości sprowadzanego pojazdu.
|
ŻEGLARSTWO
Wielki wyścig - Niespokojny duch Kolumba - Trasa najtrudniejsza z możliwych - Mają jeden obowiązek: opłynąć lewą burtą trzy przylądki. Przylądek Dobrej Nadziei, Przylądek Leuuwin i Horn
Ze sztormu w sztorm
MAREK JÓŹWIK
To ma być największe widowisko sportowe przełomu tysiącleci. Będzie 31 grudnia, rok 2000. Wyruszą z Marsylii albo z Barcelony, żeby opłynąć świat. To będzie wyścig największych i najszybszych jachtów, jakie kiedykolwiek zbudowano. Najlepszych żeglarzy, jacy pływają po oceanach. Bez zawijania do portów. Bez pomocy z zewnątrz. Bez ograniczeń. Ale z kamerami telewizji na pokładach. Dostępny na stronach Internetu. Z udziałem polskiej załogi, którą pokieruje Roman Paszke, kapitan jachtowy żeglugi wielkiej.
Ten projekt porusza wyobraźnię. Jest metaforą godną milenium. Człowiek, ocean, satelita w otwartym tunelu czasu i cyber przestrzeni. Stary i nowy świat spięte żaglem i obrazem cyfrowym na żywo. Czyż można bardziej lapidarnie streścić dwa tysiące lat i lepiej oznaczyć ten punkt, w którym jesteśmy na mapach dziejów, w przesmyku do trzeciego tysiąclecia?
Nie sposób wskazać człowieka, który poddał pomysł tego rejsu. Można wskazać na wielu ludzi. Może był nim Jules Verne, który napisał książkę "W osiemdziesiąt dni dookoła świata", może Yves Le Cornee, który wymyślił regaty Jules Verne Trophy. Może Bruno Peyron, który pierwszy okrążył ziemię szybciej od Phileasa Fogga, bohatera Verne'a. A może po prostu był nim ten ktoś, kto zobaczył wielką górę i na nią wszedł, albo ten, który stanął nad oceanem i poczuł, że musi go przepłynąć, inaczej nie zazna spokoju, i zrobił to. Każdy nosi w sobie swój przylądek Horn i swój Mount Everest, lecz tylko najlepsi z nas nigdy nie rezygnują.
Fanaberia i kaprys
Roman Paszke i Mirosław Gospodarczyk pocięli palnikiem dwie tony ołowiu. W Górkach pod Gdańskiem wykopali na przystani dół, rozpalili ognisko, przetapiali ołów i wlewali w drewniane formy, które zbili z kawałków desek. Zatruli się oparami, lecz mieli balast do łódki. Wtedy wszyscy gdzieś pracowali. O szesnastej, po pracy, przyjeżdżali do Górek i budowali jacht do trzeciej w nocy. Tyrali jak stachanowcy. W dwanaście tygodni zbudowali Gemini 2. Pierwszy polski jacht z włókien węglowych. Roman Paszke dołączył do żeglarzy z Zachodu, którzy dawno wysiedli z ciężkich łódek z poliestru. Włókno, kevlar, aluminium i tytan to było to, na czym pływali i co trzeba było mieć, żeby się liczyć. Tamci mogli to kupić. Paszke musiał wychodzić, wydreptać po urzędach, załatwić. W Polsce były inne priorytety. Takie środki ochrony roślin, bardzo proszę. Ale włókno węglowe na jachty? To fanaberia i kaprys! Marzenia? Owszem, każdy mógł je mieć. Powiedzmy zwiększenie wydajności z jednego ha, ale szybki jacht pełnomorski to było marzenie wskazujące na znaczące znamiona luksusu, by nie powiedzieć - na odchylenie prawicowe. Podpadało to pod określoną ustawę, która nie zabraniała marzyć, ale zabraniała mieć. Zresztą był Gemini 1 i oni na nim pływali, więc wyraźnie coś się w głowie pomieszało temu Paszkemu. Zanim zaczął wytapiać ołów z "Miśkiem" Gospodarczykiem, swoim bosmanem i przyjacielem, Roman odbył bolesną drogę krzyżową po gabinetach instytucji i urzędów. Wspomina to z rozbawieniem. - Najtrudniej było uzasadnić, że potrzebujemy innego jachtu, chociaż mamy taki jeden, który pływa. Kiedy wystartowaliśmy na Gemini 1 za granicą, to tylko oglądaliśmy rufy łódek rywali. W tych regatach, między innymi, startował jacht Rodeo, na którym pływały kobiety. Bardzo zdrowe, pokaźne niemieckie kobiety. I one nas wyprzedziły. Już wtedy było widać, że na tym jachcie nic nie wskóramy. Był zbudowany w Stoczni im. Conrada metodą, jakby to najdelikatniej ująć, tradycyjną. Był bardzo ciężki. Miał duży kambuz nawigacyjny, kabiny dla załogi. Był po prostu konstrukcyjnie przestarzały. Po tych regatach powiedziałem, że na tę łódkę więcej nie wsiądę.
Korona Himalajów kapitalizmu
Paszke był zdeterminowany. Włókno węglowe figurowało na liście materiałów o znaczeniu strategicznym, których nie wolno było przewozić z Zachodu na Wschód. Jednak pomogli przyjaciele. W oficjalnych papierach paczki zawierały szkło. To był szmugiel w zbożnym celu i Pan Bóg przymknął oko - konkretnie celnikom i straży granicznej po tamtej stronie. Gemini 2 wygrał mistrzostwa w Świnoujściu właściwie bez walki. Był lekki, szybki, zwrotny i rufę tego jachtu studiowali bez przyjemności żeglarze wielu krajów. Potem było pływanie na MK Cafe. W 1997 Roman Paszke zdobył Admirals Cup i tytuł Żeglarza Roku. Zrealizował swoje marzenie, został jednym z najlepszych, ale jeszcze nie pokonał swojego Hornu. Kto wie, może wcale nie chodzi o to, żeby to zrobić. Może ważniejsze jest samo dążenie. - Z Paryża wrócił Rolf Vrolijk i to on zaczął Romka namawiać na projekt Rejsu 2000 - mówi Alina Paszke, żona żeglarza. - A Roman zaczął przekonywać Marka Kwaśnickiego, właściciela MK Cafe. Kwaśnicki na początku był tym projektem zainteresowany, ale później ostygł. Budowa katamarana i udział w regatach to gigantyczne przedsięwzięcie finansowe. Ludziom z najpotężniejszych firm buzuje elektrolit w szarych komórkach, kiedy siadają nad rachunkami. Z drugiej strony kupno, sprzedaż i dystrybucja widowiska to wielkie wyzwanie dla świata mediów i świata finansów. To swoista Korona Himalajów kapitalizmu. THE RACE 2000 będzie dysponować najwyższym budżetem multimedialnym w dziejach. To już wiadomo, choć konkretna suma na razie jest tajemnicą.
Paryski Disneylend, Francuski Interministerialny Komitet Obchodów Roku 2000, Volvo i France Telekom organizują ten wielki wyścig po morzach i oceanach. Trans World International kupiła prawa transmisji i dystrybucji telewizyjnej tej imprezy. TWI to filia International Management Group, założonej w 1960 roku przez Marka McCormacka, która zatrudnia 1600 pracowników, posiada 70 biur w 27 krajach świata. IMC/McCormack zarządza m.in. turniejami tenisowymi, brytyjskimi turniejami golfowymi, ponadto fundacją Nobla, Uniwersytetem Harvarda itd. TWI zajmowała się dotychczas z powodzeniem regatami Whitbread i America's Cup. TWI zleciła badanie rynku agencji Carat, największemu medialnemu konsorcjum konsultingowemu w Europie. Według szacunków agencji THE RACE 2000 uplasuje się na piątym miejscu pod względem oglądalności zawodów sportowych. Po mistrzostwach świata w piłce nożnej, olimpiadzie w Atlancie, mistrzostwach Europy w piłce nożnej i mistrzostwach świata Formuły 1. Są to, trzeba przyznać, bardzo zachęcające prognozy na ciasnym rynku niezwykle ostrej dzisiaj konkurencji. David Ingham odpowiada w TWI właśnie za żeglarstwo i wiele sobie obiecuje po kolejnej inwestycji firmy. - Myślę, że oglądalność programów o żeglarstwie szybko rośnie. Regaty Whitbread stały się najbardziej nośnym w dziejach telewizji żeglarskim wydarzeniem... Myślę, że Wyścig będzie jeszcze bardziej oglądany. I jeszcze szerzej dostępny z powodu przekazów na żywo i z powodu Internetu. Będziemy także realizowali programy specjalne, dla poszczególnych stacji albo dla konkretnych krajów. To są ekscytujące możliwości.
Roman przyciąga ludzi
Na razie są setki spraw do załatwienia każdego dnia. Roman telefonuje do Londynu. Dopina odbiór nowego masztu. Poprzedni złamał się na Zalewie Zegrzyńskim zaraz po regatach. Lepiej w Zegrzu niż na Pacyfiku - przymilnie pocieszałem Romana, bo maszt runął, jak tylko wsiadłem do katamarana, więc sumienie mnie gryzło okropnie. Romek przez grzeczność nie zaprzeczał. Maszt ma być obrotowy czy nie? Na pewno będzie niższy o cztery metry. Trzeba dogadać szczegóły z Londynem. Mirosław Gospodarczyk już rozgrzewa busa. On pojedzie odebrać maszt. Trzeba załatwić bilety na prom dla bosmana. Cztery doby podróży non stop i będzie po sprawie. Bosman nie takie szpagaty ćwiczył z kapitanem. Kiedyś w sztormie na Morzu Północnym zatykał palcem dziurę, przez którą wypadł im wał silnika. - Mieliśmy kwadratowe oczy. Parę razy spadliśmy z fali, miała sześć czy siedem metrów. Szliśmy na silniku, żeby się schować przed wiatrem za wyspą. Stanęliśmy na beczce, znaczy na boi. Ledwie zdążyliśmy się za nią złapać, jak wyleciał nam ten wał. Wetknąłem palec w dziurę. Łódka szybko nabierała wody. Zanim Romek znalazł kołek, żeby ten otwór zabić, ja robiłem za korek. Gdyby wał wyleciał kwadrans wcześniej, kiedy byliśmy w morzu, byłoby po nas. Bosman umie się poświęcić dla sprawy. Nawet wtedy, kiedy nie wierzy w powodzenie, robi swoje najlepiej, jak potrafi. Nie wierzył, że wyjdzie ten program z MK Cafe, lecz kiedy Roman w to wszedł i on to zrobił. Nie wierzył w Rejs 2000. Wątpił, czy uda się zebrać pieniądze, zgromadzić grupę sponsorów i zbudować kolosa pod żaglami, ale był przy tym z Romanem od początku. Są przyjaciółmi i to wystarcza. Roman ma wielu przyjaciół. Roman przyciąga ludzi. Roman umie sprawić, że inni zaczynają myśleć tak jak on. Zaczynają wierzyć w to, w co on wierzy, i czuć, że są to ich marzenia. Marek Kondrat, Bogusław Linda, Kazimierz Kaczor pomagają mu, odkąd zabrał się za projekt tego rejsu. Linda ma popłynąć w załodze. Ala Paszke, jak ze śmiechem opowiada, dała się wpuścić w maliny. Roman, zgodnie z prawdą, powiedział żonie, że rejs potrwa dwa miesiące. Dyskretnie jednak przemilczał, że praca nad projektem to bite dwa lata młyna, ciągłych wyjazdów, dużych wydatków własnych. Ala wspiera Romana jak zawsze. Jednak jest kobietą, a kobiety są bardziej praktyczne, zwłaszcza od mężów marzycieli, choćby nawet tak pragmatycznych jak Roman. - Na początku było trudno. Wszystkie pieniądze, jakie zarobiliśmy, inwestowaliśmy w ten projekt, nie mając żadnej gwarancji, że to się uda - mówi Alina Paszke. - Roman wyjeżdżał do Warszawy dwadzieścia razy w miesiącu. Warszawa była wtedy jego drugim, a właściwie pierwszym domem. Gdyby musiał mieszkać w hotelach, to by nas zrujnowało. Mieszkał u przyjaciół.
Każda meta to nowy start
W grupie warszawskiej, jak Roman ich nazywa, wyobraźnia zadziałała. Rozmach tego rejsu, symbolika podróży w czasie, przejście pod żaglami przez granicę tysiącleci, nie może nie poruszyć wyobraźni tych, którzy ją mają. I klimat wielkiego wyścigu. Bo historia ludzi na ziemi to wyścig. Historia odkryć, historia władzy. Historia każdego życia. W wyścigu ktoś wygrywa i ktoś przegrywa. Jedni giną, a innym udaje się przetrwać. Ten wyścig ma wiele nazw i wiele aren, lecz wszyscy bierzemy w nim udział. Nie ma takich, których to nie dotyczy. Tylko cele i mety są różne. A każda meta to nowy start. Tak jest urządzony świat. I nie warto przywiązywać się do słów. Słowa, pojęcia, etykiety są względne i złudne. Gdyby Kolumb żył w naszych czasach, byłby tylko rekordzistą Europy, bo dotarł tam, gdzie nie dotarł przed nim żaden Europejczyk. Kto wie, może tak byłoby lepiej. Nazywamy go odkrywcą, choć wcale nie odkrył Ameryki. Jak można odkryć ląd, na którym żyli, rodzili się i umierali ludzie od setek lat? To arogancka teoria. Czy ten Indianin, który pierwszy stanął na naszym kontynencie, też odkrył Europę?
Historia ludzi to historia wielu wyścigów, a ten rejs będzie jednym z nich. Ci żeglarze nie odkryją nowego lądu. Odkryją nowe możliwości technologii, nawigacji i ludzkich sił. Kiedy dopłyną do Marsylii czy Barcelony, wszyscy będziemy jakoś bogatsi. Czegoś się dowiemy i o nich, i o nas. I chyba zawsze o to chodzi. Ktoś rzuca wyzwanie, ktoś zaczyna nowy wyścig i nie wie, co jest za metą. Wyrusza, żeby się dowiedzieć. A kiedy już tam dotrze, gdy osiągnie cel, to ma przed sobą linię horyzontu jak ta, do której płynął. Do tej linii popłynie ktoś inny, kto nie będzie mógł zasnąć, dopóki się nie dowie, co za nią jest. Człowiek nigdy nie zdąży na spotkanie morza z niebem, ale nigdy nie przestanie próbować, bo - być może - po to tutaj jest.
Pływające monstrum
Wielkie wyzwania rodzą się z tysiąca drobnych spraw. Jedziemy z Romanem do Górek. Trzeba trochę przebudować jacht ALKA-PRIM. Skrócić stalowe liny i część dziobową. Być może dodać nową belkę wzmacniającą. ALKA-PRIM przy superjachcie, na którym wyruszą w rejs, to mikrus. Biuro konstrukcyjne Gillesa Olliera w Paryżu zaprojektowało tamto pływające monstrum. Jedenastopiętrowy wieżowiec to jego maszt. Powierzchnia żagli to tyle, co obszar boiska piłkarskiego. Ten katamaran ma tyle żagli na jednym maszcie, co Dar Młodzieży na trzech. Będzie rozwijał prędkość ponad 40 węzłów, więc prawie 80 km/godz. W drodze do Górek Roman objaśnia mi technikę żeglowania, systemy nawigacji, sposoby zliczania dystansu. On chce opłynąć ziemię w czasie krótszym niż 60 dni, a to oznacza piekło na pokładzie. Będą płynąć za dnia i będą płynąć w nocy. Z możliwie maksymalną prędkością w każdej chwili. Roman dokładnie zna trudności trasy. - Trasa jest najtrudniejsza z możliwych. Mamy jeden obowiązek: opłynąć lewą burtą trzy przylądki. Przylądek Dobrej Nadziei, Przylądek Leuuwin i Horn. Reszta to wolny wybór skipperów. Trasa będzie tym szybsza, im będzie krótsza. A krótsza będzie wtedy, im bliżej Arktyki pobiegnie . Im niżej zejdziemy, im bardziej się zbliżymy do granicy lodów, tym większe mamy szanse napotkania sztormowych wiatrów. Cała strategia walki na trasie polegać będzie na tym, żeby przeskakiwać z niżu w niż. Ze sztormu w sztorm. Poniżej pięćdziesiątek, sześćdziesiątek zdarza się trzysta dwadzieścia dni sztormowych w roku. Tak mówią statystyki. Taka tam jest cyrkulacja. Żeglowanie w sztormach, góry lodowe. Lekko nie będzie.
Dużo więcej adrenaliny
Roman Paszke nie mówi o strachu. Mówi, że do startu jest zbyt daleko, żeby się bać. Żeby w ogóle o tym myśleć. Żyje teraz w ciągłym biegu, złe myśli przywala tona codziennych spraw. A może nie chce o tym mówić. Żeglarze są przesądni. Nieszczęścia się zdarzają albo nie, po co prowokować los. Wiadomo, że trzeba mieć szczęście. Kto będzie miał mniej kłopotów, ten zwycięży w tym wyścigu. Ryzyko jest duże. Wiadomo, co może się stać, gdy rozpędzony nocnym sztormem kolos staranuje zatopiony kontener, górę lodową albo wieloryba. Gdy kogoś zmyje fala z plastikowej siatki rozpiętej między pływakami przy prędkości 80 kilometrów na godzinę. I będzie noc, i będzie sztorm. Katamaran to nie jacht jednokadłubowy, który ma dwie tony ołowiu w kilu. Jeżeli się wywróci, to jak podnieść na ocenie coś, co ma na maszcie płótno rozmiarów boiska do futbolu, a ten maszt ma jedenaście pięter? Jak to zrobić bez pomocy z zewnątrz, w dziesięciu ludzi na wodach Hornu albo Arktyki? Ten, kto wyjedzie na maszt, nawet przy spokojnym morzu, będzie tam siedział jak w diabelskim młynie. Szczyt masztu będzie się odchylał po dwa metry w lewo i w prawo, więc ten ktoś będzie się bujał po cztery metry. Jaka to będzie bujanka przy sztormie, można sobie wyobrazić, a trzeba będzie przeżyć. - Codziennie będziemy wyjeżdżać na maszt dla sprawdzenia, czy jest OK. Ważny będzie zgrany zespół. Umiejętność rozwiązywania konfliktów. Ludzie kłócą się po czterech dniach regat, a co dopiero po dwóch miesiącach. Jeden drugiego musi mobilizować. Ktoś będzie słabszy, ktoś silniejszy w danym momencie. Każdy musi umieć zastąpić każdego - mówi Wojtek Długozima, jeden z kandydatów do załogi. Mocny chłopak, pływał z Romanem na MK Cafe.
Paszke zestawia drużynę z młodych, ale już doświadczonych żeglarzy. Liczy się zaprawa w pływaniu na katamaranach. Robert Janowicz ma za sobą taką szkołę. - Katamaran jest bardzo specyficzny i w prowadzeniu, i w trymowaniu. Łódka jest bardziej wymagająca od jednokadłubowca. Jej prowadzenie wymaga większej uwagi. Każdy błąd może kosztować dużo więcej. Ta łódka może się wywrócić. Ona jest stabilna tylko do pewnego momentu. Jest to łódka bardziej ekstremalna, ale daje też większą przyjemność żeglowania. Jest bardziej efektowna na wodzie. No i dostarcza więcej adrenaliny. Dużo więcej adrenaliny.
Elektroniczna chmura
Fajne są te chłopaki, pełne zapału. Mariusz Piratowicz, Zbigniew Gutkowski, Kamil Ortyl, Krzysztof Owczarek, Jarosław Kubik też kandydują do załogi kapitana Romana Paszkego, choć żaden nie jest pewny swego miejsca. Trenują na jachcie ALKA-PRIM, po to go zbudowano, ale droga na superjacht nie będzie łatwa.
Największe widowisko sportowe przełomu tysiącleci. Zdanie jak pocisk, który ma przebić na wylot tę chmurę elektroniczną, z której spada na ziemię powszedni deszcz obrazów i słów, i zostać w naszych głowach. Zdanie wycelowane w masową wyobraźnię. Zdanie, którego spece od reklamy, fachowcy od marketingu używać będą na globalnej aukcji produktów medialnych. Zdanie, w które potężne koncerny inwestują wielkie pieniądze, żeby zarobić jeszcze większe. Niczego nie zostawia się przypadkowi. Wszystko jest dokładnie policzone, przeliczone, zsumowane. Rachunki oglądalności wystawiono w bilionach kontaktów, skumulowane zakresy dotarcia wyceniono na 7,5 miliarda odbiorców. Cyber Quest w Internecie już prezentuje przeboje techniki, jakie będą stosowane w przekazach. Każdy syndykat, każda drużyna będzie miała swoją stronę w Internecie. Zdalnie sterowane kamery będą podawać czteromegabitowy obraz z jachtów. Zagubionych na oceanie, ale łatwo odnajdywalnych za pomocą pilota od telewizora czy w komputerze. Tego jeszcze nie było. Chyba żaden żeglarz na morzu nie dzielił swej samotności z milionami świadków. Multimedialna armada żaglowców kusi sponsorów i przyciąga ich pieniądze. - Jeśli dopłyną do mety, uznam to za promocyjny sukces firmy - mówi Mirosław Mironowicz, prezes zarządu i dyrektor generalny zakładów farmaceutycznych POLPHARMA S.A. ze Starogardu Gdańskiego. To oni wyłożyli pieniądze na ALKA-PRIM i współfinansują budowę superjachtu. - Znamy historię i Gemini, i MK Cafe. Podejmując decyzję o sponsorowaniu, zapoznaliśmy się ze skutkami marketingowymi, jakie przyniosły poprzednie akcje promocyjne. Oceniliśmy efekty jako pozytywne. Promocja przez sport jest tańsza niż bezpośrednia promocja medialna. Jeśli jacht wystawiony przez polski kapitał ukończy regaty, to będzie duży sukces. Jeżeli wygra, to będzie sukces jeszcze większy.
Może tylko Bóg to wie
Wielkie marzenia rzadko się spełniają bez wielkich pieniędzy. Tak jest urządzony ten świat i Krzysztof Kolumb też by nam coś o tym opowiedział. Najszybszym jachtem na oceanach jest obecnie PLAYSTATION Steve Fosseta, amerykańskiego multimilionera. Ten katamaran kosztował 4,5 miliona dolarów. Fosset też wystartuje w Wielkim Wyścigu. Faceta roznosi energia, chyba karmi się adrenaliną z puszek. Ma 54 lata i uprawia triatlon, ściga się psimi zaprzęgami na Alasce, przepływa wpław kanał La Manche, bierze udział w 24-godzinnych wyścigach samochodowych na torze w Le Mans. Próbował okrążyć balonem ziemię, ale mu się nie udało. Udało mu się ustanowić rekord szybkości na jachcie. Płynął dobę i uzyskał średnią prędkość 45 węzłów. Można powiedzieć - ekscentryczny milioner. Można powiedzieć - bogaty snob. Ale to są łatwe uproszczenia. Gość ma takie pieniądze, że mógłby na nich leżeć i pozwolić się wachlować kobietom pięknym, acz wyuzdanym, lecz coś go gna. On czegoś szuka. Czego? Ludzie robią różne dziwne rzeczy, choć dokoła jest tyle problemów.
Taki jest porządek spraw
Będzie 31 grudnia 2000 roku, kiedy wyruszą z Marsylii albo z Barcelony, żeby opłynąć Ziemię w wielkim wyścigu. Zostawią za sobą cały ten zgiełk. Trzeba wierzyć, że im się uda. Roman ma takie powiedzenie - Sto procent optymizmu, zero pesymizmu. I tego się trzyma, jest mężczyzną. Jednak Ala, jego żona, musiała znaleźć własny sposób, żeby normalnie funkcjonować tutaj, gdy on jest tam. - Nie jestem Penelopą - mówi o sobie. Prowadzi firmę, wychowuje córkę, remontuje dom. Żyje aktywnie i do przodu, lecz gdy na Bałtyku szaleje sztorm, chwyta za telefon i dzwoni do Romana, który gdzieś tam na Karaibach wypatruje szkwałów i mew. Każdy potrzebuje cichej, bezpiecznej przystani, żeby przeczekać czas rozstania. Ala ma swoją przystań. Zdarzyło się coś, co sprawiło, że uwierzyła w przeznaczenie, chociaż ona tak tego nie nazywa. - Jechaliśmy do Elbląga do moich rodziców, kiedy w Gdańsku o szóstej rano wyleciał w powietrze dom. Na skutek wybuchu gazu. Ludzie spali w swoich łóżkach. Niektórzy wybierali się na rezurekcję do kościoła. Ten wypadek mną wstrząsnął. Pomyślałam, Boże, gdzie można czuć się bezpieczniej niż we własnym domu, we własnym łóżku. A jednak to się zdarzyło. Nie mamy wpływu na los. Są rzeczy poza nami. Co ma być, to będzie, i trzeba się z tym pogodzić. To jest tak, jak mówi Romek. Byleby odepchnąć się od kei. Wtedy przychodzi spokój. W domu życie spokojnie się toczy. Tam na morzu on jest szczęśliwy. Taki jest porządek spraw.
|
To ma być największe widowisko sportowe przełomu tysiącleci. Będzie 31 grudnia, rok 2000. Wyruszą z Marsylii albo z Barcelony, żeby opłynąć świat. To będzie wyścig największych i najszybszych jachtów, jakie kiedykolwiek zbudowano. Najlepszych żeglarzy, jacy pływają po oceanach. Bez zawijania do portów. Bez pomocy z zewnątrz. Bez ograniczeń. Ale z kamerami telewizji na pokładach. Dostępny na stronach Internetu. Z udziałem polskiej załogi, którą pokieruje Roman Paszke, kapitan jachtowy żeglugi wielkiej.Roman Paszke i Mirosław Gospodarczyk pocięli palnikiem dwie tony ołowiu. W Górkach pod Gdańskiem wykopali na przystani dół, rozpalili ognisko, przetapiali ołów i wlewali w drewniane formy, które zbili z kawałków desek. Zatruli się oparami, lecz mieli balast do łódki.Tyrali jak stachanowcy. W dwanaście tygodni zbudowali Gemini 2. Pierwszy polski jacht z włókien węglowych. Roman Paszke dołączył do żeglarzy z Zachodu, którzy dawno wysiedli z ciężkich łódek z poliestru. Włókno, kevlar, aluminium i tytan to było to, na czym pływali i co trzeba było mieć, żeby się liczyć. Tamci mogli to kupić. Paszke musiał wychodzić, wydreptać po urzędach, załatwić. W Polsce były inne priorytety.Kiedy wystartowaliśmy na Gemini 1 za granicą, to tylko oglądaliśmy rufy łódek rywali.Już wtedy było widać, że na tym jachcie nic nie wskóramy. Był zbudowany w Stoczni im. Conrada metodą, jakby to najdelikatniej ująć, tradycyjną. Był bardzo ciężki.Po tych regatach powiedziałem, że na tę łódkę więcej nie wsiądę.
Paszke był zdeterminowany. Włókno węglowe figurowało na liście materiałów o znaczeniu strategicznym, których nie wolno było przewozić z Zachodu na Wschód. Jednak pomogli przyjaciele.To był szmugiel w zbożnym celu i Pan Bóg przymknął oko - konkretnie celnikom i straży granicznej po tamtej stronie. Gemini 2 wygrał mistrzostwa w Świnoujściu właściwie bez walki. Był lekki, szybki, zwrotny i rufę tego jachtu studiowali bez przyjemności żeglarze wielu krajów. Potem było pływanie na MK Cafe. W 1997 Roman Paszke zdobył Admirals Cup i tytuł Żeglarza Roku. Zrealizował swoje marzenie, został jednym z najlepszych, ale jeszcze nie pokonał swojego Hornu.Z Paryża wrócił Rolf Vrolijk i to on zaczął Romka namawiać na projekt Rejsu 2000 - mówi Alina Paszke, żona żeglarza. - A Roman zaczął przekonywać Marka Kwaśnickiego, właściciela MK Cafe. Kwaśnicki na początku był tym projektem zainteresowany, ale później ostygł. Budowa katamarana i udział w regatach to gigantyczne przedsięwzięcie finansowe.Z drugiej strony kupno, sprzedaż i dystrybucja widowiska to wielkie wyzwanie dla świata mediów i świata finansów.THE RACE 2000 będzie dysponować najwyższym budżetem multimedialnym w dziejach.Trans World International kupiła prawa transmisji i dystrybucji telewizyjnej tej imprezy. TWI to filia International Management Group, założonej w 1960 roku przez Marka McCormacka, która zatrudnia 1600 pracowników, posiada 70 biur w 27 krajach świata. IMC/McCormack zarządza m.in. turniejami tenisowymi, brytyjskimi turniejami golfowymi, ponadto fundacją Nobla, Uniwersytetem Harvarda itd. TWI zajmowała się dotychczas z powodzeniem regatami Whitbread i America's Cup. TWI zleciła badanie rynku agencji Carat, największemu medialnemu konsorcjum konsultingowemu w Europie. Według szacunków agencji THE RACE 2000 uplasuje się na piątym miejscu pod względem oglądalności zawodów sportowych.Jedziemy z Romanem do Górek. Trzeba trochę przebudować jacht ALKA-PRIM. Skrócić stalowe liny i część dziobową. Być może dodać nową belkę wzmacniającą. ALKA-PRIM przy superjachcie, na którym wyruszą w rejs, to mikrus. Biuro konstrukcyjne Gillesa Olliera w Paryżu zaprojektowało tamto pływające monstrum. Jedenastopiętrowy wieżowiec to jego maszt. Powierzchnia żagli to tyle, co obszar boiska piłkarskiego. Ten katamaran ma tyle żagli na jednym maszcie, co Dar Młodzieży na trzech. Będzie rozwijał prędkość ponad 40 węzłów, więc prawie 80 km/godz.Paszke zestawia drużynę z młodych, ale już doświadczonych żeglarzy. Liczy się zaprawa w pływaniu na katamaranach.Katamaran jest bardzo specyficzny i w prowadzeniu, i w trymowaniu. Łódka jest bardziej wymagająca od jednokadłubowca. Jej prowadzenie wymaga większej uwagi. Każdy błąd może kosztować dużo więcej. Ta łódka może się wywrócić. Ona jest stabilna tylko do pewnego momentu. Jest to łódka bardziej ekstremalna, ale daje też większą przyjemność żeglowania. Jest bardziej efektowna na wodzie. No i dostarcza więcej adrenaliny.
|
BUDŻET 2000
Ile dają na kulturę samorządy wojewódzkie
Sposób na przetrwanie
RAFAŁ KLIMKIEWICZ
Kilkanaście dni temu w Muzeum Zamkowym w Pszczynie otwarto dla publiczności zrekonstruowane apartamenty cesarskie Wilhelma I i Wilhelma II. Dyrektor Janusz Ziembiński liczy, że przysporzą one Pszczynie rozgłosu i pieniędzy.
Rok temu, gdy startowała reforma samorządowa, brak pieniędzy na kulturę w budżetach nowych województw można było zrzucić na centralę. To ona wówczas faktycznie rozdzielała pieniądze i zapominała z reguły o teatrach, muzeach czy bibliotekach. Budżet 2000 jest już dziełem samorządowców. Czy to oznacza, że dzięki temu kultura będzie miała lepiej?
Odpowiedzi na to pytanie reporterzy "Rzeczpospolitej" poszukiwali w ośmiu województwach. Wybraliśmy różne regiony, takie jak Małopolska i Wielkopolska, w których działają instytucje znane w całym kraju i takie jak Zachodniopomorskie czy Warmia i Mazury, gdzie kultura ma wymiar bardziej lokalny, co nie oznacza wszakże, iż z tego powodu winna klepać biedę.
Rewolucji nie będzie
Jedno od razu wydaje się pewne. Rewolucji finansowej nie będzie. Nakłady na kulturę w roku 2000 w nielicznych tylko przypadkach zostały przez samorządy podwyższone, na ogół pozostają na nie zmienionym poziomie lub wręcz je obniżono. W województwie zachodniopomorskim na przykład o ponad 10 procent, mimo że już w 1999 roku było ich stanowczo za mało. W operze i operetce zabrakło nawet na płace dla zespołu. W kwietniu zamrożono wszystkie podwyżki poborów, a 70 pracowników posłano na przymusowe dwumiesięczne urlopy. Jednocześnie zrezygnowano z części planów repertuarowych. W Teatrze Polskim w Szczecinie w 1999 roku dotacja wystarczyła jedynie na płace i regulacje wobec ZUS oraz Zakładu Energetycznego. Z kolei dyrektor Książnicy Pomorskiej, Stanisław Krzywicki uważa, że jeśli dotacja na rok przyszły nie wzrośnie o 30 procent (biblioteka otrzymała kilka miesięcy temu nowy gmach, którego pełne wyposażenie wymaga dodatkowych środków), nie będzie pieniędzy na zakup wydawnictw i czasopism naukowych oraz na konserwację zbiorów.
W wielu regionach dotacje dla teatrów, bibliotek czy orkiestr wystarczają jedynie na niskie płace i bieżące świadczenia. - Jesteśmy ostatnią instytucją w województwie, która obecnie wypłaca pracownikom zaległe pensje - mówi na przykład Danuta Krełowska, zastępca dyrektora Wojewódzkiej Biblioteki i Książnicy Miejskiej w Toruniu. - To świadczy o naszej kondycji finansowej.
Kłopotliwy prezent
Nawet więc jeśli tu i ówdzie w roku 2000 wzrosną nakłady na kulturę, nie polepszy to w radykalny sposób jej kondycji. Generalnie w całym kraju dominuje opinia, że proponowany kulturze budżet na rok 2000 jest budżetem przetrwania. Sytuacja taka wynika nie tylko z faktu, iż samorządowcy mają za mało pieniędzy do podziału, a za dużo potrzeb. To także wyraz nie skrywanej przez liczne samorządy opinii, że w wyniku reformy przypisano im po prostu zbyt wiele instytucji kulturalnych. Samorządowi województwa śląskiego od stycznia 1999 roku podlega 17 instytucji kultury i jedna filmowa. Trwają więc starania o przekazanie niektórych z nich lokalnym, najczęściej miejskim, władzom. Dotyczy to na przykład znanego w całym kraju Teatru Rozrywki w Chorzowie czy Muzeum Górnośląskiego w Bytomiu. Oszczędności szuka się też dążąc od pół roku do połączenia Biblioteki Śląskiej i Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej.
Konsekwencje ubiegłorocznych decyzji związanych z reformą ponosi też sejmik dolnośląski. Żadna z dolnośląskich instytucji, mimo że są wśród nich placówki o znaczeniu ponadregionalnym (np. wrocławskie Muzeum Narodowe), nie została wówczas podporządkowana Ministerstwu Kultury. Sejmikowi Dolnośląskiem przydzielono natomiast aż trzy filharmonie (we Wrocławiu, Wałbrzychu i Jeleniej Górze), co jest fenomenem w skali krajowej. Z filharmonią w Jeleniej Górze sejmik przejął budowę nowej sali koncertowej, na której ukończenie nie ma pieniędzy. - Sejmikowi przypisano także wałbrzyski Teatr Dramatyczny, a teatry w Jeleniej Górze i Legnicy przekazano zaś samorządom grodzkim, które teraz oczekują równego traktowania ośrodków subregionalnych i domagają się od nas dotacji - mówi Grzegorz Roman, członek zarządu sejmiku dolnośląskiego.
Trochę optymizmu
Czy w tej sytuacji można więc znaleźć jakieś pozytywy? Okazuje się jednak, że tak. - Przejście pod samorząd wojewódzki poprawiło naszą sytuację finansową, choć ciągle jest to kropla w morzu potrzeb - powiedział "Rz" Maciej Figas, dyrektor Opery Nova w Bydgoszczy. - W projekcie budżetu na 2000 rok samorząd zaproponował na działalność bieżącą Opery Nova dotację w wysokości 6 mln 512 tys. zł, zaś na dalszą budowę gmachu 7 mln zł.
- Objąłem teatr w trudnej sytuacji finansowej - mówi Krzysztof Orzechowski, nowy dyrektor Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. - Na początku 1999 roku miał on nie doszacowaną dotację w wysokości 3360 tys. zł, a ponadto kryzys artystyczny spowodował mniejsze wpływy własne. Ale władze wojewódzkie dołożyły trochę pieniędzy. W roku 2000 mamy dostać 4,4 mln zł. Ta kwota pozwoli już na realistyczne planowanie. Instytucje małopolskie są jednak w dość szczęśliwej sytuacji. W projekcie całego budżetu województwa małopolskiego na rok 2000 zaplanowano większe kwoty: prawie 39 mln zł. Np. Teatr im. Słowackiego ma dostać 4,4 mln zł, opera i operetka 7,3 mln zł, Filharmonia Krakowska 5,5 mln zł, Muzeum Archeologiczne 2,2 mln zł, Muzeum Etnograficzne 1,8 mln zł, Wojewódzka Biblioteka Publiczna 3,2 mln zł, Wojewódzki Ośrodek Kultury w Krakowie 1,7 mln zł, a w Nowym Sączu 1 mln zł.
Z kolei dyrektor Filharmonii Bałtyckiej Roman Perucki twierdzi, że choć będzie miał o 20 proc. mniej pieniędzy, to jednak najważniejsze jest to, że po raz pierwszy budżet znany jest tak wcześnie: - Wiadomo przynajmniej, na co nas stać. Do tej pory otrzymywaliśmy zaliczkę i zapowiedź, że cały budżet będzie znany gdzieś w połowie roku. I wtedy okazywało się, że zaliczka była praktycznie wszystkim, na co mogła liczyć filharmonia. A poza tym trzeba wierzyć, że znajdzie się sponsorów. W 1999 roku udało się wygospodarować ponad 60 proc. tego typu środków w stosunku do otrzymanej dotacji.
Próba innego podziału
Wiele samorządów próbuje też w inny sposób dzielić skromne środki. Zmieni się więc na przykład struktura finansowania kultury z budżetu pomorskiego samorządu wojewódzkiego. Kosztem wydatków bieżących zwiększono nakłady na inwestycje i remonty. - Dyrektorzy będą musieli wykazywać się jeszcze większą inicjatywą w pozyskiwaniu środków pozabudżetowych, będą musieli bardziej stać się menedżerami niż administratorami - zapowiada Mira Mossakowska, rzeczniczka Pomorskiego Urzędu Marszałkowskiego. Dyrektorzy niektórych placówek kulturalnych stwierdzają (ale tylko nieoficjalnie), że oddzielenie środków na inwestycje od bieżącego utrzymania jest nawet dobrym rozwiązaniem. Inaczej związki zawodowe wyciągnęłyby na płace wszystko do zera.
W województwie śląskim na wtorkowej sesji budżetowej radni do planowanych 27 milionów złotych dodali w ostatniej chwili 800 tysięcy z przeznaczeniem na remont Opery Śląskiej, której budynek znajduje się w bardzo złym stanie. W Wielkopolsce, gdzie potrzeby kultury w roku 2000 oszacowano na 62,77 mln zł, a samorząd przeznaczył ostatecznie ponad 47,86 mln zł (tyle samo, co na drogi i dwa razy więcej niż na ochronę zdrowia), ponad 7,7 proc. tej kwoty przeznaczonej zostanie na wydatki inwestycyjne. Najwięcej, bo 3,5 mln zł otrzyma z tej puli poznański Teatr Nowy, mieszczący się w zabytkowym, wymagającym remontu obiekcie. Teatr poddawany jest przebudowie i modernizacji od kilku lat, w roku 2000 planowane są m.in. rozbudowa i nadbudowa nowej sceny, pod którą powstanie zaplecze techniczne placówki, a która mieścić będzie widownię na 145 osób. W sumie w wydatkach na wielkopolską kulturę największą pozycję stanowi pięć teatrów i opera (52 proc.) oraz osiem muzeów (20 proc.). Bardzo niewiele, bo zaledwie 324,5 tys. zł (0,7 proc.) zarząd chce przeznaczyć na ochronę zabytków. Na działalność bieżącą placówki otrzymają praktycznie tyle samo, co w tym roku plus planowany wskaźnik inflacji; w większości planuje się bardzo niewielkie podwyżki płac.
Ryzykowny eksperyment
Nie wszystkie pomysły samorządowców są wszakże udane. Sejmik Województwa Dolnośląskiego zaproponował eksperymentalne zasady finansowania. Wszystkie instytucje kulturalne (ogółem 16) otrzymają 80 procent dotacji z roku 1999. Wygospodarowana dzięki temu rezerwa celowa w wysokości 6,3 mln zł zostanie rozdzielona przez zarząd województwa na wyłonione w drodze konkursu najlepsze przedsięwzięcia zaproponowane przez instytucje kulturalne.
- 80 procent ubiegłorocznej dotacji nie pozwoli na normalne funkcjonowanie opery, ponieważ w 1999 roku aż 82,5 proc. budżetu pochłaniały koszty osobowe - komentuje to rozwiązanie Ewa Michnik, dyrektor Opery Wrocławskiej. Jej zdaniem, jeśli opera nie otrzyma więcej pieniędzy, to jej działalność ograniczy się do czterech spektakli miesięcznie, konieczne będzie zrezygnowanie z premier i redukcja zatrudnienia o 20 procent. Teatr Polski podjął z kolei decyzję o rezygnacji ze Sceny na Świebodzkim, którą jednak wspólnie chcą uratować władze wojewódzkie i miejskie. W budżecie sejmiku zwiększone zostały jedynie dotacje na ochronę zabytków (z 1,1 mln zł do 1,7 mln zł) oraz stowarzyszenia muzyczne i kulturalne (z 433 tys. zł do 503 tys. zł).
Kłopoty dodatkowe
Co jeszcze martwi dyrektorów instytucji kulturalnych? Z pewnością przygotowywana nowelizacja ustawy o ubezpieczeniach społecznych, która miałaby nakładać na pracodawcę obowiązek odprowadzania składki od umów-zleceń i umów o dzieło, co może spowodować zwiększenie funduszu płac za honoraria na przykład w teatrach o około 30 procent. W niepewności żyją też organizatorzy rozmaitych imprez i wydarzeń kulturalnych, bo pieniądze na ten cel traktowane są w bardzo różny sposób. W województwie warmińsko-mazurskim środki przeznaczone na ten cel będą o połowę mniejsze niż w 1999 roku.
Można oczywiście po raz kolejny przypominać, że kultura jest niedofinansowana, biedna i zaniedbana, a przejście wielu instytucji pod opiekę samorządów nie poprawiło ich losu. Można też apelować do tych, którzy układają budżet, by nie zapominali o artystach i twórcach, bo od poziomu naszej kultury zależy pomyślność i państwa, i społeczeństwa. Czy jednak takie apele odniosą skutek? Może więc zamiast podsumowania warto przytoczyć słowa dyrektora Romana Peruckiego z Filharmonii Bałtyckiej: - Cóż, na całym świecie kultura jest niedoinwestowana. Tylko nieliczne zespoły orkiestrowe oraz filharmonie same się finansują i zarabiają. W Polsce władza ma problemy z rolnikami, górnikami, służbą zdrowia, ZUS... Gdyby jeszcze orkiestra wyszła na ulicę z trąbami, ludzie powiedzieliby: może nareszcie wzięlibyście się do roboty, zamiast protestować.
Opracował Jacek Marczyński
WSPÓŁPRACA: D.L.-C., A.O., G.R., I.T., P.AD., R.B., EKI, J.SAD.
|
Rok temu, gdy startowała reforma samorządowa, brak pieniędzy na kulturę w budżetach nowych województw można było zrzucić na centralę. To ona wówczas faktycznie rozdzielała pieniądze i zapominała z reguły o teatrach, muzeach czy bibliotekach. Budżet 2000 jest już dziełem samorządowców. Czy to oznacza, że dzięki temu kultura będzie miała lepiej?Odpowiedzi na to pytanie reporterzy "Rzeczpospolitej" poszukiwali w ośmiu województwach. Jedno od razu wydaje się pewne. Rewolucji finansowej nie będzie. Nakłady na kulturę w roku 2000 w nielicznych tylko przypadkach zostały przez samorządy podwyższone. Generalnie w całym kraju dominuje opinia, że proponowany kulturze budżet na rok 2000 jest budżetem przetrwania. Sytuacja taka wynika nie tylko z faktu, iż samorządowcy mają za mało pieniędzy do podziału, a za dużo potrzeb. Co jeszcze martwi dyrektorów instytucji kulturalnych? Z pewnością przygotowywana nowelizacja ustawy o ubezpieczeniach społecznych, która miałaby nakładać na pracodawcę obowiązek odprowadzania składki od umów-zleceń i umów o dzieło, co może spowodować zwiększenie funduszu płac za honoraria.
|
ANALIZA
Powrót do tradycyjnych klauzul generalnych
Dobre obyczaje zamiast zasad współżycia społecznego
LESZEK LESZCZYŃSKI
Można ostatnio odnieść wrażenie, że prawodawca polski chce powiązać zmiany społeczne i zmiany w prawie ze świadomym powrotem do dawnych klauzul generalnych, formułowanych w okresie międzywojennym. Ich geneza łączy się z wielkimi kodyfikacjami XIX wieku, które, w myśl dominujących dziś poglądów, stanowią niezaprzeczalny dorobek europejskiej, kontynentalnej kultury prawnej.
Na razie jednak w dalszym ciągu obowiązują odesłania do takich klauzul jak zasady współżycia społecznego, społeczno-gospodarcze przeznaczenie prawa, interes społeczny, społeczne niebezpieczeństwo czynu itp., kojarzone zazwyczaj bezbłędnie z socjalistycznym porządkiem prawnym.
Artykuł A. Tomaszka pt. "Dobre obyczaje czy zasady współżycia społecznego", sygnalizuje bardzo interesujące i ważne zagadnienie zamiany pozaprawnych odesłań do zasad współżycia społecznego na znane m.in z kodeksu zobowiązań (np. art. 55, 56) czy kodeksu handlowego odesłania do dobrych obyczajów. Nasunąć się może w związku z tym pytanie ogólne o związek zmiany społecznej i zmiany w prawie ze zmianami w nazewnictwie pozaprawnych kryteriów klauzul generalnych oraz kilka pytań szczegółowych, do których dojdziemy nieco później.
Jest faktem, że dotychczasowe klauzule generalne w ogóle, a odesłania do zasad współżycia społecznego zwłaszcza, przeżyły przełom lat 80. i 90. w całkiem przyzwoitej kondycji, mimo zasadniczej zmiany aksjologii społecznej i prawnej. Po nieco bliższej analizie okazuje się jednak, że nie ma w tym nic wyjątkowego i że praktyka taka zdarza się często. Tak było np. bezpośrednio po II wojnie światowej, kiedy zasadnicza zmiana w oficjalnej ideologii i aksjologii prawniczej także nie zaowocowała natychmiastowymi zmianami w aksjologii odsyłania pozaprawnego. Nowe klauzule generalne pojawiły się dopiero w latach 50. (przepisy ogólne prawa cywilnego z 1950 r. oraz Konstytucja PRL), jeżeli nie liczyć zupełnie nieśmiałego jak na ten ustrój odwołania się do kryterium celu społecznego (obok zresztą "starego" kryterium dobrej wiary) w art. 5 p.o.p.c. z 1946 r. Pełny system czy raczej konglomerat nowych odesłań pojawił się znacznie później (lata 60. i 70.), za to z takim impetem, że objął właściwie wszystkie gałęzie prawa, nie wyłączając kodyfikacji karnych.
Pytanie o powód tej swoistej ostrożności prawodawczej wymagałoby odpowiedzi złożonej, przekraczającej ramy tego opracowania. Niewątpliwie jednak można byłoby wskazać i na niechęć prawodawcy do szybkiego rozstrzygania o przyszłym kierunku kształtowania się nowej aksjologii, i na ewentualną niepewność co do trwałości przekształceń ustrojowych, i na chęć wykorzystania wypracowanej już praktyki posługiwania się dotychczasowymi klauzulami w określonych instytucjach prawnych. Decydujące jednak znaczenie ma świadomość faktu, że nieokreśloność znaczeniowa sformułowań klauzul generalnych, niezależnie od podstawowych skojarzeń treściowych, i tak stwarza możliwości różnych wyborów aksjologicznych oraz interpretacji roli, jaką klauzule odgrywają w procesie decyzyjnym. Że to i tak praktyka zadecyduje o konkretnej treści odesłań. Że nazwy klauzul odgrywają tu mniejszą rolę, chyba że stoją zbyt jednoznacznie w sprzeczności z podstawami nowego porządku. Dlatego tak szybko po 1989 r. uchylono art. 4 kodeksu cywilnego i art. 7 kodeksu pracy (zasady ustroju i cele PRL), art. 386 k.c. (klauzule wskazujące na zasady planowej gospodarki) czy też art. 6 kodeksu postępowania administracyjnego (interes ludu pracującego i zasady budownictwa socjalistycznego), przy pozostawieniu klauzul, których nazwy odwoływały się do aksjologii nie budzącej tak jednoznacznych skojarzeń ze starymi wartościami politycznymi.
Powyższe tezy wydają się być w miarę powtarzalne, chociaż praktyka reagowania przez prawodawców na zmiany społeczne i zmiany w prawie będzie się różnić w zależności od typu reżimu politycznego, systemu gospodarczego, warunków kulturowo-społecznych czy gałęzi prawa. Także reakcja samej praktyki stosowania prawa na klauzule zależy od tych zmiennych. Zwłaszcza sądy nie są wcale skłonne do natychmiastowej zmiany sposobu posługiwania się klauzulami generalnymi wraz ze zmianami nazw odesłań pozaprawnych (organa administracji z reguły kierują się posiłkowo dyrektywami politycznymi, które samoistnie mogą wypełniać klauzule nowymi treściami). Wszystko to zatem jawi się jako niezwykle złożony zespół wzajemnych zależności.
Wracając do pozycji prawodawcy tworzącego nowe prawo w nowej sytuacji społecznej (zakładamy przy tym, że prawodawca ten nie rezygnuje z klauzul generalnych jako środka regulacji), należy stwierdzić, że z czasem musi się jednak pojawić problem nowych nazw nie tylko dla klauzul zdecydowanie zorientowanych ideologicznie i przez to powiązanych ze starą aksjologią, ale także dla tych, które mają bardziej neutralne brzmienie. Dochodzimy w ten sposób to problemu poruszonego w powołanym artykule. Zajmijmy się najpierw pytaniem, czy odchodzenie od zasad współżycia społecznego jest w nowych warunkach społeczno-ustrojowych uzasadnione.
Klauzula zasad współżycia społecznego istotnie dominowała w socjalistycznych systemach prawnych jako wyznacznik tych elementów aksjologii pozaprawnej, które powinny być brane pod uwagę przy decydowaniu prawnym. Pojawiała się niemal we wszystkich działach prawa, w decyzjach wszystkich podstawowych typów organów decyzyjnych. Dominacja tej klauzuli nad innymi odesłaniami w socjalistycznych porządkach prawnych była jednoznaczna i nieporównywalna co do zakresu występowania do jakiejkolwiek innej klauzuli w jakimkolwiek innym systemie przepisów. Była to więc klauzula "identyfikacyjna" dla tego typu porządku prawnego. Nie z powodu ideologicznej treści zawartej w samej nazwie, lecz z powodu faktu, że pojawiła się po raz pierwszy w systemie prawnym ZSRR (art. 130 konstytucji z 1936 r.), częstotliwości występowania (wszystkie państwa typu socjalistycznego i wszystkie gałęzie prawne tego systemu) oraz funkcji, jakie zasady pełniły w praktyce decyzyjnej.
Brzmienie tej klauzuli skłaniało do brania pod uwagę ogólnospołecznego kontekstu wartościowania pozaprawnego. Kontekst ten znakomicie podtrzymywało orzecznictwo sądowe. Zastosowanie zasad współżycia prowadziło często do uogólniania ocen ponad potrzebną miarę, aż do utraty kontaktu z rzeczywistymi preferencjami społecznymi, o których odkrycie przecież w tej klauzuli, przynajmniej według jej interpretacji literalnej, szło. Naturalną konsekwencją uogólniania było podporządkowanie interesów jednostkowych grupowym, a grupowych - ogólnospołecznym, oraz wyraźne upolitycznianie sposobu odczytania treści zasad oraz ich roli w procesie decyzyjnym. Zasady nie wpływały wprawdzie na decyzje walidacyjne (ta rola przypisana była kryteriom art. 4 k.c.), odgrywały za to decydującą rolę w interpretacji norm (wprowadzając oczywiście dominację interpretacji teleologicznej i funkcjonalnej kosztem uwzględniania rezultatów wykładni językowej) oraz ustalaniu konsekwencji prawnych i swoistym uwikłaniu aksjologicznym uzasadnienia decyzji. Jeżeli zaszła potrzeba, można było wyprowadzić np. tezę, że zasadą współżycia społecznego jest, iż każdy obywatel powinien popierać cele wyznaczone przez państwo (orzeczenie Sądu Najwyższego z 21 października 1950 r., "PiP" 4/1951). I problem nie leżał w tym, czy trudno czy łatwo było sprawdzić empirycznie stan ocen społecznych, z których przecież musiała się wyłaniać owa zasada współżycia. Polegał on na tym, że ta klauzula, funkcjonująca w konkretnych warunkach ustrojowych, umożliwiała takie oceny i reguły. To prawda, że dotyczyło to nie tylko klauzuli zasad współżycia, ale to z nią głównie związane były najważniejsze decyzje. Tak naprawdę to nie same klauzule kreują te wszystkie możliwości; to system prawny i jego otoczenie polityczne o tym decydowało. Klauzule stanowią "tylko" instrument otwarcia. I wcale nie muszą się nazywać zasadami współżycia społecznego, aby takie oceny wywoływać. Te same zasady współżycia społecznego w innym systemie ustrojowym wcale nie musiały do takich skutków i do takich ocen prowadzić.
Mogło to spotkać także klauzulę dobrych obyczajów, jeżeli prawodawca zdecydowałby się na jej pozostawienie w najważniejszych aktach. Na przeszkodzie stało wprawdzie znaczenie przypisane tej klauzuli przez tradycję prawniczą, ale przecież związek z tradycją nie bywał dla prawodawcy socjalistycznego ani dla dominującego nurtu praktyki prawniczej wartością nadrzędną. Pozostawienie dobrych obyczajów w ustawie z 1926 r. o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji i w kodeksie handlowym z 1934 r. wiązało się m.in. z ograniczoną stosowalnością tych aktów w ówczesnym obrocie gospodarczo-prawnym. A interpretacja tej klauzuli (podobnie jak każdej innej) i tak nie mogła pójść w kierunku niezgodnym z oficjalną ideologią ustroju. Jakże pozytywnie natomiast owo pozostawienie tej klasycznej klauzuli w aktach normatywnych mogło świadczyć o socjalistycznym prawodawcy. Nie było więc wówczas żadnego interesu, aby ją uchylać.
W tym kontekście można powiedzieć, że prawodawca III RP ma polityczny interes w przywróceniu klauzuli dobrych obyczajów do tekstów podstawowych aktów prawnych oraz obrotu cywilnego i gospodarczego. Takie działanie pozwoli mu odciąć się od aksjologii starego ustawodawstwa oraz pokaże przywiązanie do klauzul ukształtowanych w ustawodawstwie europejskim (klauzula dobrych obyczajów występuje nie tylko w Kodeksie Napoleona, ale także w niemieckich kodeksach handlowym i cywilnym oraz innych aktach prawnych na kontynencie). Nawet jeżeli praktyka jeszcze przez jakiś czas, częściowo z przyzwyczajenia, częściowo z powodu niedostrzegania zdecydowanych różnic, będzie się odwoływać do zasad współżycia społecznego (tak jak po II wojnie, kiedy np. zasady słuszności powołano "jeszcze" w ustawie z 15 listopada 1956 r. o odpowiedzialności Skarbu Państwa za szkody wyrządzone przez funkcjonariuszy państwowych, a w praktyce sądowej powoływanie się na względy słuszności przeplatało się z odwoływaniem do nowej klauzuli zasad współżycia), to pierwszy krok w kierunku nowych rozwiązań zostanie przez prawodawcę zrobiony.
Zamiary projektodawcy nowej regulacji cywilnej, dążącego do zastąpienia zasad współżycia społecznego dobrymi obyczajami, powinny być widziane w szerszym kontekście. Decydujące znaczenie ma fakt, że zasady przestały być w 1997 r. klauzulą konstytucyjną. Konstytuanta korzysta z konstrukcji klauzul generalnych szeroko, ale woli formułować klauzule nowoczesne, niekiedy nawet recypowane z aktów prawa międzynarodowego (np. klauzula konieczności w demokratycznym społeczeństwie, powołana za europejską konwencją o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności). Nie powołuje klauzuli dobrych obyczajów, ale nie powołuje także żadnej z klauzul charakterystycznych dla poprzedniego systemu.
Klauzula dobrych obyczajów może więc w nowym ustawodawstwie stać się, obok zwrotów odsyłających do wymagań dobrej wiary, zasad słuszności, ustalonych zwyczajów itp., podstawową klauzulą prawa prywatnego. Intencje powoływania nowych typów odesłań są, jak się wydaje, dość czytelne. Po pierwsze, jest to wspomniana już chęć nawiązania do klasycznych sformułowań kodeksów cywilnych i handlowych państw europejskich oraz do ustalonych w tych porządkach prawnych znaczeń samych zwrotów (treści kryteriów pozaprawnych) oraz funkcji, jakie klauzule odgrywają w poszczególnych działaniach i rozumowaniach w procesie stosowania prawa. Po drugie, jest to, możliwa do zrealizowania w systemie demokratycznym w stopniu daleko większym, chęć odejścia od praktyki upolityczniania klauzul oraz w ogóle od możliwości politycznego interpretowania ich kryteriów. Po trzecie, jest to zamiar pewnego "ukonkretnienia" odesłania przez ściślejsze związanie ocen podmiotu stosującego prawo z normami i ocenami funkcjonującymi w społeczeństwie.
Dobre obyczaje są w tym kontekście bardziej czytelne jako system norm prezentowanych przez poszczególne grupy społeczne niż zasady współżycia. Jest to skądinąd trend podobny do tego, jaki występuje w nowej kodyfikacji karnej, gdzie dawne kryterium społecznego niebezpieczeństwa czynu zostaje zastąpione społeczną szkodliwością (art. 1 oraz 53 nowego k.k.). Dlatego praktyka uogólniania i dominacji ogólnospołecznego rozumienia ocen byłaby w wypadku nowych klauzul trudniejsza do uzasadnienia.
Są to wszystko bez wątpienia właściwości ważne dla funkcjonowania prawa. Trzeba jednak powiedzieć, że o skutkach, jakie wywołują klauzule generalne, decyduje przede wszystkim otoczenie społeczne i polityczne prawa, do którego musi się odwoływać praktyka podejmująca na podstawie klauzul generalnych decyzje. Zarówno zasady współżycia, jak i dobre obyczaje kierują wybory ocenne na podobne kryteria pozaprawne (normy moralne i zwyczajowe). Mogą też być podobnie odczytywane, chociaż zasady współżycia bardziej akcentują kontekst ogólnospołeczny i kolektywne współdziałanie, mniej "przylegając" do bardziej indywidualistycznej filozofii społecznej i rynkowych zasad gospodarczych. Szerokiego luzu decyzyjnego, jaki jest w obu odesłaniach kreowany, nie da się jednak uniknąć przez takie, a nie inne sformułowanie (nazwę klauzuli). Nie powinniśmy ulegać złudzeniu, że zastąpienie jednej klauzuli drugą zmieni, bez zmiany wielu innych składników społecznego otoczenia prawa, w sposób istotny praktykę decyzyjną. Dlatego, przyznając rzecz jasna, że nazwa może orientować w aksjologii, należałoby jednak osłabić racje wiążące się z próbami arbitralnego ustalania, do jakich to konkretnych ocen dane klauzule odsyłają. Semantyczna strona odgrywa zresztą zupełnie drugorzędną rolę przy tych konstrukcjach, mających za cel uelastycznienie stosowania prawa. Ważniejsze już jest to, z czym kojarzy się dana klauzula w tradycji decydowania. Ale jeszcze ważniejsze - na co pozwala system społeczny i polityczny, w którym klauzule funkcjonują.
Dlatego, rozumiejąc intencje ustawodawcy, chcącego przez powrót do klauzuli dobrych obyczajów zmienić ogólny obraz (symbol) aksjologii odesłań i w konsekwencji dawne przyzwyczajenia praktyki, należy zauważyć, że to właśnie ta praktyka zadecyduje, na ile rzeczywiście zmieni się aksjologia odsyłania oraz rola danej klauzuli w procesie decyzyjnym. Prawodawca nie ma w istocie decydującego głosu w obu tych kwestiach. Klauzula generalna, jak chyba żadna inna konstrukcja prawna, odsuwając od prawodawcy część odpowiedzialności za treść prawa, w istocie bardzo mocno osłabia możliwości prawodawczego oddziaływania na treść porządku prawnego. W konsekwencji należy zatem kibicować przede wszystkim takim zmianom w praktyce stosowania prawa, dzięki którym klauzule generalne stosowane byłyby w sposób odpowiadający z jednej strony aktualnym przekształceniom społecznym, z drugiej zaś - głównemu nurtowi dokonań międzynarodowego obrotu prawnego i rozwiniętych krajowych porządków prawnych.
Autor jest prof. dr. hab., pracownikiem Zakładu Teorii Państwa i Prawa Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej
|
prawodawca polski chce powiązać zmiany społeczne i zmiany w prawie ze świadomym powrotem do dawnych klauzul generalnych. Na razie obowiązują odesłania kojarzone z socjalistycznym porządkiem prawnym. prawodawca III RP ma polityczny interes w przywróceniu klauzuli dobrych obyczajów. jest to chęć nawiązania do klasycznych sformułowań kodeksów cywilnych i handlowych państw europejskich, chęć odejścia od praktyki upolityczniania klauzul, zamiar pewnego "ukonkretnienia" odesłania przez ściślejsze związanie ocen podmiotu stosującego prawo z normami i ocenami funkcjonującymi w społeczeństwie. rozumiejąc intencje ustawodawcy, należy zauważyć, że to praktyka zadecyduje, na ile rzeczywiście zmieni się aksjologia odsyłania oraz rola danej klauzuli w procesie decyzyjnym.
|
AGRESJA
Burdy na stadionie nie były przypadkiem
Chamstwa coraz więcej
Sklep z zabawkami. Wchodzą dwie matki z kilkuletnimi dziećmi. Dziewczynki są zachwycone zabawkami, szczebiocą. Nagle sprzedawczyni krzyczy: - Cisza tutaj! Głowa mnie boli!
Matki decydują, że nic tu nie kupią. Dzieci grzecznie mówią "Do widzenia". Ekspedientka milczy.
Psychologowie mówią, że w systemie demokratycznym zagrożenie agresją jest dużo większe niż w totalitarnym. Z badań opinii publicznej wynika, że brutalność wzrasta, bo jeszcze jako dzieci obracamy się w nieodpowiednim towarzystwie.
Cmentarz
Starsza kobieta płacze:
- Zobaczyłam otwarty grób swojej mamy.
W sierpniu zeszłego roku na cmentarzu w Mysłowicach zostało zdewastowanych ponad 100 grobów.
Stadion
Sobota. Derby Polonii i Legii.
- Bij psa - szalikowcy Legii rzucają się na nieudolnie interweniującą policję. Potem plądrują i palą magazyny sportowe Polonii. W drodze do domu wybijają szyby w sklepach i samochodach.
Konferencja prasowa
- Trzy lata nie ma chłopa i praktycznie między oczami jej widać przyrodzenie męskie - mówi w listopadzie 1994 r. wicewojewoda kielecki o jednej dziennikarce. Urzędnik wkrótce pożegnał się ze stanowiskiem.
Prywatka
Gdańsk, 13 stycznia 1997 r. Szesnastoletni Paweł zaprasza o dwa lata młodszą dziewczynę, z którą się spotyka, na prywatkę. W trakcie imprezy wraz z pięcioma kolegami gwałci dziewczynkę. Sprawcy mają 16 - 19 lat. Na koniec grożą śmiercią dziewczynie, jeśliby chciała komuś o tym opowiedzieć. Po 12 dniach dziewczyna zostaje znowu kilkakrotnie zgwałcona przez tych samych sprawców. Wtedy składa doniesienie o przestępstwie. 6 chłopców zostaje zatrzymanych.
Lumpy
Lato 1995 roku, Legionowo. Trzech siedemnastolatków bije miejscowego pijaka, który śpi w parku. Pobity umiera. 26 sierpnia policja ich aresztuje. Przedstawiają się jako skinheadzi, którzy przeprowadzali akcję usuwania "śmieci" z miasta. Są podejrzani o 2 zabójstwa i pobicie kilkudziesięciu osób.
Cudzoziemcy
Trzej Niemcy, kierowcy ciężarówek spacerują po Nowej Hucie. Jest jesień 1992 roku. Mija ich grupa chłopaków: Deutsch? - pytają. Niemcy potwierdzają. Po chwili zostają pobici i skopani. Jeden z kierowców otrzymuje uderzenie nożem w brzuch. Po kilku godzinach nie żyje. Sprawcy, którzy jak się okazuje są skinami, dostają wyroki od 3 lat do 5,5 roku więzienia.
Fala
"Dziadkowie", czyli starzy żołnierze z poznańskiej Kompanii Reprezentacyjnej wojsk lotniczych kazali "kotom", czyli młodym żołnierzom, czyścić sobie buty, ścielić łóżka, przynosić herbatę, w końcu imitować seks i uprawiać zapasy. Sprawa trafiła do sądu. Dowódca kompanii twierdzi, że oskarżeni żołnierze to anioły. Sześciu "dziadków" skazano w zeszłym tygodniu na wyroki od 5 miesięcy do 1,5 roku w zawieszeniu.
Pociąg
Ireneusz Regliński, student medycyny z Gdańska, jedzie w towarzystwie swojej dziewczyny podmiejską kolejką. Napastnicy w wieku 20 - 22 lat są podpici. Podczas szarpaniny ktoś otworzył drzwi kolejki. Student został wypchnięty. Pociągnął za sobą jednego ze sprawców agresji. Regliński zginął na miejscu, napastnik umarł miesiąc później. Sąd skazał pozostałą czwórkę na wyroki od 9 do 11 lat. Prokuratura złożyła apelację. Sprawa Ireneusza Reglińskiego dała początek czarnym marszom przeciw przemocy.
Kotka
W marcu zeszłego roku w Krośnie Odrzańskim dwóch młodych ludzi (18 i 19 lat) skopali ciężarną kotkę. Spowodowali u niej poważne obrażenia wewnętrzne. Weterynarzowi udało się ją uratować, jednak straciła ona płód. 14 kwietnia 1997 r. Sąd Rejonowy skazał dwóch młodych mieszkańców tego miasta na
6 miesięcy w zawieszeniu na 4 lata. Wyrok nie jest prawomocny.
Psycholodzy o agresji
Agresja w społeczeństwie jest wyższa niż przed 1989 rokiem, na to wskazują wszelkie badania, przyznaje Ewa Orlik-Marciniak, asystent w Zakładzie Psychologii Społecznej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. - Przyczyn jest wiele. Wcześniej pewne dane statystyczne były zatajane, dziś są uwolnione. Przedtem wystąpienia były szybko karane, istniały większe naciski na to, by ludzie zachowywali się w określony sposób, nie mogli więc ujawniać pewnej agresji - stwierdza Ewa Orlik-Marciniak. Akty agresji związane są więc ze zmianą ustroju: w systemie demokratycznym zagrożenie napastliwością jest dużo większe niż w totalitarnym, gdzie agresja społeczna jest tłumiona agresją władzy.
- Jest bezrobocie, ludzie czują się bezradni, oczekuje się od nich większej samodzielności, a tego nie potrafią. Mieli życie bardzo zorganizowane, inni decydowali za nich o ich miejscu pracy, a nawet wypoczynku. Teraz są rozgoryczeni. Ludzie młodzi też są sfrustrowani, bo nie wiedzą, czy dostaną pracę, mieszkanie, na co ich będzie stać. Stąd dużo agresywnych wystąpień, jak na meczach Legii - uważa Ewa Orlik-Marciniak.
- Kiedyś w dobrym tonie było należenie do Oazy, co oznaczało też bycie patriotą. Dziś Kościół nie jest tak odbierany, dawne wartości już nimi nie są. Najłatwiej zaś sięgnąć po to, co rzuca się w oczy. Nie wiadomo, co skinhead myśli, czuje, ale wyodrębnia się z tłumu i jest postrzegany przez większość jako ktoś silny, kogo inni się boją. I to jest istotne. Popularni są sataniści i technowcy, choć tu nie chodzi o siłę fizyczną - stwierdza Ewa Orlik-Marciniak.
Społeczeństwo o agresji
Nieodpowiednie środowisko rówieśnicze i towarzyskie, okrucieństwo pokazywane w filmach, złe wychowanie w rodzinie i zły przykład stamtąd wyniesiony - to najczęstsze, zdaniem polskiego społeczeństwa (sondaż OBOP z grudnia), przyczyny wzrostu brutalności w codziennym życiu. Najwięcej okrucieństw i chamstwa dostrzegają Polacy w filmach, reportażach policyjnych, transmisjach z meczów, a także na własnym "podwórku", w sąsiedztwie. Ponad 60 procent badanych tam właśnie, na swojej ulicy czy w osiedlu, spotyka się często z chamstwem i agresją.
Trzy czwarte badanych przez OBOP zgadza się z tezą, że oglądanie brutalnych scen w telewizji i kinie źle wpływa na rozwój psychiczny i uczuciowy dzieci oraz młodzieży. Ponad 70 procent uznaje, że sceny takie sugerują, iż można nie liczyć się z życiem i godnością człowieka.
Dość często można się spotkać z opinią, że agresywnym zachowaniom sprzyja używanie alkoholu i narkotyków. Jak pokazują ubiegłoroczne badania CBOS (uczestniczyła w nich reprezentatywna próba uczniów ostatnich klas szkół ponadpodstawowych), zwłaszcza alkohol nie jest obcy większości młodych ludzi. Napoje wyskokowe spożywa, według własnych deklaracji, prawie trzy czwarte dziewcząt i ponad cztery piąte chłopców.
W ocenie samych uczniów chuligaństwo i wandalizm nie są w ich środowisku marginalne. Niemal połowa uczestniczących w sondażu nastolatków twierdzi, że wybryki chuligańskie ma na swoim kącie większość lub znaczna część rówieśników.
Badania prowadzone w wielu krajach pokazują, że brutalizacja życia nie jest polskim lokalnym problemem. Na przykład ponad 40 procent amerykańskich nastolatków nie czuje się pewnie chodząc po okolicy wieczorem. Badanie odbyło się w 1996 roku na zlecenie kalifornijskiego Międzynarodowego Instytutu do spraw Dzieci. Badano reprezentatywną próbę 12-17-latków.
b.i.w., p.w.r., r.w.
|
Agresja w społeczeństwie jest wyższa niż przed 1989 rokiem. Przyczyn jest wiele. Wcześniej pewne dane statystyczne były zatajane. Przedtem wystąpienia były szybko karane. Akty agresji związane są więc ze zmianą ustroju: w systemie demokratycznym zagrożenie napastliwością jest dużo większe niż w totalitarnym, gdzie agresja społeczna jest tłumiona agresją władzy.
|
Z prof. Leną Kolarską-Bobińską, dyrektorem Instytutu Spraw Publicznych, rozmawia Andrzej Stankiewicz
Nie wolno grać Unią
FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI
Rz: Czy gdyby dziś odbyło się referendum dotyczące przystąpienia Polski do Unii Europejskiej, to większość Polaków poparłaby integrację?
LENA KOLARSKA-BOBIńSKA: Większość osób, które uczestniczyłyby w referendum - tak, choć obawiam się o frekwencję. W tej chwili to większy problem, niż samo poparcie.
W połowie lat 90. zwolenników integracji było znacznie więcej, niż teraz - 70 - 80 proc. Przodowaliśmy wśród krajów kandydujących. Co się stało przez ostatnie kilka lat, że odsetek zwolenników wejścia do Unii oscyluje wokół 50 procent?
Poparcie w Polsce jest zbliżone do tego, które istnieje w innych krajach kandydujących. Przypomnijmy też, że w krajach, które głosowały w ostatnich latach nad wejściem do Unii - chociażby w Finlandii czy Szwecji - poparcie przed referendum oscylowało wokół 50 proc. Dlaczego zeszliśmy do 50 - 52 procent? Bo wcześniej popieraliśmy mit, wyobrażenie o Unii, akceptowaliśmy wartości, które uosabiała Europa. Zaczęły się negocjacje i integrację postrzegamy bardziej przez pryzmat konkretów oraz realnych interesów. Warto jednak podkreślić, że po dwu latach poparcie dla integracji jest stabilne.
W wykładzie na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego postawiła pani tezę, że referendum dotyczące wejścia do UE może okazać się głosowaniem nad przemianami zachodzącymi w Polsce i reformami rynkowymi. Jeżeli sytuacja będzie nie najlepsza, to większość Polaków zagłosuje na "nie".
Postawa proeuropejska wiąże się z zadowoleniem z przemian zachodzących w kraju i nadzieją na lepszą przyszłość. Obecnie po raz pierwszy w referendum Polacy będą mogli podjąć decyzję, czy chcą kontynuacji reform, dalszej liberalizacji gospodarki, czy też nie. Dotychczasowe głosowania w wyborach nie przyniosły tak zasadniczych i jednoznacznych rozstrzygnięć o długofalowych konsekwencjach dla Polski. Brak nadziei na jakąkolwiek poprawę również po wejściu do UE odbiera motywację do udziału w referendum i może sprzyjać głosowaniu na "nie". W tym paradoksalnie widzę też szansę - jeżeli w trudnej sytuacji gospodarczej, jaką mamy teraz, Polacy zrozumieją, że integracja stwarza możliwości na ponowne wejście na ścieżkę rozwoju, to wtedy pójdą do urn i zagłosują na "tak".
Dlatego jest szansa, żeby wytłumaczyć ludziom: "Zobaczcie, integracja okazała się korzystna dla krajów, które przeżywały takie trudności jak my. Hiszpania czy Irlandia miały bardzo wolny wzrost gospodarczy, duże bezrobocie i wykorzystały swoje członkostwo w Unii, żeby to zmienić". Polacy wiążą z Unią Europejską raczej obawy ekonomiczne niż polityczne. Powinni dostrzec w niej nadzieję na rozwój regionu, nowe miejsca pracy i poprawę funkcjonowania państwa.
Po raz pierwszy tak silną reprezentację w Sejmie mają nie tylko eurosceptycy - można ich znaleźć w PiS, Samoobronie czy w PSL - ale także politycy wrodzy integracji z Unią - głównie z Ligi Polskich Rodzin.
Dzięki wejściu do parlamentu głos przeciwników wejścia do Unii będzie słyszalny - będziemy oglądać ich w telewizji, czytać ich opinie w gazetach. Czy to wpłynie na poparcie dla integracji?
- W społeczeństwie rośnie grupa, która dostrzega korzyści w integracji, ale również przybywa tych, którzy obawiają się, że stracą na tym procesie. Poglądy Polaków się polaryzują. Jednak z przeprowadzonych w Instytucie badań nad postrzeganiem "europejskości" partii wynikało, że w wyborach 3/4 Polaków poparło ugrupowania, które uważają za popierające integrację. Politycy przeciwni integracji będą widoczni, ale sądzę, że niedługo zmobilizują się też zwolennicy integracji wystraszeni tym, iż proces może się nie powieść, a Polska na długie lata zostanie na peryferiach Europy.
Czyli wybory do parlamentu nie były "przedreferendum"?
Zdecydowanie nie. Tylko jedno ugrupowanie, które weszło do Sejmu, zostało wybrane ze względu na swój negatywny stosunek do Unii - to Liga Polskich Rodzin. Elektoraty wszystkich pozostałych partii są bardziej "europejskie" - przeważają w nich zwolennicy niż przeciwnicy wejścia do Unii. Nawet wyborcy Samoobrony - choć postrzegają swoją partię jako antyeuropejską - sami w większości są zwolennikami integracji. Elektorat Andrzeja Leppera nie poparł jego ugrupowania ze względu na hasła wrogie Unii.
Ważne jest, że obecnie instytucje państwowe cieszą się większym poparciem społecznym. Badania opinii publicznej wskazują, iż żaden Sejm dotychczas nie budził takich nadziei na początku kadencji, jak ten. Również społeczeństwo wierzy, że ten rząd będzie dobrze godził interesy Polski i Unii.
Tak czy inaczej mamy w Sejmie wielu polityków niechętnych Unii. A sondaże - chociażby najnowsze badania PBS dla "Rzeczpospolitej" - potwierdzają, że poparcie dla Samoobrony czy LPR rośnie. Nawet przedstawiciele ugrupowań, które deklarują poparcie dla integracji - chociażby Maciej Płażyński czy Lech Kaczyński - wypowiadali się krytycznie, kiedy rząd Millera ogłosił zmianę stanowisk negocjacyjnych. Nasi negocjatorzy nie powinni się tym przejmować?
Zauważyłam niebezpieczne tony w wypowiedziach polityków Platformy Obywatelskiej czy PiS. Janusz Lewandowski mówi tak: "Nie będę doradzał rządowi, co zrobić z gospodarką. Niech sam się o to martwi". A przecież nie doradzałby rządowi, tylko nam, bo wszyscy odczuwamy kryzys gospodarczy. Obawiam się, że takie myślenie - to ich, czyli rządu, sprawa, a nie nasza - niedługo dotknie także negocjacji z Unią.
Partie prawicy mogą chcieć budować swoją pozycję na kontestowaniu procesu negocjacji. Jan Maria Rokita już mówi, że jeśli przegramy referendum, to będzie to wina tego rządu, bo zmieniając stanowiska negocjacyjne zniechęci ludzi. Opozycja zamiast dystansować się od negocjacji powinna czuwać, aby interesy jej elektoratu zostały zabezpieczone, włączać się w cały ten proces.
Problem jest taki, że opozycja jest bardzo słaba i nie ma pomysłu na budowę swoich partii i zyskanie poparcia. Ale politycy centroprawicowi nie zyskają nic na kontestowaniu integracji, bo Liga Polskich Rodzin będzie od nich w tym lepsza. A sami mają elektoraty prounijne, choć pełne obaw. Jeżeli przegramy referendum, to będzie to wina wszystkich elit politycznych. W tym przełomowym dla kraju momencie powinny bowiem - zamiast ulegać nastrojom pesymizmu - mądrze spełniać funkcje przywódcze.
Żeby nie dopuścić do zjednoczenia opozycji wokół mniej lub bardziej radykalnych haseł antyunijnych w interesie rządu powinno być wciągnięcie jej przedstawicieli do pracy nad negocjacjami.
Do Komitetu Integracji Europejskiej zaproszono głównego negocjatora z poprzedniego rządu prof. Jana Kułakowskiego oraz byłego szefa UKIE Jacka Saryusz-Wolskiego i Tadeusza Mazowieckiego, ale za żadnym z nich nie stoi realna siła polityczna.
Potrzebna jest autentyczna współpraca rządu z popierającą integrację opozycją nad konkretnymi kwestiami negocjacyjnymi, ważne jest też przekazywanie spójnych sygnałów społeczeństwu. W przeciwnym razie grozi nam porażka w referendum. Rząd Buzka próbował udawać, że w sprawach integracji współpracuje z opozycją i organizacjami pozarządowymi. Obawiam się, iż rząd Millera też może tylko markować współdziałanie. Obecnie samo informowanie opozycji nie wystarcza, konieczne jest wciąganie jej w proces kształtowania decyzji.
Wydawało się, że dla wyników referendum kluczowa będzie postawa wsi. Ale coraz większym znakiem zapytania staje się postawa klasy średniej, dotkniętej kryzysem gospodarczym.
Rzeczywiście, niepokoje klasy średniej rosną, ale jest ona wciąż silnie proeuropejska. Poza tym bardzo boi się wzrostu poparcia społecznego dla ruchów radykalnych, ksenofobicznych, antydemokratycznych. Bardziej obawia się cofnięcia Polski z dotychczasowej drogi rozwoju niż konkurencji na rynku europejskim. Wyznawane wartości mogą wziąć górę nad poczuciem zagrożenia interesów.
Większy problem będzie z przekonaniem wsi. Będzie bardzo trudno wytłumaczyć polskim rolnikom, że skorzystają na integracji, jeżeli nie dostaną takiej pomocy, jaką mają ich koledzy z obecnych państw Unii.
Wyobraża sobie pani Polskę po przegranym referendum?
Trudno mi sobie wyobrazić taką sytuację. Zamiast rozważać, czy wejdziemy, czy nie, trzeba zastanawiać się, co zrobić, żeby jak najwięcej zyskać, kiedy wejdziemy, jak zwiększyć w nowej sytuacji szanse rozwoju Polski. I jak korzyściami płynącymi z tego rozwoju obdzielić jak najwięcej osób. -
|
Brak nadziei na poprawę również po wejściu do UE odbiera motywację do udziału w referendum. jeżeli Polacy zrozumieją, że integracja stwarza możliwości na ponowne wejście na ścieżkę rozwoju, to pójdą do urn. Polacy wiążą z Unią Europejską raczej obawy ekonomiczne niż polityczne. Powinni dostrzec w niej nadzieję na rozwój regionu, nowe miejsca pracy i poprawę funkcjonowania państwa.
|
CHINY
Zatrzymywani przez tajniaków zwolennicy Falun Gong nie protestują, nie wznoszą okrzyków, nie agitują. Mimo to władze twierdzą, że są oni ogromnym zagrożeniem dla bezpieczeństwa państwa.
Siła w słabości
Niemy protest jednego ze zwolenników sekty Falun Gong na placu Tienanmen
FOT. (C) EPA
PIOTR GILLERT
z Pekinu
Młoda kobieta usiadła na placu i zdjęła buty. Druga obok niej zrobiła to samo. Jeszcze przed momentem nic nie odróżniało ich od tłumu zwiedzających, nieustannie kręcących się po placu Tienanmen. Jednak w chwili, gdy położyły stopy na udach, skrzyżowały łydki, zamknęły oczy i próbowały rozpocząć medytację, dopadło je kilku tajniaków i zaciągnęło do radiowozu. Ani razu nie krzyknęły, nie wznosiły haseł, nie namawiały do niczego.
"Bezprecedensowe zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa" - tak oficjalnie została określona działalność sekty Falun Gong, łączącej tradycyjną szkołę medytacji z elementami buddyzmu i taoizmu. Patrząc w czwartkowe południe na dwie zwolenniczki nauk przywódcy sekty, Li Hongzhi, zastanawiałem się nad znaczeniem tych słów. Zagrożenie? Dla takiego państwa? Aż takie wielkie, że bezprecedensowe?
W obronie społeczeństwa
Parę godzin wcześniej, w czwartek rano, władze zwołały wielką konferencję prasową w głównej sali konferencyjnej gigantycznego gmachu parlamentu. Pekin rzadko organizuje tego rodzaju imprezy, więc gdy już to robi, wiadomo, że sprawa jest arcyważna. Przez prawie dwie godziny Ye Xiaowen, dyrektor Urzędu ds. Wyznań, opowiadał dziennikarzom zagranicznym o tym, ile złego zrobiła sekta i dlaczego rząd musi przed nią bronić społeczeństwo. Porównywał Li Hongzhi do Shoko Asahary z japońskiej Najwyższej Prawdy i Davida Koresha z amerykańskiej Gałęzi Dawidowej, mówił o ponad 1400 ofiarach. Potem na kilku wielkich monitorach wyświetlił urywki z wystąpień Li.
Li mówił o obrotowym lusterku, które każdy człowiek ma w czole i które zaczyna się kręcić, w miarę jak doskonalimy się poprzez qi gong. Mówił, że Ziemia została w swej historii zniszczona 81 razy i że nadchodzi kolejna zagłada. Mówił, że ma wiele wcieleń i może obdarować nimi swych wiernych, by uchronić ich przed zbliżającą się apokalipsą. Mówił, że stworzył własnych rodziców.
Ye Xiaowen miał zapewne rację, mówiąc, iż kult tym różni się od religii, że jego wyznawcy zamiast boga czczą żywego założyciela i że Falun Gong, stworzony przez przebywającego w USA Li Hongzhi, byłego trębacza w orkiestrze policyjnej, jest właśnie kultem. Ale nie potrafił w przekonujący sposób wyjaśnić, po co wokół tego robi się tyle szumu.
Od obojętności do współczucia
Większość mieszkańców Pekinu obojętnie odnosi się do sekty. - Rozumiem, gimnastyka, ale te opowieści o kole prawa i końcu świata to brednie, ja wierzę w rozum - mówi emerytowany inżynier, którego często spotykam w pobliskim parku. Ale wojna, którą władze wydały Falun Gong, wywołuje dezaprobatę nawet u zwolenników racjonalizmu i ateistów. - Co oni zrobili, żeby ich tak prześladować? - pyta inżynier. - Jak chcą wierzyć w te bajki, to niech sobie wierzą, dlaczego im tego zabraniać?
Pekińczycy dziwią się: po co takie prześladowania, skoro w sekcie już po jej lipcowej delegalizacji pozostała - wedle oficjalnych doniesień - tylko garstka ludzi, a po niedawnej nowelizacji kodeksu karnego organizatorom ruchu grożą wieloletnie wyroki więzienia.
Nie ma wątpliwości, że sekta jest poważnie zagrożona. W lipcu władze zatrzymały tysiące zwolenników Falun. Większość przeszła krótką "reedukację" i została wypuszczona na wolność. W aresztach pozostało jednak kilkudziesięciu liderów ruchu, których kolejne procesy w różnych częściach kraju właśnie się rozpoczęły lub rozpoczną lada dzień. Ludzie ci spędzą co najmniej parę lat w więzieniu. Niewykluczone, że niektórzy zostaną straceni.
Ruch jest pozbawiony prawie całego przywództwa. Zniszczeniu uległy struktury organizacyjne, materiały informacyjne, do pewnego stopnia także kanały komunikacyjne (choć wiadomo, że członkowie Falun Gong wciąż porozumiewają się ze sobą za pomocą beeperów, telefonów komórkowych i Internetu). Jeden z największych i najsprawniejszych aparatów policyjnych świata tropi każdy ruch sekty. Władza grzmi i grozi.
Niespokojny Luo Gan
Ale Luo Gan, członek biura politycznego, któremu Jiang Zemin powierzył dowodzenie kampanią przeciw Falun Gong, nie może czuć się jeszcze zwycięzcą. Niezwykły pokaz biernego oporu, jaki sekta dała w ciągu ostatnich dwóch tygodni na placu Tienanmen, świadczy o tym, o czym mówili już świadkowie kwietniowej, dziesięciotysięcznej manifestacji zwolenników sekty przed siedzibą władz państwowych w pekińskiej dzielnicy Zhongnanhai: Falun nie jest strukturą hierarchiczną. To raczej ruch wielu niezależnych komórek w całym kraju, ruch autentycznie oddolny, którego uczestników łączy wiara w Li Hongzhi, w zdrowe dla ciała działanie zalecanych przez niego ćwiczeń i zbawienny dla ducha wpływ jego nauk. Nawet więc aresztowanie liderów ruchu w całym kraju, choć ograniczyło jego poczynania, nie sparaliżowało Falun. Z nie potwierdzonych doniesień wynika, że choć po lipcowej delegalizacji w obawie przed prześladowaniami wielu ludzi opuściło sektę, wielu innych przyłączyło się do niej tylko po to, by dać wyraz sprzeciwowi wobec władz.
W niedawnym komentarzu rządowa agencja prasowa Xinhua podkreśliła, że nowe prawo zobowiązuje do wytężonej walki z sektami także lokalne władze. Gdyby najniższe szczeble administracji sprawnie radziły sobie z Falun, Xinhua zapewne nie zamieszczałaby takiej uwagi. W nieoficjalnych wypowiedziach przedstawiciele władz niechętnie przyznają, że w miastach prowincjonalnych walka z Falun nie przebiega tak sprawnie jak w Pekinie. Z dwóch powodów. Po pierwsze, trudno jest kontrolować miliony ludzi niczym nie różniące się od pozostałego miliarda mieszkańców kraju o powierzchni porównywalnej z Europą. Po drugie, lokalne władze nie chcą firmować drastycznych działań przeciw ruchowi na własnym terenie, bo wyczuwają, że w najwyższych władzach państwa nie ma zgody co do tego, jak ostro można postępować z sektą. Wielu pekińskich polityków obawia się, chyba słusznie, że prześladowania uczynią z członków sekty męczenników, co tylko spopularyzuje Falun Gong wśród ludzi, którzy w innych warunkach reagowaliby na sektę wzruszeniem ramion.
Nawrócenie Wanga
Li Hongzhi nie jest Chrystusem, a Falun Gong to nie chrześcijaństwo. Ale patrząc na dwie bezbronne kobiety i ich niemy akt wiary oraz na tłum tajniaków nie za bardzo wiedzących, jak się zachować wobec tak pokojowo i biernie nastawionych manifestantek, które w zasadzie niczego nie manifestowały, pomyślałem o pierwszych chrześcijanach w Rzymie. Siła Falun Gong polega dziś na jego słabości i bezbronności. Zwolennicy sekty na uderzenie policjanta w twarz odpowiadają, nadstawiając drugi policzek, na obelgę - dobrym słowem.
Chyba najbardziej alarmujące dla władz są przypadki takich ludzi jak aresztowany niedawno 37-letni Wang Zhiguo z prowincji Liaoning na północnym wschodzie kraju. Wang jest (czy raczej był dotąd) członkiem partii, który po kilkunastu latach zawodowej służby w wojsku przeszedł przed rokiem do pracy w policji. Pewnie wtedy zetknął się z sektą. I mimo że już w lipcu partia i wojsko nakazały wszystkim swym członkom opuszczenie Falun Gong, a policja przystąpiła do ścigania organizatorów i zwolenników ruchu, Wang nie zerwał z "niebezpieczną" organizacją. Co więcej, przed dziesięcioma dniami wystąpił wraz z grupą innych zwolenników sekty na konferencji prasowej zwołanej potajemnie na przedmieściach stolicy i zapowiadał, że bez względu na konsekwencje będzie głosił prawdę o dobru Falun. Czyż historia Wanga nie przypomina którejś z biblijnych historii nawrócenia?
Dwie kobiety na placu Tienanmen demonstrowały zaledwie kilka minut. Wang Zhiguo też już siedzi w areszcie. Jednak postawa tych osób mówi więcej o zagrożeniu dla bezpieczeństwa chińskiego państwa niż dwugodzinna konferencja prasowa dyrektora Urzędu ds. Wyznań.
Areszt lub obóz pracy
Ponad 500 członków sekty Falun Gong trafiło już do obozów pracy - twierdzi organizacja obrony praw człowieka działająca w Hongkongu. Karę "reedukacji przez pracę" otrzymało niedawno 16 osób z miasta Tangshan z prowincji Hebei.
W ostatnich dniach zatrzymano kolejnych członków sekty Falun Gong. W niedzielę w prowincji Guangxi usunięto z pracy i z partii komunistycznej, a następnie aresztowano pracownika naukowego po tym, jak odmówił zaprzestania praktyk Falun Gong. Z kolei w prowincji Hebei członek miejscowych władz został zatrzymany, gdy ukradł tajny dokument na temat sekty i upowszechnił go w Internecie. Razem z nim oskarżonych zostało kilka innych osób.
P.K., AP, REUTERS, AFP
|
"Bezprecedensowe zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa" - tak oficjalnie została określona działalność sekty Falun Gong, łączącej tradycyjną szkołę medytacji z elementami buddyzmu i taoizmu. dyrektor Urzędu ds. Wyznań, opowiadał dziennikarzom zagranicznym ile złego zrobiła sekta i dlaczego rząd musi przed nią bronić społeczeństwo. Większość mieszkańców Pekinu obojętnie odnosi się do sekty. wojna, którą władze wydały Falun Gong, wywołuje dezaprobatę nawet u zwolenników racjonalizmu i ateistów. W lipcu władze zatrzymały tysiące zwolenników Falun. Ruch jest pozbawiony prawie całego przywództwa. Falun nie jest strukturą hierarchiczną. aresztowanie liderów ruchu w całym kraju, nie sparaliżowało Falun. Ponad 500 członków sekty Falun Gong trafiło już do obozów pracy - twierdzi organizacja obrony praw człowieka. Karę "reedukacji przez pracę" otrzymało niedawno 16 osób.
|
Brak kilkunastu mandatów zmienia sytuację SLD i każe myśleć o przyspieszonych wyborach z nową ordynacją
Cała władza w ręce zwycięzcy
RYS. PAWEŁ GAŁKA
BRONISŁAW WILDSTEIN
Kilkanaście mandatów, których zabrakło SLD do uzyskania większości w Sejmie, zmieniło radykalnie obraz polskiej sceny politycznej. Partie w Sejmie albo deklarują zasadniczo odmienne od Sojuszu poglądy, albo są jego naturalnymi przeciwnikami. Koalicja z nimi wydaje się niemożliwa. Sytuację dodatkowo komplikują poważne problemy gospodarcze, które mogą przerodzić się w kryzys, napięcia w sytuacji międzynarodowej oraz pogarszanie się ekonomicznej koniunktury, co miało będzie istotny wpływ na sytuację w Polsce.
Luka budżetowa, tak wałkowana ostatnio przez media, jest wyrazem kryzysu opiekuńczego i paternalistycznego państwa. Taki jego model stał się zasadniczą przeszkodą w rozwoju polskiej gospodarki. W odpowiedzi na tę sytuację władza może wybrać jedno z trzech rozwiązań:
1. reformę, tzn. rozmontowanie w dużej mierze owego państwa i redukcję jego agend, aby uczynić je rzeczywiście sprawnym,
2. próbę kunktatorskiego, doraźnego zażegnywania tylko najbardziej palących problemów i "zamiatania pod dywan" (jak określano w odniesieniu do budżetu przeksięgowywanie na przyszły rok kosztów w nadziei, że wszystko jakoś się załatwi) całej reszty, co spowoduje narastanie ich do skali poważnego kryzysu,
3. etatystyczno-protekcyjny model proponowany przez PSL czy "Samoobronę", co gwarantuje szybkie załamanie się polskiej gospodarki, a może i demokracji.
Nadzieja na reformy
W rzeczywistości możemy wyobrazić sobie raczej działania rozpięte między rozwiązaniem 1 a 2. Wbrew bowiem głosom niektórych publicystów, którzy uznali, że sytuacja kraju zmusi SLD do przekształcenia się w polską zbiorową Margaret Thatcher, nie wydaje się to prawdopodobne. Prawdopodobne wydawało się natomiast, że, wbrew swojej dotychczasowej polityce SLD podejmie część niezbędnych reform i będzie próbował lawirować w sprawach innych, co mogłoby pozwolić Polsce bez większych wstrząsów przetrwać trudny czas.
Nadzieję na to budziły ostatnie zachowania części elity SLD, zwłaszcza przedwyborcze wystąpienie najprawdopodobniej przyszłego wicepremiera i ministra finansów Marka Belki. Teraz sytuacja się zmieniła.
Samotność SLD
Ani PSL, ani "Samoobrona" nie są partiami ideologicznymi, choć w różnym stopniu są partiami protestu. Swoją tożsamość budowały na negowaniu gospodarki rynkowej i czarnym obrazie polskiej rzeczywistości, zgodnie z którym wystarczy odebrać ukradzione przez obcych i swoich, wziąć w obronę polską produkcję i rozbudować opiekuńcze funkcje państwa, aby w naszym kraju zapanował powszechny dobrobyt. Oczywiście przywódcy tych partii za udział we władzy pójść mogą na dalekie ustępstwa, jednak trudno wyobrazić sobie zmianę o 180 stopni politycznego credo, gdyż spowodowałoby to zupełną marginalizację tych partii w wyborach następnych. Mogą więc one za udział we władzy zrezygnować ze swoich najbardziej radykalnych roszczeń, ale nie zgodzą się na żadne reformy niezbędne dla Polski, które sugerował Belka.
Wprawdzie PO postuluje reformy znacznie radykalniejsze, ale koalicja z SLD w celu ich wprowadzenia także pozbawia to ugrupowanie racji bytu. Polityczny zamysł PO to budowa alternatywnej siły wobec SLD. Nie można tego robić w koalicji ze swoim głównym przeciwnikiem.
Z oczywistych względów koalicja SLD z PiS czy LRP nie jest możliwa. Dodatkowo okazać się może, że całkowicie dotąd zwasalizowana przez SLD Unia Pracy w nowej sytuacji zacznie domagać się uwzględnienia elementów swojego etatystyczno- opiekuńczego programu. Szczególnie że będzie mogła znaleźć sojuszników w łonie SLD spośród starej gwardii, dla której gospodarka nigdy nie stanowiła problemu. Zawsze przecież można dodrukować pieniędzy, nałożyć podatki i dosypać komu trzeba, nie zapominając o sobie.
Co jest możliwe?
Możliwa jest więc koalicja SLD z PSL (partią jednak znacznie bardziej przewidywalną i cywilizowaną niż "Samoobrona") za cenę ustępstw z jakichkolwiek reform i grożące katastrofą dryfowanie przez najbliższe cztery lata. Przeciwnikiem takiego rozwiązania jest ważny i w tej sytuacji zyskujący na znaczeniu gracz sceny politycznej, jakim jest prezydent Kwaśniewski. Mówił on zresztą już po wyborach, że lepszy jest rząd mniejszościowy niż "egzotyczna" koalicja z PSL. Tylko o ile rząd mniejszościowy, któremu brakuje kilku głosów, można wyobrazić sobie w każdym otoczeniu, o tyle taki, któremu brakuje kilkunastu w otoczeniu niechętnym - znacznie trudniej.
Istnieje wprawdzie możliwość, że SLD potrafi "przekonać" do siebie grupę posłów "Samoobrony". Nic o nich personalnie nie wiemy, ale mamy wszelkie dane, aby podejrzewać, że ich konstrukcja ideowa nie należy do najmocniejszych. Jednak kilkunastoosobowa grupa niezbędna SLD do uzyskania większości to już znacząca część "Samoobrony" i przejęcie ich na stałe przez SLD może być trudne. Zwłaszcza w wypadku partii typu wodzowskiego, jaką jest "Samoobrona".
Logiczne jest więc przypuścić, że SLD starać się będzie o zmianę ordynacji wyborczej - choćby o powrót do obowiązującej w roku 1997, która przy obecnych wyborach dawałaby im bezwzględną większość. Można przypuścić, że w usiłowaniach tych znajdzie sojusznika w PO, która deklarowała potrzebę ordynacji większościowej. Jest pytanie, czy w obecnej sytuacji podtrzymywać będzie ona ten projekt, który dałby wielką przewagę SLD? W każdym razie w długofalowych projektach ugrupowania, które chce przejąć drugie skrzydło sceny politycznej, miałoby to uzasadnienie.
Po zmianie ordynacji wyborczej SLD przy współudziale prezydenta doprowadzić może do przyspieszonych wyborów. W swoim interesie Sojusz będzie dążyć do tego w jak najkrótszym terminie. Ponieważ w każdej sytuacji sprawowanie rządów będzie oznaczało spadek popularności Sojuszu i to tym bardziej radykalny, im dłużej będzie trwało. Wprawdzie gdyby istniała możliwość radykalnych reform, które już w perspektywie dwóch lat mogłyby przynieść poprawę, sprawowanie rządów nie musiałoby wiązać się ze spadkiem (w każdym razie znacznym) popularności. Tylko że w obecnej sytuacji możliwości takiej nie ma, a wyborcy dość prędko zorientują się, że gruszki na wierzbie się nie pojawiły.
Ordynacja ryzykowna, ale konieczna
Perspektywa zmiany ordynacji i przyspieszonych wyborów, jakkolwiek ryzykowna, stwarza nowe możliwości SLD, a w dalszej perspektywie jest również korzystna dla Polski. Albowiem sytuacja, w której partia, zdobywająca ponad 40 proc. głosów, nie jest w stanie rządzić sama, nie jest normalna i prowadzi do osłabienia władzy wykonawczej, a więc destabilizacji państwa. Ugrupowanie, które zdobywa taką większość, winno mieć możność rządzić samodzielnie i ponosić za to pełną odpowiedzialność, a więc podejmować strategiczne, czasowo niepopularne posunięcia, z których rozliczane będzie dopiero po całej kadencji. Dojrzała demokracja polega na oddelegowywaniu władzy, a nie na ciągłym plebiscycie, który jest drogą do pełnego chaosu.
Wprawdzie można z pełnym uzasadnieniem obawiać się przejęcia całości władzy przez postkomunistów, ale są to koszty demokracji i w ogromnej części wina polskich prawicowych środowisk. Nowa ordynacja, najlepiej większościowa, będzie być może wreszcie tym zewnętrznym bodźcem, który pozwoli ukonstytuować się także prawej scenie polskiej sceny politycznej. Inaczej nadal będziemy karykaturą demokracji, a Polska może stoczyć się w głęboki kryzys. -
|
Kilkanaście mandatów, których zabrakło SLD do uzyskania większości w Sejmie, zmieniło radykalnie obraz polskiej sceny politycznej. Koalicja wydaje się niemożliwa. władza może wybrać:
1. reformę, rozmontowanie owego państwa,
2. próbę doraźnego zażegnywania najbardziej palących problemów,
3. etatystyczno-protekcyjny model, co gwarantuje załamanie się polskiej gospodarki.
SLD starać się będzie o zmianę ordynacji wyborczej.
|
Tanie sklepy
Gdy najważniejsza jest cena
W Niemczech jest ponad 10 tysięcy tanich sklepów, w Polsce na razie - kilkaset. Choć tanie tzw. dyskontowe sklepy nie budzą na razie takich emocji wśród rodzimych kupców, jak hipermarkety, to zdobywają coraz większy udział w polskim handlu detalicznym i to udział zdominowany przez zachodnie sieci handlowe.
Towary leżą tu zazwyczaj w pudłach i kartonach, a często są sprzedawane bezpośrednio z palet. Wybór jest raczej skromny, głównie żywność i najczęściej tylko 1-2 rodzaje soku, masła, mleka, kawy czy czekolady marek nie znanych raczej z telewizyjnych reklam. Sam sklep jest z reguły niewielki (ok. 400- 800 mkw. powierzchni), o niezbyt wyszukanym wnętrzu, obsługa też jest ograniczona do minimum. Za to jest tanio, często nawet taniej niż w hipermarketach poza okresem promocji.
Zakupy przy domu
Tani sklep z reguły jest gdzieś blisko, na osiedlu i żeby zrobić tam zakupy nie potrzebna jest wyprawa na pół dnia na peryferie miasta. "Chcemy być sklepem przy twoim domu", sklepem na codzienne zakupy - brzmi zasada sieci tzw. dyskontowych, gdzie marża handlowa wynosi ok. 10-15 proc. i które przejmują podupadłe sklepy spółdzielcze, dawne bary mleczne i restauracje. Sklepy dyskontowe znają od dawna Polacy jeżdżący do Niemiec, gdzie nawet teraz w Aldim kupują słodycze i tanie kosmetyki.
Jak ocenia Andrzej Grzywaczewski z firmy CAL zajmującej się badaniem polskiego handlu, tanie sklepy, które ilościowo rozwijają się o wiele szybciej niż hipermarkety, w najbliższych latach będą - obok hipermarketów - jednym z dwóch głównych kanałów dystrybucji towarów. Tanie sklepy, które w przeciwieństwie do hipermarketów powstają w mniejszych miastach (większość sieci mówi o limicie od 15 tys., a nawet od 10 tys. mieszkańców) mieszczą się w rynkowej niszy między hipermarketami oraz droższymi supermarketami.
Oczywiście sieci dyskontowe mogą się między sobą znacznie różnić. Obok tych najtańszych i najbardziej siermiężnych, gdzie sklepy przypominają magazyny, są też sieci, które wystrojem nie różnią się specjalnie od supermarketów, a do dyskontowych zaliczają się głównie przez niską marżę i ograniczony asortyment.
W Polsce potencjał dyskontowego rynku wykorzystują przede wszystkim zachodnie sieci handlowe. Od kilku lat dynamicznie rozwija się należąca do niemieckiego koncernu Tengelmann sieć sklepów Plus, działa też 45 sklepów Sezam holendersko-niemieckiej spółki Ahold-Allkauf, 36 sklepów Tip należących do największej w Europie grupy handlowej Metro oraz 20 sklepów duńskiej sieci Netto.
1000 sklepów w ciągu 5 lat
- W Polsce dla sklepów dyskontowych jest nieprawdopodobna koniunktura, o wiele lepsza niż dla supermarketów - ocenia kierownik działu marketingu sieci Plus, Marek Cieszewski. Należąca do niemieckiego koncernu Tengelmann sieć Plus ma plany ekspansji. Jak zapowiada Marek Cieszewski, w ciągu najbliższych 5 lat liczba sklepów sieci Plus ma się zwiększyć do 1000 obejmując całą Polskę. Na razie jednak Tengelmann, który pierwsze sklepy dyskontowe otworzył u nas latem 1995 r., ma 52 placówki handlowe działające głównie na południowym zachodzie kraju, których ubiegłoroczne obroty wyniosły 400 mln zł. Do końca br. sklepów sieci Plus ma być co najmniej 100. Już we wszystkich większych miastach sieć ma swoje biura regionalne, a w najbliższych planach jest rozwój sklepów w północno-wschodniej części Polski.
Statystyczny gust
Według Marka Cieszewskiego, jedną z podstaw sukcesu tanich sklepów jest odpowiednio dobrany asortyment, który w sieci Plus ograniczony jest do ok. 1000 towarów; - Nie mamy do wyboru 10 rodzajów soku, ale tylko dwa i te dwa muszą być takie, aby zadowoliły statystycznego klienta.
Plus jest też jedną z nielicznych na razie sieci, które sprzedają część towarów pod własną markę handlową, co jest bardzo popularne w sklepach dyskontowych na Zachodzie. Sieć ma już swoje marki, specjalnie dla niej produkowanych, ok. 40 artykułów m. in. mleka, wody mineralnej i makaronu. W przyszłości ok. 20 proc. towarów sprzedawanych w sklepach Plus ma być pod własną marką sieci.
Jak ocenia Marek Cieszewski, krajowi producenci nie mają nic przeciwko takiej formie współpracy gdyż "dzisiaj bardziej zainteresowani są zwiększeniem produkcji niż dbaniem o własną markę". O ile niemieckie sklepy Plus są sklepami markowymi - sprzedają znane towary markowe po najniższych cenach, o tyle polska sieć, tzw. hard discount, oferuje możliwie najtańsze produkty, starając się utrzymać odpowiednią jakość.
Sezam dla średnio zamożnych
Do 45 tanich sklepów w ciągu dwóch lat (od jesieni 1995 r.) rozrosła się na południu Polski sieć Sezam należąca do holendersko-niemieckiej spółki Ahold-Allkauf. - Nasza oferta codziennych tanich zakupów jest skierowana do średnio zamożnych klientów. Dlatego otwieramy sklepy na osiedlach, a nie w dzielnicach willowych - wyjaśnia rzecznik spółki, Marta Pawłowska. Sklepy sieci Sezam powstają najczęściej w wydzierżawionych i zmodernizowanych palcówkach, choć w grudniu ub. r. otwarto pierwszy nowo wybudowany sklep sieci. Według Marty Pawłowskiej, w najbliższych latach Ahold-Allkauf Polska będzie otwierała co roku kilkadziesiąt kolejnych sklepów, głównie na północy kraju aż do linii Poznań-Warszawa.
Markowe nie musi być drogie
Rozwój na południu Polski planuje spółka Netto Poland, która na razie prowadzi dwadzieścia sklepów dyskontowych w północno-zachodniej części Polski. Netto Poland należy do duńskiej firmy handlowej Dansk Supermarket, która sklepy dyskontowe prowadzi również w Danii, Wielkiej Brytanii i Niemczech. W krajach zachodnich sklepy Netto po niskich cenach sprzedają dobre, markowe towary. W Polsce - jak ocenia dyr. Anders Jensen - jeszcze wprawdzie nie jest to możliwe, ale sieć ma w swej ofercie sporo znanych marek.
- W Polsce planujemy otwierać co najmniej jeden nowy sklep w miesiącu i w tym roku powinno nam przybyć 12-15 nowych placówek - mówi dyrektor spółki Netto Poland, Jensen oceniając możliwości rozwoju sklepów dyskontowych w Polsce jako "bardzo dobrą".
W najbliższych latach Netto Poland będzie koncentrować się w okolicach Słupska, Bydgoszczy, Poznania i Zielonej Góry. Jak ocenia dyr. Jensen, w ciągu kilku lat sieć Netto może zwiększyć liczbę swych sklepów nawet do 250. Na razie planowany jest rozwój sklepów w miastach od 15 tys. mieszkańców, ale z czasem Netto zamierza też wchodzić do mniejszych miast (od 10 tys. mieszkańców). W odróżnieniu od większości sieci dyskontowych, które zazwyczaj nie stosują dodatkowych obniżek, w sklepach Netto, gdzie asortyment ograniczony jest do 1100 artykułów, w specjalnej, zmienianej co tydzień ofercie, sprzedaje się ok. 100 wybranych towarów po promocyjnych cenach.
Inną cechą, która odróżnia Netto od większości sieci dyskontowych nastawionych głównie na produkty spożywcze, jest też stosunkowo duża oferta odzieży, tekstyliów i artykułów przemysłowych.
Biedronki z 10-proc. marżą
Wprawdzie największa z sieci dyskontowych, Biedronka oficjalnie należała do końca ub. r. do poznańskiej spółki Elektromis, ale od 1 stycznia br. firma całkowicie przeszła na własność portugalsko-brytyjskiego holdingu JMB (tworzą go dwie handlowe firmy - portugalska Jeronimo Martins oraz brytyjska Booker). Biedronki są nie tylko największą siecią, ale też najszybciej się rozwijają, obejmując swym zasięgiem większość województw a nawet Warszawę. Pierwszy sklep Biedronka otworzyła 1 kwietnia 1995 r., a do końca ub. r. ich liczba wzrosła do 250. Wkrótce będzie ich prawie 400, bo w nowych 110 placówkach trwają teraz prace adaptacyjne. Według prezesa JMB Polska, Luisa Amarala, w tym roku powinno przybyć 120 nowych Biedronek.
- Z badań konsumentów wynika, że cena jest największym magnesem przyciągającym klienta. Dlatego zdecydowaliśmy się na utworzenie sieci tanich sklepów - mówi prezes Elektromisu, Ireneusz Król. W Biedronkach urządzonych bez specjalnego komfortu, ale -jak zapewnia ocenia prezes Król - nie tak ubogich jak niemiecki Aldi, sprzedaje się ok. 2500 towarów (każdy rodzaj np. mleka liczony jest jako odrębna pozycja) stosując jednolitą 10-proc. marżę. Zgodnie z zasadą sieci dyskontowych, twórcy Biedronek zaplanowali, że niezbyt duże sklepy (ok. 350-750 mkw. powierzchni sprzedaży) muszą być blisko większych osiedli, dużych zakładów pracy albo też w mniejszych miastach. Miały być zlokalizowane tak, aby potencjalni klienci z domu albo z pracy mogli przyjść na zakupy pieszo - mówi prezes Król.
Hurtownie Eurocash dostarczają ok. 85 proc. towarów sprzedawanych w Biedronkach (pozostałe 15 proc. np. pieczywo, świeże mięso pochodzi od lokalnych dostawców). Biedronki były też - jak ocenia prezes Król - pierwszą w Polsce siecią sklepów, gdzie wprowadzono komputerowy system zarządzania SAP, a sklepy połączono komputerowo z hurtowniami, co pozwala na bieżącą informację o poziomie zapasów.
Biedronki są też jedyną na razie siecią tanich sklepów, która obejmuje większość kraju, w tym województwa wschodnie, gdzie zagraniczne sieci handlowe wchodzą bardzo ostrożnie.
Ofiara zachodniej konkurencji
Choć sklepy ETM należące do handlowej spółki Energopolu, Energopol Trade Market (ETM) należały do pionierów taniego handlu na polskim rynku, to dzisiaj - twierdzi wiceprezes ETM, Michał Zubrzycki - nie są już sklepami dyskontowymi. Spółka ETM zaczęła prowadzić tanie sklepy jeszcze w 1994 r. we współpracy z austriacką siecią dyskontową Komm und Kauf. W okresie szczytowego rozwoju, w 1996 r., miała 16 sklepów, choć bardzo często były one zlokalizowane na peryferiach, np. w opuszczonych halach przemysłowych. Gdy tanim handlem zainteresowały się sieci zachodnie inwestując w bardziej dogodnie położone i eleganckie sklepy, ETM zaczęła się wycofywać. - Nie było nas stać na taki rozwój, aby sprostać zachodniej konkurencji - wyjaśnia wiceprezes Zubrzycki. Dzisiaj ETM ma 5 "zwykłych" osiedlowych sklepów, a od ub. r. spółka zmieniła strategią nastawiając się przed wszystkim na handel hurtowy rowerami górskimi i winem.
Odpowiedź spółdzielców
Do konkurencji z zachodnimi sieciami dyskontowymi stanęli za to spółdzielcy ze Społem, którzy pierwsze tanie sklepy zaczęli otwierać jeszcze w 1995 r. Jak ocenia Kazimierz Będkowski z zespołu promocji i prognoz Krajowego Związku Rewizyjnego Spółdzielni Społem, w końcu ub. r. działało już ponad 60 sklepów dyskontowych należących do 20 spółdzielni (związek zrzesza 322 spółdzielnie).
W tym roku liczba tanich społemowskich sklepów opatrzonych wspólnym logo S ma się zwiększyć co najmniej do 120 placówek zaopatrywanych przez agencje handlowe Społem. Jak ocenia Będkowski, choć pierwsze tanie sklepy powstały na Śląsku założone przez spółdzielnie w Tychach i Rudzie Śląskiej, teraz rozwijają się w całym kraju. Społem ma tu ułatwione zadanie, gdyż na większości osiedli już od lat działają lokalne sklepy należące do społemowskich spółdzielni.
Anita Błaszczak
|
W Niemczech jest ponad 10 tysięcy tanich sklepów, w Polsce na razie - kilkaset. Choć tzw. dyskontowe sklepy nie budzą na razie takich emocji wśród rodzimych kupców, jak hipermarkety, to zdobywają coraz większy udział w polskim handlu detalicznym i to udział zdominowany przez zachodnie sieci handlowe. Od kilku lat dynamicznie rozwija się należąca do koncernu Tengelmann sieć sklepów Plus, działa też 45 sklepów Sezam spółki Ahold-Allkauf, 36 sklepów Tip należących dogrupy handlowej Metro oraz 20 sklepów duńskiej sieci Netto.
|
ROZMOWA
Michał Listkiewicz, prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej
Z czego żyje piłka
Nikt nie chce powiedzieć, z czego żyje piłka. Może pan, prezes PZPN, nie tylko wie, ale jeszcze zechce powiedzieć?
MICHAŁ LISTKIEWICZ: To nie jest takie trudne pytanie. Polska piłka żyje z telewizji, której sprzedaje prawa do transmitowania meczów, z reklam, sponsorów i ze sprzedaży zawodników. Niestety, nie żyje z widza i wcale o niego nie zabiega.
Ja pytam, z czego żyje naprawdę?
Odpowiadając pół żartem, pół serio, żyje z niepłacenia ogromnej liczby rachunków na wielkie kwoty. Kluby są wieloletnimi dłużnikami ZUS, ffiskusa, energetyki, gminom nie płacą za dzierżawę stadionów, a także zalegają z wynagrodzeniami dla swoich pracowników, w tym piłkarzy. Statystyczny polski klub jest zadłużony, a lista jego wierzycieli jest bardzo długa.
Powiedział pan, że nie żyje z widza. Ostatnia jesienna runda rozgrywek II ligi dobrze to ilustruje: mecz Polonii Bytom z Grunwaldem Ruda Śląska obejrzało 300 widzów. Z czego może żyć Polonia Bytom? Z niepłacenia długów?
Nie wiem, jak jest w Bytomiu, ale wiem, jak było niedawno na przykład w Jezioraku Iława, też klubie drugoligowym. Po awansie na mecze chodziło całe miasto, była euforia, potem powoli zainteresowanie słabło i zaczęła się zwykła piłkarska codzienność, czyli bieda. Jak sobie z tym radziło kierownictwo klubu? Szło do rzeźnika i pytało, czy pomoże, a on mówił, że zatrudni po cichu trzech piłkarzy. Potem była wizyta u właściciela firmy transportowej, który dawał autokar raz na dwa tygodnie, żeby drużyna miała czym pojechać na mecz. Przedsiębiorca budowlany pomalował pomieszczenia klubowe, inny zatrudnił trzech następnych graczy. Czy Jeziorak Iława jest wyjątkiem? Tak wygląda bez mała cała nasza drugoligowa piłka. To jest ciągła walka o przetrwanie.
Dlaczego tak jest?
Chyba główną przyczyną jest ukryte i jawne pseudozawodowstwo. Cała nasza druga liga jest zawodowa, podobnie jak 80 procent klubów trzecioligowych. Umiejętności graczy są na poziomie amatorskim, ale prezesi i trenerzy tych klubów uważają, że jak piłkarz nie będzie trenował dwa razy dziennie i nie będzie miał za to stałego wynagrodzenia, to świat się zawali. W Szwecji, która nas niedawno wyeliminowała z mistrzostw Europy, w I lidze są trzy, cztery kluby w pełni zawodowe. W pozostałych tylko pojedynczy gracze, najczęściej obcokrajowcy, mają zawodowe kontrakty, a w II lidze grają w większości amatorzy i nieliczni piłkarze na kontraktach półzawodowych, którzy cztery godziny dziennie pracują w banku czy biurze i dopiero po południu przychodzą na trening. W jednym szwedzkim klubie pierwszoligowym można spotkać trzy kategorie graczy: zawodowca, półzawodowca i amatora. Dzieje się tak dlatego, że różne są możliwości finansowe klubów. Jeśli klub stać, to zatrudnia samych zawodowców, ale jeżeli jest inaczej, w jednej drużynie może grać zawodowiec z amatorem i to nawet w pierwszej lidze. Rodzaj zatrudnienia i płace graczy dostosowane są do możliwości klubu. Szwedzki model uważam za wzorcowy i gdyby to było możliwe, jutro przeszczepiłbym go do polskiej piłki, która od pierwszej do trzeciej ligi udaje zawodową, a w rzeczywistości tonie w długach i bez przerwy wzywa pomocy finansowej.
To brzmi jak zapowiedź restrukturyzacji piłki.
Nasze kluby są samodzielne i same decydują o tym, jak żyją i z czego. Chwalę model szwedzki, ale to jest tylko głos doradcy, a nie przełożonego, którym nie jestem. Polskie kluby piłkarskie podążają jednak w złym kierunku. Ich uwaga koncentruje się tylko na wyniku sportowym i ekonomicznym, na szkoleniu kilkunastu graczy. Statystyczny sponsor przychodzi do polskiego klubu po szybki zysk, jak włoży milion, to jak najszybciej chce wyjąć dwa, trzy. Nie interesuje go baza, nie zaprząta sobie głowy szkoleniem młodzieży, nie troszczy się o image klubu. Taki sponsor jest przelotnym ptakiem, zatrzymuje się na rok, dwa tylko po to, żeby zarobić. On nie zostanie w tym klubie, nie interesuje go ani tradycja, ani przyszłość.
Nie ma wyjątków? Wszyscy chcą tylko szybko zarobić?
Oczywiście, że są wyjątki, ale ja mówię o normie. Wyjątkiem jest Amica Wronki, która inwestuje w budowę boisk, ma kilka drużyn młodzieżowych. W pewnym sensie takim wyjątkiem jest ŁKS, który ma znakomite wyniki w piłce młodzieżowej. Wisła Kraków, klub bardzo bogaty, skupuje 15-latków. Dobrze, że skupuje, ale to będzie rodzaj stajni, a nie kuźni talentów. Wisła kieruje się prostą ekonomią: kupuje młodych graczy, póki są tani, bo za parę lat trzeba będzie za nich zapłacić miliony.
Klub nie zajmuje się juniorami, bo pewnie nie musi. Kiedyś musiał.
Nie ma statutowego obowiązku, ale będzie miał. PZPN wraca do tego, co było dobre dla rozwoju piłki i co bez sensu zarzucono pod presją klubów, które mówiły, że to za dużo kosztuje. Od przyszłego sezonu każdy klub, który chce zgłosić drużynę do I ligi, będzie musiał mieć licencję. Warunkiem otrzymania licencji będzie między innymi szkolenie grup młodzieżowych i to w każdym roczniku.
Czy licencja nie jest dobrą okazją, by zrobić porządek w piłkarskim gospodarstwie?
Taki mamy zamiar. Jednym z warunków otrzymania licencji jest posiadanie odpowiedniego stadionu, to znaczy komfortowego, czystego i bezpiecznego. Kluby będą miały okres przygotowawczy, to znaczy w pierwszych dwóch latach mają być zainstalowane plastikowe krzesełka, w następnym roku sztuczne oświetlenie, w następnym podgrzewana płyta. Musimy to robić stopniowo, w przeciwnym razie mielibyśmy w pierwszej lidze tylko dwa kluby. Innym warunkiem otrzymania licencji będzie jawność finansowa. Klub będzie musiał wylegitymować się gwarancjami bankowymi i udowodnić, że ma środki na działalność sportową w danym sezonie.
To pachnie rewolucją.
To jeszcze nie wszystko. Wprowadzamy jednolity wzór kontraktu, jaki klub zawiera z piłkarzem, i kopia tego kontraktu będzie leżała w sejfie w siedzibie PZPN. Jest to w interesie przede wszystkim piłkarzy, coraz częściej wykorzystywanych przez kluby, które im nie płacą kontraktowych pieniędzy. Jeśli przyjdzie do nas piłkarz ze skargą na klub, że nie otrzymuje wynagrodzenia, weźmiemy kopię kontraktu, przeczytamy umowę i damy klubowi trzy miesiące na uregulowanie długu. W razie odmowy kontrakt będzie nieważny, piłkarz będzie wolnym człowiekiem i będzie mógł szukać nowego pracodawcy. Chcemy również ingerować w spory zawodnik - klub, kiedy kończy się kontrakt. Do tej pory zawodnik musiał czekać, aż stary i nowy klub, w którym chce podjąć pracę, dogadają się ze sobą co do ekwiwalentu za tak zwane wyszkolenie. Stary klub chciał często fortunę, nowy nie zgadzał się na wysokie odszkodowanie i zawodnik był bez pracy całymi miesiącami. Idąc za rozwiązaniami FIFA, kluby mają 30 dni na ugodę, a jeśli jej nie osiągną, związkowa komisja do spraw wyceny piłkarzy, na której czele stoi Zbigniew Boniek, ustali wysokość odszkodowania. Zależy nam na tym, żeby zawodnik grał, a nie był bezrobotny z powodów przez siebie nie zawinionych.
Powiedział pan, że kluby nie mają na światło. Ale mają miliony na kupno graczy.
Z tym trzeba być ostrożnym. To, że klub kupuje na przykład za równowartość 100 tys. dolarów dobrego gracza, nie oznacza wcale, że kładzie takie pieniądze na stół. W polskiej piłce są dobrodzieje, gotowi w każdej chwili pomóc klubowi: dobrodziej płaci piłkarzowi 100 tys. dolarów lub równowartość tej kwoty, klub ma piłkarza, ale kontrakt zostaje w kieszeni dobrodzieja. To jest przekleństwo polskiej piłki, postępowanie wbrew wszelkim statutowym przepisom i zdrowemu rozsądkowi, chociaż w zgodzie z majestatem prawa. Takich kontraktów są dziesiątki i nie muszę tłumaczyć, jak drastyczna jest sprzeczność interesów między dobrodziejem, który kupił piłkarza, i klubem, w którym on gra. Ten pierwszy po prostu handluje żywym towarem, kupuje piłkarza po to tylko, by go sprzedać z zyskiem, i każda nadarzająca się okazja jest dla niego dobra. W przypadku korzystnej oferty dobrodzieja nie interesuje, że klub jest w trudnej sytuacji, walczy o pozostanie w lidze albo o mistrzostwo kraju. Sprzedaje swój towar nie wtedy, kiedy odpowiada to klubowi, lecz wtedy, kiedy pojawi się dobry kupiec. Mam nadzieję, że od przyszłego roku skończy się ten handel niewolnikami. Kontrakty piłkarzy będą weryfikowane przez PZPN, a kopie tych dokumentów znajdą się, jak wspomniałem, w związkowym sejfie.
Co pan zrobi, kiedy klub zgłosi się do rozgrywek, ale połowa piłkarzy będzie miała kontrakty z dobrodziejami - jak ich pan nazywa - zawarte w majestacie prawa...
Taki klub nie otrzyma po prostu licencji, czyli nie będzie miał zgody na uczestnictwo w rozgrywkach. Niech dobrodzieje, którzy mają wolny kapitał, sponsorują kluby, niech ich będzie jak najwięcej. Ale niech nie handlują piłkarzami sami, bo to jest handel pokątny.
Piłka jest tam bogata, gdzie żyje z telewizji. Dlaczego biedna polska piłka nie potrafi doić tej krowy?
Dlatego, że polskie kluby nie rozumieją, iż tak wymierne finansowo dobro, jakim są prawa reklamowo-telewizyjne, powinno być zarządzane centralnie, czyli przez PZPN. Rozmawiałem o tym między innymi z niemiecką federacją piłkarską, której kierownictwo wyliczyło mi dokładnie, że mecze Bundesligi sprzedane w pakiecie są warte dziesięciokrotnie więcej, niż sprzedawane indywidualnie przez kluby. Wiedzą o tym federacje angielska, francuska i szwedzka.
Czy polskie kluby tego nie rozumieją, czy mają w tym swój interes?
Oczywiście, że mają interes, bo wolą handlować ze stacjami telewizyjnymi po cichu, ktoś na tym może zarobić na boku. Skutek jest taki, że silny klub, np. Legia Daewoo, podpisze korzystny kontrakt z telewizją, ale Ruch Radzionków czy Groclin Dyskobolia mają z tego grosze. Mecze pierwszej ligi sprzedaje się korzystnie dla piłki tylko w pakietach. Mam nadzieję, że Piłkarska Autonomiczna Liga Polska, która ma wreszcie rejestrację sądową, przekona wszystkie kluby, że lepiej jest mieć więcej niż mniej. Dzisiaj polski klub pierwszoligowy, który sprzedał prawa transmitowania swoich meczów stacjom telewizyjnym, otrzymuje rocznie ok. miliona złotych. Tymczasem roczny budżet tego klubu sięga kwoty 10 mln złotych i więcej. Można więc powiedzieć, że pieniądze ze sprzedaży praw telewizyjnych to kropla w morzu potrzeb.
Polska piłka tonie w długach. Czy sama może z tego wyjść?
Tonie w długach i w przypadku wielu klubów pętla coraz bardziej zaciska się na ich szyi. Nie wiem, czy mogę o tym mówić głośno, ale bardzo przydałaby się pomoc państwa.
Budżet jest w sytuacji podobnej do piłki. W dodatku minister finansów nie był w młodości piłkarzem, ale lekkoatletą. Kto może pomóc piłce?
Mówiłem o modelu szwedzkim, który jest dla mnie wzorcowy jeszcze z innego powodu. Przed igrzyskami olimpijskimi w Barcelonie król Szwecji jednym dekretem umorzył wszystkie długi klubów piłkarskich. Jednocześnie powiedziano klubom: zgadzamy się na opcję zerową, ale od dzisiaj żadne długi nie będą anulowane i musicie je płacić. I kluby szwedzkie stanęły na nogi, do dzisiaj mają stabilność finansową.
Niestety, nie mamy króla. Może powinien pan porozmawiać o tym z prezydentem. On jest przyjacielem sportu.
Muszę przyznać, że dotychczas nie miałem odwagi.
Rozmawiał Andrzej Łozowski
|
Nikt nie chce powiedzieć, z czego żyje piłka. Może pan, prezes PZPN, nie tylko wie, ale jeszcze zechce powiedzieć?
MICHAŁ LISTKIEWICZ: Polska piłka żyje z telewizji, z reklam, sponsorów i ze sprzedaży zawodników. Niestety, nie żyje z widza i wcale o niego nie zabiega.
Ja pytam, z czego żyje naprawdę?
żyje z niepłacenia ogromnej liczby rachunków na wielkie kwoty. Statystyczny polski klub jest zadłużony, a lista jego wierzycieli jest bardzo długa.
Powiedział pan, że kluby nie mają na światło. Ale mają miliony na kupno graczy.
To, że klub kupuje na przykład za równowartość 100 tys. dolarów dobrego gracza, nie oznacza wcale, że kładzie takie pieniądze na stół. W polskiej piłce są dobrodzieje, gotowi w każdej chwili pomóc klubowi.
Piłka jest tam bogata, gdzie żyje z telewizji. Dlaczego biedna polska piłka nie potrafi doić tej krowy?
Dlatego, że tak wymierne finansowo dobro, powinno być zarządzane przez PZPN.
Polska piłka tonie w długach. Czy sama może z tego wyjść?
w przypadku wielu klubów pętla coraz bardziej zaciska się na ich szyi. Nie wiem, czy mogę o tym mówić głośno, ale bardzo przydałaby się pomoc państwa.
|
Polak nauczył się już, że niezdrowe jest jedzenie zbyt tłuste i zbyt słodkie
Karp trzyma się mocno
RYS. PAWEŁ GAŁKA
EDMUND SZOT
"Najpierw był buraczany kwas, gotowany na grzybach z ziemniakami całymi, a potem przyszły śledzie w mące obtaczane i smażone w oleju konopnym, później zaś pszenne kluski z makiem, a potem szła kapusta z grzybami, olejem również omaszczona, a na ostatek podała Jagusia przysmak prawdziwy, bo racuszki z gryczanej mąki z miodem zatarte i w makowym oleju uprażone, a przegryzali to wszystko prostym chlebem, bo placka ni strucli, że z mlekiem i masłem były, nie godziło się jeść dnia tego. (...) Potem Jaguś nagotowała kawy, to słodzili ją suto i popijali z wolna".
Chyba każdy rozpoznał ten opis wigilii z "Chłopów" Reymonta, wigilii zwanej też wilią, postnikiem, pośnikiem, kutią lub obiadem wigilijnym. Charakterystyczną cechą wieczerzy wigilijnej było to, że była postna, stąd ta nieczęsta w polskiej diecie obecność wszelakich ryb oraz unikanie tłuszczów zwierzęcych. Charakterystyczne dla tej wieczerzy było to, że rozpoczynała się o niezwykłej porze, najczęściej wraz z ukazaniem się na niebie pierwszej gwiazdy, na pamiątkę komety, która pojawiła się nad Betlejem w noc narodzin Jezusa.
"Musiała być parzysta liczba osób (...). Ciekawe jednak, że wobec wiktuałów kierowano się dla odmiany zasadą nieparzystości. Magnaci fundowali sobie jedenaście potraw, szlachta - dziewięć, wieś pilnowała siedmiu (...)
Barszcz z grzybami, kapusta z grochem lub fasolą, kluski z makiem, cukrem albo miodem, rzepa suszona lub gotowana, polewka z suszonych śliwek, gruszek bądź jabłek to potrawy, które towarzyszyły dawnym wigiliom chłopskim. Prawie zawsze musiała być także zupa z nasion konopi, zwana siemieńcem lub siemieniuchą i zawsze też - podobnie jak na stołach pańskich - starano się o strucle i ryby" - opisuje wigilijny stół Józef Szczypka w "Kalendarzu polskim".
Walka łososia z karpiem
Wiele się od tamtych czasów zmieniło. Siemieniuchy nie uświadczysz dziś chyba na żadnym polskim stole, rzadkim na nim gościem jest też kutia, czyli słodkość rodem z Litwy i Rusi, z pszenicy, maku i miodu. "Bez kucyi nie było w Polsce uczty wigilijnej ani u kmiecia, ani u magnata".
Ba, mówi się, że stracił także na znaczeniu wigilijny karp!
- Absolutnie nie potwierdzam tego, że wraz z pojawieniem się obfitości różnego rodzaju ryb zmniejszyło się zapotrzebowanie na karpie - twierdzi Andrzej Galli, zastępca dyrektora Instytutu Rybactwa Śródlądowego. Według niego w ostatnich latach coraz więcej klientek pyta natomiast nie o karpie, a o filety z tych ryb. Filety kupuje jednak tylko kilkanaście procent klientów. Większość rodaków woli czcić "tradycję" i, nie bacząc na oczywiste utrudnienia, ubija karpia w domu. Wstrzymuje się też z jego zakupem prawie do samej Wigilii.
Maria Grzymska, kierownik działu kulinariów w niezwykle poczytnym miesięczniku "Poradnik Domowy", twierdzi, że karp jako potrawa typowo wigilijna pojawił się w polskiej tradycji stosunkowo późno. Wcześniej zastępowały go ryby w ogóle: szczupaki, okonie, liny, sandacze. Ważne było, aby były to ryby.
Redaktor Grzymska dokonała licznych obserwacji, z których wynika, że w okresie ostatnich dziesięciu lat nasze wigilijne stoły niepostrzeżenie zmieniły się, czego na co dzień nawet sobie nie uświadamiamy. Według niej pojawiło się na nich wiele potraw nowych, ale nie wyparły one tradycyjnych. Jest więc ciągle barszcz z uszkami i kapusta z fasolą lub grochem i wciąż, pod różnymi postaciami, puszy się karp. Ale coraz częściej obok niego pojawia się łosoś.
- Ta ryba zrobiła u nas szczególną karierę, zarówno jako przekąska, jak i danie z ryb. Obecnie łosoś jest niewiele droższy od dorsza i przypuszczam, że jego popularność wpływa już na zmniejszenie liczby dań z karpia - uważa redaktor Grzymska. Ale, zastrzega się, jej obserwacje tyczą środowiska głównie miejskiego i rodzin lepiej sytuowanych.
Bananowcy z biednych rodzin
Jak jest na wsi i w małych miasteczkach i jak zmienił się wigilijny stół biednych rodzin wielodzietnych, wiemy stosunkowo niewiele. Najpewniej pozostał bez zmian, jeśli jeszcze nie zubożał. Ale - można przypuszczać - także na ubogich stołach pojawia się obecnie znacznie więcej owoców, zwłaszcza bananów. Ten symbol dostępnego kiedyś tylko dzieciom bonzów dostatku jest obecnie spożywany nawet w rodzinach ubogich.
Przestały też być rzadkością tak trudno dostępne niegdyś owoce cytrusowe, winogrona, ananasy, kiwi.
Coraz większą furorę robią wszelkiego rodzaju owoce morza. W niektórych domach na wigilijnych stołach pojawią się bardzo smaczne skorupiaki, wjadą na stół ostrygi, homary, a także elementy kuchni chińskiej, czyli ryby w sosie słodko-kwaśnym, które z niej się wywodzą.
Nadspodziewanie częsta jest też obecność na naszych stołach kiełków. Jeszcze dziesięć lat temu traktowane jako potrawa nawiedzonych wegetarian, dziś są powszechnym dodatkiem do różnego rodzaju sałatek, kanapek itp.
Z uznaniem powitały nasze panie obfitość gotowych sosów i dresingów. Dziś mało która gospodyni decyduje się na samodzielną produkcję domowego majonezu.
Ogromny jest w sklepach wybór dodatków do ciast, orzechów, ziarna sezamu, przy czym sezam stosuje się także jako dodatek do ryb i kotletów. Zdecydowanie poprawiła się jakość ciast, nie mówiąc już o tym, że znacznie bogatszy jest ich asortyment. Na przykład ciasta z marcepanem czy z płatkami migdałowymi - kto kiedyś słyszał o takiej "rozpuście". Równie duży jest wybór wszelkiego rodzaju łakoci. Nęci ogromna rozmaitość czekolad, których ceny są nieporównywalnie niższe niż kiedyś.
Konsument ma obecnie do wyboru różnorodne ryby: szczupaki, sandacze, liny, okonie... I choć najczęściej są dość drogie, niektórzy uważają, że kupując je, podtrzymują staropolską tradycję.
Panie domu mają do dyspozycji ogromną rozmaitość przypraw. Zmieniają one, niekiedy nawet zasadniczo, smak tradycyjnych polskich potraw.
Żarłok staje się smakoszem
Aliści w swoich głównych treściach nasz stół, także wigilijny, pozostał stołem oryginalnym, typowo polskim. A Polak, o czym zaświadczali zagraniczni podróżnicy, preferował zdecydowany smak potraw. Co miało być słone, było słone aż do przesady, co miało być słodkie, niekiedy aż mdliło, co miało być kwaśne wykręcało czasem gębę (zwłaszcza cudzoziemską) na drugą stronę. I choć od tamtych czasów smak naszych potraw zmienił się bardzo, polską kuchnię łatwo odróżnić od innych.
Jednocześnie w polskim jadłospisie zachodzą bardzo pozytywne zmiany. Jemy potrawy coraz wykwintniejsze i choć rady dietetyków na temat tego, co nam szkodzi, różnią się czasem diametralnie, Polak nauczył się już, że niezdrowe jest jedzenie zbyt tłuste i zbyt słodkie. A na ten temat zdania dietetyków są akurat wyjątkowo zgodne. Więc unika się nadmiaru wszelkiego rodzaju tłuszczów, w tym nawet oliwy i majonezu, odchudzamy nasze potrawy, jak się tylko da. I jemy mniej niż niegdyś.
W czasie wigilijnej wieczerzy na polskich stołach pojawią się także markowe wina, których ogromny wybór przyprawia dziś o zawrót głowy. I choć przeważnie nie wiemy jeszcze, jakie wino podawać do jakich potraw czy, co mniej już ważne, w jakim je serwować kieliszku, to szybko się tego chcemy nauczyć, o czym świadczą nakłady pism popularyzujących tzw. wyższy styl życia. Będą na naszych stołach również inne wyborne trunki, z których będziemy sporządzać rozmaite drinki, pojawią się lepsze kawy i herbaty. Będziemy starali się zaprzeczyć starej tezie cudzoziemców, że Polak jest nie tyle smakoszem, ile żarłokiem.
Współczesna pracująca Polka nie obtacza już, jak Jagusia, śledzi w mące i ich nie smaży, bo po prostu nie ma na to czasu. Z kolei tej, która nie ma pracy, często nie stać na zakup nie tylko gotowych czy półgotowych dań, bywa, że nie starcza jej pieniędzy nawet na zakup surowców. Jest więc o czym pomyśleć przy wigilijnym stole, który - niewątpliwie bogatszy niż kiedyś - nie wszystkich jednako dziś obdziela.
|
Charakterystyczną cechą wieczerzy wigilijnej było to, że była postna, stąd ta nieczęsta w polskiej diecie obecność wszelakich ryb oraz unikanie tłuszczów zwierzęcych. Maria Grzymska, kierownik działu kulinariów w niezwykle poczytnym miesięczniku "Poradnik Domowy", twierdzi, że karp jako potrawa typowo wigilijna pojawił się w polskiej tradycji stosunkowo późno. Wcześniej zastępowały go ryby w ogóle. pojawiło się wiele potraw nowych, ale nie wyparły one tradycyjnych. Przestały być rzadkością tak trudno dostępne niegdyś owoce cytrusowe.
Coraz większą furorę robią wszelkiego rodzaju owoce morza. Aliści w swoich głównych treściach nasz stół, także wigilijny, pozostał stołem oryginalnym, typowo polskim. A Polak, o czym zaświadczali zagraniczni podróżnicy, preferował zdecydowany smak potraw. Jednocześnie w polskim jadłospisie zachodzą bardzo pozytywne zmiany. Jemy potrawy coraz wykwintniejsze.
|
STYCZNIOWE PODWYŻKI
Zakłady obawiają się wyhamowania rozwoju
Prognozy obniżenia rentowności
Styczniowa urzędowa podwyżka cen i stawek VAT na prąd, gaz i akcyzy na benzynę wpłynie najprawdopodobniej na obniżenie rentowności sprzedaży. To z kolei będzie miało wpływ na zmniejszenie wielkości nakładów na modernizację i rozwój firm. Zmniejszyć się może konkurencyjność polskich wyrobów w stosunku do zagranicznych, uważają przedstawiciele większości zakładów, których "Rz" zapytała o wpływ tegorocznych podwyżek na funkcjonowanie ich przedsiębiorstw.
Podkreślają oni, że podwyżki najbardziej odczują firmy stosujące energochłonne maszyny i te, które nie modernizowały się w ostatnich latach. Lepiej zniosą je natomiast firmy inwestujące od lat w swój rozwój i poszukujące oszczędności w funkcjonowaniu.
Podwyżki, w odczuciu naszych rozmówców, nie byłyby tak dotkliwe, gdyby nie obciążenia dodatkowe, w tym wyższy VAT na importowany olej, brak systemowego wsparcia w umacnianiu pozycji na nowych rynkach i dla firm chcących stosować nowoczesne technologie.
Do 8 proc. droższe przetwory z Prorybu
- Wpływ podwyżki cen energii i VAT na oleje importowane do naszej produkcji rozpatrujemy już od kilku dni. Wyliczyliśmy, że na jednostkowych opakowaniach wynosi ona 12 proc. i o tyle powinniśmy podnieść dotychczasową cenę. Zdecydowaliśmy się na 7,5-8 proc. i wprowadzimy je od najbliższego poniedziałku - mówi Zygmunt Dyzmański, współwłaściciel Przetwórni Ryb Proryb. Wylicza, że podwyżka cen prądu w ogólnych kosztach produkcyjnych to zaledwie 2 proc. Aby ją nieco zniwelować, w Prorybie będzie wprowadzona praca nocna. To umożliwi korzystanie z tańszej taryfy.
Aż do 20 proc. wzrosła akcyza na importowane oleje, a w Prorybie są one wykorzystywane do 70 proc. przygotowywanych konserw i innych wyrobów rybnych. Oleju nie można kupić w dostatecznych ilościach w kraju, więc jego import jest konieczny aż do nowych zbiorów rzepaku.
- Do wiaderka śledzi kaszubskich, które sprzedajemy za 7 zł, wlewamy aż pół litra oleju, czyli kosztuje nas on 2,25 zł. Na wieczka i wiaderka VAT wzrósł o 12 proc. Dlatego podwyżka jest nieuchronna - uważa przedstawiciel Prorybu.
Zygmunt Dyzmański nie boi się wyhamowania tegorocznych inwestycji. Proryb za kilka miesięcy pierwszy w branży przetwórstwa rybnego otrzyma certyfikat zarządzania jakością z serii ISO9000. Jak każdy zakład go wprowadzający wykorzysta przysługujące mu z tego tytułu ulgi inwestycyjne.
W Bizonie szukają oszczędności
W Zakładzie Mechanicznym Bizon, będącym największym krajowym producentem zszywek, nie ukrywają, że zużywają dużo prądu, ale znacznie mniej niż np. 3 lata temu. Krzysztof Borysewicz, dyrektor ds. produktu w podwarszawskim Bizonie, wskazuje, że firma w ostatnich latach wiele inwestowała w nowe, energooszczędne technologie i w modernizację systemu grzewczego. - Wprowadzone w br. rozwiązania w celu kompensacji mocy biernej miały się nam spłacić w 2-3 lata, po tegorocznej podwyżce cen prądu okres ten znacznie się skróci - przekonuje dyrektor Borysewicz. Jego zdaniem Bizon nie ustępuje zachodnioeuropejskim firmom pod względem technologicznym i jakością wytworzonych towarów. Po podobnych cenach jak zachodnioeuropejskie firmy kupuje surowiec używany do produkcji. Jego wyroby są nieco tańsze od zagranicznych dzięki tańszej sile roboczej niż np. w Niemczech. Ta korzystna różnica ciągle maleje poprzez zmniejszające się corocznie cło i podwyżki na paliwa i energię. Dlatego zakład ciągle szuka możliwości oszczędzania.
Konieczne wsparcie na nowych rynkach
Dariusz Sapiński, prezes Spółdzielni Mleczarskiej Mlekovita w Wysokiem Mazowieckiem, uważa, że spółdzielczość mleczarską i jego firmę czeka ciężki rok. - Mimo że od 1 stycznia br. poniesiono urzędowe ceny na prąd i gaz, my nie przewidujemy podwyżek na swoje wyroby. To oznacza mniejszą rentowność sprzedaży i ograniczenie środków na rozwój i modernizację - tłumaczy Dariusz Sapiński. Mlekovicie te środki są potrzebne, by dorównać parametrom obowiązującym w UE. Na 1998 rok zaplanowano wydatek 20 mln zł na wieżę do suszenia serwatki i konieczną modernizację oczyszczalni ścieków. W tych planach nie uwzględniono jednak skutków obecnych podwyżek.
- Nie wiemy, czy rynek pozwoli nam podnieść ceny. Nie znamy koniunktury na br. ani cen, jakie ustalą się na rynkach międzynarodowych na mleko w proszku, sery i masło. Nie możemy też wysyłać wyrobów do UE, a była ona ich dużym odbiorcą, szczególnie latem.
Dariusz Sapiński obawia się, że dodatkowe obciążenia finansowe spowodowane styczniowymi podwyżkami wyhamują postęp, spowolnią rozwój, a decyzje inwestycyjne będą coraz trudniejsze. Jest prawdopodobne, że Mlekovita będzie musiała zrezygnować z modernizacji oczyszczalni i przesunąć ją na inny termin, obecnie trudny do określenia.
W spółdzielni w Wysokiem Mazowieckiem ciągle szukają rezerw. Są one niewielkie, gdyż płace to zaledwie 4 proc. wszystkich kosztów, głównym obciążeniem jest cena surowca. Spółdzielnia nie może myśleć o wysokiej rentowności, bo jest to niezgodne z interesem skupionych w niej rolników.
Dobrze mieć status zakładu pracy chronionej
- Podwyżki muszą być, bo ceny na paliwo i prąd są w Polsce ciągle niższe od stosowanych w Unii Europejskiej, z którą chcemy się zjednoczyć - uważa Zbigniew Czmuda, właściciel firmy wytwarzającej artykuły biurowe Resta-Kirby SA. Niepokoi go jednak ich wysokość, zwłaszcza znacząca w kosztach utrzymania samochodów podwyżka paliw. Firma dostarcza swoje wyroby do odbiorców w całym kraju. Dla niektórych z nich, z najdalszych zakątków Polski, będzie musiała podnieść cenę za dowóz. To z kolei wpłynie na większą od dotychczasowej marżę pośredników i cenę finalną wyrobów Resty w sklepach.
Resta-Kirby nie myśli na razie o podwyższeniu cen na swoje segregatory, chociaż od roku jest ona stała mimo kilkakrotnej podwyżki cen surowców. Utrzymanie tego stanu wymusza ostra konkurencja firm zachodnich. Jest to możliwe wyłącznie dzięki statusowi zakładu pracy chronionej, jaki ma ten zakład. Dzięki temu i wykorzystaniu kredytów na tworzenie nowych miejsc pracy z funduszu PFRON zakład mógł się rozwijać. Największe wydatki ma już, jak się wydaje, za sobą i dlatego wprowadzone na początku br. podwyżki nie są dla niego aż tak bardzo zagrażające jak w przypadku innych, małych i średnich firm dysponujących przestarzałym parkiem maszynowym, nie korzystających z żadnego wsparcia swojego rozwoju.
Potrzebne stabilne otoczenie
- Po styczniowych podwyżkach spadnie rentowność wszystkich branż. Ze względu na silną konkurencję podwyżek nie da się przenieść na ceny wyrobów. To może wstrzymać inwestycje. Są one konieczne, aby utrzymać konkurencyjność polskiego przemysłu przy wejściu do UE - wskazuje Wojciech Wtulich, prezes Farm Food SA. Podkreśla, że rentowność w UE dla przemysłu przetwórstwa mięsnego jest również niska, ale firmy działają tam w stabilnym otoczeniu, ich obciążenia finansowe umożliwiają przetrwanie, w przypadku zakładów stosujących nowoczesne technologie stosowane są różnorodne ulgi.
Farm Food będzie dalej inwestował, chociaż po podwyżkach może być to trudniejsze. Dodatkowo wstrzymane zostały preferencyjne kredyty AMiRR, oprocentowanie kredytów bankowych jest ciągle wysokie.
Wzrosną koszty sprzedaży
W Zakładach Mięsnych Ostróda-Morliny SA wyliczyli, że wzrost kosztów energii elektrycznej, gazu i pary technologicznej w porównaniu z ubiegłorocznymi wynosi aż 29 proc. W kosztach ogółem całej działalności to zaledwie 1,5 proc. Leszek Bracki z działu ekonomicznego Morlin podkreśla, że ok. 70 proc. kosztów ogółem przypada na surowce i materiały uzupełniające. Dla Morlin ważniejsze więc niż podwyżka cen energii i gazu są sezonowe wahania cen surowca. Leszek Bracki nie potrafi powiedzieć, jak na funkcjonowanie zakładu wpłynie podwyżka paliw. Jest wielce prawdopodobne, że podniesie koszty sprzedaży.
Informacje o planowanych na br. podwyżkach zarząd Morlin wykorzystał przy tworzeniu tegorocznych planów finansowych firmy. Wynika z nich, że styczniowe podwyżki nie przystopują jego rozwoju i założonej rentowności. Mogą być zagrożeniem, jak sądzi Leszek Bracki, małych i średnich firm, mających energochłonne urządzenia. Podkreśla, że firmy te nie mogą tłumaczyć swoich ewentualnych niepowodzeń brakiem środków na rozwój. One po prostu nie inwestowały wcześniej i "przespały" sprzyjający dla siebie czas.
Do negocjacji z klientem
- Produkcja musi być opłacalna, nie może przynosić strat. Podwyżki prądu, gazu i benzyny spowodują odczuwalne zmniejszenie opłacalności ze sprzedaży - uważają w Hucie Szkła Lucyna w Obornikach Wielkopolskich. Dlatego zaplanowane są już podwyżki na wyroby tej huty, będącej największym w Europie Środkowej wytwórcą szklanych kinkietów. Nie jest na razie znana ich wysokość. Będzie przedyskutowana z krajowymi hurtownikami za kilka dni na planowanym zjeździe. Niektórzy odbiorcy zagraniczni zostali poinformowani o konieczności takiej operacji i jej przyczynach. Prowadzone są z nimi rozmowy. Wielu nie odbiera przygotowanego dla nich towaru, czekają na decyzje ostateczne.
- Wytworzy się cały "łańcuszek" podwyżek, swoje wyższe marże dołożą twórcy lamp i innego oświetlenia, wyższe będą marże sklepowe - wskazują w HS Lucyna. Beata Najtek, przedstawicielka obornickiej huty jest jednak przekonana, że klienci pozostaną przy nich. Z większością z nich współpracują od wielu lat, nie mają oni zastrzeżeń do jakości wyrobów ani ich wzornictwa. Beata Najtek uważa, że walory te zostaną docenione, a z każdym z dostawców odbędą się indywidualne negocjacje.
Lidia Oktaba
|
Styczniowa urzędowa podwyżka cen i stawek VAT na prąd, gaz i akcyzy na benzynę wpłynie najprawdopodobniej na obniżenie rentowności sprzedaży. Zmniejszyć się może konkurencyjność polskich wyrobów w stosunku do zagranicznych. prezes SM Mlekovita uważa, że spółdzielczość mleczarską czeka ciężki rok. Po styczniowych podwyżkach spadnie rentowność wszystkich branż. Informacje o podwyżkach zarząd Morlin wykorzystał przy tworzeniu planów finansowych firmy. styczniowe podwyżki nie przystopują jego rozwoju i założonej rentowności.
|
SLD
Na szesnastu przewodniczących organizacji wojewódzkich tylko dwie osoby nie rekrutują się z dawnej Socjaldemokracji RP
Czy nowa jakość lewicy
O stanowiska wiceprzewodniczących SLD będą walczyli zapewne byli wiceprzewodniczący SdRP - Jerzy Szmajdziński i Marek Borowski, wicemarszałek Sejmu z ramienia SLD.
FOT. JACEK DOMIŃSKI
ELIZA OLCZYK
Politycy SLD kpią z nowego otwarcia rządu Jerzego Buzka, że skończyło się na wymianie jednego ministra. Sami jednak pragną, aby partia Sojusz Lewicy Demokratycznej również stała się dla nich nowym otwarciem. Mówiąc o składzie partii, zawsze podkreślają, że jedna trzecia członków to osoby, które nie skończyły 35 lat i że dla 30 proc. działaczy SLD jest pierwszą partią w życiu.
Czołowi politycy SLD podkreślają, że ich partia to nowa jakość. Na dowód przywołują chociażby obecność w jej szeregach Andrzeja Celińskiego, byłego członka władz Unii Demokratycznej. Tymczasem na zjazdach wojewódzkich, które wyłaniały delegatów na pierwszy kongres SLD oraz wybierały władze wojewódzkie, owa nowa jakość była słabo widoczna.
Liderzy jak w SdRP
Dziś już wiadomo, że na szesnastu przewodniczących organizacji wojewódzkich tylko dwie osoby nie rekrutują się z dawnej Socjaldemokracji RP.
Krzysztof Janik, sekretarz generalny SdRP, podkreśla jednak inny aspekt zagadnienia - tylko 3 osoby to działacze z okresu PRL, reszta zaczynała swoją działalność w latach 90. Zdaniem Janika we władzach powiatowych zasiada znacznie więcej osób spoza SdRP - około 25 procent.
- Przewodniczący organizacji wojewódzkiej jest lokalnym liderem. To naturalne, że zwykle staje się nim parlamentarzysta z danego terenu - mówi Janik. Dodaje, że funkcję sekretarzy w ponad połowie organizacji wojewódzkich objęli młodzi ludzie, którzy wcześniej nie byli związani z SdRP i że to jest dowód zmian, jakie się dokonały.
Statut nowej partii daje przewodniczącym różnych szczebli (z wyjątkiem szczebla centralnego) niezwykle duże kompetencje. Przewiduje mianowicie, że zarządy partii - gminne, powiatowe, wojewódzkie - powoływane są przez radę określonego szczebla na wniosek przewodniczącego. Co prawda każdy kandydat, żeby zostać członkiem zarządu musi uzyskać 50 proc. głosów plus jeden, jednak prawo zgłaszania kandydatów ma wyłącznie przewodniczący. Podczas publicznej dyskusji nad programem i przyszłością Sojuszu część działaczy wyrażała zaniepokojenie tym przepisem. Obawiali się, że przewodniczący zechcą wybierać do współpracy wyłącznie ludzi sobie posłusznych, że w rezultacie mogą powstawać sitwy, a nowi członkowie partii, nie związani z SdRP, będą się czuli jak działacze drugiej kategorii. Za parę dni, kiedy odbędą się pierwsze posiedzenia nowo wybranych rad i zostaną wyłonione zarządy struktur terenowych, okaże się, w jakim stopniu te obawy były słuszne.
Działacz statystyczny
Zjazdy wojewódzkie obnażyły również inne problemy w partii, przede wszystkim brak kobiet, ale również młodzieży i - jak to zwykle w partiach bywa - rozmaite konflikty.
Zjazd organizacji małopolskiej ujawnił na przykład konflikt Krakowa z tzw. terenem. Teren okazał się sprytniejszy od mieszczuchów, ponieważ się dogadał. Działacze z terenu jednomyślnie "wycięli w pień" kandydatów na I Kongres z Krakowa (podobno ci ostatni traktowali zbyt protekcjonalnie swoich kolegów z innych miejscowości). W rezultacie organizacja krakowska skupiająca 30 proc. członków SLD z terenu Małopolski uzyskała... jeden mandat na Kongres, co stanowi 3 proc. wszystkich małopolskich mandatów.
Podczas zjazdu mazowieckiej SLD okazało się, że lista delegatów na kongres została ustalona przed zjazdem (chodziło podobno o to, aby Warszawa nie zdominowała organizacji terenowych i nie zagarnęła znakomitej większości mandatów). Rezultat: kandydaci zgłaszani z sali - głównie kobiety - zostali w większości odrzuceni. Zjazdy w innych województwach były bardziej spontaniczne, jednak i tam w walce o mandaty zwyciężali mężczyźni, i to raczej niemłodzi.
Jerzy Szmajdziński, goszcząc na zjeździe w Zielonej Górze, ubolewał nad brakiem kobiet. - Ta sala nie oddaje struktury społeczeństwa, bo jest męska, a w dodatku ze starszego pokolenia - mówił niebezzasadnie, bowiem na 130 uczestników zjazdu było ok. 10 kobiet. Szmajdziński przekonywał zielonogórskich delegatów, że w ciągu kilku najbliższych miesięcy każdy z nich powinien skłonić do uczestnictwa w Sojuszu jedną, młodszą kobietę. Ta z kolei powinna przyprowadzić na zebranie ucznia ostatniej klasy szkoły średniej lub studenta. Widać więc, że działaczom SLD jeszcze daleko do upragnionej nowej jakości.
Gdzie te kobiety
Sylwia Pusz, która była przewodniczącą frakcji młodych w SdRP, uważa, że na I Kongresie partii młodych ludzi będzie jak na lekarstwo. Prawdopodobnie niewiele więcej będzie kobiet. Jolanta Gontarczyk ocenia, że najwyżej 10 proc. Krzysztof Janik jest większym optymistą i szacuje, że wśród delegatów kobiet będzie około 20 procent, choć dotychczas jeszcze nie wiadomo, ile w ogóle jest ich w Sojuszu.
Zdaniem Janika niewielka liczba kobiet wśród delegatów na kongres jest spowodowana tym, że w ogóle mało kobiet ubiegało się o mandat. Jolanta Gontarczyk uważa jednak, że jest to, pokutujący wśród działaczy terenowych, skutek starego sposobu myślenia.
- Partia nie jest gotowa na przyjęcie kobiet w innej roli niż w charakterze paprotki - mówi. Zastrzega się, że ten zarzut nie odnosi się do ścisłego kierownictwa partii, które przyznaje, że kobiety powinny odgrywać znaczącą rolę w polityce, ale do działaczy terenowych, ciągle uważających, iż kobieta nie ma prawa upominać się o awans.
- Nasi koledzy traktują udział kobiet we władzy jako nagrodę. To, co odbywało się na zjazdach wojewódzkich, było swoistym karceniem kobiet, a nawet próbą zastraszenia, aby w przyszłości nie żądały zbyt wiele - uważa Gontarczyk.
Zarówno Janik, jak i inni czołowi działacze SLD zgodnie twierdzą, że będą popierali zmianę w statucie, która ma zagwarantować kobietom 30 proc. miejsc we władzach wszystkich szczebli oraz na listach wyborczych do organów przedstawicielskich.
Własnego parytetu - 15-procentowego - domaga się też SLD-owska młodzież (uchwała w tej sprawie zostanie przyjęta w sobotę, 11 grudnia).
- Skoro będzie parytet dla kobiet, może być i dla młodzieży - mówi Sylwia Pusz. - My również będziemy wnosić o zmianę w statucie.
Partyjne mniejszości, a więc młodzież i kobiety, chcą też mieć coś w rodzaju swoich platform-frakcji, tylko nazwane inaczej, bo podobno słowo "frakcja" źle działa na przewodniczącego.
Bez względu jednak na to, czy takie platformy-frakcje zostaną zaakceptowane i czy parytet dla kobiet oraz dla młodzieży zostanie uwzględniony w statucie partii, nie będzie to miało większego znaczenia dla przebiegu I Kongresu. Zmiany w statucie, które ewentualnie wprowadziłby kongres, zaczną obowiązywać dopiero po ich zarejestrowaniu w sądzie, a więc za kilka miesięcy. Wybór władz partii będzie się zatem odbywać według obecnie obowiązującego statutu, a władze wybierane są na cztery lata. Każdego roku, co prawda, odbywa się konwencja, ale jej rolą jest udzielenie skwitowania aktualnym władzom. W historii SdRP nie było przypadku, by podczas głosowania nad wotum zaufania dla władz partii ktoś ze ścisłej czołówki nie dostał wymaganej bezwzględnej większości głosów. O tym, czy ktoś cieszył się większą sympatią czy antypatią w partii, świadczyły jedynie niewielkie różnice w liczbie oddanych głosów. Przypuszczalnie nie inaczej będzie w SLD. Można się więc spodziewać, że parytet dla kobiet - o ile zostanie uchwalony przez Kongres - po raz pierwszy odegra znaczącą rolę dopiero za dwa lata, przy układaniu list wyborczych kandydatów do parlamentu.
Przywódca niekwestionowany
Nowe otwarcie w partii nie dotyczy starego kierownictwa. Na samym szczycie Sojusz prawdopodobnie w niewielkim stopniu będzie się różnił od "nieboszczki" SdRP. Wśród kandydatów na najwyższe stanowiska przewijają się nazwiska znane od lat.
Partia powołała komisję wyborczą, która przyjmuje zgłoszenia kandydatów na przewodniczącego, wiceprzewodniczących i sekretarza generalnego SLD. Mało jest jednak prawdopodobne, aby poza Leszkiem Millerem, tymczasowym przewodniczącym SLD, ostatnim przewodniczącym SdRP, ktokolwiek ubiegał się o stanowisko przewodniczącego partii. W każdym razie na niespełna 10 dni przed kongresem nikogo takiego nie widać. Działacze SLD pytani, czy sądzą, że znajdzie się ktoś chętny do konkurowania z liderem, tylko się uśmiechają. Przywództwo Millera jest więc niekwestionowane. Część działaczy uważa, że kreowanie nowego przewodniczącego przed wyborami parlamentarnymi w 2001 roku byłoby błędem, że ludzie, którzy utożsamiają Leszka Millera z lewicą, przeżyliby szok. Jednak do wyborów parlamentarnych są dwa lata, a po drodze odbędzie się jeszcze bój o fotel prezydencki. Kampania prezydencka byłaby doskonałą okazją do wykreowania nowego lidera Sojuszu Lewicy Demokratycznej, tyle że po prostu nie ma takiej woli w partii.
Krzysztof Janik, ostatni sekretarz generalny SdRP, zapewne też ma zagwarantowane stanowisko sekretarza generalnego SLD.
Przypuszczalnie natomiast ostra walka będzie się toczyła o stanowiska wiceprzewodniczących i o wejście do zarządu partii.
Po dwóch chętnych na jedno miejsce
Ze względu na to, że Rada Krajowa SLD będzie liczyła około 300 osób (samych parlamentarzystów jest prawie 200, a oni stają się automatycznie jej członkami), zarząd będzie się składał z ok. 30 osób, a wiceprzewodniczących przypuszczalnie będzie siedmiu. Już w piątek, 10 grudnia, okaże się, kto będzie ubiegał się o stanowiska wiceprzewodniczących. Na razie spośród ewentualnych kandydatów znakomitą większość stanowią byli działacze i zarazem członkowie władz nie istniejącej SdRP. Zapewne o stanowiska wiceprzewodniczących zechcą powalczyć obaj byli premierzy: Józef Oleksy i Włodzimierz Cimoszewicz (nie był członkiem SdRP, ale należał do PZPR). Spośród pań typuje się Jolantę Banach, byłą pełnomocnik rządu ds. rodziny i kobiet, Annę Bańkowską, byłą prezes ZUS (jej pozycja nie jest najmocniejsza, a więc nominacja mało prawdopodobna), Izabellę Sierakowską, byłą wiceprzewodniczącą SdRP (uzyskała nominację organizacji w Lublinie na to stanowisko), Krystynę Łybacką, obecną przewodniczącą wielkopolskiego SLD (jedyna kobieta na stanowisku szefa wojewódzkiej organizacji). Jedna kobieta musi się znaleźć w prezydium partii. Podobno największe szanse na to stanowisko ma Krystyna Łybacka.
Zapewne o stanowiska wiceprzewodniczących SLD będą walczyli byli wiceprzewodniczący SdRP - Jerzy Szmajdziński, Marek Borowski, wicemarszałek Sejmu z ramienia SLD, Jacek Piechota (obecnie szef zachodniopomorskiego SLD). Mówi się też, że apetyt na stanowiska mają Jerzy Jaskiernia i Tadeusz Iwiński. Z całą pewnością o stanowiska wiceprzewodniczących partii będą się ubiegali związkowcy. Oni również będą musieli dostać przynajmniej jedno miejsce w prezydium - jako ewentualnych kandydatów wymienia się Zbigniewa Janasa, tymczasowego wiceprzewodniczącego SLD (był jednym z trójki pełnomocników, którzy rejestrowali nową partię), Zbigniewa Kaniewskiego (przewodniczący Federacji NSZZ Przemysłu Lekkiego, był w PZPR) i Zbigniewa Janowskiego (Związek Zawodowy "Budowlani", prezydium OPZZ).
Kto nie zgłosi swojej kandydatury do komisji wyborczej, może to jeszcze uczynić na kongresie, ale w SLD uważa się, że takie osoby nie będą miały zbyt wielu szans na zyskanie poparcia.
Ostra walka będzie się też toczyła o miejsca w zarządzie, choć liczny zarząd może oznaczać, że decyzje będą podejmowane w gronie prezydium, czyli o przewodniczącego i wiceprzewodniczących.
|
czołowi działacze SLD twierdzą, że będą popierali zmianę w statucie, która ma zagwarantować kobietom 30 proc. miejsc we władzach wszystkich szczebli oraz na listach wyborczych do organów przedstawicielskich.
parytetu 15-procentowego domaga się też SLD-owska młodzież.
Wybór władz partii będzie się odbywać. Na samym szczycie Sojusz prawdopodobnie w niewielkim stopniu będzie się różnił od SdRP. Mało jest prawdopodobne, aby poza Leszkiem Millerem ktokolwiek ubiegał się o stanowisko przewodniczącego.
ostra walka będzie się toczyła o stanowiska wiceprzewodniczących i wejście do zarządu partii.
|
IRIDIUM
Satelitarne komórki okazały się za drogie - obrona przed bankructwem
Osiągnięcie zamienione w porażkę
IRIDIUM
ZBIGNIEW ZWIERZCHOWSKI
Od 9 miesięcy działa Iridium - pierwsza, globalna sieć satelitarnej telefonii komórkowej. Można dzięki niej dzwonić i być "pod telefonem" praktycznie w każdym miejscu na Ziemi. Można, ale chętnych do tego dzwonienia jest mało. Międzynarodowe konsorcjum Iridium LLC z siedzibą w Waszyngtonie, które zbudowało ten system, zamiast liczyć rosnące przychody i nowych klientów - liczy straty i stara się uchronić przed upadłością.
Uprzedzając działania wierzycieli, konsorcjum złożyło niedawno dobrowolny wniosek upadłościowy i korzysta z ochrony przed bankructwem, jaką zapewnia amerykańskie prawo (zgodnie z U.S. Chapter 11) zyskując czas i możliwość przeprowadzenia restrukturyzacji finansowej.
Sukces techniczny - finansowa katastrofa
Żeby nie było wątpliwości - Iridium funkcjonuje bez większych problemów: łączy rozmowy telefoniczne, przekazuje wiadomości przez satelitarne pagery, współdziała z naziemnymi systemami telekomunikacyjnymi. W swym zasięgu ma ponad 90 proc. globu, tylko kilka na sto połączeń nie dochodzi do skutku. Iridium jest jednym z największych przedsięwzięć i... osiągnięć dzisiejszej techniki.
Umieszczenie w przestrzeni wokółziemskiej 79 satelitów (aktywnych i zapasowych) w ciągu roku, zbudowanie tym samym największej jak dotychczas sieci satelitarnej, uruchomienie systemu, który ma w zasięgu cały glob i zapewnia łączność za pomocą podręcznych aparatów, to niewątpliwie dowód ogromnych możliwości techniki.
Iridium jest jednak obecnie równie spektakularnym przykładem finansowej porażki. Szacuje się, że realizacja projektu Iridium kosztowała ok. 5 mld dol., konsorcjum jest obecnie zadłużone na 3,5 mld dol., rocznie musi spłacać 250 mln dol. odsetek i dysponować 550 mln dol. rocznie na eksploatację sieci satelitarnej.
Czyżby system był budowany za wszelką cenę? Bo i tak się teraz twierdzi, gdy szuka się przyczyn dzisiejszych problemów. W końcowej fazie budowy, gdy postanowiono dotrzymać zapowiadanych terminów uruchomienia Iridium (w rzeczywistości odbyło się to z miesięczną zwłoką), koszty liczyły się mniej, ale nie można powiedzieć, że całe przedsięwzięcie realizowane było w taki sposób. Skoro tak, skoro technika nie zawodzi, to dlaczego konsorcjum stanęło na krawędzi bankructwa i dlaczego jest tak mało chętnych do korzystania z satelitarnych telefonów?
Mało abonentów, małe przychody
Odpowiedź na to pytanie dał jeszcze w kwietniu nowo powołany wówczas dyrektor wykonawczy Iridium, John A. Richardson, który zastąpił na tym stanowisku Eda Staiano, gdy okazało się, że wyniki są słabe. Po dwóch miesiącach od uruchomienia (od listopada 1998 r.) sieci korzystało z niej 5 tys. abonentów; po pięciu miesiącach - ponad 10 tys. abonentów. Po dwóch miesiącach firma zanotowała stratę netto 440 mln dol. Pierwszy kwartał br. zakończyła stratą netto 505 mln dol. przy przychodach, które wyniosły niespełna 1,5 mln dol. Tymczasem szefowie konsorcjum optymistycznie liczyli, że po roku abonentów będzie 500-700 tysięcy, zaś do roku 2002 - 2 miliony, a przedsięwzięcie jeszcze wcześniej zacznie się opłacać.
Richardson komentując słabe wyniki przyznał, że mała liczba abonentów wręcz rozczarowuje i że zawiódł marketing, dystrybucja sprzętu (brakowało telefonów, gdy uruchamiano system), dostosowanie oferty usług do potrzeb klientów i sprzedaż tych usług. Zapowiedział zmiany strategii marketingowej i obniżkę cen usług; nastąpiły one dwa miesiące później. Były radykalne, gdyż od lipca br. o 65 proc. obniżono ceny za połączenia, staniał sprzęt, uproszczono taryfy, zapowiedziano nowe usługi itd. W sumie abonenci Iridium mogą korzystać z tego wszystkiego za cenę o połowę mniejszą niż dotychczas. Zanim doczekano się efektów obniżki - pojawiły się jednak poważne problemy finansowe i konieczność ratowania firmy.
Wiadomo już, że ceny usług i sprzętu, jakie ustanowiono na starcie, okazały się "cenami zaporowymi". Zestaw sprzętu, telefon i pager kosztował bowiem ok. 3 tys. dol., zaś minuta rozmowy od 2 do 7 dol. Potencjalnych klientów nie pociągnęła możliwość dzwonienia "wszędzie i zawsze", globalny zasięg Iridium, gdy było to tak drogie np. w porównaniu ze zwykłymi telefonami komórkowymi.
Zignorowanie GSM
Oczywiście dotychczasowe komórki nie zapewniają takiego zasięgu jak Iridium, ale błędem było zignorowanie przez konsorcjum - jak się teraz twierdzi - gwałtownego rozwoju naziemnej telefonii komórkowej, a szczególnie cyfrowej GSM. Potencjalni klienci siłą rzeczy porównywali ceny "satelitarnych komórek" z cenami "komórek naziemnych". Co więcej, GSM w przeciwieństwie do starszych generacji analogowych komórek stał się de facto standardem światowym, zapewnia dzięki roamingowi korzystanie z jednego telefonu w wielu krajach (GSM słabo się rozwinął w USA i może dlatego szefowie konsorcjum nie docenili zagrożenia, jakie dla Iridium stanowi ten wymyślony w Europie system). Wprawdzie jeszcze Ed Staiano mówił, że nie ma sensu konkurowanie z naziemnymi sieciami komórkowymi i postawił na współpracę z nimi, ale ceny, jakie ustalono za korzystanie z satelitarnych komórek, skutecznie ostudziły zainteresowanie nimi nawet tych klientów, na których w pierwszym rzędzie liczono, a więc często podróżujących biznesmenów, pracowników firm żeglugowych, przemysłu naftowego, nie mówiąc o turystach.
Wysokie ceny to nie wszystko. W pierwszym okresie jeden z dwóch dostawców telefonów, japońska firma Kyocera miał problemy z oprogramowaniem i nie dostarczył aparatów na czas (drugim dostawcą jest Motorola). Mimo dużego wysiłku, jaki włożono w organizację sieci dystrybutorów i partnerów, okazało się, że nie wszyscy byli właściwie przygotowani do zaoferowania nowych usług, że sprzedawcy byli nie przeszkoleni, że wreszcie sieć nie była odpowiednio przetestowana i sprawiała kłopoty techniczne. Organizacyjną stronę przedsięwzięcia krytycznie oceniła m.in. firma analizująca rynki informatyki i telekomunikacji, Dataquest.
Inne sieci
Obecny szef Iridium również jest zdania, że świadczenie usług na zasadach handlowych zaczęto za wcześnie, że firma nie była do tego przygotowana, że zaoferowała klientom nie przemyślany w pełni produkt. Tak mówi nie tylko teraz, ale ostrzegał przed tym znacznie wcześniej. Dziś stoi przed trudnym zadaniem ratowania Iridium. Wprowadza strategię, która powinna być przyjęta, jak się mówi, kilkanaście miesięcy temu. Przede wszystkim zaś musi przekonać inwestorów, wierzycieli, banki, że jego działania mają sens.
"Poddanie się procedurze U.S. Chapter 11, to ostatnia szansa dla konsorcjum" - stwierdził "Financial Times". Według informacji agencji Reuters, konsorcjum m.in. zwróciło się do swych wierzycieli, aby zamienili swe wierzytelności (w łącznej kwocie 1,45 mld dol.) na udziały w Iridium, stara się o zmianę terminów spłaty pożyczek w bankach (1,55 mld dol.), a także o odroczenie opłat, jakie pobiera Motorola, główny udziałowiec konsorcjum, za operowanie systemem.
Sprawa Iridium zdążyła już obrosnąć w mity. Gazety piszą, że to żona jednego z szefów Motoroli podsunęła mu pomysł zbudowania globalnej sieci telefonicznej. Może i tak było, ale koncepcje wykorzystywania roju satelitów umieszczonych na niskiej orbicie, czyli tak jak w przypadku Iridium, znane były już wcześniej; nie był to "kaprys kobiety". Po wtóre nie tylko Iridium LLC podjęło budowę takiej sieci. Powstaje także sieć Globalstar, która ma być uruchomiona w najbliższych miesiącach oraz sieć ICO, która ma zacząć działać w przyszłym roku. Przyjęły one inne, tańsze rozwiązania techniczne niż Iridium, chcą zaoferować tańsze taryfy (np. Globalstar 1,5 dol. za minutę, zaś ICO od 0,5 dol. do 3 dol. za minutę). Zaczną od oferowania usług nie w skali globalnej, ale regionalnej. Wyciągają wnioski z doświadczeń Iridium, a jednocześnie natrafiają na podobne kłopoty - niełatwo jest im zwłaszcza teraz uzyskiwać kolejne pieniądze na finansowanie inwestycji.
|
Od 9 miesięcy działa Iridium - pierwsza, globalna sieć satelitarnej telefonii komórkowej. Iridium jest jednym z największych osiągnięć dzisiejszej techniki. jest jednak równie spektakularnym przykładem finansowej porażki. ceny usług i sprzętu okazały się "cenami zaporowymi". błędem było zignorowanie przez konsorcjum gwałtownego rozwoju naziemnej telefonii komórkowej. nie wszyscy byli właściwie przygotowani do zaoferowania nowych usług.
|
Jakie są szanse inicjatywy politycznej Andrzeja Olechowskiego, Donalda Tuska i Macieja Płażyńskiego?
Sztuka łączenia przeciwieństw
JANUSZ A. MAJCHEREK
Jednym z powodów przewagi, jaką SLD ma nad politycznymi rywalami, jest umiejętność godzenia i spajania różnych nurtów i frakcji, czego nie potrafią konkurenci, popadający z tego powodu w wewnętrzne konflikty i rozłamy. Czy inicjatywa Olechowskiego, Płażyńskiego i Tuska będzie potwierdzeniem, czy przezwyciężeniem tych tendencji?
Każde poważne ugrupowanie polityczne usiłujące zabiegać o masowe poparcie społeczne musi być wielonurtowe. Różne grupy elektoratu wymagają zróżnicowanej oferty programowej, do jej sformułowania i realizacji potrzebne jest urozmaicone zaplecze ideowe, a takie mogą stworzyć tylko wielorakie grupy działaczy i członków.
Formacje monoideowe, opierające się na dogmatycznie strzeżonej jedności i czystości doktrynalnej, nie mają szans w pluralistycznym społeczeństwie i demokratycznej rywalizacji. W ostatnich miesiącach wewnątrz AWS i UW wystąpiły tendencje do takiego organizacyjno-ideowego zawężania, co doprowadziło do secesji części zaniepokojonych tym członków, czujących się dyskryminowanymi.
Sami przeciw sobie
Akcja Wyborcza Solidarność usiłuje się odwoływać do szerokich kręgów prawicy i łączyć różne jej nurty. Dwa z nich wybijają się na plan pierwszy. Jeden wywodzi się ze związku zawodowego, dysponuje jego bazą członkowską, zapleczem organizacyjnym i grupą zaufanych działaczy. Drugi skupia polityków sensu stricto, mających własne partie, a niekiedy nawet zadatki na mężów stanu, ale nie tak rozległe wpływy. Różnice między nimi znajdują wyraz na planie ideologicznym.
Działacze związkowi hołdują na ogół najprostszym przekonaniom narodowo-katolickim, nie wymagającym uchwycenia takich chrześcijańsko-demokratyczych czy konserwatywno-liberalnych niuansów, jak zasada subsydiarności czy skomplikowane relacje osoby i wspólnoty. Taki też, odpowiednio do głoszonych poglądów, mają elektorat.
Prymat wewnątrz AWS zdobył nurt związkowy i katolicko-narodowy, reprezentowany przez przewodniczącego, który poniósł z kolei klęskę w rywalizacji o poparcie społeczne w wyborach prezydenckich. Zdaniem przeciwników dowiodło to, że dominacja działaczy związkowych i ich poglądów spycha całą formację na manowce, dlatego zażądali dymisji niefortunnego przywódcy.
W rewanżu związkowi delegaci, nie znoszący przemądrzałego Rokity i wyniosłego, dystyngowanego Płażyńskiego ani nie rozumiejący subtelności poglądów Halla, obrzucili ich na zjeździe "Solidarności" dosadnymi epitetami. Mimo zawartego później porozumienia skłócone i nisko oceniane przez elektorat ugrupowanie stanęło po odejściu Płażyńskiego na progu rozpadu.
Słodko-gorzka zemsta etosu
Różnice wewnątrz UW mają charakter mentalno-ideowy. Jedną grupę stanowią środowiska profesorsko-mentorskie, odwołujące się do tradycyjnego etosu i ideałów dawnej, zwłaszcza tzw. postępowej, inteligencji, mające poczucie misji, ideowego posłannictwa i społecznej wrażliwości. Drugi nurt tworzą beneficjenci przemian zapoczątkowanych w 1989 roku i reprezentujący ich działacze, zorientowani technokratycznie, stawiający cele pragmatyczne i realizujący je metodami elastycznie dostosowywanymi do okoliczności, ceniący skuteczność i sukces, dążący do niego energicznie i aktywnie, bez zahamowań, dylematów i rozterek. Różnicom między nimi odpowiada odmienność elektoratu: pierwsi mają ostoję w słabnącej i dezintegrującej się inteligencji budżetowej, drudzy szukają oparcia w powstającej i rozwijającej się klasie średniej.
Dominacja nurtu inteligencko-etosowego w dawnej Unii Demokratycznej spychała ją na pobocze polskiej polityki, wraz z kurczącym się elektoratem tej proweniencji. Środowiska te z bólem przyjęły przywództwo w UW sztandarowego technokraty Leszka Balcerowicza i znosiły je z zaciśniętymi zębami, zmuszone do tego dobrym wynikiem kampanii wyborczej 1997 roku, eksponującej osobę lidera, a kierowanej przez Pawła Piskorskiego, uosabiającego nowy unijny pragmatyzm i traktowanego z odpowiednią do tego niechęcią.
Gdy Balcerowicz odszedł, przystąpiono z zapałem do batalii o schedę po nim. Choć usiłowano przedstawiać Bronisława Geremka, reprezentującego i uosabiającego nurt inteligencko-profesorski, jako "oczywistego" przywódcę całej UW, siły okazały się nadspodziewanie wyrównane i jego zwycięstwo nad Tuskiem zostało osiągnięte niewielką przewagą głosów. Upojeni sukcesem stronnicy nowego-starego lidera postanowili jednak wziąć wytęskniony odwet na pokonanych konkurentach, a zemsta była tym słodsza, że osiągnięta dzięki organizacyjnej sprawności i dyscyplinie oraz pragmatycznej przebiegłości, czyli przeciwników pognębiono ich własnymi metodami. Ci uznali w rezultacie, że nie ma już w partii dla nich miejsca.
Liberalizm jest bogatą doktryną, rozciągającą się od bieguna socjalliberalnego do liberalno-konserwatywnego. Istnienie dużego potencjalnego elektoratu na tym obszarze wykazał wynik wyborczy Andrzeja Olechowskiego, do poparcia którego nie dopuściła "etosowa" część Unii. Ugrupowanie to mogło skupić te różne nurty i grupy wyborców, wewnętrzne rozgrywki udaremniły to jednak i prowadzą do rozpadu partii. Bronisław Geremek może okazać się równie "oczywistym" przewodniczącym UW, jak Marian Krzaklewski był "naturalnym" kandydatem AWS do prezydentury.
Siła różnorodności
Sojusz Lewicy Demokratycznej jest też ugrupowaniem wielonurtowym. Są w nim zarówno dawni aparatczycy PZPR, przedstawiciele komunistycznego aktywu, jak i partyjni reformatorzy, rewizjoniści i "liberałowie". Ci i tamci mają swój elektorat. Po części to nostalgicy za PRL, ideologiczni wrogowie kapitalizmu i zmian zapoczątkowanych w 1989 roku, a zwłaszcza znienawidzonego przez nich Balcerowicza, co ukazała reakcja na desygnowanie go przez prezydenta na stanowisko prezesa NBP. Ale są tam też środowiska doceniające reformy ustrojowe i systemowe, a choć z innych powodów przeciwne obecnym ich wykonawcom, to nie zamierzające ich unicestwić. Jednym socjalizm wciąż nie wyparował z zaczadzonych doktrynalnymi uprzedzeniami głów, drudzy mają poglądy i sympatie socjaldemokratyczne czy wręcz socjalliberalne, są wśród nich nawet niegdysiejsi antykomuniści.
Im silniej jednak komentatorzy wytykają różnice między eseldowskimi liberałami a towarzyszami Szmaciakami i dziwią się, jak Cimoszewicz, Kaczmarek czy Borowski, nie mówiąc już o Celińskim, mogą być w jednej partii z dawnymi funkcjonariuszami reżimu, "weteranami walki i pracy" czy związkowymi radykałami z OPZZ, pod wspólnym przewodem mającego "betonowy" rodowód Leszka Millera i przy wsparciu kibicującego im Urbana, tym wyraźniej widać, że oni sobie nie przeszkadzają, lecz są nawzajem potrzebni, uzupełniają się i nie zamierzają się na siebie obrażać, a tym bardziej wzajemnie eliminować.
Im dłużej SLD istnieje, tym więcej nurtów wchłania i szerszą rozlewa się falą, co znajduje odzwierciedlenie w powiększaniu się jego elektoratu. Aż trudno uwierzyć, że tak sprawnie radzą sobie z wewnętrznym pluralizmem i życiem frakcyjnym działacze ukształtowani przeważnie w partii monopolistycznej, monoideologicznej i monocentrycznej.
Wielość nurtów w jednym ugrupowaniu politycznym może być kłopotem, ale może też być atutem. Kłopotliwe i trudne jest ich integrowanie, zapewnianie harmonijnej koegzystencji, łagodzenie konfliktów i utrzymywanie rywalizacji między nimi w ramach uczciwej gry o lepszy program i przywództwo oraz większe poparcie wyborców. Atutem jest natomiast możliwość sformułowania bardziej zróżnicowanej i szerokiej oferty programowej dla elektoratu i pozyskania jak najliczniejszych jego grup i środowisk. W Polsce dla jednych formacji wielonurtowość jest bardziej kłopotem, dla innych bardziej atutem. Wskaźniki społecznego poparcia wyraźnie pokazują, które z nich do której należą kategorii.
Chybotliwa platforma
Do której kategorii zapisze się nowa formacja polityczna zaproponowana przez Olechowskiego, Płażyńskiego i Tuska? Jej siłą napędową jest niewątpliwe sprzeciw wobec oligarchizacji i uniformizacji życia partyjnego, zamkniętego w skostniałych strukturach i ograniczonych kręgach elektoratu oraz protest przeciw podporządkowywaniu instytucji publicznych interesom partyjnym, a partii wąskim grupom interesu lub ideologicznym dogmatom i uprzedzeniom. To może spodobać się wielu nieortodoksyjnie myślącym, otwartym światopoglądowo i umiarkowanie liberalnym kręgom społeczeństwa.
Potencjalny elektorat istnieje nie tylko wśród wyborców Olechowskiego, lecz obejmuje połowę polskiego społeczeństwa, co pokazały analizy przeprowadzone przez Centrum Badań Regionalnych, których wyniki zaprezentowała na tych łamach jego szefowa Wisła Surażska ("Rz" nr 10 z 12 stycznia). W badaniach sondażowych zrealizowanych przez Pracownię Badań Społecznych na zlecenie "Rz" gotowość głosowania na nową formację zadeklarowało 23 procent respondentów ("Rz" nr 15 z 18 stycznia). W Polsce, gdzie prawica jest zideologizowana i uzwiązkowiona, a lewica postkomunistyczna, utrzymuje się szczególnie duża przestrzeń dla politycznego centrum, pozostającego poza manichejską polaryzacją i dwubiegunową konfrontacją.
Biorąc pod uwagę zróżnicowane rodowody polityczne liderów, można dostrzec szanse ich formacji na zdezaktualizowanie kryteriów historyczno-genealogicznych i przezwyciężenie podziału na dawnych solidarnościowych opozycjonistów i byłych działaczy państwowych PRL, co usiłowała bezskutecznie zrealizować po lewej stronie Unia Pracy. Szanse są tym większe, że nie grozi jej, ze względu na proporcje uczestników i profil ideowy, zdominowanie przez SLD, jakie przytrafiło się UP.
Ów profil ideowy i programowy jest już zarysowany, wystarczy sięgnąć do oferty sformułowanej w książce Andrzeja Olechowskiego ("Wygrać przyszłość"), a także tej zawartej w książce Donalda Tuska ("Idee gdańskiego liberalizmu").
Nowe ugrupowanie nie miałoby też kłopotów z przywództwem, bo na jego czele stoją trzy wyraziste, dobrze znane i szanowane osobistości, wolne przy tym od skłonności autorytarnych i osobistych animozji oraz nadmiernych ambicji. Wszystko wskazuje na to, że ten triumwirat jest zdolny współpracować zgodnie i harmonijnie.
Nowa formacja dysponuje więc wieloma atutami, zanim jeszcze się zorganizowała. Ale też największych kłopotów przysporzą jej właśnie kwestie organizacyjne. Na inicjatorach ciąży odium secesjonistów, od którego muszą się w pierwszej kolejności uwolnić. Potem będą musieli stawić czoło naporowi środowisk marginalnych, egzotycznych i ekstremistycznych, które w nowym rozdaniu będą szukać (już szukają) swojej kolejnej szansy.
Następnie trzeba będzie uniknąć przekształcenia całej inicjatywy w chaotyczne pospolite ruszenie, które poszłoby w rozsypkę przy pierwszym niepowodzeniu czy konflikcie wewnętrznym. Dobór współpracowników, sprzymierzeńców i sojuszników oraz ustalenie warunków ich koegzystencji i kooperacji będzie kluczem do organizacyjnego, a potem ewentualnie wyborczego sukcesu. Niewykluczone, że jego osiągnięcie będzie wymagać zawarcia przymierza z dawnymi, opuszczonymi kolegami partyjnymi.
Inicjatyw podobnych do tej było w minionym dziesięcioleciu wiele, począwszy od Porozumienia Centrum, w niektórych zresztą brali udział autorzy obecnej propozycji. Wszystkie okazały się zupełnie lub w zasadzie nieudane, więc i ta ma słabe widoki na powodzenie. Stojące przed nią zadanie wymaga skonstruowania platformy dostatecznie szerokiej, by zmieściły się na niej i nie spychały z niej różne grupy i środowiska, a jednocześnie na tyle zwartej i solidnej, by pod ich ciężarem nie wygięła się, nie załamała czy pękła ani nie wywróciła w wyniku jakiegoś przechyłu. -
|
Każde poważne ugrupowanie polityczne usiłujące zabiegać o masowe poparcie społeczne musi być wielonurtowe. Akcja Wyborcza Solidarność usiłuje się odwoływać do szerokich kręgów prawicy. skłócone i nisko oceniane przez elektorat ugrupowanie stanęło na progu rozpadu.
Sojusz Lewicy Demokratycznej jest też ugrupowaniem wielonurtowym. dawni aparatczycy PZPR i partyjni reformatorzy uzupełniają się.
W Polsce dla jednych formacji wielonurtowość jest bardziej kłopotem, dla innych bardziej atutem. Do której kategorii zapisze się nowa formacja polityczna zaproponowana przez Olechowskiego, Płażyńskiego i Tuska? Jej siłą napędową jest niewątpliwe sprzeciw wobec oligarchizacji i uniformizacji życia partyjnego. Potencjalny elektorat obejmuje połowę polskiego społeczeństwa. W Polsce, gdzie prawica jest zideologizowana i uzwiązkowiona, a lewica postkomunistyczna, utrzymuje się szczególnie duża przestrzeń dla politycznego centrum. można dostrzec szanse formacji na przezwyciężenie podziału na dawnych solidarnościowych opozycjonistów i byłych działaczy państwowych PRL. Nowe ugrupowanie nie miałoby też kłopotów z przywództwem. zadanie wymaga skonstruowania platformy szerokiej, a jednocześnie zwartej i solidnej.
|
Z profesorem Mariuszem Łapińskim, ministrem zdrowia, rozmawia Małgorzata Solecka
Społeczeństwo nie przeżyłoby kolejnej reformy
FOT. MICHAŁ SADOWSKI
Rz: Ledwo przyzwyczailiśmy się do istnienia kas chorych, a już słyszymy, że przestaną istnieć. Nie boi się pan kolejnej destabilizacji systemu ochrony zdrowia?
MARIUSZ ŁAPIŃSKI: System w tej chwili działa chaotycznie. I na pewno nie ja go zdestabilizowałem.
Nie chcemy żadnych rewolucyjnych zmian w organizacji ochrony zdrowia. Wiem, że społeczeństwo nie przeżyłoby kolejnej reformy. Trzeba uporządkować finansowanie, żeby państwo mogło prowadzić politykę zdrowotną. Trzeba przywrócić konstytucyjną odpowiedzialność rządu za ochronę zdrowia. Poprzedni rząd zwolnił się z tej odpowiedzialności, ale obywatele go z niej nie zwolnili. Wyniki wyborów są na to koronnym dowodem.
Nie da się uniknąć likwidacji kas? Obecnie ustawa przewiduje możliwość ich łączenia.
Dziś jest siedemnaście kas chorych. To znaczy - siedemnaście różnych systemów kontraktowania, wyceniania świadczeń, rozliczania umów. Kasy próbowały się między sobą porozumiewać, ale nic z tego nie wychodziło.
Co zastąpi kasy? Premier zapowiadał powstanie kilku funduszy ochrony zdrowia, pan mówił o powołaniu jednego funduszu z szesnastoma oddziałami?
Na razie pracujemy nad programem. Trzy koalicyjne partie są zgodne: kasy chorych przestaną istnieć. Co do szczegółów jeszcze nie zapadły rozstrzygnięcia. Ale jedno jest pewne: likwidacja kas nie oznacza, że wrócimy do systemu budżetowego. Chcemy utrzymać odrębność instytucji, która płaci za świadczenia. To, że pieniądze ze składek są wydzielone z budżetu, jest dużym osiągnięciem.
A może to po prostu kwestia nazwy? Kasy chorych źle się kojarzą, więc trzeba je inaczej nazwać, zmniejszyć liczbę...
To nie będzie prosty zabieg zmiany szyldu. Państwo musi odzyskać możliwość kreowania polityki zdrowotnej. Na przykład jedną z najważniejszych dla nas spraw jest wprowadzenie jednolitego modelu medycyny szkolnej. Nie jesteśmy w stanie narzucić kasom takiego rozwiązania - każda rozwiązuje problem po swojemu, niektóre w ogóle nie kontraktują takich usług.
Następny problem - wiem, że niektóre kasy są w stanie zapłacić szpitalom więcej pieniędzy za usługi, tak by dyrektorzy mogli wypłacić pracownikom gwarantowane ustawą 203 złote podwyżki. Kasy tego nie robią i nie mam żadnej możliwości wpływu na ich decyzję.
Prawo przewiduje kolejną podwyżkę w przyszłym roku. Jak pan sobie poradzi z tym problemem?
Nie ja odpowiadam za tę ustawę, uważam, że to wyjątkowy bubel prawny. Ale jestem za tym, żeby zarobki w publicznej służbie zdrowia były regulowane ustawowo. Publiczne placówki to przede wszystkim szpitale. Wzrost płac będzie możliwy, kiedy poprawi się ich sytuacja finansowa. Trzeba zwiększać przychody i zmniejszać koszty.
Ale o tym, czy pieniądze z kasy chorych wydać na podwyżki płac, spłacić zobowiązania, czy kupić nowy sprzęt, decyduje dyrektor. Na te decyzje też będzie pan chciał mieć wpływ?
Nie, to jest zadanie właścicieli szpitali - samorządów, akademii medycznych. To oni powinni pilnować, na co pieniądze są wydawane. Nie zamierzam wkraczać w kompetencje organów założycielskich szpitali.
Ale mówi pan o konieczności nadzoru ze strony administracji rządowej.
W niektórych miastach są obok siebie szpitale podlegające trzem różnym właścicielom - staroście, marszałkowi i rektorowi uczelni medycznej. I nie ma sposobu na koordynację ich pracy - choćby w takiej sprawie jak wyznaczanie dyżurów. Chcę, żeby był taki ośrodek. Żeby wojewoda albo jego pełnomocnik koordynował ochronę zdrowia na swoim terenie. Ale nie on będzie rządził zakładami opieki zdrowotnej.
Proszę mi wytłumaczyć, dlaczego w niektórych placówkach możliwa jest rejestracja na telefon, a w innych trzeba o piątej rano zgłaszać się po numerek?
Telefoniczna rejestracja jest możliwa w placówkach sprywatyzowanych, a kolejki do rejestracji ustawiają się w ogromnych przychodniach rejonowych, takich, jakie przetrwały choćby w Warszawie.
Dlatego szukam drogi prawnej - może to będzie rozporządzenie, a może potrzebna będzie zmiana w ustawie - żeby placówki świadczące podstawową opiekę zdrowotną mogły mieć pod swoją opieką nie więcej niż dziesięć, piętnaście tysięcy osób.
To byłaby rewolucja...
... i trzeba będzie ją zrobić.
Będzie pan wspierał dokończenie prywatyzacji?
W lecznictwie otwartym absolutnie tak. Lecz te szpitale, które znajdą się na przygotowywanej przez nas liście, będą wyłączone z prywatyzacji. Musi istnieć sieć szpitali publicznych, żeby każdy obywatel miał zapewniony dostęp do bezpłatnego leczenia.
Ale nie wszystkie szpitale, które teraz istnieją, znajdą się w takiej sieci?
Na pewno nie. Te, które znajdą się poza nią, będą mogły się przekształcać, prywatyzować, będą mogły zostać zlikwidowane. Niektóre szpitale zresztą już teraz nie powinny działać ze względu na bezpieczeństwo pacjentów.
Kiedy powstanie sieć szpitali?
Kalendarz jest prosty - mamy cały 2002 rok na przygotowanie najważniejszych zmian. Chcę, żeby 1 stycznia 2003 roku nie było kas chorych, żeby działała sieć szpitali publicznych, możliwa była racjonalna polityka lekowa, a rejestr usług medycznych był w znacznym stopniu przygotowany.
Tymczasem do końca tego roku zostały niecałe dwa miesiące, a kasy chorych do tej pory nie wiedzą, za co będą płacić, czy na przykład będą musiały finansować pomoc doraźną.
Już jest przygotowana propozycja nowelizacji ustawy o państwowym ratownictwie medycznym. Chcemy, by ustawa weszła w życie, tak, jak jest w niej zapisane, 1 stycznia 2002 roku, ale jednocześnie o rok opóźniamy przejęcie finansowania systemu przez budżet państwa. Jeśli parlament się na to zgodzi, za karetki w przyszłym roku zapłacą kasy chorych.
To wydatek niemal 800 milionów złotych. A pański poprzednik nałożył na kasy obowiązek finansowania niemal wszystkich procedur wysokospecjalistycznych. Ma je to kosztować dalsze kilkaset milionów. Czy pan podtrzyma tę decyzję?
Nie. Za większą część tych procedur, a nie tylko za przeszczepy, jak proponował poprzedni minister, zapłaci jednak budżet. W tym tygodniu przekażę do kas chorych oficjalną informację w obu sprawach.
Zapowiadał pan szybką nowelizację ustawy o powszechnym ubezpieczeniu zdrowotnym, która ma dać ministrowi zdrowia możliwość powołania nowych rad kas chorych.
Jest już przygotowana, ale do Sejmu trafi z opóźnieniem, bo mamy pilniejsze od niej prace - musimy zająć się ratownictwem medycznym oraz Urzędem Rejestracji Leków i Wyrobów Medycznych. Jest ustawa, która go powołuje, ale brakuje do niej kilkudziesięciu rozporządzeń. Nic nie jest przygotowane, żeby powstał ten urząd. Dlatego trzeba koniecznie przesunąć wejście w życie tej ustawy o pół roku, bo inaczej przez kilka miesięcy byłaby niemożliwa rejestracja leków.
Nowelizacja ustawy ubezpieczeniowej jest następna w kolejce.
Będzie dotyczyła tylko powołania nowych rad kas?
Nie, w ustawie jest kilka błędów, które trzeba naprawić. Obecnie pacjent ma nieograniczoną możliwość wyboru szpitala, teoretycznie każdy może chcieć być leczony w placówkach klinicznych. Rozszerzenie uprawnień do świadczeń stomatologicznych to nieprzemyślane do końca rozwiązanie, które powoduje olbrzymie koszty.
Ale to SLD w poprzedniej kadencji opowiadał się za wprowadzeniem tej poprawki.
Mnie w Sejmie wtedy nie było. Nie wszystkie pomysły moich kolegów były dobre.
Chce pan jednym słowem ograniczenia kosztów, jakie pociągnęły za sobą ostatnie zmiany w ustawie? Poprzedni minister zdrowia szacował je nawet na miliard złotych...
Chcę urealnienia przepisów. I tego, żeby publiczne pieniądze były racjonalnie wydawane.
A skoro już rozmawiamy o pieniądzach - jaką składkę zapłacimy w przyszłym roku?
W ustawie jest zapisane 8 procent...
... ale minister finansów proponuje zamrożenie składki na poziomie 7,75 procent. Jeśli miałaby rosnąć, oznaczałoby to dodatkowe obciążenia dla obywateli, bo nie będziemy mogli odpisać sobie całej składki od podatku. Jest pan zwolennikiem takiego rozwiązania?
Przede wszystkim jestem zwolennikiem wzrostu składki, takiego, jaki jest przewidziany w ustawie, o ćwierć punktu procentowego rocznie, do 9 procent. Oczywiście byłoby najlepiej, gdyby zasady jej odliczania od podatku się nie zmieniły. Ale sytuacja finansów publicznych jest bardzo trudna. Jeśli możliwy jest wzrost składki tylko taką drogą, będę go popierał. Do systemu musi trafiać więcej pieniędzy.
Są inne sposoby na zwiększenie dopływu pieniędzy, choćby przez rozszerzenie zasady współpłacenia przez pacjentów.
Jestem przeciwnikiem takiego rozwiązania, tak jak jestem przeciwny wprowadzaniu tzw. koszyka świadczeń gwarantowanych. Płacący składki nie odczują bardzo boleśnie jej wzrostu, w skali miesiąca będzie to średnio kilka złotych. Dla mnie, socjaldemokraty, jest to łatwiejsze do zaakceptowania niż wprowadzenie opłat, które byłyby równoznaczne z ograniczeniem dostępności do świadczeń dla najbiedniejszych. Absolutnie się na to nie zgadzam.
Ale kiedy składka zacznie bezpośrednio obciążać nasze kieszenie, nastąpi wzrost oczekiwań co do jakości świadczeń, ich dostępności. Ludziom trudniej będzie zaakceptować, że płacą kilkaset złotych miesięcznie do kasy chorych, a kiedy potrzebują pomocy, muszą płacić prywatnemu lekarzowi.
Chcemy tak zmienić system, żeby wzrosła dostępność do lekarzy praktykujących w ramach ubezpieczenia zdrowotnego. Żeby z jednej strony ludzi nie odstraszała choćby wizja stania przed świtem w kolejce do rejestracji, z drugiej zaś - żeby ten lekarz rzeczywiście mógł pracować w dobrych warunkach, przyjmować pacjentów. W niektórych miejscach w Polsce na wizytę u kardiologa czy wielu innych specjalistów czeka się pół roku, czasem dłużej. Dostępność jest fikcją.
Co do tego doprowadziło?
Między innymi chore kontraktowanie usług. Trzeba odejść od płacenia za poradę na rzecz płacenia za leczenie. Teraz lekarz przyjmuje sześciu pacjentów w ciągu dnia, bo na tyle pozwala limit ustalony przez kasę chorych. A kolejki oczekujących rosną.
W opiece podstawowej kasy płacą za każdego ubezpieczonego będącego pod opieką lekarza. I tam problem kolejek nie istnieje. To jest sukces reformy. Ale nie powtórzono go ani w specjalistyce, ani - zwłaszcza - w leczeniu szpitalnym. Szpitale, aby uzyskać z kas chorych więcej pieniędzy, przyjmują pacjentów, którzy wcale nie wymagają hospitalizacji. Pacjent dla szpitala oznacza po prostu przychód. Tego unikniemy, jeśli po prostu ustalimy poziom finansowania szpitali powiatowych, wojewódzkich i klinicznych.
Kiedy kasa płaci za usługę, łatwiej jej kontrolować jakość świadczeń udzielanych przez szpital, łatwiej przeprowadzić kontrolę finansową. Chce pan odejść od tego, by płatnik sprawdzał, jak placówka wydaje pieniądze?
Wręcz przeciwnie. Ale te kontrole muszą być racjonalne i nie mogą być pretekstem do rozrastania się biurokracji w kasach.
Skoro mówimy o biurokracji, jakie zmiany zamierza pan wprowadzić w Ministerstwie Zdrowia? Pojawiła się informacja o szykowanych dużych zwolnieniach.
Zwolnienia będą, i to spore. Ale niekoniecznie w samym ministerstwie. Wystarczy powiedzieć, że tu pracuje trzysta osób. A w różnego rodzaju nadzorowanych przez MZ instytucjach, biurach, których sens istnienia jest wątpliwy, jest zatrudnionych dziewięćset osób.
Decyzje kadrowe są konieczne - muszę mieć zaufanie do ludzi, z którymi pracuję. Podczas pierwszego spotkania powiedziałem pracownikom, że liczą się dla mnie dwie rzeczy: lojalność i kompetencje. I tego się będę trzymał. -
|
Nie chcemy żadnych rewolucyjnych zmian w organizacji ochrony zdrowia. Wiem, że społeczeństwo nie przeżyłoby kolejnej reformy. Trzeba uporządkować finansowanie, żeby państwo mogło prowadzić politykę zdrowotną. Trzeba przywrócić konstytucyjną odpowiedzialność rządu za ochronę zdrowia. Poprzedni rząd zwolnił się z tej odpowiedzialności, ale obywatele go z niej nie zwolnili. Trzy koalicyjne partie są zgodne: kasy chorych przestaną istnieć. Co do szczegółów jeszcze nie zapadły rozstrzygnięcia. Ale jedno jest pewne: likwidacja kas nie oznacza, że wrócimy do systemu budżetowego.
|
Skażona chemikaliami ziemia, szpitale z kalekimi, potwornie zdeformowanymi noworodkami, setki ton niewypałów na polach i w dżungli, tysiące zaginionych ludzi, których nigdy już nie uda się odnaleźć - w Wietnamie nadal trudno zapomnieć o wojnie, która skończyła się ćwierć wieku temu
Witamy w wilczym dole
Agent Orange zabił lub okaleczył co najmniej milion osób
FOT. (C) BE&W
JAN TRZCIŃSKI
Z HOSZIMINU
W Hosziminie, dawnym Sajgonie - stolicy niegdysiejszego Wietnamu Południowego, wiele osób wciąż nienawidzi Północy za to, że ich "wyzwoliła". Ci, którzy myślą inaczej, dzielą się z grubsza na trzy grupy - obojętnych, nieprzejednanych i praktycznych.
Lim, 50-letni przewodnik z biura organizującego wycieczki do tuneli Wietkongu w dystrykcie Cu Chi, należy chyba do tych ostatnich. - Nie pytajcie mnie o politykę - prosi pasażerów autobusu, wśród których przeważają Amerykanie, i uśmiecha się, dając do zrozumienia, że pewnie miałby coś do powiedzenia, tylko że niespecjalnie może. Kryjąc oczy za bardzo ciemnymi okularami, napomyka jedynie, umiejętnie modulując głos, że osiem lat służył w armii Wietnamu Południowego i że w 1968 roku został zdemobilizowany ze względu na odniesione rany.
Lim szybko nawiązuje kontakt z ludźmi, rozpręża się i zaczyna ze swadą opowiadać o wojnie. "Przychodziliśmy w nocy, to jest, przepraszam, w dzień, u schyłku dnia, to znaczy tak, w dzień, oczywiście, że w dzień, bo przecież w nocy to przychodzili ci z Wietkongu". Albo: "Tam u nas, na północy, to znaczy chciałem powiedzieć: tam na północy, nie u nas, ale w Wietnamie Północnym, u komunistów - o, o to mi chodziło...". Mylą się i inni, chcący zarobić na Amerykanach i wyobrażający sobie widocznie, że najlepiej robić to, udając byłych żołnierzy Południa. Tak jakby nie zdawali sobie sprawy, ilu sympatyków mieli w USA komunistyczni wrogowie proamerykańskiego reżimu w Sajgonie. Son, żołnierz przeczołgujący turystów po tunelach Wietkongu we wsi Nhuan Duc, w ogóle nie kryje natomiast swego stosunku do Jankesów. Pokazując najeżone metalowymi prętami wilcze doły, demonstrując działanie zapadni i opowiadając o męczarniach, w jakich umierali schwytani żołnierze, Son śmieje się lubieżnie, tak głośno i szeroko, że wygląda, jakby za chwilę miała mu pociec ślina. Potem, nadal rozradowany, zapędza turystów do tuneli. Tunele są odpowiednio poszerzone, tak żeby zwiedzający mogli poruszać się w miarę swobodnie, ale i tak ci, którym udało się przejść "pieskiem" 150-metrowy, "turystyczny" odcinek, nie czują potem nóg. Odpoczywając, mogą podbudować się lekturą broszury wręczanej przy zakupie biletu do tuneli: "Zapraszamy zagranicznych turystów do Cu Chi, by zrozumieli ciężką i długą walkę narodu wietnamskiego, jak również jego głębokie i żarliwe pragnienie trwałego pokoju, niepodległości i szczęścia".
Agent niezmordowany
Tunele Cu Chi to najbardziej "rozrywkowe" z miejsc przypominających o wojnie - amerykańskiej, jak nazywa się ją w Wietnamie, czy też wietnamskiej, jak mówi się o niej w Ameryce. Gdzie indziej jest o wiele mniej wesoło. 11 kilometrów pod Hanoi mieści się Wieś Przyjaźni, ośrodek zdrowia postawiony za pieniądze organizacji kombatanckich z Wielkiej Brytanii, USA, Niemiec, Japonii i Francji. Na rozległym dziedzińcu - plac zabaw, skryty częściowo pod cienistymi drzewami. Jedno z nich posadził, uwieczniony na pamiątkowej fotografii, Vo Nguyen Giap, mózg północnowietnamskiej ofensywy wojskowej, w wyniku której upadł Sajgon. 88-letni dziś Vo toczy teraz, jak mówi, inną wojnę - walkę z biedą i zacofaniem.
W ośrodku leczy się dzieci i dorosłych, ofiarny straszliwego herbicydu Agent Orange, który Amerykanie zrzucali hektolitrami na dżunglę, by w ciągu kilkunastu minut pozbawić drzewa liści, a komunistycznych partyzantów naturalnej osłony. Według nieoficjalnych danych, 44 milionami litrów obrzucono z samolotów ponad trzy miliony hektarów lasów. Hanoi twierdzi, że przyniosło to śmierć bądź uszczerbek na zdrowiu co najmniej milionowi osób. Jeszcze dziś rodzą się wskutek tego dziesiątki tysięcy kalekich niemowląt, ofiar w trzecim już pokoleniu, a setkom kobiet nie udaje się donosić ciąży.
We Wsi Przyjaźni, otwartej przed dwoma laty, przebywa naraz, na półrocznych turnusach, stu pacjentów - siedemdziesięcioro dzieci i trzydzieścioro dorosłych. Mieszkają w eleganckich domkach, w czystych, ale skromnie, żeby nie powiedzieć biednie wyposażonych pokoikach. Malutkie dzieci z kończynami wykrzywionymi niczym po chorobach wenerycznych, z wodogłowiem, wytrzeszczem... Nastolatki - niektóre skarłowaciałe, chore psychicznie, albo ze stawami kręcącymi się na wszystkie strony tak, że dziecko nie jest w stanie samo się poruszać i trzeba nosić je na rękach. Patrzą na mnie, mimo choroby, z uśmiechem i pokazują sobie palcem. To dlatego, że wydaję im się ogromny - większość Wietnamczyków jest niewysoka, a tu nagle taki duży człowiek, od dyrektora wyższy o dwie głowy.
Dyrektor Nguyen Khai Hung, weteran Wietkongu, w mundurze bez dystynkcji, zapewnia, że wszyscy pacjenci to ofiary defolianta Agent Orange. Dyrektor oprowadza po ośrodku każdego chętnego dziennikarza w nadziei, jak mówi, że słowo pisane wywrze jakiś wpływ na możnych tego świata, by pomogli ofiarom tej wojny. Na rząd USA nie ma co liczyć, bo Waszyngton odmawia wzięcia na siebie jakiejkolwiek odpowiedzialności w obawie przed procesami o odszkodowania - uważa wielu Wietnamczyków. A tymczasem zadośćuczynienie, pomoc w leczeniu ofiar, nierzadko przecież już wnuków ludzi, którzy wówczas ucierpieli, nie jest nawet kwestią obowiązku wynikającego z prawa, ale zwykłego humanitaryzmu - argumentują.
Nguyen nie wspomina, może zresztą nie zdaje sobie do końca sprawy z tego, że i Hanoi - głównie w obawie o zyski z eksportu płodów rolnych - nie zawsze skłonne jest do ujawniania całej prawdy o skażeniu. Choć ślady defolianta odkryto dotąd tylko w tłuszczu niektórych gatunków ryb, kaczek i krów, istnieje obawa, że ktoś mógłby "rzucić oskarżenie" na ryż. A zmiana koniunktury na ryż, którego Wietnam jest drugim eksporterem na świecie, miałaby dla budżetu państwa skutki bardziej niż poważne.
Ziemia nieobiecana
Najbardziej skażony jest teren dawnego lotniska amerykańskiego w Bien Hoa nieopodal Hosziminu. W 1970 roku przedostało się tu do ziemi i wód gruntowych około 30 tysięcy litrów Agent Orange. Poziom obecności pochodnych defolianta w organizmie jest u okolicznych mieszkańców dwieście razy wyższy od dopuszczalnych norm. Żeby oczyścić skażoną ziemię pod Bien Hoa, trzeba by ją wysterylizować w temperaturze tysiąca stopni Celsjusza. Kosztowałoby to miliard dolarów, kwotę, której wyasygnowanie przez kogokolwiek byłoby cudem. O kosztach leczenia chorych nikt nawet nie wspomina; zwyczajnie - strach liczyć.
Co Agent Orange może uczynić z człowiekiem, jak może zdeformować płód, widać też w hoszimińskim Muzeum Pozostałości Wojny, gdzie w jednej z sal stoi kilka słojów z formaliną i ze zwłokami noworodków i nienarodzonych dzieci, które nie przyszły na świat w szpitalu Tu Du. Brzuchy mają wzdęte jak potężne bębny, nogi i rączki mikre za to jak paluszki, ciałka całe w skrzepach. Obok zdjęcia innych ofiar - na przykład mężczyzny, który urodził się i przeżył, ale co to za życie - jego ręce pokrywa niedźwiedzia skóra... Takich eksponatów jeszcze więcej jest w samym szpitalu Tu Du, skąd przyniesiono słoje, i - choć dzisiaj rzadziej - wciąż ich przybywa.
Świat zaginiony
Przybywa też ofiar niewypałów. Ćwierć wieku po wojnie dwa tysiące ludzi rocznie ginie, bądź zostaje ciężko rannych od min. To najczęściej Bogu ducha winne nierozsądne dzieci, pechowi rolnicy, głupi do bólu zbieracze złomu. W sumie śmierć od niewypałów poniosło już 40 tysięcy osób. Na następne ofiary czeka jeszcze w ziemi trzysta tysięcy ton min i bomb - dwa procent z piętnastu milionów ton zrzuconych, wystrzelonych i podłożonych w czasie wojny.
W wyniku konfliktu wietnamskiego zginęło od półtora do trzech milionów Wietnamczyków z obu stron i 58 tysięcy Amerykanów. Sześć i pół miliona Wietnamczyków musiało opuścić swoje domy. Trzysta tysięcy Wietnamczyków zaginęło bez wieści; o losie większości z nich ich rodziny nigdy się już nie dowiedzą - czas i dżungla dobrze strzegą swych tajemnic. Amerykanie szukają z kolei w Wietnamie, z różnym szczęściem, jeszcze tysiąca pięciuset żołnierzy, którzy nie powrócili do domów; od 1988 roku, kiedy rozpoczęli poszukiwania, udało im się odnaleźć szczątki 283 osób. Większości zaginionych nie odnajdą nigdy, choć wydają na ich poszukiwania 75 milionów dolarów rocznie. I Hanoi, i Waszyngton wiedzą - ocenia miesięcznik "Vietnam Economic Times" - iż czas już powiedzieć na głos, że więcej nie da się już praktycznie nic zrobić. Nikt jednak nie chce być tym, który powie to pierwszy.
Płyniemy motorową łódką przez zaułki delty Mekongu. Z kominów wiosek skrytych za ścianą dżungli sunie ku niebu dym, gdzieś za drzewami pieją koguty. Jest środek dnia, słońce pali jak diabeł, ale dżungla zasłania wszystko i między drzewami panuje ciemność taka, że nie dojrzysz nic choć oko wykol. W gęstym, wilgotnym powietrzu słychać buńczuczne, malaryczne moskity, "kochane zwierzaki, które nucą ci, drogi panie, pieśni prosto do ucha" - opowiada sternik. Robert, pięćdziesięciolatek z Nowego Jorku, ociera z twarzy pot. Robert podróżuje z żoną, która "była Wtedy aktywistką antywojenną i demonstrowała na uniwersytecie". On sam "był zbyt zajęty grą w tenisa na Florydzie, by się Tym zajmować". Teraz patrzy nabożnie na dżunglę i - wyraźnie pod wrażeniem tego co widzi - pyta na głos sam siebie: "Jak my mogliśmy w ogóle myśleć, że możemy wygrać tę wojnę?". "Jacy my? Tenisiści? - ironizuje czujny sternik i odpalając papierosa od papierosa, pokazuje, niby od niechcenia, oparty na zgrzebnej metalowej protezie kikut uciętej na wysokości kolana prawej nogi...-
|
W Hosziminie, dawnym Sajgonie - stolicy niegdysiejszego Wietnamu Południowego, wiele osób wciąż nienawidzi Północy za to, że ich "wyzwoliła". Ci, którzy myślą inaczej, dzielą się z grubsza na trzy grupy - obojętnych, nieprzejednanych i praktycznych. Lim, 50-letni przewodnik z biura organizującego wycieczki do tuneli Wietkongu w dystrykcie Cu Chi, należy chyba do tych ostatnich.
Tunele Cu Chi to najbardziej "rozrywkowe" z miejsc przypominających o wojnie. 11 kilometrów pod Hanoi mieści się Wieś Przyjaźni. W ośrodku leczy się dzieci i dorosłych, ofiarny straszliwego herbicydu Agent Orange, który Amerykanie zrzucali hektolitrami na dżunglę. Hanoi twierdzi, że przyniosło to śmierć bądź uszczerbek na zdrowiu co najmniej milionowi osób. Jeszcze dziś rodzą się wskutek tego dziesiątki tysięcy kalekich niemowląt, ofiar w trzecim już pokoleniu, a setkom kobiet nie udaje się donosić ciąży.
Przybywa też ofiar niewypałów. Ćwierć wieku po wojnie dwa tysiące ludzi rocznie ginie, bądź zostaje ciężko rannych od min.
|
ROZMOWA: Janusz Szuber, laureat nagrody głównej w konkursie Fundacji Kultury 1998: Powtarzanie gestów Wojaczka czy Hłaski jest dzisiaj po prostu śmieszne
Krzyk ma krótki żywot
FOT. WŁADYSłAW SZULC
JACEK MĄCZKA: Przez wiele lat pisał pan do szuflady. Czy zdarzało się panu myśleć o tym, kto będzie czytał te wiersze?
JANUSZ SZUBER: Życie zafundowało mi parę luksusów: w stosunkowo młodym wieku zostałem człowiekiem kalekim, jednocześnie mieszkałem na prowincji. Mogłem pisać, jak mi się podobało, czytelnik był dla mnie abstrakcją. Ale od paru lat, kiedy moje teksty zaczęły żyć swoim życiem, mam świadomość, że ktoś je będzie czytał. Z jednej strony jest to zachęta, a z drugiej ograniczenie - pisze mi się trudniej.
Niechętnie opowiada pan o sobie, a w pana wierszach łatwiej odnaleźć "opowiadacza" niż liryczne "ja". Czyżby pan sądził, że tekst należy odczytywać całkowicie poza sytuacją egzystencjalną, poza biografią twórcy?
Na pewno pisze się sobą i fragmentami swojej biografii. Wykorzystując materiał, który gromadziło się w sobie i poprzez siebie. Wątpię, żeby można było powiedzieć całą prawdę o sobie; prawda o nas samych jest właściwie niedostępna, albo tylko częściowo dostępna. Więc poczucie przyzwoitości nakazuje nie zanadto mówić o sobie. Wystarczą wiersze, natomiast reszta jest sprawą prywatną. To są pewne bóle, brudy, niechlujstwa, nad którymi autor starał się zapanować w tekście nie po to, żeby jednocześnie je pokazywać. Ci, którzy zajmują się słowami, piszą po to, aby odkrywając, zakryć się - i odwrotnie.
W swym noblowskim odczycie Wisława Szymborska sugeruje, że poeta to ktoś, kto mówi "nie wiem", utrzymuje umysł otwarty na wszelkie możliwości, gdyż w przeciwnym razie "traci temperaturę sprzyjającą życiu". Czym jest "stan poetycki" i jakie jest jego źródło?
Nie wiem, czym jest stan poetycki. Nie ma jakiegoś jednego stanu, w który się niejako wchodzi i wiadomo, że urodzi się wiersz. Często jest to raczej szukanie jakiegoś zdania-klucza, wokół którego będzie budowany tekst. Czasem pojawi się jakiś błysk, taka prywatna iluminacja. Bywa również tak, że siadam nad jakimś konkretnym wierszem, który widzę w całości, ale niezbyt ostro. Wiadomo, że on będzie stawał okoniem, czegoś żądał... Ale za każdym razem jest inaczej. Dlatego każdy kolejny wiersz staje się dla mnie debiutem; po prostu powstaje w innych okolicznościach. I muszę wyznać, że z reguły do końca nad wierszem nie panuję. W pewnym momencie tekst staje się partnerem. To jest fascynujące. Często wymogom tego partnera nie sposób sprostać - wiersz odkłada się na jakiś czas i dopiero po iluś tam dniach czy tygodniach można doprowadzić go do końca, przemienić w całość.
Istnieją pisarze tworzący w duchu apollińskim, czyli rzemieślnicy oraz artyści opętani, składający ofiary na ołtarzu Dionizosa. Do której kategorii pan by się zaliczył?
Na pewno nie do drugiej. I temperament, i moje zdolności są tego rodzaju, że wiersz wypracowuję. Daleki jestem od improwizacji. To pewne ograniczenie mojej wyobraźni poetyckiej. Uczciwie mówiąc, jestem rzemieślnikiem. Cenię rzemiosło - jest warte propagowania. Zdarzają się sytuacje, kiedy człowiek chciałby wykrzyczeć jakieś rozczarowanie sobą, rzeczywistością, kimś konkretnym. Ale to nie znaczy, aby od razu ten skowyt - że użyję określenia Allena Ginsberga - w sposób nieprzetransponowany miał znaleźć się w tekście.
Pisać tak bez emocji?
Rozumiem, że olbrzymia część tego, co się dzisiaj pisze, powstaje pod wpływem emocji. Nie ma poetyki normatywnej, właściwie wszystko jest dozwolone. Oczywiście, jeśli ktoś chce tak pisać, niech pisze. Mnie się to może nie podobać. Krzyk w literaturze ma żywot raczej krótki - wniósł go do literatury romantyzm. Jestem po stronie nurtu klasycznego czy klasycyzującego, a tym samym po stronie ładu i porządku. Nie dlatego, że to wszystko, co dzieje się po stronie dionizejskiej, romantycznej czy lingwistycznej, jest nieprawdziwe, tylko jest tego pewien nadmiar. Dzisiejsza sztuka to nieustanny bunt, krzyk. Więc jeśli piszę pełnym zdaniem, jeżeli staram się to zdanie wyszlifować możliwie dobrze, jest to jednak deklaracja po stronie ładu.
Czy rzemiosło nie wyklucza szczerości, która, być może, jest warunkiem istnienia dzieła literackiego?
Obecnie zatarła się różnica między szczerością a ekshibicjonizmem. W literaturze obnażanie się traktowane jest jako szczerość. To kolejna maska. Wydaje mi się, że kultura nakłada na człowieka pewne hamulce. Całkowita szczerość jest możliwa, ale tylko podczas seansu psychoanalitycznego, w rozmowie w cztery oczy, czy w czasie spowiedzi. Szczerość w literaturze to kokieteria. Istnieje coś takiego jak przyzwoitość, poza którą to, co robimy, jest niesmaczne. W moich tekstach zdarzyło mi się parę razy ją naruszyć, ale w sposób uzasadniony. Przekraczenie granicy przyzwoitości nie może być metodą, nie może zastępować warstwy intelektualnej.
Większość artystów przyznaje się do istnienia jakiegoś wewnętrznego przymusu, będącego motorem poczynań twórczych tych galerników wrażliwości, jak ich nazwała Maria Janion. Czy czuje się pan skazany na bycie poetą?
W ogóle nie postrzegam siebie jako poety, i mówię to bez kokieterii. Podmiot liryczny czy narrator w moich wierszach nigdy jeszcze nie powiedział o sobie "poeta". Nie dlatego, żebym lekceważył powołanie poety. To określenie należy się bardzo wąskiemu gronu tych już naprawdę wielkich artystów.
A co z przymusem pisania?
Nie wydaje mi się, żeby obowiązkiem kogoś, kto napisał kilka względnie dobrych wierszy, było nieustanne pomnażanie tekstów. Dla mnie jest ważne, jaka jest jakość tego, co powstanie nie dziś lub jutro, ale na przestrzeni miesiąca czy pół roku. To jest jedną z przyczyn mojego tak późnego debiutu. Wiele tekstów odrzucam. Na półce leży dziesięć teczek z tekstami może nie całkiem złymi, ale co do których mam pewne zastrzeżenia.
Co sądzi pan o nowych tendencjach w polskiej poezji?
Nie wiem, czy w ogóle literaturę da się oprzeć wyłącznie na buncie. Można epatować swoim pijaństwem i ściąganiem spodni, kiedy ma się kilkanaście lat i żyje w społeczeństwie o surowych zasadach moralnych. Natomiast, jeżeli żyje się w społeczeństwie kultu arogancji, chamstwa i siły, to postawa takiego "buntu" jest pewnym ułatwieniem. To nie znaczy, że odmawiam tym ludziom talentu poetyckiego. Jedynie ich metoda twórcza mi nie odpowiada. W rzeczywistości bezformia, propagowanie bezformia jest absurdem. Bunt przeciwko buntowi? To już było w "Tangu". Powtarzanie gestów Wojaczka czy Hłaski jest dzisiaj po prostu śmieszne. Istnieje kultura i subkultura. Nie mieszajmy ich ze sobą. Często zapomina się, że w literaturze i kulturze nie ma demokracji - obowiązuje pewna hierarchia. Tylko nieliczni dostają się na Parnas i tworzą kanon. Jeśli ktoś chce się wykrzyczeć, to bierze gitarę i idzie na rockowisko. Po prostu jest to inna forma ekspresji.
Stasiuk mówi, że dla niego ważnych jest jedynie tych kilku pisarzy, którzy rzucają na kolana. Cała reszta się nie liczy. A dla pana?
Jest kilku pisarzy, do których nieustannie wracam. Są dramaty greckie, w których się rozczytywałem... W literaturze polskiej jest to ciąg od Kochanowskiego, Sępa-Sarzyńskiego przez pisarzy okresu stanisławowskiego, Krasickiego, Trembeckiego, po Mickiewicza, który jest dla mnie bardzo oświeceniowy. Lubię Leśmiana. Wreszcie Miłosz i Herbert. Tak, dla mnie najważniejszy był zawsze Herbert. Również Gombrowicz. Gdybym, jeszcze jako chłopak, nie przeczytał przemyconego z Paryża "Kosmosu", nie wiem, czy bym w ogóle zaczął pisać. Istotną dla mnie książką jest "Józef i jego bracia" Tomasza Manna. Kawafis. Bardzo cenię Iwaszkiewicza, Henneya i Brodskiego.
O czym pan marzy?
Chciałbym, żeby po "Chłopcu mieszającym powidła" ukazała się "Biedronka na śniegu" i kolejny tom: "Okrągłe oko pogody". Po tych książkach nastąpi być może dłuższy okres niepublikowania. Marzę, żeby obudzić się rano i nie czuć dolegliwości kalectwa i choroby, żeby to nie było tak uciążliwe jak przez ostatnie dwa lata.
Czy dostrzega pan jakiś sens w cierpieniu?
Łatwo powiedzieć, że cierpienie sublimuje. Równie prawdziwe jest to, że degraduje. Najtrudniejsza dla mnie do przyjęcia jest księga Hioba. W ogóle jej nie lubię.
Rozmawiał Jacek Mączka
Janusz Szuber, urodzony w Sanoku w 1948. Studiował filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim. Powrócił do rodzinnego miasta, gdzie mieszka i tworzy do dziś. Erudyta, pasjonuje się historią i kulturą Bieszczad, współzałożyciel Stowarzyszenia "Korporacja Literacka". Przez wiele lat nie publikował swoich utworów. Zaczął je ogłaszać drukiem dopiero w 1994 roku. Dotychczas wydał następujące tomiki: "Paradne ubranko i inne wiersze", "Apokryfy i epitafia sanockie" (1995) "Pan Dymiącego Zwierciadła", "Gorzkie prowincje", "Srebrnopióre ogrody" (1996) i "Śniąc siebie w obcym domu" (1997). Jego wiersze drukowała paryska "Kultura", "Twórczość", "Odra", "Zeszyty Literackie", "NaGłos", "Kwartalnik artystyczny", tłumaczone i publikowane są w językach francuskim i angielskim. W 1996 r. wyróżniony nagrodą literacką im. Barbary Sadowskiej i nagrodą poetycką im. Kazimiery Iłłakowiczówny. Wydany ostatnio przez Znak tom "O chłopcu mieszającym powidła" jest wyborem autorskim z sześciu dotychczas opublikowanych zbiorów i zawiera sto wierszy napisanych w latach 1968-1997. Książka ta - otrzymała nagrodę główną w konkursie Fundacji Kultury 1998 - właściwie jest debiutem Janusza Szubera na szerszą skalę. Poprzednie tomiki ukazały się w niewielkich nakładach bibliofilskich w obiegu pozaksięgarskim, a sfinansowane zostały przez Grażynę Jarosz z Oslo. Zyskały jednak Januszowi Szuberowi krąg wielbicieli i niezwykle pochlebne opinie czytelników, m.in. Czesława Miłosza. W"Innym abecadle" Miłosz przywołuje wiersz Janusza Szubera "Pianie kogutów" jako przykład poezji uważnej, czyli życzliwej dla ludzi i przyrody, szczegółowo postrzegającej rzeczywistość, będącej przeciwwagą nihilizmu.
Wkrótce nakładem wydawnictwa a5 Krystyny i Ryszarda Krynickich ukaże się tom nowych wierszy Janusza Szubera "Biedronka na śniegu", natomiast Wydawnictwo Literackie przygotowuje kolejny zbiór jego utworów "Okrągłe oko pogody". j.s.
|
Janusz Szuber, laureat nagrody głównej w konkursie Fundacji Kultury 1998: Życie zafundowało mi parę luksusów: w stosunkowo młodym wieku zostałem człowiekiem kalekim, jednocześnie mieszkałem na prowincji. Mogłem pisać, jak mi się podobało, czytelnik był dla mnie abstrakcją. Ale od paru lat, kiedy moje teksty zaczęły żyć swoim życiem, mam świadomość, że ktoś je będzie czytał. Z jednej strony jest to zachęta, a z drugiej ograniczenie - pisze mi się trudniej. pisze się sobą i fragmentami swojej biografii.
|
Formuła 1 - kult Ferrari
"Kiedy opuszczałeś fabrykę o siódmej wieczorem, czułeś się zdrajcą, bo inni jeszcze pracowali. W Maranello trzeba było zapomnieć o rodzinie i o tym, że obok fabryki toczy się jakiekolwiek życie" - mówi Cesare Fiorio, były menedżer zespołu.
Taniec czarnego konia
(C) AP
Piotr Kowalczuk
"Oświadczamy, że wspaniałość świata wzbogaciła się o nowe piękno: piękno szybkości! Samochód wyścigowy ze swoim pudłem zdobnym w wielkie rury podobne do wężów o ognistym oddechu... ryczący samochód, który zdaje się pędzić po taśmie karabinu maszynowego, jest piękniejszy od Nike z Samotraki".
Manifest futuryzmu
Kiedy Filippo Tomasso Marinetti publikował te słowa w 1909 roku w paryskim "Le Figaro", nie mógł przypuszczać, że w jego rodzinnych Włoszech kilkadziesiąt lat później setki tysięcy kibiców bić będą hołdy czerwonej maszynie, której sercem jest silnik, a duszą komputer. Nie spodziewał się też, że wyścigi "samochodów o ognistym oddechu" staną się jedną z najsprawniejszych w świecie maszyn do robienia pieniędzy, a oglądać je będzie co dziesiąty człowiek na Ziemi.
Fenomen nowej religii XX wieku wymyka się logice. Można jedynie próbować ją opisać, odwiedzając miejsca kultu i studiując apokryfy, bo przecież ma swoich proroków, męczenników i świętych. Fanatyzm, z jakim włoscy kibice dopingują szkarłatne bolidy Ferrari na torach Imola czy Monza, przekonuje, że "Manifest futuryzmu" mógł napisać tylko Włoch i kult nie mógł narodzić się gdzie indziej.
Wszystkie drogi prowadzą do Maranello
Co dwa tygodnie, od marca do listopada, do Maranello ściągają pątnicy z całych Włoch, by wraz z tubylcami wziąć udział w misterium wspólnego przeżywania emocji wyścigów Grand Prix Formuły 1, pokazywanych na ogromnym telebimie na Piazza della Liberta' - to wyznawcy proroka Enzo Ferrari.
W 1943 roku, chroniąc się przed bombami aliantów, Ferrari przeniósł z Modeny do Maranello swoją fabryczkę. Trzy lata później jej bramy opuścił pierwszy egzemplarz auta z emblematem tańczącego czarnego konia na masce. Od tej pory samochody Ferrari wygrały ponad 5000 wyścigów, a ich kierowcy zdobyli kilkadziesiąt tytułów mistrzów świata. Dziś samochody Ferrari są synonimem sukcesu nie tylko w sporcie. Żyrują prestiż i status społeczny, stały się przedmiotem marzeń i zazdrości milionów.
W 15-tysięcznym Maranello, 20 kilometrów na północ od Modeny, gdzie co dziesiąty obywatel pracuje w fabryce Ferrari, zwykle w czasie wyścigu gromadzi się kilkanaście tysięcy kibiców. W zeszłym roku, kiedy w ostatnim Grand Prix sezonu na japońskim torze Suzuka Eddie Irvine bezskutecznie bronił 4-punktowej przewagi Ferrari nad McLarenem, było ich aż 50 tysięcy! Przyjeżdżają już w sobotę - na kwalifikacyjny trening, który ustali kolejność maszyn na niedzielnym starcie. Poza tym trzeba przecież odwiedzić kapliczkę.
Sklep z zabawkami
"Galleria" to muzeum i archiwum Ferrari: fotografie, trofea, silniki, gogle, rysunki techniczne, dwa szkice młodego Enzo i gabinet twórcy Ferrari (przeniesiony z fabryki), tak jak go opuścił przed śmiercią. Do prostej, betonowo-szklanej konstrukcji, przypominającej hangar z podjazdem, wchodzi się pod imitacją rampy świateł startowych. Między pierwszym a drugim piętrem wisi karoseria modelu 250 GTO - czysta poezja dla samochodowych estetów. Jednak magnesem o największej sile przyciągania są szkarłatne auta: od pierwszego "seryjnego" modelu 166 sprzed ponad pół wieku po bolidy Formuły 1 Nigela Mansella, Alaina Prosta i oczywiście Michaela Schumachera. Te pochodzą z fabryki, natomiast większość unikalnych już modeli samochodów sportowych wypożyczana jest od kolekcjonerów, o czym taktownie informują stosowne tabliczki.
Dorośli mężczyźni czują się tam i zachowują jak chłopcy w sklepie z zabawkami. Zresztą trudno czuć się inaczej, bo przy ścianach eksponowane są miniaturowe modele, używane jeszcze niedawno do badań aerodynamiki. (Od trzech lat fabryka posiada własny tunel aerodynamiczny). Jest i motorówka, w której kiedyś pobito rekord świata szybkości, a także przechowywany jak relikwia list od hrabiny Barraca z 1926 roku, bo od niego właśnie bierze początek czarny koń Ferrari. Po zwycięstwie w wyścigu w Ravennie Enzo Ferrari, wówczas kierowca Alfa-Romeo, poznał hrabiów Baracców. Kilka lat później hrabina w liście poprosiła, by kierowca uczcił pamięć jej syna i na swoich samochodach wymalował czarnego konia. Francesco Baracca był włoskim asem lotniczym w czasie I wojny (34 zwycięstwa, zginął pod koniec wojny) i takim właśnie symbolem ozdabiał swoje myśliwce. W Maranello nie sposób uciec czarnemu koniowi. Naturalnie bar na Piazza della Liberta' nazywa się "Il Cavallino" (konik), a gadżety z jego wizerunkiem, jak i wszystko inne, co ma jakikolwiek związek z Ferrari, można za słone sumy kupić w muzeum albo kilkunastu pobliskich sklepach.
Biją dzwony
W Maranello kult Ferrari przeniknął nawet do znajdującego się o 50 metrów od placu kościoła pod wezwaniem Św. Błażeja. Zresztą kibicom Ferrari trudno o lepszego patrona - czuwa nad chorymi na gardło. W sobotę 7 maja przed Grand Prix Hiszpanii w głównym wydaniu wieczornego dziennika TV krótki wywiad z tutejszym księdzem Alberto Bertadonim: - Czy będzie się modlił za Schumachera? - Nie. Ksiądz Bertadoni będzie prosił Pana Boga, by wyścig był zgodny z duchem i etyką wyścigów samochodowych, ale będą biły dzwony. Jak się później okazało, dzwony nie mogły bić, bo w Barcelonie wygrały McLareny. Trzeba jednak przyznać, że przynajmniej próbował iść w ślady swego, do dziś pozostającego we wdzięcznej pamięci wiernych, poprzednika, księdza Erio Belloi. Ten, po zwycięstwie swoich faworytów, kazał przez 3 dni bić w dzwony, a na ołtarzu jako wota składał ręcznie wykonane miniaturki aut Ferrari. Zresztą ksiądz Belloi padł ofiarą swej pasji i w sierpniu 1997 roku, prowadząc zbyt szybko, zginął w kraksie w górach, 40 kilometrów od ukochanego Maranello - miasta żyjącego w duchowej i ekonomicznej symbiozie z Ferrari. Nie darmo jeden z modeli luksusowego auta nazywa się Maranello, a inny - sprzed roku - nosi imię pobliskiej Modeny.
Zjednoczenie dusz
Mieszkający w miasteczku Brytyjczyk Nigel Stepney, od 8 lat główny mechanik Ferrari (ten sam, któremu w Barcelonie samochód Schumachera złamał nogę, gdy kierowca ruszył za wcześnie z pierwszego pit-stopu), rozkłada ręce: "Do dziś nie mogę zrozumieć, skąd bierze się ta magnetyczna siła Ferrari, która przyciąga tu tylu ludzi. Mnie się wydaje, ze Włosi mają Ferrari we krwi. Zresztą nie tylko Włosi. Nigdzie nie widziałem tylu czerwonych czapeczek baseballowych i koszulek z czarnym koniem, co w tym roku w Brazylii. Chodziło nie tylko o Rubensa (Brazylijczyk Barrichello - nowy partner Schumachera w zespole Ferrari). Poza tym kibice w Brazylii tak nie szaleli, kiedy przyjeżdżał tu jako kierowca Jordana czy Stewarta".
Przewodniczący klubu kibiców Ferrari, Alberto Beccari, to miejscowy kapłan kultu i jedna z barwniejszych postaci Maranello. Przed wyścigiem w Barcelonie - spowity w pelerynę, ze złotą koroną na głowie - powiada: "Dla nas Ferrari to pasja i wcielone piękno. A Maranello to miejsce natchnionych spotkań, zjednoczenia dusz. Ferrari to nie symbol macho, to symbol piękna. We Włoszech każdy chciałby mieć samochód Ferrari, bo w ten sposób stałby się częścią tej wielkiej legendy. Nieważne, czy Ferrari wygra, czy nie". Jednak nie każdy z kibiców by się z tym zgodził.
Były menedżer zespołu Ferrari, Cesare Fiorio, przypomina, że wierni czasem obrażają się na bóstwo. Kiedy w 1991 roku, podczas Grand Prix Włoch, po pierwszym okrążeniu na torze nie było już bolidów Ferrari (Prost wpadł w poślizg, a Alesi padł ofiarą karambolu), tifosi po prostu poszli do domu. Zatłoczone do granic trybuny i okoliczne pagórki wokół toru w San Marino 20 minut po starcie świeciły pustkami. Stepney dodaje, że kiedy Ferrari zwycięża, kierowcy i mechanicy nie są w stanie zapłacić za drinka w całych Włoszech. A co się dzieje, kiedy Ferrari przegrywa? "Wtedy nie pokazujemy się w barach". Stepney najdłużej nie pokazywał się w barach w zeszłym roku, po wyścigu w Norymberdze. Wówczas walczący o tytuł dla Ferrari Eddie Irvine wyjechał z garażu po pit-stopie na trzech kołach. Późnym popołudniem w Maranello na środku Piazza della Liberta' leżało koło z napisem: "Znaleźliśmy koło!". Na domiar złego kilka tygodni później w tym samym miejscu leżała calówka, bo okazało się, że oba Ferrari były za nisko zawieszone, w związku z czym Schumacher i Irvine zostali zdyskwalifikowani.
Honoru broni Niemiec
Pino Allievi, publicysta dziennika " La Gazetta dello Sport", specjalizujący się w sportach samochodowych, przypomina, że we Włoszech wyścigi samochodowe zyskały ogromną popularność już w okresie międzywojennym, a z biegiem czasu, drogą naturalnej selekcji, Ferrari stał się jakby nieoficjalnym zespołem narodowym. Dziś włoskich kibiców nie obchodzą włoscy kierowcy (Fisichella) czy inny włoski zespół Benetton. W ogóle kierowcy interesują ich tylko wtedy, kiedy jeżdżą dla Ferrari. Przecież Michael Schumacher stał się we Włoszech bożyszczem nie wówczas, kiedy dwukrotnie zdobywał tytuł mistrza świata dla Benettona. Został nim dopiero kilka miesięcy później - kiedy podpisał kontrakt z Ferrari, dla którego od 4 lat nie potrafi wywalczyć trofeum. Mało tego - w tutejszej prasie po tegorocznej klęsce zespołów Serie A w europejskich rozgrywkach pucharowych (po raz pierwszy od 13 lat żadna drużyna nie dostała się do półfinału) pojawiły się tytuły sugerujące, że sportowy honor Włoch spoczywa w teraz w rękach Niemca.
Trzy lata temu, kiedy na torze Jerez decydowały się losy tytułu mistrza świata (Ferrari kontra Williams), jednym z kibiców oglądających wyścig na Piazza della Liberta' był ówczesny premier Włoch Romano Prodi.
Naturalnie legenda Ferrari już dawno przekroczyła granice Włoch. Do "klubu" Ferrari chcą należeć wszyscy: finansiści, biznesmeni, politycy (podobno jeden z modeli stał w garażu Leonida Breżniewa) i najbogatsi sportowcy - koszykarze NBA, hokeiści NHL, piłkarze NFL, elita tenisowa, lekkoatletyczna, golfiści. Parking piłkarzy Manchesteru United, przy Old Trafford, złośliwi i zazdrośni nazywają salonem wystawowym Ferrari, bo maszynami z Maranello poruszają się m. in. Giggs, Beckham i Sheringham. Magii Ferrari nie oparł się nawet debiutujący w tym roku w Formule 1 Brytyjczyk Jenson Button z zespołu Williamsa i przed pierwszym wyścigiem w Australii kupił używany model, co okrzyknięto faux pas sezonu, bo bolidy Franka Williamsa napędzają silniki bawarskich konkurentów Ferrari - BMW.
Prorok Enzo
Szefowie wszystkich zespołów Formuły 1, wybierając podczas bankietu przed inauguracją sezonu w Australii osobę, która w XX wieku najbardziej zasłużyła się dla rozwoju sportu samochodowego, nie mieli najmniejszych wątpliwości. Jak jeden mąż wskazali na Enzo Ferrariego.
Przede wszystkim był znakomitym kierowcą. Wygrał dla Alfa Romeo kilkadziesiąt wyścigów, a kiedy zaczął produkować własne samochody, każdy wiedział, że za sukcesami szkarłatnych aut stoi przede wszystkim on - prorok w kilku wcieleniach: kierowcy, projektanta, konstruktora i organizatora, a nie bezosobowa machina produkcyjna BMW, Mercedesa czy Jaguara. Enzo Ferrari kierował wszystkim w swoim imperium do śmierci; zmarł w wieku 90 lat w 1988 roku. W świadomości Włochów Enzo Ferrari funkcjonuje jako idealny przykład amerykańskiego "self-made mana" - człowieka, który wszystko, co osiągnął, zawdzięcza sobie. Jak głosi odbiegająca nieco od prawdy legenda, Ferrari do śmierci opierał się monopolistycznym zapędom trzęsącego wszystkim we Włoszech Fiata, bo dopiero wówczas, na podstawie tajnej klauzuli umowy z 1969 roku - skrzętnie ukrywanej przed kibicami - koncern formalnie stał się właścicielem fabryki w Maranello.
Enzo Ferrari zdobył sobie sympatię Włochów także tym, że kilkakrotnie los ciężko go doświadczył. W wieku 22 lat, po powrocie z wojska, musiał wziąć na swoje barki ciężar utrzymania rodziny, ponieważ ojciec i starszy brat mieli mniej szczęścia i padli ofiarą I wojny światowej. Ukochany syn zmarł w 1956 roku w wieku 24 lat na nieuleczalną chorobę. Z relacji osób, które z nim współpracowały, wyłania się obraz bardzo surowego szefa, który nigdy nie był na wakacjach, pracował od świtu do nocy i wymagał tego samego od innych. Cel pracy był jeden: zwycięstwo teamu Ferrari. Jak wspomina Cesare Fioro, pamiętający rządy starszego pana w pulowerku i okularach: "Kiedy opuszczałeś fabrykę o 7 wieczorem, czułeś się jak zdrajca, bo inni jeszcze pracowali. Pracując w Maranello, trzeba było zapomnieć o rodzinie i o tym, że obok fabryki toczy się jakiekolwiek życie".
Początki biznesu
Pino Allievi zwraca uwagę, że Ferrari o całą epokę wyprzedził świat objazdowego cyrku Formuły 1, który bez sponsorów po prostu by się zawalił. Już w 1930 roku ciężarówki transportujące jego auta wyścigowe na plandekach miały wymalowane nazwisko sponsora. Już wtedy dbający tak o image pracodawcy (Alfa-Romeo), a także własny, Enzo wydawał regularnie coś, co w języku dzisiejszych mediów nazywa się "komunikatem dla prasy". Nazwisko sponsora na samochodzie wyścigowym Ferrari pojawiło się w 1949 roku - niemal 20 lat wcześniej nim uczynił to w Formule 1 zespół Lotusa. Ferrari był laureatem najwyższych odznaczeń państwowych za Mussoliniego i po wojnie. Otrzymał kilka doktoratów honoris causa, a w 1962 roku nagrodę ONZ im. Daga Hammerskjolda.
To Enzo Ferrari zbudował prototyp nowoczesnego teamu wyścigowego: wsparcie ze strony "masowego" producenta (należący do Fiata Ferrari wyprodukował w ubiegłym roku niecałe 4 tysiące aut) i sponsorów. To on odkrył i wykorzystywał wciąż rosnącą rolę mediów i za jego sprawą kierowcy i luminarze wyścigów samochodowych przedzierzgnęli się z ozdoby eleganckich salonów w poszukiwanych partnerów w biznesie, a nawet w polityce. Choć z pewnością to, co dziś dzieje się dziś wokół Formuły 1, przerosło nawet najdalej idące wizje proroka.
|
Co dwa tygodnie, od marca do listopada, do Maranello ściągają pątnicy z całych Włoch, by wraz z tubylcami wziąć udział w misterium wspólnego przeżywania emocji wyścigów Grand Prix Formuły 1- to wyznawcy proroka Enzo Ferrari.W 1943 roku Ferrari przeniósł z Modeny do Maranello swoją fabryczkę. Dziś samochody Ferrari są synonimem sukcesu nie tylko w sporcie. Dziś włoskich kibiców kierowcy interesują tylko wtedy, kiedy jeżdżą dla Ferrari. Naturalnie legenda Ferrari już dawno przekroczyła granice Włoch. Do "klubu" Ferrari chcą należeć wszyscy. Szefowie zespołów Formuły 1, wybierając przed inauguracją sezonu osobę, która w XX wieku najbardziejzasłużyła się dla rozwoju sportu samochodowego, Jak jeden mąż wskazali na Enzo Ferrariego.Przede wszystkim był znakomitym kierowcą, a kiedy zaczął produkować własne samochody, każdy wiedział, że za sukcesami szkarłatnych aut stoi przede wszystkim on w kilkuwcieleniach: kierowcy, projektanta, konstruktora i organizatora, a nie bezosobowa machina produkcyjna. Enzo Ferrari kierował wszystkim w swoim imperium do śmierci; zmarł w wieku 90 lat w 1988 roku. W świadomości Włochów Enzo Ferrari funkcjonuje jako idealny przykład człowieka, który wszystko, co osiągnął, zawdzięcza sobie. To Enzo Ferrari zbudował prototyp nowoczesnego teamu wyścigowego: wsparcie ze strony "masowego" producenta i sponsorów. To on odkrył i wykorzystywał wciąż rosnącą rolę mediów.
|
Coraz mniej banału i prostactwa - Po Ogólnopolskim Festiwalu Reklamy Złote Orły 2001
Polowanie zamiast uwodzenia
W kategorii reklamy drukowanej Grand Prix otrzymała "Gwiazdka" wykonana dla koncernu Mercedes-Benz przez agencję Ad Fabrika
MONIKA MAŁKOWSKA
Nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo bohaterowie reklam kształtują naszą świadomość, obyczaje, marzenia. Kiedyś modę lansowali słynni aktorzy lub gwiazdy estrady - obecnie wzorce zachowania i wyglądu narzucają... przeciętniacy z reklam.
Czy polska reklama zmieniła się w ostatnich latach? Tak, i to bardzo. Na co dzień trudno zauważyć jej przeobrażenia - w telewizji "chodzą" klipy z dłuższym stażem obok dopiero co wyprodukowanych. Bo jeśli stare reklamówki są wciąż skuteczne, nie przerywa się ich emisji; najbardziej wydajne utrzymuje się nawet przez kilka lat. Łatwiej zauważyć nowe billboardy, są wymieniane co kilka miesięcy. Ale gdy znikają, to bezpowrotnie - jak je więc porównać? Jedyną okazją, by prześledzić reklamowe nowalijki, stają się doroczne przeglądy.
Tej jesieni zasiadałam w jury Ogólnopolskiego Festiwalu Reklamy Złote Orły. Do konkursu, w tym roku zorganizowanego po raz czwarty, stanęły 54 agencje, które nadesłały ponad 350 zgłoszeń rozpatrywanych w 43 kategoriach. Wszystkie reklamy zrealizowano w bieżącym roku. W piątek ogłoszono wyniki, przedstawiliśmy je w sobotnio-niedzielnym wydaniu "Rz".
Do jakich ogólnych wniosków prowadził przedstawiony materiał? Dwa wydają się najważniejsze. Po pierwsze, zmienił się język reklam - coraz mniej w nich banału i prostactwa, coraz więcej wyrafinowania; stały się zabawne - żarty zastąpiły informacje podawane serio. Po drugie, ich adresatem przestał być ogół społeczeństwa; kierowane są do coraz węższych grup odbiorców.
Ogrodnicy, zapylajcie
Reklamy z początku lat 90., z pierwszej fazy wolnorynkowej, charakteryzowała swoista "urawniłowka" - ich autorzy usiłowali uwieść każdego. Obok spotów opracowanych według zachodnich oryginałów, karierę zrobiła słynna reklama proszku Pollena "Ociec, prać!". Poruszała czułe struny polskich serc: tradycję, związki rodzinne i poryw ułańskiej fantazji. To także pionierskie na rodzimym rynku zastosowanie w reklamie żartu słownego, bo z zasady - każdy produkt przedstawiano serio. A nuż potencjalny klient nie byłby w stanie zrozumieć bardziej wyrafinowanego dowcipu, metafory, porównania. Obecnie agencje reklamowe nie strzelają już na oślep, lecz polują "na upatrzonego" - zwracają się do wąskich grup odbiorców. Dlaczego? Bo na rynku wybór towarów coraz większy, a nabywców coraz mniej. Toteż trzeba dokładniej poznać ich potrzeby, precyzyjniej ich scharakteryzować i tak zaadresować komunikat, by trafił właśnie do nich.
Do odbiorcy o wysokim IQ przemawiają tak, by schlebiać jego inteligencji; do osób praktycznych trafiają za pomocą konkretów; młodym sprzedają towar za pośrednictwem żargonu właściwego dla ich grupy wiekowej. Itd., itp. Ale wciąż zdarzają się przypadki bardziej skomplikowane. Na przykład, kampania Praktikera zwracała się do wyjątkowo szerokiego gremium - przecież majsterkowiczem czy amatorem ogrodnictwa może być zarówno profesor uniwersytetu, jak robotnik po podstawówce. Posłużono się grą słów - kolokwialnymi określeniami szybkiej jazdy, nawiązującymi do zajęć typowych dla różnych zawodów: "Ogrodnicy, zapylajcie ", "Ślusarze, zasuwajcie ", "Geodeci, zmierzajcie ". Wszyscy - jak najszybciej do Praktikera.
Kiedyś niezrozumiałe byłyby klipy piwa Redd's, opierające się na zabawie onomatopeicznej. Powtarzane w kółko, monotonnie słowa "Pędem nabędę" czy "Kup dwa, Wanda" brzmią jak mantry. Towarzyszy im animowany obraz z obiektem sztuki w roli głównej. To dzieła z innej kultury: w pierwszym przypadku aztecki bożek "pędem nabywa" piwo, w drugim - murzyńska statuetka imieniem Wanda ma kupić dwa. Piwa, rzecz jasna.
Seks i greps
Rozbawiając klienta, twórcy reklam zdobywają kilka punktów za jednym zamachem. Po pierwsze, dowcipna anegdota na długo pozostaje w pamięci; po drugie, zabawny dialog czy slogan reklamowy, podchwycony przez jakąś grupę społeczną, zaczyna funkcjonować w jej żargonie. Zamienia się w swoisty test identyfikacyjny. Dzięki temu kupowanie jest nie tylko zaspokajaniem potrzeby, staje się także deklaracją lojalności. Nic więc dziwnego, że większość reklam opiera się na rozmaitych żartach - makabrycznych, abstrakcyjnych, rubasznych, naiwnych, surrealistycznych.
Zwłaszcza reklama adresowana do młodych roi się od grepsów. A to warzywniak sam podchodzi do leniwych i spragnionych smakoszy napoju Frugo; to zwolennik Fanty Tiki Tiki daje się dla niej rozebrać, uwieść i - w dezabilu - porzucić. Na szczególnym żarcie oparto reklamę chipsów "Lays", przewracając tradycyjny pogląd na konflikt pokoleń. Bohaterowie w domu są idealni, dopiero poza nim pokazują, co potrafią. Niejaki Czaruś dla bliźnich jest potworem, dla uwielbiającej go mamy - czułym synkiem; Marysia dorabia w nocnym klubie, a przed papciem odgrywa wcielenie niewinności. Bo każdy człowiek ma dwa oblicza, głosi hasło zachęcające do smakowania dwóch gatunków chipsów, piekielnie ostrych i niebiańsko łagodnych. Scenariusz zaś namawia: lepiej starych wykiwać, niż mieć z nimi zatargi. Może nie najszlachetniejsza idea, ale skuteczna - sprzedaż tak reklamowanych chipsów gwałtownie wzrosła.
Matka Polka kontra Korzeniowski
W ostatnich latach obok gospodyń domowych, którym w głowie jedynie pranie, czysta toaleta i oszczędne zakupy, pojawił się w reklamach typ kobiety bliższy feministycznym ideałom - panie domu z charakterem. Znają swoją wartość, zmuszone sytuacją stają w szranki z mężczyzną i wychodzą z pojedynku zwycięsko. Tak jak pewna sympatyczna blondynka, którą sklepowy złodziejaszek pozbawił dopiero co zakupionej margaryny. Okazała się od niego sprytniejsza oraz szybsza w nogach, i wcale jej nie wzruszyło, że pokonany agresor omal nie stracił oka. Inna przedstawicielka słabej płci nie zmiękła na widok ukochanego mężczyzny, który za jakieś przewinienie chciał ją przeprosić - kazała mu powtarzać przeprosiny pięćset razy i skrupulatnie wyrok wyegzekwowała. Na szczęście on "załapał się" na promocję Ery GSM i przepraszał gratis. Reklamy dowodzą też, że staliśmy się społeczeństwem mniej pruderyjnym niż w pierwszych latach kapitalizmu. Na przykład, comiesięczna dolegliwość kobiet przestała być tylko ich problemem - młode dziewczyny dzielą uciążliwości tych dni z partnerem, który doskonale zna zalety nowych podpasek. Oczywiście, nawet najbardziej agresywne i wyzwolone panie nie usunęły całkowicie w cień naszych narodowych bohaterów. Dlatego ciągle ma szansę Robert Korzeniowski, który "sporo się nachodził", zanim dobrze się ubezpieczył.
Spoty reklamowe mają - na ogół - inną poetykę niż wielkie, fabularne kino. Zdarzają się jednak wyjątki. O zaletach kawy Jacobs opowiada perfekcyjnie sfilmowany obraz. Sekwencje z przetaczającym się za oknem tornadem, w czasie którego bohaterowie delektują się aromatycznym płynem, mogłyby trafić do muzeum pięknych ujęć. Natomiast reklamę piwa Tyskiego, które zawędrowało do Australii, nakręcono z panoramicznym "oddechem", bez skrótów w fabule, tak charakterystycznych dla klipów. Opowieść rodem z westernów, o biciu rekordu w strzyżeniu owiec na tempo, kończy żart zwycięzcy: ostatnie okazy pozbawia sierści tylko z jednej strony. Kosmaty bok ma je chronić przed dokuczliwym wiatrem Piwa w tej długiej historii jak na lekarstwo. W zamian za to - duża porcja niezłego kina. -
|
bohaterowie reklam kształtują naszą świadomość. Czy polska reklama zmieniła się w ostatnich latach? Tak, bardzo. zmienił się język reklam - coraz mniej banału, więcej wyrafinowania. Po drugie kierowane są do węższych grup odbiorców.
Reklamy początku lat 90.charakteryzowała swoista "urawniłowka" - ich autorzy usiłowali uwieść każdego. Obecnie agencje reklamowe polują "na upatrzonego". Bo na rynku wybór towarów coraz większy, a nabywców mniej. trzeba poznać ich potrzeby i tak zaadresować komunikat, by trafił do nich. Rozbawiając klienta, twórcy reklam zdobywają kilka punktów. dowcipna anegdota pozostaje w pamięci.
W ostatnich latach pojawił się typ kobiety - panie domu z charakterem. Znają swoją wartość, stają w szranki z mężczyzną i wychodzą zwycięsko.
|
IRIDIUM
Satelitarne komórki okazały się za drogie - obrona przed bankructwem
Osiągnięcie zamienione w porażkę
IRIDIUM
ZBIGNIEW ZWIERZCHOWSKI
Od 9 miesięcy działa Iridium - pierwsza, globalna sieć satelitarnej telefonii komórkowej. Można dzięki niej dzwonić i być "pod telefonem" praktycznie w każdym miejscu na Ziemi. Można, ale chętnych do tego dzwonienia jest mało. Międzynarodowe konsorcjum Iridium LLC z siedzibą w Waszyngtonie, które zbudowało ten system, zamiast liczyć rosnące przychody i nowych klientów - liczy straty i stara się uchronić przed upadłością.
Uprzedzając działania wierzycieli, konsorcjum złożyło niedawno dobrowolny wniosek upadłościowy i korzysta z ochrony przed bankructwem, jaką zapewnia amerykańskie prawo (zgodnie z U.S. Chapter 11) zyskując czas i możliwość przeprowadzenia restrukturyzacji finansowej.
Sukces techniczny - finansowa katastrofa
Żeby nie było wątpliwości - Iridium funkcjonuje bez większych problemów: łączy rozmowy telefoniczne, przekazuje wiadomości przez satelitarne pagery, współdziała z naziemnymi systemami telekomunikacyjnymi. W swym zasięgu ma ponad 90 proc. globu, tylko kilka na sto połączeń nie dochodzi do skutku. Iridium jest jednym z największych przedsięwzięć i... osiągnięć dzisiejszej techniki.
Umieszczenie w przestrzeni wokółziemskiej 79 satelitów (aktywnych i zapasowych) w ciągu roku, zbudowanie tym samym największej jak dotychczas sieci satelitarnej, uruchomienie systemu, który ma w zasięgu cały glob i zapewnia łączność za pomocą podręcznych aparatów, to niewątpliwie dowód ogromnych możliwości techniki.
Iridium jest jednak obecnie równie spektakularnym przykładem finansowej porażki. Szacuje się, że realizacja projektu Iridium kosztowała ok. 5 mld dol., konsorcjum jest obecnie zadłużone na 3,5 mld dol., rocznie musi spłacać 250 mln dol. odsetek i dysponować 550 mln dol. rocznie na eksploatację sieci satelitarnej.
Czyżby system był budowany za wszelką cenę? Bo i tak się teraz twierdzi, gdy szuka się przyczyn dzisiejszych problemów. W końcowej fazie budowy, gdy postanowiono dotrzymać zapowiadanych terminów uruchomienia Iridium (w rzeczywistości odbyło się to z miesięczną zwłoką), koszty liczyły się mniej, ale nie można powiedzieć, że całe przedsięwzięcie realizowane było w taki sposób. Skoro tak, skoro technika nie zawodzi, to dlaczego konsorcjum stanęło na krawędzi bankructwa i dlaczego jest tak mało chętnych do korzystania z satelitarnych telefonów?
Mało abonentów, małe przychody
Odpowiedź na to pytanie dał jeszcze w kwietniu nowo powołany wówczas dyrektor wykonawczy Iridium, John A. Richardson, który zastąpił na tym stanowisku Eda Staiano, gdy okazało się, że wyniki są słabe. Po dwóch miesiącach od uruchomienia (od listopada 1998 r.) sieci korzystało z niej 5 tys. abonentów; po pięciu miesiącach - ponad 10 tys. abonentów. Po dwóch miesiącach firma zanotowała stratę netto 440 mln dol. Pierwszy kwartał br. zakończyła stratą netto 505 mln dol. przy przychodach, które wyniosły niespełna 1,5 mln dol. Tymczasem szefowie konsorcjum optymistycznie liczyli, że po roku abonentów będzie 500-700 tysięcy, zaś do roku 2002 - 2 miliony, a przedsięwzięcie jeszcze wcześniej zacznie się opłacać.
Richardson komentując słabe wyniki przyznał, że mała liczba abonentów wręcz rozczarowuje i że zawiódł marketing, dystrybucja sprzętu (brakowało telefonów, gdy uruchamiano system), dostosowanie oferty usług do potrzeb klientów i sprzedaż tych usług. Zapowiedział zmiany strategii marketingowej i obniżkę cen usług; nastąpiły one dwa miesiące później. Były radykalne, gdyż od lipca br. o 65 proc. obniżono ceny za połączenia, staniał sprzęt, uproszczono taryfy, zapowiedziano nowe usługi itd. W sumie abonenci Iridium mogą korzystać z tego wszystkiego za cenę o połowę mniejszą niż dotychczas. Zanim doczekano się efektów obniżki - pojawiły się jednak poważne problemy finansowe i konieczność ratowania firmy.
Wiadomo już, że ceny usług i sprzętu, jakie ustanowiono na starcie, okazały się "cenami zaporowymi". Zestaw sprzętu, telefon i pager kosztował bowiem ok. 3 tys. dol., zaś minuta rozmowy od 2 do 7 dol. Potencjalnych klientów nie pociągnęła możliwość dzwonienia "wszędzie i zawsze", globalny zasięg Iridium, gdy było to tak drogie np. w porównaniu ze zwykłymi telefonami komórkowymi.
Zignorowanie GSM
Oczywiście dotychczasowe komórki nie zapewniają takiego zasięgu jak Iridium, ale błędem było zignorowanie przez konsorcjum - jak się teraz twierdzi - gwałtownego rozwoju naziemnej telefonii komórkowej, a szczególnie cyfrowej GSM. Potencjalni klienci siłą rzeczy porównywali ceny "satelitarnych komórek" z cenami "komórek naziemnych". Co więcej, GSM w przeciwieństwie do starszych generacji analogowych komórek stał się de facto standardem światowym, zapewnia dzięki roamingowi korzystanie z jednego telefonu w wielu krajach (GSM słabo się rozwinął w USA i może dlatego szefowie konsorcjum nie docenili zagrożenia, jakie dla Iridium stanowi ten wymyślony w Europie system). Wprawdzie jeszcze Ed Staiano mówił, że nie ma sensu konkurowanie z naziemnymi sieciami komórkowymi i postawił na współpracę z nimi, ale ceny, jakie ustalono za korzystanie z satelitarnych komórek, skutecznie ostudziły zainteresowanie nimi nawet tych klientów, na których w pierwszym rzędzie liczono, a więc często podróżujących biznesmenów, pracowników firm żeglugowych, przemysłu naftowego, nie mówiąc o turystach.
Wysokie ceny to nie wszystko. W pierwszym okresie jeden z dwóch dostawców telefonów, japońska firma Kyocera miał problemy z oprogramowaniem i nie dostarczył aparatów na czas (drugim dostawcą jest Motorola). Mimo dużego wysiłku, jaki włożono w organizację sieci dystrybutorów i partnerów, okazało się, że nie wszyscy byli właściwie przygotowani do zaoferowania nowych usług, że sprzedawcy byli nie przeszkoleni, że wreszcie sieć nie była odpowiednio przetestowana i sprawiała kłopoty techniczne. Organizacyjną stronę przedsięwzięcia krytycznie oceniła m.in. firma analizująca rynki informatyki i telekomunikacji, Dataquest.
Inne sieci
Obecny szef Iridium również jest zdania, że świadczenie usług na zasadach handlowych zaczęto za wcześnie, że firma nie była do tego przygotowana, że zaoferowała klientom nie przemyślany w pełni produkt. Tak mówi nie tylko teraz, ale ostrzegał przed tym znacznie wcześniej. Dziś stoi przed trudnym zadaniem ratowania Iridium. Wprowadza strategię, która powinna być przyjęta, jak się mówi, kilkanaście miesięcy temu. Przede wszystkim zaś musi przekonać inwestorów, wierzycieli, banki, że jego działania mają sens.
"Poddanie się procedurze U.S. Chapter 11, to ostatnia szansa dla konsorcjum" - stwierdził "Financial Times". Według informacji agencji Reuters, konsorcjum m.in. zwróciło się do swych wierzycieli, aby zamienili swe wierzytelności (w łącznej kwocie 1,45 mld dol.) na udziały w Iridium, stara się o zmianę terminów spłaty pożyczek w bankach (1,55 mld dol.), a także o odroczenie opłat, jakie pobiera Motorola, główny udziałowiec konsorcjum, za operowanie systemem.
Sprawa Iridium zdążyła już obrosnąć w mity. Gazety piszą, że to żona jednego z szefów Motoroli podsunęła mu pomysł zbudowania globalnej sieci telefonicznej. Może i tak było, ale koncepcje wykorzystywania roju satelitów umieszczonych na niskiej orbicie, czyli tak jak w przypadku Iridium, znane były już wcześniej; nie był to "kaprys kobiety". Po wtóre nie tylko Iridium LLC podjęło budowę takiej sieci. Powstaje także sieć Globalstar, która ma być uruchomiona w najbliższych miesiącach oraz sieć ICO, która ma zacząć działać w przyszłym roku. Przyjęły one inne, tańsze rozwiązania techniczne niż Iridium, chcą zaoferować tańsze taryfy (np. Globalstar 1,5 dol. za minutę, zaś ICO od 0,5 dol. do 3 dol. za minutę). Zaczną od oferowania usług nie w skali globalnej, ale regionalnej. Wyciągają wnioski z doświadczeń Iridium, a jednocześnie natrafiają na podobne kłopoty - niełatwo jest im zwłaszcza teraz uzyskiwać kolejne pieniądze na finansowanie inwestycji.
|
Od 9 miesięcy działa Iridium - pierwsza, globalna sieć satelitarnej telefonii komórkowej. W swym zasięgu ma ponad 90 proc. globu. Iridium jest jednym z największych osiągnięć dzisiejszej techniki.Iridium jest jednak równie spektakularnym przykładem finansowej porażki. dlaczego jest tak mało chętnych do korzystania z satelitarnych telefonów? ceny usług i sprzętu, jakie ustanowiono na starcie, okazały się "cenami zaporowymi". błędem było zignorowanie przez konsorcjum gwałtownego rozwoju naziemnej telefonii komórkowej, a szczególnie cyfrowej GSM. nie wszyscy byli właściwie przygotowani do zaoferowania nowych usług, sieć nie była odpowiednio przetestowana. nie tylko Iridium LLC podjęło budowę takiej sieci. Powstaje także sieć Globalstar oraz sieć ICO. Przyjęły one inne, tańsze rozwiązania techniczne niż Iridium.
|
Wydarzenia w Jedwabnem nie były pogromem. Masakra była częścią likwidacyjnych zadań SS
Oskarżenia o słabych podstawach
ALEXANDER B. ROSSINO
Po publikacji książki Jana T. Grossa "Sąsiedzi: historia zagłady żydowskiego miasteczka" wiosną 2000 roku przerażające wydarzenia opisane przez niego prześladowały sumienia Polaków.
W wersji Grossa 10 lipca 1941 roku, dwa tygodnie po zajęciu Jedwabnego przez armię niemiecką, polscy mieszkańcy miasteczka zaczęli znęcać się i torturować swoich żydowskich sąsiadów, jak mówiono w odwecie za zbrodnie sowieckiego okupanta z okresu od września 1939 do czerwca 1941 roku. Te akty przemocy szybko wymknęły się spod kontroli, kończąc się masakrą i spaleniem w chłopskiej stodole na obrzeżach wsi całej społeczności żydowskiej Jedwabnego.
Opis pogromu jedwabieńskiego został przedstawiony przez Grossa we wstrząsających detalach na podstawie zeznań świadków z procesu w Sądzie Rejonowym w Łomży prowadzonego przez polskie władze w maju 1949 roku i listopadzie 1953 roku. Gross przyznaje, iż nie mógł w to początkowo uwierzyć, ale dowody zmusiły go do stwierdzenia, że to zwykli chłopi, a nie Niemcy, wymordowali Żydów w tym odległym zakątku Polski. Gross doprowadziłby swoich czytelników do tej samej konkluzji, ale pojawia się pewien problem. Wydarzenia w Jedwabnem być może nie miały dokładnie takiego przebiegu, jak opisał Jan Gross.
Bez kontekstu
Niestety Gross zdecydował się oddzielić przypadek Jedwabnego od całego kontekstu polityki antyżydowskiej, którą Niemcy nazistowskie prowadziły we wschodniej Polsce, Litwie i Ukrainie podczas inwazji na Związek Radziecki latem 1941 roku. Gdyby profesor Gross zdecydował się na dokładne zbadanie tego tematu, zauważyłby, że wydarzenia w Jedwabnem są uderzająco podobne do antyżydowskich aktów przemocy mających miejsce na całym terenie na zachód od rzeki Biebrzy. To nasuwa pytanie, czy morderstwa Żydów z Jedwabnego, Kolna, Radziłowa, Szczuczyna i innych miejsc były rezultatem spontanicznych wybuchów polskiego antysemityzmu? (W taką wersję każe uwierzyć swoim czytelnikom Gross.) Czy może wiązały się one z obecnością Niemców na tym terenie?
Nienawiść nazistów do Żydów jest obecnie dobrze znana, ale mniej znany jest fakt, że Niemcy chcieli wykorzystać napięcia pomiędzy Polakami i Żydami do realizacji swojej polityki eksterminacyjnej. Wraz z wybuchem wojny pomiędzy Rosją Sowiecką a nazistowskimi Niemcami 22 czerwca 1941 roku, Niemcy zaczęli w coraz bardziej zdecydowany sposób stosować masowe morderstwa jako środek rozwiązania tego, co nazywali kwestią żydowską. Tak zwane ostateczne rozwiązanie, które Niemcy zaczęli wprowadzać w życie w okupowanej przez siebie Europie Wschodniej, miało na celu fizyczne wyniszczenie Żydów, co ich zdaniem było najefektywniejszym sposobem zniszczenia podstaw biologicznych żydo-bolszewickiego państwa, jak nazywali Związek Radziecki.
Do eksterminacji Żydów SS zorganizowało na okupowanych terenach wschodniej Polski zmotoryzowane brygady likwidacyjne zwane Einsatzgruppen. Te oddziały weszły na tereny okupowane z instrukcją wydaną 17 czerwca 1941 roku, mówiącą o wykorzystaniu zadawnionych napięć etnicznych pomiędzy mieszkańcami Europy Wschodniej. Brygada wysłana w rejon Białegostoku to Einsatzgruppen B pod dowództwem Arthura Nebe. Jednakże Nebe miał pod sobą tylko 655 osób tajnej policji i gestapo, co było zbyt małą liczbą do wymordowania dziesiątków tysięcy Żydów na terenie, za który był odpowiedzialny. Dlatego też pod koniec czerwca 1941 roku główne Biuro Ochrony Rzeszy w Berlinie zdecydowało się przydzielić Nebemu więcej policji do wypełniania jego zadań.
Pytanie Himmlera
W tym samym czasie szef SS Heinrich Himmler zauważył, że wkrótce po tym jak oddziały niemieckie wkroczyły na Litwę, tamtejsza ludność cywilna zaczęła zabijać Żydów. Te wydarzenia spowodowały, że 28 czerwca Himmler skierował pytanie do generała SS Ericha von dem Bacha Zalewskiego, dlaczego pogromy Żydów nie wybuchają wśród ludności polskiej.
Dzień później, 29 czerwca, zastępca Himmlera szef policji Reinhard Heydrich ponowił rozkaz dla Einsatzgruppen "nasilenia" i "skierowania we właściwym kierunku" wszystkich "działań samooczyszczania terenu przez działaczy antykomunistycznych i antyżydowskich". Heydrich ostrzegł Arthura Nebego i innych dowódców Einsatzgruppen, że nie powinno ono pozostawiać "żadnych śladów" udziału SS w aktach gwałtu i przemocy. Dodał także, iż celem tej polityki było inscenizowanie przez gestapo "spontanicznych pogromów" Żydów.
W raporcie przesłanym do Berlina 1 lipca 1941 roku Nebe pisze, że dokonuje wszelkich starań w celu wzmocnienia "działań samooczyszczania terenu przez koła antykomunistyczne i antyżydowskie" w swoim rejonie. Na prośbę Nebego Główne Biuro Ochrony Rzeszy wysłało dodatkowy oddział SS Sonderkommando Wolfganga Birknera i udzieliło zezwolenia posterunkom gestapo w Prusach Wschodnich na wysyłanie jednostek policyjnych na "nowo okupowane tereny" na wschód od granicy.
Rola Schapera
Te niemieckie oddziały policyjne miały za zadanie nawiązanie kontaktu z Einsatzgruppen i rozpoczęcie czystki, czyli wyniszczenia żydowskich społeczności. W śledztwie prowadzonym po wojnie w Niemczech zachodnich wykryto, że dowództwo gestapo w Płocku wysyłało ludzi na tereny na zachód od Białegostoku. Świadek niemiecki, były Kreiskommissar w Łomży zeznał, że kiedy przyjechał do miasta na początku sierpnia, zastał tam ludzi z dowództwa gestapo w Płocku pod dowództwem porucznika SS Hermanna Schapera. Żydówka z Radziłowa zeznała podczas śledztwa, iż rozpoznała Schapera jako gestapowca kierującego mordowaniem Żydów w jej mieście 7 czerwca 1941. W "Sąsiadach" Jan Gross przedstawia wydarzenia w Radziłowie jako pogrom, podczas którego "ani jeden Niemiec nie był obecny".
Jednakże ten świadek żydowski w procesie Hermanna Schapera zeznał, że "7 lipca 1941 roku trzy samochody wiozące funkcjonariuszy gestapo przyjechały do Radziłowa i w porozumieniu z polską policją wyrzucili wszystkich Żydów z ich domów i zebrali ich na rynku. Gdy wszyscy Żydzi zostali zebrani, zmusili ich do marszu do stodoły, która położona była 2 kilometry od miasta. Stodoła została podpalona i prawie 2 tysiące Żydów zostało spalonych żywcem".
Wprawdzie niemieccy śledczy byli przekonani, że to właśnie gestapo wymordowało radziłowskich Żydów, to jednak nie zgodzili się z tym, iż jedna stodoła mogła pomieścić 2 tysiące ludzi. Jeżeli chodzi o wiarygodność świadka, niemieccy śledczy dawali jej wiarę, ponieważ spotkała ona Hermanna Schapera twarzą w twarz w Radziłowie w dzień masakry. Wspominała to tak: "Ten oficer gestapo wszedł do mojego domu razem z Grzynkiem, przewodniczącym rady miejskiej w Radziłowie i komisarzem polskiej policji... Widziałam z mojego okna jak funkcjonariusze gestapo stali przed moim domem krótko przed rozpoczęciem akcji. Widziałam także funkcjonariusza gestapo (Schapera), którego rozpoznaję na fotografii. Widziałam jak wydawał rozkazy do gestapowców i do Polaków, którzy z nimi byli. Widziałam też jak on wydawał rozkazy na rynku... robił wrażenie, że to on kierował akcją". Wersja wydarzeń w Radziłowie jest sprzeczna z opisem w "Sąsiadach". Wymordowanie Żydów w Radziłowie było prawdopodobnie masakrą kierowaną przez oddział gestapo Hermanna Schapera, a nie pogromem.
Dowody zebrane po wojnie przez Niemców, włączając rozpoznanie Schapera przez świadków z Łomży, Tykocina i Radziłowa, sugerują, że to właśnie ludzie Schapera dokonywali mordów w tych miejscowościach. Prowadzący dochodzenie podejrzewali także, opierając się na podobieństwie metod wykorzystanych w likwidowaniu żydowskich społeczności Radziłowa, Tykocina, Rutek, Zambrowa, Jedwabnego, Piątnicy i Wiznej w okresie pomiędzy lipcem a wrześniem 1941 roku, że to ludzie Schapera byli ich sprawcami.
Niektóre dowody cytowane przez Jana Grossa wspierają wniosek, że ludzie Schapera byli mocno zaangażowani w masakrę w Jedwabnem. Na przykład Gross pisze: "Możemy też wnosić z wielu źródeł, że oprócz obsady posterunku przyjechała tego dnia (a może poprzedniego?) do miasteczka »taksówką« grupa Niemców, niewielka przecież, co najwyżej kilka osób". Po wojnie wszyscy świadkowie z Radziłowa i Tykocina i innych miejscowości w pobliżu Jedwabnego zeznali śledczym z zachodnich Niemiec, że widzieli ludzi z gestapo jadących do ich wiosek dwoma lub trzema samochodami. Co więcej, Gross cytuje Czesława Lipińskiego, Władysława Miciurę i Feliksa Tarnackiego zeznających, że policja nazistowska doprowadziła ich na rynek, by pilnowali Żydów.
Ponadto, już wcześniej, bo 30 czerwca naziści zmusili Żydów z Białegostoku do zniszczenia miejskich pomników Lenina i Stalina, a Gross opisuje, jak Żydzi z Jedwabnego zostali zmuszeni do zdemolowania pomnika Lenina i maszerowania z nim zanim zostali doprowadzeni do miejsca zagłady. I tu także metoda użyta do zabicia Żydów z Jedwabnego była dokładnie taka sama, jak ta wykorzystana przez gestapo do zabicia Żydów z Radziłowa.
Zabrakło odpowiedzialności
Na koniec musimy wspomnieć o dowodach zebranych podczas niedawnej ekshumacji dwóch mogił zbiorowych w pobliżu Jedwabnego. Prowadzący dochodzenie z Instytutu Pamięci Narodowej odnaleźli podczas ekshumacji około 100 łusek z kul 9 mm i magazynki z niemieckich karabinów, co wskazuje, że przynajmniej niektóre ofiary zostały zastrzelone, a nie pobite i spalone na śmierć.
Nie powinniśmy obciążać Grossa o pominięcie faktów udowadniających zaangażowanie Niemców w masakrę wykrytych już po publikacji jego książki, ale jest jasne z innych punktów przedstawionych wyżej, że przedstawił on dowody potwierdzające udział Polaków z Jedwabnego w mordowaniu ich żydowskich sąsiadów, a zlekceważył lub zignorował dowody sugerujące, że i gestapo mogło odgrywać istotną rolę w masakrze.
Sądzę, że teraz nie możemy opisywać wydarzeń w Jedwabnem jako pogromu, ponieważ poszlaki wskazują, iż masakra była częścią likwidacyjnych zadań SS, w których brało udział kilkudziesięciu miejscowych Polaków. Po prostu nie ma obecnie wystarczających dowodów na to, by jednoznacznie udowodnić lub zaprzeczyć wnioskom wysuniętym przez Jana Grossa w "Sąsiadach". Niestety Gross zdecydował się oskarżyć o morderstwa jedynie polskich mieszkańców Jedwabnego. Podczas gdy posiadamy wystarczająco dużo dowodów na udział miejscowych Polaków w tej potwornej zbrodni, to istniejąca dokumentacja mocno sugeruje, że mieszkańcy Jedwabnego nie dokonali tej zbrodni sami bez wiedzy, przyzwolenia i być może nawet bezpośredniego uczestnictwa gestapo.
Wina kolaborantów
Nie trzeba dodawać, że udział oddziałów gestapo nie zwalnia od winy Polaków, którzy współpracowali z Niemcami. Naukowcy wiedzą, iż do przeprowadzenia tzw. pogromów SS z rozmysłem wyszukiwało osoby, które nienawidziły Żydów i które chciały wzbogacić się na ich krzywdzie. Wielu Polaków, oburzonych zbrodniami popełnionymi przez sowieckiego okupanta, niesprawiedliwie kierowało swoją wściekłość przeciwko wszystkim Żydom, stwarzając atmosferę, w której przestępstwa antyżydowskie były akceptowane. Gross pisze w swojej książce, że bandy Polaków grasowały po okolicy w celu wywołania aktów przemocy przeciwko Żydom. Tożsamość tych ludzi musi zostać ustalona i, jeżeli to jeszcze możliwe, powinni zostać powołani do odpowiedzialności.
Gdy grupy SS przybyły na tereny wschodniej Polski, były zdecydowane na wykorzystanie miejscowych kolaborantów do osiągnięcia swoich celów. Z pewnością Polacy w Jedwabnem i innych miejscowościach popełnili zbrodnie przeciwko Żydom, ale oskarżanie samych tylko Polaków, bez zbadania działań gestapo na tym terenie, dowodzi zaskakującego braku odpowiedzialności po stronie tak przecież dociekliwego historyka, jakim jest Jan T. Gross. Gdyby Gross zapoznał się z działaniami oddziałów gestapo w rejonie Jedwabnego i umieścił opis masakry w Jedwabnem w szerszym kontekście działań operacyjnych SS przeciwko Żydom w okupowanej Polsce wschodniej, wtedy rezultatem tego mógłby być gruntowniejszy i bardziej wyważony, wywołujący mniej kontrowersji obraz wydarzeń, jakie miały miejsce.
Autor jest historykiem z Waszyngtonu, specjalistą od zbrodni niemieckich w Polsce w 1939 roku. Kończy obecnie rękopis dotyczący zbrodni armii niemieckiej przeciwko Polakom i Żydom we wrześniu 1939 roku. Badania do tego artykułu zostały przeprowadzone gdy autor pracował w Centrum Zaawansowanych Studiów nad Holokaustem przy Muzeum Holokaustu w Stanach Zjednoczonych. Opinie wyrażone w tym artykule nie reprezentują oficjalnego stanowiska Muzeum Holokaustu.
|
Po publikacji książki Jana T. Grossa "Sąsiedzi: historia zagłady żydowskiego miasteczka" wiosną 2000 roku przerażające wydarzenia opisane przez niego prześladowały sumienia Polaków. W wersji Grossa 10 lipca 1941 roku, dwa tygodnie po zajęciu Jedwabnego przez armię niemiecką, polscy mieszkańcy miasteczka zaczęli znęcać się i torturować swoich żydowskich sąsiadów, jak mówiono w odwecie za zbrodnie sowieckiego okupanta z okresu od września 1939 do czerwca 1941 roku. Te akty przemocy szybko wymknęły się spod kontroli, kończąc się masakrą i spaleniem w chłopskiej stodole na obrzeżach wsi całej społeczności żydowskiej Jedwabnego.
|
Stanowisko negocjacyjne w sprawie okresów przejściowych w obrocie nieruchomościami strona polska przygotowała fatalnie
Jak rząd rzucił rękawicę
MARCIN CHUDZIK
KLAUS BACHMANN
Mnożą się sygnały, że UE odrzuci stanowisko negocjacyjne Polski o ustanowienie 18-letniego okresu przejściowego w obrocie gruntami leśnymi, rolnymi i jeziorami przez obcokrajowców i 5-letniego okresu przejściowego przy kupnie nieruchomości pod inwestycje.
Jest to prawdopodobne, ponieważ stanowisko to jest merytorycznie bardzo źle przygotowane, źle uzasadnione i sformułowane bez znajomości mechanizmów i przepisów unijnych.
Tak złe przygotowanie wniosku jest zadziwiające, ponieważ cała koalicja była zgodna co do tego, że Polska powinna żądać okresu przejściowego w tej dziedzinie, a niektóre partie i niektórzy politycy podnieśli tę sprawę nawet do rangi interesu narodowego. "Nie wystarczy nosić interes narodowy na ustach, trzeba się po prostu rzetelnie przygotować do negocjacji", powiedziała kiedyś minister Karasińska-Fendler obejmując obowiązki szefa UKIE. Sprawa kupna ziemi przez obcokrajowców pozwala obserwować jak w soczewce, jak to przegotowanie wyglądało.
Można było przewidzieć
Stanowiska negocjacyjne są przygotowywane przez zespół negocjacyjny we współpracy z podzespołami w poszczególnych ministerstwach. Następnie są przekazywane do Komitetu Integracji Europejskiej i przyjmowane przez Radę Ministrów. Nie jest tajemnicą, że zespół negocjacyjny wiedział, jakie regulacje z zakresu obrotu nieruchomościami obowiązują w UE, że zdawał sobie sprawę, jak politycznie i psychologicznie drażliwa jest ta kwestia. Przedstawiciel ministra Jana Kułakowskiego jeździł po Europie, aby ustalić zakres możliwych do uzyskania ustępstw ze strony państw Unii i poznać stanowiska w tej sprawie innych krajów kandydujących. Kiedy Rada Ministrów omawiała stanowisko negocjacyjne w tej kwestii, jej członkowie wiedzieli więc, że:
1. Inne kraje kandydujące albo nie zgłaszają podobnych wniosków, albo domagają się krótkich (pięcioletnich) okresów przejściowych, mimo że sprawa kupna ziemi przez obcokrajowców jest u nich bardziej drażliwa niż w Polsce. Można wątpić, czy obawy przed "wykupem polskiej ziemi" są w Polsce silniejsze niż w małej Estonii (z 30-procentową mniejszością rosyjską), w małej Słowenii (której według takiego scenariusza groziłby wykup kilkudziesięciokilometrowej plaży nad Morzem Śródziemnym przez bogatszych Włochów, Niemców i Austriaków) lub w Czechach, które mają znacznie więcej problemów z Niemcami Sudeckimi niż Polska ze "Związkiem Wypędzonych".
2. Unia Europejska dopuszcza okresy przejściowe w zakresie obrotu nieruchomościami przez obcokrajowców w odniesieniu do kupna tzw. drugich miejsc zamieszkania przez obcokrajowców nie mieszkających na stałe w danym kraju ("posiadaczy zagranicznych dacz").
3. Wniosek o jakikolwiek okres przejściowy wymaga, aby strona wnioskująca zrobiła rozróżnienie między obcokrajowcami na stałe mieszkającymi w kraju (dla których restrykcje zgodnie z prawem UE nie wchodzą w grę i nie mają miejsca ani w Danii, ani w Austrii) i obcokrajowcami z miejscem zamieszkania poza Polską. Wymaga on też dokładniej definicji, o jakie rodzaje nieruchomości i grunty chodzi.
Enigmatyczne stanowisko
Ministrowie jednak najwyraźniej w ogóle nie brali tych elementów pod uwagę. Zamiast tego uchwalili enigmatyczne stanowisko, według którego "Polska zadeklarowała gotowość przyjęcia prawa europejskiego do 31 grudnia 2002 roku z wyjątkiem kwestii nabywania nieruchomości przez cudzoziemców. W tym zakresie Polska występuje o dwa okresy przejściowe, które były obiektem konsultacji politycznych: krótszy okres przejściowy (5-letni) na zakup nieruchomości pod inwestycje i dłuższy dotyczący zakupu ziemi rolnej, to znaczy działek rekreacyjnych i gruntów leśnych (18-letni). Obszar ten traktowany jest przez rząd RP jako zagadnienie specyficzne ze względu na uwarunkowania historyczne oraz z powodu dużej różnicy cen na ziemię i nieruchomości w Polsce i krajach Unii Europejskiej".
Nie ma dowodów na to, że rząd rzeczywiście traktował kwestię nabywania nieruchomości przez cudzoziemców jako zagadnienie specyficzne. Nie uzasadnił (jak to zrobił rząd czeski), na czym polegają "uwarunkowania historyczne" ani nie udowodnił, czy różnice cen są rzeczywiście tak jaskrawe i dlaczego to zjawisko ma być groźne. To fakt, że duża część ziem polskich należała kiedyś do innego państwa i że niektórzy obywatele tego państwa mają prywatne roszczenia w stosunku do nieruchomości na tych terenach. Ale to zjawisko ma miejsce również w Czechach i w Słowenii. W tych krajach są również miejsca, gdzie ceny nieruchomości są niskie, a same grunty bardzo atrakcyjne dla obywateli państw piętnastki (na przykład miejscowości nadmorskie w Słowenii). Mimo to żaden inny kandydat do UE nie wystąpił o tak długie okresy przejściowe.
Stanowisko polskiego rządu nie zawiera rozróżnienia między obcokrajowcami na stałe mieszkającymi w Polsce i obcokrajowcami ze stałym miejscem zamieszkania poza Polską, nie definiuje też, czym różni się nieruchomość pod inwestycje na przykład od budynku mieszkalnego. Gdyby UE przyjęła polskie stanowisko, to po przystąpieniu Polski do UE obcokrajowiec z Unii kupujący kamienicę na wynajem musiałby uzyskać zgodę MSW, ponieważ zakup stanowiłby inwestycję kapitałową. Natomiast obcokrajowiec, który kupiłby kamienicę i zostawił ją pustą, nie musiałby tej zgody uzyskać, ponieważ nieruchomość nie przynosiłaby zysku. Jeszcze bardziej dziwaczne skutki miałby pięcioletni okres przejściowy na zakup nieruchomości pod inwestycje, który rzekomo ma chronić przed nadmiernym wzrostem cen ziemi. Jeżeli po przystąpieniu Polski do UE rozmiar inwestycji zagranicznych dramatycznie zwiększy się, to wzrosną też ceny nieruchomości. Wtedy MSW ma do wyboru: albo udzielić odpowiednio dużo zezwoleń i dopuścić do wzrostu cen, albo odesłać inwestorów z kwitkiem, co opóźniałoby modernizację gospodarki. W istocie polski rząd, przesyłając taki wniosek do Brukseli, prosił UE o zezwolenie, aby po przystąpieniu doń miał prawo szkodzić polskiej gospodarce.
Okna zamknięte, drzwi otwarte
Najbardziej zadziwiające jest jednak to, że Rada Ministrów postanowiła z jednej strony wysunąć bardzo daleko idące i nierealistyczne żądania, a z drugiej strony - nie wysunąć żądań, co do których UE nie miałaby większych zastrzeżeń. Stanowisko negocjacyjne nie odnosi się w ogóle do problematyki "posiadaczy zagranicznych dacz". Dacze te zazwyczaj nie leżą na gruntach rolnych, nie są one też inwestycjami. W świetle polskiego stanowiska negocjacyjnego nie byłoby na przykład przeszkód, aby dowolny obywatel kraju piętnastki kupił sobie kamienicę na Starym Mieście w Olsztynie lub domek letniskowy w Międzyzdrojach. Obie nieruchomości leżą na gruntach odrolnionych i nie stanowią inwestycji.
Jak mogło dojść do tego, że kwestia najbardziej nagłośniona przez partie rządzącej koalicji i środki masowego przekazu została tak źle przygotowana w dotychczasowych negocjacjach? Ekspertów w Radzie Ministrów nie brakuje, są oni zarówno w zespole negocjacyjnym, jak i wśród doradców premiera, a eksperci poszczególnych ministerstw mieli okazję zapoznać się ze stanem prawa UE podczas przeglądu ustawodawstwa (screening), który poprzedza negocjacje. Ale ministrowie odsunęli teczki ekspertów na bok i postawili na swoim. Cel - pokazać opinii publicznej, jak twardo się broni "interesu narodowego" w postaci polskiej ziemi. W ten sposób polski rząd zabarykadował okna, ale główną bramę zostawił otwartą na oścież.
Co jest do uratowania
Tak czy owak UE odrzuciłaby każdy wniosek o okres przejściowy przekraczający zakres pięcioletnich restrykcji dla "posiadaczy zagranicznych daczy", co nie oznacza, że dla Polski niemożliwe jest, aby uzyskać coś ponad to. Szkopuł w tym, że Rada Ministrów nie robiła nic, aby kogokolwiek przekonać, że jej wniosek jest czymś więcej niż zabiegiem propagandowym pod adresem polskich "obrońców ziemi", których żaden rząd nie próbował dotąd przekonać, że ich obawy są przesadzone. Teraz korespondenci polskich mediów w Brukseli donoszą o szczegółowych analizach polskiego i unijnego rynku nieruchomości, zgodnie z którymi nawet argument o wielkiej różnicy cen nieruchomości w Polsce i w krajach UE nie jest prawdziwy. Czy rząd polski nie mógł zdobyć takich analiz, zanim wpisał ten argument do swojego stanowiska negocjacyjnego? Teraz argumentów ma już coraz mniej. Warto więc zastanowić się, do czego okres przejściowy z zakresu obrotu nieruchomościami w ogóle jest potrzebny i jak miałyby wyglądać jego szczegółowe rozwiązania.
Ma on znaczenie przede wszystkim z dwóch powodów, które też są zrozumiałe dla unijnych negocjatorów. Pierwszy - aby duży popyt na ziemię pod inwestycje nie spowodował wzrostu cen działek rolnych, co może utrudnić restrukturyzację polskiego rolnictwa. Temu można jednak zapobiec poprzez uchwalanie ustaw rozgraniczających rynek działek budowlanych i terenów miejskich od rynku ziemi rolnej. Jest to zgodne z prawem europejskim i nie trzeba do tego żadnego okresu przejściowego. Ale dopóki się tego nie robi, dopóty w Brukseli trudno będzie przekonać kogokolwiek, że Polska naprawdę przywiązuje do tej sprawy tak wielką wagę.
Drugi powód starania się o ewentualny okres przejściowy to chęć uniknięcia tworzenia się enklaw bogatych obcokrajowców w niektórych szczególnie atrakcyjnych miejscowościach turystycznych. Nie dotyczy to jednak całego kraju ani nawet całego terenu niegdyś należącego do państwa niemieckiego, lecz co najwyżej kilku regionów bardzo atrakcyjnych turystycznie (okolice Międzyzdrojów, region Wielkich Jezior Mazurskich). Można - wzorem Austrii - uchwalić restrykcyjne przepisy dla tych regionów i potem zaproponować w negocjacjach okres przejściowy dla tych regulacji. Obecne polskie ustawodawstwo tak samo traktuje działkę na plaży w Międzyzdrojach i nieużytek pod Białymstokiem, a nowo tworzone samorządy regionalne nie mają tu nic do powiedzenia. Widać więc, że "interes narodowy", który rząd chciał obronić w tak widowiskowy sposób, jest głęboko ukryty w gąszczu przepisów o zagospodarowaniu przestrzennym, w prawie budowlanym i w bardzo żmudnych, zawiłych przygotowaniach do negocjacji.
|
Mnożą się sygnały, że UE odrzuci stanowisko negocjacyjne Polski o ustanowienie 18-letniego okresu przejściowego w obrocie gruntami rolnymi przez obcokrajowców i 5-letniego przy kupnie nieruchomości pod inwestycje. stanowisko to jest źle przygotowane, źle uzasadnione i sformułowane bez znajomości mechanizmów i przepisów unijnych. Ministrowie uchwalili enigmatyczne stanowisko, według którego Polska zadeklarowała gotowość przyjęcia prawa europejskiego z wyjątkiem kwestii nabywania nieruchomości przez cudzoziemców. Obszar ten traktowany jest przez rząd RP jako zagadnienie specyficzne ze względu na uwarunkowania historyczne oraz z powodu dużej różnicy cen na ziemię i nieruchomości w Polsce i Unii Europejskiej. rząd Nie uzasadnił, na czym polegają "uwarunkowania historyczne" ani nie udowodnił, czy różnice cen są jaskrawe. Stanowisko negocjacyjne nie odnosi się do problematyki "posiadaczy zagranicznych dacz". Jak mogło dojść do tego, że kwestia najbardziej nagłośniona została tak źle przygotowana w negocjacjach? Rada Ministrów nie robiła nic, aby przekonać, że jej wniosek jest czymś więcej niż zabiegiem propagandowym.
|
MULTIPLEKSY
W ciągu kilku lat przybędzie 800 sal - Szansa dla filmów artystycznych
Inwazja kinowych molochów
Multipleksy oferują kinomanom supernowoczesne, klimatyzowane sale z wygodnymi fotelami i najwyższej jakości sprzętem projekcyjnym oraz dźwiękiem stereo
FOT. PIOTR KOWALCZYK
BARBARA HOLLENDER
Multipleksy - wielkie kinowe molochy z co najmniej ośmioma, a czasem nawet dwudziestoma salami - zrewolucjonizowały rynek kinowy na świecie.
Od dwóch lat pojawiają się także w Polsce. Już mogą odwiedzać je widzowie Warszawy i Poznania, a niedawno uroczystym pokazem "Patrioty" zainaugurował swoją działalność multipleks "Gemini" w Gdyni.
Czterech aktywnych
"Gemini" jest drugim, po warszawskim, polskim multipleksem należącym do firmy Silver Screen World Cinemas. Ma ona jeszcze w tym roku otworzyć kolejne, tym razem dziesięciosalowe kino w centrum Łodzi. Rok 2001 przyniesie następne - w Krakowie i Gdańsku. W ciągu czterech lat firma zamierza uruchomić łącznie 15 obiektów wielokinowych.
Poważnym inwestorem jest firma Multikino. To ona właśnie w lipcu 1998 roku otworzyła pierwszy, dziesięciosalowy polski multipleks w Poznaniu. Dzisiaj Multikino jest także właścicielem obiektu na warszawskim Ursynowie, buduje kolejne w Zabrzu, Gdańsku i Krakowie. Do 2004 roku zapowiada otwarcie 15 kin w całej Polsce.
Południowoafrykański Ster Century dysponuje dwoma kinami - 13-salową "Promenadą" w Warszawie oraz 9-salową "Koroną" we Wrocławiu. W trakcie budowy są dwa inne multipleksy tej firmy - "Galeria Mokotów" w Warszawie oraz w podstołecznych Jankach. W planach firmy są kolejne obiekty - w Katowicach, Wrocławiu, Warszawie, Szczecinie. Krakowie, Łodzi i Bydgoszczy.
Weszła też na polski rynek bardzo prężna firma izraelska Cinema City, która działa u nas pod nazwą I.T.I.T. Swoje pierwsze wielkie kino I.T.I.T. otworzy w kompleksie Best Mall na warszawskiej Sadybie we wrześniu. Będzie ono miało 12 ekranów (łącznie 2600 miejsc), obok znajdzie się też eksperymentalne kino IMAX. Za rok ma powstać kino w Krakowie, w ciągu trzech lat planowanych jest kolejnych 10-15 inwestycji w innych dużych miastach.
Te cztery firmy są w Polsce najaktywniejsze. Ale naszym rynkiem interesuje się jeszcze kilka innych firm specjalizujących się w budowie multipleksów.
Powstanie wielosalowych molochów kinowych ożywiło rynki filmowe w wielu krajach. W Wielkiej Brytanii pierwszy multipleks zbudowano w 1985 roku, dzisiaj jest ich już ponad 150. Dynamicznie rozwijają się multipleksy w Niemczech; w samym Berlinie przybyło w ostatnich latach 30 takich obiektów. Multipleksy sprawiły, że frekwencja w kinach Europy Zachodniej gwałtownie wzrosła. Jak będzie w Polsce?
Raj dla dystrybutorów
Warto przypomnieć, że w latach 70. funkcjonowało w kraju ok. 2,5 tys. kin. W połowie lat 90. było ich już tylko 700, potem liczba ich stopniała do ok. 600. Dzięki multipleksom w ciągu najbliższych kilku lat przybędzie ok. 800 ekranów. I to w supernowoczesnych, klimatyzowanych salach z wygodnymi fotelami i najwyższej jakości sprzętem projekcyjnym i dźwiękiem stereo.
Szef Warner Bros Poland Arkadiusz Pragłowski twierdzi, że multipleksy zmienią polski krajobraz filmowy. - Na naszym rynku - mówi - mamy z jednej strony wielkie sukcesy frekwencyjne "Titanica" czy polskich superprodukcji, z drugiej całą resztę, która musi zadowolić się mizernymi wynikami. Dzięki powstaniu nowoczesnych kin wielosalowych znikną tak duże dysproporcje. Dzisiaj wiele tytułów schodzi z ekranów po dwóch tygodniach, bo wypychają je filmy nowsze, premierowe. W multipleksach, w mniejszych salach, będą mogły zarabiać na siebie przez wiele tygodni, a nawet miesięcy. Dzięki temu pojawi się coś w rodzaju "filmowej klasy średniej" - obrazy może nie przebojowe, ale osiągające przyzwoite wyniki.
Pragłowski uważa też, że powstanie multipleksów wzbogaci repertuar: - Warner Bros. ma bogatą ofertę. Wprowadzam na ekrany tylko kilkanaście tytułów rocznie, ponieważ nie chcę przedwcześnie zdejmować z kin własnych tytułów. Poza tym dotąd koncentrowałem się na hitach. Jeśli będę miał do dyspozycji niewielkie sale, będę mógł również wprowadzać filmy bardziej ambitne, w mniejszej liczbie kopii.
W multipleksach szansę na sukces widzą także dystrybutorzy skromniejsi, oferujący filmy trudniejsze.
- Tam, gdzie pojawiają się multipleksy, jest mi znacznie łatwiej znaleźć ekrany dla moich filmów - mówi znany dystrybutor Roman Gutek. - I nie chodzi wyłącznie o szansę, jaką stwarzają te kinowe molochy. Gdy wiele kopii filmowych zagospodarowywanych jest przez multipleksy, luźniej robi się w małych, tradycyjnych kinach. Już dzisiaj kierownicy kin z miast, w których są multikina, dzwonią z pytaniami o filmy.
Małe kina zagubione
Czy multipleksy zagrożą istnieniu małych kin? Właściciele tradycyjnych obiektów muszą się ich obawiać, gdyż przy zbliżonej cenie biletów widz woli iść do kina nowoczesnego, o wysokiej jakości projekcji, z klimatyzowaną salą i wygodnymi fotelami.
Jest oczywiste, że po to, by wytrzymać konkurencję, małe kina muszą się modernizować, dbać o wystrój sal, zmieniać fotele, jak to już dzieje się np. w warszawskim "Muranowie", ulepszać sprzęt projekcyjny. I to jest już jakaś korzyść.
Ale czy nawet po takich inwestycjach utrzymają się? Ich dyrektorzy nie kryją zaniepokojenia. Przeciętny Amerykanin chodzi do kina 4-5 razy w ciągu roku, przeciętny Francuz, Niemiec czy Brytyjczyk - 3 razy w roku; Polak - mniej więcej raz na dwa lata. W ubiegłym roku mówiliśmy o wielkich sukcesach "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza". Filmy te zgarnęły 13 mln widzów. Ale ogólna liczba widzów zwiększyła się w stosunku do roku ubiegłego zaledwie o cztery miliony. Już z tego zestawienia widać, że w Polsce hity nie zwiększają kinowej frekwencji, raczej zabierają widzów innym tytułom. I zapewne trzeba będzie wielu lat, by to zmienić. Przede wszystkim dlatego, że z kina niemal odeszło średnie pokolenie; dla młodego - ceny biletów są relatywnie do kieszonkowego i zarobków bardzo wysokie, dla starszego - zupełnie niedostępne.
Szansa dla polskiego kina?
Gdy powstawały pierwsze multipleksy, szefowie firm twierdzili, że jest to również szansa dla polskiego kina. Dzisiaj trudno jeszcze ocenić, jak jest naprawdę. Dobrze radził sobie na ekranach film Olafa Lubaszenki "Chłopaki nie płaczą", pół roku grany był w Ster Cinema "Dług" Krzysztofa Krauzego. Ale oprócz nich w ostatnim czasie poza wielkimi produkcjami nie weszło na ekrany zbyt wiele atrakcyjnych polskich tytułów. Być może, rzeczywiście, w małych salach multipleksów uda się utrzymywać rodzimą produkcję dłużej niż kilka dni. Ale też nie ma co liczyć na cud.
- U nas też obowiązują reguły rynkowe - mówi Mirosław Trębowicz, zastępca kierownika w kinie "Silver Screen". - Możemy utrzymywać filmy na ekranie, dopóki zarabiają pieniądze. Ponad miesiąc pokazywaliśmy komedię Olafa Lubaszenki "Chłopaki nie płaczą", jednak gdy frekwencja spada - tytuł zdejmujemy.
Izabela Duda, dyrektor programowy "Silver Screen" zapewnia, że jej firma chce tworzyć repertuar dla każdego. Stara się, by na ekranach znalazło się zarówno kino akcji, jak i tytuły ambitniejsze.
- Ale nie chcemy wyświetlać obrazów niedobrych, niezależnie od tego, czy są to produkcje amerykańskie czy polskie - mówi.
Na ciekawą kwestię zwraca uwagę Urszula Malska, prezes ITI Cinema: - Może się i tak zdarzyć - mówi - że multipleksy odbiorą część widowni polskim superprodukcjom. "Ogniem i mieczem" czy "Pan Tadeusz" zajmowały po premierze większość dobrych ekranów w mieście. Człowiek, który chciał wówczas iść do kina, nie miał wielkiego wyboru. Multipleksy mają szeroką ofertę. W nowych warunkach następne polskie superprodukcje będą już musiały rywalizować z filmami zagranicznymi.
Dzisiaj nowoczesność na kinowym rynku to niewątpliwie multipleksowe centra rozrywki. Większość krajów, może poza Francją, która się przed nimi broni, już poszła w tym kierunku. Ale na polskim rynku wprowadzeniu kinowych molochów ciągle jeszcze towarzyszy wiele pytań. Czy powstanie multipleksów zachęci Polaków do częstszego chodzenia do kina? Czy utrzymają się na rynku kina tradycyjne? Czy zmieni się na lepsze sytuacja polskich obrazów? I jak będzie wyglądał rynek kinowy poza wielkimi miastami, na prowincji, tam, gdzie multipleksy nie mają racji bytu? Na odpowiedzi trzeba będzie poczekać kilka lat.
|
Multipleksy zrewolucjonizowały rynek kinowy na świecie.
Od dwóch lat pojawiają się także w Polsce. Już mogą odwiedzać je widzowie Warszawy i Poznania, a niedawno zainaugurował swoją działalność multipleks "Gemini" w Gdyni.
"Gemini" jest drugim, po warszawskim, polskim multipleksem należącym do firmy Silver Screen World Cinemas. Ma ona jeszcze w tym roku otworzyć kolejne kino w centrum Łodzi. Rok 2001 przyniesie następne - w Krakowie i Gdańsku. W ciągu czterech lat firma zamierza uruchomić łącznie 15 obiektów wielokinowych.
Poważnym inwestorem jest firma Multikino. Do 2004 roku zapowiada otwarcie 15 kin w całej Polsce.
Powstanie wielosalowych molochów kinowych ożywiło rynki filmowe w wielu krajach. dzisiaj jest ich już ponad 150. Multipleksy sprawiły, że frekwencja w kinach Europy Zachodniej gwałtownie wzrosła.
Dzięki multipleksom w ciągu najbliższych kilku lat przybędzie ok. 800 ekranów. I to w supernowoczesnych, klimatyzowanych salach z wygodnymi fotelami i najwyższej jakości sprzętem projekcyjnym i dźwiękiem stereo.
Gdy powstawały pierwsze multipleksy, szefowie firm twierdzili, że jest to również szansa dla polskiego kina. Dzisiaj trudno jeszcze ocenić, jak jest naprawdę. Być może, rzeczywiście, w małych salach multipleksów uda się utrzymywać rodzimą produkcję dłużej niż kilka dni. Ale też nie ma co liczyć na cud.
Czy powstanie multipleksów zachęci Polaków do częstszego chodzenia do kina? Czy utrzymają się na rynku kina tradycyjne? Czy zmieni się na lepsze sytuacja polskich obrazów? I jak będzie wyglądał rynek kinowy poza wielkimi miastami, na prowincji, tam, gdzie multipleksy nie mają racji bytu? Na odpowiedzi trzeba będzie poczekać kilka lat.
|
Dzierżenie rzeczy cudzych, bezprawnie przywłaszczonych nie jest równoznaczne z tytułem własności
Liberum veto i zabytki
RYS. PAWEŁ GAŁKA
JAN PRUSZYŃSKI
"Dążąc do naprawienia naruszeń prawa własności (...), pragnąc realizować konstytucyjną zasadę ochrony tego prawa oraz kierując się potrzebą porządkowania stosunków własnościowych" - to słowa preambuły ustawy z 11 stycznia 2001 roku o reprywatyzacji zawetowanej 22 marca przez prezydenta RP. Znamienne, że prasa pełna nerwowych wypowiedzi dotyczących mienia Żydów polskich pomija sprawy zabytków budownictwa, dzieł sztuki i rzemiosł artystycznych, księgozbiorów i archiwaliów.
Opieszałość swoistego wymiaru "sprawiedliwości społecznej" działała nie tylko na korzyść ich bezprawnych posiadaczy, ale również na szkodę dziedzictwa kultury. Twierdzenie prezydenta RP, że ustawa "godzi w podstawowy interes wszystkich Polaków", jakim jest "tworzenie najlepszych możliwych warunków do rozwoju gospodarczego", stawia nie tylko ów niesprecyzowany interes ponad prawem, ale - co gorsza - dowodzi przekonania, że prawnie wątpliwy stan własnościowy sprzyja rozwojowi gospodarczemu! Czy również kulturalnemu?
Czym była nacjonalizacja
Nacjonalizacja anno 1945 była - podobnie jak "komunalizacja" - aktem represji realizowanym z naruszeniem obowiązującego prawa. Reforma rolna rozpoczęta w 1944 roku nie rozwiązała problemów wsi polskiej, gdyż nie to było jej celem. "Nacjonalizacja podstawowych gałęzi gospodarki narodowej zlikwidowała bazę kapitału, a przeprowadzenie reformy rolnej spełniło tę samą funkcję w stosunku do obszarnictwa" - pisano w podręcznikach prawa.
Odbieranie właścicielom ich mienia, pod nadzorem i przy udziale funkcjonariuszy UB i MO, nie było nacjonalizacją, tj. unarodowieniem, lecz konfiskatą na rzecz państwa, uzasadnioną założeniami ideologii, nie zaś względami sprawiedliwości czy tym bardziej gospodarności.
Gdyby było inaczej, nie byłaby potrzebna ani ochrona policyjna, ani zakaz przebywania dłużej niż jedną dobę właścicieli parcelowanych majątków na terenie powiatów, w których były one położone, ani zagrożenie karą śmierci każdemu, kto w świetle dekretu z 1944 roku o ochronie państwa "utrudniałby wprowadzanie w życie reformy rolnej albo nawoływał do czynów skierowanych przeciw jej wykonywaniu lub publicznie pochwalał takie czyny".
Zgodnie z przepisami przejęciu podlegały jedynie nieruchomości wraz z inwentarzem oraz urządzeniami przemysłu rolnego. W większości parcelowanych majątków znajdowały się jednak obiekty znacznej wartości historycznej i artystycznej, dzieła sztuki i pamiątki osobiste pokoleń ich właścicieli, księgozbiory i archiwa. Ich spisywanie i ocenę powierzono "komitetom folwarcznym" nie mającym żadnego przygotowania i zawłaszczono na podstawie rozporządzenia ministra rolnictwa z 1 marca 1945 roku.
W świetle przepisów - co potwierdziło orzecznictwo SN i NSA - minister ten nie miał kompetencji do decydowania w sprawach "wartości naukowej, artystycznej lub muzealnej" i decyzje podjęte na podstawie jego rozporządzenia były od początku nieważne z mocy prawa.
Kłopoty z bogactwem
Około dwudziestu tysięcy nieruchomości wraz z wyposażeniem znalazło się w posiadaniu państwa, bez jakiejkolwiek koncepcji ich zagospodarowania. Obiekty, które dziś bez wyjątku zaliczylibyśmy do zabytków, były wykorzystywane do celów niezgodnych z ich przeznaczeniem, nieremontowane i opuszczane po zdewastowaniu. Wyzyskiwano je nie tylko na siedziby PGR, szkoły i ośrodków zdrowia, ale wzorem sowieckim na magazyny nawozów, substancji żrących, paliw i składów ziemiopłodów, co powodowało ich przyspieszone niszczenie. "Mnie, towarzysze, cieszy, jak rozbierają te zamki, bo to ginie burżuazja" - głosił oficjalnie wysoki funkcjonariusz partyjny, a dyrektor PGR użytkującego dawny zbór jako... chlew: mówił: "przedtem świnie heretyki tu siedziały, to teraz też świnie mogą tu być, tylko pożyteczniejsze".
Nie inaczej postąpiono z budynkami miejskimi poddanymi dewastującemu reżimowi "gospodarki komunalnej". Była to kolejna, choć pośrednia zemsta na właścicielach. "Władza ludowa" realizowała nie tylko zasadę "sprawiedliwości społecznej", ale także walki klasowej. Wszyscy mieli do wszystkich pretensje, nikt nie był u siebie, a przedstawiciele władzy, przebywający gdzieś na wysokości, brali na siebie wygodną rolę "właściciela" rozdzielającego cudze dobra według własnego uznania tym, którzy w jej mniemaniu na nie zasługiwali.
Na masowe porzucanie zdewastowanych budynków zabytkowych "przeznaczonych do zagospodarowania społecznego" rząd reagował wydawaniem uchwał o lokalizacji w nich zakładów produkcyjnych. Dewastacja zasobu budowlanego trwała z różnym nasileniem aż po schyłek PRL.
"Mienie podworskie"
Ignorowanym produktem dekretu z 6 września 1944 roku była konfiskata zasobów artystycznych określanych odtąd pogardliwą nazwą "mienia podworskiego". Pracownikom Naczelnej Dyrekcji Muzeów i Ochrony Zabytków, a zwłaszcza jej Wydziału Muzealnictwa, oraz znacznej części pracowników muzeów zabrakło wyobraźni. Dowolność dysponowania zasobem przekraczającym możliwości "zagospodarowania" uczyniła z nich współsprawców zniszczeń.
Przyzwyczajenia wyniesione z lat okupacji i brak odpowiedzialności pozwalały na dokonywanie swoistej selekcji zasobu według nigdzie niezapisanych kryteriów. W inwentarzach nie notowano, ile i jakich obiektów trafiło do muzeów, ile zostało skierowanych do sprzedaży w sklepach DESA, ile "rozdysponowywano" darmo lub za ułamek rzeczywistej wartości między wybrańców, darowano podczas wizyt państwowych i partyjnych, a ile "wypożyczono" urzędom państwowym lub prominentom.
Podobnie traktowano księgozbiory, których większość była niszczona na miejscu, część włączana do bibliotek miejskich i publicznych, skąd były wycofywane w ramach kolejnych reorganizacji lub po prostu przywłaszczane i sprzedawane w antykwariatach. Tysiące książek trafiły na makulaturę lub na... kompost, znacznie mniej do Biblioteki Narodowej.
Mimo upływu lat wiedza o zasobie muzeów nie była lepsza. Według raportu o stanie muzealnictwa polskiego z 1982 roku miał on wynosić "około 7 milionów obiektów", a w 1987 roku 9 milionów 214 tysięcy obiektów oraz 18 tysięcy depozytów. Ten przyrost zbiorów był kolejnym przykładem tezy udanie przedstawionej przez Ilię Erenburga, dotyczącej mnożenia królików w urzędniczej wyobraźni. Kontrole wykazywały niedociągnięcia w inwentaryzacji, brak oszacowania zbiorów i spisów z natury, ale raporty z nich były utajniane przez resort kultury "w interesie społecznym".
Odbudowa zabytków zniszczonych podczas drugiej wojny nie zmienia faktu, że liczniejsze od odrestaurowanych dzieła uległy zniszczeniu. Planowana i realizowana przebudowa ustroju spowodowała niszczenie przejawów i dokumentów przeszłości, zatem argumentowanie, iż dzięki przemianom społecznym były one lepiej chronione i szerzej udostępniane, jest tak absurdalne, że nie zasługuje na polemikę. Ochrona zabytków była iluzoryczna, opieka zaś ograniczona do zabytków wykorzystywanych gospodarczo. Doprowadzono do ruiny kilkadziesiąt tysięcy obiektów budownictwa miejskiego i wiejskiego, tysiące rozebrano na materiał budowlany.
Znaczna część obiektów nie była zresztą nigdy zarejestrowana. Konfrontacja bilansu zasobu zabytkowego odebranego przed ponad półwieczem z zachowaną jego częścią jest niepodważalnym dowodem państwowego wandalizmu. Dziedzictwem minionego ustroju jest zafałszowanie historii, ośmieszenie patriotyzmu i działania we wspólnym interesie i dla wspólnego dobra. Zabytki przestały identyfikować społeczności lokalne i wzmagać poczucie przynależności do własnego narodu lub choćby własnego miejsca na ziemi.
Co gorsza, zrównanie z dziełami sztuki wytworów nie mających wiele wspólnego z artyzmem, talentem, a nawet zwykłą starannością wykonania dawnych wieków spowodowało zamęt pojęciowy i trudności oceny, z którymi będą borykać się przyszłe pokolenia pracowników muzealnictwa i konserwatorstwa.
Łatwiej zmienić ustrój niż przyzwyczajenia
Rzeczpospolita Polska jest ponoć państwem prawnym, a więc istniejące zabytki nieruchome i ruchome będące w posiadaniu państwa albo związków komunalnych winny być zwrócone właścicielom lub ich prawnym następcom. Faktem jest, że przywrócenie praw właścicielskich coraz mniej licznym "przedstawicielom klas posiadających" nie ma wielu zwolenników.
Stosunek różniących się doktrynalnie i programowo przedstawicieli partii stanowiących większość w parlamencie, a także muzealników, władz stowarzyszeń zawodowych i członków społeczeństwa do własności jest wypadkową zastarzałej niechęci, podejrzliwości i zawiści. Nie przyjmują oni do wiadomości, że dzierżenie rzeczy cudzych, bezprawnie przywłaszczonych nie jest równoznaczne z tytułem własności, a tym bardziej "własności społecznej" - gdyż kategoria taka prawnie nie istnieje. Zwolennicy referendum za reprywatyzacją lub przeciw niej nie zauważają, że równałoby się ono rozstrzygnięciu, czy należy przestrzegać prawa.
Racje prawne byłych właścicieli ustępują też interesom posiadaczy dzieł sztuki i zabytków, którzy weszli w ich posiadanie dawniej lub obecnie wskutek tzw. prywatyzacji nie będącej prawnym przeciwieństwem wywłaszczenia, lecz rozporządzaniem cudzym mieniem. Państwo i jego instytucje - przede wszystkim Agencja Własności Rolnej - wyprzedały liczne zabytki nieruchome, mimo że prawa własności były wątpliwe, zaniżając w dodatku wartość zbywanych nieruchomości lub nawet określając ją jako zerową. Sprzedano w ten sposób kilkanaście zamków, m.in. w Baranowie Sandomierskim, w Krokowej, Łagowie Lubuskim i Rydzynie, oraz kilkadziesiąt pałaców i dworów. Niektóre, jak zamek w Książu, sprzedano za symboliczną złotówkę, inne darowano osobistościom lub partiom. To, że zespoły pałacowo-parkowe stały się po dokonanym przez nabywców remoncie zadbanymi rezydencjami, nie zmienia wadliwości nabycia praw. Inne, o wielkiej kubaturze i nie mniejszej wartości historycznej, czekają na swój los: całkowite zniszczenie lub "sprywatyzowanie".
W pomysłach tzw. uwłaszczenia, których jednym z przykładów była ustawa z 14 lipca 2000 roku o zasadach realizacji programu powszechnego uwłaszczenia obywateli, zignorowano specyfikę zabytków nieruchomych, co następnie "naprawił" Senat, stanowiąc, że "z uwłaszczenia wyłączone są budynki wpisane do rejestru zabytków na podstawie przepisów ustawy o ochronie dóbr kultury", tj. domy i mieszkania dzielnic staromiejskich stanowiące w wielu miejscowościach większość zasobu budowlanego. Do tego uwłaszczenie "użytkowników" kamienic zabytkowych i mieszkań komunalnych byłoby nieoczekiwaną gratyfikacją ich wieloletniego niedbalstwa widocznego w większości miast polskich.
Jak oddać, by nie oddawać?
Przepisy zawetowanej przez prezydenta RP ustawy z 11 stycznia 2001 roku o reprywatyzacji dotyczyły m.in. "przywrócenia utraconej własności" zabytkowego zasobu budowlanego oraz przedmiotów nazwanych "ruchomymi dobrami kultury". Wyłączono z tego zespoły pałacowo-parkowe określone mianem "szczególnie znaczących dla kultury narodowej": Arkadii, Gołuchowa, Kozłówki, Łańcuta, Nieborowa, Niedzicy, Opinogóry, Oporowa, Pieskowej Skały, Pszczyny, Rogalina, Wilanowa oraz Królikarni. Zrozumiała jest niechęć do oddawania właścicielom lub ich spadkobiercom obiektów wysokiej wartości, nie tylko artystycznej i historycznej, ale i materialnej, o które państwo dbało - inaczej niż o większość zabytków nieruchomych, szczególnie, że nie jest pewne, czy byliby w stanie zająć się nimi i czy nie sprzedaliby ich obrotnym biznesmenom. Rozwiązanie to pozornie słuszne "społecznie" byłoby jednak ustawowym zatwierdzeniem aktów konfiskat naruszających prawo.
Kryterium "szczególnego znaczenia dla kultury" jest zresztą - podobnie jak "oczywisty charakter zabytkowy" - określeniem na tyle pojemnym, że na jego podstawie można dowolnie powiększać listę wyłączeń. Rzecz nie w tym, czy wydzielić spod reprywatyzacji tylko wielkie rezydencje, dwory i dworki, "sprywatyzowane" zabytkowe młyny, wiatraki, kuźnie, warsztaty i pomieszczenia fabryczne, ale czy to "szczególne znaczenie" spowoduje skuteczną opiekę nad obiektami w gestii państwa lub samorządów, zagrożonymi zniszczeniem, ponieważ środki przeznaczane na ich utrzymanie są równe świadomości kulturalnej decydentów.
W przeciwieństwie do regulacji "reprywatyzacji" nieruchomości rozwiązania dotyczące zwrotu dzieł sztuki były powierzchowne, by nie rzec niedbałe. Artykuł 58 ust. 1 ustawy mówił, że osobie uprawnionej przywraca się na jej wniosek własność rzeczy będących dobrami kultury w rozumieniu ustawy o ochronie dóbr kultury i pozostających w posiadaniu muzeów lub instytucji publicznych. Główną przeszkodą realizacji byłaby trudność ilościowego i jakościowego określenia obiektów podlegających zwrotowi.
Ustawa zobowiązała muzea publiczne do sporządzenia w ciągu sześciu miesięcy "wykazów ruchomych dóbr kultury"! Wątpliwe, by muzea lekceważące rozporządzenia ministra kultury i sztuki w sprawach ewidencji i inwentaryzacji chciały i mogły wykonać je w tak krótkim terminie. Władze Muzeum Narodowego poinformowały oficjalnie, że w ich zbiorach znajduje się zaledwie 321 obiektów podlegających zwrotowi, choć do niedawna twierdziły, iż w wyniku zwrotu "opustoszałyby muzea".
Swego rodzaju kuriozum jest przepis, na podstawie którego można by orzec o zachowaniu do siedmiu lat obiektu przez dotychczas nim władającego. Pomysłodawcy zdawali się nie zauważyć sprzeczności tego rozwiązania z artykułem 64 konstytucji, przewidującym możliwość ustawowego ograniczenia własności, jednak "w zakresie, w jakim nie narusza ono istoty prawa własności".
Warto zauważyć, że prywatyzacja dotyczy wyłącznie zabytków nieruchomych, reprywatyzacja miała obejmować zabytki nieruchome i ruchome, a uwłaszczenie wyłączało je całkowicie, co wskazuje na celowość łącznej regulacji problematyki własności obiektów mających znaczenie dla dziedzictwa narodowego, "strzeżonego" w świetle artykułu 5 Konstytucji RP.
Uporządkowanie stosunków własnościowych i przywrócenie praw właścicielskich naruszonych przed półwieczem jest konieczne, jeżeli poważnie traktować artykuł 2 konstytucji: "Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym...", choćby było to sprzeczne z poglądami polityków, uważających, że drugi człon tego samego artykułu: "...urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej", pozwala na liberum veto i obstrukcję parlamentarną, jakże podobne do działań, które w odleglejszej przeszłości hamowały działalność ustawodawczą.
Autor jest prawnikiem, profesorem w Instytucie Nauk Prawnych PAN. Od wielu lat specjalizuje się w problematyce ochrony dziedzictwa kultury. Jest autorem wielu publikacji, m.in. monografii "Prawna ochrona zabytków architektury w Polsce" (1977), "Ochrona zabytków w Polsce. Geneza, organizacja, prawo" (1989), "Dziedzictwo kultury Polski, jego straty i ochrona" (w druku).
|
"Dążąc do naprawienia naruszeń prawa własności (...), pragnąc realizować konstytucyjną zasadę ochrony tego prawa oraz kierując się potrzebą porządkowania stosunków własnościowych" - to słowa preambuły ustawy o reprywatyzacji zawetowanej przez prezydenta. Twierdzenie prezydenta RP, że ustawa "godzi w podstawowy interes wszystkich Polaków", jakim jest "tworzenie najlepszych możliwych warunków do rozwoju gospodarczego", stawia nie tylko ów niesprecyzowany interes ponad prawem, ale - co gorsza - dowodzi przekonania, że prawnie wątpliwy stan własnościowy sprzyja rozwojowi gospodarczemu! Uporządkowanie stosunków własnościowych i przywrócenie praw właścicielskich naruszonych przed półwieczem jest konieczne, jeżeli poważnie traktować artykuł 2 konstytucji.
|
Państwo i pieniądze
O żadnej reformie nie można jeszcze powiedzieć, że w jej wyniku sytuacja się poprawiła
Miało być lepiej i taniej
ILUSTRACJA MARTA IGNERSKA
KRZYSZTOF BIEŃ
Reformy państwa i gospodarki przeprowadza się po to, aby po pierwsze było lepiej, a po wtóre - taniej. Lepiej w sensie wyższej jakości takich usług jak ochrona zdrowia, oświata czy bezpieczeństwo i w sensie atrakcyjniejszej oferty proponowanej nabywcom przez przedsiębiorstwa. Sama poprawa jakości to jednak jeszcze za mało.
O prawdziwym sukcesie jakiejkolwiek reformy można mówić dopiero wtedy, kiedy nie powoduje ona wzrostu wydatków z budżetu i podatkowych obciążeń społeczeństwa, a przeciwnie - przyczynia się do budżetowych oszczędności.
Rząd Jerzego Buzka, za co mu chwała, podjął cztery niezbędne wielkie reformy społeczne - ochrony zdrowia, administracji, emerytur, oświaty. O żadnej nie można jeszcze powiedzieć, że dzięki jej wprowadzeniu jest lepiej. Dobitnie o tym świadczą słabe oceny tych reform w społecznych sondażach. W ochronie zdrowia powszechny standard usług specjalnie się nie poprawił, a w opinii wielu ludzi korzystanie z nich jest teraz trudniejsze. Nie zniknęło także dzikie współfinansowanie z kieszeni pacjentów. Reforma administracji nie zwiększyła samodzielności finansowej samorządów. Nadal "wiszą" one na garnuszku subwencji budżetowych. Na reformie emerytur ciąży niewydolność systemu komputerowego ZUS-u. O efektach później wprowadzonej reformy oświatowej będzie można mówić dopiero za kilkanaście lat.
Nieopanowane wydatki
O finansowych efektach reform też trudno powiedzieć coś pewnego. Żadna z nich nie jest w sposób publiczny monitorowana, czy rozliczana. Dane są fragmentaryczne, rozproszone i spóźnione. Okazją do takiej poważnej oceny i samooceny mogłaby być na przykład coroczna sejmowa debata budżetowa. Opasłe tomy projektu budżetu i dokumentów mu towarzyszących nie zawierają jednak nawet próby oceny efektywności reform. Nie ma też danych pozwalających na samodzielne oceny sensowności i skuteczności dokonywanych zmian. Zamiast obywatelskiej dyskusji o stanie finansów publicznych mamy kolejną porcję demagogicznej kłótni polityków w Sejmie.
Kto chce dokonać oceny efektywności reform, zadowolić się musi danymi ogólnymi bądź pośrednimi. Najbardziej niepokoi wielkość udziału tzw. sztywnych wydatków budżetu, związanych m.in. z subwencjonowaniem samorządów, obsługą długu, finansowaniem emerytur i wydatków administracji. Pomimo pewnej decentralizacji finansów publicznych - za finansowanie oświaty i ochrony zdrowia odpowiadają teraz głównie samorządy - udział ten nieustannie rośnie. W 1999 roku wydatki nazywane sztywnymi pochłonęły 57,7 proc. budżetowych pieniędzy. W tym roku ich udział wzrósł do 60,9 proc., a w przyszłym - jak wynika z rządowego projektu - sięgnie aż 63,1 proc.
Oznacza to, że mimo reform dziedziny te pochłaniają coraz więcej pieniędzy i stają się większym obciążeniem dla budżetu i podatników. I to przy wysokim jak na Europę tempie rozwoju gospodarczego, sięgającym 5 proc. w skali roku. Aby zahamować narastanie tej niebezpiecznej tendencji, należałoby rozwijać gospodarkę - przy takiej samej jak dziś efektywności reform - w tempie nie 5, ale bliżej 10 proc. rocznie. Strach pomyśleć jak niewiele pieniędzy zostałoby w budżecie do bardziej swobodnej dyspozycji, gdyby tempo wzrostu gospodarczego spadło do 2 - 3 proc. rocznie. Przygrywkę do takiej sytuacji mamy właśnie w tej chwili. Rząd na skutek mniejszych wpływów budżetowych musi w końcówce roku ciąć wydatki aż o 3,5 proc.
Nie tylko składka
Z punktu widzenia społeczeństwa największe znaczenie ma reforma służby zdrowia. Przeważają oceny negatywne. Dla oceny ekonomicznej znamienne jest ustępstwo rządu i podniesienie z 7,5 do 7,75 proc. składki na ubezpieczenie zdrowotne. Choć składka rośnie, pieniędzy nadal brakuje i będzie ich brakować, nawet gdyby wynosiła 10 i 11 proc. (tak daleko sięgają postulaty), jeżeli większym środkom budżetowym nie będzie towarzyszyć skuteczniejsza publiczna kontrola ich wykorzystywania.
W służbie zdrowia, tak jak w każdej dziedzinie, potrzebna jest dogłębna restrukturyzacja, o czym świadczą statystyki liczebności lekarzy i pielęgniarek oraz wykorzystania łóżek szpitalnych. Można współczuć pielęgniarkom, że bardzo mało zarabiają. Trzeba jednak zarazem zapytać, dlaczego wobec tego tak kurczowo trzymają się publicznej służby zdrowia. Dlatego m.in., że nie stworzono im, tak jak na przykład górnikom, zachęt finansowych do odejścia z państwowych szpitali do prywatnych placówek, bądź też do otwierania prywatnej praktyki pielęgniarskiej.
Powiedzmy jednak sobie szczerze, że wymagania wobec pracowników prywatnej służby zdrowia są znacznie wyższe niż w publicznych placówkach medycznych. Ile z dzisiejszych protestujących pielęgniarek utrzymałoby się u prywatnych pracodawców? Ile z nich ma wystarczające kwalifikacje, aby móc samodzielnie pracować w swoim zawodzie, chociaż potrzeb pielęgnacyjnych w starzejącym się społeczeństwie będzie raczej przybywać, niż ubywać.
Proces restrukturyzacji służby zdrowia rozpoczął się, ale do jego końca jeszcze daleko. Warto przyjrzeć się pieniądzom wyciekającym z kas chorych na refundację leków. Trzeba też wreszcie odpowiedzieć sobie na trudne pytanie, jaki zakres opieki zdrowotnej powinien każdemu "należeć się", a jaki powinien stać się domeną prywatnej służby zdrowia, wspomaganej systemem dodatkowych ubezpieczeń zdrowotnych. Ani rząd, ani Sejm nie wykazują specjalnej chęci zajęcia się tym niewątpliwie trudnym problemem..
Karta, czyli tarcza
Skuteczniejsza reforma potrzebna jest także w oświacie. Obecne sejmowe przepychanki wokół nowelizacji nieszczęsnego - dla rządu - zapisu Karty Nauczyciela, mówiącego o minimalnym poziomie uposażenia pedagogów to w rzeczywistości zasłona dymna. Prawdziwy problem tkwi w tym, że biorąc pod uwagę zmiany demograficzne i zmniejszone w związku z tym potrzeby edukacyjne, nauczycieli jest za dużo. Redukcja kadr jednak nie następuje. Ponieważ Karta gwarantuje podwyżki, i to znaczące, wszystkim nauczycielom, nic dziwnego, że w budżecie brakuje pieniędzy.
Środowiska nauczycielskie potrafią skutecznie bronić się przed restrukturyzacją swojej dziedziny. Tak właśnie ocenić należy naciski wywierane na polityków,aby przyspieszyć albo wydłużyć obowiązek szkolny. Z prawdziwą, efektywną - w sensie wydatku publicznych pieniędzy - reformą nie ma to oczywiście nic wspólnego. Prawdziwa reforma polegałaby bowiem na pozostawieniu w szkołach najlepszych jedynie nauczycieli. Byłaby to przy okazji droga do likwidacji, a przynajmniej ograniczenia oświatowej szarej strefy, jaką jest plaga wymuszanych często na rodzicach i dzieciach korepetycji, na których ci sami nauczyciele - ale za większe pieniądze - uczą po południu tego, czego nie nauczyli rano, w szkole.
Opóźniony zapłon
Efektywność reformy emerytalnej będzie można dobrze ocenić dopiero wtedy, kiedy na emeryturę zaczną przechodzić ci, którzy zdecydowali się składać część pieniędzy w II filarze. Moment ten nastąpi najwcześniej w 2010 roku. Wówczas bowiem w wiek emerytalny wejdą kobiety, które w roku startu reformy nie przekroczyły jeszcze 50-tki.
Osoby te nie decydowały się jednak raczej na porzucanie ZUS-u, dlatego na test nowego systemu emerytalnego trzeba będzie poczekać jeszcze dłużej. Już teraz jednak niepokoi niewydolność systemu elektronicznego ZUS-u. Zewnętrznymi jej przejawami są: kiepska ściągalność należności przez ZUS i opóźnienia w przekazywaniu pieniędzy Otwartym Funduszom Emerytalnym. Równie niepokojące jest odsuwanie w czasie momentu poddania się przez ZUS publicznemu osądowi, jakim będzie pokazanie przyszłym emerytom ile już, przez lata, nazbierali kapitału początkowego.
Koszty biurokracji
Najmniej efektywna, jeśli chodzi o koszty funkcjonowania, okazuje się reforma administracyjna. Jej założeniem była decentralizacja kompetencji, co jak można było się spodziewać spowoduje redukcję zatrudnienia. Do niczego takiego nie doszło.
Na szczeblu centralnym stale powstają nowe urzędy. Najnowsze to Ministerstwo Rozwoju Regionalnego i Budownictwa, Urząd Regulacji Telekomunikacji oraz startująca od nowego roku Państwowa Agencja Certyfikacji. W terenie powstał nowy szczebel administracyjny - powiaty, podczas gdy stare szczeble - urzędy wojewódzkie nie uległy specjalnemu odchudzeniu.
Z najnowszych danych GUS (po trzech kwartałach 2000 roku) wynika, że w administracji publicznej pracuje tylko o 4,3 tysiąca mniej urzędników niż w 1998 roku. W administracji państwowej zatrudnienie spadło wprawdzie o 41,7 tysiąca osób, ale w nowych urzędach powiatowych znalazło zatrudnienie w ciągu ostatnich dwóch lat 51,5 tysiąca osób. Gwałtownie pączkuje, również nowa, wojewódzka administracja samorządowa. W 1999 roku pracowało w niej 4,2 tysiąca, a w bieżącym już 6,2 tysiąca osób. U wojewodów pracę straciło w ciągu ostatniego roku tylko 15 osób.
Ile kosztuje nas nieskuteczna walka z biurokracją? Trudno precyzyjnie ocenić. W projekcie budżetu nie ma odpowiedzi na tak proste pytanie, ponieważ obejmuje on tylko finanse w skali państwa, nie dotyczy budżetów samorządowych.
Ze zbiorczego zestawienia wynika, że administracja publiczna kosztować nas będzie w przyszłym roku około 6,4 mld złotych, czyli o 12,4 proc. więcej niż w obecnym. Biorąc pod uwagę inflację, można przewidywać, że wydatki na administrację publiczną wzrosną w przyszłym roku realnie o prawie 5 proc. Nie ma też żadnych gwarancji, że są to już koszty ostateczne. Praktyka pokazuje bowiem, że nieznacznemu kurczeniu się administracji państwowej towarzyszy szybki rozrost, lepiej zresztą opłacanej, administracji samorządowej. I w tej dziedzinie, tak jak w wielu innych, statystyka nie jest chętnie upubliczniana.
Następne w kolejce
Wiele dziedzin nadal czeka na reformy. Spróbujmy wyliczyć najkosztowniejsze: wojsko, sądownictwo, bezpieczeństwo. Zmian wymaga też rynek pracy i system podatkowy. Bez nich gospodarka nie wchłonie bowiem kilku milionów nowych rąk do pracy. W gospodarce pierwsze korzyści przynosi reforma górnictwa. Jednak hutnictwo, przemysł zbrojeniowy, zakłady chemiczne nie doczekały się restrukturyzacji. Dopiero u jej progu jest PKP.
Efektem wszystkich reform powinno być nie tylko podwyższenie jakości usług społecznych i lepsza oferta przedsiębiorstw, ale także obniżenie kosztów funkcjonowania tych dziedzin. Bez osiągnięcia tego ekonomicznego wymiaru lekcje reform trzeba będzie jak w przypadku służby zdrowia, oświaty i administracji, dłużej przerabiać, a być może nawet zaczynać od nowa.
|
Rząd Buzka podjął cztery wielkie reformy - ochrony zdrowia, administracji, emerytur, oświaty. O żadnej nie można jeszcze powiedzieć, że dzięki jej wprowadzeniu jest lepiej. O finansowych efektach reform też trudno powiedzieć coś pewnego. Najbardziej niepokoi wielkość udziału tzw. sztywnych wydatków budżetu. udział ten nieustannie rośnie. Z punktu widzenia społeczeństwa największe znaczenie ma reforma służby zdrowia. Przeważają oceny negatywne. Skuteczniejsza reforma potrzebna jest także w oświacie. Najmniej efektywna okazuje się reforma administracyjna.
|
Jakie są szanse inicjatywy politycznej Andrzeja Olechowskiego, Donalda Tuska i Macieja Płażyńskiego?
Sztuka łączenia przeciwieństw
JANUSZ A. MAJCHEREK
Jednym z powodów przewagi, jaką SLD ma nad politycznymi rywalami, jest umiejętność godzenia i spajania różnych nurtów i frakcji, czego nie potrafią konkurenci, popadający z tego powodu w wewnętrzne konflikty i rozłamy. Czy inicjatywa Olechowskiego, Płażyńskiego i Tuska będzie potwierdzeniem, czy przezwyciężeniem tych tendencji?
Każde poważne ugrupowanie polityczne usiłujące zabiegać o masowe poparcie społeczne musi być wielonurtowe. Różne grupy elektoratu wymagają zróżnicowanej oferty programowej, do jej sformułowania i realizacji potrzebne jest urozmaicone zaplecze ideowe, a takie mogą stworzyć tylko wielorakie grupy działaczy i członków.
Formacje monoideowe, opierające się na dogmatycznie strzeżonej jedności i czystości doktrynalnej, nie mają szans w pluralistycznym społeczeństwie i demokratycznej rywalizacji. W ostatnich miesiącach wewnątrz AWS i UW wystąpiły tendencje do takiego organizacyjno-ideowego zawężania, co doprowadziło do secesji części zaniepokojonych tym członków, czujących się dyskryminowanymi.
Sami przeciw sobie
Akcja Wyborcza Solidarność usiłuje się odwoływać do szerokich kręgów prawicy i łączyć różne jej nurty. Dwa z nich wybijają się na plan pierwszy. Jeden wywodzi się ze związku zawodowego, dysponuje jego bazą członkowską, zapleczem organizacyjnym i grupą zaufanych działaczy. Drugi skupia polityków sensu stricto, mających własne partie, a niekiedy nawet zadatki na mężów stanu, ale nie tak rozległe wpływy. Różnice między nimi znajdują wyraz na planie ideologicznym.
Działacze związkowi hołdują na ogół najprostszym przekonaniom narodowo-katolickim, nie wymagającym uchwycenia takich chrześcijańsko-demokratyczych czy konserwatywno-liberalnych niuansów, jak zasada subsydiarności czy skomplikowane relacje osoby i wspólnoty. Taki też, odpowiednio do głoszonych poglądów, mają elektorat.
Prymat wewnątrz AWS zdobył nurt związkowy i katolicko-narodowy, reprezentowany przez przewodniczącego, który poniósł z kolei klęskę w rywalizacji o poparcie społeczne w wyborach prezydenckich. Zdaniem przeciwników dowiodło to, że dominacja działaczy związkowych i ich poglądów spycha całą formację na manowce, dlatego zażądali dymisji niefortunnego przywódcy.
W rewanżu związkowi delegaci, nie znoszący przemądrzałego Rokity i wyniosłego, dystyngowanego Płażyńskiego ani nie rozumiejący subtelności poglądów Halla, obrzucili ich na zjeździe "Solidarności" dosadnymi epitetami. Mimo zawartego później porozumienia skłócone i nisko oceniane przez elektorat ugrupowanie stanęło po odejściu Płażyńskiego na progu rozpadu.
Słodko-gorzka zemsta etosu
Różnice wewnątrz UW mają charakter mentalno-ideowy. Jedną grupę stanowią środowiska profesorsko-mentorskie, odwołujące się do tradycyjnego etosu i ideałów dawnej, zwłaszcza tzw. postępowej, inteligencji, mające poczucie misji, ideowego posłannictwa i społecznej wrażliwości. Drugi nurt tworzą beneficjenci przemian zapoczątkowanych w 1989 roku i reprezentujący ich działacze, zorientowani technokratycznie, stawiający cele pragmatyczne i realizujący je metodami elastycznie dostosowywanymi do okoliczności, ceniący skuteczność i sukces, dążący do niego energicznie i aktywnie, bez zahamowań, dylematów i rozterek. Różnicom między nimi odpowiada odmienność elektoratu: pierwsi mają ostoję w słabnącej i dezintegrującej się inteligencji budżetowej, drudzy szukają oparcia w powstającej i rozwijającej się klasie średniej.
Dominacja nurtu inteligencko-etosowego w dawnej Unii Demokratycznej spychała ją na pobocze polskiej polityki, wraz z kurczącym się elektoratem tej proweniencji. Środowiska te z bólem przyjęły przywództwo w UW sztandarowego technokraty Leszka Balcerowicza i znosiły je z zaciśniętymi zębami, zmuszone do tego dobrym wynikiem kampanii wyborczej 1997 roku, eksponującej osobę lidera, a kierowanej przez Pawła Piskorskiego, uosabiającego nowy unijny pragmatyzm i traktowanego z odpowiednią do tego niechęcią.
Gdy Balcerowicz odszedł, przystąpiono z zapałem do batalii o schedę po nim. Choć usiłowano przedstawiać Bronisława Geremka, reprezentującego i uosabiającego nurt inteligencko-profesorski, jako "oczywistego" przywódcę całej UW, siły okazały się nadspodziewanie wyrównane i jego zwycięstwo nad Tuskiem zostało osiągnięte niewielką przewagą głosów. Upojeni sukcesem stronnicy nowego-starego lidera postanowili jednak wziąć wytęskniony odwet na pokonanych konkurentach, a zemsta była tym słodsza, że osiągnięta dzięki organizacyjnej sprawności i dyscyplinie oraz pragmatycznej przebiegłości, czyli przeciwników pognębiono ich własnymi metodami. Ci uznali w rezultacie, że nie ma już w partii dla nich miejsca.
Liberalizm jest bogatą doktryną, rozciągającą się od bieguna socjalliberalnego do liberalno-konserwatywnego. Istnienie dużego potencjalnego elektoratu na tym obszarze wykazał wynik wyborczy Andrzeja Olechowskiego, do poparcia którego nie dopuściła "etosowa" część Unii. Ugrupowanie to mogło skupić te różne nurty i grupy wyborców, wewnętrzne rozgrywki udaremniły to jednak i prowadzą do rozpadu partii. Bronisław Geremek może okazać się równie "oczywistym" przewodniczącym UW, jak Marian Krzaklewski był "naturalnym" kandydatem AWS do prezydentury.
Siła różnorodności
Sojusz Lewicy Demokratycznej jest też ugrupowaniem wielonurtowym. Są w nim zarówno dawni aparatczycy PZPR, przedstawiciele komunistycznego aktywu, jak i partyjni reformatorzy, rewizjoniści i "liberałowie". Ci i tamci mają swój elektorat. Po części to nostalgicy za PRL, ideologiczni wrogowie kapitalizmu i zmian zapoczątkowanych w 1989 roku, a zwłaszcza znienawidzonego przez nich Balcerowicza, co ukazała reakcja na desygnowanie go przez prezydenta na stanowisko prezesa NBP. Ale są tam też środowiska doceniające reformy ustrojowe i systemowe, a choć z innych powodów przeciwne obecnym ich wykonawcom, to nie zamierzające ich unicestwić. Jednym socjalizm wciąż nie wyparował z zaczadzonych doktrynalnymi uprzedzeniami głów, drudzy mają poglądy i sympatie socjaldemokratyczne czy wręcz socjalliberalne, są wśród nich nawet niegdysiejsi antykomuniści.
Im silniej jednak komentatorzy wytykają różnice między eseldowskimi liberałami a towarzyszami Szmaciakami i dziwią się, jak Cimoszewicz, Kaczmarek czy Borowski, nie mówiąc już o Celińskim, mogą być w jednej partii z dawnymi funkcjonariuszami reżimu, "weteranami walki i pracy" czy związkowymi radykałami z OPZZ, pod wspólnym przewodem mającego "betonowy" rodowód Leszka Millera i przy wsparciu kibicującego im Urbana, tym wyraźniej widać, że oni sobie nie przeszkadzają, lecz są nawzajem potrzebni, uzupełniają się i nie zamierzają się na siebie obrażać, a tym bardziej wzajemnie eliminować.
Im dłużej SLD istnieje, tym więcej nurtów wchłania i szerszą rozlewa się falą, co znajduje odzwierciedlenie w powiększaniu się jego elektoratu. Aż trudno uwierzyć, że tak sprawnie radzą sobie z wewnętrznym pluralizmem i życiem frakcyjnym działacze ukształtowani przeważnie w partii monopolistycznej, monoideologicznej i monocentrycznej.
Wielość nurtów w jednym ugrupowaniu politycznym może być kłopotem, ale może też być atutem. Kłopotliwe i trudne jest ich integrowanie, zapewnianie harmonijnej koegzystencji, łagodzenie konfliktów i utrzymywanie rywalizacji między nimi w ramach uczciwej gry o lepszy program i przywództwo oraz większe poparcie wyborców. Atutem jest natomiast możliwość sformułowania bardziej zróżnicowanej i szerokiej oferty programowej dla elektoratu i pozyskania jak najliczniejszych jego grup i środowisk. W Polsce dla jednych formacji wielonurtowość jest bardziej kłopotem, dla innych bardziej atutem. Wskaźniki społecznego poparcia wyraźnie pokazują, które z nich do której należą kategorii.
Chybotliwa platforma
Do której kategorii zapisze się nowa formacja polityczna zaproponowana przez Olechowskiego, Płażyńskiego i Tuska? Jej siłą napędową jest niewątpliwe sprzeciw wobec oligarchizacji i uniformizacji życia partyjnego, zamkniętego w skostniałych strukturach i ograniczonych kręgach elektoratu oraz protest przeciw podporządkowywaniu instytucji publicznych interesom partyjnym, a partii wąskim grupom interesu lub ideologicznym dogmatom i uprzedzeniom. To może spodobać się wielu nieortodoksyjnie myślącym, otwartym światopoglądowo i umiarkowanie liberalnym kręgom społeczeństwa.
Potencjalny elektorat istnieje nie tylko wśród wyborców Olechowskiego, lecz obejmuje połowę polskiego społeczeństwa, co pokazały analizy przeprowadzone przez Centrum Badań Regionalnych, których wyniki zaprezentowała na tych łamach jego szefowa Wisła Surażska ("Rz" nr 10 z 12 stycznia). W badaniach sondażowych zrealizowanych przez Pracownię Badań Społecznych na zlecenie "Rz" gotowość głosowania na nową formację zadeklarowało 23 procent respondentów ("Rz" nr 15 z 18 stycznia). W Polsce, gdzie prawica jest zideologizowana i uzwiązkowiona, a lewica postkomunistyczna, utrzymuje się szczególnie duża przestrzeń dla politycznego centrum, pozostającego poza manichejską polaryzacją i dwubiegunową konfrontacją.
Biorąc pod uwagę zróżnicowane rodowody polityczne liderów, można dostrzec szanse ich formacji na zdezaktualizowanie kryteriów historyczno-genealogicznych i przezwyciężenie podziału na dawnych solidarnościowych opozycjonistów i byłych działaczy państwowych PRL, co usiłowała bezskutecznie zrealizować po lewej stronie Unia Pracy. Szanse są tym większe, że nie grozi jej, ze względu na proporcje uczestników i profil ideowy, zdominowanie przez SLD, jakie przytrafiło się UP.
Ów profil ideowy i programowy jest już zarysowany, wystarczy sięgnąć do oferty sformułowanej w książce Andrzeja Olechowskiego ("Wygrać przyszłość"), a także tej zawartej w książce Donalda Tuska ("Idee gdańskiego liberalizmu").
Nowe ugrupowanie nie miałoby też kłopotów z przywództwem, bo na jego czele stoją trzy wyraziste, dobrze znane i szanowane osobistości, wolne przy tym od skłonności autorytarnych i osobistych animozji oraz nadmiernych ambicji. Wszystko wskazuje na to, że ten triumwirat jest zdolny współpracować zgodnie i harmonijnie.
Nowa formacja dysponuje więc wieloma atutami, zanim jeszcze się zorganizowała. Ale też największych kłopotów przysporzą jej właśnie kwestie organizacyjne. Na inicjatorach ciąży odium secesjonistów, od którego muszą się w pierwszej kolejności uwolnić. Potem będą musieli stawić czoło naporowi środowisk marginalnych, egzotycznych i ekstremistycznych, które w nowym rozdaniu będą szukać (już szukają) swojej kolejnej szansy.
Następnie trzeba będzie uniknąć przekształcenia całej inicjatywy w chaotyczne pospolite ruszenie, które poszłoby w rozsypkę przy pierwszym niepowodzeniu czy konflikcie wewnętrznym. Dobór współpracowników, sprzymierzeńców i sojuszników oraz ustalenie warunków ich koegzystencji i kooperacji będzie kluczem do organizacyjnego, a potem ewentualnie wyborczego sukcesu. Niewykluczone, że jego osiągnięcie będzie wymagać zawarcia przymierza z dawnymi, opuszczonymi kolegami partyjnymi.
Inicjatyw podobnych do tej było w minionym dziesięcioleciu wiele, począwszy od Porozumienia Centrum, w niektórych zresztą brali udział autorzy obecnej propozycji. Wszystkie okazały się zupełnie lub w zasadzie nieudane, więc i ta ma słabe widoki na powodzenie. Stojące przed nią zadanie wymaga skonstruowania platformy dostatecznie szerokiej, by zmieściły się na niej i nie spychały z niej różne grupy i środowiska, a jednocześnie na tyle zwartej i solidnej, by pod ich ciężarem nie wygięła się, nie załamała czy pękła ani nie wywróciła w wyniku jakiegoś przechyłu. -
|
Jednym z powodów przewagi, jaką SLD ma nad politycznymi rywalami, jest umiejętność godzenia i spajania różnych nurtów i frakcji. Każde poważne ugrupowanie polityczne usiłujące zabiegać o masowe poparcie społeczne musi być wielonurtowe. Różne grupy elektoratu wymagają zróżnicowanej oferty programowej, do jej sformułowania i realizacji potrzebne jest urozmaicone zaplecze ideowe, a takie mogą stworzyć tylko wielorakie grupy działaczy i członków.
Akcja Wyborcza Solidarność usiłuje się odwoływać do szerokich kręgów prawicy i łączyć różne jej nurty. Działacze związkowi hołdują na ogół najprostszym przekonaniom narodowo-katolickim, nie wymagającym uchwycenia takich chrześcijańsko-demokratyczych czy konserwatywno-liberalnych niuansów, jak zasada subsydiarności czy skomplikowane relacje osoby i wspólnoty. Różnice wewnątrz UW mają charakter mentalno-ideowy. Jedną grupę stanowią środowiska profesorsko-mentorskie, odwołujące się do tradycyjnego etosu i ideałów dawnej, zwłaszcza tzw. postępowej, inteligencji, mające poczucie misji, ideowego posłannictwa i społecznej wrażliwości. Drugi nurt tworzą beneficjenci przemian zapoczątkowanych w 1989 roku i reprezentujący ich działacze, zorientowani technokratycznie, stawiający cele pragmatyczne i realizujący je metodami elastycznie dostosowywanymi do okoliczności, ceniący skuteczność i sukces, dążący do niego energicznie i aktywnie, bez zahamowań, dylematów i rozterek. Do której kategorii zapisze się nowa formacja polityczna zaproponowana przez Olechowskiego, Płażyńskiego i Tuska? Jej siłą napędową jest niewątpliwe sprzeciw wobec oligarchizacji i uniformizacji życia partyjnego, zamkniętego w skostniałych strukturach i ograniczonych kręgach elektoratu oraz protest przeciw podporządkowywaniu instytucji publicznych interesom partyjnym, a partii wąskim grupom interesu lub ideologicznym dogmatom i uprzedzeniom. To może spodobać się wielu nieortodoksyjnie myślącym, otwartym światopoglądowo i umiarkowanie liberalnym kręgom społeczeństwa. . W Polsce, gdzie prawica jest zideologizowana i uzwiązkowiona, a lewica postkomunistyczna, utrzymuje się szczególnie duża przestrzeń dla politycznego centrum, pozostającego poza manichejską polaryzacją i dwubiegunową konfrontacją. Biorąc pod uwagę zróżnicowane rodowody polityczne liderów, można dostrzec szanse ich formacji na zdezaktualizowanie kryteriów historyczno-genealogicznych i przezwyciężenie podziału na dawnych solidarnościowych opozycjonistów i byłych działaczy państwowych PRL.
|
W firmach konieczne są zwolnienia i wzrost wydajności pracy
Zbędne są nie tylko panie od herbaty
Pierwszy etap zwolnień najbardziej zbędnych pracowników większość polskich firm ma już za sobą. W najbliższych latach możemy spodziewać się kolejnych redukcji zatrudnienia - oceniają ekonomiści. Firmy będą do tego zmuszone, by ograniczyć koszty i poprawić swą konkurencyjność nie tylko w eksporcie, ale przede wszystkim na rynku krajowym.
Bohdan Wyżnikiewicz z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową (IBnGR) ocenia, że mamy już za sobą pierwszy etap restrukturyzacji przedsiębiorstw, który polegał na pozbyciu się absolutnie niepotrzebnej siły roboczej, np. pań do parzenia herbaty w biurach.
Dotychczas jednak bardzo ostrożnie zwalniano pracowników zatrudnionych bezpośrednio w produkcji. Teraz przyszedł na to czas. Jak przypomina Bohdan Wyżnikiewicz, gdy porównamy największe polskie przedsiębiorstwa z ich zachodnimi odpowiednikami, okazuje się, że w stosunku do wielkości produkcji zatrudnienie u nas jest drastycznie większe. Wprawdzie koszty pracy stale w Polsce rosną, ale wciąż nie stanowią problemu dla firm z dobrymi wynikami. Nadmierne zatrudnienie przedsiębiorstwa rekompensują sobie stosunkowo niskimi płacami.
Nadrobić stracony czas
W raporcie opublikowanym latem tego roku ekonomiści z Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju (EBOR) stwierdzili, że jeśli w polskich przedsiębiorstwach nie zostanie przeprowadzona głęboka restrukturyzacja, z ograniczeniem zatrudnienia i wzrostem wydajności, nie ma co marzyć, aby stały się one konkurencyjne w momencie wejścia Polski do Unii Europejskiej. Prawie 45 procent z przebadanych przez EBOR polskich firm przyznało, że ma przerost zatrudnienia.
Choć wiele firm zapowiada restrukturyzację i zwolnienia pracowników w projekcie budżetu na 2000 r. przewidziano, że poziom bezrobocia w przyszłym roku spadnie do 11,5 proc. z 11,8 proc. na koniec '99.
Waldemar Kuczyński, doradca ekonomiczny premiera Buzka, jest przekonany, że w przyszłym roku średnioroczne bezrobocie będzie większe, niż planowane w projekcie ustawy budżetowej 11,5 proc. i przekroczy 12 proc. Jedną z przyczyn będą zwolnienia restrukturyzacyjne. - Musi się zwiększyć konkurencyjność polskiej gospodarki, a zwłaszcza wydajność pracy. Musi spaść poziom zatrudnienia i kosztów. Dopiero wtedy będzie można utrzymać większe tempo wzrostu gospodarczego bez zwiększania deficytu w handlu zagranicznym, podkreśla Waldemar Kuczyński. Według niego, teraz będziemy ponosić konsekwencje konsumpcyjnego boomu lat 1993-98.
- Stracono 4-5 najlepszych lat za rządów koalicji SLD-PSL. To wtedy była pora na redukcję zatrudnienia. Tymczasem mieliśmy chorobliwy wzrost zatrudnienia i spadek bezrobocia. W ciągu czterech lat stopa bezrobocia spadła z 15 do 10 proc. - przypomina doradca premiera.
Konieczność zwiększenia konkurencyjności dotyczy nie tylko eksporterów, ale i firm, których produkcja i usługi skierowane są na rynek krajowy. Wymusza to konkurencja importu, którego presja wzrosła w tym roku wraz z obniżeniem do zera większości stawek celnych w handlu z Unią Europejską. - Zmniejszenie zatrudnienia to jeden z warunków poprawy antyimportowej konkurencyjności polskich firm. Najważniejszą sprawą jest obrona rynku krajowego. 80 proc. polskiej produkcji trafia nie na eksport, lecz do sprzedaży w kraju - przypomina Waldemar Kuczyński.
Inwestorzy ostrożni
W opinii Mirosława Panka, doradcy inwestycyjnego członka zarządu ING BSK Asset Management kryzys w Rosji wymusił w wielu polskich firmach przyspieszoną restrukturyzację i jest to pozytywny efekt załamania rynku na wschodzie.
Również wejście zagranicznego inwestora często oznacza zmniejszenie zatrudnienia, choć przedsiębiorstwa bronią się przed większymi zwolnieniami zabezpieczając sobie 2-3-letnią ochronę pracowników w pakiecie socjalnym.
Od chwili wejścia inwestora strategicznego do TC Dębica trwa proces zmniejszania zatrudnienia. Za każdym razem zatrudnienie zmniejszane jest o kilkaset osób, jego wielkość i wysokość odpraw jest negocjowana ze związkami zawodowymi. Można przyjąć, że kolejne zwolnienia następują zawsze po zakończeniu następnego etapu unowocześniania zakładu. Według dostępnych danych, sprzedaż na zatrudnionego w TC Dębica jest o 1/3 niższa niż w Stomilu Olsztyn. Z kolei wartość sprzedaży na zatrudnionego w olsztyńskiej spółce jest dwa razy niższa niż w całej grupie Michelin, do której Stomil należy.
W samym Stomilu, jak do tej pory nie było zwolnień, choć upłynął już termin gwarancji zatrudnienia danych przez Michelina. Liczba osób zatrudnionych w spółce zmniejsza się z przyczyn naturalnych - np. poprzez odejścia na emerytury.
Bardzo ostrożnie podchodzi do zwolnień Daewoo FSO, choć w marcu minął okres ochronny, w którym Koreańczycy gwarantowali utrzymanie zatrudnienia w swych polskich zakładach (ponad 20 tys. osób). Zwolnień grupowych w Daewoo FSO jednak nie będzie, gdyż ograniczanie liczby pracowników ma nastąpić głównie poprzez ich przenoszenie do spółek pracujących dla firmy matki.
Natomiast papiernicza spółka Frantschach Świecie SA zapowiedziała niedawno zwolnienia pracowników, informując jednocześnie o dobrych wynikach finansowych. Spośród 2011 pracowników ma z firmy odejść nie więcej niż 475 osób. Jak ocenia Jan Żukowski, dyrektor ds. restrukturyzacji i zasobów ludzkich Frantschach Świecie SA, dzięki restrukturyzacji, w tym zwolnieniom, spółka zaoszczędzi łącznie 40 mln zł.
Co po fuzji
Do zmniejszania liczby pracowników prowadzą fuzje przedsiębiorstw. W wyniku fuzji BRE z Bankiem Handlowym pracę stracić ma ok. 1,5 tys. osób (24 proc. łącznej liczby zatrudnionych), z czego 2/3 w Banku Handlowym. Zwolnienia już się zaczęły i obejmują przede wszystkim osoby, które dublują się na stanowiskach w obu bankach. Eksperci twierdzą, że aby bank Pekao SA osiągnął europejskie normy zatrudnienia, powinno ono zostać drastycznie zmniejszone. Radykałowie mówią o konieczności zredukowania zatrudnienia do jednej trzeciej obecnego poziomu. Najłagodniejsze prognozy mówią o redukcji o jedną trzecią.
Przeprowadzona na początku tego roku fuzja trzech fabryk kabli z grupy Elektrim spowodowała zwolnienia 1000 osób. Redukcje objęły zakład w Ożarowie i Załomiu. W obu tych kablowniach do fuzji nie redukowano zatrudnienia, bo obowiązywał tzw. pakiet socjalny. Zwolnienia kosztowały spółkę ponad 35 mln zł. Wszystko wskazuje na to, że w najbliższym czasie w spółce Elektrim Kable dojdzie do kolejnej fali redukcji zatrudnienia, tak by wydajność na zatrudnionego zbliżyła się do średniej europejskiej. Wcześniej Elektrim znacząco ograniczył zatrudnienie w trzeciej swojej fabryce kabli - w Bydgoszczy. Jednocześnie spółka ta była intensywnie modernizowana.
Parasol ochronny
Zwalniani pracownicy Frantschach Świecie SA otrzymają odprawy w wysokości ośmiokrotnego miesięcznego wynagrodzenia. Opłacanie przez firmę szkolenia komputerowego przewiduje dla ok. 87 zwalnianych pracowników (ponad 40 proc.) giełdowe Polskie Przedsiębiorstwo Wydawnictw Kartograficznych (PPWK SA), największy w kraju producent atlasów szkolnych.
Na ochronny parasol pakietów socjalnych i hojne odprawy dla zwalnianych mogą liczyć zatrudnieni górnictwie i hutnictwie. W Hucie Katowice, która poinformowała, że w 1999 r. zmniejszy zatrudnienie o ponad połowę do 7 tys. osób. (głównie przez przejścia pracowników do wydzielonych z huty spółek) 1300 osób skorzysta z hutniczego pakietu socjalnego.
Na osłonę nie mogą liczyć pracownicy przemysłu lekkiego, gdzie - jak informuje Zbigniew Kaniewski, przewodniczący Krajowej Rady Federacji NSZZ Przemysłu Lekkiego oraz Sejmowej Komisji Gospodarki - w tym roku pracę straci ok. 40 tys., czyli ok. 10 proc. pracowników. Już zwolniono ok. 25 tys. osób. Związkowcy i pracodawcy zdają sobie sprawę, że zatrudnienie w przemyśle lekkim będzie musiało się zmniejszyć wraz z poprawą wydajności. Na razie wskaźnik wydajności w polskim przemyśle lekkim jest 7-11-krotnie niższy niż w krajach Unii Europejskiej.
W przemyśle lekkim największe zwolnienia dotyczą zwykle spółek przeżywających problemy finansowe. Zagrożone upadłością białostockie Fasty - jeden z największych krajowych producentów tkanin informował niedawno o zwolnieniach grupowych 100 do 400 osób z 1100-osobowej załogi.
Około 23 proc. redukcja liczby pracowników w ciągu 12 miesięcy (do czerwca tego roku) związana była też z restrukturyzacją zatrudnienia w spółkach z grupy tekstylnej Próchnika. Zwolnienia grupowe nastąpiły także w innych giełdowych spółkach przemysłu lekkiego, np. w Arielu i Lubawie.
Bielawski Bielbaw, giełdowy producent tkanin i pościeli, w drugiej połowie 1998 r. i w pierwszych 6 miesiącach tego roku zmniejszył zatrudnienie o 545 osób do 1906.
Zwolnienia to za mało
Zbigniew Skowroński, prezes zarządu Bielbawu, zapowiada kolejne redukcje w przyszłym roku. Podkreśla, że wydajności w przemyśle tekstylnym nie da się podwyższyć przez same zwolnienia, bez inwestycji w technologię. W większości zakładów pracownicy obsługują przestarzałe maszyny, które pracują na granicy swych możliwości i nie są w stanie produkować więcej. - Jeden złoty płacy w przestarzałej technice nie daje dużych przychodów ani zysków - uważa dyr. Skowroński. Tymczasem przy niewielkiej rentowności, bez wsparcia większymi ulgami inwestycyjnymi, przedsiębiorstw nie stać na modernizację.
- Potrzebne są również inwestycje w zarządzanie produkcją, logistykę, magazyny. Problem nie polega na tym, że nasze szwaczki szyją wolniej - podkreśla Cezary Przybysławski, prezes Bytomia. Dodaje, że w wyniku trwającej od 1998 r. restrukturyzacji Bytomia, już 80 proc. z 2400 pracowników jest zatrudnionych bezpośrednio przy produkcji. W 1998 i 1999 r. ze spółki odejdzie łącznie ok. 300 osób. Po inwestycjach w nowe maszyny i technologie, Bytom mógłby zmniejszyć zatrudnienie jeszcze o 20 proc.
W ostatnich dniach zwolnienia grupowe zapowiedziały Vistula i Elpo. Elpo, które w 1998 r. zatrudniało ponad 740 osób, zmniejsza niezbyt opłacalną produkcję przerobową i chce ograniczyć zatrudnienie o ok. 130 osób.
Vistula w ostatnich latach ograniczyła liczbę pracowników z 3100 do 2366. Teraz spółka zapowiada, że od nowego roku jej główny zakład w Krakowie będzie pracował na jedną zmianę, co oznacza grupowe zwolnienia 220 osób spośród 750 pracowników. - Musimy dostosować zatrudnienie do wielkości sprzedaży i produkcji - mówi prezes spółki, Edward Robak.
Anita Błaszczak, Tomasz Świderek
|
jeśli w polskich przedsiębiorstwach nie zostanie przeprowadzona restrukturyzacja, z ograniczeniem zatrudnienia i wzrostem wydajności, nie ma co marzyć, aby stały się one konkurencyjne w momencie wejścia Polski do Unii Europejskiej. Konieczność zwiększenia konkurencyjności dotyczy eksporterów i firm, których usługi skierowane są na rynek krajowy.
wejście zagranicznego inwestora często oznacza zmniejszenie zatrudnienia.Od chwili wejścia inwestora do TC Dębica trwa proces zmniejszania zatrudnienia. Za każdym razem jego wielkość i wysokość odpraw jest negocjowana ze związkami zawodowymi. W Stomilu nie było zwolnień. ostrożnie podchodzi do zwolnień Daewoo FSO. Do zmniejszania liczby pracowników prowadzą fuzje przedsiębiorstw. W wyniku fuzji BRE z Bankiem Handlowym pracę stracić ma ok. 1,5 tys. osób. Na ochronny parasol pakietów socjalnych i odprawy dla zwalnianych mogą liczyć zatrudnieni górnictwie i hutnictwie. Na osłonę nie mogą liczyć pracownicy przemysłu lekkiego. wydajności w przemyśle tekstylnym nie da się podwyższyć przez same zwolnienia, bez inwestycji w technologię.
|
ROSJA
Faworyt jest jeden - Putin. Nawet nie stara się przedstawić programu wyborczego. Doskonale za to wchodzi w rolę bohatera, będącego nadzieją wszystkich Rosjan.
Wybory bez wyboru
SŁAWOMIR POPOWSKI
z Moskwy
Czy Władimir Putin wygra już w pierwszej turze wyborów prezydenckich, czy dopiero w drugiej? Od tego - twierdzą niektórzy komentatorzy - zależy, jaka będzie przyszła Rosja. Według sondaży byłego funkcjonariusza KGB popiera ponad połowa Rosjan.
Na dwa tygodnie przed wyborami kampania dopiero zaczyna się rozkręcać. Nie ma jednak tej gorączki co podczas kampanii prezydenckiej z 1996 r. ani nawet podczas ostatnich, grudniowych wyborów do Dumy Państwowej, przed którymi politycy najważniejszych ugrupowań wzajemnie obrzucali się błotem i prowadzili brudną wojnę "na teczki". Teraz może jeszcze były prokurator generalny Jurij Skuratow postara się o podniesienie temperatury kampanii wyborczej. Dziennikarze po cichu na to liczą. W końcu jedyną jego szansą na zdobycie choćby minimalnej liczby głosów jest ujawnienie kilku co bardziej soczystych skandali... Ale i tak nikt nie ma wątpliwości, że wygra Putin.
Kto startuje?
Ciekawe, że do niedawna otwarta była nawet kwestia, ilu ostatecznie kandydatów dopuszczonych zostanie do udziału w kremlowskim wyścigu. Wprawdzie Centralna Komisja Wyborcza oficjalnie zarejestrowała 11 pretendentów, ale pojawiło się podejrzenie, że listy wyborcze trzech z nich zostały sfałszowane. Zbieraniem podpisów dla nich zajmowała się jedna z firm prywatnych, która załatwiła sprawę prosto: zatrudniła studentów z jednej z moskiewskich szkół wyższych i - płacąc po 80 kopiejek od sztuki - sprokurowała około miliona podpisów.
Przede wszystkim nie wiadomo było jednak, jak skończy się sprawa Władimira Żyrinowskiego. Komisja początkowo odrzuciła jego zgłoszenie, uznając, że do swojego zeznania majątkowego nie wpisał mieszkania syna, które zgodnie z obowiązującą ordynacją wyborczą powinien był ujawnić. Chodziło o nieduży lokal w Moskwie - pięćdziesiąt kilka metrów kwadratowych. I nie miało znaczenia, że w porównaniu z innymi pozycjami majątku ujawnionymi przez Żyrinowskiego to było nic. Komisja - przy jednym głosie sprzeciwu - opowiedziała się przeciwko umieszczeniu na liście wyborczej lidera Liberalno-Demokratycznej Partii Rosji (LDPR). Ten odwołał się do Sądu Najwyższego i w pierwszej instancji sprawę przegrał, ale 6 marca, na 20 dni przed wyborami, Kolegium Kasacyjne SN uchyliło ten wyrok i kazało wpisać Żyrinowskiego na listę. - To najwspanialszy dzień w moim życiu - cieszył się lider LDPR, zdając sobie sprawę, że nieobecność w wyborach prezydenckich oznaczałaby w istocie porażkę jego partii, od samego początku opartej na kulcie "wodza".
Sądowe zwycięstwo Żyrinowskiego będzie kosztowało rosyjskiego podatnika 20 milionów rubli, bo tyle już wydano na druk kart wyborczych bez jego nazwiska. Sprawa nie jest jeszcze zakończona. Centralna Komisja Wyborcza, której przewodniczący Aleksander Wieszniakow szczerze nie cierpi Władimira Wolfowicza, odwołała się do wyższej instancji - Prezydium Sądu Najwyższego - i jeżeli wyrok zostanie ponownie zmieniony, wówczas Komisji przyjdzie wykreślać nazwisko Żyrinowskiego.
Ostatecznie więc, jeśli znów nie dojdzie do jakiejś zmiany, w wyborach wystartuje 12 kandydatów: p.o. prezydenta Władimir Putin, lider Komunistycznej Partii Federacji Rosyjskiej Giennadij Ziuganow, szef "Jabłoka" Grigorij Jawliński, Władimir Żyrinowski oraz grupa kandydatów mających niewielkie szanse na zebranie znaczącej liczby głosów. Są to: bliżej nieznany czeczeński biznesmen Umar Dżabraiłow, pierwsza kobieta ubiegająca się o ten urząd, była minister w rządzie Jegora Gajdara, Ełła Panfiłowa, Aleksiej Podbierozkin, w przeszłości związany z komunistami, dziś lider ruchu "Duchowe Dziedzictwo", a także znany reżyser Stanisław Goworuchin, dwóch gubernatorów - "lewicowy" Aman Tulejew i "prawicowy" Konstantin Titow, oraz były kremlowski urzędnik Jewgienij Sawastianow. Dla nich udział w wyborach oznacza albo możliwość darmowej promocji w mediach (Dżabraiłow), albo pozwala przypomnieć publiczności o swojej obecności na scenie politycznej (Panfiłowa, Skuratow, Podbierozkin, Sawastianow i w jakimś stopniu Goworuchin). Wreszcie, jak w przypadku Tulejewa, konkurującego na lewym skrzydle z Ziuganowem, oraz Titowa, któremu nie udało się uzyskać zgodnego poparcia całej rosyjskiej prawicy - udział w wyborach umożliwia przyszłe sojusze polityczne. Jeśli oczywiście dojdzie do drugiej tury i wówczas można będzie wezwać swoje elektoraty do poparcia tego czy innego pretendenta.
Liczy się tylko Putin
W rzeczywistości jest tylko jeden faworyt - Władimir Władimirowicz Putin, a główne pytanie, które nurtuje moskiewskich polityków oraz wszystkie sztaby wyborcze, brzmi: czy wygra już w pierwszej rundzie, czy dopiero w drugiej? Od tego - twierdzą niektórzy komentatorzy - zależy, jaka będzie przyszła Rosja.
Rosyjskie instytuty zajmujące się badaniem opinii publicznej podają różne wskaźniki poparcia dla Putina, ale wszystkie są powyżej 50 proc., co zapewnia mu zwycięstwo już 26 marca. Według przeprowadzonego na przełomie lutego i marca przez jeden z instytutów socjologicznych najbardziej optymistycznego sondażu, gdyby wówczas odbywały się wybory, Putin dostałby 60 proc. głosów, Ziuganow - 23, Jawliński 7,8, a każdy z pozostałych poniżej 2 proc. Badania te prowadzono, kiedy z wyścigu prezydenckiego wyłączony był Władimir Żyrinowski, ale i jego obecność w niczym nie zmieniłaby sytuacji. Co najwyżej wpłynęłaby na zmianę "brązowego medalisty".
Trzeba przyznać, że sztab wyborczy Putina, którego głównym zadaniem jest doprowadzić swojego szefa do zwycięstwa już w pierwszej turze, bardzo umiejętnie prowadzi kampanię. Putin publicznie zrezygnował z debat i reklam telewizyjnych, stwierdzając przed kamerami, że byłoby czymś niewłaściwym, gdyby jako szanujący się urzędnik państwowy miał występować w przerwach między reklamą podpasek i snickersów.
Postępując w ten sposób, Putin nie wykracza poza ramy wizerunku, który już udało się nakreślić w świadomości Rosjan. 25 proc. badanych widzi w nim przede wszystkim energicznego, zdecydowanego polityka, który walczy o interesy państwa, 16 proc. wierzy w to, że będzie dobrym gospodarzem, 13 proc. popiera go za patriotyzm, a 11 proc. zwraca uwagę na to, że jest inteligentem. Jedynie 7 proc. uważa, że może on być przyszłym dyktatorem.
Program dla wszystkich
Putin występuje w roli bohatera, będącego nadzieją wszystkich Rosjan. Być może między innymi dlatego dotąd nie ogłoszono jego szczegółowego programu wyborczego i ograniczono się do opublikowania "Listu otwartego do wyborców", który jest tylko namiastką politycznego planu Putina. W liście tym - pełnym bardzo ogólnikowych stwierdzeń, w rodzaju "Rosja - bogaty kraj biednych ludzi" - p.o. prezydenta deklarował się jako zwolennik silnego państwa, gwarantującego jednakowe reguły gry dla wszystkich uczestników życia politycznego i gospodarczego; umiejętnie dystansował się od znienawidzonych przez Rosjan oligarchów; podkreślał swoje przywiązanie do reguł demokracji; umiejętnie pominął problemy gospodarcze, stwierdzając, że tylko silne państwo może zagwarantować dalsze reformy, i tylko jednym zdaniem wspomniał o operacji w Czeczenii.
To ostatnie nie było przypadkiem. Wojna w Czeczenii pozwoliła wypromować Putina jako murowanego kandydata na prezydenta, ale mało kto już w Rosji wierzy w jej szybkie zakończenie. W tej sytuacji p.o. prezydenta zaczął stopniowo dystansować się od odpowiedzialności za tę operację i przerzucać ją na wojskowych. Za to sam mógł się zająć sprawami bieżącymi - socjalnymi i gospodarczymi: obiecał podwyżkę emerytur, indeksację wynagrodzeń, podwyżkę płac dla sfery budżetowej oraz ożywienie stacji kosmicznej "Mir". Jak pisał poważny tygodnik "Itogi", to wystarczało, aby przeciętny rosyjski wyborca, i tak już oczarowany Putinem, uznał go za ojca narodu.
I o to właśnie chodzi. Putin musi wygrać w pierwszej turze, bo tylko takie zwycięstwo daje mu silną legitymację, porównywalną z tą, z jakiej korzystał na początku lat 90. Borys Jelcyn. Jaka będzie potem jego polityka, okaże się po wyborach.
Walka na zapleczu
W rezultacie najostrzejsza walka wyborcza toczy się obecnie między pozostałymi pretendentami do kremlowskiego tronu. Szczytem marzeń komunisty Giennadija Ziuganowa jest doprowadzić do drugiej tury, ale jego atuty nie są mocne. Może liczyć na swój stały, mniej więcej 20-procentowy elektorat, lecz to nie wystarcza do sukcesu. Poza tym część lewicowych wyborców została "kupiona" hasłami Putina i Ziuganowowi nie pozostaje nic innego, niż dowodzić bez końca, że faworyzowany przez wszystkich kandydat symbolizuje ciąg dalszy rządów tej samej "kremlowskiej rodziny", która - jak twierdzi - doprowadziła kraj do ruiny. Aby przekonać bardziej centrowo nastawionych wyborców, Ziuganow stonował radykalnie komunistyczne hasła i jeśli pokazuje się w swoim gabinecie, to obowiązkowo z portretem Puszkina w tle, a nie wiszącego tam wcześniej Lenina.
Bój toczy się również o trzecie miejsce. Do czasu rejestracji Żyrinowskiego największe szanse na jego zajęcie miał Grigorij Jawliński, który już po raz trzeci z tym samym programem ubiega się o prezydenturę. Teraz jednak jest duże prawdopodobieństwo, że przegra z Żyrinowskim, który wprawdzie znacznie później włączył się do walki przedwyborczej, ale za to jego widowiskowe spory z Centralną Komisją Wyborczą zapewniły mu pewną sympatię wśród wyborców, nie mówiąc już o dodatkowej, bezpłatnej reklamie w mediach.
Pojawiły się nawet opinie, że cała historia z Żyrinowskim została wyreżyserowana przez kremlowskich analityków. Według tej koncepcji rozumowanie Kremla było następujące: skoro mimo wszystko może dojść do drugiej tury, to już teraz trzeba myśleć, co będzie potem. A co będzie? Wiadomo. W takim przypadku powtórzy się sytuacja z wyborów w 1996 r., kiedy Borys Jelcyn musiał - za odpowiednio wysoką cenę - skorzystać z pomocy właśnie tego "trzeciego", gen. Aleksandra Lebiedzia. I jeżeli teraz wszystko miałoby się powtórzyć, to lepiej zawczasu wybrać potencjalnego koalicjanta. Czy miałby nim być zawsze opozycyjny wobec Kremla Jawliński, czy też skandalizujący, ale zwykle lojalny Żyrinowski?
Grupa "Niet"
Właśnie przeciwko takiemu traktowaniu polityki i demokratycznych procedur występuje utworzona podczas poprzednich wyborów prezydenckich grupa "Niet", która postanowiła wznowić swoją działalność. W "Deklaracji 2000", opublikowanej na łamach tygodnika "Obszczaja Gazieta" i podpisanej m.in. przez Władimira Bukowskiego, jej autorzy wzywają do głosowania przeciwko wszystkim kandydatom.
Ich zdaniem obecna kampania wyborcza jest parodią demokracji. Jeśli dla potrzeb poprzednich wyborów zdecydowano się przerwać wojnę w Czeczenii, to teraz odwrotnie, rozpoczęto nową. I jeśli prowokowanie zamachów bombowych i sukcesy wojenne mają pomóc w zwycięstwie wyborczym, to oznacza to, że Rosja zawsze będzie prowadziła wojnę i żyła w warunkach strachu, prowokacji oraz kolejnych "pożarów Reichstagu" - stwierdzono w "Deklaracji". "Przyjmując narzucone reguły gry w »wybory bez wyborów« wyborcy biorą na siebie odpowiedzialność za wszystko, co będzie wyczyniać wybrana z zamkniętymi oczami władza. Władza zaś nigdy nie nauczy się szanować swoich wyborców i trzeba ją do tego zmusić".
Program grupy "Niet", szlachetny w swych intencjach, nie ma żadnych szans. Może liczyć na poparcie około 2 proc. wyborców, którzy gotowi są głosować przeciwko wszystkim. To niewielu, ale i tak więcej, niż mogą zebrać Skuratow, Goworuchin czy nawet Panfiłowa i Titow. Nie mówiąc już o Dżabraiłowie.
|
Czy Władimir Putin wygra już w pierwszej turze wyborów prezydenckich, czy dopiero w drugiej? Od tego zależy, jaka będzie przyszła Rosja. Według sondaży byłego funkcjonariusza KGB popiera ponad połowa Rosjan.Na dwa tygodnie przed wyborami kampania dopiero zaczyna się rozkręcać. Ale i tak nikt nie ma wątpliwości, że wygra Putin. do niedawna otwarta była kwestia, ilu ostatecznie kandydatów dopuszczonych zostanie do udziału w kremlowskim wyścigu. Centralna Komisja Wyborcza oficjalnie zarejestrowała 11 pretendentów, ale pojawiło się podejrzenie, że listy wyborcze trzech z nich zostały sfałszowane. Zbieraniem podpisów dla nich zajmowała się jedna z firm prywatnych, która załatwiła sprawę prosto: zatrudniła studentów z jednej z moskiewskich szkół wyższych i - płacąc po 80 kopiejek od sztuki - sprokurowała około miliona podpisów. Ostatecznie, jeśli nie dojdzie do jakiejś zmiany, w wyborach wystartuje 12 kandydatów: p.o. prezydenta Władimir Putin, lider Komunistycznej Partii Federacji Rosyjskiej Giennadij Ziuganow, szef "Jabłoka" Grigorij Jawliński, Władimir Żyrinowski oraz grupa kandydatów mających niewielkie szanse na zebranie znaczącej liczby głosów. Dla nich udział w wyborach oznacza albo możliwość darmowej promocji w mediach, albo pozwala przypomnieć publiczności o swojej obecności na scenie politycznej. W rzeczywistości jest tylko jeden faworyt - Władimir Władimirowicz Putin.Rosyjskie instytuty zajmujące się badaniem opinii publicznej podają różne wskaźniki poparcia dla Putina, ale wszystkie są powyżej 50 proc., co zapewnia mu zwycięstwo już 26 marca. Według przeprowadzonego na przełomie lutego i marca przez jeden z instytutów socjologicznych najbardziej optymistycznego sondażu, gdyby wówczas odbywały się wybory, Putin dostałby 60 proc. głosów, Ziuganow - 23, Jawliński 7,8, a każdy z pozostałych poniżej 2 proc.
Putin występuje w roli bohatera, będącego nadzieją wszystkich Rosjan. Być może między innymi dlatego dotąd nie ogłoszono jego szczegółowego programu wyborczego i ograniczono się do opublikowania "Listu otwartego do wyborców", który jest tylko namiastką politycznego planu Putina. W liście p.o. prezydenta deklarował się jako zwolennik silnego państwa, gwarantującego jednakowe reguły gry dla wszystkich uczestników życia politycznego i gospodarczego; umiejętnie dystansował się od znienawidzonych przez Rosjan oligarchów; podkreślał swoje przywiązanie do reguł demokracji.
|
ŚWINOUJŚCIE
Rok prezydentury Stanisława Możejki
Wojownik w fotelu
MICHAŁ STANKIEWICZ
Jeszcze nie zakończyła się afera związana z basenem Mulnik i wydobytą z niego miną, wciąż nie wiadomo, czy uda się wybudować tunel pod Świną, a prezydent Świnoujścia Stanisław Możejko rozpoczął kolejne batalie. Tym razem stawką jest fotel prezydencki, który chcą mu wydrzeć zdeterminowani opozycyjni radni.
Prezydentura Możejki jest naprawdę zagrożona. Zapewniająca mu poparcie w radzie miasta koalicja w grudniu ubiegłego roku rozpadła się. Koalicyjni członkowie zarządu przechodzą do opozycji po kolejnej spektakularnej akcji prezydenta, który wymienia w ich gabinetach zamki w drzwiach, zdejmuje z nich tabliczki, a telefon komórkowy wiceprezydenta zgłasza operatorowi sieci jako kradziony. To kara za ich nieposłuszeństwo. Mimo utraty większości w radzie prezydent nie traci jednak dobrego ducha. Od początku swojej kariery jest przecież wojownikiem.
Opiekunowie tracą zmysły
Urodzony w Szczecinie, od 1954 roku mieszka w Świnoujściu. Studia na Politechnice Szczecińskiej przerwał po czwartym roku. Rozpoczął pracę w Morskiej Stoczni Remontowej. Z opozycją po raz pierwszy zetknął się w sierpniu 1980. Wtedy jeszcze jako obserwator. Czynnie zaangażował się dopiero po ogłoszeniu stanu wojennego. Współtworzył podziemne struktury w mieście. W 1986 roku jako pierwszy w kraju zarejestrował w sądzie stoczniowy komitet "Solidarności".
- Potem już jeździłem po kraju i hurtowo zakładałem komitety. Sądy wojewódzkie standardowo odrzucały wnioski, a my standardowo składaliśmy odwołania do Sądu Najwyższego. I tam, w SN w pewnym momencie zrobiła się oaza wolności. Spotykały się całe komitety czekające na wynik postępowania - opowiada Możejko.
Wielokrotnie internowany, aresztowany. Jak twierdzi milicjanci i "opiekunowie" ze Służby Bezpieczeństwa mieli z nim zawsze kłopoty - pod nieudanych akcjach bywali zwalniani lub tracili zmysły.
- Mój pierwszy "opiekun" został wyrzucony za nieskuteczną opiekę na pochodzie pierwszomajowym. A później chodził po Świnoujściu z dużym krzyżem na piersi - wspomina Możejko. - Ci, co ze mną walczyli, zawsze mieli dużo przygód, które niekoniecznie się dla nich dobrze kończyły. I tak jest do dzisiaj.
Zarząd na taczkach
W 1990 roku, jako szef świnoujskiej "Solidarności", został radnym i członkiem zarządu miasta. Dwa lata później odszedł jednak ze związku w atmosferze skandalu finansowego. Związkowcy zarzucali mu bałagan w rachunkach.
- Zostałem etatowym członkiem zarządu miasta i zbiegło się to akurat z upływem kadencji przewodniczącego "Solidarności". Wyrzucenie? To tylko dymy polityczne - komentuje.
Jako członek zarządu miasta też nie ma spokoju. Staje się jedną z dwóch ofiar głośnej "afery taczkowej". W lipcu 1993 roku rozwścieczony tłum handlarzy ze świnoujskich targowisk wywozi Możejkę i ówczesnego prezydenta Leszka Miłosza na taczkach z Urzędu Miasta. Przed budynkiem zmusza prezydenta do podpisania rezygnacji. Powodem ataku są plany budowy konkurencyjnego targowiska w pobliżu granicy. Sprawa trafiła do sądu, który skazał głównego pomysłodawcę wywożenia na taczkach, Witolda B., oraz trzy inne osoby na rok więzienia w zawieszeniu. Wyroki otrzymują jeszcze, biorące udział w zajściu, 24 osoby. Posadę stracił także ówczesny komendant rejonowy policji oraz jego zastępca za to, że ich podwładni podczas awantury nieudolnie próbowali odbić Możejkę i prezydenta Miłosza.
W kolejnych wyborach samorządowych, w roku 1994, Możejko nie kandyduje. Prowadzi biuro senatorskie Artura Balazsa. Nadal jednak walczy. Przede wszystkim z zarządem miasta zdominowanym przez SLD i UW. Współpracuje z lokalnym tygodnikiem "Wyspiarz", w którym atakuje obowiązujące w mieście "układy". Zaprzyjaźniony z Możejką redaktor naczelny tygodnika przypłaca to zwolnieniem z pracy. Razem, w roku 1997, zakładają konkurencyjne pismo. Od tej pory w Świnoujściu działają dwa walczące ze sobą tygodniki. W tam samym czasie Stanisław Możejko rozpoczyna trwający do dzisiaj bój o tunel, zapewniający leżącemu na wyspie Świnoujściu, połączenie z krajem. Powołuje Społeczny Komitet Budowy Tunelu, który sprzedaje cegiełki. Wybucha kolejna afera - jego przeciwnicy, w tym władze miasta, zarzucają mu zagarnięcie zebranych pieniędzy.
- Zebraliśmy 9,5 tys. zł. A wydaliśmy 20 tys. Na co poszły? Na telefony, faksy. Kontakty z firmami, naukowcami. Powołaliśmy Radę Naukowo-Techniczną. Byliśmy w Sejmie i Senacie. A gdy już nie mieliśmy własnych pieniędzy, użyliśmy tych z cegiełek - wyjaśnia Możejko.
Prokuratura, która zajęła się sprawą, umarza postępowanie z powodu braku dowodów.
Możejce udaje się doprowadzić do wewnętrznego konfliktu w SLD-PSL-owskim zarządzie miasta. Dogaduje się z wiceprezydentem Robertem Rachutą, który zawiadamia prokuraturę o przestępstwie popełnionym przez innych członków zarządu. Chodzi o przekazanie Spółdzielni Społem pasażu przy świnoujskiej promenadzie. W odwecie SLD-owski prezydent Krzysztof Adranowski składa wniosek o odwołanie Rachuty, w odpowiedzi na co Możejko zawiadamia prokuraturę o próbie tworzenia w mieście "mafii".
Prezydent czyści miasto
W ostatnich wyborach samorządowych, w roku 1998, Stanisław Możejko, znowu jako szef świnoujskiej "Solidarności", kandyduje ponownie. Otrzymuje mandat radnego i wygrywa walkę o fotel prezydenta, na którym zasiada w grudniu 1998 roku. W 32-osobowej Radzie Miasta popiera go 10 radnych Akcji Wyborczej Solidarność, pięciu z lokalnego ugrupowania Nowa Fala i dwaj niezależni. Opozycję stanowią członkowie Sojuszu Lewicy Demokratycznej, Unii Wolności i Unii Polityki Realnej. Urzędowanie zaczyna, od wykasowania 700 uchwał Rady Miasta, pozostawiając tylko 79. Zwalnia naczelników wydziałów. Powód - brak zaufania. Likwiduje biuro prasowe, gdyż według niego tworzy niepotrzebną barierę pomiędzy nim a mediami. Przez kilka miesięcy nie dopuszcza do powstania komisji w radzie. Zmienia władze zakładów komunalnych. Sposób, w jaki to robi, wywołuje zamieszanie. Wypowiedzenia wręczane są w domach zainteresowanych, w obecności kamery, która rejestruje całe zdarzenie.
- Pomysł powstał z konieczności. Zainteresowani, jak dowiedzieli się o zwolnieniu, barykadowali się od środka i nie wpuszczali do gabinetu. Delegacja jechała więc do domu, a kamera była zabezpieczeniem. Wyobraźmy sobie sytuację, że na przykład wręczamy komuś wymówienie, a ten mówi, że go uderzono. Nagranie miało nas przed takim czymś uchronić - opowiada Możejko
Prezydent przegrywa jednak w marcu 1999 roku dwa procesy wytoczone mu przez zwolnionych urzędników miejskich. Sąd pracy uznaje, że "utrata zaufania", która była podstawą zwolnień, nie wystarczy, tym bardziej że prezydent wymówił pracę rano, w pierwszym dniu urzędowania. W tym samym miesiącu prezydent odwołuje kolejnego dyrektora. Tym razem Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej. Rozpoczyna też walkę z Polskim Ratownictwem Okrętowym i Marynarką Wojenną. Dokonuje słynnego rozbrojenia miny (wiosną 1999 roku nakazał rozbrojenie kolejnej miny wyciągniętej z basenu Mulnik, mina ta nie pochodziła wg niego z czasów drugiej wojny światowej, lecz została podrzucona do basenu przez PRO) i domaga się zwrotu niesłusznie według niego pobranych przez firmę pieniędzy za wydobywanie fikcyjnych wraków i min. Sprawa trafia do prokuratury w Szczecinie i Stargardzie Szczecińskim. Najwyższa Izba Kontroli, w wydanej opinii w tej sprawie, rację przyznaje Możejce i zaleca PRO oraz marynarce zwrot pieniędzy.
Jednak priorytetem dla Możejki jest walka o tunel. Organizuje przetarg na projekt i jego budowę, przy okazji wdając się w konflikt z zarządem portu Szczecin - Świnoujście i Urzędem Morskim. Budowa tunelu na planowanej głębokości 10 metrów uniemożliwiłaby w przyszłości pogłębienie toru wodnego - jedynego połączenia portu w Szczecinie z morzem. Dlatego Urząd Morski proponuje zbudowanie go o 4 metry niżej. W odpowiedzi Możejko żąda wyłożenia przez szczeciński port dodatkowych 32 mln USD. Przetarg kończy się unieważnieniem, gdyż zgłasza się tylko jedna firma. Z nią też są prowadzone dalsze negocjacje.
W ciągu ostatniego roku Możejko doprowadza też do wymiany na stanowisku komendanta policji w Świnoujściu. W grudniu jednak koalicja przeżywa kryzys, którego nie przetrzymuje.
Możejko zarzuca członkom zarządu z Nowej Fali brak współpracy, działanie destrukcyjne. Po grudniowej, nieudanej próbie odwołania wiceprezydenta i członka zarządu zmniejsza im zarobki do poziomu 666 zł brutto. Potem pozbawia wszelkich kompetencji kolejnych dwóch członków zarządu. Odwołuje szefa PEC oraz szefa świnoujskiego ZOZ. Pierwszemu zarzuca nieprawidłowości przy przetargu na dostawców węgla dla świnoujskiej ciepłowni, drugiemu doprowadzenie zakładu do znacznego zadłużenia. Atmosfera staje się gorąca. Dwa dni po tym miasto obiega wiadomość: Zbigniew Pomieczyński, wiceprezydent Świnoujścia, pobił w urzędzie Henryka Makiałkowskiego, naczelnika biura zarządu miasta. Tak twierdzi poszkodowany, który pojawia się na policji z rozbitym łukiem brwiowym. Możejko przebywa wówczas na spotkaniu opłatkowym w komendzie policji. Zdarzenie komentuje: - Wystarczy, że mnie nie ma godzinę w urzędzie...
Dyktator
Według opozycji prezydent wprowadził w mieście dyktaturę.
- Nie liczy się z głosem ani mniejszości, ani większości. Łamie ustawy o zamówieniach publicznych. Otoczył się grupą pretorian, których mocno opłaca - wylicza Adam Szczodry, radny z ramienia UW.
Opozycja zarzuca prokuraturę zawiadomieniami. O tym, że prezydent nie wydał dokumentów z sesji rady, o tym, że fałszuje dokumenty z posiedzeń zarządu miasta, nie wpuszcza członków zarządu do ich gabinetów. Tylko w ostatnich trzech latach przez prokuraturę przewija się kilkanaście wniosków, gdzie pojawia się nazwisko Możejki. Często też z jego inicjatywy.
- W 1998 roku prezydent Możejko i Grzegorz Kapla złożyli doniesienie na krytykę opublikowaną w tygodniku "Wyspiarz" oraz to, że mieszkaniec Świnoujścia wyzywająco patrzył na pana Kaplę - podaje jeden z przykładów prokurator Anna Gawłowska-Rynkiewicz, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Szczecinie.
- Możejko zawsze próbował udowodnić, że całe nasze środowisko jest skorumpowane, a on walczy o samorządność - uważa Szczodry. - To człowiek, który dużą rolę przywiązuje do znaków zodiaku i liczb. Wskazuje, że wybrano go na prezydenta, kiedy miał 44 lata. Zarobki członków zarządu obniżył do kwoty 666 zł.
Bezsilna jak na razie opozycja nie kryje swej nienawiści do Możejki i szykuje siły do jego odwołania. Nie ma jednak w radzie wymaganych 2/3 głosów, więc szansą wydaje się być zablokowanie absolutorium dotyczącego ubiegłorocznego budżetu. Jednak prezydent nie boi się takiej sytuacji. Przecież może zostać zarządcą komisarycznym.
|
Jeszcze nie zakończyła się afera związana z basenem Mulnik i wydobytą z niego miną, wciąż nie wiadomo, czy uda się wybudować tunel pod Świną, a prezydent Świnoujścia Stanisław Możejko rozpoczął kolejne batalie. Tym razem stawką jest fotel prezydencki, który chcą mu wydrzeć zdeterminowani opozycyjni radni. opozycja szykuje siły do jego odwołania. Nie ma jednak w radzie wymaganych 2/3 głosów, więc szansą wydaje się być zablokowanie absolutorium dotyczącego ubiegłorocznego budżetu. Jednak prezydent nie boi się takiej sytuacji. Przecież może zostać zarządcą komisarycznym.
|
DEKOMUNIZACJA
Odrzucony przez Sejm projekt ustawy odwoływał się do odpowiedzialności zbiorowej i nie służył interesom prawicy
Jak rozliczać przeszłość
ALEKSANDER HALL
Nie spodziewałem się, że moje głosowanie nad ustawą dekomunizacyjną wzbudzi taki rezonans. Głosowałem przeciwko ustawie, moim zdaniem źle przygotowanej, nie służącej rzetelnemu rozliczeniu się z komunizmem i niezgodnej z interesami prawicowego obozu politycznego. Nie głosowałem nad komunizmem ani nad PRL, ale nad konkretnym projektem ustawy.
Komunizm był zbrodniczym systemem. W jego imię zamordowano dziesiątki milionów ludzi, a setkom milionów odebrano szansę na godne życie. Chociaż liczba ofiar komunizmu była znacznie wyższa niż ofiar nazizmu (między innymi wynika to z faktu, że system komunistyczny panował znacznie dłużej), to wielu ludzi lewicy oburza się z powodu stawiania znaku równości między komunizmem a nazizmem. Według nich jest to niesprawiedliwe, gdyż ideologia nazizmu była zbrodnicza, a zbrodnie popełniane w imię komunizmu były wypaczeniem rzekomo humanistycznych idei leżących u podstaw tego systemu. Nie zgadzam się z tym poglądem.
Dlaczego znak równości
Z punktu widzenia ofiar zbrodni i prześladowań jest obojętne, czy doznają cierpień w imię ideologii zakładającej nierówność ras i prawo likwidowania ras rzekomo niższych przez rasę wyższą, czy też w imię ideologii zakładającej, że dla nowego człowieka i powstania społeczeństwa bezklasowego można likwidować fizycznie przedstawicieli klas posiadających i przeciwników systemu.
W ideologii będącej dziełem Marksa i Engelsa znajdowały się przesłanki, które mogły, a być może musiały, prowadzić do wielkich zbrodni. Walka klas jako motor dziejów, dyktatura proletariatu jako metoda wprowadzania nowego ustroju, zniesienie własności prywatnej i unicestwienie klas posiadających w celu realizacji utopijnej wizji bezklasowego społeczeństwa to tylko niektóre z doktrynalnych założeń komunizmu, które kierowały marksistowskie partie w kierunku przemocy na wielką skalę po przejęciu władzy. PPR i PZPR powstały w Polsce jako narzędzie ideologii komunistycznej. Miały spełniać jednak także inną rolę: służyć interesom Związku Radzieckiego, który po drugiej wojnie światowej narzucił naszemu krajowi swą dominację. Taka była geneza partii marksistowskiej w Polsce.
Totalitaryzm ewoluował
Czy jednak na tej podstawie, w dziesięć lat po odzyskaniu przez Polskę suwerenności i zmianie ustroju, słuszne byłoby ustanowienie prawa, które wykluczałoby możliwość sprawowania przez dziesięć lat wielu funkcji publicznych i możliwość pracowania w niektórych zawodach przez wszystkich ludzi, którzy przez 45 lat istnienia PRL osiągnęli określony szczebel kariery w aparacie partyjnym lub państwowym? Jestem przekonany, że nie jest to właściwe rozwiązanie. Co prawda przez cały ten 45-letni okres "Polska Ludowa" zachowywała pewne wspólne cechy: była państwem niesuwerennym, niedemokratycznym i zachowującym totalitarną fasadę, ale przechodzącym zmienne koleje losu i podlegającym znaczącej ewolucji. Uogólniając: kierunek tej ewolucji można określić jako stopniowe cofanie się systemu od fazy najostrzejszego terroru i próby narzucenia radzieckiego totalitarnego wzorca w czasach stalinowskich, po autorytaryzm zdolny do wprowadzania elementów gospodarki rynkowej i tolerowania opozycji (koniec lat 80.).
Rzecz jasna proces upadku ideologii i systemu nie dokonywał się samoistnie. Był rezultatem oporu narodu przybierającego zróżnicowane formy, niewydolności samego systemu i fiaska polityki gospodarczej, a także - chociaż z pewnością nie był to czynnik najważniejszy - umasowienia, a więc także unarodowienia, samej partii komunistycznej w Polsce. W ciągu 45 lat przez PZPR przewinęły się miliony ludzi. Byli wśród nich zdrajcy, oportuniści, ale także ludzie, którzy nie wyobrażali sobie innej Polski niż PRL i chcieli dla niej pracować. Byli także ludzie, którzy uwierzyli w socjalizm, a później tę wiarę tracili. Wielu z nich z partii odeszło. Wadą przedłożonej w Sejmie ustawy dekomunizacyjnej, i to wadą o znaczeniu podstawowym, jest to, że nie przewiduje się w niej indywidualnej odpowiedzialności członków aparatu partyjno-państwowego PRL za czyny przez nich popełnione, ale jednakowo traktuje wszystkich, którzy osiągnęli określony stopień w tymże aparacie. W ten sposób zrównuje się dygnitarzy z czasów stalinowskich, w których mordowano najlepszych polskich patriotów, i ludzi gotowych przeciwstawić się groźbie radzieckiej interwencji wojskowej w Polsce w październiku 1956 roku. Nie odróżnia się tych ludzi partyjnego aparatu, którzy dążyli do konfrontacji z "Solidarnością", a nawet gotowi byli prosić o pomoc towarzyszy radzieckich, od tych, którzy uważali, że dialog z "Solidarnością" trzeba kontynuować, a nawet sympatyzowali z nią. Być może gdyby w Polsce, na przykład w roku 1956 czy 1970, zwyciężyła narodowa rewolucja, obalając dyktaturę partii komunistycznej, potrzebna byłaby ustawa stosująca odpowiedzialność zbiorową.
Nasz przypadek był inny
W Polsce w latach 1989 - 1990 dokonała się co prawda rewolucyjna przemiana, ale odbyła się ona drogą ewolucyjną przez układy Okrągłego Stołu, kontraktowe wybory z 4 czerwca 1989 roku i rozstrzygnięcia prawne, które zapadły w parlamencie nie mającym w pełni demokratycznej legitymacji. Dziesięć lat po powstaniu III Rzeczypospolitej nie ma powodu, by uchwalać ustawę dekomunizacyjną odstępującą od zasady indywidualnej odpowiedzialności za czyny na rzecz odpowiedzialności zbiorowej. Należę do tych, którzy uważają, że do rozliczenia z komunizmem, które jest konieczne ze względu na sprawiedliwość i świadomość historyczną Polaków, wystarczą istniejące ustawy i instytucje: zmiany w kodeksie karnym umożliwiające ściganie zbrodni komunistycznych popełnionych w Polsce w latach 1944 - 1989, Instytut Pamięci Narodowej i ustawa lustracyjna. Rozumiem jednak, że można mieć pogląd, że to nie wystarcza i potrzebna jest jeszcze ustawa dekomunizacyjna, aby mogła ona jednak zyskać szersze poparcie, jej rzecznicy muszą przedstawić rozwiązania w zasadniczy sposób różniące się od przyjętych w ustawie, która właśnie niedawno upadła w Sejmie.
Przywrócić prawdę o historii
Sprawa ustawy dekomunizacyjnej obok aspektu moralnego i prawnego ma także wymiar polityczny. Należę do ludzi, którzy uważają, że podział na politycznych spadkobierców Polski posierpniowej i spadkobierców PRL zachowuje swą aktualność. Ważne są dla mnie programy i przyszłość, ale uważam, że nie można zapomnieć o przeszłości. Dlatego niepokoją mnie wysokie notowania SLD i wyraźnie niższe ugrupowań centroprawicowych. Uważam, że sprawująca władzę centroprawica musi zdobyć się na wielki wysiłek, aby pozyskać zaufanie i sympatię nie tylko swych zawiedzionych zwolenników, ale także ludzi o poglądach centrowych lub nie mających wyklarowanych politycznych sympatii. Nie sądzę, aby mogła ich przekonać do naszego obozu ustawa, która po dziesięciu latach od zmiany ustroju w Polsce, po trzykrotnych wyborach parlamentarnych, które dały politykom SLD o pezetpeerowskich życiorysach demokratyczną legitymizację, pozbawiałaby czołówkę obecnej lewicowej opozycji dostępu do stanowisk rządowych w przypadku wygrania przez SLD następnych wyborów parlamentarnych.
Polsce potrzebne jest rozliczenie się z PRL i systemem komunistycznym. Taka dekomunizacja jest niezbędnym warunkiem przywrócenia narodowi prawdy o jego historii i jest bardzo przydatna w kształtowaniu obywatelskiej świadomości Polaków. Od tej pożądanej dekomunizacji mogą nas oddalać pomysły aktów prawnych nie mających szans uchwalenia przez parlament, przeciwko którym można też wytoczyć zarzut, że są elementem politycznej rozgrywki. Polska prawica tego nie potrzebuje.
Autor jest jednym z liderów AWS.
|
Czy słuszne byłoby ustanowienie prawa, które wykluczałoby możliwość sprawowania funkcji publicznych i pracowania w niektórych zawodach przez wszystkich ludzi, którzy przez 45 lat istnienia PRL osiągnęli określony szczebel kariery w aparacie partyjnym lub państwowym? Wadą przedłożonej w Sejmie ustawy dekomunizacyjnej jest to, że nie przewiduje się w niej indywidualnej odpowiedzialności członków aparatu partyjno-państwowego PRL , ale jednakowo traktuje wszystkich, którzy osiągnęli określony stopień w tymże aparacie.
|
ROLNICTWO
Domaganie się ochrony rodzimego rynku rolnego nie jest zachowaniem z arsenału fobii narodowych i antyrynkowych
Ledwo zipię
JÓZEF TYMIEC
Na temat rolnictwa najwięcej mają do powiedzenia politycy i dziennikarze. Środki masowego przekazu częstują nas rozważaniami, których przewodnią myśl można zawrzeć w tezie: "najgorliwszymi obrońcami realnego socjalizmu stali się polscy chłopi". Chórowi temu wtórują niektórzy ekonomiści, szczególnie dogmatycznie przywiązani do idei wolnego rynku.
Sami natomiast rolnicy albo występują w charakterze manifestantów blokujących drogi lub urzędy, albo jako tło dla przywódców związkowych.
Zabieram zatem głos jako producent rolny, który na własnej skórze doświadcza skutków polityki rolnej państwa. Jestem dużym producentem, gospodarującym na ponad 900 hektarach, a więc znacznie powyżej średnich norm europejskich, na ciężkich, ale stosunkowo dobrych glebach żuławskich. W gospodarstwie zatrudniam około dwudziestu osób, z czego dziewięć w produkcji roślinnej. Średnie plony uzyskuję znacznie powyżej średniej krajowej: pszenicy - 55 q/ha, rzepaku - 30 q/ha, buraków cukrowych - 450 q/ha, mleka - prawie 7000 litrów rocznie od jednej krowy. Czy rolnik o takim potencjale produkcyjnym i takich wynikach ma prawo narzekać? Niestety, tak.
Trzeba mnie racjonalnie chronić
Nie chcę się wdawać w szczegółowe wyliczenia ponoszonych przeze mnie kosztów produkcji, ale zgadzam się z opiniami znawców przedmiotu, że produkcja większości artykułów rolnych nie gwarantuje opłacalności. A przecież ze sprzedaży tej produkcji powinienem uzyskać środki, które nie tylko pokryją bezpośrednie nakłady na tę produkcję, ale wystarczą na płace, składkę ZUS, podatek rolny, czynsz dzierżawny, zakup i remonty sprzętu, maszyn, obiektów itp. No i jeszcze powinienem utrzymać siebie i swoją rodzinę. A ja ledwie zipię.
Czego zatem oczekuję od państwa i co w zamian daję? Oczekuję w zasadzie tylko jednego - racjonalnej ochrony polskiego rynku przed nieuczciwą konkurencją lub - mówiąc inaczej - ograniczenia napływu na polski rynek dotowanych towarów rolno-spożywczych z zagranicy. Co daję w zamian? Dobrej jakości produkcję i utrzymanie kilkudziesięciu miejsc pracy.
Racjonalna ochrona polskiego rynku rolnego powinna polegać na stosowaniu mechanizmów (cła, kontyngenty, opłaty wyrównawcze) uniemożliwiających sprzedaż na polskim rynku importowanych produktów rolnych poniżej cen minimalnych, ustalanych corocznie przez rząd w porozumieniu z organizacjami rolników. No i tu dopiero zaczyna się awantura. Co to bowiem są ceny minimalne, na jakiej bazie je tworzyć, dlaczego ograniczać czy eliminować rynek z kształtowania tych cen?
Jako zdeklarowany zwolennik gospodarki rynkowej znajduję się w szczególnie niezręcznej sytuacji. Jak bowiem pogodzić ideę wolnego rynku z głębokim interwencjonizmem państwa na rynku rolnym? Odpowiedź może być tylko jedna. Rynek rolny musi korzystać z ochrony państwa przynajmniej dopóty, dopóki otaczający nas świat będzie dotował eksport produktów rolnych i żywnościowych.
Rolnik to nie pazerny prostak
Polscy rolnicy nie obawiają się zdrowej konkurencji z rolnictwem krajów UE. Obawiają się, i słusznie, dumpingu, a więc konkurencji nieuczciwej, polegającej na sprzedaży tych produktów po cenach niższych od kosztów produkcji. Z tego zasadniczego powodu domaganie się ochrony rodzimego rynku rolnego nie jest zachowaniem z arsenału fobii narodowych i antyrynkowych, ale mieści się w kategorii zachowań racjonalnych, stosowanych w cywilizowanym świecie, a w szczególności w krajach UE.
To politycy i środki masowego przekazu starają się o stworzenie obrazu polskiego producenta rolnego jako pazernego, bezzębnego prostaka (najlepiej z czapką uszatką), który - zamiast zwiększać wydajność i jakość produkcji - podstępnie knuje, jak wyciągnąć więcej pieniędzy z budżetu (w domyśle - od podatnika). Łatwo wtedy ubierać się w togi obrońców konsumentów, zasad zdrowej gospodarki, budżetu, a winą za wzrost cen lub wydatków budżetowych na niezbędną (a najczęściej zawinioną przez władze) interwencję na rynku rolnym obarczyć rolników.
Główny zarzut kierowany pod adresem rolników i odmieniany przez wszystkie przypadki w środkach masowego przekazu brzmi następująco: podstawową przyczyną problemów polskiego rolnictwa jest jego nieefektywność wynikająca z archaicznej struktury gospodarstw rolnych, zacofania technologicznego i niskiego poziomu wykształcenia rolników. Wniosek dla odbiorcy takiej tezy jest oczywisty: gdyby rolnicy pracowali wydajniej, oszczędniej i racjonalniej, byliby w stanie osiągać zyski bez sięgania do państwowej kasy (tak na marginesie - bez trudu udowodnię, że więcej odprowadzam do budżetu, niż z niego otrzymuję).
W rezultacie powstaje przekonanie o utrzymywaniu rolnictwa przez podatników, a wszystkie ujemne zjawiska w gospodarce, jak wzrost cen, inflacji, a nawet bezrobocia, przypisuje się skutkom wymuszonego przez rolników interwencjonizmu państwa w sferze gospodarki rolnej. W parze z tymi zarzutami idzie sugestia, że niski poziom cen importowanych produktów rolnych jest efektem wysokowydajnej i oszczędnej produkcji prowadzonej przez tamtejszych rolników. Przeciętny konsument może zatem sądzić, że przy kształtowaniu ceny produktów rolnych w krajach UE opierano się na klasycznych instrumentach gospodarki rynkowej, tj. podaży i popycie. Jest to oczywiście teza całkowicie fałszywa. Na dochód rolnika w krajach UE składają się dwa zasadnicze elementy: przychody otrzymywane ze sprzedaży produktów rolnych oraz dopłaty budżetu do tych produktów, wypłacane bezpośrednio rolnikom.
Na Zachodzie dopłaca się
Spadek cen produktów rolnych w krajach UE nie jest zatem wynikiem jakiejś szczególnej zdolności rolników tych krajów do obniżania kosztów i zwiększania efektów produkcji, ale systematycznego wzrostu bezpośrednich dopłat dla rolników. Dla przykładu w latach 1991 - 1998 ceny interwencyjne zbóż w krajach UE zostały obniżone ze 161 do 119 euro/t, a więc o 26 procent. Proporcjonalnie obniżono też ceny rynkowe. Tylko że spadek tych cen został w pełni zrekompensowany dopłatami bezpośrednimi dla rolników, które wynoszą obecnie 54,3 euro/t. W rezultacie przychody uzyskiwane przez rolników nie doznały uszczerbku, natomiast zdecydowanie poprawiła się konkurencyjność eksportowanych z tego obszaru produktów rolno-spożywczych. Zwiększając dopłaty, kraje UE mogą stopniowo obniżać ceny produktów rolnych, tak aby eksport tych produktów mógł konkurować cenowo z krajami trzecimi.
Co w tej sytuacji może zrobić Polska? Rozwiązania są w zasadzie tylko dwa - albo zwiększyć dopłaty do produkcji rolniczej, albo ograniczyć dumpingowy import artykułów rolno-spożywczych. Każde z tych rozwiązań stwarza możliwość wzrostu dochodów rolniczych, a tym samym opłacalności produkcji rolnej. Jest bowiem poza sporem, że rolnicze przychody nie przekraczają dziś 40 proc. tego, co otrzymuje mieszkaniec miasta, oraz że kumulacja różnych negatywnych czynników wpływających na poziom dochodów rolniczych nastąpiła w latach 1998 i 1999. Porównując ceny skupu towarów rolnych w listopadzie 1998 z cenami z listopada 1997 roku, musimy stwierdzić ich istotny spadek: pszenicy - ponad 15 proc., trzody chlewnej - ponad 30 proc., drobiu - 10 proc., rzepaku - ponad 30 proc. (w roku 1999) przy około dziesięcioprocentowej inflacji.
Powstaje oczywiście pytanie, czy Polskę stać na zapewnienie rolnikom warunków do opłacalnej produkcji rolnej poprzez zwiększenie dopłat budżetowych? Sądzę, że możliwości państwa są dosyć ograniczone. I to nie tylko ze względów finansowych, ale także techniczno-organizacyjnych. Wchodząc w szeroki system dopłat do produkcji rolniczej, trzeba przede wszystkim spełnić kilka podstawowych warunków, takich jak dokładne rozpoznanie potencjału produkcyjnego polskiego rolnictwa, zapotrzebowania na te produkty na rynku krajowym, kwotowania (limitowania) produkcji poszczególnych towarów rolnych, stworzenie systemu ewidencji, sprawozdawczości itp.
Pozostaje zatem drugie rozwiązanie, tj. ograniczenie importu artykułów rolno-spożywczych. Chociaż chodzi nie tyle o ograniczenie importu, ile o uniemożliwienie sprzedaży tych artykułów na rynku polskim po zaniżonych (dumpingowych) cenach. A ceny zaniżone to ceny niższe od cen minimalnych.
Krystyna Pieniążek w artykule "Samoobrona czy samounicestwienie" ("Rzeczpospolita" z 18 sierpnia 1999 r.) poddaje głębokiej krytyce zarówno samą koncepcję cen minimalnych, jak i zasadę tworzenia ich na podstawie tzw. uzasadnionych kosztów produkcji. Zdaniem autorki nie jest możliwe ustalenie jednej ceny satysfakcjonującej wszystkich uczestników rynku, i to jeszcze opartej na kosztach produkcji. Czyżby?
Bazę ceny minimalnej można ustalić
Może jednak należy inaczej postawić pytanie - czy możliwe jest ustalenie niezbędnych nakładów na produkcję poszczególnych towarów rolnych w przeciętnych warunkach gospodarstwa towarowego, a więc takiego, które utrzymuje się ze sprzedaży swoich produktów?
W miesięczniku "Top Agrar Polska" (maj1999) przedstawiono kalkulację kosztów dla rzepaku ozimego. Z kalkulacji tej, obejmującej tylko koszty bezpośrednie, wynika, że dla osiągnięcia plonu rzędu 30 q/ha łączne koszty przekraczają 1800 zł/ha. Oznacza to, że w tym roku tylko nieliczni producenci rzepaku uzyskali zwrot poniesionych nakładów. W dodatku do tego pisma ("Top Agrar Plus", maj - sierpień '99) przedstawiono z kolei kalkulację kosztów produkcji mleka w 1999 roku na przykładzie dużego gospodarstwa (około 90 krów). Koszt wyprodukowania litra mleka przekracza w tym gospodarstwie 66 groszy. U mnie jest podobnie. Przeciętna krajowa cena skupu mleka wynosiła w tym okresie około 61 groszy za litr. Na tych przykładach pragnę wykazać, że jest możliwe ustalenie, i to z dużą dokładnością, podstawowej bazy ceny minimalnej, jaką są uzasadnione koszty produkcji.
Cen tworzonych na takiej podstawie państwo ma obowiązek bronić, również za pomocą ceł i kontyngentów. Propozycja nowej taryfy celnej już wywołała protest zarówno w kraju, jak i za granicą (szczególnie w UE). W Polsce sprzeciwiają się temu Ministerstwo Finansów, Polska Federacja Producentów Żywności i - czego należy się niebawem spodziewać - opinia społeczna, karmiona apokaliptyczną wizją wzrostu cen na artykuły spożywcze. Protest Ministerstwa Finansów może potwierdzać zarzuty, że obniżanie inflacji w Polsce opiera się głównie na sztucznym zaniżaniu cen żywności. Protest Polskiej Federacji Producentów Żywności jest bardziej mylący, bo sugeruje (poprzez swoją nazwę), że to sami rolnicy (producenci rolni) przeciwni są podnoszeniu ceł. Należy więc wyjaśnić, że bardziej adekwatna nazwa tej federacji powinna brzmieć: Polska Federacja Przetwórców Produktów Rolnych. Protest w istocie jest więc próbą utrzymania dyktatu cenowego w stosunku do polskich producentów rolnych. Mając nieograniczone możliwości importu, polscy przetwórcy produktów rolnych w monopolistyczny sposób narzucają ceny producentom rolnym. Wymownym przykładem takich praktyk jest cena narzucona rolnikom przez zakłady tłuszczowe za tegoroczny rzepak.
Można oczywiście postawić i inne pytanie - czy koszty produkcji rolnej w Polsce, acz uzasadnione, nie są jednak zbyt wysokie? A zatem, czy nie lepiej zaniechać tej drogiej i obciążającej budżet produkcji i importować tańszą żywność z zagranicy? Z przykrością muszę przyznać, że niemała część opinii publicznej, a także mojego środowiska politycznego gotowa jest na to pytanie odpowiedzieć twierdząco.
Autor jest wiceprzewodniczącym Regionu Pomorskiego Unii Wolności.
|
Na temat rolnictwa najwięcej mają do powiedzenia politycy i dziennikarze. Środki masowego przekazu częstują nas rozważaniami, których przewodnią myśl można zawrzeć w tezie: "najgorliwszymi obrońcami realnego socjalizmu stali się polscy chłopi". Chórowi temu wtórują niektórzy ekonomiści, szczególnie dogmatycznie przywiązani do idei wolnego rynku. Zabieram zatem głos jako producent rolny, który na własnej skórze doświadcza skutków polityki rolnej państwa. Jestem dużym producentem, gospodarującym na ponad 900 hektarach. Średnie plony uzyskuję znacznie powyżej średniej krajowej. Czy rolnik o takim potencjale produkcyjnym i takich wynikach ma prawo narzekać? Niestety, tak.
Czego zatem oczekuję od państwa i co w zamian daję? Oczekuję w zasadzie tylko jednego - racjonalnej ochrony polskiego rynku przed nieuczciwą konkurencją lub - mówiąc inaczej - ograniczenia napływu na polski rynek dotowanych towarów rolno-spożywczych z zagranicy. Co daję w zamian? Dobrej jakości produkcję i utrzymanie kilkudziesięciu miejsc pracy.
Polscy rolnicy nie obawiają się zdrowej konkurencji z rolnictwem krajów UE. Obawiają się, i słusznie, dumpingu, a więc konkurencji nieuczciwej, polegającej na sprzedaży tych produktów po cenach niższych od kosztów produkcji. Z tego zasadniczego powodu domaganie się ochrony rodzimego rynku rolnego nie jest zachowaniem z arsenału fobii narodowych i antyrynkowych, ale mieści się w kategorii zachowań racjonalnych, stosowanych w cywilizowanym świecie, a w szczególności w krajach UE.To politycy i środki masowego przekazu starają się o stworzenie obrazu polskiego producenta rolnego jako pazernego, bezzębnego prostaka .
Spadek cen produktów rolnych w krajach UE nie jest zatem wynikiem jakiejś szczególnej zdolności rolników tych krajów do obniżania kosztów i zwiększania efektów produkcji, ale systematycznego wzrostu bezpośrednich dopłat dla rolników. Co w tej sytuacji może zrobić Polska? Rozwiązania są w zasadzie tylko dwa - albo zwiększyć dopłaty do produkcji rolniczej, albo ograniczyć dumpingowy import artykułów rolno-spożywczych. Powstaje oczywiście pytanie, czy Polskę stać na zapewnienie rolnikom warunków do opłacalnej produkcji rolnej poprzez zwiększenie dopłat budżetowych? Sądzę, że możliwości państwa są dosyć ograniczone. Pozostaje zatem drugie rozwiązanie, tj. ograniczenie importu artykułów rolno-spożywczych.
|
WOJNA KIBICÓW
Policja zidentyfikowała siedmiu walczących
Czy kibice obalą struktury państwa
Po drobiazgowym przeanalizowaniu taśm z nagraną przez dwie policyjne kamery bitwą między kibicami w katowickim Spodku policji udało się zidentyfikować siedmiu młodych ludzi. Prokuratura postawi im konkretne zarzuty. Taśmy przesłano do komend rejonowych w kraju. Trwa ustalanie dalszych nazwisk. Policja, nie angażując się w walki w Spodku, wybrała mniejsze zło, tłumaczył katowicki komendant Jan Michna. Wypierając z trybun kibiców, można było doprowadzić do tragedii.
Podczas regularnej bitwy, do jakiej doszło, przypomnijmy, w katowickim Spodku 17 stycznia podczas IV Halowego Turnieju PIłkarskiego, poturbowanych zostało około stu osób. Część opatrywano na miejscu, na płycie boiska, a ponad pięćdziesięciu kibiców odwieziono na pogotowie i do dyżurującego szpitala. W szpitalach pozostawiono sześciu kibiców z obrażeniami głowy i klatki piersiowej.
Policja usiłuje obecnie ustalić prowodyrów bitwy i najbardziej aktywnych w walkach. Po żmudnym analizowaniu kolejnych klatek z taśm nagranych prze policję do tej pory udało się zidentyfikować siedmiu walczących osobników. Na piątkowej konferencji prasowej pokazano dziennikarzom fragmenty filmów.
Nie pokazują one wprawdzie całości walk, lecz widać, że filmujący prowadzili kamery za bardziej aktywnymi kibicami. Filmowano na przykład kibica w czarnej kurtce, wyjątkowo zawzięcie atakującego kawałkiem drewna. Innego, który rzuca wyrwanym właśnie oparciem krzesła. W kadrach często powtarzają się młodzi ludzie wymierzający ciosy klamrami pasków od spodni. Często próbowali zasłonić część twarzy szalikami, lecz opadały im w ferworze walki, dlatego ich rozpoznanie nie sprawia trudności. Wśród walczących widać też kibiców wyraźnie przerażonych tym, co dzieje się wokół.
Na pytanie "Rz", czy trudno będzie ustalić, kto broni się, a kto atakuje, prokurator wojewódzki Piotr Gojny powiedział, że w tego typu zbiorowych i anonimowych ze swej natury zdarzeniach zadaniem prokuratury jest właśnie ustalenie konkretnej winy i konkretnej osoby. "Wszystko to trzeba przełożyć na materiał procesowy, a ostatecznie oceni go sąd". Prokuratura powołała biegłego z laboratorium kryminalistyki, który wykonuje kopie taśm, robi powiększenia uczestników walk dla łatwiejszego ich identyfikowania.
Prokurator przewiduje, że sprawcom, którzy zostaną zidentyfikowani, postawione zostaną zarzuty z art. 140 paragraf 1 p. 5, który mówi o przestępstwie spowodowanym w sposób umyślny, sprowadzającym powszechne niebezpieczeństwo dla zdrowia i życia. "To, co stało się w Spodku, wyczerpuje znamiona takiego czynu", powiedział prokurator. Czyn taki zagrożony jest stosunkowo wysoką karą - od dwóch do dziesięciu lat.
Zastosowany może być także art. 155 kodeksu karnego o udziale w bójce lub pobiciu doprowadzającym do bezpośredniego zagrożenia życia (kara do trzech lat, a jeśli następstwem są ciężkie obrażenia - do ośmiu lat).
Ponieważ kibice wyrywali krzesła, barierki i tłukli szyby, zastosowany także będzie art. 220 k.k. traktujący o przestępstwach przeciwko mieniu.
Na pytania dziennikarzy, dlaczego policja nie wkroczyła bardziej zdecydowanie do walki, komendant Jan Michna odparł, że wybrała mniejsza zło. Gdyby policjanci starali się wyprzeć kibiców z walczących sektorów, istniała realna groźba, że doszłoby do tragedii, dowodził. Walki toczyły się m.in. w najwyższych sektorach, kibice spadaliby z wysokości 30 metrów, jaka dzieliła ich od płyty. W czasie walk wielu z nich usiłowało schodzić tą drogą. Policja zabezpieczała Spodek na zewnątrz, bo takie było jej zadanie. Do Spodka miała wejść na wyraźną prośbę organizatora, co też się stało. Dziennikarze nie uzyskali natomiast zdecydowanej odpowiedzi na pytanie, czy za sprowadzenie powszechnego niebezpieczeństwa odpowiadać także będą organizatorzy imprezy i firma ochroniarska. Prokurator nie wykluczył jednak takiej możliwości.
Wydarzenia te dowodzą, że kibice wydali wojnę państwu, dlatego państwo powinno na to odpowiedzieć stanowczo i zdecydowanie, twierdził Marek Kempski, wojewoda katowicki. Wydarzenia w Spodku traktuje bardzo poważnie, a do rozwiązania problemu zamierza podejść "modelowo". Chodzi o szersze potraktowanie problemu, nie tylko jako zwykłego aktu przemocy, ale poważnego zjawiska socjologicznego. Winę za ten stan ponoszą, zdaniem Kempskiego, także rodzice dzieci pozostawianych bez opieki. Sposobów unikania wojen między kibicami i przemocy na stadionach uczyć się będziemy w Anglii, gdzie w najbliższym czasie wybiera się wojewoda wraz ze specjalistami. W tej dziedzinie "państwo jest w defensywie - powiedział Marek Kempski - powinniśmy wydać zdecydowaną wojnę przestępczości. Może się zdarzyć, że nie grupy społeczne, a kibice obalą struktury państwa". Problem jest tym bardziej istotny, że w tym roku w katowickim Spodku odbywać się będzie światowa liga siatkówki, chodzi więc o to, aby w świat nie poszedł obraz taki, jak po turnieju piłkarskim.
Barbara Cieszewska
Dialog z kibicami
Jak walczyć z przestępczością
Wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za bezpieczeństwo, nie tylko policja - powiedział Janusz Tomaszewski, minister spraw wewnętrznych i administracji, na II Ogólnokrajowej Konferencji Bezpieczeństwa Publicznego, jaka odbyła się w piątek w podwarszawskim Wołominie. Komendant główny policji zapowiedział na niej utworzenie specjalnego zespołu do dialogu z kibicami.
Zapytany, jak się czuje w miejscu kojarzonym przede wszystkim z przestępczością zorganizowaną, wicepremier Tomaszewski powiedział, że czasy rządów gangów na tym terenie należą już do przeszłości. Potwierdził to podinspektor Kazimierz Winiecki, szef miejscowej policji. Jak dowiedzieliśmy się od niego, w rejonie Wołomina notuje się największy spadek przestępczości i największy wzrost wykrywalności w województwie stołecznym. Zdaniem Winieckiego efekty te są skutkiem przede wszystkim współpracy z lokalną społecznością. - To dzięki informacjom od ludzi możemy być tam, gdzie naprawdę jesteśmy potrzebni - mówi wołomiński komendant.
Jak uważa profesor Lech Falandysz, lepszy kontakt ze społeczeństwem mogą zapewnić policji dzielnicowi. - Muszą to być ludzie miejscowi, doskonale znający teren i jego mieszkańców - uważa Falandysz. Jego zdaniem powinno się ich odciążyć od czasochłonnej pracy papierkowej. Wołomińscy dzielnicowi mają ściśle sprecyzowany rozkład dnia: sześć godzin w terenie - między ludźmi, dwie godziny za biurkiem.
Minister Tomaszewski zaznaczył, że tylko współpraca z obywatelami może zagwarantować bezpieczeństwo. Namawiał, by ludzie, którzy widzą, że ktoś łamie prawo, powiadamiali o tym policję. Wicepremier zapowiedział zmiany kadrowe w policji. Jak dowiedzieliśmy się od nadinspektora Marka Papały, komendanta głównego, rozpocznie je nowy system naboru i szkolenia.
Poseł Jan Maria Rokita (AWS), ustosunkowując się do planowanych zmian administracyjnych, powiedział, iż policja powinna być w znacznej mierze podporządkowana wojewodom. Sytuacja, w której policja sama wyznacza sobie zadania, realizuje je i sama się z nich rozlicza, jest zła - mówił. Zdaniem Rokity powinien zostać utworzony nowy pion, który zająłby się sprawami lokalnymi.
Zapytany o ostatnie burdy w Słupsku i Katowicach, komendant główny policji zapowiedział utworzenie zespołu do dialogu z kibicami. W połowie lutego ma się odbyć pierwsze spotkanie funkcjonariuszy z liderami szalikowców. Chcemy w ten sposób wprowadzić w życie starą zasadę: poznam cię, to polubię - powiedział Papała.
wik
|
Po drobiazgowym przeanalizowaniu taśm z nagraną przez dwie policyjne kamery bitwą między kibicami w katowickim Spodku policji udało się zidentyfikować siedmiu młodych ludzi. Prokuratura postawi im konkretne zarzuty. Trwa ustalanie dalszych nazwisk. Prokurator przewiduje, że sprawcom, którzy zostaną zidentyfikowani, postawione zostaną zarzuty z art. 140 paragraf 1 p. 5, który mówi o przestępstwie spowodowanym w sposób umyślny, sprowadzającym powszechne niebezpieczeństwo dla zdrowia i życia. Zastosowany może być także art. 155 kodeksu karnego o udziale w bójce lub pobiciu doprowadzającym do bezpośredniego zagrożenia życia.Ponieważ kibice wyrywali krzesła, barierki i tłukli szyby, zastosowany także będzie art. 220 k.k. traktujący o przestępstwach przeciwko mieniu.
|
Czy w Unii powstanie "centrum" i "peryferia"
Niebezpieczna perspektywa podziału
WOJCIECH SADURSKI
Sałatka po nicejsku jest - jak wiedzą smakosze - daniem dość specyficznym. Zawiera bowiem składniki albo dość mało wyszukane - na przykład jajko, albo wręcz odrażające - jak rybki anchois, ale jako całość ma smak, do którego z czasem można się przyzwyczaić, a nawet polubić. Podobnie z wynikami szczytu Unii Europejskiej w Nicei. Niektóre brzmią nudno i biurokratycznie, a inne są zgoła podejrzane (jak na przykład Karta Praw, której warto będzie poświęcić osobny artykuł). A jednak w sumie składają się na pozytywny pakiet - bo stworzy on niezbędne instytucjonalne podstawy, pozwalające na rozszerzanie Unii o nowe państwa, w tym Polskę.
Pierwsze komentarze w Polsce dotyczą oczywiście głównie "sprawy polskiej", a zwłaszcza walki o liczbę głosów w Radzie Unii. Warto jednak spojrzeć na wyniki nicejskiego szczytu z szerszej perspektywy, bo przyszłe miejsce Polski w instytucjach unijnych jest tylko częścią tzw. większej całości.
Stawka
Przede wszystkim należy zdać sobie sprawę z tego, o jaką stawkę grano. Mówiąc najkrócej, znaczenie Nicei polegało na tym, że była to właściwie ostatnia okazja, by przeprowadzić fundamentalne wewnętrzne reformy, umożliwiające rozszerzenie Unii około roku 2003. Pomijając już formalny kalendarz - gdyby reformy instytucjonalne nie uzyskały w Nicei politycznej aprobaty, to nie byłoby czasu na ich ratyfikację - niemożność uzgodnienia reform w Nicei spowodowałaby załamanie się pewnej dynamiki politycznej. Nabrała ona pewnego rozpędu w ostatnich miesiącach i zepchnęła do defensywy unijnych maruderów - na przykład Wielką Brytanię i Danię.
Najbardziej spektakularnym przejawem owej dynamiki było oczywiście słynne przemówienie Joschki Fischera z 12 maja tego roku, nawołujące m.in. do "przejścia od związku państw do pełnej parlamentaryzacji w postaci Federacji Europejskiej". Fischer podniósł stawkę w debatach nad wizją europejskiej federacji. Byłoby to jednak stracone, gdyby Nicea nie dokonała politycznej ratyfikacji wizji reform. Frustracja i rozczarowanie spowodowałyby opóźnienie dynamiki europejskiej, a to rykoszetem uderzyłoby w szanse państw kandydackich.
Deficyt demokratyczny
Z tego punktu widzenia trzy obszary reformy instytucjonalnej Unii, na które uzyskano w Nicei konsensus, są najważniejsze: podział głosów w Radzie Ministrów, skład Komisji Europejskiej i lista dziedzin, w których obowiązuje zasada kwalifikowanej większości, a nie jednomyślność. Są to sprawy dla przeciętnego czytelnika prasy nudne, a często dość skomplikowane.
Ważne jest jednak, by za szczegółami dotyczącymi liczby głosów w Radzie, liczby komisarzy czy zakresu spraw objętych zasadą większości widzieć tło polityczne techniczo-prawnych uzgodnień. Składa się ono z dwóch podstawowych konstatacji: instytucje unijne są w coraz mniejszym stopniu reprezentatywne i w coraz mniejszym stopniu efektywne, a dodawanie nowych państw członkowskich oba te polityczne defekty tylko pogłębi.
Reprezentatywność jest w Unii problemem drażliwym, gdyż od samego początku tworzenia politycznych form integracji europejskiej ścierały się ze sobą dwie zasady. Wedle jednej - podstawowymi podmiotami reprezentowanymi przez wspólne instytucje są państwa, wedle drugiej - obywatele. Przyjęcie jednej albo drugiej zasady prowadzi oczywiście do odmiennych form instytucjonalnych. W rzeczywistości wynik był zawsze rezultatem kompromisu, z którego nikt tak naprawdę nie był zadowolony.
W literaturze naukowej i publicystycznej na temat instytucji unijnych popularne jest pojęcie deficytu legitymacji politycznej. Oto symptom tego rosnącego deficytu. Obecnie większość głosów w Radzie odpowiada mniej więcej sześćdziesięcioprocentowej większości obywateli państw Unii. Jeśli jednak Unia dalej się będzie rozszerzała, to bez zmiany systemu podziału głosów większość głosów w Radzie odpowiadałaby mniej niż połowie ludności państw Unii. Unia utraciłaby więc moralny mandat do mówienia o demokratyzmie głównych instytucji decyzyjnych.
Niedrożna Komisja
A efektywność? Biurokracja w głównym organie wykonawczym Unii - czyli w Komisji Europejskiej - staje się coraz oporniejsza wraz ze wzrostem liczby członków. Gdy Wspólnota składała się tylko z sześciu członków, prawdopodobieństwo, że jakaś propozycja decyzji - jakiejkolwiek - zostanie przyjęta jako wiążąca decyzja, wynosiło 15 procent. Obecnie prawdopodobieństwo to spadło do 8 procent. Eksperci, którzy dokonali modelu symulacyjnego procesu decyzyjnego w Komisji, twierdzą, że jeśli liczba państw Unii wzrośnie do 27 (a taką liczbę wymienia się jako punkt docelowy), szansa skutecznego przeprowadzenia jakiejkolwiek inicjatywy przez system instytucjonalny Komisji spadnie do 2,5 procent! Innymi słowy, Komisja okaże się po prostu niedrożna.
Z tej podwójnej perspektywy należy patrzeć na reformy instytucjonalne, o których zadecydowano w Nicei - a nie tylko z punktu widzenia (preferowanego przez większość korespondentów i komentatorów) sporu między dużymi i małymi krajami Unii. Czy te reformy będą służyć podwójnym celom większej skuteczności i reprezentatywności? Do pewnego stopnia - skuteczność decyzyjna zostanie zwiększona przez zmianę klucza, według którego obsadzane będą w przyszłości stanowiska komisarzy, a także przez dalsze ograniczenie tematów, w których trzeba osiągnąć jednomyślność w Radzie.
Czy jednak reformy, o których zadecydowano w Nicei, przyczynią się do większej reprezentatywności "obywatelskiej" najwyższych orgnów, a w szczególności Rady? Pierwsze impresje sugerują, że pod pewnymi względami reprezentatywność Rady ulegnie dalszemu osłabieniu - wskazuje na to na przykład zgoda Niemiec na nieproporcjonalnie niską (w stosunku do ludności) liczbę miejsc w Komisji. Ma to być zrekompensowane przez zwiększenie liczby niemieckich parlamentarzystów - ale dopóki Parlament Europejski jest organem drugorzędnym, dopóty remedium to jest złudne.
Mniej równi członkowie
Z perspektywy Polski i innych krajów kandydackich reformy te stanowią dobrą wiadomość, gdyż dostosowują Unię do zwiększenia liczby państw członkowskich. Jest jednak i druga strona medalu. Szczyt w Nicei - zgodnie z przewidywaniami - przyjął też bardziej elastyczne zasady, dotyczące tzw. wzmocnionej współpracy w ramach Unii. Teoretycznie chodzi o to, by niektóre państwa w ramach Unii mogły wspólnie podejmować bardziej intensywną współpracę w wybranych dziedzinach, nie czekając na zgodę pozostałych państw. Praktycznie może to doprowadzić do członkostwa drugiej kategorii.
System "wzmocnionej współpracy" już jest faktem - zarówno waluta euro, jak i system kontroli imigracji na podstawie traktatu z Schengen stanowią przykłady przyspieszonej integracji, z której niektóre państwa dobrowolnie wyłączają się. Po Nicei taka możliwość została sformalizowana i ułatwiona: pojawiają się już propozycje kolejnych dziedzin, w których dochodzić może do integracji w "podgrupach" - na przykład wspólnej polityki obronnej.
Dziś taka polityka jest podyktowana głównie chęcią ominięcia obiekcji Wielkiej Brytanii wobec przyspieszenia integracji. Jednak czołowi politycy unijni nie ukrywają, że system "wzmocnionej kooperacji" jest też niezbędny z perspektywy rozszerzenia Unii o nowe państwa. Jak powiedział 20 listopada we Florencji w Europejskim Instytucie Uniwersyteckim premier Włoch Giuliano Amato, nowe państwa będą potrzebowały czasu, by przystosować się do już osiągniętych standardów integracji.
Jest to potencjalnie niebezpieczna perspektywa. Oznacza bowiem stworzenie "centrum" i "peryferii". Joschka Fischer i Giuliano Amato mówią ładniej: o "środku ciężkości" Unii. Ale to tylko słowa, za którymi kryje się niebezpieczna treść: przewidywany podział Unii na trzon i kresy. W praktyce oznaczać to może członkostwo drugiej kategorii dla nowych państw.
|
Sałatka po nicejsku Zawiera składniki albo mało wyszukane, albo odrażające, ale jako całość ma smak. Podobnie z wynikami szczytu Unii Europejskiej w Nicei. Niektóre brzmią biurokratycznie, inne są podejrzane. jednak składają się na pozytywny pakiet.
znaczenie Nicei polegało na tym, że była to ostatnia okazja, by przeprowadzić wewnętrzne reformy, umożliwiające rozszerzenie Unii około roku 2003. niemożność uzgodnienia reform w Nicei spowodowałaby załamanie się pewnej dynamiki politycznej.
trzy obszary reformy instytucjonalnej Unii, na które uzyskano w Nicei konsensus, są najważniejsze: podział głosów w Radzie Ministrów, skład Komisji Europejskiej i lista dziedzin, w których obowiązuje zasada kwalifikowanej większości. Ważne jest, by widzieć tło polityczne uzgodnień. Składa się ono z dwóch konstatacji: instytucje unijne są w coraz mniejszym stopniu reprezentatywne i w coraz mniejszym stopniu efektywne, a dodawanie nowych państw członkowskich te polityczne defekty pogłębi.
Biurokracja w głównym organie wykonawczym Unii - czyli w Komisji Europejskiej - staje się coraz oporniejsza wraz ze wzrostem liczby członków. Z tej podwójnej perspektywy należy patrzeć na reformy, o których zadecydowano w Nicei. skuteczność decyzyjna zostanie zwiększona przez zmianę klucza, według którego obsadzane będą stanowiska komisarzy.
Szczyt w Nicei przyjął bardziej elastyczne zasady, dotyczące tzw. wzmocnionej współpracy w ramach Unii. chodzi o to, by niektóre państwa mogły wspólnie podejmować współpracę w wybranych dziedzinach, nie czekając na zgodę pozostałych państw. może to doprowadzić do członkostwa drugiej kategorii. Jest to niebezpieczna perspektywa. Oznacza bowiem stworzenie "centrum" i "peryferii".
|
Tuż po wprowadzeniu zakazu posiadania narkotyków, na studniówkach w renomowanych poznańskich szkołach pojawiła się marihuana. Młodzież specjalnie się z nią nie kryła
Każdy zna kogoś, kto ma "dojścia"
Akcja poszukiwania narkotyków w jednej z gdańskich szkół
W łódzkich szkołach pojawił się niedawno temu pies, labrador, który obwąchiwał uczniów i ich rzeczy, aby wykryć narkotyki. Podobna akcja została zorganizowana w podwarszawskim Brwinowie i Gdańsku. W tym samym czasie w Warszawie zlikwidowano jedyną w województwie mazowieckim specjalistyczną poradnię dla osób uzależnionych od narkotyków, która miała pod opieką 1700 pacjentów z całego województwa.
Takie psy jak łódzki labrador powinny pracować na etatach we wszystkich szkołach, i nie tylko w szkołach, jeżeli obowiązujący od dwóch miesięcy przepis, zakazujący posiadania małej ilości narkotyków pod groźbą więzienia, ma być wprowadzany w życie. Skoro jest taki zakaz, to trzeba znaleźć sposób na ujawnianie osób, które owe narkotyki posiadają. Doświadczenie pokazuje jednak, że nie będzie to proste, chociażby dlatego, iż już pierwsze dni "pracy" psów zaangażowanych do wykrywania narkotyków w szkołach wywołały różne opinie.
Próbuje średnio co czwarty
Rodzice obecnych nastolatków noszą w sobie głęboko zakorzeniony strach przed narkotykami. Wynika on przede wszystkim z niewiedzy, bo większość rodziców nigdy nie próbowała żadnego narkotyku. Ten strach próbują zaszczepić swoim dzieciom. Tymczasem młodzi wiedzą o narkotykach znacznie więcej.
Z badań ESPAD (europejski program badań ankietowych w szkołach na temat używania alkoholu i narkotyków) przeprowadzonych w 1999 roku wśród uczniów szkół ponadpodstawowych wynika, że 85 procent 15-latków znało działanie konopi, tyle samo wiedziało, jak działa amfetamina, kokaina, heroina. Zarazem 73 procent 15-latków i 67 procent 17-latków deklarowało w 1999 roku, że nigdy nie zażywało żadnej substancji psychoaktywnej. Z drugiej strony kontakt z narkotykami lub lekami miał średnio co czwarty 15-latek, a to niemało. 15 procent ankietowanych 15-latków przyznało, że przynajmniej raz w życiu używało marihuany lub haszyszu - w ciągu czterech lat, od 1995 roku, liczba ta wzrosła o 50 procent.
Niepokojące jest też, że w ciągu ostatnich lat wśród młodzieży wzrosło przeświadczenie, iż używanie narkotyków od czasu do czasu nie niesie ze sobą żadnego ryzyka lub tylko niewielkie. Przykładowo 15 procent 15-latków uznawało w 1999 roku próby z amfetaminą za mało ryzykowne, podczas gdy cztery lata wcześniej taką opinię wyrażał co dziesiąty z ankietowanych. Próby z extasy za mało groźne uznawało w 1999 roku 13 procent 15-latków, a w 1995 roku - 8 procent.
Znamienne jest również - co także wynika z badań - że dla przeważającej większość nastolatków zażywanie narkotyków nie pociąga za sobą żadnych kłopotów ani problemów. Tak więc spora grupa nastolatków uważa narkotyki za stosunkowo bezpieczne substancje, generujące pożądane doznania bądź zachowania i niepociągające za sobą żadnych negatywnych następstw.
Szukać nie trzeba daleko
Zaostrzenie ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii, polegające na karaniu za posiadanie niewielkiej ilości narkotyków na tzw. własny użytek, wywołało prawdziwy zamęt. Społeczeństwo podzieliło się na zwolenników i przeciwników nowego prawa. Po jednej stronie stanęli m. in. rodzice, którzy w swoim domu nie zetknęli się z problemem narkotyków (albo tak im się wydaje), urzędnicy i politycy. Po drugiej - ci rodzice, którzy mają dzieci uzależnione od narkotyków. Wspierało ich wielu terapeutów oraz osób pracujących z narkomanami, uważających, że restrykcyjne przepisy nie przyniosą nic dobrego.
Janusz Sierosławski, socjolog z Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie, który bada problem narkotyków wśród młodzieży, należy do drugiej grupy. - Nowa ustawa nie jest elementem przemyślanej strategii postępowania z młodzieżą, tylko tę strategię bezrefleksyjnie tworzy - mówi.
Sierosławski uważa, że restrykcyjne przepisy sprawią, iż narkotyki zejdą do podziemia, a przez to zdrożeją, będą więc lepszym niż obecnie źródłem zarobków dla zorganizowanych grup przestępczych. Dlatego nie należy mieć złudzeń, że narkotyków będzie na rynku mniej lub że staną się trudniej dostępne. - Jedynie sposoby sprzedaży staną się bardziej wyrafinowane - przestrzega. Tłumaczy, że handel narkotykami zorganizowany jest na zasadzie sieci rozproszonej - prawie każdy młody człowiek zna kogoś, kto zna handlującego narkotykami.
Z badań prowadzonych w 1999 roku w ramach programu ESPAD wynika, że pierwsze kontakty młodzieży z narkotykami w większości ograniczają się do marihuany i haszyszu. Są one kupowane przez nastolatków najczęściej na dyskotekach lub w barach (30 procent 15-latków i 39 procent 17-latków). 24 procent 15-latków i 30 procent 17-latków twierdzi, że narkotyki łatwo są dostępne również w szkole. Co piąty 15-latek i co czwarty 17-latek jest zdania, że bez problemów można kupić marihuanę lub haszysz na ulicy, a mniej niż 20 procent wymienia mieszkanie dealera. Nawet jeżeli uda się wyprowadzić narkotyki ze szkół (a niewiele szkół przyznaje, że są w nich sprzedawane), to pozostanie jeszcze wiele miejsc odwiedzanych przez młodzież, gdzie równie łatwo można kupić np. "trawę".
- Nastolatki same poszukują narkotyków, przede wszystkim na imprezy, i nadal będą to robić - przekonuje Sierosławski. Dodaje, że w Stanach Zjednoczonych po zaostrzeniu prawa antynarkotykowego grupy przestępcze zaczęły do sprzedaży wciągać dzieci, które uzależniały od narkotyków.
- Nikt nie wsadzi do więzienia 10-latka za rozprowadzanie narkotyków - mówi.
Ułatwianie, czyli redukcja szkód
Janusz Sierosławski uważa, że nowa ustawa antynarkotykowa może utrudnić prowadzenie profilaktyki w szkołach. Trudno bowiem rozmawiać szczerze z młodymi ludźmi, jeżeli wiadomo, że każde przyznanie się do używania narkotyków, a więc i do ich posiadania, jest przyznaniem się do przestępstwa.
Są też i inne problemy związane z nowymi przepisami. Zgodnie z ustawą za kara więzienia grozi ułatwianie zażywania narkotyków. Mogą nią więc być zagrożeni na przykład pracownicy realizujący tzw. program redukcji szkód związanych z zażywaniem narkotyków. W ramach programu osoby uzależnione mogą wymieniać w określonych miejscach jednorazowe igły i strzykawki. Chodzi o to, aby ograniczyć rozprzestrzenianie się wśród narkomanów wirusa HIV. Ponadto prowadzi się też działalność edukacyjną, na przykład uczy osoby uzależnione, w jaki sposób oszczędzać żyły przy wstrzykiwaniu narkotyku lub jak uchronić się przed przedawkowaniem. Wszystkie te działania można zinterpretować jako ułatwianie zażywania narkotyków.
Program redukcji szkód jest częścią Narodowego Programu Zdrowia i Narodowego Programu Przeciwdziałania Narkomanii.
- Tak więc w dwóch narodowych programach mamy obowiązek podejmować działania, które w świetle ustawy antynarkotykowej mogą być zinterpretowane jako przestępstwo - przekonuje Sierosławski.
Nowe przepisy jeszcze przed wejściem w życie odbiły się negatywnie na programach redukcji szkód. Barbara Kęszycka, wojewódzki koordynator ds. narkomanii w Wielkopolsce oraz prezes Stowarzyszenia Profilaktyki Społecznej "Sedno", opowiada, że w Poznaniu program zamarł po przeprowadzonej w listopadzie ubiegłego roku akcji policyjnej.
- Nic się nikomu nie stało. Policja ograniczyła się do legitymowania wszystkich, których spotkała w pobliżu naszego punktu wymiany igieł i strzykawek, ale narkomanii, którzy się o tym dowiedzieli, i tak przestali do nas przychodzić - mówi. - Teraz powoli odzyskujemy ich zaufanie i może uda się przywrócić program redukcji szkód do poprzednich rozmiarów.
Narkoman łatwym celem
Zdaniem Kęszyckiej zażywanie marihuany stało się elementem kultury młodzieżowej.
- Nowe przepisy nic w tej sprawie nie zmienią - mówi. - Już po wejściu w życie noweli ustawy marihuana pojawiła się na studniówkach w renomowanych poznańskich szkołach i młodzież specjalnie się z nią nie kryła. Obawiam się, że ofiarami tej ustawy padną przede wszystkim uzależnieni, bo oni są najłatwiejszym celem.
- Dzięki programowi redukcji szkód ograniczyliśmy wzrost nowych zarażeń wirusem HIV. Udało nam się też zahamować wzrost zgonów z powodu przedawkowania. Te osiągnięcia mogą zostać zmarnowane - przestrzega Sierosławski.
- A cóż to za program redukcji szkód - ironizuje doktor Barbara Łysakowska, psychiatra, która od 28 lat zajmuje się leczeniem ludzi uzależnionych od narkotyków. - Taki program, by odniósł sukces, wymaga ogromnej akcji propagandowej. To, co się u nas robi, jest wyrzucaniem pieniędzy w błoto.
Doktor Barbara Łysakowska uważa, że zaostrzenie ustawy antynarkotykowej jest słuszne. Jej zdaniem nie można było utrzymywać fikcji prawnej. Skoro produkcja narkotyków i handel nimi są karane, to karane musi być również posiadanie nielegalnej substancji.
- A jeżeli handel narkotykami zejdzie do podziemia, to bardzo dobrze - uważa. - Przynajmniej narkomani będą mniej widoczni i dzięki temu mniej przypadkowych osób zainteresuje się narkotykami.
Restrykcje zamiast leczenia
Barbara Łysakowska wskazuje jednak na niekonsekwencję działań w walce z narkomanią.
- Wprowadzono restrykcyjne przepisy, umożliwiające karanie za posiadanie narkotyków, a jednocześnie zlikwidowano w Warszawie poradnię przy ulicy Dzielnej dla dorosłych mających problem narkotykowy - mówi. - A więc z jednej strony restrykcje, a z drugiej brak możliwości pomocy dla tych, którzy chcą wyjść z uzależnienia.
Poradnia leczenia uzależnień od narkotyków i leków dla osób, które ukończyły 18 lat, została zlikwidowana 15 stycznia, przez ZOZ przy ulicy Nowowiejskiej, któremu podlegała. Dyrekcja ZOZ przeniosła część usług na ulicę Nowowiejską - uruchomiła punkt konsultacyjny dla osób uzależnionych, czyli miejsce, w którym narkomani kierowani są na tzw. detoks (wyłącznie osoby uzależnione od heroiny) i do ośrodków rehabilitacji i readaptacji.
- Pozbawiono pacjentów psychoterapii, farmakoterapii, grup wsparcia - opowiada psycholog i terapeuta uzależnień Barbara Robaszkiewicz, była pracownica przychodni przy ul. Dzielnej.
- Nie wszystkie osoby uzależnione mogą się leczyć w ośrodku zamkniętym, bo jeżeli mają pracę i rodzinę, to trudno im na rok wszystko to rzucić. Zresztą, na terenie całej Polski nie ma miejsc w ośrodkach. Na przyjęcie czeka się około trzech miesięcy. Co ma zrobić pacjent, który właśnie zakończył detoks i czeka na miejsce w ośrodku? Gdzie ma szukać wsparcia? - pyta Robaszkiewicz.
- Dobrze, że przy Dzielnej pozostała poradnia dla uzależnionej młodzieży, podlegająca ZOZ w Zagórzu - mówi. - Jednak największy wzrost uzależnień od narkotyków mamy w grupie wiekowej 20 - 24 lata. I właśnie poradnia dla tych ludzi została zamknięta.
ELIZA OLCZYK
|
W łódzkich szkołach pojawił się niedawno temu pies, aby wykryć narkotyki. Takie psy powinny pracować we wszystkich szkołach, i nie tylko w szkołach, jeżeli obowiązujący od dwóch miesięcy przepis, zakazujący posiadania małej ilości narkotyków pod groźbą więzienia, ma być wprowadzany w życie.
Z badań ESPAD przeprowadzonych w 1999 roku wśród uczniów szkół ponadpodstawowych wynika, że 85 procent 15-latków znało działanie konopi, wiedziało, jak działa amfetamina, kokaina, heroina. 15 procent ankietowanych 15-latków przyznało, że używało marihuany lub haszyszu - w ciągu czterech lat liczba ta wzrosła o 50 procent.Niepokojące jest, że w ciągu ostatnich lat wśród młodzieży wzrosło przeświadczenie, iż używanie narkotyków od czasu do czasu nie niesie ze sobą ryzyka.
Zaostrzenie ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii, polegające na karaniu za posiadanie niewielkiej ilości narkotyków na tzw. własny użytek, wywołało zamęt. Społeczeństwo podzieliło się na zwolenników i przeciwników nowego prawa. Janusz Sierosławski, socjolog z Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie, uważa, że restrykcyjne przepisy sprawią, iż narkotyki zejdą do podziemia, zdrożeją, będą więc lepszym źródłem zarobków dla zorganizowanych grup przestępczych.
Zgodnie z ustawą za kara więzienia grozi ułatwianie zażywania narkotyków. Mogą nią być zagrożeni pracownicy realizujący tzw. program redukcji szkód związanych z zażywaniem narkotyków. W ramach programu osoby uzależnione mogą wymieniać jednorazowe igły. prowadzi się też działalność edukacyjną, uczy osoby uzależnione, w jaki sposób oszczędzać żyły przy wstrzykiwaniu narkotyku.
Zdaniem Kęszyckiej zażywanie marihuany stało się elementem kultury młodzieżowej.- Nowe przepisy nic w tej sprawie nie zmienią - mówi. - Obawiam się, że ofiarami tej ustawy padną przede wszystkim uzależnieni, bo oni są najłatwiejszym celem.
Barbara Łysakowska wskazuje na niekonsekwencję działań w walce z narkomanią.- Wprowadzono restrykcyjne przepisy, umożliwiające karanie za posiadanie narkotyków, a jednocześnie zlikwidowano w Warszawie poradnię przy ulicy Dzielnej dla dorosłych mających problem narkotykowy - mówi. - Pozbawiono pacjentów psychoterapii, farmakoterapii, grup wsparcia - opowiada psycholog i terapeuta uzależnień Barbara Robaszkiewicz.
|
ANALIZA
Nadzwyczajny zjazd samorządu lekarskiego
Dwa obozy i zakładnik
MAŁGORZATA SOLECKA
W najbliższych dniach rząd może się spodziewać wielu gorzkich słów pod adresem reformy ochrony zdrowia - w środę w Mikołajkach rozpoczyna się nadzwyczajny zjazd samorządu lekarskiego. - Nie ma naukowej metody zbadania, czy po reformie jest lepiej, czy gorzej. Sądząc po nastrojach lekarzy, jest gorzej. Brakuje nadziei, która towarzyszyła nam do momentu wprowadzenia nowego systemu - ocenia prezes Naczelnej Rady Lekarskiej dr Krzysztof Madej.
Według badań opinii społecznej około 80 procent Polaków nie jest zadowolonych z działania ochrony zdrowia. Szczególnie doskwiera nam utrudniony dostęp do specjalistów. Nie chodzi tu nawet o konieczność posiadania skierowania, ale o to, że limity wprowadzane przez kasy chorych powodują ograniczenie liczby przyjmowanych pacjentów.
Antylekarska wojna?
- Reformę ochrony zdrowia należało zacząć od porozumienia ponad podziałami - ocenia dr Madej. Warto przypomnieć, że w pierwszych tygodniach 1999 roku, gdy trwał protest anestezjologów, a do strajków szykowali się pozostali pracownicy służby zdrowia, Naczelna Rada Lekarska wystąpiła z propozycją tzw. okrągłego stołu wszystkich zainteresowanych stron. Do takiego spotkania do tej pory nie doszło.
Nic więc dziwnego, że system ochrony zdrowia przypomina obecnie - z dalszej perspektywy - pole bitwy, na którym naprzeciw siebie ustawiły się dwa wrogie obozy. Obóz reformatorów, organizatorów i urzędników odpowiedzialnych za funkcjonowanie kas chorych i obóz pracowników publicznej służby zdrowia. Jest jeszcze jeden aktor - pacjent: zakładnik obu stron konfliktu.
- Trwa antylekarska wojna - alarmuje dr Krzysztof Madej. Jego zdaniem organizatorzy systemu ochrony zdrowia próbują przerzucić moralną odpowiedzialność za błędy reformy właśnie na lekarzy. Temu ma służyć m.in. utwierdzanie pacjentów w przekonaniu, że limity przyjęć do specjalistów są wewnętrzną, organizacyjną sprawą między placówką a kasą chorych, a pacjenci muszą być przyjmowani w zależności od potrzeb. Pacjent, który nie dostał się do specjalisty i zadzwonił ze skargą do kasy chorych, takie tłumaczenie słyszy najczęściej. Niektórzy urzędnicy kas chorych wręcz oskarżają lekarzy o tzw. strajk włoski - drobiazgowe przestrzeganie litery ustawy ubezpieczeniowej, które daje się we znaki pacjentom.
W stosunku do części lekarzy to na pewno krzywdząca opinia. Tym niemniej takie wypadki, jak żądanie skierowania od lekarza pierwszego kontaktu dla dziecka, które rodzice przywieźli do szpitala ze złamaną nogą, można zinterpretować albo jako uprzykrzanie życia pacjentom (według zasady "jak oni nam, tak my wam"), albo jako przejaw głupoty graniczącej z obłędem. Nie można jednak nie zauważyć, że przynajmniej niektórzy zachowują w tej materii zdrowy rozsądek, traktując limity przyjęć jako element podlegający negocjacjom.
- Nie można zaprzeczyć, że właśnie taki negocjacyjno-umowny system organizacji ochrony zdrowia, oparty na przesłankach czysto liberalnych, powoduje napięcia - uważa dr Madej, zwracając uwagę, iż nastąpiła zmiana nawet w nomenklaturze - mówi się o świadczeniu usług, a nie leczeniu, lekarza zastąpił świadczeniodawca, a posługę lekarską nazywa się usługą.
Pieniędzy za mało
- Niedoinwestowanie ochrony zdrowia jest długoletnie. Co więcej, mają rację ci, którzy twierdzą, że na tę dziedzinę życia można przeznaczyć każde pieniądze, a i tak nie wszystkie potrzeby będą zaspokojone - uważa prezes NRL. Jest jednak - jego zdaniem - próg biedy, poniżej którego rozpoczyna się patologia. I polska ochrona zdrowia ciągle jest poniżej tego progu.
- Błędem reformy był brak zastrzyku kapitałowego - podkreśla dr Madej.
Nadzieje na uruchomienie dodatkowych źródeł finansowania autorzy reformy i część lekarzy pokładają nie tyle w zwiększeniu składki, ile we wprowadzeniu koszyka gwarantowanych świadczeń zdrowotnych. Takie rozwiązanie pozwoliłoby wprowadzić zarówno system dopłat do części świadczeń, jak i otworzyć rynek dla dodatkowych ubezpieczeń zdrowotnych.
Prezes samorządu lekarskiego zapatruje się jednak na takie rozwiązania sceptycznie. - Medycyna to kategoria usług publicznych. I trzeba szukać optymalizacji metod zarządzania przez dobrze podejmowane decyzje administracyjne, a nie zdawać się na mechanizmy rynkowe - mówi wprost.
Niemniej jest spora grupa lekarzy, którzy właśnie w mechanizmach rynkowych upatrują dla siebie szansy. - To ci, którzy mają nadzieję na zwycięstwo w walce rynkowej. Już zostali zasileni kapitałowo i liczą na to, że pieniądz rzeczywiście przyjdzie za pacjentem - ocenia dr Madej.
Jego zdaniem samorząd lekarski powinien być bardzo ostrożny w wypowiedziach na temat dodatkowych źródeł finansowania ochrony zdrowia. - To może pogłębić proces przerzucania moralnej odpowiedzialności za ograniczenia w dostępie do świadczeń na lekarzy - przestrzega.
Klęska nie tylko lekarzy
Jednym z najpoważniejszych problemów w tym zawodzie są dochody.
Oficjalne zarobki są niskie. Według prezesa NRL jest to efekt niedoinwestowania ochrony zdrowia i nieprzyjęcia w modelu reformy motywacyjnego systemu wynagradzania za pracę. Wprawdzie przy wprowadzaniu nowego systemu mówiło się, że im lekarz będzie przyjmował więcej pacjentów, tym wyższe będą jego zarobki, jednak w zdecydowanej większości publicznych placówek - zwłaszcza w szpitalach - sposób płacenia lekarzom za pracę się nie zmienił.
Zdaniem prezesa NRL dopóki problem płac w ochronie zdrowia nie zostanie rozwiązany, dopóty nie będzie można mówić o rzeczywistej zmianie systemu.
Choć lekarze narzekają, że zarabiają mało, opinia społeczna jest zdania, że ich zawód jest jednym z najbardziej dochodowych (OBOP, luty 2000 rok). Tę rozbieżność można tłumaczyć świadomością społeczną, że coraz więcej pieniędzy lekarze zarabiają dzięki prywatnym praktykom. Jest jednak i inne wytłumaczenie - niemal ośmiu na dziesięciu Polaków (według sondażu OBOP z listopada 1999 roku) jest przekonanych, że lekarze publicznej służby zdrowia biorą łapówki za zabiegi i opiekę nad chorymi. W tym niechlubnym rankingu lekarze zajęli pierwsze miejsce, znacznie wyprzedzając celników, policjantów i urzędników.
Takie wyniki - co trzeba podkreślić - to klęska nie tylko lekarzy. Wszak jednym z podstawowych celów reformy było wyeliminowanie, a przynajmniej ograniczenie szarej strefy w ochronie zdrowia, doprowadzenie do tego, by pacjent, świadom swoich praw wynikających z płacenia składek, nie sięgał do kieszeni, aby dodatkowo zapłacić doktorowi. Tak się jednak nie stało - obecny kształt reformy nie zmienił pod tym względem położenia pacjenta.
Ale jak z wynikami badań opinii społecznej radzą sobie lekarze?
Wątpią i tłumaczą
Po pierwsze, wątpią nie tyle w rzetelność, ile w świadomość ankietowanych osób. - Nie każde wręczenie pieniędzy lekarzowi jest łapówką - przypomina dr Krzysztof Madej. Rzeczywiście - z łapówką mamy do czynienia, gdy lekarz uzależnia wykonanie badań, przeprowadzenie operacji czy wydanie skierowania od "korzyści majątkowej".
Po drugie, przypominają, że przyjmowanie - i dawanie - łapówek jest ścigane przez wymiar sprawiedliwości. Sprawy te mogą również trafić do samorządu lekarskiego i wtedy przeciw lekarzowi wszczynane jest postępowanie. Takie jest stanowisko izb lekarskich. Ale nieoficjalnie można usłyszeć więcej. - Ryba psuje się od głowy. Biorą ordynatorzy, biorą i inni - tłumaczą młodzi lekarze, przerzucając winę za fatalny wizerunek środowiska na "lobby ordynatorsko-profesorskie".
Po trzecie, ujmują rzecz globalnie. - Fatalny system wynagrodzeń w ochronie zdrowia rodzi pokusę korupcji - uważa dr Madej. I na takich rozbieżnych opiniach kończy się dyskusja z lekarzami na temat ich nielegalnych - i legalnych zresztą też - zarobków.
Lekarze pilnują jednego - by tzw. dowodów wdzięczności, wręczanych lekarzowi pieniędzy czy prezentów już po wykonaniu usługi, nie traktować jak łapówki. I w sensie prawnym mają rację - taki gest ze strony pacjenta, zupełnie dobrowolny lub też wymuszony presją otoczenia (wszyscy dają, jak nie dam, na drugi raz mogą być kłopoty - tłumaczą często pacjenci) łapówką nie jest.
Kto ma bronić przed pokusą?
Jednak jak można się domyślać z sondażu, Polacy nie rozróżniają łapówek, "dowodów wdzięczności" i czasami nawet opłat, które mogą być całkiem legalne (wnoszenie opłat na rzecz fundacji, czyli tzw. cegiełek), pod warunkiem że nie uzależnia się od nich przyjęcia do szpitala czy wykonania badań. A z takimi przypadkami również można się jeszcze spotkać, choć zniesienie rejonizacji powinno zniechęcać dyrektorów szpitali do tego rodzaju praktyk.
Ale pokusy pojawiają się nie tylko w relacji lekarz - pacjent. Coraz głośniej jest o przypadkach "kupowania" lekarzy przez firmy farmaceutyczne. Przykład? Ot, choćby sprzed kilku tygodni - kilkudniowe szkolenie zorganizowane przez duży koncern farmaceutyczny w alpejskiej miejscowości w środku sezonu narciarskiego dla kilkudziesięciu lekarzy.
- System ochrony zdrowia, w tym również zasady wynagradzania za pracę, powinien bronić lekarzy przed pokusą korzystania z takich ofert - uważa prezes NRL. Jego zdaniem wyniki badań opinii społecznej dotyczącej korupcji środowiska lekarskiego to samonapędzająca się przepowiednia. - Samorząd lekarski powstał m.in. po to, by walczyć z tym fatum społecznym - podkreśla.
Zdaniem lekarzy media uczestniczą w nagonce na środowisko. Opinie o zmasowanym ataku prasy i telewizji - zwłaszcza telewizji - towarzyszyły w ostatnich kilku tygodniach zjazdom okręgowych izb lekarskich. Że tak samo będzie na zbliżającym się, kwietniowym zjeździe krajowym w Mikołajkach, jest więcej niż pewne.
Byłoby jednak źle, gdyby był to jedyny wniosek lekarzy dotyczący ich wizerunku w oczach opinii publicznej.
W środowej "Rzeczpospolitej" rozmowa z minister zdrowia Franciszką Cegielską.
|
W najbliższych dniach rząd może się spodziewać wielu gorzkich słów pod adresem reformy ochrony zdrowia - w środę w Mikołajkach rozpoczyna się nadzwyczajny zjazd samorządu lekarskiego. - Nie ma naukowej metody zbadania, czy po reformie jest lepiej, czy gorzej. Sądząc po nastrojach lekarzy, jest gorzej - ocenia prezes Naczelnej Rady Lekarskiej dr Krzysztof Madej.Według badań opinii społecznej około 80 procent Polaków nie jest zadowolonych z działania ochrony zdrowia. Szczególnie doskwiera nam utrudniony dostęp do specjalistów. - Trwa antylekarska wojna - alarmuje dr Krzysztof Madej. Jego zdaniem organizatorzy systemu ochrony zdrowia próbują przerzucić moralną odpowiedzialność za błędy reformy na lekarzy. - Błędem reformy był brak zastrzyku kapitałowego - podkreśla dr Madej.Nadzieje na uruchomienie dodatkowych źródeł finansowania autorzy reformy i część lekarzy pokładają nie tyle w zwiększeniu składki, ile we wprowadzeniu koszyka gwarantowanych świadczeń zdrowotnych. Takie rozwiązanie pozwoliłoby wprowadzić zarówno system dopłat do części świadczeń, jak i otworzyć rynek dla dodatkowych ubezpieczeń zdrowotnych.Prezes samorządu lekarskiego zapatruje się jednak na takie rozwiązania sceptycznie. - Medycyna to kategoria usług publicznych. I trzeba szukać optymalizacji metod zarządzania przez dobrze podejmowane decyzje administracyjne, a nie zdawać się na mechanizmy rynkowe - mówi wprost. Jednym z najpoważniejszych problemów w tym zawodzie są dochody.Oficjalne zarobki są niskie. Według prezesa NRL jest to efekt niedoinwestowania ochrony zdrowia i nieprzyjęcia w modelu reformy motywacyjnego systemu wynagradzania za pracę. jednak niemal ośmiu na dziesięciu Polaków jest przekonanych, że lekarze publicznej służby zdrowia biorą łapówki za zabiegi i opiekę nad chorymi. Takie wyniki to klęska nie tylko lekarzy. Wszak jednym z podstawowych celów reformy było wyeliminowanie, a przynajmniej ograniczenie szarej strefy w ochronie zdrowia. Tak się jednak nie stało.
|
Świat nie interesował się wojną partyzancką w dalekim Kaszmirze. Dziś, gdy trwają zaciekłe starcia na granicy pakistańsko-indyjskiej, boi się nuklearnej eskalacji.
Krwawe wzgórza
Piloci indyjscy opowiadali, że Pakistańczycy nawet podczas bombardowań nie przerywali modłów, które odprawiali we właściwych porach na odkrytym terenie. Na zdjęciu: kaszmirscy bojownicy w pobliżu miejscowości Kargil.
AP
TADEUSZ MILLER
Pięciu żołnierzy pod dowództwem porucznika Saurabha Kalii wyruszyło na początku maja patrolować góry w okolicach Kargilu. Z patrolu nigdy nie wrócili. W miesiąc później armia pakistańska oddała rodzinom ciała żołnierzy w drewnianych skrzynkach. Mieli poobcinane nosy, uszy, genitalia i wydłubane oczy. Takich skrzynek pojawia się w Indiach i Pakistanie coraz więcej, w miarę jak konflikt zbrojny między obydwoma krajami narasta i nabiera coraz zacieklejszego charakteru.
- Posiekamy ich na kawałki - obiecywali koledzy z jednostki porucznika Kalii, mając na myśli pakistańskich intruzów. Wyruszające na front oddziały Gurkhów armii indyjskiej unoszą w górę zakrzywione noże khukri w geście groźnego powitania. Gurkhowie są bezwzględni. Kiedy podczas wojny falklandzkiej ich oddziały, stanowiące część inwazyjnej armii brytyjskiej, zdobyły pierwszą linię okopów argentyńskich, poobcinali poległym wrogom głowy, po czym wrzucili je do drugiej linii okopów.
Po drugiej stronie linii, która kiedyś była linią zawieszenia broni, zaciętość jest nie mniejsza. Piloci indyjscy opowiadali, że "pakistańscy intruzi", jak ich nazywają w Delhi, nawet podczas bombardowań nie przerywali modłów, które odprawiali we właściwych porach na odkrytym terenie. "Ci ludzie mają motywację" - przyznają indyjscy dowódcy. To zrozumiałe, bo "bojownicy o wolność", jak określa się ich w Islamabadzie, toczą dżihad, islamską świętą wojnę. Zwycięstwo podczas takiej wojny jest dla muzułmanina wielką cnotą, śmierć zaś gwarancją przekroczenia bram raju. Podobno wśród bojowników muzułmańskich znajduje się sporo kobiet.
Porażka wywiadu
Konflikt na linii zawieszenia broni, który rozpoczął się z początkiem maja, zaskoczył Delhi. Po lutowej wizycie premiera Atala Behariego Vajpayee w Lahore i jego serdecznych uściskach z premierem Pakistanu Nawazem Sharifem wydawało się, że oba kraje zmierzają do porozumienia. Ukuto nawet określenie "duch Lahore" mające oznaczać nowy początek w rozwiązywaniu trudnych problemów, które nawarstwiły się między obydwoma państwami w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat. Dziś w Delhi mówi się, że kiedy premierzy wygłaszali przyjazne toasty, armia pakistańska zajęła się przesuwaniem linii zawieszenia broni kilka kilometrów w głąb terytorium indyjskiego.
Nie jest to operacja prosta, bo na tym odcinku linia przebiega wierzchołkami gór na wysokości 5 - 6 tysięcy metrów. Zimą temperatura sięgająca 60 stopni poniżej zera uniemożliwia armii indyjskiej pobyt na tym terenie. Intruzom z Pakistanu, bo należy przyjąć, że przybyli z tego kraju, chociaż nie wiadomo, czy są członkami regularnej armii pakistańskiej, jak się okazało nawet takie mrozy nie przeszkadzają. Od końca lutego na strategicznych szczytach w ten potworny ziąb chłostani huraganowymi wichrami bojownicy dżihadu ryli kryjówki i konstruowali betonowe schrony z prefabrykowanych elementów. Gromadzili żywność i broń. Kiedy wreszcie nadeszła wiosna i śniegi częściowo stopniały, na patrol wyruszył indyjski pluton, po którym ślad zaginął.
Wygląda na to, że przez kilka miesięcy władze indyjskie nie miały pojęcia o tym, co dzieje się na granicy. Minister obrony George Fernandes oświadczył, że pierwsze wieści o ruchach "podejrzanych osobników" przynieśli pasterze wypasający owce na halach w okolicach miasteczek Drass i Kargil. Później zwiad lotniczy potwierdził te wiadomości. W Delhi coraz częściej pytają więc, co robił w tym czasie indyjski wywiad. Z kręgów wywiadowczych płyną następujące wyjaśnienia: otóż wywiad informował, ale nikt tych informacji nie traktował poważnie. Ale według analityków dane wywiadu okazały się tak niejasne, że trudno byłoby na takiej podstawie podejmować konkretne decyzje. Wywiad, armia i politycy indyjscy przegapili bardzo poważne naruszenie linii zawieszenia broni, ukołysani do snu przekonaniem o własnej potędze atomowej i uspokajającymi zapewnieniami z Lahore.
Monologi głuchych
Oba kraje stoczyły trzy "pełnowymiarowe" wojny, a drobnych potyczek granicznych nie sposób nawet zliczyć. Obecna sytuacja jest jednak szczególna ze względu na intensywność walk i zaangażowanie indyjskiego lotnictwa. W Delhi określa się ją jako "niemalże wojnę". Specyficzność sytuacji i poziom zagrożenia zwiększa dodatkowo broń jądrowa, którą od maja ubiegłego roku obydwa kraje już oficjalnie posiadają. Silniejsze pod względem uzbrojenia konwencjonalnego Indie zapowiedziały, że w razie wojny z Pakistanem pierwsze nie użyją broni jądrowej. Islamabad nie daje takich obietnic. Minister informacji Pakistanu Mushahid Hussain Syed w czasie wywiadu dla BBC na pytanie, czy podobne gwarancje złoży również jego kraj, odpowiedział: "Pakistan zawsze miał pokojowe intencje i żywimy nadzieję, że nie dojdzie do takiej sytuacji".
Wojna w rejonie Kargilu jest wynikiem długoletnich zaniedbań i braku umiejętności oraz woli porozumienia się obydwu krajów w kwestii kaszmirskiej. W 1948 roku wyznający hinduizm maharadża Kaszmiru zdecydował się przyłączyć swój kraj do hinduskich Indii. Problem polegał jednak na tym, że znaczną większość jego poddanych stanowili muzułmanie. Podczas pierwszej wojny indyjsko-pakistańskiej, zaledwie w rok po uzyskaniu niepodległości przez obydwa kraje, Kaszmir został podzielony na część pakistańską i indyjską. Indie zachowały stolicę, Srinagar, leżącą w malowniczej dolinie. Srinagar i okolice są do dziś prawie w całości muzułmańskie.
W 1989 roku w indyjskiej części Kaszmiru rozpoczął się ruch zbrojny, którego Indie dotąd nie potrafiły stłumić pomimo rozmieszczenia w tym stanie prawie pół miliona żołnierzy. Nie ulega wątpliwości, że wraz z upływem lat muzułmańscy powstańcy zyskiwali moralne i materialne wsparcie od pakistańskich służb specjalnych. Problem kaszmirski zdominował wszystkie inne aspekty stosunków dwustronnych. Już od półwieku przedstawiciele Indii i Pakistanu co jakiś czas spotykają się i "kontynuują dialog" w celu "znormalizowania stosunków". Kiedy dochodzi do kwestii kaszmirskiej, dialog zamienia się w monolog głuchych i obie strony trzymają się sztywno własnego stanowiska. Żadna nie chce pójść na ustępstwa i każda utrzymuje, że wielkim osiągnięciem jest już samo zainicjowanie rozmów.
Precyzyjny plan
Prawie wszyscy obserwatorzy najnowszych wydarzeń na subkontynencie indyjskim uznają, że obecny konflikt zainicjował Pakistan, wysyłając przez linię zawieszenia broni grupy uzbrojonych powstańców. Wygląda na to, że była to drobiazgowo przygotowana akcja, która jak się wydaje, dotąd przynosi militarne i polityczne korzyści. Pod względem wojskowym osłabia Indie, które na ten niewielki, liczący zaledwie z górą sto kilometrów, odcinek granicy musiały ściągnąć kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy. Wojna w wysokich górach jest niezwykle skomplikowana z powodu wysokości i problemów logistycznych. Na jednego biorącego udział w walce żołnierza przypada co najmniej czterech innych zajmujących się transportem zaopatrzenia. Stosunek sił biorących udział w operacji wojsk indyjskich do umocnionych na szczytach wzgórz mudżahedinów wynosi dziesięć do jednego i jest to minimum, jeśli Delhi chce pokonać napastników. Okazuje się jednak, że Indiom brakuje żołnierzy, którzy nie tylko byliby w stanie walczyć, ale po prostu zdołaliby przetrwać na wysokości powyżej 3,5 tysiąca metrów nad poziomem morza. Żołnierze ściągnięci naprędce z nizin są tu bezużyteczni.
Ludzkie koszty tego konfliktu nie są dotąd znane, ale muszą być bardzo wysokie. Według strony indyjskiej armii tego państwa udało się w ciągu ostatnich dwóch tygodni wyprzeć intruzów z kilku punktów strategicznych po wschodniej stronie linii zawieszenia broni. Była to trudna i krwawa operacja, często dochodziło do walki wręcz. Te informacje niełatwo jednak potwierdzić, ponieważ dziennikarze zagraniczni nie mają dostępu do rejonu walk.
Również ponoszone przez Delhi koszty polityczne są znaczne. Przez lata podczas rozmów o sposobie rozwiązania problemu kaszmirskiego główną przyczynę kontrowersji stanowiła ewentualna mediacja strony trzeciej. Pakistan nalegał na przyjęcie mediatora, aby ułatwić proces porozumienia. Jednak Indie zdecydowanie odrzucały tę propozycję, uważając, że jest to problem, który dotyczy wyłącznie Indii i Pakistanu. Sytuację zmieniły jednak próby jądrowe na subkontynencie. O ile wcześniej świat nie interesował się szczególnie wojną partyzancką w dalekim Kaszmirze - według danych pakistańskich w ciągu dziesięciu lat walk zginęło około 60 tys. Kaszmirczyków - o tyle obecnie zaciekłe starcia graniczne nie mogą pozostać bez echa. Świat obawia się nuklearnej eskalacji. Siłą rzeczy więc kwestia kaszmirska przestaje być problemem jedynie dwóch stron. Ze strony Islamabadu jest to pewien rodzaj atomowego szantażu i dopiero czas pokaże, jak dalece jest on skuteczny.
Już dziś koszty wojny są ogromne. Obydwie strony wystrzeliły dziesiątki tysięcy pocisków artyleryjskich. Indie, które straciły dwa samoloty i helikopter, oceniają dzienne wydatki na wojnę w Kargilu na cztery miliony dolarów. Rządzącej koalicji zależy na zwycięskim zakończeniu wojny z Pakistanem jeszcze przed zaplanowanymi na wrzesień wyborami powszechnymi. Jeśli ten plan się nie powiedzie, to szanse koalicji na zwycięstwo wyborcze gwałtownie stopnieją.
Hindusi odzyskali Górę Tygrysa
Prezydent Bill Clinton rozmawiał w niedzielę w Waszyngtonie o wzroście napięcia w Kaszmirze z premierem Pakistanu Nawazem Sharifem. Tego samego dnia Indie oznajmiły o zdobyciu strategicznego szczytu w Himalajach w północnej części spornego terytorium.
Podróż szefa rządu pakistańskiego została uzgodniona w czasie rozmów telefonicznych, jakie Clinton przeprowadził w sobotę z Sharifem i premierem Indii Atalem Beharim Vajpayee. Rzecznik Białego Domu podał, że trzej przywódcy byli zgodni, iż sytuacja w Kaszmirze jest niebezpieczna i że może dojść do eskalacji konfliktu, jeśli spór nie zostanie zażegnany. Stany Zjednoczone wezwały Pakistan, by doprowadził do wycofania zbrojnych grup, które w maju zajęły pozycje w górach po indyjskiej stronie dzielącej Kaszmir linii demarkacyjnej.
Wizyta w Waszyngtonie jest dla premiera Sharifa dość kłopotliwa z uwagi na antyindyjskie nastroje w Pakistanie. Tamtejsza opinia publiczna popiera grupy bojowników islamskich, którzy przeniknęli do indyjskiego rejonu Kargil w Himalajach. Nakłonienie ich do wycofania się z zajmowanych pozycji może osłabić prestiż szefa rządu pakistańskiego. Zdaniem obserwatorów w Waszyngtonie Clinton zapewne obiecał Sharifowi zniesienie niektórych ograniczeń w pomocy gospodarczej i wojskowej dla Pakistanu, jeśli doprowadzi do złagodzenia sporu z Indiami.
Clinton zaprosił na rozmowy do Waszyngtonu również premiera Indii, ale Vajpayee odpowiedział, że w obecnej sytuacji nie może opuszczać kraju.
Armia indyjska odbiła w niedzielę po ciężkich walkach strategiczną Górę Tygrysa wysokości 4590 m n. p. m., zajmowaną od 9 maja przez propakistańskich partyzantów. W walkach zginęło od soboty 23 żołnierzy indyjskich, w tym trzech oficerów. Pakistan stracił 21 żołnierzy - podano w Delhi. Władze indyjskie poinformowały również o zatrzymaniu północnokoreańskiego statku wiozącego do Pakistanu maszyny i narzędzia precyzyjne, które mogą być używane do produkcji części rakiet.
Z powodu walk w Kaszmirze Francja zapowiedziała wstrzymanie dostaw do Pakistanu myśliwców bombardujących typu "Mirage". Paryż wezwał władze w Islamabadzie do okazania dobrej woli i uczynienia gestu, który zachęciłby Indie do wznowienia rozmów pokojowych.
S. G., REUTERS, AFP, DPA
|
Konflikt na linii zawieszenia broni, który rozpoczął się z początkiem maja, zaskoczył Delhi. Po lutowej wizycie premiera Vajpayee w Lahore i jego serdecznych uściskach z premierem Pakistanu Sharifem wydawało się, że oba kraje zmierzają do porozumienia. Dziś mówi się, że kiedy premierzy wygłaszali przyjazne toasty, armia pakistańska zajęła się przesuwaniem linii zawieszenia broni kilka kilometrów w głąb terytorium indyjskiego. poziom zagrożenia zwiększa broń jądrowa. Świat obawia się nuklearnej eskalacji. Siłą rzeczy więc kwestia kaszmirska przestaje być problemem jedynie dwóch stron.
|
EKONOMIA
Radzie Polityki Pieniężnej, jak żadnej innej instytucji, pozwolono na nadzwyczaj długi okres próbny
Słabo umotywowane decyzje
MIROSŁAW GRONICKI RAFAŁ ANTCZAK
W Polsce wraz ze wzrostem złożoności ekonomicznych problemów i koniecznością przeprowadzenia reformy sektora publicznego każdy błąd w koordynacji polityki pieniężnej i budżetowej podważa wiarygodność całej polityki gospodarczej. Przyznanie się rządu do błędów w polityce budżetowej w 1999 r. pozwala żywić nadzieję na poprawę w roku przyszłym.
Natomiast wnikliwszej analizy wymaga zbadanie skuteczności wypełniania statutowego celu NBP, jakim jest walka z inflacją i zapewnienie stabilności cen. Narodowy Bank Polski i Radę Polityki Pieniężnej charakteryzuje wypełnianie celu inflacyjnego w górnych granicach zakładanej normy. Nie musimy sięgać pamięcią zbyt daleko, by przypomnieć sobie, jak w 1997 r. NBP, finansując rząd i udzielając kredytu dla powodzian na łączną sumę ponad 3 proc. podaży pieniądza krajowego, przekroczył założenia wzrostu podaży szerokiego pieniądza. W rezultacie roczna inflacja choć minimalnie, ale przekroczyła zakładane 13 proc. Rok 1998 był bardzo łaskawy pod względem czynników wewnętrznych i zewnętrznych. Lepszy niż w poprzednich latach urodzaj w rolnictwie w połączeniu z kryzysem rosyjskim i wzrostem podaży żywności na rynku krajowym oraz niskimi cenami transakcyjnymi w imporcie wynikającymi ze wzmocnienia złotego i deflacji światowych cen surowców dał efekt w postaci obniżenia inflacji w drugiej połowie roku i na koniec roku poniżej założeń NBP (8,6 proc. wobec 9,5 proc). Zachęciło to RPP do przyjęcia inflacji jako nadrzędnego celu NBP w 1999 r., ale bez precyzyjnego określenia pojęcia inflacji.
Jaki cel inflacyjny ma taka inflacja
Cel inflacyjny ma sens wtedy, kiedy zaczyna się stosować inflację bazową. Jest to miara, na którą nie mają wpływu czynniki sezonowe oraz niezależne od polityki pieniężnej szoki podażowe (np. wahania cen surowców energetycznych). Nikt jednak w Polsce nie publikuje regularnie inflacji bazowej. NBP wybrał więc indeks cen towarów i usług ogłaszany przez GUS, nie biorąc pod uwagę jego ograniczeń jako ogólnej miary inflacji. Sporą wagę w indeksie stanowią towary i usługi o różnej sezonowości zakupu. Przykładowo - więcej spożywa się piwa, warzyw i owoców, benzyny w miesiącach letnich niż w pozostałych, a z kolei zużycie energii elektrycznej i gazu jest największe w miesiącach zimowych. Jeśli w pierwszej połowie 1999 r. ceny żywności były w miarę stabilne, to przy słabej elastyczności cenowej podstawowych artykułów rolno-spożywczych ich rzeczywisty udział w wydatkach gospodarstw domowych był znacznie niższy. Poziom inflacji był więc nie doszacowany. Osiągnięcie rekordowo niskiego wzrostu cen towarów i usług konsumpcyjnych w lutym br. (5,6 proc.) mogłoby z jednej strony sugerować znaczne zmniejszenie presji inflacyjnej, albo być to jedynie odchylenie w dół od inflacji bazowej.
W takiej sytuacji zmiana celu inflacyjnego przez RPP w marcu br. (z 8 - 8,5 proc. na 6,6 - 7,8 proc.), zaraz po obniżce stóp procentowych w styczniu br. była wyrazem co najmniej nadmiernego optymizmu. Brak instrumentarium analitycznego, czyli indeksu inflacji bazowej oraz różnych modeli inflacji i popytu na pieniądz jest zapewne przyczyną zbyt gwałtownych reakcji Rady. Zamiast szokować rynki finansowe różnymi wypowiedziami, Rada mogłaby spokojnie używać instrumentów polityki pieniężnej dopasowując je do wymogów bieżącej sytuacji.
Styczniowa pomyłka
Obniżanie stóp procentowych - forsowane przez ciągle tę samą grupę wśród członków Rady Polityki Pieniężnej - dało rezultat w postaci bardzo silnej obniżki stóp procentowych w styczniu 1999 r. Skala obniżki nie miała najmniejszego sensu. Była ona niepotrzebna. Po pierwsze - miała pobudzić akcję kredytową banków i nadmiernie wzmocnić popyt krajowy, gdy już wtedy wiadomo było o możliwości znacznego poluzowania polityki budżetowej. Jeśli RPP twierdzi, że o tym nie wiedziała, sugerowałoby to bardzo słaby przepływ informacji z Ministerstwa Finansów, czyli brak koordynacji polityki pieniężnej i budżetowej. Po drugie, RPP już wówczas wiedziała, że zmniejszone zostaną stopy rezerw obowiązkowych, co dodatkowo mogło pobudzić akcję kredytową. Po trzecie, strukturalna i operacyjna nadpłynność systemu bankowego od 1995 r. wynikająca z przyrostu rezerw oficjalnych banku centralnego powinna skłaniać do zapewnienia sobie przez NBP choć niewielkiego marginesu błędu. Po czwarte, obniżka stóp procentowych zmniejszała skłonność do oszczędzania w gospodarstwach domowych. Po piąte, taka decyzja wobec możliwości osłabienia popytu zewnętrznego mogłaby także zwiększyć presję inflacyjną.
Z jednej więc strony rząd ze swoimi grupami interesów i nieprzejrzystą oraz mało efektywną strukturą podejmowania decyzji doprowadził do poluzowania polityki budżetowej w tym roku i do powiększenia deficytu skonsolidowanego budżetu o ponad 1 proc. PKB. Z drugiej strony, polityka pieniężna, poprzez obniżenie skłonności do oszczędzania w gospodarstwach domowych, spowodowała zmniejszenie oszczędności krajowych o ponad 3,5 proc. PKB w II i III kwartale tego roku. Nawet, gdyby założyć, że część utraconych oszczędności w gospodarstwach domowych, to skutek osłabienia gospodarki - pobudzanie popytu krajowego zawsze prowadzi do presji inflacyjnej. Objawi się ona albo bezpośrednio poprzez wzrost cen, albo pośrednio poprzez pogorszenie salda na rachunku obrotów bieżących, co nieco później prowadzić może do osłabienia krajowej waluty, podrożenia importu i w konsekwencji do szybszego wzrostu cen.
Niechęć do aprecjacji złotego
Problem w tym, że wśród tej samej części członków RPP niechęć do szybkiego obniżenia inflacji jest równie silna jak niechęć do aprecjacji złotego. NBP pragnąłby utrzymania średniookresowego kursu złotego wokół comiesięcznie dewaluowanego parytetu, czemu przeszkadzali tzw. spekulanci i rozwój rynku walutowego. Ustalając zasady fixingu, czyli odkupu walut przez NBP na poziomie zamknięcia rynku międzybankowego, bank centralny określił w maju 1995 r. minimalną kwotę 5 mln USD, a w grudniu 1998 r. marżę, która okazała się barierą dla wielu drobniejszych inwestorów. Nie stanowiło to oczywiście bariery dla poważniejszych, zagranicznych inwestorów, którzy zaczęli skupować waluty obce na rynku międzybankowym, zawyżając ich kurs w stosunku do złotego, a następnie odsprzedawać je na fixingu w NBP. Skala 100 - 200 mln USD dziennie, generowana głównie przez jeden bank zagraniczny, przy obrotach na poziomie 1 - 2 mld USD była w stanie wywierać wpływ na kurs złotego. W celu ukrócenia spekulacji NBP podjął decyzję o zaprzestaniu w czerwcu handlu z bankami komercyjnymi w ramach fixingu. Ograniczył się do enuncjacji prasowych w celu oddziaływania na oczekiwania rynkowe co do kursu złotego; większość tych enuncjacji wpływała na osłabienie kursu złotego. Niskie obroty na bardzo spłyconym rynku walutowym były w takiej sytuacji bardzo pomocne. Niestety w III i IV kwartale tego roku okazało się, że reszta spekulantów zagranicznych woli opuścić nasz rynek, pogarszając saldo rachunku kapitałowego w bilansie płatniczym, a słaby złoty będzie jednym z czynników inflacjogennych. W założeniach polityki pieniężnej na rok 2000 r. możemy już znaleźć zapowiedź interwencji na rynku walutowym z uwagi na jego niski stopień rozwoju. Jest to dość zasadnicza zmiana - w ciągu zaledwie jednego roku - stanowiska Rady. Niestety nie tylko sama zapowiedź, ale i potencjalne interwencje mogą wpłynąć negatywnie na rynek. Chyba że inwestorzy ocenią negatywnie wiarygodność parytetu i korytarza walutowego, ale wtedy będziemy mieli do czynienia z kryzysem finansowym drugiej generacji.
Ostatnia podwyżka - też pomyłka
Podwyżka stóp procentowych w listopadzie 1999 r. do poziomu z grudnia 1998 r. wydaje się zbyt radykalna z kilku powodów. Po pierwsze sytuacja makroekonomiczna nie jest na tyle trudna, żeby ratować gospodarkę przez gwałtowne hamowanie popytu krajowego. Po drugie, mechanizmy pieniężne powoli zaczęły zmieniać tendencje: dynamika akcji kredytowej osiągnęła swoje apogeum we wrześniu, zwiększyły się przyrosty depozytów. Po trzecie, cel inflacyjny NBP w 2000 r. (5,4 - 6,8 proc.) byłby osiągalny nawet przy poprzednim poziomie stóp procentowych. Po czwarte, paradoksalnie wzrost inflacji w tym roku może spowodować zmniejszenie dochodów realnych w krótkim okresie oraz osłabienie popytu krajowego. Po piąte, RPP ma możliwość częstszego zmieniania parametrów polityki pieniężnej (przynajmniej raz w miesiącu). Ale podobnie jak w styczniu tego roku poprzez tak duże zmiany stóp procentowych Rada ponownie pozbawi się możliwości wpływania na rynek pieniężny w krótkim okresie.
Politykę pieniężną zaostrzono w czasie, gdy według prognoz CASE spodziewać się można było zmniejszenia deficytu skonsolidowanego budżetu z 3,5 proc. PKB w tym roku do 3 proc. PKB w roku 2000. Oznacza to, że polityka gospodarcza może być w roku przyszłym bardziej restrykcyjna niż w roku bieżącym. Może to zahamować rozpoczynające się ożywienie gospodarcze. Innym efektem nieprzewidywalności działań Rady Polityki Pieniężnej i zwiększenia ryzyka stóp procentowych może być w roku przyszłym ekspansja obligacji - przedsiębiorstw i komunalnych.
Radzie Polityki Pieniężnej, jak żadnej innej instytucji, pozwolono na nadzwyczaj długi okres próbny. Niestety okazało się, że braki w instrumentarium, w konsekwencji działań i w koordynacji z polityką budżetową doprowadzają ją do podejmowania słabo umotywowanych decyzji.
Autorzy są ekspertami fundacji CASE
|
Narodowy Bank Polski i Radę Polityki Pieniężnej charakteryzuje wypełnianie celu inflacyjnego w górnych granicach zakładanej normy. Cel inflacyjny ma sens wtedy, kiedy zaczyna się stosować inflację bazową. Jest to miara, na którą nie mają wpływu czynniki sezonowe oraz niezależne od polityki pieniężnej szoki podażowe. Nikt jednak w Polsce nie publikuje regularnie inflacji bazowej. NBP wybrał więc indeks cen towarów i usług ogłaszany przez GUS, nie biorąc pod uwagę jego ograniczeń jako ogólnej miary inflacji. Brak instrumentarium analitycznego, czyli indeksu inflacji bazowej oraz różnych modeli inflacji i popytu na pieniądz jest zapewne przyczyną zbyt gwałtownych reakcji Rady. Obniżanie stóp procentowych - forsowane przez ciągle tę samą grupę wśród członków Rady Polityki Pieniężnej - dało rezultat w postaci bardzo silnej obniżki stóp procentowych w styczniu 1999 r. Skala obniżki nie miała najmniejszego sensu. Była ona niepotrzebna. Problem w tym, że wśród tej samej części członków RPP niechęć do szybkiego obniżenia inflacji jest równie silna jak niechęć do aprecjacji złotego. NBP pragnąłby utrzymania średniookresowego kursu złotego wokół comiesięcznie dewaluowanego parytetu, czemu przeszkadzali tzw. spekulanci i rozwój rynku walutowego. W założeniach polityki pieniężnej na rok 2000 r. możemy już znaleźć zapowiedź interwencji na rynku walutowym z uwagi na jego niski stopień rozwoju. Jest to dość zasadnicza zmiana - w ciągu zaledwie jednego roku - stanowiska Rady. Podwyżka stóp procentowych w listopadzie 1999 r. do poziomu z grudnia 1998 r. wydaje się zbyt radykalna z kilku powodów. Radzie Polityki Pieniężnej, jak żadnej innej instytucji, pozwolono na nadzwyczaj długi okres próbny. Niestety okazało się, że braki w instrumentarium, w konsekwencji działań i w koordynacji z polityką budżetową doprowadzają ją do podejmowania słabo umotywowanych decyzji.
|
MULTIPLEKSY
W ciągu kilku lat przybędzie 800 sal - Szansa dla filmów artystycznych
Inwazja kinowych molochów
Multipleksy oferują kinomanom supernowoczesne, klimatyzowane sale z wygodnymi fotelami i najwyższej jakości sprzętem projekcyjnym oraz dźwiękiem stereo
FOT. PIOTR KOWALCZYK
BARBARA HOLLENDER
Multipleksy - wielkie kinowe molochy z co najmniej ośmioma, a czasem nawet dwudziestoma salami - zrewolucjonizowały rynek kinowy na świecie.
Od dwóch lat pojawiają się także w Polsce. Już mogą odwiedzać je widzowie Warszawy i Poznania, a niedawno uroczystym pokazem "Patrioty" zainaugurował swoją działalność multipleks "Gemini" w Gdyni.
Czterech aktywnych
"Gemini" jest drugim, po warszawskim, polskim multipleksem należącym do firmy Silver Screen World Cinemas. Ma ona jeszcze w tym roku otworzyć kolejne, tym razem dziesięciosalowe kino w centrum Łodzi. Rok 2001 przyniesie następne - w Krakowie i Gdańsku. W ciągu czterech lat firma zamierza uruchomić łącznie 15 obiektów wielokinowych.
Poważnym inwestorem jest firma Multikino. To ona właśnie w lipcu 1998 roku otworzyła pierwszy, dziesięciosalowy polski multipleks w Poznaniu. Dzisiaj Multikino jest także właścicielem obiektu na warszawskim Ursynowie, buduje kolejne w Zabrzu, Gdańsku i Krakowie. Do 2004 roku zapowiada otwarcie 15 kin w całej Polsce.
Południowoafrykański Ster Century dysponuje dwoma kinami - 13-salową "Promenadą" w Warszawie oraz 9-salową "Koroną" we Wrocławiu. W trakcie budowy są dwa inne multipleksy tej firmy - "Galeria Mokotów" w Warszawie oraz w podstołecznych Jankach. W planach firmy są kolejne obiekty - w Katowicach, Wrocławiu, Warszawie, Szczecinie. Krakowie, Łodzi i Bydgoszczy.
Weszła też na polski rynek bardzo prężna firma izraelska Cinema City, która działa u nas pod nazwą I.T.I.T. Swoje pierwsze wielkie kino I.T.I.T. otworzy w kompleksie Best Mall na warszawskiej Sadybie we wrześniu. Będzie ono miało 12 ekranów (łącznie 2600 miejsc), obok znajdzie się też eksperymentalne kino IMAX. Za rok ma powstać kino w Krakowie, w ciągu trzech lat planowanych jest kolejnych 10-15 inwestycji w innych dużych miastach.
Te cztery firmy są w Polsce najaktywniejsze. Ale naszym rynkiem interesuje się jeszcze kilka innych firm specjalizujących się w budowie multipleksów.
Powstanie wielosalowych molochów kinowych ożywiło rynki filmowe w wielu krajach. W Wielkiej Brytanii pierwszy multipleks zbudowano w 1985 roku, dzisiaj jest ich już ponad 150. Dynamicznie rozwijają się multipleksy w Niemczech; w samym Berlinie przybyło w ostatnich latach 30 takich obiektów. Multipleksy sprawiły, że frekwencja w kinach Europy Zachodniej gwałtownie wzrosła. Jak będzie w Polsce?
Raj dla dystrybutorów
Warto przypomnieć, że w latach 70. funkcjonowało w kraju ok. 2,5 tys. kin. W połowie lat 90. było ich już tylko 700, potem liczba ich stopniała do ok. 600. Dzięki multipleksom w ciągu najbliższych kilku lat przybędzie ok. 800 ekranów. I to w supernowoczesnych, klimatyzowanych salach z wygodnymi fotelami i najwyższej jakości sprzętem projekcyjnym i dźwiękiem stereo.
Szef Warner Bros Poland Arkadiusz Pragłowski twierdzi, że multipleksy zmienią polski krajobraz filmowy. - Na naszym rynku - mówi - mamy z jednej strony wielkie sukcesy frekwencyjne "Titanica" czy polskich superprodukcji, z drugiej całą resztę, która musi zadowolić się mizernymi wynikami. Dzięki powstaniu nowoczesnych kin wielosalowych znikną tak duże dysproporcje. Dzisiaj wiele tytułów schodzi z ekranów po dwóch tygodniach, bo wypychają je filmy nowsze, premierowe. W multipleksach, w mniejszych salach, będą mogły zarabiać na siebie przez wiele tygodni, a nawet miesięcy. Dzięki temu pojawi się coś w rodzaju "filmowej klasy średniej" - obrazy może nie przebojowe, ale osiągające przyzwoite wyniki.
Pragłowski uważa też, że powstanie multipleksów wzbogaci repertuar: - Warner Bros. ma bogatą ofertę. Wprowadzam na ekrany tylko kilkanaście tytułów rocznie, ponieważ nie chcę przedwcześnie zdejmować z kin własnych tytułów. Poza tym dotąd koncentrowałem się na hitach. Jeśli będę miał do dyspozycji niewielkie sale, będę mógł również wprowadzać filmy bardziej ambitne, w mniejszej liczbie kopii.
W multipleksach szansę na sukces widzą także dystrybutorzy skromniejsi, oferujący filmy trudniejsze.
- Tam, gdzie pojawiają się multipleksy, jest mi znacznie łatwiej znaleźć ekrany dla moich filmów - mówi znany dystrybutor Roman Gutek. - I nie chodzi wyłącznie o szansę, jaką stwarzają te kinowe molochy. Gdy wiele kopii filmowych zagospodarowywanych jest przez multipleksy, luźniej robi się w małych, tradycyjnych kinach. Już dzisiaj kierownicy kin z miast, w których są multikina, dzwonią z pytaniami o filmy.
Małe kina zagubione
Czy multipleksy zagrożą istnieniu małych kin? Właściciele tradycyjnych obiektów muszą się ich obawiać, gdyż przy zbliżonej cenie biletów widz woli iść do kina nowoczesnego, o wysokiej jakości projekcji, z klimatyzowaną salą i wygodnymi fotelami.
Jest oczywiste, że po to, by wytrzymać konkurencję, małe kina muszą się modernizować, dbać o wystrój sal, zmieniać fotele, jak to już dzieje się np. w warszawskim "Muranowie", ulepszać sprzęt projekcyjny. I to jest już jakaś korzyść.
Ale czy nawet po takich inwestycjach utrzymają się? Ich dyrektorzy nie kryją zaniepokojenia. Przeciętny Amerykanin chodzi do kina 4-5 razy w ciągu roku, przeciętny Francuz, Niemiec czy Brytyjczyk - 3 razy w roku; Polak - mniej więcej raz na dwa lata. W ubiegłym roku mówiliśmy o wielkich sukcesach "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza". Filmy te zgarnęły 13 mln widzów. Ale ogólna liczba widzów zwiększyła się w stosunku do roku ubiegłego zaledwie o cztery miliony. Już z tego zestawienia widać, że w Polsce hity nie zwiększają kinowej frekwencji, raczej zabierają widzów innym tytułom. I zapewne trzeba będzie wielu lat, by to zmienić. Przede wszystkim dlatego, że z kina niemal odeszło średnie pokolenie; dla młodego - ceny biletów są relatywnie do kieszonkowego i zarobków bardzo wysokie, dla starszego - zupełnie niedostępne.
Szansa dla polskiego kina?
Gdy powstawały pierwsze multipleksy, szefowie firm twierdzili, że jest to również szansa dla polskiego kina. Dzisiaj trudno jeszcze ocenić, jak jest naprawdę. Dobrze radził sobie na ekranach film Olafa Lubaszenki "Chłopaki nie płaczą", pół roku grany był w Ster Cinema "Dług" Krzysztofa Krauzego. Ale oprócz nich w ostatnim czasie poza wielkimi produkcjami nie weszło na ekrany zbyt wiele atrakcyjnych polskich tytułów. Być może, rzeczywiście, w małych salach multipleksów uda się utrzymywać rodzimą produkcję dłużej niż kilka dni. Ale też nie ma co liczyć na cud.
- U nas też obowiązują reguły rynkowe - mówi Mirosław Trębowicz, zastępca kierownika w kinie "Silver Screen". - Możemy utrzymywać filmy na ekranie, dopóki zarabiają pieniądze. Ponad miesiąc pokazywaliśmy komedię Olafa Lubaszenki "Chłopaki nie płaczą", jednak gdy frekwencja spada - tytuł zdejmujemy.
Izabela Duda, dyrektor programowy "Silver Screen" zapewnia, że jej firma chce tworzyć repertuar dla każdego. Stara się, by na ekranach znalazło się zarówno kino akcji, jak i tytuły ambitniejsze.
- Ale nie chcemy wyświetlać obrazów niedobrych, niezależnie od tego, czy są to produkcje amerykańskie czy polskie - mówi.
Na ciekawą kwestię zwraca uwagę Urszula Malska, prezes ITI Cinema: - Może się i tak zdarzyć - mówi - że multipleksy odbiorą część widowni polskim superprodukcjom. "Ogniem i mieczem" czy "Pan Tadeusz" zajmowały po premierze większość dobrych ekranów w mieście. Człowiek, który chciał wówczas iść do kina, nie miał wielkiego wyboru. Multipleksy mają szeroką ofertę. W nowych warunkach następne polskie superprodukcje będą już musiały rywalizować z filmami zagranicznymi.
Dzisiaj nowoczesność na kinowym rynku to niewątpliwie multipleksowe centra rozrywki. Większość krajów, może poza Francją, która się przed nimi broni, już poszła w tym kierunku. Ale na polskim rynku wprowadzeniu kinowych molochów ciągle jeszcze towarzyszy wiele pytań. Czy powstanie multipleksów zachęci Polaków do częstszego chodzenia do kina? Czy utrzymają się na rynku kina tradycyjne? Czy zmieni się na lepsze sytuacja polskich obrazów? I jak będzie wyglądał rynek kinowy poza wielkimi miastami, na prowincji, tam, gdzie multipleksy nie mają racji bytu? Na odpowiedzi trzeba będzie poczekać kilka lat.
|
Multipleksy - wielkie kinowe molochy z co najmniej ośmioma, a czasem nawet dwudziestoma salami - zrewolucjonizowały rynek kinowy na świecie.Od dwóch lat pojawiają się także w Polsce. Powstanie wielosalowych molochów kinowych ożywiło rynki filmowe w wielu krajach. Dzięki multipleksom w ciągu najbliższych kilku lat przybędzie ok. 800 ekranów. W multipleksach szansę na sukces widzą także dystrybutorzy skromniejsi, oferujący filmy trudniejsze.
|
Interesy centralnej biurokracji rządowej są wciąż ważniejsze od interesu publicznego
Zerwać z branżowym zarządzaniem
RYS. PAWEŁ GAŁKA
KRZYSZTOF PAWŁOWSKI
"Rzeczpospolita" opublikowała w ostatnich tygodniach syntetyczną prezentację16 województw wraz ze wskaźnikami potencjału rozwojowego powiatów ziemskich i grodzkich. Ukazała ona ogromne zróżnicowanie tak między województwami, jak i powiatami.
Różnice są wręcz szokujące; są województwa, w których rozpiętość potencjału rozwojowego jest skrajnie duża (np. w woj. mazowieckim wskaźnik ten wynosi dla powiatu warszawskiego 9, a dla ostrołęckiego 0,5), ale są także takie (np. opolskie lub warmińsko-mazurskie), w których na całym terenie wskaźnik potencjału rozwojowego dla najsilniejszego powiatu nie przekracza 3,0. Publikacje "Rz" w sposób szczególnie ostry pokazały, jaką wagę dla przyszłych losów Polski i Polaków mają prawidłowe rozwiązania dotyczące systemu zarządzania rozwojem regionalnym.
Zarządzanie branżowe
Niedawno toczyła się dyskusja dotycząca potrzeby powołania nowego ministerstwa - rozwoju regionalnego. Ostatecznie premier zdecydował o włączeniu działu rozwoju regionalnego do Ministerstwa Gospodarki. Uważam to rozwiązanie za poważny błąd, który może zablokować tendencje rozwojowe Polski i utrudnić prowadzenie polityki rozwoju regionalnego przez władze samorządowe województw i powiatów. Równocześnie przygotowana jest ustawa o zasadach wspierania rozwoju regionalnego - przyjęcie w niej błędnych rozwiązań może dodatkowo utrudnić wspieranie polityki rozwoju regionów.
Po starym systemie otrzymaliśmy strukturę administracji rządowej niemal wyłącznie sektorowo-branżową. To może było rozsądne rozwiązanie w systemie nakazowo-rozdzielczym, ale jest błędne w państwie, w którym władza publiczna jest przesuwana na odpowiednie poziomy władzy samorządowej. Jednym ze sposobów wymuszenia niezbędnej decentralizacji państwa było wyjęcie z ministerstw branżowych kompetencji dotyczących spraw rozwoju, zgrupowanie ich w osobnym ministerstwie i umożliwienie w ten sposób kompleksowego zarządzania rozwojem regionalnym.
Wprowadzając reformę administracji publicznej, stworzono nowy produkt - województwo samorządowe, którego głównym zadaniem miało być opracowanie strategii rozwoju, a później wprowadzenie jej do polityki życia społecznego i gospodarczego. Tymczasem część kompetencji i niemal wszystkie środki na rozwój pozostały w różnych ministerstwach branżowych.
Niech mnie nikt nie próbuje przekonać, że na przykład Ministerstwo Rolnictwa powinno zajmować się rozwojem wsi, rozwojem małych przedsiębiorstw oraz zwiększeniem mobilności wykształconej młodzieży wiejskiej, przecież to jest zadanie całego rządu i powinni być w nie zaangażowani niemal wszyscy ministrowie. Obecnie jednak dział rozwój wsi przypisany jest do Ministerstwa Rolnictwa, co wygląda tak, jakby rząd chciał przypisać ludność wiejską do rolnictwa. Tymczasem społecznie potrzebny jest proces odwrotny - uruchomienie takich mechanizmów, które w sposób pozytywny wyprowadzą dużą część ludności wiejskiej zajmującej się obecnie rolnictwem do innych obszarów działalności. Pozostawienie działu rozwój wsi w Ministerstwie Rolnictwa utrwala wręcz antagonizm wieś - miasto.
Przegrana na starcie
Nowy sposób konstruowania rządu, poprzez ustawę o działach administracji państwowej, pozwala dość skutecznie zerwać z branżowym zarządzaniem. Wydawało się, że połączeniem naturalnym będzie połączenie działów: rozwój regionalny, rozwój wsi, rozwój miast i mieszkalnictwo, co zapewniłoby spójny zakres zadań i kompetencji, a można by tego dokonać, tworząc nowe ministerstwo, które stałoby się naturalnym partnerem dla województw samorządowych.
Obserwuję z narastającym smutkiem, jak interesy centralnej biurokracji rządowej są wciąż ważniejsze od interesu publicznego. Źle stało się już przy okazji targów o liczbę województw i kompetencje samorządu powiatowego i wojewódzkiego. Lobby samorządowe wyraźnie wówczas przegrało. Wygrały małe interesiki polityczne i partyjne oraz potężne lobby centralnej administracji. Na uznanie zasługują działania Ministerstwa Gospodarki, które próbuje nadrobić straty spowodowane przez politykę bezruchu w latach 1993 - 1997 w dziedzinie restrukturyzacji drażliwych branż, tj. górnictwa, hutnictwa czy przemysłu zbrojeniowego. Zadań tych jest jednak tak dużo, łącznie z dostosowującymi nasze prawo do wymagań UE, że włączenie jeszcze jednego dużego działu, wychodzącego daleko poza problemy gospodarcze, osłabi Ministerstwo Gospodarki i nie pozwoli na zbudowanie ośrodka kreującego doktrynę rozwoju.
Sprzeczne z duchem reformy
Z informacji docierających do opinii publicznej wiadomo, że jednym z argumentów przeciwników utworzenia nowego ministerstwa rozwoju regionalnego była obawa przed wzrostem struktur biurokratycznych. Moim zdaniem ten argument jest nietrafiony, a mówiąc wprost, nieprofesjonalny. Przecież włączenie nowych działów, a więc i nowych zadań do Ministerstwa Gospodarki i tak spowoduje wzrost liczby zatrudnionych, a przy okazji nastąpi rzecz gorsza. Nowe instrumenty zostaną włączone do starych struktur, a to na pewno obniży efektywność działania. Takie działanie jest sprzeczne z duchem całej reformy administracji państwowej.
Tradycyjna doktryna rozwoju regionalnego, tzn. wyrównywanie poziomu gospodarczego, nie sprawdziła się nigdzie, nawet w bogatych państwach Europy (szczególnie drastycznie przedstawia się to we wschodnich landach Niemiec). Swoista janosikowa polityka polegająca na odbieraniu tym, którzy zarabiają więcej, i dofinansowywaniu regionów opóźnionych nie przynosi oczekiwanych rezultatów. Wyrównywanie szans to jeszcze jeden z elementów poprawności politycznej, niestety nieskutecznej. Prawdziwe wyrównywanie szans trzeba poprowadzić zupełnie inaczej i nie zrobi tego na pewno Ministerstwo Gospodarki.
Najcelniej nową politykę prowadzącą do przyspieszenia rozwoju opisała krótko Elżbieta Hibner w Biuletynie Grupy Windsor: "trzeba ją budować w oparciu o wiedzę, innowacyjność i przepływ informacji. Rzeczywiście pierwotną przyczyną rozwoju i jego pierwszym czynnikiem sprawczym jest inwestowanie w naukę, edukację i dostęp do informacji." Dodam jeszcze jeden element - wzrost poziomu wykształcenia zwiększa ruchliwość mieszkańców, szczególnie młodzieży, i następuje naturalne przemieszczanie się kapitału ludzkiego z obszarów biednych i pozbawionych szans rozwoju do miejsc, w których są miejsca pracy.
Centra innowacyjne
Coraz częściej eksperci zajmujący się problemami rozwoju regionalnego twierdzą, że następuje on głównie wokół centrów innowacyjnych. Takie centra powstają w ośrodkach akademickich, w których działają także prężne instytucje naukowo-badawcze otoczone małymi firmami wykorzystującymi niemal natychmiast osiągnięcia naukowe. W Polsce jest z tym bardzo źle. Wciąż część środowisk naukowych i akademickich cechuje syndrom obrażonego arystokraty, któremu zabrano prawo do wygodnego i bezpiecznego życia bez ryzyka i konieczności konkurowania z innymi. Postawę roszczeniową wzmacnia stałe zasilanie z budżetu państwa nawet instytucji słabych i nie mających osiągnięć. Wdrażanie osiągnięć naukowych jest bardzo rzadkie, a świat gospodarki i świat nauki żyje w niemal nie przenikających się kręgach. Sposób finansowania edukacji i nauki musi się zmienić, jeśli inwestowane w te dwa obszary środki publiczne mają być efektywnie wykorzystane. Dostęp do tych pieniędzy muszą mieć instytucje najlepsze, najbardziej przedsiębiorcze i innowacyjne, niezależnie od tego, kto je zakładał i kto jest ich właścicielem. Właściwym graczem tworzącym politykę rozwoju regionu stanie się z czasem samorząd wojewódzki, musi być jednak wyposażony w środki i mieć właściwego partnera w administracji rządowej - jednego, a nie wiele branżowych ministerstw "załatwiających" po drodze interesy regionalnych grup branżowych.
Pieniądze publiczne i prywatne
Niezwykle ważne jest właściwe wykorzystanie środków publicznych na rozwój regionalny. Mam czasami wrażenie, że większość osób zajmujących się problematyką rozwoju widzi tylko jedno źródło i to niewystarczające - pieniądze z UE. Chciałbym przestrzec - te środki mogą być rzeczywiście duże (kilka miliardów euro w ciągu sześciu lat), ale są zaledwie kroplą w morzu potrzeb. Europejskich pieniędzy nie wystarczy dla szesnastu regionów. Trzeba więc wykorzystać dwa inne źródła - środki publiczne i kapitały prywatne. Środków publicznych długo jeszcze nie będzie więcej, muszą być więc dobrze wykorzystywane, i to w sposób przejrzysty. A jednak pieniądze publiczne wciąż są przepuszczane przez fundusze parabudżetowe i agencje rządowe wyjęte spod kontroli budżetu państwa i nadzoru parlamentarnego. Zaczyna dominować zły obyczaj, że ministerstwa realizują politykę branżową przez własne agencje i fundusze w sposób nie kontrolowany. Niestety stałe przykłady działań aferalnych lub zwykłego marnotrawstwa pieniędzy publicznych niczego nie zmieniają w postępowaniu władz. Agencje i fundusze mają się dobrze, co świadczy, jak silne jest lobby administracji centralnej. Zasadniczym zadaniem, przed którym staną samorządy wojewódzkie, będzie wykorzystywanie środków z gospodarki prywatnej do realizacji zadań rozwoju regionalnego. To udało się zrobić w USA. Sukces polegał m.in. na tym, że najpierw szukano prostych rezerw, czyli uruchamiano efektywny system zarządzania projektami i pieniędzmi publicznymi.
Prywatny przedsiębiorca nie włoży swoich pieniędzy w przedsięwzięcie niepewne, nie zaangażuje się też, jeśli będzie widział, że przez niespójny system zarządzania zbyt duże środki idą na pokrycie kosztów działania struktur biurokratycznych.
Autor jest rektorem WSB-NLU w Nowym Sączu i WSB w Tarnowie.
|
"Rzeczpospolita" opublikowała w ostatnich tygodniach syntetyczną prezentację16 województw wraz ze wskaźnikami potencjału rozwojowego powiatów ziemskich i grodzkich. Ukazała ona ogromne zróżnicowanie tak między województwami, jak i powiatami. Różnice są wręcz szokujące. Publikacje "Rz" w sposób szczególnie ostry pokazały, jaką wagę dla przyszłych losów Polski i Polaków mają prawidłowe rozwiązania dotyczące systemu zarządzania rozwojem regionalnym.
Niedawno toczyła się dyskusja dotycząca potrzeby powołania nowego ministerstwa - rozwoju regionalnego. Ostatecznie premier zdecydował o włączeniu działu rozwoju regionalnego do Ministerstwa Gospodarki. Uważam to rozwiązanie za poważny błąd, który może zablokować tendencje rozwojowe Polski i utrudnić prowadzenie polityki rozwoju regionalnego przez władze samorządowe województw i powiatów. Równocześnie przygotowana jest ustawa o zasadach wspierania rozwoju regionalnego - przyjęcie w niej błędnych rozwiązań może dodatkowo utrudnić wspieranie polityki rozwoju regionów.
Wprowadzając reformę administracji publicznej, stworzono nowy produkt - województwo samorządowe, którego głównym zadaniem miało być opracowanie strategii rozwoju. Tymczasem część kompetencji i niemal wszystkie środki na rozwój pozostały w różnych ministerstwach branżowych.
Coraz częściej eksperci zajmujący się problemami rozwoju regionalnego twierdzą, że następuje on głównie wokół centrów innowacyjnych. Takie centra powstają w ośrodkach akademickich, w których działają także prężne instytucje naukowo-badawcze otoczone małymi firmami wykorzystującymi niemal natychmiast osiągnięcia naukowe. W Polsce jest z tym bardzo źle. Sposób finansowania edukacji i nauki musi się zmienić, jeśli inwestowane w te dwa obszary środki publiczne mają być efektywnie wykorzystane.
Niezwykle ważne jest właściwe wykorzystanie środków publicznych na rozwój regionalny. Europejskich pieniędzy nie wystarczy dla szesnastu regionów. Trzeba więc wykorzystać dwa inne źródła - środki publiczne i kapitały prywatne.
|
REFORMA SAMORZĄDOWA
Powiaty na pomoc partiom
Przed pierwszą wojną o miasteczka
KAZIMIERZ GROBLEWSKI
Wprowadzenie powiatów zmieni życie partyjne w Polsce - spodziewają się prawie wszyscy politycy, z którymi o tym rozmawialiśmy. Skorzystają partie mające już struktury w terenie albo potrafiące szybko przekonać do siebie mieszkańców średnich i małych miast. Część polityków uważa, że reforma pomoże przede wszystkim tym ugrupowaniom, które ją wprowadzają.
Dotychczas partie polityczne zabiegały o wyborców w dużych miastach oraz na wsi. Sprzyja temu ukształtowany w Polsce system samorządowo-polityczny. Średnie, a zwłaszcza małe miasta, były pozostawione sobie; politycy omijali je i ich duże problemy z daleka. Mieszkańcy miasteczek kampanie wyborcze oglądali do tej pory w telewizji. Wybory do rad powiatów będą pierwszym politycznym wydarzeniem, podczas którego partie, chcąc nie chcąc, będą musiały zauważyć miasteczka. Możliwe, że to tu zdecydują się losy niejednej partii.
Według obiegowej opinii, Edward Gierek powiększył w 1975 roku liczbę województw z 17 do 49, bo chciał osłabić partyjnych liderów wielkich województw. Przy okazji zlikwidowano powiaty.
Kiedy w 1992 roku ówczesny rząd Hanny Suchockiej robił przymiarki do wprowadzenia reformy powiatowej, niechętni temu politycy mawiali, że Unia Demokratyczna chce dzięki powiatom zbudować sobie struktury w terenie. Te zarzuty, choć nie sformułowane oficjalnie, były jednym z powodów próby odwołania Jana Marii Rokity ze stanowiska szefa URM.
Przypisywanie SLD zamiaru wykorzystania przewagi, którą dawało mu posiadanie aparatu partyjnego w miasteczkach, było jednym ze sposobów, w jaki politycy PSL, w czasie rządów SLD-PSL, bez trudu pacyfikowali nieliczne próby uruchomienia reformy samorządowej przez swojego koalicjanta.
Interpretowanie stosunku do powiatów w kategoriach politycznych strat i zysków, spodziewanych w razie ich wprowadzenia, działa też w drugą stronę: przyczyną konsekwentnego sprzeciwu PSL wobec powiatów jest to, według polityków z innych partii, że PSL, w miarę silne w gminach, czuje się słabe w miasteczkach i boi się wyborów powiatowych.
Zarzuty ponawiane
Te dawniejsze zarzuty są dzisiaj, gdy reforma powiatowa jest coraz bardziej realna, stawiane od nowa.
- Jedynym powodem, dla którego są tworzone powiaty jest chęć zmawiających się w tej sprawie ugrupowań, czyli AWS, UW, SLD, do ulokowania swoich lokalnych polityków na posadach w miastach powiatowych - mówi Stanisław Michalkiewicz, lider pozaparlamentarnej Unii Polityki Realnej.
- SLD ma nadzieję, że na poziomie powiatów stara kadra dawnego aparatu partyjnego zachowała większe wpływy niż w dużych miastach; to jeden z powodów, dla których Sojusz zaangażował się w popieranie idei tworzenia powiatów - uważa Piotr Marciniak z pozaparlamentarnej Unii Pracy, zwolennik powiatów.
- Być może opór PSL przeciw powiatom wynika z obawy, że powstanie powiatów relatywnie obniży rangę społeczności gminnych, gdzie PSL czuje się silniejszy - co może spowodować odpływ sympatyków w kierunku partii "powiatowych", mających charakter ogólnonarodowy, a nie klasowo-chłopski - sądzi Edmund Wnuk-Lipiński, socjolog polityki.
Powiaty wzmocnią partie
Prawie wszyscy politycy, z którymi rozmawialiśmy, są przekonani, że reforma powiatowa będzie miała duży wpływ na życie polityczne w Polsce. Przeważa pogląd, że powiaty wzmocnią partie.
- W tej chwili całe życie polityczne koncentruje się na poziomie centralnym. Zagospodarowanie politycznej przestrzeni między poziomem gminnym a centralnym, do czego przyczynią się wybory regionalne, będzie wzmacniało struktury partyjne - mówi Piotr Marciniak z UP.
Michał Kulesza, sekretarz stanu odpowiedzialny za reformę samorządową: - Reforma wzmocni partie, bo stworzy szanse na nowe kariery polityczne. W Polsce brakuje w tej chwili naturalnych drabin kształtowania się elit. Wybory lokalne to umożliwią. Wybory do rad powiatowych zaangażują partie, które będą musiały się nauczyć myśleć o powiecie.
- Reforma samorządowa, zwłaszcza wprowadzenie powiatów, o ile nie będą one jednostkami sztucznymi lecz będą odzwierciedlały rozmieszczenie terytorialne społeczności lokalnych, wzmocni cały system partyjny, a nie jakieś pojedyncze ugrupowania - Edmund Wnuk-Lipiński, socjolog polityki. - Na szczeblu lokalnym wytworzy się środowisko, które będzie miało swoje interesy polityczne i będzie chciało je artykułować za pośrednictwem systemu partyjnego.
- Na pewno reforma zweryfikuje polską scenę polityczną, ale pozytywnie: wyeliminuje partie kanapowe, partie jednego pomysłu, które istnieją często dzięki mediom - uważa Krzysztof Janik z Sojuszu Lewicy Demokratycznej. - Zmienią się wartości programowe życia politycznego, bo walka o władzę w powiecie, w województwie, będzie wymagała programu, a nie haseł. W Sejmie coraz mniej będzie amatorszczyzny, coraz więcej profesjonalnych polityków.
Jan Lityński, Unia Wolności: - Na pewno to będzie moment niezmiernie ważny dla dalszego istnienia partii politycznych w Polsce.
- To zależy od ordynacji. Jeśli do startu w wyborach dopuszczone będą tylko podmioty partyjne, a taka jest tendencja na Zachodzie, to siłą rzeczy powiaty wzmocnią partie - mówi Wojciech Włodarczyk z Ruchu Odbudowy Polski.
Osłabią partie
- System partyjny jest w Polsce diabelnie rachityczny, zupełnie prowincjonalny - mówi Janusz Dobrosz z Polskiego Stronnictwa Ludowego. - Każdej partii, z punktu widzenia technicznego, ta zmiana zaszkodzi. Reforma, którą ja nazywam landyzacją, oddali struktury partyjne wszystkich organizacji od gminy. Zwiększy się odległość zwykłego obywatela do miasta wojewódzkiego. Jeśli to będzie 200 kilometrów, to partie zatracą społecznikowski charakter. Rolnicy, rzemieślnicy, będą mieli za daleko to województw, do silnych organizacji partyjnych. Partie będą ograniczały się do biznesmenów, do ludzi, którzy mają czas.
Bez wpływu
Jacek Rybicki z Akcji Wyborczej Solidarność uważa, że powstanie powiatów nie wpłynie na życie partyjne w Polsce. Na podstawie województwa gdańskiego mówi, że życie publiczne w terenie i tak koncentruje się w naturalnych ośrodkach, miejscowościach, które staną się powiatami. Nie podziela opinii, że partie nie mają struktur terenowych. - Środowiska polityczne w miastach, które zostaną powiatami, już są. Dlatego powstanie powiatów nie powinno dużo zmienić; usankcjonuje to, co już jest. A jeśli politycy uważają, że ich zadaniem jest działanie na rzecz rozwoju demokracji, to niezależnie od opcji muszą się zgodzić, że zaangażowanie w politykę jak największej liczby ludzi jest dobre - mówi.
Skorzystają najwięcej
- Bardzo niekorzystnie na sytuację całej prawicy wpłynie zmniejszenie liczby województw. Niemożliwe będzie wygranie na tych terenach wyborów przez ugrupowania koalicji rządowej. Ugrupowania prawicowe będą tu pamiętane jako te, które zlikwidowały województwo - przestrzega Krzysztof Tchórzewski z PC w AWS, zwolennik reformy.
Zdaniem Jacka Rybickiego z AWS, opinia, że AWS wprowadza reformę, licząc na zbudowanie dzięki niej struktur w terenie, jest bezpodstawna. - My sobie dajemy dobrze radę bez powiatów. W czasie wyborów pełnomocnik AWS był w każdej gminie; nam nie są potrzebne powiaty do budowania struktur.
Opinię swojego klubowego kolegi uważa za prawdopodobną. - Obawiam się tego. Ale reforma ustrojowa kraju jest ważniejsza niż doraźny interes polityczny. - Jeżeli województwo gdańskie jest czwarte w Polsce pod względem wypracowanego dochodu, a województwo słupskie jest na końcu listy, to kto zyska na wspólnym budżecie? Słupskie - dodaje.
- Opinia, że reforma wzmocni tylko partie, które ją wprowadzają jest absurdalna - uważa Michał Kulesza. - Każda z partii może stanąć do tego wyścigu na równych prawach. Ugrupowania, które nigdy nie miałyby szansy dostać się do parlamentu, mogą zaistnieć w powiatach.
Na przewidywania, że popierające reformę ugrupowania stracą sympatię w miastach, które przestaną być miastami wojewódzkimi, Kulesza odpowiada, że nie musi tak być. - Dokładamy wielkich starań, aby tak się nie stało. Dlatego tak ważne jest, by pokazywać drugą stronę medalu; miasta, które stracą status województwa, zyskają co innego, na przykład zamierzamy tam bardzo inwestować w edukcję. I to nie będzie łapówka dla tych miast, lecz naturalny efekt reformy.
Janusz Dobrosz z PSL nazywa "po prostu bzdurą" tezę, że PSL sprzeciwia się powiatom, bo w średnich miastach czuje się słabe. - W niektórych miejcowościach funkcjonują nawet nasze nieoficjalne rejony, działacze z kilku gmin spotykają się w dawnych powiatach, rozmawiają i dla nas stworzenie struktur na tym szczeblu nie będzie po prostu żadnym problemem - mówi. Jest zwolennikiem tezy, że "nomenklatura UW i SLD wzmocni się na skutek wprowadzenia powiatów".
- Zyskają oczywiście przede wszystkim ugrupowania, które, bądź na skutek spuścizny PRL, jak SLD, bądź dzięki innym czynnikom, jak AWS, mają silne struktury - mówi Piotr Marciniak z UP. AWS i UW zyskają więcej niż inni, ponieważ będąc ugrupowaniami wprowadzającymi tę reformę, mają łatwiejsze możliwości przyciągania nowych ludzi do siebie. Każda władza, która reorganizuje struktury administracji ma pewien atut - dzięki temu, że jest władzą, jest bardziej widoczna.
Edmund Wnuk-Lipiński: - Byłoby bardzo niefortunne, gdyby reforma była potraktowana w kategoriach łupu partyjnego. Oczywiście nastąpi zjawisko, że ugrupowania będące przy władzy skorzystają, bo będą atrakcyjniejsze przez sam ten fakt; to one będą zapraszały ludzi, mówiąc żargonem, będą rozdawały karty. Ale pamiętajmy, że to jest reforma samorządowa, więc decydujący głos będą miały społeczności lokalne i to one przede wszystkim będą decydowały.
- Nowa sytuacja spowoduje, że ostaną się tylko partie najmocniejsze, które mają struktury i przede wszystkim ludzi. Obliczamy wstępnie, że łącznie, do wyborów gminnych, powiatowych, wojewódzkich, trzeba będzie wystawić kilkadziesiąt tysięcy kandydatów - mówi Krzysztof Janik z SLD.
- Znam te opinie, że na reformie skorzystają partie, które będą ją wprowadzały. Reforma stwarza wszystkim równe szanse na zbudowanie struktur. To nie jest problem UW czy SdRP. Wygrają te partie, które będą zdolne przygotować się do nowych wyścigów o władzę. Dodaje, że zdobył mandat z Tarnowa jako jedyny z listy SLD (startował z pierwszej pozycji), choć niektórzy koledzy dopisywali mu na plakatach "likwidator województwa".
- Zyskają te partie, które będą umiały znaleźć się w powiatach - mówi Jan Lityński z UW. - To prawda, że bycie przy władzy przyciąga. No, ale tę władzę trzeba było najpierw zdobyć. Trzeba umieć być atrakcyjnym. Jeżeli reforma zostanie wprowadzona teraz, to na dłuższą metę ugrupowania koalicyjne skorzystają, ponieważ za dwa, trzy lata będzie już widać pozytywne efekty reformy także w miastach, które stracą status wojewódzki.
- Wiele na to wskazuje, że powiaty wzmocnią partie, zwłaszcza te, które teraz są przy władzy. Partie rządzące wzmocnią się także dlatego, że uzyskają dodatkowe źródło finansowania - z kasy publicznej - uważa Stanisław Michalkiewicz z UPR.
- Wydaje mi się, że głównie skorzysta SLD. Nie bez powodu zgadza się na powołanie powiatów. Co prawda wydaje się, że AWS myśli podobnie - iż wybory lokalne pomogą jej zbudować struktury - ale większe możliwości będzie miał SLD ze swoim zdyscyplinowanym elektoratem - uważa Wojciech Włodarczyk z ROP.
Co dla siebie
Polityk UP uważa, że wprowadzenie powiatów będzie dla jego partii korzystne - Dla nas ogromnym problemem jest luka między poziomem centralnym a gminą - wyznaje Piotr Marciniak. O ile w dużych miastach jesteśmy znani, o tyle w małych miejscowościach w ogóle nas nie ma. Musimy być w stanie "zagospodarować" tych wyborców, a powiaty stwarzają częściowo taką możliwość.
- My się o siebie nie obawiamy. Damy sobie radę - mówi Janusz Dobrosz z PSL.
- Do wyborów szliśmy pod tymi hasłami i musimy je zrealizować, inaczej zrobilibyśmy to samo co poprzednicy, którzy m. in. dlatego opóźniali reformę, by nie stracić poparcia wyborców - oświadcza Jacek Rybicki z AWS.
- Każdej partii reforma może posłużyć do budowy struktur, nie widzę powodu, by mówić, że UW skorzysta bardziej niż inne. Natomiast jest istotne, że widać zaledwie parę partii, które będą w stanie stanąć w powiatach na silnych nogach - Jan Lityński z UW.
Stanisław Michalkiewicz, UPR: - To się okaże. Reforma samorządowa doprowadzi do wielkich napięć w poprzek ugrupowań.
- Przyglądamy się właśnie naszym strukturom i to wcale nie wygląda tak kolorowo jak się uważa - mówi Krzysztof Janik z SLD. - Ogniwa muszą walczyć o jakąś władzę, na przykład w terenie, aby się wzmacniać. A w tej chwili jest zastój. Dopiero powstawanie powiatów uaktywni struktury, bo będzie o co walczyć.
- Widzimy tworzenie powiatów pod kątem interesu ogólnonarodowego. Kolejny szczebel samorządu musi powstać - mówi Wojciech Włodarczyk z ROP. - Ale nie obawiamy się też o siebie. Wynik wyborów parlamentarnych daje nam pozycję średniej partii. Nie jesteśmy uzależnieni od struktur władzy lokalnej, bo nie budowaliśmy partii, wspierając się na działaczach lokalnego szczebla władzy; naszym elektoratem są działacze lokalni nie związani z władzą w terenie.
|
Wprowadzenie powiatów zmieni życie partyjne w Polsce - spodziewają się prawie wszyscy politycy, z którymi o tym rozmawialiśmy. Skorzystają partie mające już struktury w terenie albo potrafiące szybko przekonać do siebie mieszkańców średnich i małych miast. Część polityków uważa, że reforma pomoże przede wszystkim tym ugrupowaniom, które ją wprowadzają.Dotychczas partie polityczne zabiegały o wyborców w dużych miastach oraz na wsi. Wybory do rad powiatów będą pierwszym politycznym wydarzeniem, podczas którego partie będą musiały zauważyć miasteczka.
dawniejsze zarzuty są stawiane od nowa.- Jedynym powodem, dla którego są tworzone powiaty jest chęć zmawiających się w tej sprawie ugrupowań, czyli AWS, UW, SLD, do ulokowania swoich lokalnych polityków na posadach w miastach powiatowych.- SLD ma nadzieję, że na poziomie powiatów stara kadra dawnego aparatu partyjnego zachowała większe wpływy niż w dużych miastach.- Być może opór PSL przeciw powiatom wynika z obawy, że powstanie powiatów relatywnie obniży rangę społeczności gminnych, gdzie PSL czuje się silniejszy.
Przeważa pogląd, że powiaty wzmocnią partie. - Reforma stworzy szanse na nowe kariery polityczne. - Na szczeblu lokalnym wytworzy się środowisko, które będzie miało swoje interesy polityczne.- Reforma stwarza wszystkim równe szanse na zbudowanie struktur.
|
Współczesny polski patriotyzm musi wypracować wizję naszej wspólnej przyszłości
Naród - ostatni węzeł
RYS. MARTA IGNERSKA
JAROSŁAW GOWIN
Dyskusja o patriotyzmie, jaka toczy się na łamach prasy, przypomina nam, że demokracji i kapitalizmu nie da się zbudować bez rozstrzygnięcia, na jakich wartościach chcemy je oprzeć. Przez poprzednią dekadę wznosiliśmy "polski dom" jak popadło, tu jakąś ścianę, tam kawałek dachu... Cud, że się nie zawalił. Pora jednak najwyższa, by wrócić do fundamentów.
W znakomitym artykule "Patriotyzm - kłopotliwe zobowiązanie" ("Rz", 18.12.2000) Marek Cichocki wylicza najważniejsze powody, dla których polska demokracja potrzebuje - jako swego spoiwa - symboliki i wartości patriotycznych. Wolność wymaga ofiary - pisze publicysta Warszawskiego Klubu Krytyki Politycznej - a patriotyzm stwarza solidarność pokoleń: tych, które dla Polski poświęcały się w przeszłości, tego, które słowu "ojczyzna" nadaje treść obecnie, i tych, które robić to będą w przyszłości.
Po drugie, patriotyzm to tkanka solidarności społecznej, chroniącej nas przed obojętnością na los tych, z których wolnorynkowa konkurencja (często zresztą zdeformowana przez korupcję, niesprawiedliwe interwencje państwa na rzecz interesów silniejszych grup zawodowych itp.) czyni "ludzi zbytecznych". Po trzecie wreszcie, jak podkreśla Cichocki, trwałość porządku demokratycznego zależy od poczucia odpowiedzialności za wspólnotę polityczną ze strony obywateli, patriotyzm zaś to najsilniejsza pobudka do takiego zaangażowania.
Liberalna schizofrenia
Artykuł Cichockiego powstał jako reakcja na spór, który wywołała wystawa "Bohaterowie naszej wolności". Billboardy ze zdjęciami na ogół nieznanych opinii publicznej uczestników polskich zmagań o niepodległość spotkały się z zaskakująco ostrą reprymendą ze strony liberalnych publicystów. Posunięto się aż do absurdalnego zarzutu o propagowanie ducha militaryzmu...
Jak wytłumaczyć ten liberalny odruch niechęci przeciw propagowaniu wartości patriotycznych? Nie jest przecież tak, że liberalizm kłóci się z przywiązaniem do ojczyzny ani że polscy liberałowie są mało oddanymi patriotami - każdy, kto pamięta ostatnie dziesięciolecia PRL, wie przecież, że w ich gronie nie brakuje równie wielkich bohaterów polskiej wolności, jak ci, których twarze zobaczyliśmy na plakatach. W argumentach krytyków wystawy jest zresztą sporo racji (zgódźmy się jednak, że całkowicie banalnej): w czasach pokojowych na plan pierwszy codziennego życia wysuwają się wartości tworzące "patriotyczne minimum": rzetelność zawodowa, wiarygodność, uczciwość, umiar itd. Dlaczego wszakże te "cnoty drugorzędne" mielibyśmy przeciwstawiać gotowości do poświęcenia życia dla ojczyzny?
W rzeczywistości znaczna część liberalnych publicystów popadła w rodzaj intelektualnej schizofrenii. O solidarności pokoleń słyszymy, gdy mowa jest - jak ostatnio, przy okazji odkrycia wstrząsającej zbrodni w Jedwabnem - o polskim antysemityzmie. Dlaczego jednak mamy poczuwać się do winy za antysemityzm naszych dziadków, a nie powinniśmy oddawać czci bohaterom tamtego pokolenia i czerpać zbiorowej dumy z ich heroizmu? Dlaczego w przypadku antysemityzmu wolno mówić o zbiorowej odpowiedzialności Polaków, podczas gdy wspominanie o odpowiedzialności za komunizm, jaka spada na członków aparatu PZPR-owskiego, sprowadza zarzuty o polityczne oszołomstwo i "antykomunizm z bolszewicką twarzą"?
Stosując podwójne miary w ocenie przeszłości, nie uporamy się z jej ciemnymi kartami, a zagubimy to, co cenne. Prawda o tym, co uczyniono w Jedwabnem powinna ujrzeć światło dzienne przede wszystkim dlatego, że winni to jesteśmy ofiarom i narodowi żydowskiemu; ale powinna też stać się częścią narodowej samoświadomości Polaków z tych samych powodów, dla których pamiętać mamy o legionistach Piłsudskiego czy żołnierzach AK. W jednym i w drugim przypadku domaga się tego nasz patriotyzm. Mamy też obowiązek przekazać dziedzictwo przeszłości następnym pokoleniom: pamięć o bohaterach jako zobowiązania, pamięć o polskich zbrodniach jako przestrogę.
Patriotyczna anemia
Polski patriotyzm jest dzisiaj w kiepskim stanie. Po 1989 r. można było sądzić, że największy od stuleci (zapewne największy w całej naszej historii) zbiorowy sukces Polaków: pokojowe zwycięstwo nad komunizmem i udana rekonstrukcja instytucji demokratycznych oraz wolnego rynku wyzwoli w nas uzasadnione poczucie narodowej dumy. Tymczasem życie społeczne i polityczne ogarnęła patriotyczna anemia. Projekt transformacji, pomyślany na początku jako wielkie dzieło na rzecz ojczyzny (plan Balcerowicza był - na dużą skalę - odpowiednikiem przedwojennej budowy Gdyni, a starania o wejście do NATO i UE działaniem na rzecz wywrócenia układu geopolitycznego, który trzymał Polskę w kleszczach przez 200 lat), szybko uwiązł w drobnych zabiegach technokratów; z kolei ciężary codziennej egzystencji i rozczarowanie egoizmem klasy politycznej pozbawiły miliony zwykłych obywateli radości z odzyskania wolności. Patriotyzm stał się pojęciem niemodnym, a nawet wstydliwym. Takie czasy, że nawet własnym dzieciom głupio przypominać o obowiązku miłości do ojczyzny, cóż dopiero mówić o tym publicznie
Iluzją albo nadużyciem byłoby przeciwstawianie "patriotycznych mas" "kosmopolitycznym elitom". Wielu zwykłych ludzi zawsze zawstydzać będzie intelektualistów siłą swych "nawyków serca", ale przeciętny robotnik czy chłop wykazują dzisiaj o wiele większą niż przeciętny inteligent obojętność na hasła patriotyczne; tym bardziej że "nowa Polska" kojarzy mu się z utratą poczucia prestiżu jego grupy społecznej, a nierzadko z degradacją materialną. Dla ilu Polaków Polska jest naprawdę wartością? Przecież nawet w wyborach 4 czerwca 1989 roku wzięło udział tylko 69 proc. społeczeństwa, z czego 1/3 głosowała na komunistów Czy polskie przywiązanie do patriotyzmu nie jest mitem? Czy w rzeczywistości nie jesteśmy Polakami o wiele mniej niż Francuzi są Francuzami lub Niemcy Niemcami?
Złowrogi cień
Nieufność części elit opiniotwórczych do retoryki patriotycznej pogłębia tę anemię. Za nieufnością tą kryje się pewien lęk. W przeświadczeniu współczesnych intelektualistów za patriotyzmem jak cień podąża to, co w ich oczach jest największym zagrożeniem społecznym: nacjonalizm. Jest rzeczą charakterystyczną, że w swej obronie patriotyzmu Marek Cichocki wystrzega się słowa naród - zapewne w nadziei, że w ten sposób zneutralizuje ataki ze strony środowisk antynacjonalistycznych. Za rozdzieleniem patriotyzmu i nacjonalizmu przemawiają zresztą poważne racje. Patriotyzm odnosi się przede wszystkim do kraju, do wspólnoty państwowo-terytorialnej. Istnieją rozmaite kręgi patriotyzmu: od lokalnego (małe ojczyzny) do ponadpaństwowego (taki charakter ma rodząca się na naszych oczach świadomość europejska). Można wskazać przykład patriotyzmu, który w ogóle obywa się bez identyfikacji narodowej - taki rodzaj przywiązania żywiło do XIX-wiecznego cesarstwa Habsburgów wielu przedstawicieli różnych narodów: Słoweńców, Węgrów, Żydów, Ukraińców czy Polaków.
A jednak wszelkie próby rozdzielenia kwestii patriotyzmu od kwestii narodu byłyby w dzisiejszej Polsce zabiegiem pozornym. Odkąd staliśmy się krajem praktycznie jednonarodowym (co nie znaczy, że jednoetnicznym: naród to nie wspólnota krwi, lecz kultury i historii), niepodobna głosić pochwały patriotyzmu bez rehabilitacji pojęcia narodu i - weźmy byka za rogi - nacjonalizmu.
Wieloznaczność nacjonalizmu
Nieufność do nacjonalizmu nie może dziwić. Historia XIX i XX wieku nieraz pokazywała, jak krótka może być droga od przywiązania do rodzimych krajobrazów czy własnego języka do zbiorowych mogił. Przestrogą jest pod tym względem także to, co przydarzyło się z polską pamięcią o czasach komunizmu: skoro doświadczenie PRL tak szybko uległo zbiorowemu zapomnieniu, to dlaczego podobny los nie może spotkać lekcji, którą powinniśmy wyciągnąć ze zbrodni narodowego socjalizmu czy ludobójstwa na Bałkanach? Jak cienka granica dzieli przywiązanie do własnego narodu od szowinistycznych obsesji pokazują choćby dzisiejsi polscy antysemici, już nie tylko "broniący" krzyży w Oświęcimiu, ale i wymachujący legitymacjami poselskimi w galeriach sztuki
A jednak granica taka istnieje. Mimo wszelkich ekscesów nacjonalizmu nie powinniśmy rezygnować z szukania takich jego form, które nie niosą w sobie nienawiści do sąsiadów. Nie powinniśmy, bo - po pierwsze - ceną za to okazuje się rezygnacja z takich wartości jak patriotyzm; po drugie zaś - nacjonalizm jest i długo będzie sztandarem, pod którym w chwilach trudnych zbierać się będą wszyscy zaniepokojeni o los Polski. Jeżeli monopol na wartości narodowe pozostawimy skinheadom, "Myśli Polskiej" i posłowi Tomczakowi, to skutki tego rzeczywiście mogą okazać się opłakane.
W polskiej kulturze istnieje wiele tradycji, z których czerpać można inspiracje w poszukiwaniu nowoczesnego nacjonalizmu. Nie straciło przecież siły oddziaływania dziedzictwo jagiellońskie (choć dzisiaj nie tylko godzić, ale i cieszyć się winniśmy z samoistności Litwy). Nie straciła racji bytu romantyczna wizja narodu. Na przecięciu tradycji jagiellońskiej i romantycznej sytuuje się myślenie o narodzie Jana Pawła II, który wtopił je w uniwersalistyczne przesłanie chrześcijaństwa. W podobnym kierunku szły filozoficzne rozważania ks. Tischnera. O potrzebie szukania "liberalnego nacjonalizmu" pisali w ostatnich latach Jerzy Szacki i Andrzej Walicki - czołowi przedstawiciele polskiej myśli liberalnej.
Naród jako zadanie
Potoczne rozumienie narodu czy patriotyzmu kładzie nacisk na przywiązanie do przeszłości. Marek Cichocki, podkreślając związek patriotyzmu z postawami ofiary, poświęcenia, służby, solidarności czy troski o dobro wspólne, przenikliwie pokazał, że chodzi tu o sprawę, od której zależy przede wszystkim przyszłość Polski. Jak pisał Renan, naród to "codzienny plebiscyt"; o sile więzi narodowych stanowi nie tylko tradycja, ale i wielkość zadań, które patriotyzm rysuje przed obywatelami. Współczesny polski patriotyzm musi przede wszystkim wypracować wizję naszej wspólnej narodowej przyszłości, pokazać zadania, którym mamy zbiorowo sprostać.
Nie ulega wątpliwości, że przyszłość naszego kraju wiąże się ze zjednoczoną Europą. Pilnym zadaniem jest dzisiaj budowa nowego kręgu patriotyzmu - patriotyzmu europejskiego. Ale bez patriotyzmu narodowego byłby on jak skorupa - pusty i kruchy.
Dwa porządki
Organizatorzy wystawy "Bohaterowie naszej wolności" przypomnieli - co jest ich wielką zasługą i świadectwem odwagi myślenia "pod prąd" - o związku patriotyzmu z heroizmem, poświęceniem, służbą. Naród to być może wartość najwyższa, ale w porządku historycznym. Poza planem wartości historycznych istnieje jednak sfera wartości absolutnych. Patriotyzm doprowadza nas do granic tej sfery, dalej jednak przewodnikami stają się religia, moralność, filozofia i sztuka.
Tych dwu porządków nie należy przeciwstawiać, ale też nie należy ich mylić, i to nie tylko dlatego, że zwyrodniały nacjonalizm żywi się zapachem krwi. Broniąc wartości narodu, pamiętajmy, co na jego temat pisał Zbigniew Herbert: "ten okrwawiony węzeł/ jest ostatnim/ który/ wyzwalający się/ potarga".
Autor jest redaktorem naczelnym miesięcznika "Znak".
|
W artykule "Patriotyzm - kłopotliwe zobowiązanie" Marek Cichocki wylicza najważniejsze powody, dla których polska demokracja potrzebuje symboliki i wartości patriotycznych. Artykuł Cichockiego powstał jako reakcja na spór, który wywołała wystawa "Bohaterowie naszej wolności". Billboardy ze zdjęciami uczestników polskich zmagań o niepodległość spotkały się z zaskakująco ostrą reprymendą ze strony liberalnych publicystów. znaczna część liberalnych publicystów popadła w rodzaj intelektualnej schizofrenii. O solidarności pokoleń słyszymy, gdy mowa jest o polskim antysemityzmie. Stosując podwójne miary w ocenie przeszłości, nie uporamy się z jej ciemnymi kartami, a zagubimy to, co cenne.
Polski patriotyzm jest dzisiaj w kiepskim stanie. Projekt transformacji szybko uwiązł w drobnych zabiegach technokratów; z kolei ciężary codziennej egzystencji i rozczarowanie egoizmem klasy politycznej pozbawiły miliony zwykłych obywateli radości z odzyskania wolności. Iluzją byłoby przeciwstawianie "patriotycznych mas" "kosmopolitycznym elitom". przeciętny robotnik czy chłop wykazują dzisiaj o wiele większą niż przeciętny inteligent obojętność na hasła patriotyczne.
Nieufność części elit opiniotwórczych do retoryki patriotycznej pogłębia tę anemię. W przeświadczeniu współczesnych intelektualistów za patriotyzmem podąża nacjonalizm. w swej obronie patriotyzmu Marek Cichocki wystrzega się słowa naród. A jednak wszelkie próby rozdzielenia kwestii patriotyzmu od kwestii narodu byłyby w dzisiejszej Polsce zabiegiem pozornym.
Mimo wszelkich ekscesów nacjonalizmu nie powinniśmy rezygnować z szukania takich jego form, które nie niosą w sobie nienawiści do sąsiadów. po pierwsze - ceną za to okazuje się rezygnacja z takich wartości jak patriotyzm; po drugie - Jeżeli monopol na wartości narodowe pozostawimy skinheadom, to skutki tego rzeczywiście mogą okazać się opłakane.W polskiej kulturze istnieje wiele tradycji, z których czerpać można inspiracje w poszukiwaniu nowoczesnego nacjonalizmu. Współczesny polski patriotyzm musi przede wszystkim wypracować wizję narodowej przyszłości.
Naród to być może wartość najwyższa, ale w porządku historycznym. Poza planem wartości historycznych istnieje jednak sfera wartości absolutnych. Tych dwu porządków nie należy przeciwstawiać, ale też nie należy ich mylić.
|
Krajowa Rada wie, że nie ma jej za co szanować, a to pozwala TVP bezkarnie drwić ze swojej misji
Psy szczekają, karawana jedzie dalej
LUIZA ZALEWSKA
Po raz pierwszy od dawna Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji podjęła próbę odbudowania swego autorytetu i zajęła zdecydowane stanowisko w sprawie telewizji publicznej. Tak bardzo pożądana jednomyślność nie trwała jednak długo. TVP dobitnie pokazała, kto naprawdę w mediach publicznych rządzi.
Awantura między telewizją publiczną a Polską Agencją Prasową, jaką mogliśmy śledzić w ostatnich dniach, przypomina podobną historię sprzed roku. W tym samym czasie, gdy SLD przygotowywało się do przejęcia władzy w telewizji publicznej, posłowie tego ugrupowania zwołali konferencję prasową, by ponarzekać na upolitycznienie PAP.
Czy nie chcieli wówczas odwrócić uwagi od sytuacji w telewizji? I czy tym razem nie było podobnie? Czy telewizja, którą od miesięcy atakuje prawica, nie postanowiła zaatakować Agencji tylko po to, by w chaosie wzajemnych oskarżeń odwrócić od siebie uwagę i stworzyć wrażenie, że nie tylko ona jest uwikłana w politykę i że "nikt z nas nie jest bez winy"?
Najwyraźniej tak właśnie było. Depesza PAP o stanowisku Krajowej Rady w sprawie zarzutów pod adresem TVP faktycznie była niezbyt fortunna. Jednak kilka nieszczęśliwych sformułowań (najważniejsze zresztą zostało jeszcze tego samego dnia sprostowane przez PAP) nie tłumaczy tak ostrego ataku. Chyba że jego celem jest odwrócenie od siebie uwagi.
Najlepsza obrona to atak
Prześledźmy, w jaki sposób w miniony wtorek widzowie dowiedzieli się o stanowisku Krajowej Rady, która uznała, że telewizja, relacjonując zdarzenia związane z pochodem pierwszomajowym, a zwłaszcza z pamiętnym rzutem petardą w tłum lewicowców, "naruszyła zasadę rzetelności dziennikarskiej".
Otóż TVP nie przeczytała krótkiego i bardzo jasnego komunikatu Krajowej Rady, choć tak byłoby najprościej. Nie poinformowała wprost: "Krajowa Rada po przeanalizowaniu wszystkich informacji stwierdza, że jeden z materiałów wyemitowanych w »Wiadomościach« zawierał błąd warsztatowy, naruszający zasadę rzetelności dziennikarskiej".
Wynikałoby z tego przecież jasno, że telewizja dopuściła się błędu, jeśli nie - jak twierdzą niektórzy - manipulacji.
TVP nie mogła do tego dopuścić. Skoncentrowała się więc na ataku na PAP. Zaczęła od informacji, że to Agencja zmanipulowała treść owego komunikatu w swojej depeszy i że telewizja zwróci się do Rady Etyki Mediów o ocenę tak niecnego czynu. Dopiero z kolejnych zdań można było wyłowić najważniejszą wiadomość: że depesza dotyczyła skargi na telewizję, a jeden z zarzutów został przez Radę uznany. Widz jednak nie dowiedział się, jaki to zarzut i czego dotyczył. Widz usłyszał jedynie, że potwierdzono "tylko jeden" zarzut, "stosunkowo drobny", "natury formalnej", "dotyczący graficznego ozdobnika". Czy telewizja miała prawo tak postąpić i czy takie działanie nie jest klasyczną manipulacją?
To nie wszystko. Telewizja tak zagalopowała się we własnej obronie, że lekką ręką zakwestionowała autorytet Krajowej Rady. - Być może to Rada się myli - szybko odbił piłeczkę wiceszef Telewizyjnej Agencji Informacyjnej Jacek Maziarski. A prezes TVP Robert Kwiatkowski powiedział nam, iż "nie odnosi wrażenia, że Krajowa Rada gani telewizję". - To stanowisko jest na tyle ogólnikowe, że nie można powiedzieć, iż Krajowa Rada skrytykowała telewizję - twierdzi prezes.
Wygląda to tak, jakby skazaniec oświadczył ni stąd, ni zowąd wysokiemu sądowi: "Jestem niewinny, sąd się myli, ja nie idę siedzieć". Różnica między skazanym a telewizją jest jednak wyraźna - z pierwszym łatwo sobie poradzić (kajdanki, strażnicy itp.) i karę wyegzekwować. Z telewizją jest już dużo trudniej. Niby Krajowa Rada jest konstytucyjnym organem czuwającym nad ładem medialnym, ale dla telewizji niewiele z tego wynika. Telewizji nic nie grozi, bo ma to, co najważniejsze - polityczne wsparcie.
Klucz polityczny
Nie ma wątpliwości, że po obu stronach sporu sytuacja nie jest do końca czysta. I w telewizji publicznej, i w Polskiej Agencji Prasowej wysokie stanowiska zajmują osoby, które polityka jest dość bliska. Dla wszystkich jest przecież jasne, że obsadę obu instytucji przeprowadzono według politycznego klucza.
Prezes TVP Robert Kwiatkowski pracował przy kampanii wyborczej Aleksandra Kwaśniewskiego i był jego delegatem do Krajowej Rady. Szef telewizyjnej "Jedynki" Sławomir Zieliński i szef Biura Programowego TVP Andrzej Kwiatkowski uczestniczyli w przedwyborczej debacie Kwaśniewski - Wałęsa, zadając pytania w imieniu późniejszego zwycięzcy. Takie nominacje nie byłyby możliwe, gdyby w świecie mediów elektronicznych pierwszych skrzypiec nie grał SLD.
Z kolei prezes zarządu PAP Robert Bogdański był związany z Ruchem STU. W zarządzie Agencji zasiadają też Krzysztof Andracki, który w ostatniej kampanii wyborczej kierował biurem prasowym sztabu Unii Wolności, oraz Piotr Ciompa, publicznie przyznający się, że należał do Ligi Republikańskiej. Pewnie i oni nie pracowaliby w PAP, gdyby nie rządy AWS (Agencja jest spółką skarbu państwa).
A mimo to trudno porównywać polityczne zaangażowanie obu instytucji. "PAP sama nigdy nie komentuje wydarzeń. Nie angażujemy się w żadne akcje o charakterze politycznym, czego jednym z dowodów było ostatnio nieprzyłączenie się Agencji do bojkotu enuncjacji prasowych jednego z ugrupowań politycznych" - oświadczył niedawno redaktor naczelny PAP Igor Janke. Trudno nie przyznać mu racji.
Telewizja natomiast tę granicę przekroczyła już dawno. Przypomnijmy, jak pół roku temu jeden z dziennikarzy "Panoramy" postanowił rozwinąć swe publicystyczne talenty na bazie wypowiedzi ministra Janusza Pałubickiego o "prezydencie wszystkich ubeków". Teraz telewizja wprowadziła nowy obyczaj - wykorzystywanie anteny do własnej obrony. Już przed miesiącem, kiedy Liga złożyła skargę do KRRiTV, telewizja zagrzmiała: "Próby wywierania politycznej presji na dziennikarzy uważamy za niedopuszczalne!". A kiedy Rada postanowiła zwrócić uwagę na niestosowność takiego postępowania, telewizja otwarcie to zignorowała. Jeszcze tego samego dnia ponownie postanowiła się bronić, nazywając "błąd warsztatowy, naruszający zasadę rzetelności dziennikarskiej" (za KRRiTV) "stosunkowo drobnym" i formalnym (za "Wiadomościami"). Dzień później pełna oburzenia lektorka poinformowała zdezorientowanych widzów o dalszych krokach przedsięwziętych przeciwko PAP.
Nasuwa się pytanie: czy jeśli sprawa jest - zdaniem telewizji - tak istotna, skoro dwa dni z rzędu informuje się o niej widzów w głównym wydaniu "Wiadomości", a przy tym dość mocno skomplikowana, to czy nie należało poświęcić więcej czasu na wyjaśnienie jej widzom? Zapraszając na przykład do programu publicystycznego wszystkie strony sporu, włącznie z przedstawicielem Krajowej Rady? Zapewne. Wówczas jednak telewizja musiałaby pozwolić zabrać głos swojemu przeciwnikowi. A kiedy nie może on zabrać głosu, łatwiej z nim walczyć i wygrać. Zwłaszcza jeśli ma się do dyspozycji tak potężną tubę propagandową.
Potężna siła kreacji
Prawicowi członkowie Krajowej Rady zwracają uwagę na skutki takiej polityki. - Telewizja publiczna rości sobie prawo do kontroli debaty publicznej. Decyduje, komu przyznać głos, a komu odmówić. Ludziom, którzy rzeczywiście taki dialog prowadzą, anteny się nie udostępnia - zauważa Marek Jurek. W rezultacie telewizja nie przedstawia rzeczywistego obrazu życia politycznego, ale kształtuje go tak, jak chcą tego jej szefowie. W ten sam sposób wpływa na życie społeczne - przypomnijmy, jak celne ciosy padały ze strony TVP, gdy rząd przygotowywał się do wprowadzenie w życie kluczowych reform. Najpierw trzeba było ubłagać stację zobowiązaną ustawowo do pełnienia publicznej misji, by zgodziła się dać opust na reklamy, które miały nam objaśniać zawiłości wprowadzanych reform. Potem rząd musiał prostować katastroficzne wizje TVP o skutkach wchodzących w życie reform. Wystarczy przypomnieć grudniową informację "Wiadomości", że lada dzień zamknięte zostaną szpitale, bo nie zarejestrowano jeszcze wszystkich kas chorych.
Telewizja bez żadnych skrupułów wykorzystuje swą niekwestionowaną potęgę i wyraźnie aspiruje do roli kreatora życia publicznego w Polsce. Wyraża przy tym wielką pogardę nie tylko dla faktów, ale i dla samej Krajowej Rady, choć i ona, i KRRiTV wywodzą się z tego samego, państwowego porządku. Skoro TVP daje taki przykład, to czego można spodziewać się po stacjach komercyjnych, które dziś KRRiTV z trudem próbuje ukarać chociażby za tak ewidentne przewinienia, jak emisja półpornograficznych filmów w najlepszym czasie antenowym.
Dla prawicy wszystko jest jasne - telewizja zdominowana przez postkomunistów robi wszystko, by zdyskredytować prawicowy rząd, i przygotowuje grunt do reelekcji prezydenta. Bardzo ciekawe, jak skuteczne będzie to działanie. Jeden z medialnych ekspertów - Karol Jakubowicz, od dawna przypomina bowiem, że wybory przegrywała zwykle ta strona sceny politycznej, która akurat telewizją publiczną władała.
Krótkotrwały cud
Przy okazji wojny między TVP a PAP po raz kolejny obnażyła swą słabość Krajowa Rada. Smutne, że doszło do tego, gdy organ ten pierwszy raz od dawna postanowił poprawić swój wizerunek i stanowisko w sprawie zarzutów Ligi Republikańskiej przyjął jednogłośnie. Przypominało to cud, bo jakże inaczej nazwać można tot, że i Marek Jurek (prawica), i Włodzimierz Czarzasty (delegowany do Rady przez Aleksandra Kwaśniewskiego) głosowali w sprawie telewizji publicznej tak samo.
Nie można nie doceniać ambicji nowych członków Rady (zwłaszcza Juliusza Brauna), którzy deklarowali chęć jej odpolitycznienia, nawet jeśli wspólne głosowanie prawicy z lewicą dotyczyło raczej symbolicznej sprawy.
Tak bardzo pożądana jednomyślność nie trwała jednak długo. Jeszcze tego samego wieczora mozolnie zawarty układ rozsypał się. Prawica - zgodnie z tradycją - wsparła PAP, a lewica - również tradycyjnie - telewizję. Przestało być jasne, co w końcu Rada zrobiła z zarzutami przeciw TVP: przyjęła jeden, odrzuciła pozostałe, pozostałych nie odrzuciła, bo się nimi nie zajmowała, zajmowała się wszystkimi, ale tylko jeden potwierdzili wszyscy. Wszyscy członkowie Rady w zależności od opcji politycznej przedstawiali inny scenariusz. Witold Graboś, wiceprzewodniczący Rady (były senator SLD), podsumował to dość kuriozalnie: "Pozostałe zarzuty pod adresem TVP ani nie zostały odrzucone, ani uznane za słuszne". A więc nic z tego nie wynika i nadal nie wiadomo, czy to Liga, czy telewizja ma rację.
Jeszcze tego samego dnia stało się zatem jasne, że nadzieje, by Krajowa Rada zaczęła mówić jednym głosem i by jej stanowiska traktować w kategoriach merytorycznych, a nie - jak zwykle - politycznych, spełzły na niczym.
KRRiTV potwierdziła tym samym, że nie ma sensu jej szanować. Dlatego tak łatwo TVP może sobie drwić ze swej publicznej misji.
|
Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji podjęła próbę odbudowania swego autorytetu i zajęła zdecydowane stanowisko w sprawie telewizji publicznej. uznała, że telewizja, relacjonując zdarzenia związane z pochodem pierwszomajowym "naruszyła zasadę rzetelności dziennikarskiej". TVP nie przeczytała krótkiego i jasnego komunikatu Krajowej Rady. Skoncentrowała się na ataku na PAP. zakwestionowała autorytet Krajowej Rady. w telewizji publicznej i w Polskiej Agencji Prasowej wysokie stanowiska zajmują osoby, które polityka jest bliska. obsadę obu instytucji przeprowadzono według politycznego klucza. "PAP sama nigdy nie komentuje wydarzeń.". Telewizja tę granicę przekroczyła już dawno. wprowadziła wykorzystywanie anteny do własnej obrony. rości sobie prawo do kontroli debaty publicznej. wykorzystuje swą potęgę i aspiruje do roli kreatora życia publicznego w Polsce. Dla prawicy jest jasne - telewizja zdominowana przez postkomunistów robi wszystko, by zdyskredytować prawicowy rząd, przygotowuje grunt do reelekcji prezydenta. Przy okazji wojny między TVP a PAP po raz kolejny obnażyła swą słabość Krajowa Rada. Prawica wsparła PAP, a lewica telewizję.
|
BOKS ZAWODOWY
20 października wyjdą na ring Andrzej Gołota i Mike Tyson. Czy pojedynek ten pobije rekordy oglądalności?
Kat czy ofiara
JANUSZ PINDERA
"Odeślę go do Polski w czarnym worku", krzyczy na konferencjach prasowych Mike Tyson. "Nie chcę słuchać tego głupka", ripostuje Andrzej Gołota.
Pojedynek dwóch największych brutali zawodowego boksu, tak reklamują walkę Gołota - Tyson organizatorzy, odbędzie się w najbliższy piątek, 20 października, w Auburn Hills, koło Detroit. Tyson dostanie za ten pojedynek 10 mln dolarów, Gołota 2,5. Do tego dojdą wpływy z pay per view. W ringu pojedynek ten będzie sędziował 48-letni Frank Garza.
O walce Andrzeja Gołoty z Mike'em Tysonem mówiono od dłuższego czasu. Pisały o tym prestiżowe amerykańskie gazety, ale do podpisania stosownego kontraktu nie dochodziło. Tyson po kolejnych życiowych perypetiach i czteromiesięcznym pobycie w więzieniu nie był osobą szczególnie mile widzianą w Stanach Zjednoczonych, więc polubił Europę. Dwukrotnie odwiedził Wyspy Brytyjskie, znokautował Juliusa Francisa i Lou Savarese i, jak to on, znów narobił sobie kłopotów. W Glasgow dołożył nie tylko Savaresemu, ale trafił też sędziego Johna Coyle'a. Wcześniej potrzymał za oknem swego brytyjskiego promotora Franka Warrena, który wprawdzie nie wniósł sprawy do sądu, ale przysiągł, że z "Bestią" nie chce mieć już nic wspólnego. Skończyło się na tym, że Brytyjski Związek Boksu Zawodowego ukarał Tysona grzywną 185,700 dol., co jest rekordem w tamtejszym orzecznictwie.
Andrzej Gołota w tym czasie miał nie mniej dramatycznych przygód. Po wycieczce do Kantonu, gdzie zbił Marcusa Rhode'a, przyszedł dzień prawdy i walka z Michaelem Grantem. Dziwny to był pojedynek i dziwne jego zakończenie. W pierwszych rundach Gołota przekładał Granta z ręki do ręki i doprawdy trudno zrozumieć, dlaczego nie wygrał z nim przez nokaut. Tak naprawdę jednak zadziwił świat w 10. rundzie, gdy odmówił kontynuowania walki i sędzia Randy Naumann ją przerwał. To po tej walce Gołota zmienił trenera, wymieniając Rogera Bloodwortha na Ala Certo.
Porażka z Grantem zapoczątkowała czarną serię w życiu polskiego pięściarza. W Zakopanem zastrzelono mu przyjaciela, później, w wypadku samochodowym, Gołota cudem uniknął śmierci, która nie ominęła jednak kolegi. Do tego doszedł jeszcze pogrzeb w rodzinie. Gołota był wtedy bliski zawieszenia bokserskich rękawic na kołku. Zdecydował się jednak walczyć dalej, choć o walce z Tysonem mógł tylko marzyć.
Nie lubi boksu
"Tak naprawdę nie lubię boksu. Wchodzę do ringu tylko dlatego, że wiem, iż to jest miejsce, w którym mogę pokazać coś, na czym naprawdę się znam". Te słowa Andrzej Gołota mówił nieraz. Jak na kogoś, kto na dobre zapisał się w historii zawodowego boksu, takie wyznanie jest dość niezwykłe. Jego dwie dramatyczne, przegrane przez dyskwalifikację, walki z Riddickiem Bowe'em to wydarzenia, których się nie zapomina. Mógł znokautować Michaela Granta, miał go w pierwszej rundzie dwa razy na deskach, ale ostatecznie to on schodził z ringu pokonany. Walczył o mistrzostwo świata z Lennoksem Lewisem, ale został znokautowany, zanim zdążył się rozgrzać. Gołota to chyba jedyny bokser wagi ciężkiej na świecie, który przegrywając zyskuje. Nie traci wysokiej pozycji w rankingach, wciąż się o nim mówi i pisze, wreszcie dostaje walkę z Tysonem na warunkach, które dyktują tylko mistrzowie. Wielcy zawodowego boksu, pytani o Gołotę, są w kłopotliwej sytuacji. Nie za bardzo wiedzą, jak go zakwalifikować. Najczęściej wychwalają jego umiejętności bokserskie i krytykują psychikę. Tak mówił George Foreman, który nie może zrozumieć porażek Gołoty z Riddickiem Bowe'em i Grantem, podobne opinie na łamach "Rz" wyrażał też Evander Holyfield.
Na poziomie głowy
Nie ulega wątpliwości, że siłą i słabością Andrzeja Gołoty jest jego nieprzewidywalność. Jego zwycięstwa i porażki biorą się z głowy. O stronę czysto sportową, w jego przypadku, należy się martwić znacznie mniej. To bokser ukształtowany, nie mający właściwie słabych punktów. Znakomite warunki fizyczne, do tego szybkość i technika. Czego chcieć więcej? Nerwów ze stali. Gdyby je miał, dawno byłby mistrzem świata. Lou Duva, który pracował z nim przez wiele lat, mówi, że nie wie, dlaczego Gołota przegrywa wygrane walki. "Myślę, że on to wszystko zbyt mocno przeżywa. Opada z niego jakaś zasłona, za którą już nic nie widać".
Wzorcowa kariera
Amatorska kariera Andrzeja Gołoty, jeszcze w czasach gdy był zawodnikiem Legii Warszawa, przebiegała wzorcowo. Wśród rówieśników nie miał sobie równych. W 1985 roku zdobył w Bukareszcie tytuł wicemistrza świata juniorów, rok później był mistrzem Europy w tej kategorii wiekowej. Mając 19 lat, został mistrzem Polski seniorów w Krakowie, a kilkanaście miesięcy później stał już na podium w Seulu. Brązowy medal igrzysk olimpijskich to największy sukces w jego amatorskiej karierze. Miał przecież wtedy zaledwie 20 lat. Prawdopodobnie, gdyby nie zakręty życiowe, z których dopiero po latach wyszedł na prostą, Gołota nie byłby bokserem zawodowym. W 1990 roku, po bójce we Włocławku, groziło mu więzienie. To właśnie wtedy Gołota zdecydował się na wyjazd do USA, gdzie czekała na niego przyszła żona Mariola.
Wielkie serce, mocna broda
"Pewnego dnia, gdy byłem na sali treningowej, ktoś do mnie zadzwonił - wspomina trener z Chicago, Sam Colonna. - Młoda kobieta powiedziała, że jest tu polski bokser, który kiedyś był w Chicago z reprezentacją Polski na meczu ze Stanami Zjednoczonymi i powinienem go obejrzeć. Powiedziałem jej, żeby go przyprowadziła."
Tym, który pojechał wtedy po Gołotę, był jego późniejszy menedżer Bob O'Donnnel. "Nigdy nie zapomnę jego pierwszej zawodowej walki - wspomina O'Donnel. - To było w Milwaukee, w stanie Wisconsin. Andrzej nagle zaczął narzekać na bóle ręki. Przestraszyłem się, że będzie kompletna klapa. Na szczęście, dziwnie szybko ręka przestała go boleć. Niczego nie sugeruję. To się zdarza, że bokserzy przed walkami mają jakieś tajemmnicze bóle lub kontuzje."
Tym, który bardzo wierzył w talent i możliwości Gołoty, był słynny Lou Duva. "Ma wielkie serce, mocną brodę i wie, czego chce - mówił w zapale Duva. - Jest lepszy od Tysona, Holyfielda, pokona też Lennoksa Lewisa, ale życie nieco skorygowało te peany." Teraz w podobnym stylu wypowiada się nowy trener Gołoty Al Certo, więc lepiej mieć do tego, co mówi, zdrowy dystans.
Mike rekordzista
32-letni dziś Mike Tyson przeszedł do historii boksu zawodowego jako najmłodszy mistrz świata wagi ciężkiej. Miał zaledwie 20 lat, gdy w 1986 roku pokonał Trevora Berbicka i odebrał mu pas organizacji WBC. Tyson jest też tym, który pobił wszelkie finansowe rekordy tej dyscypliny, zarabiając w ringu grubo ponad 200 mln dolarów. Inna sprawa, że z tej fortuny niewiele mu zostało. Jego kontrakt za pamiętny, drugi pojedynek z Evanderem Holyfieldem też był rekordowy - 30 mln dolarów. Za odgryzienie ucha rywalowi odebrano mu trzy miliony. Do "Bestii" należy też inny, szalenie istotny ze względów finansowych, rekord. Na dziesięć najbardziej dochodowych pojedynków pokazywanych w systemie płatnej telewizji "pay per view" (płać za obraz), aż siedem to walki z jego udziałem. Znajomość tych danych w dużej mierze wyjaśnia fenomen zjawiska "Tyson" i gorączkową atmosferę związaną z każdą jego walką. Każdy z liczących się bokserów wagi ciężkiej marzył lub marzy o walce z "Bestią". Andrzej Gołota też należał do tego grona. Powód jest znany - pieniądze i sława. Nawet Lennox Lewis, najlepszy dziś i najlepiej opłacany mistrz zawodowego boksu, mówi, że chce walczyć z Tysonem.
Najgorszy na tej planecie
Mike Tyson urodził się 30 czerwca 1966 roku w Brownsville w Brooklynie, jako najmłodszy z trójki rodzeństwa. Matka Lorna była prostytutką, ojciec, Jimmy Kirkparick, alfonsem i drobnym gangsterem, który całe dnie spędzał w knajpach na pijaństwie, a noce na płodzeniu kolejnych nieślubnych dzieci. Miał ich w sumie 19, a matkę Mike'a porzucił na dwa miesiące przed narodzeniem przyszłego mistrza świata.
Mike Tyson często powtarza, że jest najgorszym człowiekiem na tej planecie, i wie, że któregoś dnia po prostu ktoś go zabije. To, że nie zginął już w dzieciństwie, uważa za czysty przypadek. Gdy w wieku 13 lat wylądował w jednym z nowojorskich poprawczaków, miał na koncie 38 aresztowań. To też rekord trudny do pobicia. Z jednego z tych poprawczaków trafił jednak na salę bokserską i to był uśmiech losu. Opowiadał mi o tym jego pierwszy trener, Teddy Atlas, podczas pobytu w Polsce, gdy był bokserskim konsultantem filmu "Tryumf ducha". Z tłumu drobnych opryszków wyłowił go wtedy jeden z wychowawców poprawczaka - Bobby Sewart, kolega Atlasa. Tyson już na pierwszym sparingu pokazał, że boks to jego żywioł. "Od początku wiedziałem, że będzie mistrzem świata", wspominał Teddy Atlas.
Zawodowa kariera Mike'a Tysona potoczyła się błyskawicznie. Ogromny wpływ wywarł na niego legendarny trener Cus d'Amato, który oficjalnie go usynowił. D'Amato nie doczekał jednak momentu, gdy Tyson zdobył tytuł mistrza świata. A szkoda, bo było na co patrzeć. Tyson zmiatał rywali z ringu jednego za drugim. 22 listopada 1986 roku był już mistrzem świata. Od tego momentu "Żelazny Mike" nie opuszcza łamów prasy. To już nie tylko ringowa bestia i milioner, który kolekcjonuje drogie samochody. Jest mężem znanej aktorki Robin Givens, która publicznie twierdzi, że bokser ją bije. Kilka miesięcy później wnosi sprawę o rozwód, a Mike Tyson pakuje się w kolejne kłopoty. Bije się w Harlemie z innym bokserem i rozwala na drzewie swoje BMW. Coraz częściej jest też pozywany do sądu przez młode dziewczyny, które skarżą go o molestowanie seksualne.
Złe czasy
Na ringu też nie wiedzie mu się najlepiej. 11 lutego 1990 roku w Tokio zostaje znokautowany w 10. rundzie przez Jamesa "Bustera" Douglasa i traci tytuły mistrzowskie. Dwa lata później traci też wolność. Ława przysięgłych daje wiarę Desiree Washington, która twierdzi, że została zgwałcona przez Tysona, i 28 marca 1992 roku sędzia Patrycja Gifford skazuje "Bestię" na 6 lat więzienia, nakazując natychmiastowe wykonanie kary. W październiku tego roku umiera ojciec Tysona, ale bokser nawet nie składa prośby o urlop, by móc wziąć udział w uroczystościach pogrzebowych.
"Więzienie to był najgorszy okres w moim życiu - wielokrotnie przyzna później Tyson. -Tam bowiem po raz kolejny zrozumiałem, że jestem nikim. Strach, który zawsze był moim najlepszym przyjacielem, od tego momentu stał się moim wrogiem." To słowa Mike'a zaraz po opuszczeniu zakładu karnego w Plainfield, po odbyciu połowy kary. 19 sierpnia 1995 roku Tyson wraca na ring i w 89. sekundzie pierwszej rundy nokautuje Petera McNeeleya. Później w podobnym stylu rozprawi się z Busterem Mathisem jr., Frankiem Bruno i Bruce'em Seldonem.
Wreszcie dochodzi do pamiętnych pojedynków z Evanderem Holyfieldem. Te walki miały być tylko spacerkiem, a były klęską mistrza. Szczególnie rewanżowy pojedynek, który pobił wszelkie rekordy oglądalności (1,9 mln pay per view i 16 333 osoby w MGM Grand w Las Vegas). Jeszcze nigdy w historii show-biznesu żadne wydarzenie nie wzbudziło podobnego zainteresowania. Pojedynek ten oglądały 3 miliardy telewidzów w100 krajach świata, a rekordowe honoraria dla bokserów (35 mln dla Holyfielda i 30 mln dla Tysona) i 200 mln USD spodziewanego zysku nie pozostawiały cienia wątpliwości, że dzieje się coś niezwykłego. Don King, genialny, choć pozbawiony skrupułów, król promotorów zawodowego boksu promieniał.
Wielki tytuł w sobotnim wydaniu "US Today": "Rozum ważniejszy niż mięśnie" okazał się proroczy. Rozbiegane, pełne strachu oczy Tysona i wyzywające, dumne spojrzenie Holyfielda pokazywały faworyta. Ten pojedynek pokazano i opisano na wszelkie możliwe sposoby, więc nie ma co do tego wracać. Zdjęcie, przedstawiające Tysona wbijającego się zębami w ucho Holyfielda, z podpisem "Drakula", mówiło wszystko. "Uliczny bandyta na zawsze pozostanie ulicznym bandytą", pisał "New York Post". Zdaniem gazety był to najbardziej tchórzliwy akt w historii wydarzeń sportowych i jednocześnie haniebny koniec kariery, która kiedyś wydawała się tak obiecująca.
"Bestia" mówi o śmierci
W tym przypadku dziennikarze "New York Post" popełnili jednak błąd. Nie docenili siły mitu Tysona i jego wartości rynkowej. Po 15-miesięcznej przerwie, spowodowanej odebraniem mu licencji bokserskiej, Tyson wrócił na ring i znokautował Fransa Bothę. "Bestia" znów mogła zarabiać dolary dla siebie i innych. Wprawdzie po tej walce Tyson znów trafił do więzienia za stare grzeszki, ale tym razem adwokaci zrobili wszystko, by zbyt długo tam nie siedział. To nie jest jednak już ten sam Tyson, co kiedyś. On sam zresztą powtarza, że to, co robi, nie ma większego sensu. "Nie lubię siebie. Ten facet, Mike Tyson, jest mi zupełnie obojętny. Dlatego nie ma dla mnie żadnego znaczenia, czy zostanę zabity, czy będę żył. Wiele razy próbowałem już się zabić, pakując się w różne, dziwne sprawy. Tak wygląda całe moje życie" - mówi człowiek, który, jak nikt inny od czasów Muhammada Alego, tak mocno zawładnął zbiorową wyobraźnią.
Te słowa Mike'a Tysona są dowodem na to, że jego problemy z samym sobą nie są fikcją. To człowiek chory i wiedzą o tym wszyscy, którzy się z nim stykają. Tyson nie jest w stanie kontrolować swych emocji, co pokazał już w ostatnich latach wielokrotnie. Nie tylko w ringu, ale i poza nim. Wielu chce go widzieć dalej w roli "Bestii" i "Kata", ale on tak naprawdę jest już tylko ofiarą.
|
Pojedynek Gołota - Tyson odbędzie się 20 października. Gołota to chyba jedyny bokser wagi ciężkiej na świecie, który przegrywając zyskuje. dostaje walkę z Tysonem na warunkach, które dyktują tylko mistrzowie. Wielcy boksu wychwalają jego umiejętności bokserskie i krytykują psychikę. Brązowy medal igrzysk olimpijskich to największy sukces w jego amatorskiej karierze. Mike Tyson przeszedł do historii boksu zawodowego jako najmłodszy mistrz świata wagi ciężkiej. Miał 20 lat. urodził się 1966 roku w Brooklynie. Z poprawczaków trafił na salę bokserską. wpływ wywarł na niego trener Cus d'Amato. nie jest w stanie kontrolować swych emocji. Nie tylko w ringu, ale i poza nim.
|
Ze Stanisławem Żelichowskim, kandydatem na ministra środowiska w rządzie SLD - UP - PSL, rozmawia Krystyna Forowicz
Ochrona środowiska jest zbyt upolityczniona
Rz: Od czego zacznie pan porządki?
STANISŁAW ŻELICHOWSKI: Mój poprzednik rozpoczął od robienia porządków w resorcie. Dla mnie liczy się fachowość pracownika. W tym tygodniu rozpocznę spotkania z leśnikami, przyrodnikami, geologami oraz pracownikami gospodarki wodnej. Do tych spotkań zaprosiłem też osoby z terenu.
Przez ostatnie cztery lata jako wiceprzewodniczący Sejmowej Komisji Ochrony Środowiska miał pan okazją przyglądać się temu, co dzieje się w resorcie.
Czeka nas olbrzymie wyzwanie związane z przystąpieniem do Unii. Pamiętam, jak w latach 1995 - 1996 zagranica nazywała nas Zielonym Tygrysem Europy dzięki mechanizmom ekonomicznym, jakie wówczas w kraju funkcjonowały i dobrze służyły ekologii. Teraz filary naszego systemu finansowania ekologii zostały w znacznym stopniu zdemontowane. Bank Ochrony Środowiska przynosił rocznie sto milionów zysku netto; w ubiegłym roku tylko trzy miliony. Obecnie w BOŚ podejmowane są próby sprzedania niemal 40 procent akcji prywatnej osobie. Pierwsze, co zrobię, to wstrzymam wszystkie decyzje rady nadzorczej Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska podjęte w ostatnich czternastu dniach. Takie uprawnienia mam jako minister.
Gdy ustępowałem ze stanowiska w 1997 roku, budżet resortu wynosił miliard złotych na ekologię; w tym roku mamy tylko 250 milionów. Sytuacja finansowa w ekologii jest zła. Niskie zyski BOŚ oraz zerowa rentowność Lasów Państwowych są tego przykładem. Lasy Państwowe weszły w różne spółki, czego rezultatem jest m.in. sprzedaż tartaków mazurskich. Niedługo może dojść do sytuacji, że z Mazur będzie się wozić drewno do obróbki w Bieszczady.
Słowem, źle pan ocenia gospodarkę leśną?
Nie oceniam źle. Wiele jest jednak problemów do rozwiązania. Mamy na przykład nadmiar wyprodukowanych sadzonek. Mogą się zmarnować, jeśli w tym roku i w następnym nie będzie środków na ich zasadzenie. Sadzonki zostały kupione z myślą o nowej ustawie o zalesieniu gruntów rolnych i o rządowym programie zwiększenia lesistości kraju. Rocznie powinniśmy zalesiać sześćdziesiąt tysięcy hektarów.
Inny przykład: lasy pochłaniają dwutlenek węgla. Leśnictwo polskie jest w stanie dostarczyć gospodarce narodowej "dodatkowego prawa" do emisji gazów cieplarnianych. Prawo to może być sprzedane na rynku międzynarodowym. Norwegia płaci 40 euro podatku węglowego od tony. W Polsce znacznie taniej byłoby zapłacić za zalesienie gruntu i utrzymanie rolnika, który pracuje w tych lasach. Mamy około trzech milionów hektarów gruntów piątej klasy i 1,6 miliona klasy szóstej. 90 procent z tego leży odłogiem. Gdybyśmy zalesili tylko półtora miliona hektarów, doszlibyśmy do 33 procent lesistości kraju i wiele rodzin rolniczych otrzymałoby pracę.
Mówił pan o banku. W jakiej kondycji znajduje się Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej, główny filar naszego systemu finansowania ekologii?
W moim przekonaniu - w coraz gorszym. Był rok, że 550 milionów złotych leżało na koncie. Wtedy NIK stawiała zarzuty o niewykorzystanie tych środków. Teraz z Narodowego Funduszu wypłaca się tzw. renty hutnikom. Ogromne kwoty wypłacono z NFOŚ na modernizację jednej ze śląskich hut, która i tak zbankrutowała.
Czy powstaną nowe parki narodowe?
Mamy dylemat: czy stworzyć jeszcze dwa nowe parki, czy wzmocnić te, które już są. Myślę, że powinniśmy organizować kolejne leśne kompleksy promocyjne, by uchronić najcenniejsze fragmenty w Lasach Państwowych. Stworzyliśmy już dziesięć takich kompleksów. Jeśli wzrosną wpływy do budżetu państwa, pomyślimy o nowych parkach.
Czy przywróci pan Wojciecha Byrcyna na stanowisko dyrektora Tatrzańskiego Parku Narodowego?
Dla mnie zwolnienie Byrcyna było sprawą niezrozumiałą, tym bardziej że minister Tokarczuk uczynił to kilka dni przed końcem swej kadencji. Cenię Byrcyna. Uważam, że każdy dzień, kiedy przebywa poza parkiem, to strata dla tego parku i przyrody. Ale być może w jego aktach są sprawy, o których nie wiem.
Kiedy w lipcu 1997 roku wielka powódź przetoczyła się przez kraj, kierował pan resortem środowiska i przewodniczył Głównemu Komitetowi Przeciwpowodziowemu. NIK zarzuciła panu zaniedbania w inwestycjach hydrotechnicznych i przeznaczenie zbyt małych środków na gospodarkę wodną. Czy dziś znajdzie pan pieniądze na ten cel?
To najtrudniejsza dziedzina i moje największe zmartwienie. W przyszłym roku Żuławy mogą być zagrożone powodzią - wskazują tak prognozy. Pieniądze na budowę wałów przeciwpowodziowych są w Ministerstwie Rolnictwa, a na zbiorniki retencyjne w Ministerstwie Środowiska. W 1997 roku nie broniłem się przed zarzutami NIK, ponieważ także uważałem, że 210 milionów złotych na inwestycje w gospodarce wodnej to za mało. Przypomnę jednak, że w czasie mojego czteroletniego działania w ministerstwie oddaliśmy do użytku cztery duże zbiorniki wodne.
Będziemy starać się zalesiać tereny górskie. Tam, gdzie jest jeszcze wolna przestrzeń, nawet w ramach limitów zalesieniowych, które będą przekazywane przez Agencję Modernizacji i Restrukturyzacji Rolnictwa. Niezależnie od tego trzeba będzie zwiększyć retencję w kraju, czyli budować nowe zbiorniki. Może na ten cel poszukamy jakiegoś taniego kredytu, który mógłby być spłacany po 2010 roku, bo teraz budżet nie wytrzyma dodatkowych wydatków. Ostatnia powódź zniszczyła budowaną od ponad dwudziestu lat zaporę "Wióry" na rzece Świślina (województwo świętokrzyskie), dlatego że nie została odpowiednio zabezpieczona. Obecnie jesteśmy w stanie przechwycić 5 - 6 procent wód deszczowych, nasi sąsiedzi 12 - 15 procent.
Pamiętna sprawa osiedla Eko-Sękocin dziś może utrudnić panu rozmowy z ewentualnym przyszłym kandydatem na dyrektora Lasów Państwowych?
W sprawie Eko-Sękocina stworzono fakty medialne, które niewiele mają wspólnego z rzeczywistością. Przypomnę, że prokuratura mimo doniesienia o tzw. przestępstwie - po zapoznaniu się z faktami - nie wszczęła nawet dochodzenia w tej sprawie. Jest również ostateczna decyzja NSA sankcjonująca budowę. Nie mogę się więc opierać na pomówieniach prasowych, lecz na faktach. Dodam, że Lasy Państwowe 19 października organizują przetarg na sprzedaż osiedla Sękocin.
Kiedyś wszystkie karty trzymał w ręku minister.
Dziś jest inaczej. Ochrona środowiska jest za bardzo upolityczniona. Stworzono szesnaście wojewódzkich funduszy i różne układy polityczne w nich działają. Podobnie jest z inspekcją ochrony środowiska. Wojewoda odpowiada za dwa sprzeczne zadania: czy zamknąć zakład truciciela, czy chronić bezrobotnych.
Czy będzie pan popierał energetykę odnawialną?
Chciałbym, żeby w BOŚ powstała specjalna nisko oprocentowana linia kredytowa dla tego typu inwestycji. Może jeszcze nie bardzo nas stać na rozwijanie geotermii, ale energia wiatru, słońca i biomasa w naszych warunkach są obiecujące.
A jak będzie z kolegami w rządzie? Czy są proekologiczni?
Na przykładzie poprzedniej koalicji muszę przyznać, iż często mieliśmy różne zdania, nieraz była to ostra wymiana poglądów. Wielu ministrów w tym rządzie jest oddanych sprawom ekologii, nawet minister finansów... -
|
Czeka nas olbrzymie wyzwanie związane z przystąpieniem do Unii. Pamiętam, jak w latach 1995 - 1996 zagranica nazywała nas Zielonym Tygrysem Europy dzięki mechanizmom ekonomicznym, jakie wówczas w kraju funkcjonowały i dobrze służyły ekologii. Teraz filary naszego systemu finansowania ekologii zostały w znacznym stopniu zdemontowane. Sytuacja finansowa w ekologii jest zła. Niskie zyski BOŚ oraz zerowa rentowność Lasów Państwowych są tego przykładem.
Ochrona środowiska jest za bardzo upolityczniona. Stworzono szesnaście wojewódzkich funduszy i różne układy polityczne w nich działają. Podobnie jest z inspekcją ochrony środowiska. Wojewoda odpowiada za dwa sprzeczne zadania: czy zamknąć zakład truciciela, czy chronić bezrobotnych.
|
Personalne rozgrywki armatorów
Wojna w żegludze
W polskiej żegludze wrze. Kierownictwo szczecińskiego armatora Euroafrica Shipping Lines (ESL) oskarża dwóch swoich największych udziałowców - Polskie Linie Oceaniczne i Polską Żeglugę Morską - o próbę zamachu na firmę przez niezgodne z prawem odwołanie dwóch członków zarządu.
PŻM tłumaczy, że dotychczasowy zarząd Euroafriki przekazał majątek firmy do tworzonych przez siebie spółek, a kapitał firmy został wyprowadzony poza granice kraju. Według byłego prezesa PLO Mirosława Hapko, sprawa ma inne podłoże: to osobista rozgrywka szefa PŻM.
Zamieszanie wokół Euroafriki zaczęło się 20 września, kiedy dwukrotnie spotkała się jej rada nadzorcza. Za pierwszym razem pełny, pięcioosobowy skład rady nie dokonał zmian w zarządzie. Kilka godzin później rada zebrała się po raz drugi - tym razem w pomniejszonym do trzech osób i zmienionym składzie, po czym odwołała dotychczasowego prezesa zarządu Włodzimierza Matuszewskiego oraz dyrektora finansowego spółki Zbigniewa Ligierkę. Na stanowisko prezesa powołano Pawła Porzyckiego, a wiceprezesa - Alicję Węgrzyn-Grześkowiak. "Stary" zarząd jednak nie ustąpił uznając, że odwołanie nastąpiło bezprawnie.
Jako inicjatora zmian jednoznacznie wskazano prezesa PLO Stanisławę Gatz. PŻM oficjalnie odsunęła się od konfliktu: - Z niepokojem obserwujemy zamieszanie wokół Euroafriki i próby wciągania PŻM w rozgrywki personalne - oświadczył Krzysztof Gogol, rzecznik prasowy PŻM.
Kto z kim
Żeby zrozumieć obecne rozgrywki armatorów, należy prześledzić skomplikowane relacje między morskimi spółkami. Euroafrica Shipping Lines jest spółką, w której PLO mają 44 proc. udziałów. Drugim największym udziałowcem jest Polska Żegluga Morska - 28,5 proc., potem Apear Holding, cypryjska firma z 18 proc. Kolejne 5 procent należy do pracowników i kilku drobnych udziałowców. Tak więc państwowe firmy - PLO i PŻM - wspólnie kontrolują Euroafrikę, która jest drugim po PŻM największym szczecińskim armatorem. Firma eksploatuje 9 statków pływających do Afryki Zachodniej oraz Anglii. Jest współwłaścicielem (obok PŻM) spółki Unity Line - bałtyckiego przewoźnika promowego. Ma także firmę deweloperską, hotel i biurowiec. W ubiegłym roku odnotowała zysk brutto w wysokości 3 mln zł. Jest praktycznie jedyną spółką shippingową w Polsce przynoszącą zyski. Paradoksalnie, jej właściciele, PLO i PŻM, przeżywają ogromne kłopoty finansowe. PLO, mniejszy z armatorów, jest na skraju bankructwa, a PŻM, która ma około 100 statków, próbuje ratować sytuację, sprzedając za kilkadziesiąt milionów dolarów kompleks hotelowo-biurowy, jaki zafundowała sobie kilka lat temu. Tylko sprzedaż tego budynku w tzw. leasingu zwrotnym może uratować firmę od upadku.
Wokół tych armatorów już od pewnego czasu krążą liczne pogłoski. Pierwsza z nich mówi, że kierownictwo Euroafriki już od dłuższego czasu dąży do uniezależnienia firmy od swoich bankrutujących właścicieli, a ponieważ firma sama nie może wykupić swoich udziałów, więc do tego celu użyje sieci zależnych spółek. Druga z kolei mówi o próbach uzyskania przez PŻM jak największych wpływów w Euroafrice i następnie jej przejęciu - kosztem PLO.
Wątek cypryjski
PLO były prawdopodobnie tylko formalnie inicjatorem odwołania zarządu. Na prawdziwego sprawcę zamieszania wskazuje się Pawła Brzezickiego, szefa PŻM, który już w styczniu tego roku próbował usunąć niewygodnych prezesów Euroafiki. Prezesem PLO był wtedy Mirosław Hapko, który był przeciwny zmianom.
- PŻM zawsze była wroga PLO, a Paweł Brzezicki, odkąd tylko został prezesem PŻM, chciał usunąć Włodzimierza Matuszewskiego za to, że mu się nie podporządkował. Póki byłem, to mu się jednak nie udawało. Teraz prowadzi własną rozgrywkę personalną - komentuje Hapko, według którego do tego celu ma posłużyć wyciągnięty przez niego "wątek cypryjski".
Zaczął się on 6 stycznia 1999 roku, kiedy Mirosław Hapko przekazał w zarząd holenderskiej spółce Vorona B.V. 30 proc. udziałów w Euroafrica Shipping Lines. W zamian PLO uzyskały bardzo potrzebną pożyczkę w wysokości 1,5 mln USD. Kontrakt podpisano do 2003 roku. Brzezicki uważa, że transakcja była elementem polityki starego zarządu.
Jak się okazuje, Vorona jest powiązana z cypryjską firmą Florida Cape Navigation, której dyrektorem jest z kolei Rafał Klimkiewicz, urlopowany pracownik Euroafriki.
- Obawiamy się utraty kontroli nad firmą, jeśli udziały do nas nie wrócą - mówi Stanisława Gatz. - Nie wiem dokładnie, w czyich rękach jest teraz ESL.
- Oddanie udziałów w zarząd nie oznacza pozbycia się ich - twierdzi Andrzej Wybranowski, prawnik związany z Euroafriką. - Z zawartej umowy nie wynika, aby holenderska firma mogła żądać przeniesienia własności. Przekazanie w zarząd to forma pożyczki, udziały muszą być zwrócone.
Paweł Brzezicki inaczej jednak to interpretuje. - Poznałem umowę, która jest tak skonstruowana, że w razie upadku PLO własność udziałów przechodzi na rzecz Vorony. Także jeśli PLO nie oddadzą w odpowiednim czasie milionowych kwot. Mam na to dokumenty.
- Nie ma takich zapisów; po upadku PLO udziały nie przechodzą na własność Vorony, a jeśli PLO nie zwrócą pieniędzy, to obie strony będą dalej renegocjować warunki umowy - zaprzecza Hapko.
Kto przeciw komu
Czy PŻM chce przejąć od PLO Euroafrikę? W kwietniu tego roku sąd, na wniosek powiązanej z PŻM kancelarii prawnej Marka Czernisa, zajął 44 proc. udziałów PLO w Euroafrice na rzecz amerykańskiego koncernu Triton, której jedna ze spółek PLO, Polcontainer, winna jest kilka milionów USD. Zajęcie przez komornika udziałów akurat w ESL zostało odczytane w niektórych kręgach jako wrogi krok PŻM przeciw PLO i oznaczać miało jedno: jeśli PLO nie znajdą pieniędzy na wykupienie udziałów, to być może zrobi to PŻM. Z taką opinią wystąpił jeden z dyrektorów PLO i jednocześnie członek rady nadzorczej Euroafriki, który jednak nie brał już udziału w wyborze nowego prezesa. Został odwołany. PŻM zaprzeczyła wówczas jakoby działała przeciwko PLO, nie wykluczyła jednak w przyszłości kupna akcji Euroafriki.
Niejasne są też okoliczności zajęcia przez sąd udziałów - wszakże wcześniej część z nich przeszła pod zarząd Vorony. Według jednego z prawników kancelarii Czernisa, sąd i PŻM nic o tym nie wiedziały, a umowa jest niezgodna z prawem. Według prawnika Euroafriki, obie sprawy nie kolidują ze sobą.
- Sąd zajął całość udziałów, a zarządca, czyli Vorona, dalej sprawuje zarząd - mówi Wybranowski. - Profity jednak mogą wpływać jedynie na konto depozytowe komornika sądu rejonowego.
Obydwaj są legalni
Teraz decydentów czeka bój o stanowisko prezesa. Według Wybranowskiego, wybór był nielegalny. - Przewodniczący musi powiadomić członków rady 14 dni wcześniej o planowanym posiedzeniu. Tak też było. Spotkało się pięć osób, posiedzenie było protokołowane, a po zamknięciu protokół podpisali przewodniczący i sekretarz. Jak się jednak okazało, nieoczekiwanie jeden z członków rady spotkał się później z dwójką osób, którą PLO miały dopiero zgłosić jako nowych członków, ale tego formalnie nie uczyniły. We trójkę dokonali zmian. Mamy więc do czynienia ze złamaniem procedur i ewidentnym fałszem.
PŻM twierdzi, że wybór był legalny. - Obydwaj wspólnicy: PLO i przedstawiciel PŻM, głosowali tak samo - mówi Brzezicki. - Tak więc prezesem jest Paweł Porzycki.
PLO jednak nie są tego pewne. - Nie wiem, co dalej z prezesem, nie chcę rozstrzygać. Musimy dokładnie to zbadać - mówi Gatz.
- Naszym celem jest tylko stabilizacja spółki przez partnerstwo, ustalenie, dokąd i dlaczego uchodzi majątek PŻM - zapewnia Brzezicki.
Michał Stankiewicz
|
Kierownictwo szczecińskiego armatora Euroafrica Shipping Lines (ESL) oskarża dwóch swoich największych udziałowców - Polskie Linie Oceaniczne i Polską Żeglugę Morską - o próbę zamachu na firmę przez niezgodne z prawem odwołanie dwóch członków zarządu.PŻM tłumaczy, że dotychczasowy zarząd Euroafriki przekazał majątek firmy do tworzonych przez siebie spółek, a kapitał firmy został wyprowadzony poza granice kraju.
|
Wileńszczyzna O wigilijnej wieczerzy dla żywych i umarłych, o obejmowaniu płotów, o nasłuchiwaniu psiego szczekania i innych wróżbach dla panien, o śliżykach z posytą i kiślu z owsa, który "przylipia się do podniebienia", o kolorowych opłatkach i sianku, podkładanym pod obrus tak hojnie, że aż talerze ledwo stoją i jeść niewygodnie
Gęba uśmiechnięta i żyć lżej
Najbarwniejsze są wspomnienia ze wsi i miasteczek, gdzie tradycje przetrwały i śnieg sypie jak dawniej. Na zdjęciu: Miedniki koło Wilna
FOT. JERZY HASZCZYŃSKI
MAJA NARBUTT
z Wilna
Nikt nie sprzątnie ze stołu po wigilijnej wieczerzy. Potrawy będą stały do rana. Ich smakiem i zapachem nasycą się dusze zmarłych, które tej szczególnej nocy krążą wokół domów. To zapewne one sprawiają, że wróżby w Wigilię mają mieć niezwykłą moc. Właśnie wtedy - jak wierzą mieszkańcy Wileńszczyzny - można przeniknąć przyszłość. Dowiedzieć się, komu pisane długie życie i szczęście, której pannie rychłe zamążpójście, a kto w przyszłym roku już nie usiądzie z żywymi do wigilijnego stołu.
W położonych dwadzieścia kilometrów od Wilna Turgielach co przezorniejsi już kilka dni temu zdjęli wszystkie furtki i bramy. Mniej zapobiegliwi jeszcze długo po świętach będą po całej wsi szukać swej własności - odnajdą ją w cudzej zagrodzie albo i na własnym dachu. - To prawdziwe utrapienie - wzdychają starsi mieszkańcy, sarkając na chłopaków, którzy nie oszczędzą żadnej furtki. Turgielskie dziewczyny nie żałują bram; otwarte szeroko obejścia mają im zapewnić powodzenie i napływ konkurentów. Bramy i płoty mają szczególne znaczenie w matrymonialnych aspiracjach panien z podwileńskich wiosek.
To, co dzieje się tam w wigilijny dzień, na niewtajemniczonych może sprawiać dziwne wrażenie. Miejscowi nie zwracają jednak uwagi na to, że dziewczęta znienacka podbiegają do płota i szeroko rozpostartymi rękami obejmują żerdzie. Jeżeli liczba żerdzi okazuje się parzysta - do przyszłej Wigilii znajdzie się męża. Jeśli nie - jest jeszcze szansa. Trzeba trzy razy splunąć, nogą zatrzeć i biec do następnego płota.
Spotkane przeze mnie turgielskie panny bez zażenowania przyznają, że nie tylko będą obejmować płoty, ale i łapać drewno na opał - i tu parzysta liczba polan jest korzystna - a także nasłuchiwać, skąd naszczekują psy. Stamtąd bowiem nadejdzie mąż. O niego w Turgielach dość trudno - są chłopcy, ale jakoś się nie żenią. Dobrze, że choć rodzice nie krzyczą jak kiedyś na spóźniające się z zamęściem panny, którym dawniej bez ogródek mówiono, że "mąż to grunt, bez niego zginiesz jak szara myszka".
Prawie jak przed wojną
"Bóg się rodzi, moc truchleje" - parterowy budynek turgielskiego domu kultury rozbrzmiewa dźwiękami kolędy. Władysława Szyłobryt, kierowniczka miejscowego zespołu Turgielanka, energicznie wystukuje rytm obcasikiem. Dwanaście kobiet przy akompaniamencie akordeonu śpiewa na dwa głosy. Jest tak zimno, że nie zdejmują nawet kurtek i chustek. Dobiega końca próba przed występem zaplanowanym na pierwszy dzień świąt. Do dużej sali przyozdobionej olbrzymim świerkiem zaglądają dzieci. Jeszcze raz chcą przećwiczyć jasełka. Wystawia się je w Turgielach już od paru lat. Gdyby przywrócić chodzenie po domach z gwiazdą, to święta we wsi - mówią starsze kobiety - byłyby zupełnie jak "za polskich czasów".
Dzieci są w różnym wieku, ale wszystkie już świątecznie uświadomione. Nie wierzą już w aniołki, które - jak wmawiają maluchom rodzice - w nocy przychodzą pożywiać się resztkami wigilijnej wieczerzy. Wiadomo przecież, że to nie aniołki, lecz zmarli. Nie ma się jednak co bać, bo duchy odejdą, zanim rodzina zasiądzie do śniadania.
Podstawowym świątecznym obowiązkiem dziecka jest wypatrywanie pierwszej gwiazdki i liczenie wigilijnych potraw. Koniecznie musi być ich dwanaście. Nawet jeśli osobno trzeba policzyć i chleb, i sól.
Zanim jednak potrawy znajdą się na nakrytym białym obrusem stole, musi tam znaleźć się sianko. W Wilnie - symboliczna garstka kupiona w przykościelnym kiosku albo i podarowana przez gospodarza na rynku. Na wsi sianko ściele się hojnie, "aż lekkie talerze ledwo ustoją, a jeść niewygodnie".
Sianko odgrywa ważną rolę. Jeśli spod obrusa wyciągnie się długie i zielone źdźbło - pomyślność w nowym roku gwarantowana. Krótsze i żółte - niedobrze. W skrajnych wypadkach należy się obawiać, że w następnej wigilijnej wieczerzy będzie się uczestniczyć tylko w nocy, by przed świtem zniknąć.
Wigilijny stół na Wileńszczyźnie zastawiony jest podobnymi potrawami co w Polsce, jednak z pewnymi różnicami. Tradycja wymaga tu, żeby podać kisiel: czerwony z żurawin i biały z owsa, o którego smaku nikt dobrego słowa nie powie, bo to "jak kit z okien i przylipia się do podniebienia ". Wszyscy za to lubią śliżyki - drobne okrągłe ciasteczka, koniecznie robione w domu, a nie kupne. Śliżyki podaje się z posytą, rodzajem zalewy zrobionej z utartego do białości maku, miodu i wody.
Pod okiem proboszcza
- Dla Jezusa i aniołków - mówi stanowczo mama turgielskiego proboszcza, księdza Józefa Aszkiełowicza, nagabnięta o to, dla kogo parafianie zostawiają na stole wigilijną wieczerzę. Chętnie podzieli się sekretami wypieku śliżyków - "dawaj pani zawsze drożdże, a nie sodę" - ale wyraźnie nie ma zamiaru zdradzać "duchowych" tajemnic. Zapewnia, że "pierwsze słyszy" o wigilijnych wróżbach, i bezskutecznie stara się uciszyć pożywiającą się na gościnnej plebanii parafiankę, która skwapliwie opowiada o pogańskich przecież wierzeniach.
Także ksiądz Aszkiełowicz, który pojawia się na plebanii na chwilę, bo zaraz udaje się na mszę w pobliskich Taboryszkach, stara się przedstawić swych wiernych w jak najlepszym świetle.
- Mileńka moja, daleko mniej piją. A młodzież w ogóle nie pije, bo się sportuje. Kościół pomógł postawić siłownię. W ogóle ludzie u nas ambitni i honorowi. Jak powiedziałem w kościele, że płot świadczy o gospodarzu, to wygląd wsi się poprawił. Co ksiądz powie, to tak nasi robią - twierdzi proboszcz.
Zwłaszcza w okresie przedświątecznym ksiądz Józef nasilił swą walkę z pijaństwem, z której słynie na Wileńszczyźnie. Jak mówi się nawet w Wilnie, "zwariowawszy na punkcie wódki, wpada do chałup i jeśli ją znajdzie na stole, to łaje". Nie zawsze znajduje sojuszników nawet tam, gdzie wydawałoby się to naturalne.
- Nie trzeba obzywać tych, którzy piją. Oni przecież w brudzie, głodzie żyją. Mój mąż niedospany, niedojedzony. Toż to prawdziwy pokutnik - ubolewa jedna z turgielanek, zastanawiając się, czy przypadkiem właśnie za te cierpienia mąż nie pójdzie do nieba.
Nie ma już czarnych kartek w kalendarzu
- Najlepiej i z całego serca bawiono się w czasie Bożego Narodzenia na wioskach - mówi Dominik Kuziniewicz, czyli Wincuk, najpopularniejszy na Wileńszczyźnie gawędziarz. Wieś wileńska nigdy nie była bogata, ale "niezepsute pieniędzmi ludzie zawsze potrafili obchodzić święta wesoło i zgodnie z tradycją".
- Mama, rocznik 1908, wieczna pamięć, do końca wspominała, jak spędzała Boże Narodzenie w rodzinnej wsi, jak ważne były przygotowania robione przez cały adwent, a potem wypatrywanie pierwszej gwiazdki. W latach trzydziestych przeniosła się do Wilna, ale stamtąd nie miała już takich barwnych świątecznych wspomnień - opowiada Wincuk. Wilno ówczesne było "Jerozolimą Północy", znaczącym skupiskiem Żydów, a miejskie święta miały w ogóle inny wymiar - były mniej religijne i wzruszające, a bardziej huczne i bogate. Bawiono się na rautach i wielkich balach w ratuszu.
Świąteczna tradycja nigdy jednak w Wilnie nie zanikła, nawet w najbardziej niesprzyjających czasach, gdy Wigilię i Boże Narodzenie wskazywały czarne kartki w kalendarzu. Zawsze całe rodziny zasiadały w wigilijny wieczór przy zaścielonym białym obrusem wigilijnym stole. A i w pracy starano się jakoś obchodzić święta, choć to "zależało od kolektywu". - Ktoś przyniósł śliżyki, ktoś postawił nalewkę i tak, choć nie na stoliku u dyrektora, ale urządzano prawdziwe święta - wspominają Polacy z Wilna.
Teraz w Wilnie już nie tylko oficjalnie, ale i ostentacyjnie obchodzi się Boże Narodzenie. Na placu Katedralnym i placu Ratuszowym w przedświątecznym okresie ustawiono olbrzymie rzęsiście oświetlone choiny. Pojawiła się nawet swoista bożonarodzeniowa moda - na kolorowe opłatki. Można więc usłyszeć, jak miejscowe Polki narzekają: W Ostrej Bramie opłatki tylko białe, trzeba iść do dominikanów, bo tam różowieńkie, żółcieńkie, ładnieńkie.
Mimo wszystko tradycyjnym białym opłatkiem proponuje w imieniu Polaków na Litwie przełamać się Wincuk, przesyłając czytelnikom "Rz" życzenia z Wilna: - Kochanieńkie, wy moje. Zostawajcie wy się żywe, zdrowe i uśmiechnięte. Bo pamiętajcie, że gdy gęba uśmiechnięta, to lżej przez życie kołdybać się.
|
Nikt nie sprzątnie ze stołu po wigilijnej wieczerzy. Potrawy będą stały do rana. Ich smakiem i zapachem nasycą się dusze zmarłych, które tej szczególnej nocy krążą wokół domów. To zapewne one sprawiają, że wróżby w Wigilię mają mieć niezwykłą moc. Właśnie wtedy - jak wierzą mieszkańcy Wileńszczyzny - można przeniknąć przyszłość. Dowiedzieć się, komu pisane długie życie i szczęście, której pannie rychłe zamążpójście, a kto w przyszłym roku już nie usiądzie z żywymi do wigilijnego stołu.
Wigilijny stół na Wileńszczyźnie zastawiony jest podobnymi potrawami co w Polsce, jednak z pewnymi różnicami. Tradycja wymaga tu, żeby podać kisiel: czerwony z żurawin i biały z owsa, o którego smaku nikt dobrego słowa nie powie, bo to "jak kit z okien i przylipia się do podniebienia ". Wszyscy za to lubią śliżyki.
|
ROZMOWA
Michał Stępka, doktor nauk medycznych, ordynator I Oddziału Chorób Wewnętrznych Szpitala Kolejowego w Pruszkowie
O powołaniu nikt nie mówi
Nie wróżę sukcesu żadnym biurokratycznym, podejmowanym odgórnie decyzjom. Pacjenci sami powinni decydować o sposobie wydatkowania ich pieniędzy przeznaczonych na zdrowie i jego ochronę. FOT. PIOTR KOWALCZYK
Rz: Jak głębokie musi być zobojętnienie pielęgniarki, która - wiedząc, że kilkadziesiąt metrów dalej, u wejścia do szpitala, zasłabł człowiek - nie udziela mu pomocy, a wzywa karetkę pogotowia z drugiego końca miasta? Tak stało się w Olsztynie, karetka przyjechała za późno, człowiek zmarł. Lekarze szpitala podobno o tym nie wiedzieli.
MICHAł STĘPKA: Nie znam szczegółów tego wydarzenia i nie mam podstaw do wyrażania opinii. Jestem natomiast przekonany, że jest to wielki dramat rodziny pacjenta i dyżurującego wówczas personelu.
Nieporównanie większy - rodziny.
Nie chcę i nie mogę wartościować.
Czy lekarze, pielęgniarki traktują jeszcze swoją profesję jako powołanie?
W środowisku mało się o tym rozmawia. Owszem, jest to temat do dyskusji przed studiami, wśród studentów młodszych lat medycyny, ale później bardzo rzadko.
Dlaczego?
Ci lekarze, którzy traktują zawód jak powołanie, uważają, że podobnie jak uczucia wiara jest to sprawa zbyt osobista, by publicznie o niej mówić. Inni z kolei nie mówią, bo zdają sobie sprawę, że powołanie do czegoś zobowiązuje. Do bardziej życzliwego, delikatnego stosunku do drugiego człowieka, zwłaszcza cierpiącego. Studenci, a także młodzi lekarze mają w sobie dużo wrażliwości.
Którą potem się zatraca, a pacjent staje się kolejnym "przypadkiem"?
Może traci się tę wrażliwość z latami pracy, w pośpiechu, w zderzeniu z biurokracją. Ale jeżeli w zespole, od dyrektora i ordynatora do salowej, panuje ogólnie życzliwe nastawienie do pacjentów, jeżeli chorych się po prostu lubi, to taka atmosfera promieniuje na wszystkich i młody lekarz czy pielęgniarka przychodzący do pracy tej wrażliwości nie zatracą.
Czy lekarze w ogóle dostrzegają ogromne odhumanizowanie medycyny, uprzedmiotowienie pacjenta. Nacisk położony jest na techniczne nowości, gdy pacjentowi czasami bardziej niż rewelacyjnego leku potrzeba dobrego słowa, zainteresowania.
Rzeczywiście, często młodzi lekarze są zafascynowani nowościami technicznymi, ułatwiającymi diagnostykę i terapię. Nie można jednak zapominać, że istnieje druga strona medycyny, bez której nie można jej zrozumieć, a jest nią zwykły życzliwy stosunek człowieka do człowieka. Sławny psychiatra Antoni Kępiński mówił, że w medycynie najważniejszym lekiem jest sam lekarz, który oddziałuje na chorego całą swoją osobowością.
Czy można być dobrym lekarzem bez powołania?
Można, z tym, że ów lekarz, nawet świetny fachowiec, bardzo dużo traci, nie wykorzystuje szansy rozwoju. Widzi medycynę tylko w jednym wymiarze - przyrodniczo-technicznym, w wymiarze rzemiosła, techniki medycznej.
Albo przepisów reformy? Myślę, że i lekarze, i pielęgniarki, i pacjenci liczyli na to, iż po wprowadzeniu reformy służby zdrowia wszyscy będą wreszcie zadowoleni. Lekarze i pielęgniarki z godziwych zarobków, a pacjenci, choć chorzy, będą szczęśliwi z powodu wysokiej jakości usług, możliwości wyboru najlepszego lekarza oraz nareszcie zdrowych, nie skorumpowanych relacji z personelem medycznym. Tymczasem zarobki poprawiły się tylko niektórym lekarzom, a w ocenie pacjentów opieka medyczna działa gorzej niż przed reformą. Obraz przeraźliwie smutny...
Rzeczywiście, taki jest odbiór reformy przez większość pacjentów i znaczną część personelu medycznego. Nie wróżę zresztą sukcesu żadnym etatystycznym, podejmowanym odgórnie decyzjom. Pacjenci sami powinni decydować o sposobie wydatkowania ich pieniędzy przeznaczonych na zdrowie i jego ochronę. Rozwiązanie widzę w dobrowolnych prywatnych ubezpieczeniach.
Na Pana oddziale podobno nikt łapówek nie daje ani nie bierze, ale są szpitale, w których pacjenci przekazują sobie z ust do ust, ile "kosztuje" operacja u poszczególnych lekarzy. Jak głęboko sięga ten rodzaj demoralizacji?
W moim środowisku zawodowym, w dziedzinie chorób wewnętrznych, nie spotkałem się nigdy z przypadkami uzależnienia leczenia od łapówki. Być może należy odróżnić, jeżeli o to chodzi, medycynę niezabiegową od zabiegowej.
Na jednym biegunie jest, jak słyszałam, pediatria, na drugim, przeciwnym - chirurgia.
Dziedziny niezabiegowe to interna z jej licznymi podspecjalnościami, jak psychiatria i neurologia, natomiast zabiegowe to chirurgia, ortopedia, ginekologia. Kiedyś medycyna wewnętrzna i chirurgia to były dwie różne dziedziny. Lekarze wykształceni na uniwersytetach zepchnęli chirurgów do roli niższych pomocników. W średniowieczu chirurgią zajmowali się łaziebnicy i cyrulicy, traktując swoje zajęcia wyłącznie usługowo. Dopiero w czasach nowożytnych chirurgia połączyła się z medycyną. Dzisiaj jest to bardzo skomplikowana dziedzina, ale być może historyczne uwarunkowania mają jakiś wpływ na sposób jej uprawiania.
Ale chyba trudno dzisiaj mówić o zróżnicowanej specjalistycznie wrażliwości. Tak jak nie mogą być usprawiedliwieniem łapówkarstwa niskie zarobki części lekarzy. Dlaczego zatem biorą?
Niektórzy ludzie, którzy opanowali jakąś trudną sztukę, mają pokusę, by - jeśli pojawi się taka możliwość - wykorzystać tę umiejętność, niedostępną dla innych, dla korzyści finansowych. Myślę, że podobnie jest w każdym zawodzie: polityka, bankowca, prawnika. Poza tym korupcjogenny jest każdy system rozdzielczy, w którym odgórnie decyduje się o podziale wspólnych dóbr. Dlaczego nie ma korupcji w prywatnych gabinetach czy lecznicach? Sam prowadzę również prywatną praktykę i proszę wierzyć, że tu nikt niczego nie proponuje. Zdarza się natomiast, że pacjent ma kłopoty finansowe, nie ma czym zapłacić, ale dochodzimy do porozumienia. To jest nasz dwustronny układ.
Trzeba również, moim zdaniem, odróżnić korupcję, która znaczy kupienie zwiększonej troski o chorego, od formy wyrażenia przez pacjenta wdzięczności, w momencie wypisania ze szpitala, za pomyślnie przeprowadzoną operację czy leczenie.
Tego typu wdzięczność uważa Pan za dopuszczalną?
Tak, nie można pacjentowi odmówić prawa do wyrażania wdzięczności, chociaż jej forma to osobne zagadnienie. Uważam za nieludzkie wyproszenie z gabinetu pacjenta, który przyszedł podziękować za leczenie.
W jaki sposób pacjenci wyrażają Panu wdzięczność?
Czasem, po zakończeniu hospitalizacji, pacjenci żegnają się, przychodzą z kwiatkiem, niekiedy przyślą list z podziękowaniem, czasem przyniosą własnoręcznie namalowany obraz, niekiedy słodycze albo alkohol. Forma wyrażenia wdzięczności w dużym stopniu zależy od kultury i osobowości pacjenta oraz jego rodziny.
Czy wtedy, kiedy Pan studiował medycynę, wystarczająco zwracano uwagę na etyczną stronę zawodu?
Zarówno w czasie studiów, jak i stażu miałem poczucie niedosytu w uwzględnianiu tych zagadnień w codziennej praktyce. Od początku studiów w akademii medycznej brakowało mi rozmów z asystentami, profesorami na temat etyki zawodowej. Zajęcia z deontologii prowadzone były przez semestr na ostatnim roku i były to dyskusje o kodeksach etycznych. Uważam, że zajęcia te powinny być zintegrowane z zajęciami przy łóżku pacjenta. Pamiętam moje pierwsze zajęcia z anatomii, ćwiczenia z osteologii, czyli nauki o kościach. W tej samej sali, w której się uczyliśmy, zorganizowano imieniny, bodajże z kwiatami i czekoladkami. Dla mnie, młodego człowieka, który świadomie wybrał ten kierunek studiów, który zwłoki człowieka traktował jak sacrum, było to szokiem. Teraz myślę, że jest w tym może swoisty sposób na wyrobienie w przyszłym lekarzu dystansu do choroby, do pacjenta, do jego ciała, gdyż skuteczna pomoc cierpiącemu wymaga obiektywizmu i często chłodnego spojrzenia.
Emocje mogą przeszkadzać, ale wrażliwość jest niezbędna. Czy młodzi lekarze, których Pan przyjmuje teraz do pracy, są inni, czy tacy sami jak Pan dwadzieścia lat temu?
Odnajduję w nich podobne cechy, podobną wrażliwość. Oprócz wiedzy młodzi lekarze poszukują wzorców osobowych, poszukują mistrza, którego, bywa, przez całe życie nie odnajdują.
Na akademii też takich nie było?
Może to wina organizacji studiów? Do odnalezienia mistrza potrzebny jest czas i skupienie, tymczasem studenci ciągle przemieszczają się ze szpitala do szpitala, z oddziału na oddział. Mało zostaje czasu na rzeczowy kontakt z asystentem, profesorem, rozmowę z doświadczonym lekarzem, na podpatrzenie go podczas pracy, podzielenie się refleksją czy wątpliwościami. Nauka medycyny, oprócz poznania patofizjologii i terapii chorób, polega na kopiowaniu wzorów, na naśladowaniu starszych, bardziej doświadczonych lekarzy.
Czy przyszłym lekarzom mówi się, jak należy zachować się wobec śmierci człowieka, wobec rodziny umierającego?
W okresie moich studiów nie mówiło się. Teraz mówi się więcej. Są nawet na ten temat odpowiednie rozdziały w podręcznikach.
Jakie Pan przeżywa dylematy moralne w swojej pracy?
Podstawowy dylemat to niemożność zapewnienia pacjentom zarówno badań, jak i sposobów leczenia, które są uznawane za optymalne, ale w większości wypadków trudno dostępne. Mamy teraz dostęp do wspaniałych leków, ale są one bardzo drogie. Dlatego często jestem też zmuszony do rezygnacji z przepisania sprawdzonego leku dobrej marki, bo pacjenta na taki nie stać, i do zastąpienia go preparatem objętym opłatą zryczałtowaną, choć wiem, że będzie to preparat mniej skuteczny.
Rozmawiała Ewa K. Czaczkowska
|
Michał Stępka, doktor nauk medycznych, ordynator I Oddziału Chorób Wewnętrznych Szpitala Kolejowego w Pruszkowie: Ci lekarze, którzy traktują zawód jak powołanie, uważają, że jest to sprawa zbyt osobista, by publicznie o niej mówić.
Pacjenci sami powinni decydować o sposobie wydatkowania ich pieniędzy przeznaczonych na zdrowie. Rozwiązanie widzę w dobrowolnych prywatnych ubezpieczeniach.
Niektórzy ludzie, którzy opanowali jakąś trudną sztukę, mają pokusę, by wykorzystać tę umiejętność dla korzyści finansowych. Poza tym korupcjogenny jest każdy system rozdzielczy, w którym odgórnie decyduje się o podziale wspólnych dóbr. Trzeba również odróżnić korupcję od formy wyrażenia przez pacjenta wdzięczności.
Od początku studiów brakowało mi rozmów na temat etyki zawodowej. młodzi lekarze poszukują mistrza, którego, bywa, przez całe życie nie odnajdują.
Podstawowy dylemat to niemożność zapewnienia pacjentom sposobów leczenia, które są optymalne, ale trudno dostępne.
|
POWÓDŹ
Trzy lata po przejściu wody tysiąclecia
Tylko głupi się nie boi
Opole 1997
FOT. MACIEJ SKAWIŃSKI
MAREK SZCZEPANIK
W Opolskiem ciągle żywa jest sprawa powodzi. Trzy lata po przejściu wody tysiąclecia samorządowcy alarmują - przedłużają się prace przy likwidacji skutków powodzi, brakuje pieniędzy na konieczne remonty. Mimo zaawansowanych prac przy modernizacji umocnień groźba powodzi jest nadal realna.
- Nigdzie na świecie nie buduje się wałów na ochronę przed wodą, która statystycznie przypada raz na tysiąc lat - tłumaczy kierownik opolskiego oddziału Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej Tadeusz Pawłowski, do którego należy m.in. administrowanie opolskim odcinkiem koryta Odry. - Wały są obliczane i budowane na wodę stuletnią. Nie należy zapominać, że ochrona przeciwpowodziowa to nie tylko wysokie wały. W przyszłym roku zakończymy prace, których celem jest zwiększenie przepustowości rzek w Kędzierzynie-Koźlu i Opolu, a tym samym odciążenie miejskich umocnień. Sama przebudowa węzłów wodnych w Kędzierzynie-Koźlu i Opolu zapewni znaczącą ochronę mieszkańców tych miast przed powodzią. Przez cały czas zbiorniki koło Nysy są gotowe do przyjęcia stu milionów metrów sześciennych wody. Już dziś jest znacznie lepiej niż w 1997 roku, a kiedy zostanie wybudowany zbiornik w Raciborzu, możemy zapanować nawet nad bardzo dużą wodą - zapewnia Pawłowski.
Uniknąć tych samych błędów
Tego optymizmu nie podziela burmistrz Głuchołaz Jan Szawdylas. - Cieszę się, że mieszkańcy Kędzierzyna i Opola mogą spać spokojniej. Mnie jednak interesuje moja gmina i problemy jej mieszkańców, a te są ciągle związane z powodzią. Niestety, ta zawsze dociera najpierw do nas - mówi Szawdylas. Na poparcie swoich słów pokazuje pismo do marszałka Sejmu, w którym prosi o pomoc w odbudowie zniszczonego w 1997 roku muru oporowego na Białej Głuchołaskiej. Przez wyrwę w tym murze woda wdarła się do uzdrowiskowej części miasta. - W ubiegłym roku znowu mieliśmy powódź i kolejny raz woda weszła do miasta. Jesteśmy miastem uzdrowiskowym, ale ludzie nie przyjeżdżają do nas, bo i do czego. Kto zainwestuje pieniądze w terenie ciągle narażonym na zalanie i gdzie miasto ma znaleźć piętnaście milionów złotych na odbudowę zdroju, skoro od trzech lat nie ma z niego dochodów - denerwuje się burmistrz.
- Staramy się zrobić jak najwięcej - mówi odpowiedzialny za odbudowę i modernizację wałów dyrektor Wojewódzkiego Zarządu Melioracji i Urządzeń Wodnych Tadeusz Cygan. - Powódź ujawniła wszystkie błędy. Teraz staramy się je wyeliminować. Dlatego jako główny cel przyjęto ochronę dużych skupisk ludzkich. Zgodnie z planami główne prace w Kędzierzynie-Koźlu i Opolu powinny zostać zakończone w przyszłym roku. Mamy nadzieję, że w tym samym czasie w rejonie Opola rozpocznie się budowa obszaru zalewowego, do którego będzie kierowana woda z fal powodziowych. Po zbudowaniu siedmiu kilometrów wałów powstanie teren zalewowy o pojemności przekraczającej dwadzieścia milionów kubików. Zdaniem szefa WZMiUW do zadań pilnych należy jeszcze zaliczyć budowę dziesięciu kilometrów nowych wałów chroniących wsie gminy Lubsza i ulepszenie zabezpieczeń Lewina Brzeskiego i Nysy.
Bez zapłaty
Tempo i priorytety robót zależą od pieniędzy. Tu zaczyna się problem. Od początku roku firmy pracujące na rzecz WZMiUW nie otrzymują zapłaty za wykonane prace. Jak tłumaczy Cygan, nie mogą jej dostać, bo na jego konto do tej pory nie wpłynęła złotówka z funduszy pomocowych przewidzianych w rezerwie budżetowej i Funduszu Rozwoju Społecznego Rady Europy. Mimo to firmy nie przerywają pracy. Prezes spółki Polwod Stanisław Staniszewski, którego firma wykonuje gros robót przy odbudowie i modernizacji wałów, na swoją działalność bierze już komercyjne kredyty. Mniejsi wykonawcy nie mają takich możliwości. Wśród przedsiębiorców mówi się o kilku firmach, które zbankrutowały, nie doczekawszy się należności. Dyrektor Cygan powodów takiego stanu upatruje w skomplikowanych procedurach rozliczeń prac i w związanych z nimi zasadach uruchamiania nowych transz pieniędzy. - Na ten rok na prace przy wałach przyznano mi 12,5 miliona złotych. Już wykonane prace pochłonęły 70 procent tej kwoty. A mam informację, że przyznany limit może zostać zredukowany. Prac nie mogę cofnąć, więc w lipcu powinienem wstrzymać roboty - rozważa Cygan. Zdaniem zadłużonych przedsiębiorców wstrzymanie prac oznacza dla części z nich likwidację. Sytuację komplikuje system prowadzenia prac. W Opolu na przykład jest trzech inwestorów. RZGW modernizuje kanał Ulgi, WZMiUW obwałowanie na lewym brzegu wyspy Bolko. Prawy brzeg tego samego odcinka przypadł miastu. Każdy inwestor pieniądze pozyskuje w różny sposób i w różnym tempie. WZMiUW ze swoimi pracami (podwyższenie o metr istniejących wałów) chce uporać się przed końcem roku, a wtedy dopiero miejska część inwestycji się rozpocznie. Gdyby więc przyszła woda w wysokości podobnej do tej sprzed trzech lat, zalałaby prawobrzeżną część miasta w rejonie Komendy Wojewódzkiej Policji.
Nadzieja w smoku
W Urzędzie Wojewódzkim opracowano plany mobilizacji sił i środków koniecznych do ewakuacji ludzi z miejsc zagrożonych powodzią. Aby jednak system ewakuacji zadziałał na czas, konieczne jest uruchomienie nowoczesnego monitoringu rzek. System monitoringu ochrony kraju ma dopiero powstać. Alarmowany przez mieszkańców przy każdym deszczu burmistrz Głuchołaz ma już swój system pomiaru wód. Jeździ w sobie znane miejsca na rzece i w ten sposób stara się określić skalę grożącego Głuchołazom niebezpieczeństwa. Powodzi nadal boją się mieszkańcy gminy Lubsza. - Nasze wsie leżą na terenie położonym poniżej koryta Odry - opowiada wójt Lubszy Wojciech Jagiełłowicz. Co gorsza, wybudowane jeszcze przez Niemców umocnienia opierają się na niestabilnym gruncie. W kasie rolniczej gminy, gdzie co piąty dorosły ma prawo do zasiłku dla bezrobotnych, brakuje pieniędzy na wszystko. Także na odbudowę zniszczeń powodziowych (woda zalała 70 procent powierzchni gminy). Woda przyniosła też straty niematerialne. W ocenie pracującej w Lubszy psycholog Teresy Brandys-Tylipskiej u powodzian widoczne są objawy zespołu stresu pourazowego, objawiające się m.in. zmniejszoną aktywnością, osłabieniem więzi społecznych. - Tylko głupi się nie boi, a woda nie będzie czekać, aż ludzie zrobią umocnienia - mówi Jan Mykita z całkowicie zalanego przez powódź Dobrzynia. Takiej wody nic nie powstrzyma. Syn już przygotował na strychu miejsce na meble, gdyby znowu nas zalało. Tu nie ma życia. Przez cały czas szukam miejsca, żeby przenieść chociaż część swojej szkółki krzewów, bo tu nie chcą nawet nas ubezpieczyć. Żeby chociaż ktoś dał mi gwarancję, że w tym roku nas nie zaleje. Ale czy ktoś taki istnieje? - martwi się gospodarz.
- Zrobiono bardzo dużo i nie można tego negować. Jednak gdyby przyszła taka fala jak w 1997 roku, obecne umocnienia nie zapewnią pełnego bezpieczeństwa ludziom mieszkającym w sąsiedztwie Odry i jej dopływów - mówi były wojewoda opolski Ryszard Zembaczyński. Wiadomo, że wały buduje się na wodę "stuletnią". W razie wody "tysiącletniej" czy "trzystuletniej", która nawiedziła Górny Śląsk w 1985 roku, ważne jest szybkie obliczenie, dokąd woda dojdzie i skąd należy ewakuować ludzi i ich mienie. Do tego konieczne jest utworzenie nowoczesnego systemu monitoringu stanu wód opartego na automatycznych pomiarach i komputerach, a nie archaicznych wodowskazach odczytywanych przez strażników wałowych, jak jest teraz. Informacje o tym, że budowa systemu przekładana jest na kolejne lata, są po prostu zatrważające. Boję się, że gdyby dziś przyszła fala podobna do tej z 1997 roku, naszą najmocniejszą stroną kolejny raz okazałaby się improwizacja - uważa były wojewoda opolski Ryszard Zembaczyński.
|
W Opolskiem ciągle żywa jest sprawa powodzi. Trzy lata po przejściu wody tysiąclecia samorządowcy alarmują - przedłużają się prace przy likwidacji skutków powodzi, brakuje pieniędzy na konieczne remonty. Mimo zaawansowanych prac przy modernizacji umocnień groźba powodzi jest nadal realna.
Tempo i priorytety robót zależą od pieniędzy. Tu zaczyna się problem. Od początku roku firmy pracujące na rzecz WZMiUW nie otrzymują zapłaty za wykonane prace. Jak tłumaczy Cygan, nie mogą jej dostać, bo na jego konto do tej pory nie wpłynęła złotówka z funduszy pomocowych przewidzianych w rezerwie budżetowej i Funduszu Rozwoju Społecznego Rady Europy. Mimo to firmy nie przerywają pracy. Wśród przedsiębiorców mówi się o kilku firmach, które zbankrutowały, nie doczekawszy się należności. Dyrektor Cygan powodów takiego stanu upatruje w skomplikowanych procedurach rozliczeń prac i w związanych z nimi zasadach uruchamiania nowych transz pieniędzy. Zdaniem zadłużonych przedsiębiorców wstrzymanie prac oznacza dla części z nich likwidację. Sytuację komplikuje system prowadzenia prac. W Urzędzie Wojewódzkim opracowano plany mobilizacji sił i środków koniecznych do ewakuacji ludzi z miejsc zagrożonych powodzią. Aby jednak system ewakuacji zadziałał na czas, konieczne jest uruchomienie nowoczesnego monitoringu rzek. System monitoringu ochrony kraju ma dopiero powstać.- Zrobiono bardzo dużo i nie można tego negować. Jednak gdyby przyszła taka fala jak w 1997 roku, obecne umocnienia nie zapewnią pełnego bezpieczeństwa ludziom mieszkającym w sąsiedztwie Odry i jej dopływów - mówi były wojewoda opolski Ryszard Zembaczyński.
|
POLSKA - UNIA EUROPEJSKA
Scalanie kontynentu po 50 latach różnej pod każdym względem drogi rozwoju dwóch jego części stanowi przedsięwzięcie gigantyczne
Im bliżej, tym dalej
KATARZYNA KOŁODZIEJCZYK
Polska w Unii Europejskiej - kwestia, która od lat dominuje w polityce państwa, zdominowała ostatnio także media. Byłby to sygnał świadczący o tym, że Polacy oswajają się powoli z problemami członkostwa w Unii, gdyby nie to, że przeciętnemu czytelnikowi trudno się zorientować, jak naprawdę układają się sprawy pomiędzy Polską i UE.
Bywa, że uchodzimy za prymusa i cel wydaje się w zasięgu ręki. To znów nasze członkostwo się oddala, na przykład z powodu reform wewnętrznych samej Unii, my zaś ciągniemy się w ogonie coraz to dłuższej kolejki, w której ustawiają się - z lepszym niż Polska skutkiem - coraz to nowi kandydaci. Dowiadujemy się nawet, że przez własne opóźnienia Polacy nie tylko przekreślają swoją szansę, ale blokują drogę innym kandydatom, jak pisał ostatnio "Die Welt".
Zamieszania powstało także niedawno wokół wyznaczonego przez nas samych terminu gotowości przystąpienia Polski do Unii. Przez moment nie było pewne: obstajemy przy terminie, czy też nie?
Doniesienia z ostatniego szczytu UE w Feirze nie zabrzmiały optymistycznie. Niemiecka "Stuttgarter Zeitung" skomentowała go krótko: rezultaty szczytu okazały się poniżej oczekiwań, ponieważ Unia nie zwiększyła swojej zdolności do przyjęcia nowych członków ani o milimetr.
Wspólzależność interesów
Dobrze byłoby, oceniając sprawy, jakie toczą się pomiędzy UE i Polską oraz innymi kandydatami, uświadomić sobie właściwą miarę rzeczy. Scalanie kontynentu po 50 latach różnej pod każdym względem drogi rozwoju dwóch jego części stanowi przedsięwzięcie gigantyczne. Nie ma jednak podstaw obawiać się, że UE mogłaby z tego projektu zrezygnować. W tej kwestii interesy narodowe państw członkowskich Unii oraz kandydatów są współzależne: jedni muszą się modernizować, żeby przetrwać, i do tego celu potrzebują Unii. Inni z kolei obawiają się, że jeśli podział w Europie się utrzyma, UE nie sprosta wyzwaniom globalnym, a w razie czarnego scenariusza zostanie wciągnięta w otwarte konflikty we wschodniej i południowej części kontynentu z powodu niekończących się sporów, biedy i zacofania (Bałkany, problem imigracji i przykład Dover - to gorzkie lekcje dla Unii).
Kwestią rozstrzygającą o powodzeniu rozszerzania Unii jest wybór metody - logiczny i zrozumiały sposób postępowania UE wobec kandydatów. Takiej jasności w postępowaniu Unii nie ma. Nie ułatwia to kandydatom, w tym Polsce, realizowania programu przystosowawczego i utrudnia przebieg negocjacji. O kwestii tej wspomniał premier Francji Lionel Jospin (Francja przejmuje przewodnictwo w UE w drugim półroczu bieżącego roku). Niektórzy z kandydatów - stwierdził Jospin - "oczekują, że w czasie naszego przewodnictwa zapadną decyzje, jeśli nie wytyczające daty następnych etapów rozszerzenia, to przynajmniej jednoznacznie wskazujące metody zakończenia negocjacji".
Ruchomy cel
Jasność postępowania wobec kandydatów jest niezbędna. Tym bardziej że realizując program dostosowawczy, kandydaci mają przed sobą ruchomy cel. Chodzi nie tylko o przeprowadzane reformy wewnątrz Unii, ale i o zmiany w dziedzinach, które stanowią o istocie UE - takie jak powołanie Unii Walutowej, wspólnej polityki bezpieczeństwa i obrony, Karty Praw Podstawowych - a także o nowe regulacje w dziedzinach właśnie negocjowanych (ochrona środowiska, polityka socjalna). W trakcie negocjacji Unia zmienia wymagania i zasady postępowania w niektórych dziedzinach. Teraz na przykład nie wystarczy włączyć unijnego dorobku prawnego do narodowego, trzeba też wykazać, że państwo potrafi nowe prawo stosować w praktyce.
Kwestia niejasnego i niespójnego postępowania Unii wymaga racjonalnej korekty. Z jednej strony program dostosowawczy kandydatów nie powinien hamować wewnętrznego rozwoju ani zmian zachodzących w samej Unii, z drugiej - wewnętrzne sprawy Unii nie mogą hamować ani oddalać momentu zakończenia negocjacji i dopuszczenia kandydatów do członkostwa. Inaczej będzie to dla nich oznaczało sytuację zgoła paradoksalną: im bliżej, tym dalej.
Również nie do końca jasna jest zasada wyłaniania kandydatów do UE. Jeśli się potwierdzą domniemania, że poprzez dopuszczanie coraz większej grupy kandydatów do negocjacji (dziś 12) Unia zmierza do zamazania różnic dzielących grupę kandydatów zaawansowanych od gorzej przygotowanych, aby w ten sposób opóźnić rozszerzenie, to będzie to oznaczało utratę wiarygodności Brukseli. W tej kwestii przestrzeganie zasady przejrzystości wprowadziłoby więcej spokoju we wzajemne stosunki.
Potrzebne przyspieszenie
W ostatnim półroczu Polska nie była prymusem. Ma poważne opóźnienia w dostosowaniu własnego prawa do unijnego. Nie zamknęła też zamierzonej liczby rozdziałów w procesie negocjacyjnym. Z czyjej winy? Premier Portugalii, Antonio Guterres, stwierdził krótko: kto zamyka mało rozdziałów, sam jest sobie winien.
Jednak wiele wskazuje na to, że Warszawa upora się z zaległościami. Świadczy o tym z jednej strony przyjęta zasada uchwalenia w jednym pakiecie ustaw europejskich, z drugiej zaś powołanie "wielkiej komisji" - reprezentacji głównych partii - której zadaniem jest szybkie i sprawne przeprowadzenie ustaw w parlamencie.
To parlamentarne przyspieszenie jest odpowiedzią na wątpliwości, czy Warszawa utrzyma wyznaczony przez Polskę termin gotowości do członkostwa na pierwszy dzień 2003 roku.
Wątpliwości powstały, kiedy Bronisław Geremek, minister spraw zagranicznych RP, oświadczył w Luksemburgu (14 czerwca), że Polska nie robi już głównego problemu z określenia daty członkostwa w UE, by nie stracić poparcia Francji i Niemiec. Ale dodał też: "Nie zmieniamy naszego stanowiska. Uważamy, że powinna być data..." Wobec rewelacji pierwszego zdania prasa na ogół omijała drugi człon wypowiedzi, choć mógł on wskazywać na chęć pobudzenia do działania zarówno strony polskiej, jak i państw członkowskich UE, które się opierają przed wyznaczeniem daty poszerzenia. Toteż przy pierwszej okazji premier Jerzy Buzek oświadczył w Portugalii w rozmowie z premierem Guterresem (18 czerwca), że "Polska podtrzymuje stanowisko, że na początku 2003 roku chcielibyśmy być pełnymi członkami Unii Europejskiej".
Romano Prodi, przewodniczący Komisji Europejskiej, przyznał, że określenie terminu poszerzenia UE miałoby efekt mobilizujący, i powołał się na przykład z wprowadzeniem euro. Jednak Bruksela nadal unika podania terminu. Być może dlatego, że jak długo nie pojawi się data, tak długo jest nadzieja, że znajdzie się jakaś ważna kwestia, która pomoże oddalić na jakiś czas kłopotliwe przyjęcie nowych członków.
Zaproponowaną przez Warszawę datę za swoją przyjęła reszta kandydatów z pierwszej grupy. Teraz całej grupie nie pozostaje nic innego, jak dotrzymać słowa, to znaczy być gotowym do członkostwa na początku 2003 roku. Będzie to godzina prawdy dla obu stron. Dla Unii także.
Federacja, ale jaka
Jaki jest finalny cel integracji europejskiej, jaka będzie ostateczna konstrukcja zjednoczonej Europy? - tego nie wie jeszcze nikt. Pewne jest tylko jedno: nie będzie miał wpływu na kształt Europy, kto nie znajdzie się w Unii. Przez kilka ostatnich lat trwała cisza wokół koncepcji przyszłej Europy. Przerwało ją wystąpienie Joschki Fischera.
Zanim czytelnicy w kraju zdążyli się zapoznać z treścią wywodu, podniosły się alarmistyczne głosy. Niektórzy polscy publicyści przestraszyli się koncepcji ministra spraw zagranicznych Niemiec i uznali, iż oznacza ona podział na lepszych i gorszych, na członkostwo pierwszej i drugiej kategorii. Wyrażano wątpliwości, czy zamiast integrować, koncepcja Fischera nie utrwali podziału w Europie. Czy nie zagrozi spoistości samej Unii oraz sprawnemu funkcjonowaniu jej instytucji (federacja ma działać wewnątrz Unii). Projekt Fischera wywołał też ostre kontrowersje wśród państw członkowskich UE.
Nie wszystkie kraje "15" odniosły się entuzjastycznie do koncepcji sfederowanej Europy. Projekt federacji u części państw europejskich, szczególnie tych, które - o własnych siłach - odzyskały niedawno niepodległość i suwerenność, nie może wywołać euforii. Fischer jest Niemcem i idea federacji jest mu bliska, bo tkwi korzeniami w dziejach jego kraju. Wszystkim Niemcom jest ona historycznie bliższa niż Francuzom, Brytyjczykom, czy obywatelom krajów skandynawskich. Te różnice, historycznie usprawiedliwione, trzeba dostrzec i uszanować, jeśli Europa ma być jedna. Pomysł federacji wymaga więc oswojenia i przyjrzenia się istocie propozycji.
Nie jest to propozycja na najbliższą przyszłość. Jeszcze długo, a może na zawsze, federacja pozostanie kwestią wolnego wyboru państw UE, które nie muszą przecież wejść do federacji, jeśli sobie nie życzą. Według Fischera federację winna tworzyć awangarda. Wiele państw - także Polska - chciałoby do awangardy Unii należeć, ale niekoniecznie znaleźć się w federacji. Jak rozwiązać ten dylemat? Odwołując się do doświadczeń historycznych Europy, Fischer zastrzega się, że "nie chodzi o utworzenie europejskiego supermocarstwa porównywalnego z USA, lecz o łączenie suwerennych interesów narodów europejskich we wspólnych instytucjach i polityce", i mówi o zachowaniu państw narodowych. Ta logika może wydać się pociągająca, ale wymaga większej jasności w szczegółach.
Być przy stole
Wielką zaletą idei niemieckiego ministra jest to, iż pobudza do myślenia i zmusza do zajęcia stanowiska. Jest to więc dobra okazja, żeby i strona polska rozpoczęła poważne rozważania nad pytaniem: jak widzi przyszłość Europy i miejsce Polski na tym kontynencie? Propozycja utworzenia awangardy państw, o czym chętnie mówiono na szczycie w Feirze, może wzbudzić większe obawy, ponieważ nawiązuje do od dawna rozważanej możliwości utworzenia kół centrycznych lub Europy państw o różnej prędkości (państwa mniej zintegrowane nie mogłyby hamować inicjatywy państw bardziej zaawansowanych). Koncepcja ta przedstawiona przez niemieckich polityków z CDU - Karla Lamersa i Wolfganga Schäublego, zmierzała do zinstytucjonalizowania tego pomysłu, co groziło podziałem Unii na państwa pierwszej i drugiej kategorii. Jednak dopóki Fischerowska idea awangardy pozostanie otwarta dla każdego, kto chce i potrafi sprostać zadaniu, dopóty może ona być atrakcyjna także dla Polski.
Jeden z polityków małego kraju z zachodniej Europy zapytany, czy nie obawia się o suwerenność swego kraju, miał odpowiedzieć, że tak długo, jak siedzi przy stole, przy którym zapadają decyzje, nie ma żadnych obaw. Może jest to recepta także na polskie wątpliwości?
|
Polska w Unii Europejskiej - kwestia, która od lat dominuje w polityce państwa, zdominowała ostatnio także media. jak naprawdę układają się sprawy pomiędzy Polską i UE.
Kwestią rozstrzygającą o powodzeniu rozszerzania Unii jest wybór metody - logiczny i zrozumiały sposób postępowania UE wobec kandydatów. Takiej jasności w postępowaniu Unii nie ma. Nie ułatwia to kandydatom, w tym Polsce, realizowania programu przystosowawczego i utrudnia przebieg negocjacji.
Polska Ma poważne opóźnienia w dostosowaniu własnego prawa do unijnego. Nie zamknęła też zamierzonej liczby rozdziałów w procesie negocjacyjnym. upora się z zaległościami. Świadczy o tym z jednej strony przyjęta zasada uchwalenia w jednym pakiecie ustaw europejskich, z drugiej zaś powołanie "wielkiej komisji" - reprezentacji głównych partii - której zadaniem jest szybkie i sprawne przeprowadzenie ustaw w parlamencie. Warszawa utrzyma wyznaczony przez Polskę termin gotowości do członkostwa na pierwszy dzień 2003 roku. datę za swoją przyjęła reszta kandydatów z pierwszej grupy.
|
PARADOKSY
Zaraz po uchwaleniu aktu trzeba go poprawiać
Ugory prawa
RYS. MARCIN CHUDZIK
STEFAN BRATKOWSKI
Dzisiejsza polska procedura legislacyjna jest żenująca, a choć mamy dobrych prawników, niewielki mają wpływ na warunki tworzenia dobrego prawa.
Nie chodzi o to, by adresatom tych słów zrobić przykrość, ani, tym bardziej,by ich obrazić. Chodzi o to, żeby przywrócić standardy prawa, jakimi szczycić się mogliśmy przed drugą wojną światową. Przypominam tu swą sugestię z pierwszych lat wolności, by wrócić do stanu prawa z 1 września 1939 r., bo łatwiej poprawiać prawo dobre niż kiepsko deformowane. W pierwszych miesiącach Sejmu zwanego kontraktowym, do dziś najlepszego, sugerowałem też, byśmy, odbudowując prawo, wciągnęli w prace legislacyjne wschodnich sąsiadów, by ułatwić im ich jeszcze trudniejszy powrót do świata.
Nieudolna legislacja
Naszą sytuację znamionuje pewien paradoks: mamy wielu wybitnych prawników, wiele wybitnych umysłów, kilka naszych znakomitości wykłada na zagranicznych uniwersytetach, ale niewielki mają wpływ na prawo, które nas obowiązuje, na stan myśli prawnej w Polsce i - co gorsza - na warunki tworzenia dobrego prawa. W legislacji trwa socjalizm obyczajowy: przepycha się "własnoręczne" ustawy przez zaprzyjaźnionych polityków, ci chronią projekt już nie przed opinią publiczną, ale przed samym środowiskiem prawniczym, w rezultacie niemal zaraz po uchwaleniu danego aktu trzeba go nowelizować, usuwając mniej lub bardziej kompromitujące luki bądź pomyłki. W socjalizmie udawało się czasem przeforsować coś rozsądnego, jak choćby Naczelny Sąd Administracyjny. Ale obecna feudalna procedura legislacyjna jest czymś, proszę wybaczyć, żenującym. Opisywałem parokrotnie na tych łamach, jak to robiono przed wojną - i jak po dziś dzień robi się w krajach cywilizowanych: publikuje się projekt, poddaje go dyskusji fachowej, publikuje się uwagi i kontrprojekty (lub parę projektów), potem jeden autorytet opracowuje finalną wersję, którą też się na ogół raz jeszcze publikuje przed głosowaniem w parlamencie. Parlamentarzyści głosują, ale nie piszą ani nie poprawiają ustaw. Od tego są fachowcy.
Dzisiejszy tryb legislacji pozytywne rezultaty wręcz wyklucza. Po dwóch wielkich reformach, Balcerowicza i samorządowej, które nie były dziełami prawników, prawodawstwo sensu stricto zaczęło od katastrofalnie spartolonej ustawy spółdzielczej, która pozwoliła uwłaszczyć się cwaniakom. Nie można było nawet środowisku prawniczemu, oderwanemu od doświadczeń światowych, przedstawić racji, dla których - wbrew tradycjom przedwojennym - nie potrzeba jakiejś jednej ustawy spółdzielczej (Dania, kraj spółdzielczości, od zarania regulowała ustawowo jedynie spółdzielczość kredytową). Spółdzielczość spożywców to jedno, rolnicza spółdzielczość zaopatrzenia i zbytu to drugie, a już nasza spółdzielczość mieszkaniowa, zwłaszcza po socjalizmie, wymaga całkowicie odrębnej regulacji. Wzory dla spółdzielczości kredytowej importujemy z Ameryki, i szczęście, że stamtąd, bo inaczej ta spółdzielczość nie wróciłaby na nasz rynek.
Wczoraj i dziś
Kiedy słyszę, jak ostre są polemiki, odnoszę wrażenie, że Komitet Nauk Prawnych Polskiej Akademii Nauk jest ze stanu naszego prawa nieledwie dumny. Stąd zapewne irytacja tym, że nowy kodeks karny wywołał swoją amatorszczyzną aż tak gwałtowne protesty (gdyby ktoś zauważył zgłaszane wcześniej poprawki, ustrzeglibyśmy się wytykanych dziś błędów i braków). Komitet trafnie odczytał te protesty jako walkę z samą filozofią kodeksu, nie tylko z błędami szczegółowymi. Niestety, przy sposobności wyszło na jaw, że sporo naszych uczonych po prostu nie czyta światowej literatury swej specjalności, że niemało karnistów po prostu nie zna ani "Broken windows" z 1982 r., ani amerykańskich doświadczeń z formułą "zero tolerance". Protesty przedstawia się natomiast jako dążność do zaostrzenia represji karnej, podczas gdy chodzi o powrót do zdrowego rozsądku, ponieważ to kodeks obniżył represję karną do granic absurdu. Kiedy gwałt ze szczególnym okrucieństwem staje się tylko występkiem, prawo karne przestaje być prawem karnym. Jeśli przeciwko "kagańcowym" artykułom 212 i 213 nie wystąpił nowy minister sprawiedliwości, mogę go zrozumieć - głosy dziennikarzy nie liczą się w wyborach. Artykuł ów jednak, wymierzony w wolność słowa, nie staje się dzięki temu mniej idiotyczny.
Przez dziesięć lat jako publicysta, tyle że po solidnych studiach prawniczych, przypominałem zagubione, wymagające odbudowy dziedziny prawa. Nie wspomnę już walk o powrót kodeksu handlowego, niezbędnego, zdawałoby się, w gospodarce rynkowej. A ileż komplikacji przysparzała nieobecność w naszych stosunkach prawnych i podatkowych instytucji "kupca jednoosobowego"! Czego się zresztą tknąć - to samo. Toż do dzisiaj nie funkcjonuje u nas, wymagające najpierw dyskusji nad podstawami ustroju prawnego - "prawo publiczne", pojęcie, które Europa odziedziczyła po starożytnym Rzymie. Nie funkcjonuje, niezbędne w życiu codziennym świata osób prawnych, pojęcie "osoby prawa publicznego" (czym są, a propos, te publiczne telewizje i rozgłośnie radiowe?).
Próbowałem przypomnieć sądownictwo polubowne - wyszło, że ludzie z młodszych pokoleń prawników nie orientują się nawet czasem, że wyrokowi sądu polubownego przysługuje moc wyroku sądu powszechnego i takaż egzekucja. Innymi słowy, nie znają obowiązującego kodeksu postępowania cywilnego! Nic dziwnego, nie publikuje się ani starych, ani nowych podręczników sądownictwa polubownego, a moi znajomi prawnicy średniego pokolenia nawet nie wiedzieli - bo im tego na studiach po prostu nie mówiono - jak wyglądało sądownictwo polubowne w Polsce przedwojennej.
Ustawa reprywatyzacyjna raz jeszcze ujawniła, że nieznane pozostaje również prawo hipoteczne i - pokancerowane - prawo rzeczowe. Kiedy minister noszący to samo co ja nazwisko próbował przywrócić do życia instytucje długoterminowego kredytu hipotecznego, znalazł jednego - tak, jednego - młodego naukowca prawnika od hipoteki. A dlaczego jest to takie ważne? Według ustawy reprywatyzacja obciąży kosztami podatników, to oni mają płacić za beneficjentów wywłaszczeń dokonanych przez PRL. Tymczasem wszystko, co trzeba, to odbudować porządek hipoteczny i umożliwić dawnym właścicielom nieruchomości, w tym także np. spadkobiercom wymordowanych Żydów, dochodzenie własności lub należności od użytkowników. Ci ostatni dzięki zasiedzeniu (pytanie, od kiedy ma ono biec) uzyskają wpis do ksiąg hipotecznych, co najwyżej z obciążeniem spłatą jakichś należności w ciągu 10 czy 20 lat. W przypadku nieruchomości z reformy rolnej obciążenia te powinien przejąć skarb państwa, a jeśli chodzi o nieruchomości poniemieckie - należałoby rozwiązać problem dwustronnie, z uwagi na to, że nasze roszczenia są znacznie wyższe (w zniszczonej Warszawie np. moja rodzina straciła nie tylko mieszkania, ale i parę tysięcy starodruków księgozbioru mojego ojca, a nie myśmy napadli na Niemcy).
Mieliśmy w Polsce świetne prawo hipoteczne, a podręcznika Walentego Dutkiewicza z 1850 r. używano do roku 1947. Robiłem też i ja, co mogłem, by przypomnieć bezcenne polskie doświadczenia w dziedzinie długoterminowego kredytu hipotecznego, zarówno Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego, jak i towarzystw kredytowych miejskich - przy milczeniu środowiska prawniczego. Tymczasem słynny Druckiego-Lubeckiego "cud pieniędzy z niczego" jest do powtórzenia (oczywiście, po uporządkowaniu zapisów hipotecznych). Opracowałem dla Fundacji na rzecz Odbudowy Długoterminowego Kredytu Hipotecznego skrypt zawierający historię papierów wartościowych o stałym oprocentowaniu; przetłumaczyli go... Niemcy z niemieckich banków hipotecznych, ale w kraju nie okazał się nikomu potrzebny.
Ubezpieczenia
Socjalizm wytrzebił też fachowców od ubezpieczeń. Pierwszą ustawę ubezpieczeniową pichcili sympatyczni młodzi ludzie, którzy nawet nie wiedzieli o istnieniu ubezpieczeń wzajemnych - w kraju, który do roku 1939 miał najdłuższe i najrozleglejsze doświadczenie w tej dziedzinie na świecie! Ubezpieczenia wzajemne wróciły do Polski nie dzięki inicjatywie prawników, lecz dwóch działaczy społecznych, a rekonstruował je i korygował ustawę pewien dobrze mi znany inżynier o prawniczych zainteresowaniach.
Prawa skarbowego nie mamy w ogóle, a na domiar złego umarł Andrzej Komar. Powiedzmy, że ta luka może poczekać, jednakże trudno przeoczyć, jak spartaczono "reformę" administracyjną. Czołowych polskich administratywistów i specjalistów od zarządzania - w tym dwóch ekspertów ONZ od reform administracji, z którymi wspólnie podpisałem list otwarty wzywający do rzetelnej dyskusji - nawet nie dopuszczono do głosu; tak samo nie pytano profesora Tadeusza Zielińskiego o podstawy odrodzenia ubezpieczeń społecznych, które powinno się oprzeć na zasadach ubezpieczeń wzajemnych.
Biurokracja mianowana
Dziś przewidywane skutki partactwa oglądamy w całej okazałości: kiedy cały świat spłaszcza struktury zarządzania i administracji, my, degradując zarazem gminę, zwiększyliśmy liczbę szczebli administracji do pięciu, natomiast rozrost biurokracji powiatowej sięgnął kilkudziesięciu tysięcy etatów i paru miliardów złotych dodatkowych kosztów, choć te same zadania mogliby wykonać ludzie do nich oddelegowani przez powiatowe związki gmin, na ich koszt. Kwestii absurdu i kosztów ustroju Warszawy nie będę już nawet poruszał; ani też "reformy centrum", którego nadwyżki zatrudnienia urosły w kosztach do kilkunastu miliardów złotych rocznie.
Reformę ubezpieczeń społecznych przeprowadzono, nie znając nawet podstawowych doświadczeń, tych Bismarckowskich - czego dowodzi oddanie kas chorych pod kontrolę politykom, zamiast przedstawicielom ubezpieczycieli i ubezpieczonych.
Najgorsze jest jednak, że bez dyskusji rozstrzygnięto sprawę najważniejszą - ustroju państwa, ustroju naszej demokracji. Ani w Sejmie, ani w środowisku prawników nie doszło do uczciwej wymiany poglądów. Nie zauważyłem nawet śladu znajomości projektów konstytucji sprzed 1921 r. ani żadnej próby, przynajmniej polemicznego, odrzucenia koncepcji. Dziś potężnieje z miesiąca na miesiąc ruch społeczny na rzecz jednomandatowych okręgów wyborczych, ale dlaczego taka inicjatywa musiała wyjść od fizyków, historyków i lokalnych działaczy społecznych, a nie od wybitnych prawników konstytucjonalistów? Na pytanie to znajduję, niestety, jedną tylko prostą odpowiedź - dziedzictwo obyczajowe po socjalizmie skazuje prawników na usługi wobec polityków.
Nie wzywam, by wszystkie tu wyliczone słabości usunąć zaraz. Wymaga to lat, szerokiego, wieloletniego programu rozwoju studiów uniwersyteckich i życia naukowego, z udziałem może uczonych z zagranicy. Sędziowie i prokuratorzy mogą natomiast przechodzić co parę lat egzaminy sprawdzające aktualność ich wiedzy. Chodzi jednak przede wszystkim o atmosferę - którą może zmienić otwarta dyskusja między ludźmi z poczuciem odpowiedzialności za stan prawa i za Polskę. Przepraszam za patos, ale gdyby temat dotyczył innej niż prawo dziedziny, użyłbym słów znacznie mocniejszych.
|
Dzisiejsza polska procedura legislacyjna jest żenująca, a choć mamy dobrych prawników, niewielki mają wpływ na warunki tworzenia dobrego prawa.Nie chodzi o to, by adresatom tych słów zrobić przykrość, ani, tym bardziej,by ich obrazić. Chodzi o to, żeby przywrócić standardy prawa, jakimi szczycić się mogliśmy przed drugą wojną światową. Przypominam tu swą sugestię z pierwszych lat wolności, by wrócić do stanu prawa z 1 września 1939 r., bo łatwiej poprawiać prawo dobre niż kiepsko deformowane.
W legislacji trwa socjalizm obyczajowy: przepycha się "własnoręczne" ustawy przez zaprzyjaźnionych polityków, ci chronią projekt już nie przed opinią publiczną, ale przed samym środowiskiem prawniczym, w rezultacie niemal zaraz po uchwaleniu danego aktu trzeba go nowelizować, usuwając mniej lub bardziej kompromitujące luki bądź pomyłki. Dzisiejszy tryb legislacji pozytywne rezultaty wręcz wyklucza.
Przez dziesięć lat jako publicysta, tyle że po solidnych studiach prawniczych, przypominałem zagubione, wymagające odbudowy dziedziny prawa. Nie wspomnę już walk o powrót kodeksu handlowego, niezbędnego, zdawałoby się, w gospodarce rynkowej. Próbowałem przypomnieć sądownictwo polubowne. Ustawa reprywatyzacyjna raz jeszcze ujawniła, że nieznane pozostaje również prawo hipoteczne i - pokancerowane - prawo rzeczowe. Socjalizm wytrzebił też fachowców od ubezpieczeń. Prawa skarbowego nie mamy w ogóle, a na domiar złego umarł Andrzej Komar.
Dziś przewidywane skutki partactwa oglądamy w całej okazałości: kiedy cały świat spłaszcza struktury zarządzania i administracji, my, degradując zarazem gminę, zwiększyliśmy liczbę szczebli administracji do pięciu. Reformę ubezpieczeń społecznych przeprowadzono, nie znając nawet podstawowych doświadczeń, tych Bismarckowskich. Najgorsze jest jednak, że bez dyskusji rozstrzygnięto sprawę najważniejszą - ustroju państwa, ustroju naszej demokracji.
Nie wzywam, by wszystkie tu wyliczone słabości usunąć zaraz. Wymaga to lat, szerokiego, wieloletniego programu rozwoju studiów uniwersyteckich i życia naukowego. Chodzi jednak przede wszystkim o atmosferę - którą może zmienić otwarta dyskusja między ludźmi z poczuciem odpowiedzialności za stan prawa i za Polskę.
|
W sobotę do Białego Domu wprowadza się 43. prezydent Stanów Zjednoczonych
Bush bez retuszu
George W. Bush na poważnie zaczął zajmować się polityką 7 lat temu. W sobotę wprowadza się do Białego Domu.
FOT. (C) AP
KRZYSZTOF DAREWICZ
Z WASZYNGTONU
Entuzjaści widzą w nim odbicie szekspirowskiego portretu księcia Hala, poźniejszego króla Henryka V, urodzonego przywódcy, który pędził hulaszczą młodość. Krytycy przyrównują go do Henryka IV, co to został królem tylko dzięki urodzeniu.
Jedni i drudzy odwołują się do tej samej biografii George'a Busha. Mało zdolnego studenta i mało udanego biznesmena, który jeszcze piętnaście lat temu kierował bankrutującą firmą. Człowieka jawnie i długo unikającego politycznych wyzwań i równie długo uzależnionego od alkoholu. Legitymującego się ledwie sześcioletnim stażem w służbie publicznej, w czasie którego na dodatek dwa lata poświęcił na zabiegi o prezydenturę. Kogoś, kto dokładnie dziesięć lat temu powiedział angielskiej królowej Elżbiecie II: "To ja jestem czarną owcą w naszej rodzinie."
- Czy to nie zastanawiające, dlaczego to właśnie on został prezydentem - pytają zarówno entuzjaści, jak i krytycy George'a Busha, oczekując potwierdzenia swych tak odmiennych ocen nowego gospodarza Białego Domu. I w jego biografii poszukują również odpowiedzi na pytanie, jakim będzie prezydentem.
Pierwsze kroki
George Walker Bush urodził się 6 lipca 1946 roku w New Haven, w stanie Connecticut, jako pierwsze dziecko Barbary (Pierce) Bush i George'a Herberta Walkera Busha. Wywodząca się z Ohio rodzina Barbary jest spowinowacona, poprzez jej dziadka Scotta, z 14. prezydentem Franklinem Pierce. Rodzina Bushów, również pochodząca z Ohio, szczyci się koligacjami z brytyjską rodziną królewską i, według niektórych źródeł, George senior jest odległym, w trzynastej linii, kuzynem królowej Elżbiety II. Jego dziad, Samuel Prescott Bush, był magnatem stalowym w Ohio i doradzał prezydentowi Hooverowi. Jego ojciec zaś, Prescott Sheldon Bush, pomnożył rodzinną fortunę jako bankier i został senatorem ze stanu Connecticut.
Barbara i George poznali się w 1941 roku na zabawie tanecznej, a po czterech latach pobrali się. Kiedy na świat przyszedł George Walker, jego ojciec (po służbie w czasie wojny w lotnictwie marynarki wojennej) kończył akurat studia na uniwersytecie Yale. Choć pochodzili z zamożnych rodzin, dorabiali się samodzielnie. W swym pierwszym, małym mieszkanku w czynszowej kamienicy łazienkę musieli dzielić z mieszkającymi po sąsiedzku prostytutkami.
Bushowie wrócili do Teksasu i osiedli w Midland, wówczas stolicy naftowego biznesu. Zamieszkali na osiedlu nazywanym "Wielkanocne Pisanki", bo szeregowe domki, wszystkie takie same, pomalowane były na rozmaite krzykliwe kolory. Ich był niebieski. Barbara zajmowała się wychowywaniem dzieci, a George'owi wiodło się w pracy coraz lepiej. W roku 1953 założył z kolegami własną firmę wierceń naftowych, Zapata Petroleum Co., i wkrótce Bushowie mogli przenieść się do większego domu, z basenem w ogrodzie.
George'a W. posłano do publicznej szkoły podstawowej. Uczył się przeciętnie, nie lubił czytać książek i czasem dostawał od dyrektora szkoły linijką po tyłku za urwisostwo. "Georgie" był dzieckiem niezwykle żywym, wszędzie go było pełno, zawsze skupiał na sobie uwagę. Zbierał karty z gwiazdami baseballa, które wysyłał idolom z prośbą o autograf.
George jest ulubionym synem swojej matki. Zajęty biznesem ojciec rzadko kiedy miał czas zajmować się wychowywaniem dzieci i jego wpływ na charakter George'a był znacznie mniejszy niż matki. Ona wpajała mu takie wartości, jak przywiązanie do domowego ogniska, skromność. Obserwując ojca, George uczył się, że ciężka, systematyczna praca pozwala dorabiać się i jest podstawą życiowych sukcesów. Bushowie bowiem, choć z czasem sami stali się zamożni, nigdy nie uważali się za bogatych i nie nabrali "pańskich" manier.
Z domu George wyniósł również tolerancję dla kolorowych. Gdy któregoś razu Barbara usłyszała, że jej 7-letni syn powtarza za dziećmi sąsiadów brzydkie określenia na Murzynów, mocno wytargała go za uszy.
W 1954 roku ojciec zabrał George'a w odwiedziny do dziadka, senatora, w stołecznym Waszyngtonie. Wtedy po raz pierwszy zobaczył Biały Dom i Kongres. Pięć lat poźniej George, wówczas uczeń siódmej klasy, sam zadebiutował w "polityce", wygrywając wybory na klasowego "prezydenta". Notabene, chłopak, który z nim przegrał, Jack Hans, cztery lata poźniej pokonał w wyborach na "wiceprezydenta" harcerskiej organizacji chłopca z Arkansas, Billa Clintona.
Śladami ojca
Od jesieni 1961 roku zaczyna się nowy rozdział w życiu George'a - samodzielność. Rodzice postanowili bowiem posłać go do elitarnej i niezwykle rygorystycznej Phillips Academy w Adnover, w stanie Massachusetts. Tej samej, w której uczył się jego ojciec. Od tej też pory George będzie cały czas podążał śladami ojca, skazany na ciągłe, choć często frustrujące, porównania z jego dokonaniami.
Obaj studiowali na uniwersytecie Yale, zostali pilotami, szukali szczęścia w biznesie naftowym w Midland, startowali w wyborach do Kongresu, no i zostali prezydentami Stanów Zjednoczonych. Ba, George nawet zaręczył się po raz pierwszy w wieku dwudziestu lat, podobnie jak ojciec.
W Phillips Academy Bush senior był prymusem i kapitanem drużyny baseballowej. Jego synowi wiodło się o wiele gorzej. Już na egzaminie wstępnym z angielskiego otrzymał zero, uczył się słabo i choć wstąpił do drużyny baseballowej, to też nie był gwiazdą. Za to był duszą towarzystwa i szybko zyskał sobie przydomek "Lip" (Pyskacz), bo słynął z ciętego języka i miał zdanie na każdy temat.
W szkole tej George objawił swe talenty organizatorskie i zamiłowanie do pracy zespołowej, "żeby wszyscy czuli się dobrze". Przewodził więc kibicom szkolnej drużyny futbolowej, a jako członek zespołu rockandrollowego "The Torqueys" ani nie grał, ani nie śpiewał, lecz klaskał, zachęcając innych do zabawy. Był przy tym zaprzeczeniem snobizmu. W odróżnieniu od kolegów, w przepisowych marynarkach i pod krawatami, nosił się w pomiętej koszuli, wojskowej kurtce i przy każdej okazji podkreślał, że jest z tej "prawdziwej Ameryki", czyli z Teksasu.
Długich włosów nie zapuścił
Gdy George w 1964 roku dostał się na uniwersytet Yale w New Haven, żeby studiować historię, jego ojciec właśnie sprzedał za milion dolarów swe udziały w firmie naftowej i miał już za sobą pierwszą dużą, nieudaną, kampanię polityczną. Na Yale Bush senior zaliczał się do najlepszych studentów, przewodził drużynie futbolowej i elitarnemu studenckiemu stowarzyszeniu Phi Beta Kappa, którego członkowie pomagają sobie poźniej w robieniu zawodowych karier. George do najlepszych studentów oczywiście nie należał, ale dzięki swej wrodzonej bezpośredniości i luzowi był na kampusie jednym z najbardziej lubianych studentów. Dlatego inne, wybitnie rozrywkowej natury, studenckie stowarzyszenie Delta Kappa Epsilon wybrało go na swego przewodniczącego. Zakrapianych alkoholem imprez było bez liku i choć koledzy George'a z owych czasów nie przypominają sobie, żeby przesadzał z piciem, to jednak dało to początek jego długo trwającej skłonności do nadużywania alkoholu.
Na wrzącym od protestów przeciwko wojnie w Wietnamie uniwersytecie George trzymał się z dala od polityki i lewicujących "dzieci-kwiatów". Nie uczestniczył w demonstracjach, nie zapuścił długich włosów, zamiast rocka słuchał soul i udzielał się w "podziemnym" bractwie Skull and Bones. Tu też wybrano go na szefa za "zdolności przywódcze", nadając przydomek "Temporary" (Tymczasowy), bo sam nie mógł sobie żadnego wymyślić podczas inicjacji. Wraz z klubowymi kolegami George'a dwukrotnie aresztowano za "chuligaństwo". Raz za "pożyczenie" bożonarodzeniowego wianka z drzwi hotelu, a drugi raz za wyrwanie "na pamiątkę" tyczki na boisku po meczu drużyny futbolowej.
Na Yale George przeżył swój pierwszy poważny romans, z Cathryn Wolfman, koleżanką z Houston. Zaręczyli się i nawet dali zapowiedzi na ślub, ale zanim do niego doszło, związek rozleciał się i do dziś nie za bardzo wiadomo, kto doprowadził do zerwania. Ponoć dotąd są przyjaciółmi. Koledzy z lat studenckich wspominają, że George nigdy nie dawał poznać po sobie, iż jest synem bogatego już wtedy i wpływowego polityka. On sam często podkreślał, że "nienawidzi snobizmu".
Wszystko wskazuje na to, że George niezbyt przyjemnie wspomina uczelnię. Na jego życzenie Yale nie ujawnia jego, zapewne miernych, ocen, ani razu też w ciągu ostatnich trzydziestu lat George nie wziął udziału w spotkaniach absolwentów uniwersytetu.
Lata latania
W maju 1968 roku, na dwa tygodnie przed otrzymaniem dyplomu, George zgłosił się w bazie lotniczej Gwardii Narodowej pod Houston na kurs pilotów. Wojna wietnamska wkraczała właśnie w apogeum, a ojciec George'a był już wtedy kongresmanem. Nie brak opinii, że to Bush senior, choć głośno popierał udział Ameryki w wojnie, celowo "załatwił" synowi służbę w jednostce, z której poborowi akurat nie trafiali do Wietnamu.
Kurs i aktywne latanie trwały dwa lata. W tym czasie George prowadził wieczorami bujne życie towarzyskie, a mieszkał w eleganckim osiedlu Chateaux Dijon w Houston. Nie wiedząc jeszcze, że jego mieszkanką jest również jego przyszła żona, młoda bibliotekarka Laura Welch. Zresztą wtedy George był nawet, choć krótko, kandydatem na męża córki prezydenta Nixona, Tricii. Na pierwsze spotkanie z nią Nixon przysłał po George'a do Houston swój samolot, ale oboje nie przypadli sobie do gustu. Za to kwitła przyjaźń Nixona z Bushem seniorem, który po nieudanej próbie zdobycia senatorskiego fotela został mianowany przez prezydenta ambasadorem przy ONZ.
Egzaminu na prawo na uniwersytecie w Houston nie zdał, a praca w firmie zajmującej się importem tropikalnych roślin nie wciągnęła go. Latem 1972 roku George pojechał na wakacje do Waszyngtonu, gdzie jego ojciec został akurat przewodniczącym Partii Republikańskiej. Pewnego dnia George zabrał, wtedy 16-letniego, brata Marvina na piwo i obaj pijani zjawili się w domu. Gdy ojciec zaczął go rugać, George rzucił się na niego z pięściami. Do poważniejszej bójki podobno nie doszło, ale nauczką było to, że ojciec odesłał obu synów do Houston, żeby pracowali w ośrodku pomocy dla dzieci z patologicznych rodzin i "poznali życie od innej strony". Byli tam jedynymi białymi i, jak wspominają wychowankowie tego ośrodka, George okazał się nie tylko idealnym wychowawcą, ale wręcz pozbawionym krzty zarozumiałości kumplem.
Po roku George dostał się na studia w najlepszej uczelni ekonomicznej - Szkole Biznesu Uniwersytetu Harvarda. W tym elitarnym przybytku, kuźni talentów dla Wall Street, syn lidera Partii Republikańskiej nie ukrywał, że kariera na Wall Street jest ostatnią rzeczą, która go interesuje. Uczył się byle jak, ostentacyjnie tępił chodzących do opery i sączących najlepsze koniaki "snobów", żuł tytoń, spluwał i pił coraz więcej ulubionej, podłej whisky "Wild Turkey". Zdobył to, co chciał - podstawy biznesu - i bez żalu rozstał się z uczelnią.
Biznes i polityka
Latem 1975 roku wrócił z Cambridge do Teksasu, "gdzie nie liczy się dyplom czy nazwisko, lecz praca i szczęście". Jednak George pracą urzędnika w firmie naftowej się nie zadowolił i ku powszechnemu zaskoczeniu postanowił w roku 1977 walczyć o fotel kongresmana. Bodaj najbardziej zdziwiona tym była jego matka, która uważała młodszego syna Jeba za lepiej nadającego się na polityka. George wprawdzie wygrał prawybory - i to z rywalem popieranym przez starającego się wtedy o prezydenturę Ronalda Reagana - ale starcie z kandydatem demokratów, stanowym senatorem Kentem Hence, sromotnie przegrał. Nie pomogły mu nawet manewry ze strony ojca, wówczas dyrektora CIA i przeciwnika Reagana w prezydenckich prawyborach.
Cień ojca tak bardzo zraził George'a do polityki, że nawet gdy ten został wybrany na wiceprezydenta, a potem prezydenta, Bush junior konsekwentnie tkwił w postanowieniu, iż nie wróci do polityki, dopóki ojciec nie przejdzie na emeryturę.
Kampania o wejście do Izby Reprezentantów miała dla George'a jedną jasną stronę. W jej trakcie bowiem poznał Laurę Welch, która akurat odwiedzała w Austin, stolicy Teksasu, wspólnych znajomych. Wystarczyły tylko trzy miesiące od pierwszego spotkania i 5 listopada 1977 roku odbył się ich ślub. Bo, jak wyznaje Laura, "na wiele sposobów czułam, jakbym go znała całe życie". W roku 1981 urodziły się im bliźniaczki, które ochrzczono Barbara i Jenna, po babciach.
Rozgoryczony polityczną porażką George przeniósł się z żoną do jej rodzinnego Midland, wracając tym samym do miejsca, w którym karierę w biznesie naftowym zaczynał jego ojciec. Czy pozostało mu cokolwiek innego, jak znów pójść w jego ślady? Dzięki powiązaniom rodziny Bushów z bogatymi inwestorami George zgromadził pieniądze na własną firmę wierceń naftowych, Arbusto Energy Inc. A gdy Bush senior został w 1981 roku wiceprezydentem, w tę miernie prosperującą firmę wpompowało dodatkowy kapitał wielu magnatów amerykańskiego biznesu. Najprawdopodobniej z góry licząc się ze stratą, bo na początku 1985 roku ich inwestycje o łącznej wartości 4,5 mln dolarów przyniosły ledwie 1,5 mln dolarów zysku. Z tego ciągle ocierającego się o bankructwo przedsięwzięcia George ostatecznie wycofał się w 1986 roku, z kapitałem netto 835 tys. dolarów.
To był przełomowy dla George'a rok, ale z zupełnie innego względu. 28 czerwca, w dzień po suto zakrapianym przyjęciu z okazji jego 40. urodzin, George postanowił: "koniec z piciem". Jak sam twierdzi, zerwać z niszczącym go nałogiem i na nowo odkryć wiarę w Chrystusa pomogły mu dwie osoby. Bezgranicznie wierna żona Laura, która w końcu powiedziała mu "albo ja, albo butelka", oraz przyjaciel rodziny, ewangelicki kaznodzieja Billy Graham.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w życiu George'a wszystko się odmieniło. Wycofane z naftowego biznesu pieniądze zainwestował w drużynę baseballową Texas Rangers, którą kupił do spółki z paroma kolegami. Na sprzedaży swych udziałów w tej drużynie dwa lata temu George zarobił prawie 16 mln dolarów. Szczęście zaczęło się również doń uśmiechać w polityce. Konsekwentnie doczekawszy, aż ojciec wyprowadzi się z Białego Domu, George stanął, w 1994 roku, do walki o posadę gubernatora Teksasu. Lojalny i ceniący lojalność, zaskarbił sobie zaufanie republikańskich konserwatystów i z ich pomocą pokonał arcytrudnego przeciwnika - urzędującą gubernator, demokratkę Ann Richards.
Stawiając na pracę zespołową, współpracę z lokalnymi demokratami i udział przedstawicieli wszystkich grup etnicznych w zarządzaniu stanem, po czterech latach dokonał jeszcze większego wyczynu. Ponownie bowiem wygrał, w listopadzie 1998 roku, wybory na gubernatora, stając się pierwszym w historii Teksasu gubernatorem sprawującym urząd przez dwie kadencje. I od razu zaczął przygotowywać się do walki o Biały Dom.
W sobotę wprowadzi się doń jako 43. prezydent Stanów Zjednoczonych. -
|
W sobotę do Białego Domu wprowadza się 43. prezydent Stanów Zjednoczonych George W. Bush.
Entuzjaści widzą w nim urodzonego przywódcy. Krytycy, został królem tylko dzięki urodzeniu.
George Walker Bush urodził się 6 lipca 1946 roku w New Haven jako pierwsze dziecko Barbary (Pierce) Bush i George'a Herberta Walkera Busha.
George'a posłano do publicznej szkoły podstawowej. Uczył się przeciętnie, był dzieckiem niezwykle żywym.
Z domu George wyniósł tolerancję dla kolorowych.
Od jesieni 1961 roku zaczyna się nowy rozdział - samodzielność. Rodzice postanowili posłać go do elitarnej i rygorystycznej Phillips Academy. Od tej pory będzie podążał śladami ojca, skazany na porównania z jego dokonaniami.
Obaj studiowali na uniwersytecie Yale, zostali pilotami, szukali szczęścia w biznesie naftowym, startowali w wyborach do Kongresu i zostali prezydentami Stanów Zjednoczonych. Bush syn uczył się słabo. Za to był duszą towarzystwa. objawił swe talenty organizatorskie. przesadzał z piciem, dało to początek jego skłonności do nadużywania. ku powszechnemu zaskoczeniu postanowił w roku 1977 walczyć o fotel kongresmana. sromotnie przegrał.
Rozgoryczony porażką przeniósł się z żoną do Midland, zgromadził pieniądze na firmę wierceń naftowych. Z tego przedsięwzięcia ostatecznie wycofał się.
To był przełomowy rok w dzień po zakrapianym przyjęciu z okazji 40. urodzin George postanowił: "koniec z piciem". w życiu George'a wszystko się odmieniło. Szczęście w polityce. w 1994 i 1998 roku wybory na gubernatora I zaczął przygotowywać się do walki o Biały Dom.
|
Usunięcie z USA wszystkich imigrantów, zamknięcie Żydów w gettach, rozwiązanie amerykańskiej armii - to postulaty kandydatów, którzy nie mają szans na prezydencki fotel
Za plecami faworytów
Keyes ze swym programem trafia najbardziej do przekonania białym wyborcom. Dlatego murzyńska społeczność uważa go za dywersanta.
FOT. (C) AP
KRZYSZTOF DAREWICZ
z Waszyngtonu
O wynikach tegorocznych wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych przesądzi rywalizacja między faworytami - republikanami George'em W. Bushem i Johnem McCainem oraz demokratami Alem Gore'em i Billem Bradleyem. Co nie oznacza, że apetyty na prezydencki fotel ma tylko owa czwórka.
Drzwi do Białego Domu są bowiem teoretycznie otwarte dla każdego, a wszystkich kandydatów jest ponad stu dwudziestu, w tym jeden "bawiący" akurat w więzieniu. Ci "inni kandydaci", skazani na przebywanie w cieniu faworytów, też mają do zaproponowania wiele ciekawego.
Keyes i stereotypy
Legitymuje się doktoratem prestiżowego Uniwersytetu Harvarda i ma o wiele lepsze wykształcenie niż Gore, Bradley, Bush czy McCain. Jako doświadczony dyplomata potrafi przebić każdego z nich giętkością mowy. Z rutyną prowadzącego radiowe audycje typu talk-show bez trudu zapędza rywali w kozi róg doborem argumentów. Swym programem moralnej odnowy przekonuje zarówno skrajnych konserwatystów, jak i zagorzałych liberałów. Ale mimo to nie jest faworytem. W mediach wspomina się o nim trochę albo wcale. Czy dlatego, że jest Murzynem?
Alan Keyes to bodaj najciekawszy z pretendentów do fotela prezydenckiego. Ma charyzmę, której kompletnie brakuje Bushowi, Gore'owi i Bradleyowi, a swą wyrazistością góruje nawet nad zbierającym najwięcej pochwał za naturalne zachowanie McCainem. Podczas debat z rywalami wypowiada się tak, jakby przed chwilą obył rozmowę z samym Panem Bogiem, i bez względu na to, czy debata dotyczy akurat podatków, czy służby zdrowia, Keyes tradycyjnie zaczyna swe wywody od inwokacji: "Panowie, przecież w ogóle nie o to chodzi". Po czym z zapałem kaznodziei wyjaśnia, że bez wiary w Boga, moralnej odnowy i przywiązania do wartości żadne reformy podatkowe, oświatowe czy jakiekolwiek inne nie będą miały większego sensu.
Do historii wyborczych debat telewizyjnych przejdzie dyskusja przed pierwszymi prawyborami w stanie Iowa, podczas której Keyes zmusił republikańskich rywali do uznania prymatu wiary nad każdym innym aspektem życia. Kiedy bowiem na zamknięcie debaty jej uczestnicy mieli wygłosić końcowe przemówienia, Keyes zaintonował modlitwę. Chcąc nie chcąc pozostali musieli pochylić głowy i przyłączyć się do niej, by potwierdzić tym wyższość argumentów Keyesa. W rezultacie zdobył on w Iowa 14 proc. głosów, choć na kampanię w tym stanie wydał ledwie 250 tys. dol. Wydawcę Steve Forbesa, który zdobył wtedy 30 proc., Iowa kosztowała 10 mln dol.
Jednak w kolejnych prawyborach Keyes plasował się już na szarym końcu. Stał się bowiem, co było nieuchronne, ofiarą stereotypów. "Czy jesteś ochroniarzem?" - zapytali jacyś dwaj faceci relacjonującego prawybory dla telewizji CNN znanego czarnoskórego dziennikarza Leona Harrisa. Ten sam stereotyp, że dobrze ubrany Murzyn może być raczej ochroniarzem, kierowcą lub kelnerem niż VIP-em (bardzo ważną osobą), mści się również na Keyesie. W małych północnych stanach, gdzie tolerancja wobec czarnoskórych jest większa, mógł on jeszcze liczyć na jakieś poparcie, ale na południu, gdzie wielu do dziś z łezką w oku wspomina niewolnictwo, nie może już liczyć na cokolwiek.
Keyes jest też ofiarą stereotypu, że murzyński polityk powinien występować wyłącznie w imieniu swych czarnoskórych współbraci. On tymczasem, ze swym ortodoksyjnym programem trafia najbardziej do przekonania białym wyborcom. W Iowa, na przykład, najwięcej głosów oddali na Keyesa zachwyceni nim biali studenci. Toteż murzyńskie media zupełnie ignorują Keyesa, a murzyńska społeczność uważa go za dywersanta lub wręcz za nowego "wuja Toma".
Pieniądze i sondaże
Wyborom prezydenckim nieodłącznie towarzyszy dyskusja o pieniądzach. Są więc tacy, którzy uważają, że pieniądze znaczą wszystko, i od nich wyłącznie zależy być albo nie być poszczególnych kandydatów. Zwolennicy tej teorii dowodzić będą, że to przecież głównie z powodu pustek w kasie już w przedbiegach musiała się wycofać republikanka Elizabeth Dole. Pani Dole sama zresztą uzasadniała w ten sposób swą rezygnację, nad którą niektórzy ubolewają do dziś, bo tym samym znów nie spełnią się przepowiednie, że prezydentem USA zostanie kobieta.
Do teorii, że pieniądze są najważniejszym atutem kandydatów, będzie również pasował jak ulał Alan Keyes, którego rezygnacja jest tylko kwestią czasu. Ze swymi 3 milionami dolarów Keyes nie może się bowiem równać z dysponującym 15 milionami McCainem, nie wspominając o Bushu, który zgromadził 68 milionów dolarów. Tylko na swe telewizyjne i radiowe ogłoszenia w Karolinie Południowej, gdzie odbędą się następne prawybory republikańskie, Bush wydał dotąd tyle, ile wynosi cały budżet wyborczy Keyesa.
Według innej szkoły myślenia bez przekonującego programu, osobowości i poparcia różnych grup społecznych nawet najzamożniejszy kandydat jest skazany na porażkę. Tu za najlepszy przykład może służyć superbogaty wydawca Steve Forbes, który po trzech rundach prawyborów wycofał się, choć stać go na przeznaczenie na kampanię nawet stu lub więcej milionów dolarów. Rzecz się ma podobnie ze stałym kandydatem Partii Reformatorskiej, teksańskim miliarderem Rossem Perotem, który teoretycznie mógłby kupić wszystkich pozostałych kandydatów, poparcie mediów oraz głosy wyborców i jeszcze zostałoby mu sporo na przyjemności.
Skoro więc pieniądze nie przesądzają o wszystkim, a Keyes ma mocny program i niezaprzeczalną charyzmę, co w takim razie powoduje, że tak atrakcyjni kandydaci jak on czy pani Dole odpadają w konfrontacji z nieciekawymi medialnie i nieróżniącymi się zbytnio programami faworytami w rodzaju Busha czy Gore'a? Oczywistą przyczyną jest po części brak zaplecza w establishmencie i umiejętności dotarcia z postulatami do właściwego adresata. Keyes na własną zgubę ignoruje czarnoskórych, a pani Dole, choć wiadomo, że najsilniejszy kobiecy elektorat jest po stronie demokratów, startowała z ramienia republikanów.
Na takich kandydatach jak Keyes czy Dole mści się też kreowany przez media i sondaże opinii publicznej wizerunek faworyta. Zadziwiające jest bowiem, jak wielu wyborców, którym podoba się Keyes, oddaje w końcu głosy na kogoś innego tylko dlatego, że ten ktoś prowadzi w sondażach i media cały czas to podkreślają. Na tym właśnie polega specyfika prawyborów, podczas których elektoratowi wmawia się, żeby "nie marnował głosów" i stawiał na faworyta partyjnego establishmentu, bo ponoć chodzi nie tyle o wypromowanie któregoś z kandydatów, ile o wizerunek całej partii.
Ofiarą takich zachowań wyborców może wkrótce paść również John McCain, jeśli w Karolinie Południowej Bush, pokonany przez swego konkurenta w New Hampshire, zdoła nawet "za pięć dwunasta" wykazać się choćby minimalną przewagą w sondażach. Dopiero podczas właściwych wyborów konfrontacja między kandydatami nabiera największego znaczenia i dopiero wtedy takie osobowości jak Keyes mogłyby w pełni zademonstrować swą ewidentną przewagę nad konkurentem. Wtedy bowiem Amerykanie głosują bardziej sercem niż głową, ale do tego czasu o "innych kandydatach" nikt już nie będzie pamiętał.
Ekstremiści i żartownisie
Nieodłącznym elementem krajobrazu wyborczego są ekstremiści, którzy wprawdzie doskonale wiedzą, że nikt nie traktuje ich zbyt poważnie, ale też żal by im było zmarnować taką okazję do pofolgowania swym ambicjom. Pod tym względem prym tradycyjnie wiodą kandydaci Partii Reformatorskiej - grono postaci tak barwnych, że hollywoodzcy producenci powinni bić się o kontrakty z nimi na główne role w filmach.
Już po raz trzeci startuje w kampanii Pat Buchanan, niegdyś autor prezydenckich przemówień i komentator prasowy, który uważa, między innymi, że Hitlerowi należą się pomniki, z Ameryki trzeba usunąć wszystkich imigrantów, a Żydów zamknąć w gettach. Ostatnio Buchanan otrzymał oficjalne poparcie dla swej kandydatury od byłego lidera Ku-Klux-Klanu Davida Duke'a. Poirytowało to nawet Jesse Venturę, innego barwnego działacza "reformatorów", który zanim został gubernatorem stanu Minnesota, był gwiazdą wrestlingu - amerykańskiej odmiany zapasów. Ventura wycofał swe poparcie dla Buchanana i przeniósł je na magnata budowlanego oraz bohatera skandali towarzyskich Donalda Trumpa. Trumpa też nikt poważnie nie traktuje, choć do annałów kampanii prezydenckich przejdzie zapewne jego obietnica wyborcza, że jeśli zostanie prezydentem, to nikomu nie poda ręki - bo jest to niehigieniczne. Na placu boju z ramienia zagrożonej rozłamem Partii Reformatorskiej pozostanie więc zapewne Ross Perot. Podczas poprzednich wyborów udało mu się zdobyć 8 proc. głosów i to jest w zasadzie wszystko, na co i tym razem mogą liczyć "ekstremiści".
O ile o kandydatach Partii Reformatorskiej, za którymi bądź co bądź stoją wielkie pieniądze, media wspominają raz na jakiś czas, o tyle wieści o kandydatach drugiego bieguna "ekstremy" trzeba już szukać na łamach gazet ze świecą. A przecież kandydat i zarazem założyciel oraz lider Partii Pacyfistycznej Stanów Zjednoczonych Bradford Lyttle ma w swym programie kilka kapitalnych postulatów. Jednym z nich jest całkowite zlikwidowanie sił zbrojnych i przekształcenie Departamentu Obrony w Departament Działania Pozbawionego Przemocy. Lyttle proponuje też likwidację Centralnej Agencji Wywiadowczej, natychmiastową normalizację stosunków z Kubą i Irakiem, legalizację narkotyków i małżeństw homoseksualnych oraz redukcję inflacji do zera. Kongres, który jego zdaniem trwoni czas na bezsensowne debaty, powinien obradować nie więcej niż 90 dni w roku, a ponadto wszyscy kongresmani oraz prezydent powinni raz na jakiś czas pracować w czynie społecznym na rzecz obywateli. Byle nie przy wyrębie lasów, wierceniu szybów naftowych czy wypasie bydła na gruntach publicznych, gdyż to też, w myśl programu pacyfistów, powinno być zakazane.
|
Drzwi do Białego Domu są teoretycznie otwarte dla każdego, a wszystkich kandydatów jest ponad stu dwudziestu, w tym jeden "bawiący" akurat w więzieniu. Ci "inni kandydaci", skazani na przebywanie w cieniu faworytów, też mają do zaproponowania wiele ciekawego.
Alan Keyes to bodaj najciekawszy z pretendentów do fotela prezydenckiego. Podczas debat z rywalami wypowiada się tak, jakby przed chwilą obył rozmowę z samym Panem Bogiem, i bez względu na to, czy debata dotyczy akurat podatków, czy służby zdrowia, Keyes tradycyjnie zaczyna swe wywody od inwokacji. Po czym z zapałem kaznodziei wyjaśnia, że bez wiary w Boga, moralnej odnowy i przywiązania do wartości żadne reformy podatkowe, oświatowe czy jakiekolwiek inne nie będą miały większego sensu.Nieodłącznym elementem krajobrazu wyborczego są ekstremiści, którzy wprawdzie doskonale wiedzą, że nikt nie traktuje ich zbyt poważnie, ale też żal by im było zmarnować taką okazję do pofolgowania swym ambicjom. Już po raz trzeci startuje w kampanii Pat Buchanan, niegdyś autor prezydenckich przemówień i komentator prasowy, który uważa, między innymi, że Hitlerowi należą się pomniki, z Ameryki trzeba usunąć wszystkich imigrantów, a Żydów zamknąć w gettach. Donalda Trumpa też nikt poważnie nie traktuje, choć do annałów kampanii prezydenckich przejdzie zapewne jego obietnica wyborcza, że jeśli zostanie prezydentem, to nikomu nie poda ręki - bo jest to niehigieniczne. Na placu boju z ramienia zagrożonej rozłamem Partii Reformatorskiej pozostanie więc zapewne Ross Perot. Podczas poprzednich wyborów udało mu się zdobyć 8 proc. głosów i to jest w zasadzie wszystko, na co i tym razem mogą liczyć "ekstremiści".
lider Partii Pacyfistycznej Stanów Zjednoczonych Bradford Lyttle ma w swym programie kilka kapitalnych postulatów. Jednym z nich jest całkowite zlikwidowanie sił zbrojnych i przekształcenie Departamentu Obrony w Departament Działania Pozbawionego Przemocy. Lyttle proponuje też likwidację Centralnej Agencji Wywiadowczej, natychmiastową normalizację stosunków z Kubą i Irakiem, legalizację narkotyków i małżeństw homoseksualnych oraz redukcję inflacji do zera.
|
ROZMOWA
Maria Kwaśniewska-Maleszewska - nagroda za wspaniałą karierę i za godne życie
Ja bym za siebie nie wyszła
MARIA KWAŚNIEWSKA-MALESZEWSKA urodziła się 15 sierpnia 1913 roku w Łodzi. Występowała w barwach ŁKS i AZS Warszawa. Brązowa medalistka w rzucie oszczepem na olimpiadzie w 1936 roku w Berlinie. Złoty medal na Światowych Igrzyskach Kobiet w roku 1934. 13-krotna mistrzyni Polski w rzucie oszczepem, trójboju i pięcioboju (1931 - 46), 5-krotna rekordzistka Polski. Reprezentantka Polski w siatkówce i koszykówce. Współzałożycielka Klubu Olimpijczyka, działaczka PKOl i PZLA. Jako pierwszy Polak odznaczona w 1978 roku brązowym medalem Orderu Olimpijskiego.
Czym jest dla pani nagroda fair play?
MARIA KWAŚNIEWSKA-MALESZEWSKA: Kilka razy uczestniczyłam w pracach Komisji, która nadawała tę nagrodę. Wydaje mi się, że fair play może być rozumiana wąsko i bardzo szeroko. W moim pojęciu zawężenie czystej gry wyłącznie do wydarzeń na boisku to troszkę za mało. Fair play powinna obejmować również życie pozasportowe. Wszelkie zachowania młodego mężczyzny czy młodej kobiety: stosunek do życia, do otoczenia, dbałość o swój image, o to - kim się jest po prostu. W sporcie mamy wiele zjawisk pozytywnych i wiele negatywnych. Gdybyśmy mierzyli, co przeważa: to bym powiedziała, że jest na równi - niestety. Mówię niestety, ponieważ moim zdaniem uprawianie sportu powinno uszlachetniać. Trzeba umieć być zwycięzcą i trzeba umieć przegrywać. Trzeba umieć podać rękę zwycięzcy, który mnie dziś pokonał. Jutro ja go pokonam, ale wtedy nie zmieniam stosunku do niego. Nie zadzieram nosa, nie zmieniam swojej osobowości w stosunku do kolegów i otoczenia. Nie uderza mi woda sodowa do głowy. A często się zdarza, że sukces zmienia człowieka...
Na niekorzyść?
Oczywiście, że na niekorzyść. I tutaj dochodzę do tego, że fair play, którą my chcemy nagradzać, to postawa zbliżona do ideału osobowości. Postawa, która odróżnia dżentelmena od pospolitego faceta.
Praktyka jest niestety inna. Dzisiaj wystarczy, że ktoś nie kopnie przeciwnika, choć miał okazję, a już mu trzeba dać nagrodę fair play. To deprecjonuje tę nagrodę.
Otóż to. Właśnie dlatego uważam, że za dobre odruchy nie ma fair play. Bo one są rzeczą naturalną, przynajmniej powinny być. Natomiast wyjątkowe rzeczy, bardzo wyjątkowe zachowania - takie należy nagradzać. Janusz Sidło na olimpiadzie w Melbourne oddał swój oszczep Danielsenowi i ten zwyciężył. Pokonał Sidłę, chociaż wszystko wskazywało, że to Janusz jest faworytem. To był prawdziwy gest fair play.
Może zatem nie należy wręczać tej nagrody na siłę, każdego roku. Może raz na jakiś czas, gdy zaistnieje naprawdę ważny powód?
Też tak myślę. Myślę, że jeśli by się uzbierało tego miodu raz na cztery lata, w cyklu olimpijskim, to ho, ho... Człowieka trzeba obserwować jakiś czas. To nie może być jednorazowe wydarzenie. To musi być cała seria zachowań. Trzeba działać z rozwagą i bez pośpiechu, bo to ma być piękna nagroda za piękne, szlachetne życie.
A jak to było w sporcie przed wojną? Czy łatwiej było o dżentelmenów?
Gdy sięgam pamięcią wstecz, mam wrażenie, że dziwnie wyższa była moralność. Pomijając nawet tych ludzi, których po wojnie wynieśliśmy na ołtarze. Bo przecież wielu naszych sportowców, olimpijczyków tak wspaniale spisało się w momencie zagrożenia dla ojczyzny. Inne było wychowanie młodzieży. Wiem z autopsji, że bardzo krótko trzymano mnie w domu. Byłam jedynaczką, oczkiem w głowie rodziców i starszych braci, ale dyscyplina była przeogromna. Punktualność powrotów do domu, żadnego pałętania wieczorami po mieście. To były rzeczy oczywiste. Szkoła bardzo pomagała. Pamiętam, że w moim gimnazjum w Łodzi nauczycielki dyżurowały na deptaku. Wypatrywały uczennic, a każda musiała być w berecie, ze znaczkiem szkoły, w mundurku. Nie wolno było się poruszać tak jak teraz. Obyczajowość się zmieniła diametralnie. I myślę, że ten luz dany młodzieży po wojnie nie za bardzo korzystnie wpłynął na samodyscyplinę.
A wojna? Jak pani przetrwała wojnę?
Sport nie był mi wtedy w głowie, na pewno... Wraz z kolegami, tak myślę, dobrze spełniliśmy obowiązek wobec ojczyzny. Byliśmy patriotami. Ten patriotyzm był w nas. Dwudziestolecie międzywojenne może było zbyt krótkie, żeby poczuć się zupełnie wyzwolonym. Ciągle wisiał nad nami ten bicz, ale kiedy przyszło zagrożenie, nie było jednego zawodnika, który by nie stanął do walki. Kusociński, Lokajski i agent numer jeden, czyli Szajnowicz, Zabierzowski, Głuszek - to wszystko byli młodzi ludzie, młodzi sportowcy. A przecież są to bohaterowie.
Pani była z nimi, trzymaliście się razem. Co pani robiła w czasie wojny?
Po pierwsze wróciłam pod prąd do Warszawy 2 września. Byłam przecież faworytką na olimpiadę w Tokio w czterdziestym roku. Siedziałam we Włoszech, wysłana na stypendium przez Polski Związek Lekkiej Atletyki z najlepszymi trenerami. Najpierw na Wybrzeżu Lazurowym, potem w Genui. Mieszkałam nad samym morzem. Przyjechałam do kraju pod prąd. Już się mówiło o wojnie, więc mogłam zostać. Wszyscy mnie do tego namawiali, ale ja nie chciałam. Na granicy w Zebrzydowicach patrzyli na mnie trochę jak na wariata. Tabuny ludzi wyjeżdżały z kraju, a ja wracałam do Warszawy, chociaż nie bardzo miałam czym i jak. Podróżowałam różnymi środkami lokomocji, wozami, pociągami. W końcu trafiłam. Ponieważ w roku trzydziestym ósmym skończyłam kurs sanitarny, przeciwlotniczy, natychmiast mnie zmobilizowano do sanitarki przeciwlotniczej w Warszawie na Wybrzeżu Kościuszkowskim, gdzie rozpoczynałam swoją pierwszą pracę zawodową, w elektrowni warszawskiej, w 1938 roku. Tam właśnie nosiłam żołnierzy, m. in. z okopów znad Wisły. Potrafiłam na ramieniu przenieść postrzelonego młodego żołnierzyka...
Za to należy się medal. Był medal dla pani?
Dostałam Krzyż Walecznych. Miałam za sobą kurs samochodowy. Prowadziłam sanitarkę w bombardowanej, palącej się Warszawie w pierwszych dniach września. Kierowcę zabili, nie było komu jeździć, jeździłam ja. Po wyzwoleniu skończyło się to moim drugim zamążpójściem, z dyrektorem naczelnym elektrowni, inżynierem i słynnym komendantem obrony elektrowni Wybrzeża Kościuszkowskiego, panem Julianem Koźmińskim. Wyniosłam się z Warszawy do podmiejskiej Podkowy Leśnej.
Ile razy była pani zamężna?
To już moja osobista sprawa. W każdym razie trzy razy miałam ślub w kościele. I to dwa razy na Jasnej Górze. Miałam wszystkie niezbędne papiery. Jestem trzykrotną wdową, więc chyba jestem jakimś unikatem. I jestem wierna. Po trzecim zamążpójściu nie zamierzałam już nigdy zawierać czwartego związku małżeńskiego. Jedno było studenckie, jedno wojenne, a to trzecie było najprawdziwsze w sensie prawdziwego uczucia. Moim trzecim mężem był Wołodia Maleszewski, znany przecież wszystkim (koszykarz, a potem trener reprezentacji Polski koszykarzy - zmarł w roku 1983 - przyp. m.j.) Naprawdę było i uczucie, i nareszcie zawiązanie rodziny. To były niesłychanie ciężkie lata dla nas, ale nie chcę tych lat wspominać. Nie chcę wrogom robić przykrości. Opowiadać kto, kiedy i gdzie tak nas strasznie przyciskał do ziemi. Byłam w szóstym miesiącu ciąży i nie wiedziałam, czy mój mąż wróci, czy nie wróci, bo ciągle był na przesłuchaniach. Chciał być prawnikiem. Był naprawdę do tego przygotowany. Miał wielką inteligencję, mógł być naprawdę dobrym prawnikiem. Niestety wyrzucili go z uczelni po jednym semestrze, bo był synem prezydenta Wilna, którego NKWD zamordowało w Wilnie w 1939 roku. Nie ma co wracać do tych faktów, gorycz została już dawno przełknięta. Zgodnie z zasadami Ojca Świętego, którego zawsze będę uważać za pierwszego Polaka w naszej historii - chociaż bardzo kochałam dziadka Piłsudskiego - uważam, że umieć przebaczać to bardzo ważna rzecz. Ja się tego nauczyłam. Dlatego dziś nie chcę mieć wrogów i nie pamiętam wrogów.
A pamięta pani Hitlera?
Oczywiście, że pamiętam.
To słynna historia: zaprosił panią do loży na olimpiadzie w Berlinie. Pani była trzecia w rzucie oszczepem, dwie Niemki przed panią. Jak to przebiegało?
Nie lubię tego wspominać, ale tak było. Hitler zaprosił do loży wszystkie trzy oszczepniczki. Byli tam też Göring, Goebbels i inni.
Wiem, że kiedy gratulował pani medalu, palnęła pani coś, co potem Goebbels musiał odkręcać. Co to było?
Kiedy Hitler powiedział: "Gratuluję małej Polce", ja mu na to: "Wcale nie czuję się mniejsza od pana". Bo on miał 1,60 w czapce, a ja 1,66 wzrostu. Więc był ogólny śmiech. Prasa niemiecka podawała potem, że Hitler gratulował nie małej Polce, a małej Polsce. Nie wiedzieli już, jak z tego wybrnąć.
Uznano panią za najpiękniejszą sportsmenkę olimpiady w Berlinie. Pewnie wódz chciał mieć twarzową fotkę.
Były takie głupoty. Na każdej olimpiadzie wybierają najładniejszą dziewuchę. Takie tam głupstwa. A to zdjęcie w loży w Hitlerem... Do tej pory dostaję z Niemiec wory listów z prośbą o autografy. To mnie denerwuje. Straciłam część rodziny na Wschodzie i na Zachodzie. Hitler czy Stalin - obu bym powiesiła na szubienicy. Ale Niemcy do tego inaczej podeszli. Z domu wyniosłam brak sympatii dla Niemców, jeszcze większy niż dla Ruskich. Stąd jestem taka, jaka jestem.
Ale to zdjęcie z Hitlerem pomogło wielu Polakom. Uratowało wiele istnień.
W Pruszkowie mi pomogło. To był słynny obóz, w którym Niemcy rozdzielali ludzi - kobiety oddzielnie, mężczyźni oddzielnie: starsi do Oświęcimia, młodzi do obozów pracy, itd. Był w tym obozie tzw. barak chorych. Z tego baraku wyprowadzało się ludzi po stu, stu pięćdziesięciu...
Jak pani to robiła?
Po prostu, pokazywałam przy bramie tę moją fotografię z Hitlerem. Żandarmi traktowali ją jak ausweis. Bili w czapę i przepuszczali mi transport.
Co było dalej?
Wyprowadzałam ludzi na zewnątrz do Pruszkowa, potem brałam do Podkowy do domu. W moim domu miałam obóz przejściowy. Przewinęło się wiele osób, znanych i nieznanych. Mieszkała u mnie Ewa Szelburg-Zarembina, Stasio Dygat. Mieszkał taki chłopiec z przestrzelonym płucem, który dziś ma 70 lat i nadal pisze do mnie kartki.
Jest pani samarytanką, pani Marysiu.
Tak, i wyniosłam to z domu. Matka i ojciec bardzo pomagali ludziom. Nie tylko w sensie dawania pieniędzy. Starzy łodzianie do dzisiaj pamiętają, że wszystkie owoce z naszego sadu szły do szpitala. Jako 12-letnia dziewczyna jeździłam z chłopcami, żeby dostarczyć te owoce i inne produkty. Dużo biedy było w Łodzi. W stosunku do biednych zawsze miałam opiekuńcze ciągoty.
Nie tylko wobec biednych. Również wobec skrzywdzonych. Ponad trzydzieści lat przyjaźni się pani z Ewą Kłobukowską. Ona panią traktuję jak matkę.
Wy wszyscy jesteście moimi dziećmi, a o Ewie, którą skrzywdzono, nie mogę mówić. Już dawno ta sprawa jest nieaktualna.
Idea olimpijska jest dla pani czymś ważnym, jednak dzisiaj został z niej wyłącznie szkielet słów, których życie nie potwierdza.
Sport się zmienia, bo świat się zmienia. Pleni się doping i skrajny materializm. Tam, gdzie wchodzi w grę pieniądz, za pieniądzem idzie zło - chcemy czy nie chcemy. Kiedyś sport był romantyczny. Ale nie możemy żyć przeszłością. Musimy myśleć do przodu, nie gubiąc tego, co było i jest ważne. Sport nawet zmaterializowany, moralnie skrzywiony i tak ma wartości, których nie wolno stracić. Ideały olimpijskie są dzisiaj zmęczone, ale są. Dopóki istnieją, choćby na papierze, warto się wysilać, bo ciągle jest przed nami cel.
Kocha pani sportowców. Za co?
Za to, że chcą do czegoś dążyć; że chcą być lepsi od siebie. A ci, którzy na nas patrzą, niech nie patrzą z zazdrością, tylko niech robią to samo. Jak ktoś ma forsę, niech sobie kupi rakietę i idzie grać w tenisa. Jak nie ma forsy, niech bierze dresy i biega po ścieżce zdrowia, ale niech coś ze sobą robi i w sposób szlachetny wyładowuje się w sporcie. To jest przesłanie proste i łatwe do spełnienia, które sportowcy adresują do społeczeństwa przez samą w nim obecność. Kiedyś, pamiętam, wzięłam dres i pobiegłam do Parku Saskiego. Początkowo patrzyli na mnie jak na wariatkę. Starsza pani pod 70-tkę, a tu raptem biega, robi wygibasy przy drzewie itd. Na drugi dzień przychodzi do mnie starsza pani: czy ja się mogę do pani przyłączyć. I tak się zrobiła grupa starszych kobiet, około 35. Ja potem weszłam w wir swoich spraw i przestałam przychodzić, ale została moja następczyni, pani 65-letnia. I do dzisiejszego dnia kilka pań jeszcze tam biega. Jest to spontaniczna forma sportu i bardzo dobrze.
Jaka pani właściwie jest? Jakby pani siebie określiła?
Mam do siebie dużo zastrzeżeń. Jestem za bardzo spontaniczna, ekspresyjna. Rozpiera mnie ciągle energia. Budzę się w nocy i myślę o różnych sprawach: jakby pomóc temu czy tamtemu. W tej chwili mam problemy, z którymi muszę się sama uporać, a one nie dotyczą mnie. Sobie poświęcam najmniej uwagi i czasu. Powinnam już z tym skończyć, ale myślę sobie: nie mogę, bo los przedłużył ci życie w jakimś celu. Widocznie żądają od ciebie, żebyś jeszcze coś dobrego zrobiła. Jaka jestem?... Ja bym za siebie za mąż nie wyszła. Mam dwoje dzieci i dwoje wnucząt. Rodzina nie ma ze mnie pociechy, rzadko bywam w domu. Tak było zawsze. Mówiłam dzieciom i mówię wnukom: nie możecie się podpierać ani matką, ani babcią. Pracujcie sami na siebie, na własną pozycją. Mnie nikt nie pomagał. W trudnych chwilach borykałam się sama, a tragedie nie są mi obce. Nie obchodzę imienin ani urodzin. Nie obchodzę dlatego, że 46 lat temu moja matka zmarła na moich rękach dokładnie w dzień moich imienin i urodzin, bo mam je jednego dnia. Jaka jestem?... Kocham samotność, kocham przyrodę. Żadnej istoty nie pozbawię życia. Za głupią muchą będę latać po domu ze ścierką, aż ją przepędzę, ale nie zabiję. Ale przede wszystkim kocham ludzi. Ludzie nie są doskonali, bywają źli i co z tego? Mamy stać i patrzeć, jak zło zwycięża? Mamy uciekać, gdy kogoś biją, gdy komuś potrzeba naszej pomocy? Mamy żyć wyłącznie własnymi sprawami, robić szmal, kariery i nie przejmować się innymi, ludzką biedą, ludzkimi nieszczęściami? Przenigdy! Nie na tym polega życie. Nawet największy drań potrafi się pohamować, a nawet zmienić na lepsze, gdy zamiast agresji, której się spodziewa, trafia na trochę ludzkiego ciepła. Własnym przykładem można zdziałać wiele, więcej niż nam się zdaje. Człowiek ma rozum, żeby myśleć, i serce, żeby kochać. Tylko wtedy jest pełnym człowiekiem, żyje pełnią życia. Nam się wydaje, że ideały olimpijskie umarły, ale tak nie jest. One się ciągle odradzają w młodych sercach, w banalnych okolicznościach. Dekorując pewną dziewczynkę, powiedziałam jej: trenuj pilnie, a za rok albo dwa będziesz stała na pierwszym miejscu, a nie na trzecim. I po roku to dziecko do mnie podchodzi i mówi: - "Miała pani rację, dzisiaj wygrałam." Zawsze, kiedy jadę w teren - a jeżdżę do dużych miast i małych dziur - wyrywam z PKOl-u jakieś znaczki, naklejki, proporce. Przecież nie mogę wyjść do młodzieży z pustymi rękami. Wtedy już rozdałam większość pamiątek i gdy podeszła ta dziewczynka, miałam ostatnią naklejkę, więc jej dałam. I wiesz co Mareczku, to dziecko tę głupią naklejkę PKOl wzięło i niosło jak relikwię. Czy to nie jest piękne?
Rozmawiał: Marek Jóźwik
|
MARIA KWAŚNIEWSKA-MALESZEWSKA urodziła się 15 sierpnia 1913 roku w Łodzi. Występowała w barwach ŁKS i AZS Warszawa. Brązowa medalistka w rzucie oszczepem na olimpiadzie w 1936 roku w Berlinie. 13-krotna mistrzyni Polski w rzucie oszczepem, trójboju i pięcioboju. Współzałożycielka Klubu Olimpijczyka, działaczka PKOl i PZLA. Czym jest dla pani nagroda fair play?MARIA KWAŚNIEWSKA-MALESZEWSKA: W moim pojęciu zawężenie czystej gry wyłącznie do wydarzeń na boisku to za mało. Fair play powinna obejmować również życie pozasportowe. Wszelkie zachowania: stosunek do życia, do otoczenia, dbałość o swój image, o to - kim się jest po prostu. Jak pani przetrwała wojnę?Sport nie był mi wtedy w głowie, na pewno... Wraz z kolegami dobrze spełniliśmy obowiązek wobec ojczyzny. Byliśmy patriotami. Ponieważ w roku trzydziestym ósmym skończyłam kurs sanitarny, przeciwlotniczy, natychmiast mnie zmobilizowano do sanitarki przeciwlotniczej w Warszawie. Dostałam Krzyż Walecznych. A pamięta pani Hitlera?Oczywiście, że pamiętam. zaprosił panią do loży na olimpiadzie w Berlinie. Pani była trzecia w rzucie oszczepem, dwie Niemki przed panią. tak było. Hitler zaprosił do loży wszystkie trzy oszczepniczki. zdjęcie z Hitlerem pomogło wielu Polakom. Uratowało wiele istnień.W Pruszkowie mi pomogło. To był słynny obóz. pokazywałam przy bramie tę moją fotografię z Hitlerem. Żandarmi traktowali ją jak ausweis. Bili w czapę i przepuszczali mi transport. Wyprowadzałam ludzi na zewnątrz do Pruszkowa, potem brałam do Podkowy do domu. W moim domu miałam obóz przejściowy. Jest pani samarytanką, pani Marysiu.
|
Telewizja publiczna
TVP miota się od misji do komercji i z powrotem
Odmrozić skansen
Beata Modrzejewska
"Mundial 2002" będzie transmitowany przez Polsat, podobnie mecze Ligi Mistrzów do 2003 roku. To kolejne pole stracone przez TVP. Konkurencja będzie odbierać TVP atrakcyjne pozycje i telewidzów dopóty, dopóki ta nie zrozumie, kim jest i o jakie programy zamierza walczyć.
W pierwszej połowie 1999 r. programy telewizji publicznej oglądało mniej osób niż rok wcześniej. Z każdym rokiem zmniejsza się udział TVP w rynku telewizyjnym. To dobrze - zwłaszcza dla telewizji publicznej. Im większa będzie ofensywa telewizji prywatnych, tym szybciej ludzie TVP uświadomią sobie, że nie mają sensu próby pokonania konkurencji na jej polu, czyli w szeroko rozumianej komercji. Natomiast szeroka oferta telewizji komercyjnych uświadomi telewidzom, jakich programów im brakuje. I właśnie po nie, po pogłębioną publicystykę, niebłahą informację, programy edukacyjne, kulturalne, literackie, naukowe, oświatowe telewidzowie będą wracać do TVP.
Niektórzy mogą uznać, że oczekiwanie, iż takie programy będzie tworzyć i emitować TVP to mrzonka. A przecież ustawa o radiofonii i telewizji stanowi, że do zadań publicznej telewizji należy (m.in.) w szczególności "popieranie twórczości artystycznej, literackiej, naukowej oraz działalności oświatowej". Czy dzisiaj telewizja publiczna te zdania wypełnia?
Grzech pierworodny, czyli partyjność
Wadliwy system wybierania medialnych decydentów, wedle zapewnień twórców, miał się z czasem sam uregulować. Niestety nie był tak uprzejmy i coraz bardziej kuleje. Politycy wybrali swoich kolegów do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, ci z kolei powiązanych z politykami członków rad nadzorczych mediów publicznych i powiązane ze sobą składy zarządów. Członkowie zarządów podobierali dyrektorów programów itd. To w znakomity sposób uniemożliwiło zdystansowanie telewizji do świata polityki.
Jednak na funkcjonowanie TVP wielki wpływ ma to, że nikt tak naprawdę nie wie, czego należy od niej oczekiwać: jaki procent programów łatwych, jaki ambitniejszych, tzw. misyjnych, jaki etos postępowania powinien obowiązywać jej pracowników (i kierownictwo), czy postawić na dziennikarstwo partyjne czy zobiektywizowane itd. Telewizja publiczna nie ma tożsamości.
Z tych przyczyn wynika jej podatność na manipulację, ręczne sterowanie i polityczne przepychanki. Władze telewizji z lubością cytują sondaże, z których wynika, iż w oczach Polaków TVP ma autorytet większy od naczelnych organów państwa. Ale czy ciągły udział w awanturach, potyczkach, obrzucaniu się inwektywami może budować autorytet? Może Polakom chodzi o coś innego i zakreślając odpowiedź: "mam zaufanie do TVP", myślą "wierzę w prognozę pogody"?
Skansen, czyli telewizja dworska
TVP "musi uczestniczyć w kreowaniu kierunków rozwoju nowych technik" - napisał przewodniczący KRRiTV Juliusz Braun i dodał: "telewizja publiczna nie może stać się skansenem".
Ale jest. Jak twierdzą pracujący na Woronicza nadal na korytarzach straszy klimat znany z filmu "Człowiek z marmuru". Jak wygląda apolityczność TAI pokazał protest przeciwko wpływom PSL, zakończony odejściem wiceszefa Jacka Maziarskiego, który ujawnił jak bardzo TVP kibicuje SLD i PSL. Apolityczność Jedynki pokazał konflikt wokół programu "Tygodnik polityczny Jedynki" i jego reperkusje: bronienie przez prezesa TVP Roberta Kwiatkowskiego jednostronnego upolitycznienia dziennikarzy i finał w postaci bojkotu programu przez koalicję rządzącą.
Rok 1999 zaczął się znamiennie - życzenia sylwestrowe z kielichem szampana w dłoni składał telewidzom szef Jedynki Sławomir Zieliński, a nie, jak najczęściej bywało spikerzy prowadzący tego dnia program. W ogromnym show Maryli Rodowicz, emitowanym również wtedy, kamera skwapliwie filmowała gnące się w rytm przebojów kierownictwo TVP. Również podczas populistycznych gali piosenki można bez trudu zauważyć na widowni telewizyjnych decydentów.
Niestety, nie można zwalić winy na operatorów, że są lizusami i dlatego filmują szefostwo. Te tony wazeliny spływają z góry. Pracownicy nie mają wątpliwości, czego oczekują ich przełożeni. Tam, gdzie jest szef i kamera, szef musi przemówić. Telewizja publiczna jest telewizją dworską, więc kłania się w pas również szefom. A przecież TVP korzysta z majątku państwowego zbudowanego ongiś z naszych podatków, a i teraz - po przekształceniach - dostaje od Polaków donacje w postaci abonamentu; jej szefowie zachowują się zaś tak, jakby w TVP już się uwłaszczyli.
Ranking, czyli konkurencja
Według badań firmy AGB udział Programu I TVP w pierwszym półroczu 1999 r. wyniósł 28,3 procent. W 1998 r. Jedynka zajmowała jedną trzecią rynku telewizyjnego, a rok wcześniej - o 2 procent więcej. Badania OBOP nieznacznie się różną, ale przedstawiają ten sam trend - ograniczanie pola TVP.
Jaki dystans dzieli TVP od konkurencji? Pozornie olbrzymi, ale gdy spojrzeć na każdy program TVP z osobna, to siła jej polega głównie na obszarze, który zajmuje w eterze. Różnice między liderami nie są duże. We wrześniu Polsat miał 24 proc. rynku. Dwójka - 18 proc., a TVN - 11 proc. Pozostałe dwa kanały TVP są, a jakby ich nie było. Tylko 3,5 proc. rynku zajmuje sieć regionalnych oddziałów TVP (w ciągu roku straciły 2 proc. rynku), jeszcze słabiej wypada TV Polonia.
"TVP broni pozycji lidera" - można przeczytać w Biuletynie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Owszem, broni, ale pojawiają się dwa pytania: dlaczego broni i jakim kosztem.
Przecież nie po to uwolniono rynek mediów elektronicznych, żeby utrzymać monopol TVP! Właśnie wolny rynek i konkurencja miała ją zmusić do przekształceń: do racjonalizacji zatrudnienia, robienia programów dla widzów, a nie dla polityków. Jedyna nowa idea pojawiła się na Woronicza, gdy dogorywał Radiokomitet. Piotr Gaweł wymyślił, jak zdobyć reklamy dla TVP. I od tej pory reklama stała się - obok polityki - najważniejszym punktem odniesienia dla telewizyjnych władców.
I właśnie pieniądze z reklamy płynące wartkim strumieniem zablokowały reformy w TVP. Bo skoro nie trzeba nic robić, by mieć widzów i reklamy - to po co podejmować niepopularne decyzje? I tak TVP zamroziła dawniejsze układy, stosunki, podejście do pracy, a nawet liczbę pracowników. Gdy pojawiły się stacje konkurencyjne zaczęto wprowadzać programy atrakcyjne, a mało ambitne. Mało kto dziś pamięta, że przed kilkoma laty TVP programowo nie nadawała disco polo. Dzisiaj na pewno telewizja publiczna oddałaby muzyce chodnikowej sporo czasu w prime timie, za to przedstawiciel władz powiedziałby, patrząc wprost w kamerę, że emisja tego programu zarobi na programy ambitniejsze, których tytułów nie umiałby wymienić.
Problem gadających głów
"Bogaci się bogacą, a biedni biednieją" - wbrew pozorom nie jest to wypowiedź z sondy ulicznej na temat sytuacji w kraju, tylko pytanie postawione przez dziennikarza programu publicystycznego profesorowi ekonomii i ministrowi finansów Leszkowi Balcerowiczowi. Nic dziwnego, że mimo wzywania do odpowiedzi zdecydowanym "i co pan na to", trudno było profesorowi ekonomii zmierzyć się z taką dawką populizmu i prymitywizmu. Pogarda dla widzów wiąże się z pogardą dla gości. Zaproszeni do udziału w publicystycznych programach często przejmują jego prowadzenie, bo prowadzący nie wie, o co chodzi.
Najtrafniejsza w ostatnim czasie diagnoza stanu telewizji publicznej pochodzi z jej wnętrza. I nic dziwnego, któż lepiej ją zna od jej pracowników. W jednej z relacji z Festiwalu Filmowego w Gdyni Maciej Orłoś zadał pytanie Sławomirowi Rogowskiemu z kierownictwa TVP (szefowi Agencji Filmowej): "Czy to prawda, że TVP wspiera filmy ambitne?". "Telewizja publiczna wspiera filmy różne. Od misji do komercji. Od komercji do misji" - odpowiedział pytany.
I to jest to! TVP miota się od misji do komercji i z powrotem. Uważa, ze z samego tytułu "telewizji publicznej" należą jej się przywileje i to przywileje przeliczane na złotówki. A jeśli jakieś przywileje, to najpierw powinny być widoczne pożytki, jakie z niej ma społeczeństwo. I argument, że pożytkiem jest dostarczanie rozrywki stał się śmieszny, gdy umożliwiono działalność stacjom prywatnym.
Ci, którzy mają wpływ na TVP, czyli członkowie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, a za ich pośrednictwem politycy, powinni uświadomić sobie, że TVP nie jest za darmo. Ktoś na nią płaci: ludzie, którzy płacą abonament oraz reklamodawcy i sponsorzy, którzy płacą dlatego, że widzowie oglądają TVP. Nie można debatować o tym, iż w TVP jest za dużo płytkich programów i reklam, nie biorąc pod uwagę tego, że właśnie na ich zbieranie nastawiona jest TVP.
Nie można mnożyć oddziałów regionalnych TVP ani kanałów, czy to naziemnych, czy satelitarnych, czy cyfrowych, nie zastanawiając się, z czego je utrzymać. Z abonamentu? Dlaczego ludzie mieliby go płacić? Trzeba im na to pytanie odpowiedzieć, udowodnić, że warto mieć telewizję publiczną. Szefowie TVP, skoro tak lubią pokazywać się publiczności, niech wystąpią i zaprezentują rozliczenie, na co poszły pieniądze z abonamentu: na jakie programy, jakie filmy, jakie imprezy. To wzbudziłoby zaufanie i może powstrzymało ludzi od wyrejestrowywania telewizorów.
Najlepiej byłoby, gdyby odnowa telewizji publicznej wyszła z niej samej. Jednak trudno w to uwierzyć, by kierownictwo TVP widziało potrzebę zmian. Władza demoralizuje. Zwłaszcza jak na jej potwierdzenie ma się sześć tysięcy pracowników, trzy programy ogólnopolskie i jeden satelitarny, a wkrótce platformę cyfrową.
---------
Wykorzystałam badania OBOP, oraz AGB Polska (za Biuletynem KRRiTV).
|
Z każdym rokiem zmniejsza się udział TVP w rynku telewizyjnym. To dobrzej. Im większa będzie ofensywa telewizji prywatnych, tym szybciej ludzie TVP uświadomią sobie, że nie mają sensu próby pokonania konkurencji na jej polu, czyli w szeroko rozumianej komercji. Natomiast szeroka oferta telewizji komercyjnych uświadomi telewidzom, jakich programów im brakuje. I właśnie po nie, po pogłębioną publicystykę, niebłahą informację, programy edukacyjne, kulturalne, literackie, naukowe, oświatowe telewidzowie będą wracać do TVP.
Wadliwy system wybierania medialnych decydentów coraz bardziej kuleje. Jednak na funkcjonowanie TVP wielki wpływ ma to, że nikt tak naprawdę nie wie, czego należy od niej oczekiwać: jaki procent programów łatwych, jaki ambitniejszych, czy postawić na dziennikarstwo partyjne czy zobiektywizowane itd. Telewizja publiczna nie ma tożsamości.
Z tych przyczyn wynika jej podatność na manipulację, ręczne sterowanie i polityczne przepychanki. Telewizja publiczna jest telewizją dworską, więc kłania się w pas również szefom.
nie po to uwolniono rynek mediów elektronicznych, żeby utrzymać monopol TVP! Właśnie wolny rynek i konkurencja miała ją zmusić do przekształceń. pieniądze z reklamy zablokowały reformy w TVP. TVP zamroziła dawniejsze układy, stosunki, podejście do pracy, a nawet liczbę pracowników. Gdy pojawiły się stacje konkurencyjne zaczęto wprowadzać programy atrakcyjne, a mało ambitne. Pogarda dla widzów wiąże się z pogardą dla gości.
TVP miota się od misji do komercji i z powrotem. Uważa, ze z samego tytułu "telewizji publicznej" należą jej się przywileje. Ci, którzy mają wpływ na TVP, powinni uświadomić sobie, że TVP nie jest za darmo. Ktoś na nią płaci: ludzie, którzy płacą abonament oraz reklamodawcy i sponsorzy, którzy płacą dlatego, że widzowie oglądają TVP. Szefowie TVP niech wystąpią i zaprezentują rozliczenie, na co poszły pieniądze z abonamentu.
|
Dzierżenie rzeczy cudzych, bezprawnie przywłaszczonych nie jest równoznaczne z tytułem własności
Liberum veto i zabytki
RYS. PAWEŁ GAŁKA
JAN PRUSZYŃSKI
"Dążąc do naprawienia naruszeń prawa własności (...), pragnąc realizować konstytucyjną zasadę ochrony tego prawa oraz kierując się potrzebą porządkowania stosunków własnościowych" - to słowa preambuły ustawy z 11 stycznia 2001 roku o reprywatyzacji zawetowanej 22 marca przez prezydenta RP. Znamienne, że prasa pełna nerwowych wypowiedzi dotyczących mienia Żydów polskich pomija sprawy zabytków budownictwa, dzieł sztuki i rzemiosł artystycznych, księgozbiorów i archiwaliów.
Opieszałość swoistego wymiaru "sprawiedliwości społecznej" działała nie tylko na korzyść ich bezprawnych posiadaczy, ale również na szkodę dziedzictwa kultury. Twierdzenie prezydenta RP, że ustawa "godzi w podstawowy interes wszystkich Polaków", jakim jest "tworzenie najlepszych możliwych warunków do rozwoju gospodarczego", stawia nie tylko ów niesprecyzowany interes ponad prawem, ale - co gorsza - dowodzi przekonania, że prawnie wątpliwy stan własnościowy sprzyja rozwojowi gospodarczemu! Czy również kulturalnemu?
Czym była nacjonalizacja
Nacjonalizacja anno 1945 była - podobnie jak "komunalizacja" - aktem represji realizowanym z naruszeniem obowiązującego prawa. Reforma rolna rozpoczęta w 1944 roku nie rozwiązała problemów wsi polskiej, gdyż nie to było jej celem. "Nacjonalizacja podstawowych gałęzi gospodarki narodowej zlikwidowała bazę kapitału, a przeprowadzenie reformy rolnej spełniło tę samą funkcję w stosunku do obszarnictwa" - pisano w podręcznikach prawa.
Odbieranie właścicielom ich mienia, pod nadzorem i przy udziale funkcjonariuszy UB i MO, nie było nacjonalizacją, tj. unarodowieniem, lecz konfiskatą na rzecz państwa, uzasadnioną założeniami ideologii, nie zaś względami sprawiedliwości czy tym bardziej gospodarności.
Gdyby było inaczej, nie byłaby potrzebna ani ochrona policyjna, ani zakaz przebywania dłużej niż jedną dobę właścicieli parcelowanych majątków na terenie powiatów, w których były one położone, ani zagrożenie karą śmierci każdemu, kto w świetle dekretu z 1944 roku o ochronie państwa "utrudniałby wprowadzanie w życie reformy rolnej albo nawoływał do czynów skierowanych przeciw jej wykonywaniu lub publicznie pochwalał takie czyny".
Zgodnie z przepisami przejęciu podlegały jedynie nieruchomości wraz z inwentarzem oraz urządzeniami przemysłu rolnego. W większości parcelowanych majątków znajdowały się jednak obiekty znacznej wartości historycznej i artystycznej, dzieła sztuki i pamiątki osobiste pokoleń ich właścicieli, księgozbiory i archiwa. Ich spisywanie i ocenę powierzono "komitetom folwarcznym" nie mającym żadnego przygotowania i zawłaszczono na podstawie rozporządzenia ministra rolnictwa z 1 marca 1945 roku.
W świetle przepisów - co potwierdziło orzecznictwo SN i NSA - minister ten nie miał kompetencji do decydowania w sprawach "wartości naukowej, artystycznej lub muzealnej" i decyzje podjęte na podstawie jego rozporządzenia były od początku nieważne z mocy prawa.
Kłopoty z bogactwem
Około dwudziestu tysięcy nieruchomości wraz z wyposażeniem znalazło się w posiadaniu państwa, bez jakiejkolwiek koncepcji ich zagospodarowania. Obiekty, które dziś bez wyjątku zaliczylibyśmy do zabytków, były wykorzystywane do celów niezgodnych z ich przeznaczeniem, nieremontowane i opuszczane po zdewastowaniu. Wyzyskiwano je nie tylko na siedziby PGR, szkoły i ośrodków zdrowia, ale wzorem sowieckim na magazyny nawozów, substancji żrących, paliw i składów ziemiopłodów, co powodowało ich przyspieszone niszczenie. "Mnie, towarzysze, cieszy, jak rozbierają te zamki, bo to ginie burżuazja" - głosił oficjalnie wysoki funkcjonariusz partyjny, a dyrektor PGR użytkującego dawny zbór jako... chlew: mówił: "przedtem świnie heretyki tu siedziały, to teraz też świnie mogą tu być, tylko pożyteczniejsze".
Nie inaczej postąpiono z budynkami miejskimi poddanymi dewastującemu reżimowi "gospodarki komunalnej". Była to kolejna, choć pośrednia zemsta na właścicielach. "Władza ludowa" realizowała nie tylko zasadę "sprawiedliwości społecznej", ale także walki klasowej. Wszyscy mieli do wszystkich pretensje, nikt nie był u siebie, a przedstawiciele władzy, przebywający gdzieś na wysokości, brali na siebie wygodną rolę "właściciela" rozdzielającego cudze dobra według własnego uznania tym, którzy w jej mniemaniu na nie zasługiwali.
Na masowe porzucanie zdewastowanych budynków zabytkowych "przeznaczonych do zagospodarowania społecznego" rząd reagował wydawaniem uchwał o lokalizacji w nich zakładów produkcyjnych. Dewastacja zasobu budowlanego trwała z różnym nasileniem aż po schyłek PRL.
"Mienie podworskie"
Ignorowanym produktem dekretu z 6 września 1944 roku była konfiskata zasobów artystycznych określanych odtąd pogardliwą nazwą "mienia podworskiego". Pracownikom Naczelnej Dyrekcji Muzeów i Ochrony Zabytków, a zwłaszcza jej Wydziału Muzealnictwa, oraz znacznej części pracowników muzeów zabrakło wyobraźni. Dowolność dysponowania zasobem przekraczającym możliwości "zagospodarowania" uczyniła z nich współsprawców zniszczeń.
Przyzwyczajenia wyniesione z lat okupacji i brak odpowiedzialności pozwalały na dokonywanie swoistej selekcji zasobu według nigdzie niezapisanych kryteriów. W inwentarzach nie notowano, ile i jakich obiektów trafiło do muzeów, ile zostało skierowanych do sprzedaży w sklepach DESA, ile "rozdysponowywano" darmo lub za ułamek rzeczywistej wartości między wybrańców, darowano podczas wizyt państwowych i partyjnych, a ile "wypożyczono" urzędom państwowym lub prominentom.
Podobnie traktowano księgozbiory, których większość była niszczona na miejscu, część włączana do bibliotek miejskich i publicznych, skąd były wycofywane w ramach kolejnych reorganizacji lub po prostu przywłaszczane i sprzedawane w antykwariatach. Tysiące książek trafiły na makulaturę lub na... kompost, znacznie mniej do Biblioteki Narodowej.
Mimo upływu lat wiedza o zasobie muzeów nie była lepsza. Według raportu o stanie muzealnictwa polskiego z 1982 roku miał on wynosić "około 7 milionów obiektów", a w 1987 roku 9 milionów 214 tysięcy obiektów oraz 18 tysięcy depozytów. Ten przyrost zbiorów był kolejnym przykładem tezy udanie przedstawionej przez Ilię Erenburga, dotyczącej mnożenia królików w urzędniczej wyobraźni. Kontrole wykazywały niedociągnięcia w inwentaryzacji, brak oszacowania zbiorów i spisów z natury, ale raporty z nich były utajniane przez resort kultury "w interesie społecznym".
Odbudowa zabytków zniszczonych podczas drugiej wojny nie zmienia faktu, że liczniejsze od odrestaurowanych dzieła uległy zniszczeniu. Planowana i realizowana przebudowa ustroju spowodowała niszczenie przejawów i dokumentów przeszłości, zatem argumentowanie, iż dzięki przemianom społecznym były one lepiej chronione i szerzej udostępniane, jest tak absurdalne, że nie zasługuje na polemikę. Ochrona zabytków była iluzoryczna, opieka zaś ograniczona do zabytków wykorzystywanych gospodarczo. Doprowadzono do ruiny kilkadziesiąt tysięcy obiektów budownictwa miejskiego i wiejskiego, tysiące rozebrano na materiał budowlany.
Znaczna część obiektów nie była zresztą nigdy zarejestrowana. Konfrontacja bilansu zasobu zabytkowego odebranego przed ponad półwieczem z zachowaną jego częścią jest niepodważalnym dowodem państwowego wandalizmu. Dziedzictwem minionego ustroju jest zafałszowanie historii, ośmieszenie patriotyzmu i działania we wspólnym interesie i dla wspólnego dobra. Zabytki przestały identyfikować społeczności lokalne i wzmagać poczucie przynależności do własnego narodu lub choćby własnego miejsca na ziemi.
Co gorsza, zrównanie z dziełami sztuki wytworów nie mających wiele wspólnego z artyzmem, talentem, a nawet zwykłą starannością wykonania dawnych wieków spowodowało zamęt pojęciowy i trudności oceny, z którymi będą borykać się przyszłe pokolenia pracowników muzealnictwa i konserwatorstwa.
Łatwiej zmienić ustrój niż przyzwyczajenia
Rzeczpospolita Polska jest ponoć państwem prawnym, a więc istniejące zabytki nieruchome i ruchome będące w posiadaniu państwa albo związków komunalnych winny być zwrócone właścicielom lub ich prawnym następcom. Faktem jest, że przywrócenie praw właścicielskich coraz mniej licznym "przedstawicielom klas posiadających" nie ma wielu zwolenników.
Stosunek różniących się doktrynalnie i programowo przedstawicieli partii stanowiących większość w parlamencie, a także muzealników, władz stowarzyszeń zawodowych i członków społeczeństwa do własności jest wypadkową zastarzałej niechęci, podejrzliwości i zawiści. Nie przyjmują oni do wiadomości, że dzierżenie rzeczy cudzych, bezprawnie przywłaszczonych nie jest równoznaczne z tytułem własności, a tym bardziej "własności społecznej" - gdyż kategoria taka prawnie nie istnieje. Zwolennicy referendum za reprywatyzacją lub przeciw niej nie zauważają, że równałoby się ono rozstrzygnięciu, czy należy przestrzegać prawa.
Racje prawne byłych właścicieli ustępują też interesom posiadaczy dzieł sztuki i zabytków, którzy weszli w ich posiadanie dawniej lub obecnie wskutek tzw. prywatyzacji nie będącej prawnym przeciwieństwem wywłaszczenia, lecz rozporządzaniem cudzym mieniem. Państwo i jego instytucje - przede wszystkim Agencja Własności Rolnej - wyprzedały liczne zabytki nieruchome, mimo że prawa własności były wątpliwe, zaniżając w dodatku wartość zbywanych nieruchomości lub nawet określając ją jako zerową. Sprzedano w ten sposób kilkanaście zamków, m.in. w Baranowie Sandomierskim, w Krokowej, Łagowie Lubuskim i Rydzynie, oraz kilkadziesiąt pałaców i dworów. Niektóre, jak zamek w Książu, sprzedano za symboliczną złotówkę, inne darowano osobistościom lub partiom. To, że zespoły pałacowo-parkowe stały się po dokonanym przez nabywców remoncie zadbanymi rezydencjami, nie zmienia wadliwości nabycia praw. Inne, o wielkiej kubaturze i nie mniejszej wartości historycznej, czekają na swój los: całkowite zniszczenie lub "sprywatyzowanie".
W pomysłach tzw. uwłaszczenia, których jednym z przykładów była ustawa z 14 lipca 2000 roku o zasadach realizacji programu powszechnego uwłaszczenia obywateli, zignorowano specyfikę zabytków nieruchomych, co następnie "naprawił" Senat, stanowiąc, że "z uwłaszczenia wyłączone są budynki wpisane do rejestru zabytków na podstawie przepisów ustawy o ochronie dóbr kultury", tj. domy i mieszkania dzielnic staromiejskich stanowiące w wielu miejscowościach większość zasobu budowlanego. Do tego uwłaszczenie "użytkowników" kamienic zabytkowych i mieszkań komunalnych byłoby nieoczekiwaną gratyfikacją ich wieloletniego niedbalstwa widocznego w większości miast polskich.
Jak oddać, by nie oddawać?
Przepisy zawetowanej przez prezydenta RP ustawy z 11 stycznia 2001 roku o reprywatyzacji dotyczyły m.in. "przywrócenia utraconej własności" zabytkowego zasobu budowlanego oraz przedmiotów nazwanych "ruchomymi dobrami kultury". Wyłączono z tego zespoły pałacowo-parkowe określone mianem "szczególnie znaczących dla kultury narodowej": Arkadii, Gołuchowa, Kozłówki, Łańcuta, Nieborowa, Niedzicy, Opinogóry, Oporowa, Pieskowej Skały, Pszczyny, Rogalina, Wilanowa oraz Królikarni. Zrozumiała jest niechęć do oddawania właścicielom lub ich spadkobiercom obiektów wysokiej wartości, nie tylko artystycznej i historycznej, ale i materialnej, o które państwo dbało - inaczej niż o większość zabytków nieruchomych, szczególnie, że nie jest pewne, czy byliby w stanie zająć się nimi i czy nie sprzedaliby ich obrotnym biznesmenom. Rozwiązanie to pozornie słuszne "społecznie" byłoby jednak ustawowym zatwierdzeniem aktów konfiskat naruszających prawo.
Kryterium "szczególnego znaczenia dla kultury" jest zresztą - podobnie jak "oczywisty charakter zabytkowy" - określeniem na tyle pojemnym, że na jego podstawie można dowolnie powiększać listę wyłączeń. Rzecz nie w tym, czy wydzielić spod reprywatyzacji tylko wielkie rezydencje, dwory i dworki, "sprywatyzowane" zabytkowe młyny, wiatraki, kuźnie, warsztaty i pomieszczenia fabryczne, ale czy to "szczególne znaczenie" spowoduje skuteczną opiekę nad obiektami w gestii państwa lub samorządów, zagrożonymi zniszczeniem, ponieważ środki przeznaczane na ich utrzymanie są równe świadomości kulturalnej decydentów.
W przeciwieństwie do regulacji "reprywatyzacji" nieruchomości rozwiązania dotyczące zwrotu dzieł sztuki były powierzchowne, by nie rzec niedbałe. Artykuł 58 ust. 1 ustawy mówił, że osobie uprawnionej przywraca się na jej wniosek własność rzeczy będących dobrami kultury w rozumieniu ustawy o ochronie dóbr kultury i pozostających w posiadaniu muzeów lub instytucji publicznych. Główną przeszkodą realizacji byłaby trudność ilościowego i jakościowego określenia obiektów podlegających zwrotowi.
Ustawa zobowiązała muzea publiczne do sporządzenia w ciągu sześciu miesięcy "wykazów ruchomych dóbr kultury"! Wątpliwe, by muzea lekceważące rozporządzenia ministra kultury i sztuki w sprawach ewidencji i inwentaryzacji chciały i mogły wykonać je w tak krótkim terminie. Władze Muzeum Narodowego poinformowały oficjalnie, że w ich zbiorach znajduje się zaledwie 321 obiektów podlegających zwrotowi, choć do niedawna twierdziły, iż w wyniku zwrotu "opustoszałyby muzea".
Swego rodzaju kuriozum jest przepis, na podstawie którego można by orzec o zachowaniu do siedmiu lat obiektu przez dotychczas nim władającego. Pomysłodawcy zdawali się nie zauważyć sprzeczności tego rozwiązania z artykułem 64 konstytucji, przewidującym możliwość ustawowego ograniczenia własności, jednak "w zakresie, w jakim nie narusza ono istoty prawa własności".
Warto zauważyć, że prywatyzacja dotyczy wyłącznie zabytków nieruchomych, reprywatyzacja miała obejmować zabytki nieruchome i ruchome, a uwłaszczenie wyłączało je całkowicie, co wskazuje na celowość łącznej regulacji problematyki własności obiektów mających znaczenie dla dziedzictwa narodowego, "strzeżonego" w świetle artykułu 5 Konstytucji RP.
Uporządkowanie stosunków własnościowych i przywrócenie praw właścicielskich naruszonych przed półwieczem jest konieczne, jeżeli poważnie traktować artykuł 2 konstytucji: "Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym...", choćby było to sprzeczne z poglądami polityków, uważających, że drugi człon tego samego artykułu: "...urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej", pozwala na liberum veto i obstrukcję parlamentarną, jakże podobne do działań, które w odleglejszej przeszłości hamowały działalność ustawodawczą.
Autor jest prawnikiem, profesorem w Instytucie Nauk Prawnych PAN. Od wielu lat specjalizuje się w problematyce ochrony dziedzictwa kultury. Jest autorem wielu publikacji, m.in. monografii "Prawna ochrona zabytków architektury w Polsce" (1977), "Ochrona zabytków w Polsce. Geneza, organizacja, prawo" (1989), "Dziedzictwo kultury Polski, jego straty i ochrona" (w druku).
|
"Dążąc do naprawienia naruszeń prawa własności (...), pragnąc realizować konstytucyjną zasadę ochrony tego prawa oraz kierując się potrzebą porządkowania stosunków własnościowych" - to słowa preambuły ustawy z 11 stycznia 2001 roku o reprywatyzacji zawetowanej 22 marca przez prezydenta RP. Opieszałość swoistego wymiaru "sprawiedliwości społecznej" działała nie tylko na korzyść ich bezprawnych posiadaczy, ale również na szkodę dziedzictwa kultury. Twierdzenie prezydenta RP, że ustawa "godzi w podstawowy interes wszystkich Polaków", jakim jest "tworzenie najlepszych możliwych warunków do rozwoju gospodarczego", stawia nie tylko ów niesprecyzowany interes ponad prawem, ale - co gorsza - dowodzi przekonania, że prawnie wątpliwy stan własnościowy sprzyja rozwojowi gospodarczemu! Czy również kulturalnemu? Rzeczpospolita Polska jest ponoć państwem prawnym, a więc istniejące zabytki nieruchome i ruchome będące w posiadaniu państwa albo związków komunalnych winny być zwrócone właścicielom lub ich prawnym następcom. Faktem jest, że przywrócenie praw właścicielskich coraz mniej licznym "przedstawicielom klas posiadających" nie ma wielu zwolenników.Stosunek różniących się doktrynalnie i programowo przedstawicieli partii stanowiących większość w parlamencie, a także muzealników, władz stowarzyszeń zawodowych i członków społeczeństwa do własności jest wypadkową zastarzałej niechęci, podejrzliwości i zawiści. Nie przyjmują oni do wiadomości, że dzierżenie rzeczy cudzych, bezprawnie przywłaszczonych nie jest równoznaczne z tytułem własności, a tym bardziej "własności społecznej" - gdyż kategoria taka prawnie nie istnieje. Zwolennicy referendum za reprywatyzacją lub przeciw niej nie zauważają, że równałoby się ono rozstrzygnięciu, czy należy przestrzegać prawa. Przepisy zawetowanej przez prezydenta RP ustawy z 11 stycznia 2001 roku o reprywatyzacji dotyczyły m.in. "przywrócenia utraconej własności" zabytkowego zasobu budowlanego oraz przedmiotów nazwanych "ruchomymi dobrami kultury". Zrozumiała jest niechęć do oddawania właścicielom lub ich spadkobiercom obiektów wysokiej wartości, nie tylko artystycznej i historycznej, ale i materialnej, o które państwo dbało - inaczej niż o większość zabytków nieruchomych, szczególnie, że nie jest pewne, czy byliby w stanie zająć się nimi i czy nie sprzedaliby ich obrotnym biznesmenom. Rozwiązanie to pozornie słuszne "społecznie" byłoby jednak ustawowym zatwierdzeniem aktów konfiskat naruszających prawo.Uporządkowanie stosunków własnościowych i przywrócenie praw właścicielskich naruszonych przed półwieczem jest konieczne, jeżeli poważnie traktować artykuł 2 konstytucji: "Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym...", choćby było to sprzeczne z poglądami polityków, uważających, że drugi człon tego samego artykułu: "...urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej", pozwala na liberum veto i obstrukcję parlamentarną, jakże podobne do działań, które w odleglejszej przeszłości hamowały działalność ustawodawczą.
|
Obecny system zaopatrywania sił zbrojnych RP nie jest klarowny
Jak wykluczyć korupcję z MON
PAWEŁ F. NOWAK
O korupcji w Ministerstwie Obrony Narodowej mówi się w kontekście podejrzeń o nieprawidłowości w realizacji zamówień publicznych. Byłoby wielce zawstydzające, gdyby w resorcie, w którym Honor i Ojczyzna powinny być ponad wszystko, dopuszczano się praktyk niegodnych urzędników państwowych i żołnierzy.
Plotki wokół ministerstwa (i w nim samym) głoszą, iż prowizje były sute, do 10 proc. To bardzo dużo, wręcz nie do wiary. Na zakupy w ostatnich latach MON przeznaczało 1,5 do 2 mld zł rocznie; urobek byłby niesamowicie wysoki. Zamówienia publiczne to dziedzina narażona na różne nieprawidłowości, ale również na pomówienia, i dlatego konieczne są działania tworzące system odporny na zakłócenia.
Nasze prawo nie toleruje form premiowania za kontrakt zrealizowany w urzędach państwowych. Mówi się o tym, nie podając konkretów, iż w wielu instytucjach budżetowych (nie tylko w MON) warunkiem kontraktu jest sowita prowizja, że często już na początku trzeba złożyć odpowiedni depozyt.
Przede wszystkim zapobiegać
W każdym środowisku znajdą się ludzie, którzy przynoszą innym wstyd, ale nie wolno też uogólniać pojedynczych opinii. Już wcześniej nagłaśniano afery, związane na przykład z odraczaniem służby wojskowej czy nadużyciami w gospodarce wojskowej. Te ostatnie, przy dobrej kontroli, są do wykrycia. Zdecydowanie trudniejsze do ujawnienia są łapówki, w tym prowizje (trudno to inaczej nazwać), z czego doskonale zdają sobie sprawę zarówno biorący, jak i dający.
Częstotliwość i powtarzalność plotek świadczy, że ich prawdopodobieństwo jest wysokie. Od lat wokół MON krążą plotki o prowizjach. A jeśli mamy do czynienia z naciskami na realizację dostaw u określonych wykonawców, to jest to wielce prawdopodobne. W praktyce można uprawdopodobnić każdą transakcję, układając odpowiednio wymagania, wie o tym każdy handlowiec, i dlatego tak ważna jest elementarna uczciwość. Niezbędne są również mechanizmy eliminujące różne nieprawidłowości, w tym surowa kontrola piętnująca każdy przypadek niewłaściwego działania, którego sprawcy powinni ponosić konsekwencje. Tego w naszym państwie brakuje.
Gospodarka rynkowa wprowadziła nowe zasady, które szczególnie wojsku skomplikowały działalność. Kiedyś podpisywało się umowę z producentem i przez lata płynęły dostawy. Dzisiaj musimy stosować ustawę o zamówieniach publicznych, ogłaszać przetargi i za każdym razem wybór może być zupełnie inny. Powoduje to bałagan w zasobach sprzętowych i materiałowych, co się wyraźnie odbija w kosztach. Są to ułomności możliwe do wyeliminowania - także przy dobrej woli prezesa Urzędu Zamówień Publicznych, który może, ale nie musi się zgodzić na kontrakt ponadtrzyletni.
Pierwsze zabezpieczenia
Wiele w tej dziedzinie zmienia się na korzyść wojska. Ustawa o przebudowie, modernizacji technicznej i finansowaniu sił zbrojnych RP w latach 2001 - 2006 pozwala na kontrakty wieloletnie, choć anulowała artykuł 73 ustawy o zamówieniach publicznych w odniesieniu do dostaw ujętych w programie sześcioletnim. Pozostaną nam kontrakty pięcio-, cztero- i trzyletnie, bo ustawa o finansowaniu SZ RP jest epizodyczna, odnosi się do konkretnego programu. Przez ten czas zostanie jednak uporządkowany park sprzętowy. Nie będzie niespodzianek, jakie przynosił coroczny przetarg i wybór dostawcy. Także zmiany w ustawie o zamówieniach publicznych, aczkolwiek niezupełnie takie, jakich wojsko oczekiwało, stwarzają szansę na uporządkowanie procedur. W myśl tych zmian siły zbrojne, gdy chodzi o usługi lub dostawy dotyczące broni, amunicji lub sprzętu przeznaczonego wyłącznie do celów wojskowych, mogą prowadzić postępowanie o zamówienie publiczne na zasadach szczególnych. Skróci to procedury i zmniejszy ich pracochłonność. Jest to również istotne dla producentów wyrobów używanych w wojsku. Mogą bowiem liczyć na bezpośrednie zamówienia, właśnie na zasadach szczególnych, na kilka kolejnych lat.
Wojsko niedawno zaczęło realizować swoje potrzeby w cyklu trzyletnim. Od lat zezwalała na to ustawa o zamówieniach publicznych. Z tej możliwości rzadko jednak korzystano. Liczba kontraktów w każdym roku była dość duża, dochodziła w Departamencie Zaopatrywania SZ do 1000; w przeliczeniu na osoby prowadzące - ponad 20 na jedną. To bardzo dużo: w podobnych instytucjach armii natowskich przypada na jedną osobę trzy - sześć spraw. Liczba prowadzonych postępowań nie może być za duża, gdyż wówczas popełnia się błędy z braku czasu na dokładne sprawdzenie oferowanego zaopatrzenia, negocjowanie cen, śledzenie realizacji dostaw.
Możliwość prowadzenia postępowań na zamówienia wieloletnie jest więc korzystna, zmniejszy obciążenie pracowników, umożliwi dokładne sprawdzenie kontrahentów, wejrzenie w proces technologiczny, co dla wojska ma istotne znaczenie. Z drugiej strony można się spodziewać wzmocnienia nacisków oferentów, aby wygrać przetarg na kilkuletnie dostawy. Będą nowe pokusy. Trzeba uczciwości, by się im oprzeć i dokonać obiektywnego wyboru, ale i dobrych mechanizmów kontrolnych oraz kar za nadużycia.
Przy wyborze kontrahenta wszyscy powinni mieć równe szanse. Zmiany w ustawie o zamówieniach publicznych ku temu zmierzają. Jednak przepisy nie są doskonałe. Nie jest i nie będzie tak, że kupujący dokona najwłaściwszego wyboru, jeśli tylko będzie się ściśle trzymać zapisów ustawy. Zmowa dostawców może wywindować cenę, której w nieograniczonym przetargu nie można negocjować. Producenci otaczają tajemnicą swe koszty i kalkulacje ekonomiczne, co uniemożliwia zbadanie zasadności proponowanej ceny. Przykładem klinicznym może być przetarg, do którego zgłasza się tylko dwóch wykonawców, proponując różne ceny na określony wyrób, praktycznie taki sam. Każdy z nich wykonuje określoną część całego wyrobu i bez udziału drugiego nie jest w stanie go wykonać. W świetle ustawy o zamówieniach publicznych nic ich nie łączy, mogą więc dyktować ceny. Nie jest to uczciwe, ale spełnia warunki ustawy o zamówieniach publicznych. Można przerwać taki przetarg, jeśli ma się świadomość tajnych powiązań (trzeba czasu, by uzyskać odpowiednie informacje), i uruchomić tryb wolnej ręki, który daje możliwość negocjowania ceny. Nie lubią tego trybu dostawcy, a dla odbiorcy jest on najkorzystniejszy.
Co trzeba zrobić
Unormowanie problemów związanych z dostawami usług (w tym prac badawczo-rozwojowych) i zaopatrzenia dla wojska wymaga wprowadzenia wielu zmian organizacyjno-strukturalnych i kompetencyjnych. W Ministerstwie Obrony Narodowej podjęto działania, które powinny uzdrowić obecną sytuację. Zaliczyć do nich można:
- wyłączenie z urzędu Ministerstwa Obrony Narodowej wszelkiej działalności wykonawczej, związanej z zakupami usług i zaopatrzenia, co oznacza likwidację Departamentu Zaopatrywania SZ, a także zaniechanie takiej działalności w innych instytucjach, w tym w Sztabie Generalnym WP i w Departamencie Polityki Zbrojeniowej (prace badawczo-rozwojowe);
- zbudowanie jednego dla całego resortu centralnego ośrodka planistycznego w Sztabie Generalnym WP. Planowanie zostanie jednoznacznie odłączone od wykonania;
- utworzenie w resorcie obrony narodowej samodzielnej instytucji budżetowej, która zajmie się zakupami usług (w tym prac badawczo-rozwojowych) i zaopatrzenia dla SZ RP, zbudowanej według odmiennych od dotychczasowych schematów organizacyjnych. Powinna ona być bezpośrednio podporządkowana ministrowi, aby wykluczyć presję urzędników resortu na realizowane zamówienia;
- zbudowanie silnych wewnętrznych mechanizmów kontrolnych, które będą w zarodku likwidować nieprawidłowości;
- skatalogowanie tzw. dostaw centralnych i decentralnych (realizowanych przez rodzaje sił zbrojnych i inne podmioty) oraz powierzenie nowej instytucji realizacji wszystkich dostaw centralnych, bez wyjątku, łącznie z pracami badawczo-rozwojowymi;
- uruchomienie zaopatrywania wojska w układzie wieloletnim, który dopuszczają obecne ustawy;
- unifikację dostaw, polegającą na określeniu standardów (norm) przez instytucje odpowiedzialne za określone rodzaje uzbrojenia i sprzętu wojskowego, co pozwoli uniknąć zaśmiecania wojska przeróżnymi ich odmianami i typami;
- wprowadzenie obowiązku kontroli jakości oferowanych wyrobów, włącznie z badaniem procesów technologicznych. Uruchomienie kontraktów wieloletnich wymaga sprawdzania wszystkich dostawców (producentów), a nie tylko tych, którzy dostarczają uzbrojenie i sprzęt specjalny;
- zweryfikowanie pracowników zajmujących się dostawami dla wojska, postawienie wysokich wymagań jakościowych i etycznych, dotyczących wyznaczania na te stanowiska;
- zdyscyplinowanie działalności oraz dokładne zdefiniowanie kompetencji instytucji zajmujących się organizacją dostaw w resorcie obrony narodowej.
Trzeba wprowadzać nowe mechanizmy, doskonalić system zakupów, by zminimalizować ewentualne nieprawidłowości i ryzyko niewłaściwych działań. Jednak podstawową sprawą jest uczciwość ludzi, którzy nadzorują i prowadzą procedury przetargowe, odporność na pokusy i naciski. Muszą to zapewniać odpowiednie płace i poczucie bezpieczeństwa, że nieuleganie presji nie będzie prowadziło do zwolnienia z pracy i służby. Zmiany powinny uruchomić mechanizmy, które pozwolą na skuteczne współdziałanie z dostawcami i producentami, aby towar był dokładnie taki, jakiego wojsko potrzebuje, a ceny realne.
Obecny system zaopatrywania SZ RP nie jest klarowny, często zupełnie odbiega od regulaminu MON. Zakupy centralne realizują i Departament Zaopatrywania SZ i rodzaje sił zbrojnych, które dążą do przejęcia większości dostaw, jakby to zakupy, a nie szkolenie były najważniejszą działalnością dowództw. Wypacza to sens funkcjonowania dowództw oraz baz materiałowych, które nie są przygotowane do realizacji zakupów i którym brakuje personelu do tego celu. Konieczne jest więc uporządkowanie oraz racjonalizacja systemu zaopatrywania, aby dowództwa RSZ i bazy materiałowe mogły się zajmować swoimi kluczowymi zadaniami.
Pułkownik Paweł F. Nowak jest od 23 lipca br. dyrektorem Departamentu Zaopatrywania Sił Zbrojnych.
|
O korupcji w Ministerstwie Obrony Narodowej mówi się w kontekście podejrzeń o nieprawidłowości w realizacji zamówień publicznych. W Ministerstwie Obrony Narodowej podjęto działania, które powinny uzdrowić obecną sytuację. Trzeba doskonalić system zakupów, by zminimalizować ewentualne nieprawidłowości. Jednak podstawową sprawą jest uczciwość ludzi, którzy prowadzą procedury przetargowe, odporność na pokusy i naciski. Muszą to zapewniać odpowiednie płace i poczucie bezpieczeństwa, że nieuleganie presji nie będzie prowadziło do zwolnienia.
|
Polemiki Obecna stopa zwrotu nie ma bezpośredniego związku z wielkością przyszłego świadczenia
Najważniejsza jest emerytura
KRZYSZTOF DZIERŻAWSKI
Argumenty na rzecz zniesienia barier ograniczających swobodę inwestowania za granicą środków gromadzonych w obowiązkowych funduszach emerytalnych, jakie w artykule "Najważniejszy jest dochód" ("Rz" z 30 czerwca) przytacza profesor Marek Góra, nie są całkiem przekonujące.
Pisze on np., że swoboda inwestowania leży w interesie ubezpieczonych, a ten musi mieć pierwszeństwo przed innymi kryteriami, także przed interesem gospodarki. Trudno odmówić racji takiemu stanowisku. Rzecz jednak w tym, że dla p. Góry interes ubezpieczonych sprowadza się do uzyskiwania jak najwyższej stopy zwrotu z inwestycji. Tymczasem interes ubezpieczonych to w tym przypadku uzyskanie za kilkadziesiąt lat jak najwyższej siły nabywczej świadczenia emerytalnego, a nie osiąganie jakiejkolwiek bieżącej stopy zwrotu. Autor widzi tę różnicę, ostrzegając przed ograniczaniem możliwości inwestowania tylko do rynku krajowego, ponieważ stan taki na dłuższą metę grozi pęknięciem "bańki" inwestycyjnej. "Strumień popytu na giełdzie rośnie szybciej niż podaż instrumentów, które fundusze mogą kupować" - zauważa jak najsłuszniej Marek Góra. Ale przecież tym sposobem rośnie wartość zainwestowanych aktywów (na tym właśnie polega "pomnażanie środków systemu emerytalnego na rynkach finansowych"), poszczególne fundusze mogą się wykazać wyższą stopą zwrotu, ta zaś stanowi ustawowe kryterium ich oceny przez organy nadzoru. Im wyższa jednak stopa zwrotu, tym większe ryzyko wystąpienia efektu "bańki" inwestycyjnej. Świadom tego ryzyka szef zespołu twórców nowego systemu emerytalnego proponuje przeto zmniejszenie "strumienia popytu", kierując jego część na giełdy zagraniczne. Jest to jednak propozycja z gatunku "z deszczu pod rynnę". Analitycy od lat obserwują na giełdach zachodnich "strumień popytu rosnący szybciej niż podaż instrumentów". Wielu z nich przestrzega przed wystąpieniem także tam efektu "bańki" inwestycyjnej. Zauważmy, że ryzyko takie zwiększyłoby się, gdyby kraje UE przeprowadziły reformę emerytalną na wzór polski, do czego przekonuje je prof. Góra. Ale reforma alla polacca na zachodzie oznaczałaby wszak jeszcze bardziej zwiększony "strumień popytu na giełdzie, rosnący szybciej niż podaż instrumentów, które fundusze mogą kupować", ze wszystkimi tego faktu konsekwencjami.
Kłopoty z "kołem zamachowym"
Marek Góra dystansuje się od tezy, że fundusze mają być "kołem zamachowym" gospodarki. Całym sercem podzielam ten pogląd, ale trudno zapomnieć, że uzasadnieniem reformy systemu ubezpieczeń był niedostatek krajowych oszczędności, które drugi filar miał powiększyć - wprawdzie pod przymusem, ale jednak. Oszczędności, mówiono, przeistoczą się rychło w inwestycje, a te zwiastują przecież wyższe tempo wzrostu gospodarczego oraz zrównoważony i niczym niezakłócony rozwój kraju. Rozumowanie to ma tę słabość, iż ignoruje fakt, że "oszczędności" to po prostu podatek nakładany na firmy proporcjonalnie do udziału pracy w kosztach produkcji. Ponieważ w firmach małych i najmniejszych udział ten jest dominujący, podczas gdy w dużych bez porównania mniejszy, mamy do czynienia z transferem kapitału z drobnych przedsiębiorstw do wielkich organizacji obecnych na rynkach finansowych. To, co miało stać się kołem zamachowym gospodarki, jest w istocie (jeśli pozostawać przy "kolistych" analogiach) kołem młyńskim przytroczonym do szyi small biznesu.
Gdyby nawet fundusze miały być kołem zamachowym gospodarki, to w interesie ubezpieczonych leży inwestowanie zgromadzonych tam środków niekoniecznie w Polsce, lecz "tam, gdzie mogą przynieść większe zyski" - uważa Marek Góra. Waga tej opinii jest tym większa, że wyraża ją nie tylko profesor, ale także 83 proc. respondentów sondażu SMG/KRC. Choć pozostaję w mniejszości, ośmielę się mieć inne zdanie. W interesie ubezpieczonych nie leży bowiem uzyskiwanie jak najwyższej bieżącej stopy zwrotu - ta przecież może zwiastować np. wystąpienie efektu "bańki inwestycyjnej". Stokroć ważniejsza od spekulacyjnych sukcesów jest budowa materialnych podstaw przyszłego emeryckiego bytu. W tym sensie inwestycje w kraju - zwłaszcza inwestycje sensu stricto, a nie operacje spekulacyjne - są dla ubezpieczonych korzystniejsze.
Marek Góra uprzedza ten argument zaskakującym twierdzeniem, że inwestycje krajowe będą wypierać inwestycje pochodzące z zagranicy ("Więcej inwestycji krajowych oznacza mniej miejsca na inwestycje zagraniczne"). Żeby temu zapobiec, trzeba zezwolić na nieskrępowany eksport kapitału z Polski. Gdyby przyjąć taki punkt widzenia, należałoby uznać powszechne dotąd utyskiwania na zbyt niski poziom krajowych oszczędności za kompletnie nieuzasadnione. Dzięki temu bowiem otworzyła się przestrzeń dla inwestycji zagranicznych. Zwiększenie oszczędności krajowych przyniesie w efekcie wzrost krajowych inwestycji, co oznacza "mniej miejsca na inwestycje zagraniczne". Byłoby to zjawisko podwójnie szkodliwe, gdyż "inwestycje zagraniczne to nie tylko pieniądze, ale także technologie, organizacja, dostęp do światowych rynków dla naszych produktów, wreszcie efekty zewnętrzne, takie jak rozwój naszego rynku". Nie chce się wierzyć, że wszystkie te korzyści możemy utracić tylko z tego powodu, że 1 stycznia 1999 roku wprowadzono w Polsce reformę systemu emerytalnego.
Rzecz jasna, każda gospodarka ma swoje granice absorpcji kapitału, w tym kapitału pochodzącego z zagranicy. Polska w ciągu ostatnich kilku lat przyciąga rocznie ok. 10 miliardów dolarów w postaci zagranicznych inwestycji bezpośrednich - tyle z grubsza, ile pod koniec lat 80., licząc 2,5 razy mniej ludności. Bez wątpienia, bardzo nam jeszcze daleko do wyczerpania możliwości wykorzystywania zagranicznego kapitału. Chyba że... prof. Góra ma na myśli możliwości skonsumowania "inwestycji" nie w gospodarce w ogóle, ale na parkiecie warszawskiej Giełdy Papierów Wartościowych. A, to co innego, tutaj - pełna zgoda.
Liczy się jest demografia
Na koniec kilka uwag nie pozostających w bezpośrednim związku z tezami artykułu "Najważniejszy jest dochód", ale natury ogólniejszej. Otóż, złudzeniem jest założenie, że źródłem emerytury może być renta kapitałowa lub spożywanie samego, zgromadzonego wcześniej, kapitału. W istocie jedynym źródłem emerytury (rozumianej jako zestaw dóbr konsumowanych przez emerytów) jest podział owoców pracy tych, którzy będą w przyszłości pracować. Wielkość pojedynczego świadczenia będzie zależeć od wzajemnych proporcji między liczbą osób aktywnych zawodowo i tych, które będą korzystać z takiej czy innej formy ubezpieczenia społecznego. W tym sensie wielkość przyszłej emerytury będzie pochodną zjawisk demograficznych, nie zaś większych czy mniejszych talentów spekulacyjnych osób odpowiadających za zarządzanie funduszami emerytalnymi. Rozumieją to Niemcy, czego dowodem opublikowany przed kilkoma dniami raport komisji pod przewodnictwem Rity Suessmuth ("Rz" z 4 lipca) na temat przyszłości systemu emerytalnego Republiki Federalnej, zakończony dramatyczną konkluzją o konieczności sprowadzenia do Niemiec w nadchodzących latach ok. 20 milionów imigrantów tylko po to, żeby utrzymać istniejący dzisiaj w tej mierze porządek. Raport jest dowodem odwagi elit niemieckich, zdolnych do zmierzenia się z najtrudniejszymi wyzwaniami, podczas gdy reforma emerytalna przeprowadzona w Polsce to świadectwo ucieczki od demograficznej rzeczywistości w baśniową krainę spekulacji.
Autor jest ekspertem i doradcą Zarządu Centrum im. Adama Smitha
|
Argumenty na rzecz zniesienia barier ograniczających swobodę inwestowania za granicą środków gromadzonych w obowiązkowych funduszach emerytalnych, jakie przytacza profesor Marek Góra, nie są przekonujące.
Pisze, że swoboda inwestowania leży w interesie ubezpieczonych. dla p. Góry interes ubezpieczonych sprowadza się do uzyskiwania jak najwyższej stopy zwrotu z inwestycji. Tymczasem interes ubezpieczonych to w tym przypadku uzyskanie za kilkadziesiąt lat jak najwyższej siły nabywczej świadczenia emerytalnego, a nie osiąganie jakiejkolwiek bieżącej stopy zwrotu.
Góra dystansuje się od tezy, że fundusze mają być "kołem zamachowym" gospodarki. trudno zapomnieć, że uzasadnieniem reformy systemu ubezpieczeń był niedostatek krajowych oszczędności, które drugi filar miał powiększyć. "oszczędności" to po prostu podatek nakładany na firmy proporcjonalnie do udziału pracy w kosztach produkcji.
W interesie ubezpieczonych nie leży uzyskiwanie jak najwyższej bieżącej stopy zwrotu - ta może zwiastować np. wystąpienie efektu "bańki inwestycyjnej". ważniejsza od spekulacyjnych sukcesów jest budowa materialnych podstaw przyszłego emeryckiego bytu. W tym sensie inwestycje w kraju są dla ubezpieczonych korzystniejsze.
złudzeniem jest założenie, że źródłem emerytury może być renta kapitałowa lub spożywanie zgromadzonego wcześniej, kapitału. jedynym źródłem emerytury jest podział owoców pracy tych, którzy będą w przyszłości pracować. wielkość przyszłej emerytury będzie pochodną zjawisk demograficznych, nie zaś większych czy mniejszych talentów spekulacyjnych osób odpowiadających za zarządzanie funduszami emerytalnymi.
|
Barbara Hoff przez lata dyktowała modę polskiej ulicy i pozostała jedną z nielicznych polskich projektantek, które zarabiają na modzie
Ciuchy dla ludzi
Barbara Hoff od lat nie ujawnia ani przychodów Hofflandu ani nawet wielkości swoich kolekcji. Zdradza tylko, że rocznie przygotowuje około stu nowych wzorów.
FOT. ANDRZEJ WIKTOR
ANITA BŁASZCZAK
W latach 70. i 80. po modne ciuchy z Hofflandu przyjeżdżały dziewczyny z całej Polski, a przy firmowym stoisku w warszawskim Juniorze stały w pogotowiu nosze dla mdlejących w kolejkach. Dzisiaj kolejek, co prawda, już nie ma, ale mimo ogromnej konkurencji nowe kolekcje Barbary Hoff wciąż szybko znikają z wieszaków. Jej recepta na sukces jest prosta: modne, tanie i dla ludzi. Tyle że Barbara Hoff jest chyba jedną osobą, której udało się wprowadzić ją w życie.
Niebieskie dżinsy, czarna trykotowa bluzka, czarna skórzana kurtka, zamszowe buty, trochę oryginalnej srebrnej biżuterii. Ciemne, krótko obcięte włosy. Żadnego kreowania aury wielkiej projektantki mody, ekstrawagancji. Barbara Hoff przyznaje, że sama nie lubi się ubierać. Nie lubi też chodzić po sklepach ani oglądać ciuchów. Po co, skoro to, co wisi na wieszakach, to już przeszłość, a ubierać się w to, co będzie modne w następnym sezonie, nie ma sensu - wielu uznałoby to za dziwactwo. Dlatego odzież, nawet buty, kupuje jej mąż. Tych ubrań nie potrzebuje zresztą dużo: męskie dżinsy ("jak pasuje mi jakiś fason, to zaraz wycofują go z produkcji" - wzdycha), trykoty, kurtki - najchętniej skórzane. Może to przesyt modą, którą zajmuje się przez większą część doby.
Ideologiczne mini
Modę, oczywiście, zawsze bardzo lubiła. Jednak nie bardziej niż wiele młodych dziewczyn. Skończyła historię sztuki, która nadal ją zresztą pasjonuje. Jest dziennikarką i humanistką, a modą interesowała się jako działem kultury. Dlaczego więc nią się zajęła? Tłumaczy, że z przyczyn ideologicznych. - Uważałam, że człowiek, który tu mieszka, myśli o tym kraju, ma obowiązek zrobić coś, co przyda się innym ludziom, rozszerzy ich horyzonty. Byliśmy przecież zupełnie odcięci od zachodu. Pomyślałam sobie, że moda to jakaś możliwość wpuszczenia tutaj trochę powietrza ze świata - mówi Barbara Hoff.
Debiutowała jako dziennikarka pisząca o modzie do "Przekroju". Choć nie było żurnali, mało kto jeździł za granicę, jej się jakoś udawało ("Z ogromnym trudem" - dodaje) zdobywać informacje, wiedzieć, co jest modne w świecie.
Po pewnym czasie samo tylko pisanie o światowej modzie przestało jej wystarczać, zwłaszcza że w polskich sklepach wisiały zupełnie inne rzeczy. Jak zaczęła robić kolekcje?
- Zna pani ten kawał? W telewizji bogaty człowiek opowiada, jak doszedł do majątku: "Kupiłem dwa ogórki, zakisiłem i sprzedałem, potem kupiłem cztery, zakisiłem i sprzedałem, potem kupiłem osiem ogórków, zakisiłem i sprzedałem, potem szesnaście...". "I z tego pan zrobił ten majątek?" "Nie, potem zmarła moja ciocia w Ameryce".
Cioci w Ameryce nie miała, ale gdy tam pojechała, zobaczyła, jak się robi masową modę. Do Polski wróciła już z gotowym planem. Pierwsza kolekcja, którą przygotowała od razu była ogromna; w tysiącach sztuk, w tym tysiące kolorowych minispódniczek ze sztruksu.
To tylko eksperyment
- Chciałam, żeby było tanie, modne i dla ludzi. Interesowała mnie tylko modna masówka - mówi Hoff. Do dużej skali musiał być duży sklep. Największy był wtedy warszawski CDT (Centralny Dom Towarowy; późniejsze DT Centrum). Zaproponowała więc dyrektorowi CDT, że zrobi dla niego modną kolekcję. Zapewnia, że do tego pomysłu przekonała go bez pomocy znajomości czy poręczeń. Inna sprawa, że przecież nie była anonimową osobą, lecz znaną dziennikarką, autorytetem w sprawach mody. Poza tym nie chciała żadnych pieniędzy. Pierwszą kolekcję, 11 tys. sztuk ubrań, wyprodukowała warszawska Cora. I dyrektor CDT, i dyrektor Cory podpisali z nią umowę w ciemno. - To był taki żart z ich strony; że oni w ogóle nie oglądają projektów. Podpisują, a pani Basia niech się męczy - wspomina Barbara Hoff.
Sama więc przygotowała wzory, wyszukała materiały i nadzorowała produkcję. W pierwszym dniu sprzedaży jej kolekcji przyszedł tłum ludzi. Od razu wybito szyby wejściowe, trzeba było wołać milicję.
- Gdy tam przyszłam, zawołali mnie na zaplecze. Ekspedientki płakały, bo im tam kradli, i mówiły, że mnie nie wypuszczą, jeśli nie przysięgnę, że więcej tego nie zrobię. Siedziałam i powtarzałam, że nie mogę przysiąc, bo nigdy nie kłamię - dodaje projektantka.
Marek Borowski, wicemarszałek sejmu, który w latach 1969-1983 pracował najpierw w Cedecie, a potem w DT Centrum (jako ekspert ds. ekonomicznych), wspomina, że ówczesnemu dyrektorowi przedsiębiorstwa, Albinowi Kostrzewskiemu udało się przekonać władze do kolekcji Hoff, określając całe przedsięwzięcie modnym wówczas słowem "eksperyment". To miał być eksperyment w handlu - dowieść, że i u nas można produkować na masową skalę ładne, tanie kolekcje.
Stał się też eksperymentem w modzie.
- Barbara Hoff zaistniała jako pierwsze samodzielne nazwisko w polskiej modzie. To dzięki niej w Polsce zaczęto doceniać coś takiego jak moda, a ulica, zwłaszcza warszawska, dzięki temu, że miała Hoffland, zupełnie inaczej wyglądała - uważa projektant Bernard Hanaoka, który mówi o Hoff jako o "wielkiej damie polskiej mody".
Bez złotego tiulu
Tłumy przed stoiskiem z kolekcją Hoff utrzymały się także potem, gdy przeniesiono je do nowo otwartego Juniora. Po ciuchy od Hoff przyjeżdżały dziewczyny z całej Polski - stojąc godzinami i mdlejąc w długich kolejkach. W pogotowiu obok czekały nosze. Viola Śpiechowicz, projektantka mody i współwłaścicielka firmy Odzieżowe Pole, wspomina, że przyjeżdżała z Łodzi ubierać się w Hofflandzie.
- Barbara Hoff miała bardzo duży udział w rozwoju polskiej mody. Dowiodła, że jest możliwe kreowanie u nas mody. Być może to właśnie dzięki niej podjęłam decyzję, żeby zająć się tym samym - mówi Śpiechowicz.
W latach 70. i 80. dla Barbary Hoff pracowało ok. 20 zakładów. Angielsko brzmiącą nazwę jej stoiska - Hoffland - wymyśliły trzy studentki z warszawskiej ASP w zorganizowanym przez DT Centrum konkursie na projekt stoiska. Doszły do wniosku, ze skoro jest amerykański Disneyland dla dzieci, to będzie polski Hoffland dla młodzieży.
Hoffland działał poza systemem centralnie sterowanego handlu. Barbara Hoff omijała zjednoczenia, rozdzielniki, przydziały, komisje, które siedziały, oglądały projekty i decydowały, czy to się nadaje do sklepu. Być może, udawało się to dlatego, że przez pierwszych 13 lat swoje kolekcje przygotowywała za darmo. Żyła z pensji dziennikarki "Przekroju". Dopiero potem dostała pół etatu w DT Centrum.
Cały czas jednak pracowała tak, jak się to robi na świecie: prosto od producenta do sklepu. - Sukces Hofflandu polegał też na tym, że działaliśmy tak, jak teraz to się robi, zgodnie z zasadami wolnego rynku - podkreśla Hoff, która i obecnie, i wtedy sama wszystkiego pilnowała.
- To genialny człowiek. Była nie tylko projektantką, ale i zaopatrzeniowcem; pilnowała sprzedaży, badała popyt, jeździła po fabrykach, stała dyrektorom nad głową i wyciągała tkaniny, pilnowała, aby ci, którzy mieli szyć, szyli jak trzeba - wspominają Marek Borowski.
Jej klientki pamiętają, że w Hofflandzie zawsze coś można było kupić, nawet w czasach pustych półek początku lat 80.
- Nie wymyślam nierealnych cudów. Próbuję coś zrobić z tego, co jest, zamiast siedzieć i płakać, że nie realizują moich projektów, bo ja chcę złoty tren z tiulu, a mam ścierkę. I ze ścierki coś można ukręcić. W Polsce nigdy nie było tak, że nie można było nic zdobyć - mówi Barbara Hoff - Jestem bardzo uparta; tak długo bombardowałam, że w końcu mi się udawało. Sama się teraz zastanawiam, jak ja tego dokonywałam, bo przecież tych ciuchów było strasznie dużo - .
Podkreśla, że nie miała żadnych przywilejów. Nie dostarczała przecież mody dla działaczy partyjnych i ich żon, nie robiła pokazów w radzieckiej ambasadzie. A niektórzy robili. Ona ubierała ulicę.
- Chciałam tylko, żeby ludzie mieli się w co ubrać, i to była moja cała ideologia. To tak, jakbym piekła chleb - porównuje.
Utrzymać niskie ceny
Dzisiaj, kiedy większość znanych przed 1989 r. firm odzieżowych z trudem radzi sobie na konkurencyjnym rynku, a wiele padło - ze sztandarową Modą Polską na czele - w Hofflandzie nadal ciuchy szybko znikają z wieszaków. W 1997 r. "Gazeta Stołeczna" informowała, że w Hofflandzie na pewien czas wróciła nawet społeczna lista: trzeba było zapisać się, aby kupić modne czarne długie sukienki-koszulki. Codzienne dostawy sprzedawały się w kilka minut. Dziś szybko znika z wieszaków kolekcja z modnego lnu.
- Ubrania w Hofflandzie rozchodzą się jak ciepłe bułeczki -uważa Katarzyna Górecka, rzecznik sprywatyzowanych w 1998 r. DT Centrum SA. O wielości sprzedaży, dochodach Hofflandu nie chce mówić ani ona, ani Barbara Hoff, która konsekwentnie od lat nie ujawnia nawet wielkości kolekcji. Zdradza tylko, że rocznie przygotowuje ok. 100 wzorów. Szyje tysiące sztuk. To daleko do skali produkcji z lat 70. i 80., gdy w Hofflandzie sprzedawano dziesiątki tysięcy egzemplarzy popularnych modeli, ale i tak dużo.
Tak jak wtedy Hoff zajmuje się organizacją produkcji i sprzedaży. Nie założyła jednak własnej firmy, chociaż władze DT Centrum proponowały jej taki układ. - Ja nie jestem business woman, nie mam sklepu. Gdybym chciała robić pieniądze, to może bym w ciuchach nie robiła - mówi.
Tak jak przedtem, nadal jest pracownikiem DT Centrum, choć dostaje też honoraria za projekty swoich kolekcji. Ciągle też ma dużą samodzielność - cała sprzedaż w Hofflandzie musi być z nią uzgadniana. Ma biuro, gdzie poza nią pracują jeszcze tylko dwie osoby i jej asystentka. Podkreśla, że Hoffland jest dochodowy. Prywatny właściciel DT Centrum (holenderska grupa Eastbridge) nie utrzymywałby przecież przynoszącego straty działu. A Hoffland nie tylko wciąż jest, ale się rozwija: jego filie otwarto w wyremontowanych Galeriach Centrum w Szczecinie i we Wrocławiu.
Z tego akurat Barbara Hoff nie jest specjalnie zadowolona. Nie ma czasu tam jeździć, a sama lubi wszystko sprawdzić. Do warszawskiego Hofflandu zagląda w każdej wolnej chwili: zmienia kompozycje stoiska, przewiesza ciuchy na wieszakach, doradza klientkom. - Od kilku osób usłyszałam, że po raz pierwszy spotkały taką pomocną ekspedientkę - śmieje się Barbara Hoff. Uważa, że to konieczne; ciuchy to bardzo skomplikowany biznes. - Trzeba pilnie śledzić, co idzie a co nie; nie można pozwolić by za długo leżały na ladzie.
Co można zrobić z sukienkami, które wychodzą z mody? Wyprzedaż? Przecież wokół pełno bazarów, lumpeksów z niskimi cenami. - Nie ma już takiego głodu ciuchów jak przed laty. Jeśli komuś ciuch się nie podoba, to nawet za 5 zł go nie kupi - uważa Barbara Hoff.
Jej recepta na sukces w modzie: tanio, na czasie i dla ludzi, sprawdza się nadal.
Co prawda, teraz trudniej utrzymać niskie ceny. Drożeje transport. Coraz częściej kolekcje Hofflandu szyte są z importowanych tkanin, bo ubywa krajowych producentów. Lepsze materiały są drogie - np. modny teraz len. Kiedyś było kilkadziesiąt fabryk lnu, teraz zostały cztery, które muszą płacić cło na sprowadzany z zachodu surowiec, co bardzo podwyższa koszty. - Co mam robić, gdy modne są długie spódnice - szyć mini, żeby było tanio? - irytuje się Barbara Hoff. Problemy są też z szyciem; padają spółdzielnie, państwowe fabryki, które z nią współpracowały. Te, które zostały, zwykle ratują się szyciem na zlecenie zachodnich kontrahentów. Likwidują wzorcownie i nie mogą już przygotowywać własnych projektów. Inne są zbyt daleko. Dla Barbary Hoff takie szycie na odległość jest niemożliwe - przecież sama musi wszystkiego dopilnować.
Zdobyć ulicę
Barbara Hoff przyznaje, że po 1989 roku pomyślała sobie, że skoro system padł, to jej misja już się skończyła. Ma mnóstwo pomysłów, chciałaby dużo rzeczy napisać, bo uważa, że tak naprawdę to marnuje swój talent literacki. Ale przez lata polubiła zawód projektanta. Do Hofflandu przychodzili ludzie, którzy mówili, że w zalewie tandety tylko tu mogą znaleźć coś z gustem i niedrogiego. Miała też zakłady, które dla niej pracowały. No, i zawsze trochę lubiła walczyć. - To zabawne, że w tym całym otoczeniu, konkurencji firm zachodnich moja kolekcja wciąż się dobrze sprzedaje - nie kryje satysfakcji Barbara Hoff.
Nie organizuje pokazów (jej zdaniem, nie zwiększają sprzedaży) ani nie reklamuje Hofflandu. Przypomina, że Benetton, mimo drogich kampanii reklamowych, nie odniósł sukcesu w Polsce.
Jak jej się to udaje?
- To moja wiedza, moje know-how, nie sprzedam tego tak łatwo - podkreśla Hoff.
W opinii Bernarda Hanaoki Barbara Hoff jest osobą, która potrafi znakomicie wychwycić to, co w modzie najważniejsze; ma ten nadzwyczajny puls mody. Takie wyczucie miała Coco Chanel. Według niego, Barbarze Hoff udało się to, co osiąga niewielu projektantów: zdobyła ulicę, dotarła ze swymi kolekcjami do mas.
- Jej kolekcje są kwintesencją mody ulicy. A to stawia Hoff w gronie najlepszych światowych projektantów - uważa Hanaoka.
Sama Barbara Hoff mówi, że po prostu chce robić rzeczy z sensem.
- Gdyby to wisiało bez potrzeby, to byłoby bardzo przykre. W tych ciuchach jest dużo pracy: ktoś siedział, szył, garbił się i męczył. Okropna robota to szycie. I potem to wszystko ma być wyrzucone, przecenione na złotówkę? To bez sensu. Po co robić jakieś chały? Jeśli robić ciuchy, to tak, aby ktoś je nosił i czuł się w nich szczęśliwy. -
|
W latach 70. i 80. po modne ciuchy z Hofflandu przyjeżdżały dziewczyny z całej Polski. Dzisiaj kolejek już nie ma, ale mimo ogromnej konkurencji nowe kolekcje Barbary Hoff wciąż szybko znikają z wieszaków. Jej recepta na sukces jest prosta: modne, tanie i dla ludzi. Tyle że Hoff jest chyba jedną osobą, której udało się wprowadzić ją w życie.
przyznaje, że sama nie lubi się ubierać. Nie lubi też chodzić po sklepach ani oglądać ciuchów.
Modę zawsze bardzo lubiła. Skończyła historię sztuki, która nadal ją pasjonuje. Jest dziennikarką i humanistką, a modą interesowała się jako działem kultury.
Debiutowała jako dziennikarka pisząca o modzie do "Przekroju". mało kto jeździł za granicę, jej się jakoś udawało zdobywać informacje, wiedzieć, co jest modne w świecie.
samo pisanie o światowej modzie przestało jej wystarczać. w Ameryce zobaczyła, jak się robi masową modę. Do Polski wróciła z gotowym planem. Pierwsza kolekcja, którą przygotowała była ogromna; w tysiącach sztuk, w tym tysiące kolorowych minispódniczek ze sztruksu.
Zaproponowała dyrektorowi CDT, że zrobi dla niego modną kolekcję. nie była anonimową osobą, lecz znaną dziennikarką, autorytetem w sprawach mody. nie chciała żadnych pieniędzy.
Sama przygotowała wzory, wyszukała materiały i nadzorowała produkcję.
ówczesnemu dyrektorowi przedsiębiorstwa Albinowi Kostrzewskiemu udało się przekonać władze do kolekcji Hoff, określając całe przedsięwzięcie modnym wówczas słowem "eksperyment". To miał być eksperyment w handlu - dowieść, że i u nas można produkować na masową skalę ładne, tanie kolekcje.
Angielsko brzmiącą nazwę jej stoiska - Hoffland - wymyśliły trzy studentki z warszawskiej ASP w zorganizowanym przez DT Centrum konkursie na projekt stoiska. działał poza systemem centralnie sterowanego handlu. Hoff przez pierwszych 13 lat swoje kolekcje przygotowywała za darmo. Żyła z pensji dziennikarki "Przekroju". Dopiero potem dostała pół etatu w DT Centrum.
Nie dostarczała mody dla działaczy partyjnych i ich żon, nie robiła pokazów w radzieckiej ambasadzie. Ona ubierała ulicę.
większość znanych przed 1989 r. firm odzieżowych z trudem radzi sobie na konkurencyjnym rynku, a wiele padło - w Hofflandzie nadal ciuchy szybko znikają z wieszaków. Tak jak wtedy Hoff zajmuje się organizacją produkcji i sprzedaży. Nie założyła jednak własnej firmy, chociaż władze DT Centrum proponowały jej taki układ.
teraz trudniej utrzymać niskie ceny. Drożeje transport. Coraz częściej kolekcje Hofflandu szyte są z importowanych tkanin, bo ubywa krajowych producentów. Problemy są też z szyciem; padają spółdzielnie, państwowe fabryki, które z nią współpracowały.
Barbara Hoff przyznaje, że po 1989 roku pomyślała sobie, że skoro system padł, to jej misja już się skończyła. Ale przez lata polubiła zawód projektanta. Hoff jest osobą, która potrafi znakomicie wychwycić to, co w modzie najważniejsze.
|
LEKTURY: Powieść Dariusza Bitnera "Rak"
Lęk przed nieznanym
JANUSZ DRZEWUCKI
Osią konstrukcyjną opowieści Dariusza Bitnera "Rak" jest przesłuchanie policyjne, któremu poddany zostaje młody człowiek. Co jest powodem przesłuchania, nie wiemy. Na wezwaniu napisano tylko, że ma się stawić na komendzie "w charakterze świadka" i że "stawiennictwo obowiązkowe". Bohaterowi "Raka" nikt nigdy jednak nie wyjaśni, jakiego zajścia, wypadku czy też przestępstwa był świadkiem. Przebieg przesłuchania może zresztą wskazywać, iż niewykluczone, że dochodzenie toczy się przeciwko niemu.
Przyczyną śledztwa jest prawdopodobnie zawód, do uprawiania którego młody człowiek przed milicjantami przyznaje się na samym początku. Tym zawodem jest pisarstwo. Udowadniając, że jest pisarzem - chociaż formalnie nie należy do żadnego związku twórczego, a jego opublikowany dorobek wydaje się niezbyt imponujący - udowadnia swoją winę.
W stanie podejrzenia
Aby udowodnić, że jest pisarzem, bohater "Raka" musi nie tylko odpowiedzieć na absurdalne pytanie: "jaką się pan para problematyką", ale także zrobić rzecz najbardziej dla pisarza nieznośną - opowiadać swoje opowiadania. Sytuacja, w której znalazł się bohater Bitnera, przypomina z jednej strony sytuację Josifa Brodskiego, który oskarżony o pasożytnictwo miał w połowie lat 60. przed sądem w Leningradzie udowadniać, że jest poetą, z drugiej zaś - sytuację bohatera "Procesu" Franza Kafki, Józefa K. Tej ostatniej paranteli Bitner w tekście nie ukrywa, mało tego, bohater "Raka" również nazywa się na K. Jego nazwisko brzmi - Kaczorek. Czy jednak ktoś o takim - symptomatycznym?, banalnym?, zabawnym? - nazwisku może być skazany na los tak tragiczny, jak los bohatera jednej z najwybitniejszych powieści XX wieku?
Cóż, Kaczorek nie rozumie opresji, w jaką popadł, boi się. Ma pełną świadomość beznadziejności swojego położenia. Prowadzony na przesłuchanie wie, że jest winny, chociaż jeszcze nie wie, czemu jest winny. Zdaje też sobie sprawę, że wyrok na niego zapadł, zanim zredagowano akt oskarżenia: "Minęło nas kilku mężczyzn. Każdemu bez wyjątku ten z płaszczem i aktówką oświadczał: Jest Kaczorek. Wszyscy kiwali głowami ze zrozumieniem, i odchodzili obojętnie. (...) Musiałem coś porządnie przeskrobać. Przestępstwo na skalę co najmniej ogólnokrajową. Kto wie, czy nie jestem szpiegiem aby. Najnowszym okazem mordercy i gwałcicielem kobiet. Każdy, kto usłyszy moje nazwisko, wie od razu, o co chodzi. Tylko ja nie wiem. Tylko mnie moje tak niewinnie brzmiące nazwisko myli. Coś szykują. Mają jakieś plany. Obedrą mnie na przykład ze skóry. Jest świetny, wyostrzony hak, który wlezie mi pod żebra. Stąd te uśmiechy, skurcze ust. Już się cieszą z tego, co będzie. Jest Kaczorek. Będzie zabawa. Szykują rożen". Ale być może są to tylko zrodzone z lęku uzurpacje Kaczorka? W rzeczywistości milicjantom wydaje się on kimś żałosnym i groteskowym, kto niemal do trzech zliczyć nie potrafi. Prędzej czy później - gdy już go nastraszą, gdy pobawią się jego kosztem - zapewne zwolnią go.
Prawdziwy dramat nie odbywa się zatem pomiędzy przesłuchującymi a przesłuchiwanym, lecz w wyobraźni bohatera. Od tego, co Kaczorek mówi milicjantom, ważniejsze jest to, czego im nie mówi, czego im powiedzieć nie chce, a co tylko mu się w głowie kołacze, o czym uporczywie myśli. Tym sposobem Dariusz Bitner prowadzi w "Raku" podwójną grę: po pierwsze - pomiędzy bohaterami utworu, po drugie - między sobą, autorem, a nami, czytelnikami.
Relacja z przesłuchania jest inkrustowana cyklem opowiadań Kaczorka, całość składa się z krótkich sekwencji narracyjnych, przedzielonych rozmyślaniami bohatera, do tego dochodzą wyjątki z pisarskiego notesu samego Dariusza Bitnera. Mamy tu więc do czynienia z narracją wielopłaszczyznową. Pisarzowi życie wydaje się co najwyżej "kompilacją dygresji". I tak właśnie chciałby skomponować swój utwór. Tym samym podsuwa nam jeszcze jeden trop metaliteracki, a więc to, co nie od dziś stanowi o specyfice jego prozy.
"Rak" to nie tylko rzecz o kryminalnym zaplątaniu młodego twórcy, to przede wszystkim wypowiedź o tym, co to znaczy być pisarzem. Jednym z głównych tematów zarówno rozmowy na komendzie, jak i kontemplacji samego autora jest proces powstawania dzieła literackiego.
W stanie wojennym
Nie będę ukrywał, że "Rak" jest, według mnie, jedną z najważniejszych książek prozatorskich, jakie ukazały się w ubiegłym roku. Nie sposób przy tej okazji nie wspomnieć, że - jak wynika z dat umieszczonych pod tekstem - swoją opowieść pisał Bitner od kwietnia 1981 do sierpnia 1983, drukiem zaś ukazała się w 1985 roku, w marcowym numerze "Twórczości". Miała być jednym z głównych ogniw prozatorsko-eseistycznej książki "Sam w śmietniku słów", którą do publikacji przyjęło wydawnictwo "Czytelnik". Jak autor wspomina: "Udało się jej dobrnąć do postaci szczotki, z datą na stronie tytułowej 1989, i tu zmarła śmiercią męczeńską na ołtarzu nowego ładu gospodarczego". Za nie opublikowany tom "Sam w śmietniku słów" Bitner otrzymał w roku 1990 Nagrodę im. Edwarda Stachury. Mało tego, w 1991 roku przyznano mu Nagrodę im. Stanisława Piętaka za czekający na książkową edycję zbiór mikropowieści "Trzy razy", który do księgarń trafił kilka lat później. W ciekawych czasach żyliśmy.
To fakt, opowieść Bitnera powstała w stanie wojennym, jednak opowieścią o stanie wojennym nie jest. Być może dzięki temu, że nie ma nic wspólnego z obowiązującą wówczas w naszej prozie konwencją socrealizmu a rebours, uchroniła się przed niebezpieczeństwem anachronizmu, okazała się tekstem odpornym na działanie czasu. Chyba że dla kogoś decydujące znaczenie ma to, że w opowieści występują milicjanci a nie policjanci.
Świadomość zła
Ambicją Bitnera jest "Przedstawić świat, jakiego nie chcielibyśmy znać. (...) Koszmar spychany w nieświadomość, ale przecież i świat w sobie: wyeksponować". Tematami utworów, które Kaczorek relacjonuje podczas przesłuchania, są: samotność, choroba, przemoc, gwałt, samobójstwo, morderstwo, śmierć. Człowiek w jego narracjach nie zawsze brzmi dumnie, bynajmniej nie jest istotą anielską. Wręcz przeciwnie: "w moich opowiadaniach egzystują ludzie-sowy, ludzie-pająki, ludzie-dynie, ludzie-kukły, szmaty, smrody, twarze nie myte, zapocone, z kilkudniowym brudem wciśniętym w zmarszczki na szyi, wokół oczu, ludzie-pokraki, snujące się wszędzie zwidy".
Bitner dosadnie i brutalnie mówi nam, że człowiek z natury jest bardziej zły, niż dobry, że główną jego predylekcją jest skłonność do występku, grzechu, zbrodni, ale także do samounicestwienia. "Zło można równie dobrze wyładować na sobie" - notuje w swoim notesie i zaraz dodaje: "To najdłuższe samobójstwo z wynalezionych przez człowieka".
Zadaniem pisarza wydaje się opisywanie prawdziwości, autentyczności ludzkiej natury - bez upiększeń. Za wieloma, cytowanymi zresztą w utworze, pisarzami powtarza Bitner, że aby być dobrym twórcą, czyli takim, któremu się wierzy, musi "babrać się w najwredniejszych zakamarkach człowieka. Bo cóż dobitniej świadczy o człowieczeństwie, jak nie świadomość istnienia zła". Nie kryje przy tym, że to Jean Genet uzmysłowił mu pisarską powinność, polegającą na tym, iż twórca na siebie musi brać nikczemności i podłości stworzonych przez siebie postaci, co w końcu oznacza, że sam nie jest bez winy.
Proza uprawiana przez Dariusza Bitnera jest wybitnie podmiotowa, jej zasadnicze zagadnienia ogniskują się wokół osoby twórcy, wokół jego cogito. "Świat według mnie" to nawiasem mówiąc tytuł jego nowej, czekającej na wydanie, książki.
Świadomość wyobraźni
Pisarstwo według Bitnera nie sprowadza się do opowiadania mniej lub bardziej zabawnych dykteryjek z umoralniającym przesłaniem. Literatura nie jest też dla niego zabawą czy grą. Temu autorowi nieustannie - w każdym utworze - idzie o powiedzenie choćby cząstki prawdy o człowieku. Rzecz jasna, unaocznienie prawdy w literaturze jest grą, ale grą o dużą, być może nawet największą stawkę, bowiem szukając prawdy o człowieku jako takim, Bitner nie udziela sobie taryfy ulgowej. Powiem więcej, jeśli kogoś w swych narracjach na pewno nie oszczędza, to przede wszystkim samego siebie - jako pisarza i jako człowieka właśnie. Nie ukrywa przecież, że wszystko to, o czym opowiada milicjantom Marian Kaczorek, jest sprawą jego, Dariusza Bitnera, wyobraźni, nawet jeśli ktoś pochopnie stwierdzi, że jest to chora wyobraźnia.
Przesłuchującym milicjantom opowiadania Kaczorka wydają się abstrakcją, czystym zmyśleniem, a więc czymś ich bezpośrednio nie dotyczącym i nie dotykającym. Ich przerażenie wzbudzi dopiero historia człowieka żyjącego obsesyjnym lękiem przed chorobą nowotworową. Na pytanie jednego z zirytowanych funkcjonariuszy: miał tego raka czy nie? - pisarz ani chce, ani może odpowiedzieć. Pisarz żywi się przecież wątpliwościami, domysłami, przeczuciami. To one są najczęściej źródłem panicznego strachu. Taki sam strach wywołać mogą, przytoczone pod koniec tekstu, fragmenty lekarskiej broszurki o raku napisanej naukowo obiektywnym, a więc "nieludzkim", językiem. Nic nie jest tak straszne jak lęk przed nieznanym. Strach jest tym większy, im mniej możemy być czegokolwiek pewni. Ten strach jest niezależny od czasu historycznego. To jest nasz, najbardziej własny, strach.
Dariusz Bitner "Rak". Wstęp Henryk Bereza. Wydawnictwo Basil, Szczecin 1998.
Dariusz Bitner (ur. 1954) zadebiutował w 1979 roku książką "Bajka". Na jego dorobek składają się powieści "Ptak" (1981), "Cyt" (1982), "Kfazimodo" (1989), zbiory mikropowieści "Owszem" (1984), "Trzy razy" (1995), "Pst" (1997), tom opowiadań "Bulgulula" (1996), tom literackich felietonów "Ciąg dalszy" (1989) oraz książka eseistyczna "Chcę, żądam, rozkazuję" (1995). Jest autorem książki dla dzieci "Opowieści Chrystoma" (1992).
|
Osią konstrukcyjną opowieści Dariusza Bitnera "Rak" jest przesłuchanie policyjne, któremu poddany zostaje młody człowiek. Co jest powodem przesłuchania, nie wiemy.Przyczyną śledztwa jest prawdopodobnie zawód, do uprawiania którego młody człowiek przed milicjantami przyznaje się na samym początku. Tym zawodem jest pisarstwo.Sytuacja, w której znalazł się bohater Bitnera, przypomina z jednej strony sytuację Josifa Brodskiego, który oskarżony o pasożytnictwo miał w połowie lat 60. przed sądem w Leningradzie udowadniać, że jest poetą, z drugiej zaś - sytuację bohatera "Procesu" Franza Kafki, Józefa K.
|
Historyk CIA o najważniejszym szpiegu zimnej wojny
Utracona cześć pułkownika Kuklińskiego
Posiedzenie Układu Warszawskiego w Moskwie, luty 1980 rok. Ryszard Kukliński stoi za generałem Jaruzelskim.
FOT. (C) PAP
Sprawa Ryszarda Kuklińskiego jest prosta, a równocześnie złożona. Pułkownik dumnie i otwarcie mówił o tym, co zrobił. Przez dziesięć lat przekazywał amerykańskiemu wywiadowi tajemnice Układu Warszawskiego. Kontrowersje dotyczą nie tego, co zrobił, ale jego motywów - zdradzieckich lub patriotycznych - oraz odpowiedzi na pytanie, czy jego działania pomogły, czy też zaszkodziły Polsce.
BENJAMIN B. FISCHER
Przez lata instytuty badania opinii publicznej śledziły nastawienie Polaków do Kuklińskiego, jakby miało to polityczne znaczenie na skalę narodową. I rzeczywiście odzwierciedlało ono zarówno kontynuację, jak i zmiany zachodzące w polskim krajobrazie politycznym. Polska posunęła się dalej niż inne kraje dawnego bloku sowieckiego na drodze do demokracji i wolnego rynku, jednak zrobiła mniej, by uzyskać konsensus w sprawie komunistycznej przeszłości. W badaniach przeprowadzonych dwa lata temu, kiedy Kukliński pierwszy raz po 17 latach przyjechał do Polski, nieomal 10 lat po upadku komunizmu - więcej Polaków (34 proc.) uznawało go za zdrajcę niż za bohatera (29 proc.). Jednak największa część badanych nie była w stanie się zdecydować. Dwuznaczność i ironia dominują w historii Kuklińskiego.
Przeciwnicy
Przez siedem lat kliku generałów, dawnych komunistycznych przywódców, próbowało blokować prawne oczyszczenie Kuklińskiego. Po historycznej klęsce generalskie lobby zawarło, jak ujął to jeden z obserwatorów, "dziwne przymierze" z dawnymi działaczami solidarnościowymi przeciwnymi Kuklińskiemu. Generałowie gardzili Kuklińskim, gdyż swoim istnieniem przypominał im, że w rzeczywistości byli jedynie sowieckimi oficerami w polskich mundurach.
Lech Wałęsa, przywódca "Solidarności" i pierwszy wybrany w wolnych wyborach prezydent Polski, nazwał Kuklińskiego zdrajcą i odmówił ułaskawienia go. Solidarnościowa zbiorowość obawiała się, że heroiczne działania Kuklińskiego uszczuplą uznanie, jakie należało się robotnikom za rozpoczęcie buntu, który położył kres sowieckiemu imperium. U niektórych Polaków Kukliński swoją postawą budził nieprzyjemne wspomnienia kolaboracji z narzuconym przez Sowietów reżimem. Część lewicy żywiła obawę, że stanie się on ikoną antyrosyjskiej prawicy, a co gorsza, może powrócić do kraju i zaangażować się w politykę.
Urban wypowiada wojnę
Świat prawdopodobnie nigdy nie usłyszałby o Ryszardzie Kuklińskim, gdyby Jerzy Urban nie próbował wprowadzić w zakłopotanie Ronalda Reagana. W 1986 roku Urban był rzecznikiem prasowym rządu PRL. Znany ze swojego sarkastycznego poczucia humoru i ciętego języka, Urban wyróżniał się spośród bezbarwnych biurokratów, którzy rządzili Polską. Był zawsze bojowy i nigdy apologetyczny, nawet kiedy bronił bezprawnego rządu, który zlikwidował pierwszy w bloku sowieckim niezależny związek zawodowy.
Warszawie nie udało się znormalizować lub choćby poprawić stosunków z Waszyngtonem. Wprawdzie Biały Dom zniósł większość sankcji, które nałożył na Polskę w 1981 roku, jednak najpoważniejsze, łącznie z wycofaniem statusu najwyższego uprzywilejowania, pozostawały w mocy. Urban i jego zwierzchnicy wiedzieli, że Stany Zjednoczone sekretnie wspierają opozycję w Polsce, "aby podtrzymać przy życiu ducha »Solidarności«" i że National Endowment for Democracy, prywatno-państwowe przedsięwzięcie, otrzymało od Kongresu USA około miliona dolarów dla "Solidarności".
Jaruzelski i jego towarzysze byli w kiepskim nastroju, gdyż nie mogli wygrać wojny z podziemiem, a gospodarka była w stanie gorszym niż kiedykolwiek. Nie znosili Ronalda Reagana, który po Janie Pawle II i Lechu Wałęsie był postacią cieszącą się w Polsce największym uznaniem. "Imperium zła", retoryczna figura użyta przez prezydenta USA, tak kontrowersyjna w jego kraju, dodawała Polakom ducha w ich walce z sowiecką hegemonią.
3 czerwca 1986 roku Urban spotkał się z Michaelem Dobbsem, byłym korespondentem "The Washington Post" w Warszawie, przeniesionym potem do Paryża. Urban sprzedał Dobbsowi sensację: za kilka dni polski minister spraw wewnętrznych ogłosi, że CIA miała w sztabie generalnym agenta, który skopiował operacyjny projekt stanu wojennego. CIA ewakuowała agenta i jego rodzinę z Warszawy 8 listopada 1981 roku i zapewniła mu bezpieczeństwo w Stanach Zjednoczonych.
Być może dlatego, że sprawa Kuklińskiego była kłopotliwa dla Wojska Polskiego i służb bezpieczeństwa, Urban chciał podać ją w mediach amerykańskich, zanim zostanie ujawniona w Polsce. Chciał również, aby potwierdziła ją administracja Reagana. Toteż w rozmowie z Dobbsem podkreślał, że jego rewelacji nie można wykorzystać dopóty, dopóki "The Washington Post" nie otrzyma oficjalnego amerykańskiego komentarza na ich temat.
Jeśli to była intencja Urbana, została uwieńczona sukcesem. Następnego dnia pierwszą stronę "The Washington Post" otwierał artykuł podpisany przez Dobbsa i wsławionego ujawnieniem afery Watergate dziennikarza Boba Woodwarda. Ogłaszał on to, co Urban powiedział Dobbsowi: "Amerykańska administracja mogła ujawnić światu plany stanu wojennego. Gdyby to zrobiła, to jego wprowadzenie byłoby niemożliwe".
Z żoną wkrótce po ślubie. Dwóch synów Kuklińskiego zginęło na emigracji w tajemniczych, dotąd nie wyjaśnionych okolicznościach.
FOT. (C) PAP/CAF
Polityka moralnie odrażająca
Na konferencji prasowej Urban skomentował waszyngtońskie rewelacje na temat tego, że CIA była w kontakcie z wyższym oficerem polskiej armii, zaangażowanym w planowanie stanu wojennego. Skoro CIA wycofała Kuklińskiego, stwierdził Urban, rząd polski uznaje, że Waszyngton mógł ostrzec swoich przyjaciół z "Solidarności" - Urban często sarkastycznie określał polską opozycję jako "przyjaciół USA" czy "sojuszników" - i w ten sposób pokrzyżować plany stanu wojennego. - Mimo to Waszyngton zachował milczenie - oświadczył Urban. - Nie ostrzegł swoich sojuszników. Administracja Reagana "okłamywała własny naród i swoich przyjaciół w Polsce", kiedy negowała swoją wiedzę o stanie wojennym. Kukliński, zauważył Urban, jest żywym dowodem na coś wręcz przeciwnego.
Urban twierdził też, że prezydent Reagan "mógł zapobiec aresztowaniom i internowaniom" przywódców "Solidarności", ale nie zrobił tego, gdyż miał nadzieję sprowokować "krwawą łaźnię na europejską skalę". Miał zamiar użyć "Solidarności" jako narzędzia w geopolitycznej rywalizacji ze Związkiem Sowieckim. Reagan - uważał Urban - nie był przyjacielem Polski, a jego polityka była "moralnie odrażająca".
Niektórzy Polacy czuli się zdradzeni. Ile prawdy jednak było w oskarżeniach Urbana? Niedużo.
Przekazany przez Kuklińskiego plan był jednym z wariantów, nad którymi pracowały władze. Utraciwszy swoje źródło, CIA nie wiedziała i nie mogła przewidzieć, czy plan zostanie zastosowany, a jeśli tak, to kiedy. Co ważniejsze świat polityki (a szczerze mówiąc wywiadu również) był jak "sparaliżowany przez wizję sowieckich oddziałów wkraczających do Polski" po miesiącach wymachiwania szabelką przez Moskwę i ciągłych manewrów militarnych wzdłuż granic Polski. Wymachiwanie szabelką spełniło swoje zadanie. Zachód był zdezorientowany, "Solidarność" zastraszona, a Jaruzelski mógł deklarować, że ogłoszenie stanu wojennego było "mniejszym złem" (wewnętrzne represje), które pozwoliło uniknąć większej katastrofy (zewnętrznej interwencji).
Oświadczenie Urbana, że Stany Zjednoczone chciały krwawej łaźni w Polsce, było szczególnie odrażające. Administracja Reagana, tak jak wcześniej Cartera, robiła wszystko, aby tego uniknąć. Jak powiedział były sekretarz stanu Alexander Haig, nawet gdyby Biały Dom wiedział o wprowadzeniu stanu wojennego, on sam radziłby nie ostrzegać przed tym "Solidarności" w obawie przed sprowokowaniem opozycji do samobójczego oporu.
Kukliński wychodzi z ukrycia
Ostatecznie Urban wpadł we własne sidła. Upubliczniając historię Kuklińskiego, umożliwił pułkownikowi przedstawienie swojej wersji w długim wywiadzie dla emigracyjnego miesięcznika "Kultura".
Kukliński ujawnił, że planowanie stanu wojennego zaczęło się pod koniec 1980 roku, dużo wcześniej niż przyznawały to władze, które zamierzały zgnieść "Solidarność", oficjalnie deklarując wolę negocjacji. Kukliński ujawnił także, że Sowieci wywierali presję na władze, aby wprowadziły stan wojenny, i zadał w ten sposób kłam oświadczeniom Warszawy, że była to jej wewnętrzna decyzja. Zapytany, czy Jaruzelski to bohater, czy zdrajca, pułkownik odpowiedział: "W Polsce była realna szansa uniknięcia i radzieckiej interwencji, i stanu wojennego. (...) Gdyby wspólnie [generał Jaruzelski] ze Stanisławem Kanią znaleźli w sobie więcej godności i siły, gdyby nie okazywali uległości wobec Moskwy, lecz stanęli uczciwie na gruncie zawartych umów społecznych, Polska prawdopodobnie wyglądałaby dziś zupełnie inaczej".
Jaruzelski kontratakuje
Osobista batalia między Kuklińskim a Jaruzelskim pomagała odpowiedzieć Polakom na pytanie, kto był zdrajcą, a kto narodowym bohaterem. Była także symbolem historii Polski od roku 1945 i konfliktu lojalności występującego w PRL, który przetrwał w III Rzeczypospolitej.
Batalię rozpoczął Jaruzelski. W 1984 roku skłonił sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego do skazania Kuklińskiego na karę śmierci i przepadek mienia. Zostało ono sprzedane po zaniżonej cenie jednemu z ministrów, który natychmiast odsprzedał je z poważnym zyskiem. Jedynym dowodem w tym fikcyjnym tajnym procesie były świadectwa Jaruzelskiego i kilku sztabowych generałów.
Generał Jaruzelski reprezentuje polską orientację rusofilską. Urodzony w szlacheckiej rodzinie na wschodnich terenach Polski, lata szkolne spędził w katolickim internacie. Jego życie zmieniło się na zawsze we wrześniu 1939 roku, kiedy Stalin, zgodnie z paktem zawartym z Hitlerem, wcielił do swojego państwa wschodnie tereny Polski. W ramach akcji, którą dziś nazwalibyśmy czystką etniczną, NKWD deportowało ponad milion ludzi na Syberię i do Azji Centralnej.
Rodzina Jaruzelskiego uciekła do niepodległej Litwy, ale Stalin wtargnął i tam. Ojciec Wojciecha zmarł wkrótce po zwolnieniu z sowieckiego obozu koncentracyjnego. Jaruzelski, jego matka i siostra zostali deportowani na Syberię, gdzie w obozie pracowali przy wycinaniu lasu. Mimo tych doświadczeń Jaruzelski zaakceptował Związek Sowiecki jako swoją drugą ojczyznę, nauczywszy się strachu i szacunku do jego porażających rozmiarów i potęgi. Został świeżo upieczonym komunistą. Porównywał swoje nawrócenie do doświadczenia religijnego, nazywając je "odrodzeniem". Kukliński przeszedł drogę odwrotną: w młodości przyjął komunistyczną wiarę, aby później przeżyć dramatyczną konwersję.
Po latach, kiedy sowieckie politbiuro debatowało nad tym, czy Jaruzelski będzie spełniał sowieckie rozkazy, Breżniew uznał, iż generał jest godny zaufania dlatego właśnie, że: "wycierpiał dużo z naszej strony, ale nie żywi do nas żalu".
Dziwne, że Jaruzelski negował zawsze znaczenie swej sowieckiej kariery w przedsięwzięciu z 1981 roku. - Stan wojenny był mniejszym złem dla wszystkich. Umożliwił Polakom uniknięcie katastrofy. I proszę nie mówić mi, że wykonałem robotę za Sowietów. To jest obelga - powiedział do dziennikarzy telewizji francuskiej w 1992 roku. Zdarzyło mu się jednak freudowskie przejęzyczenie, kiedy w wywiadzie dla "Der Spiegel" powiedział: "Przyjmując strategiczną logikę tamtych czasów, prawdopodobnie zareagowałbym tak samo, gdybym był generałem sowieckim. W tamtej epoce polityczne i strategiczne interesy sowieckie były zagrożone [przez zaburzenia w Polsce]". - Zareagowałbym? A może - zareagowałem? Generał spędził tak dużą część swojego życia, działając jak gdyby "był sowieckim generałem", że mógł zrobić to nieświadomie.
Jak mógł mi pan to zrobić!
Pretendowanie Jaruzelskiego do występowania w roli zbawcy ojczyzny było oparte na twierdzeniu, że stanął wobec wyboru między stanem wojennym a sowiecką interwencją. Na nieszczęście dla niego wszystkie dowody, które zostały ujawnione od 1991 roku, wskazują, że Kreml nie miał zamiaru interweniować. Najbardziej zaskakujące rewelacje na ten temat zostały znalezione w archiwach sowieckich. Co gorsze, istnieją podstawy, by twierdzić, że Jaruzelski wolał sowiecką interwencję niż stan wojenny. Najprawdopodobniej namawiał Sowietów, aby zrobili za niego brudną robotę, a kiedy spotkał się z odmową, domagał się zapewnienia militarnego wsparcia, jeśli polskie oddziały okazałyby się niezdolne do zgniecenia "Solidarności". Władze sowieckie odmówiły również temu żądaniu.
Największe upokorzenie Jaruzelski przeżył podczas amerykańsko-polsko-rosyjskiej konferencji historycznej w Jachrance w listopadzie 1997 roku. Marszałek Wiktor Kulikow, były dowódca sił Układu Warszawskiego, zaprzeczył, aby ZSRR miał zamiar interweniować w Polsce albo interwencją groził. Podczas przerwy Jaruzelski zawołał do Kulikowa po rosyjsku: - Jak mógł pan to powiedzieć! Jak mógł mi pan to zrobić wobec Amerykanów!
Zapiski ze spotkań sowieckiego politbiura potwierdzają słowa Kulikowa. Na ich podstawie można nawet wysnuć dalej idące wnioski - że Kreml przygotowany był, w razie konieczności, na rezygnację z Polski, również gdyby znaczyło to koniec komunistycznych rządów w tym kraju. 10 grudnia, przed wprowadzeniem stanu wojennego, Jurij Andropow, szef KGB i późniejszy następca Breżniewa, powiedział do członków politbiura: - Nie mamy zamiaru wprowadzać wojska do Polski. To jest nasza właściwa pozycja i musimy wytrwać na niej do końca. Nie wiem, jak potoczą się sprawy w Polsce, ale gdyby nawet Polska dostała się pod kontrolę "Solidarności", musimy się tego trzymać.
Na tej samej sesji minister spraw zagranicznych ZSRR Andriej Gromyko zauważył, że politbiuro musi rozwiać wrażenie, jakie mają Jaruzelski i inni polscy przywódcy na temat interwencji "naszych wojsk. Nie może być żadnej interwencji".
Największą obawą Jaruzelskiego nie była, jak utrzymuje, interwencja wojsk sowieckich - był nią jej brak. Jak twierdzi jeden z obserwatorów, "przebieranie się Jaruzelskiego w kostium zbawcy ojczyzny było aktem transwestyty". Kukliński w 1987 roku powiedział, że zdecydowana postawa Jaruzelskiego i Kani wobec ZSRR umożliwiłaby wypracowanie z "Solidarnością" kompromisu, wobec którego Moskwa musiałaby się wycofać. Być może Polska mogłaby stać się kolejną Finlandią. Zamiast tego Polacy musieli znosić najbardziej represyjne rządy w swojej poststalinowskiej historii, a następnie kolejnych sześć lat nieudolnej władzy Jaruzelskiego, która doprowadziła kraj na skraj ekonomicznej katastrofy.
Z szablą otrzymaną od premiera Jerzego Buzka w Waszyngtonie podczas szczytu NATO w 1999 roku
FOT. (C) PAP-RADEK PIETRUSZKA
Po stronie Zachodu
W 1992 roku Kukliński wyznał: - Zadawałem sobie pytanie: czy mam moralne prawo to zrobić. Byłem Polakiem. Wiedziałem, że Polacy powinni być wolni i że Stany Zjednoczone są jedynym krajem, który może wesprzeć ich w tej walce.
Wybrał współpracę z amerykańskim wywiadem jako formę oporu. Kilku oficerom zaproponował kontakty z Zachodem. Przygotowywali się do sabotażu sowieckiej machiny wojennej w razie konfliktu z NATO.
Oficerowie ci, polscy patrioci, zdecydowali się działać, ponieważ mieli dostęp do sowieckich planów wojskowych. Pokazywały one jasno, że w wypadku wojny Polska ma dostarczyć mięso armatnie oraz stanowić drogę inwazji na Zachód i że przy realizacji tych założeń zostanie zniszczona. Plany te były, zdaniem Kuklińskiego, jednoznacznie ofensywne, tworzone z myślą o zaatakowaniu i podbiciu wszystkich krajów Europy. Polska miała odgrywać rolę centralną. Jej wojsko miało być użyte jako taran przeciwko siłom NATO. Według Kuklińskiego NATO, zmuszone do użycia taktycznej broni jądrowej w celu przeciwstawienia się przewadze Układu Warszawskiego w broni konwencjonalnej, zamieniłoby większą część Polski w nuklearną pustynię.
Pierwszym etapem samobójstwa Polski miało być zmuszenie jej do wypełnienia funkcji agresora, co za ironia dla kraju, który był regularnie najeżdżany przez swoich sąsiadów. Dwie z trzech polskich armii miały przejść równiny niemieckie w kierunku Holandii, Belgii i Francji, podczas gdy trzecia miała zdobyć i okupować Danię. Chcąc uratować Polskę, Kukliński zdecydował się prowadzić wojnę przeciwko sowieckiej potędze na niewidzialnym froncie. Postanowił zawiadomić Zachód, co czeka go, i Polskę, w razie wojny ze Związkiem Sowieckim.
Superszpieg
Pytany o znaczenie Kuklińskiego, szef zespołu strategicznych ekspertów CIA nazwał go "naszym drugim Pienkowskim". Pułkownik GRU (wojskowego wywiadu ZSRR) Oleg Pienkowski dostarczał informacji Stanom Zjednoczonym i Wielkiej Brytanii podczas krytycznych 17 miesięcy w latach 1960 - 1961. Wielu wierzy, że informacje Pienkowskiego były kluczowe dla uzyskania wiedzy o sowieckim potencjale nuklearnym i odegrały zasadniczą rolę podczas kryzysu berlińskiego i kubańskiego. Niektórzy określają go jako "szpiega, który ocalił świat".
Ale porównanie obu pułkowników jest niesprawiedliwe dla Kuklińskiego. Prowadził on swoją działalność dziesięć lat i dostarczył 35 tysięcy stron dokumentów, a Pienkowski - osiem tysięcy. Kukliński nie tylko przesyłał dokumenty, ale ustnie przekazywał najbardziej znaczące szczegóły. Generał Czesław Kiszczak, oceniając szkody spowodowane przez pułkownika, przyznał: "Kiedy zaczęliśmy analizować rangę informacji, które wykradł, zrozumieliśmy, że wiedział tak dużo, iż nie ma sensu zmieniać czegokolwiek (w polskich planach wojskowych), ponieważ musielibyśmy zmienić wszystko".
Kukliński przekazał na Zachód sowiecki plan ofensywnej wojny przeciwko NATO. Informacje te, jak powiedział amerykański ekspert strategiczny, "pozwoliły nam posiąść głęboką wiedzę o sposobie ich działania. Było to ostrzeżenie nie do oszacowania".
Kukliński wiedział o trzech, otoczonych głęboką tajemnicą, podziemnych bunkrach, które na czas wojny zostały skonstruowane dla dowództwa w Polsce, ZSRR i Bułgarii. Określił dokładne położenie, konstrukcję i system komunikacyjny kompleksu polskiego. Jak powiedział ekspert od spraw narodowego bezpieczeństwa prezydenta Cartera, Zbigniew Brzeziński: "Informacje Kuklińskiego umożliwiły nam przygotowanie planów zniszczenia systemu dowodzenia i kontroli, zamiast zmasowanego kontrataku na czołowe pozycje przeciwnika, co uderzyłoby w całą Polskę."
Pierwszy polski oficer w NATO
We wrześniu i grudniu 1992 roku Benjamin Weiser opublikował w "The Washington Post" serię artykułów na temat życia Kuklińskiego. Wrześniowy artykuł wywołał w Polsce sensację. Polacy po raz pierwszy dowiedzieli się, że Kukliński współpracował z wywiadem amerykańskim przez dziesięć lat. "Niech sądzą mnie na podstawie tego, co zrobiłem" - powiedział Weiserowi.
Dwa dni po artykule w "The Washington Post" Jarosław Kaczyński, przywódca Porozumienia Centrum, wysłał list do prezydenta Wałęsy, wzywając go do ułaskawienia Kuklińskiego. W oświadczeniu ogłoszonym w "Gazecie Wyborczej" Wałęsa odpowiedział, że jest to skomplikowana kwestia: z jednej strony można podziwiać pułkownika za jego odwagę, z drugiej, jego historia zawiera jeszcze wiele białych plam, które oczekują na wyjaśnienie. Dopiero historia wyda ostateczny werdykt.
To przerzucanie się odpowiedzialnością będzie trwało przez następne pięć lat.
Zbigniew Brzeziński był najwcześniejszym i najbardziej skutecznym obrońcą Kuklińskiego. To on ukuł określenie "pierwszy polski oficer w NATO", które stało się wezwaniem do oczyszczenia pułkownika z zarzutów. W liście do Lecha Wałęsy Brzeziński powoływał się na rolę Kuklińskiego w powstrzymaniu sowieckiej interwencji w 1980 roku. "Nie był on zwykłym agentem USA, a jedynie odważnym sojusznikiem, i to kiedy całe dowództwo Wojska Polskiego było zaprzedane Sowietom - powiedział polskiej telewizji w grudniu 1990 roku. - Pułkownik Kukliński, ryzykując życiem nie tylko swoim, ale i swojej rodziny, godnie zasłużył się Polsce i dlatego nowo wybrany prezydent RP powinien nadać mu wysokie odznaczenie bojowe i przywrócić go do czynnej służby wojskowej".
Apele te nie znajdowały jednak posłuchu. Wałęsa powtarzał, że sprawa wymaga "czasu i przygotowań". Były lider opozycji potrzebował współpracy z ministrem obrony narodowej i sztabem, który składał się z oficerów starego układu. - Armia podlega rozkazom i każdy pułkownik nie może wybierać sobie sojuszników - twierdził Wałęsa.
Stan wyższej konieczności
Mimo że opinia na temat Kuklińskiego pozostawała podzielona, wielu Polaków oczekiwało jednoznacznego rozwiązania. Nową i decydującą przesłanką ku temu były polskie aspiracje przystąpienia do NATO.
30 marca 1995 roku pojawił się pierwszy sygnał zmiany. Pierwszy prezes Sądu Najwyższego wniósł rewizję nadzwyczajną od wyroku skazującego Kuklińskiego na 25 lat więzienia za zdradę i dezercję, powołując się na "rażące naruszenie procedury prawnej i brak wystarczających dowodów." Izba Wojskowa Sądu Najwyższego uchyliła ten wyrok w maju 1995 roku i przekazała sprawę naczelnemu prokuratorowi wojskowemu dla uzupełnienia śledztwa.
Wojskowy prokurator przysłał Kuklińskiemu wezwanie do przybycia do Polski na przesłuchanie, proponując mu list żelazny umożliwiający powrót do Stanów Zjednoczonych. Kukliński odmówił z gniewem, twierdząc, że ponowny proces nie ma dla niego osobiście żadnego znaczenia. - Nie jestem winny. Wszystko, co zrobiłem, zrobiłem dla Polski - powiedział.
Przeciwnicy Kuklińskiego poczuli, iż ich pozycja staje się niepewna i że nadeszła pora kontrataku. Jaruzelski wysłał do Sejmowej Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej list, w którym twierdził, że sowieckiej interwencji zapobiegł stan wojenny - a więc on osobiście. Atakował także w liście motywy Kuklińskiego, a więc i podstawę decyzji sądu. Jaruzelski nazywał go zwykłym szpiegiem, który usiłuje się bronić, przypisując sobie szlachetne intencje.
2 września 1997 roku, z niechętną akceptacją prezydenta Kwaśniewskiego, Prokuratura Wojskowa wycofała wszystkie zarzuty przeciw Kuklińskiemu, pozwalając powrócić mu do domu jako wolnemu człowiekowi. Zostały mu przywrócone prawa obywatelskie i stopień wojskowy. W uzasadnieniu uznano, że podejmując współpracę z Amerykanami, pułkownik Kukliński "działał w stanie wyższej konieczności, dla dobra Polski". Pułkownik powiadomiony został o tym 4 września, ale oficjalnie decyzja została ogłoszona 22 września, dzień po wyborach parlamentarnych.
- Decyzję przywracającą mi dobre imię i honor przyjmuję z ulgą, jakkolwiek po 16 latach życia na uchodźstwie i tragedii, jaką moja rodzina tu przeżyła (dwóch synów Kuklińskiego zginęło w tragicznych, niewyjaśnionych okolicznościach), ma to dla mnie raczej symboliczne niż praktyczne znaczenie. Dziękuję Bogu, że pozwolił mi dożyć tego momentu - powiedział.
Kwaśniewski powiedział później, że powodowało nim pragnienie dobrych stosunków ze Stanami Zjednoczonymi i że omawiał tę sprawę z prezydentem Clintonem podczas jego wizyty w Warszawie. Polski prezydent miał poważne powody, by sprawę tę załatwić. Amerykańscy przeciwnicy przystąpienia Polski do NATO grozili zablokowaniem go w Senacie pod pretekstem sprawy Kuklińskiego. Zwolennikom Polski w Warszawie i Waszyngtonie potrzebne było usunięcie tego problemu.
Wałęsa nazwał tę decyzję reklamową sztuczką postkomunistów, chcących zademonstrować swój patriotyzm. Oczyszczenie szpiega nie jest dobrym przykładem dla Polski, powtórzył, nie wiadomo który raz. Nie tylko on okazywał niezadowolenie. "Jeśli Kukliński jest bohaterem, co ma to znaczyć dla reszty nas wszystkich?" - zapytywał Jaruzelski.
Rola Brzezińskiego
Lewica w Polsce zareagowała na te wypadki z oburzeniem. Mieczysław Wodzicki napisał w "Trybunie": "Stała się zła rzecz. Pułkownik Ryszard Kukliński - szpieg, dezerter i zdrajca - przez prawicę przetworzony został w model cnót i w narodowego bohatera". Natomiast prawica akceptowała decyzję prokuratury. Wielki tytuł na pierwszej stronie konserwatywnego dziennika "Życie" głosił: "Kukliński niewinny!".
Jaruzelski przyjął nowy kurs. Zaczął twierdzić w swoich publicznych wystąpieniach, że Kukliński nie mógł odsłonić sowieckich planów, ponieważ nie miał do nich dostępu. Władze sowieckie nie dzieliły się, wedle generała, swoimi wojskowymi tajemnicami nawet z takimi aliantami jak Jaruzelski. Miały one zostać pogrzebane w głębokich bunkrach. To, co Kukliński mógł co najwyżej przekazać, to plany armii polskiej i uzbrojenia znajdującego się na terenie Polski. A to, kontynuował generał, było już znane Amerykanom dzięki satelitom i informacjom wymienianym w czasie negocjacji nad kontrolą zbrojeń. Jaruzelski nie przejmował się sprzecznościami między tymi twierdzeniami a swoimi wcześniejszymi oświadczeniami na temat poważnych szkód, które Kukliński wyrządzić miał polskiemu systemowi bezpieczeństwa. Jaruzelski i 31 innych emerytowanych generałów zaatakowało decyzję wojskowego prokuratora, domagając się jej wycofania. W pierwszym z trzech listów Jaruzelski stwierdził, że "gloryfikowanie działalności Kuklińskiego automatycznie rzuca moralny cień na mnie i innych polskich oficerów".
Kluczową rolę w uniewinnieniu Kuklińskiego odegrał Brzeziński, za pomocą sekretnych negocjacji, które podjął z postkomunistycznym rządem w Polsce w początkach 1997 roku. W kwietniu tego roku zorganizował on czterodniowe spotkanie w Center for Strategic and International Studies w Waszyngtonie. Brali w nim udział: Kukliński, jego adwokat, polski ambasador i dwóch oficerów z wojskowej prokuratury. Oficerowie przywieźli ze sobą wielostronicowy dokument zawierający uzasadnienie decyzji o wycofaniu sprawy. Kukliński naciskał, aby zwracano się do niego per pułkowniku.
Na wiosnę 1998 roku Kukliński odbył triumfalną podróż po kraju. Odwiedził sześć miast, odbierając liczne honory. Prasa polska w większości prezentowała wobec niego stosunek pozytywny. Kukliński spotkał się z ministrem spraw zagranicznych i innymi przedstawicielami rządu, jednak nie z prezydentem Kwaśniewskim. Wałęsa ignorował Kuklińskiego całkowicie, oświadczając, że może się z nim spotkać tylko wtedy, kiedy on o to poprosi. Kukliński odmówił.
Musimy z tym żyć
Lewica nie chciała się pogodzić z oczyszczeniem Kuklińskiego. Adam Michnik, więzień stanu wojennego, a obecnie redaktor naczelny "Gazety Wyborczej", w komentarzu wymierzonym w Kuklińskiego, ganił go za współpracę z amerykańskim wywiadem, twierdząc, że przekroczył on próg, poza który nie posunęła się nawet opozycja. Jednak Michnik bardziej zainteresowany był bieżącą polityką niż minionymi wydarzeniami. Ostrzegał, że Kukliński stał się nowym, wywołującym entuzjazm tłumów symbolem prawicy, po który "może [ona] sięgnąć w przyszłości." Skarżył się także, iż "Kukliński pozwolił zrobić z siebie sztandar nie tych sił, które chcą pojednania i szerokiego konsensusu w drodze Polski do NATO i UE". Jednak najgorsze ze wszystkiego było to, że w oczach Michnika Kukliński symbolizował polską służalczość wobec Stanów Zjednoczonych. "Jeśli cały ten festiwal ma oznaczyć, że stosunek do Kuklińskiego i amerykańskich służb specjalnych stanie się testem na patriotyzm Polaków, będzie to żałosny finał polskiego marzenia o wolności." Polska nie powinna stać się "kolektywnym Kuklińskim".
Michnik wydawał się sądzić, że NATO i Układ Warszawski były organizacjami działającymi w taki sam sposób. A przecież NATO jest dobrowolną koalicją suwerennych państw, które połączyły się dla wspólnej obrony. Układ Warszawski zaś był częścią imperialnego systemu służącego podporządkowaniu wschodnioeuropejskich armii sowieckiemu dowództwu. ZSRR zgromadził wszystkich "aliantów" w Warszawie w 1955 roku bez uprzednich konsultacji i zmusił ich do podpisania paktu obronnego z niejawnym aneksem określającym rodzaje wojskowych kontyngentów, jakie kraje te musiały dostarczyć w wypadku wojny. Być może dlatego, że jarzmo sowieckie uwierało Polaków bardziej niż innych, stali się klasą dla siebie w demonstrowaniu jedności i zaangażowania na rzecz przystąpienia do NATO. Czyniąc to, Polacy poszukiwali bezpieczeństwa, ale także pragnęli uniknąć tragicznych wyborów, jakich musieli dokonywać w przeszłości.
Jeden z prawicowych komentatorów krytykował tekst Michnika jako "zwyczajny polityczny manewr, którego celem było oczyszczenie" komunistycznej Polski. Mógł jeszcze dodać: "i podsycenie antyamerykańskich nastrojów". Jednak nawet krytyk Michnika mógłby zgodzić się z puentą jego artykułu: "Czas zrozumieć, że zawsze będą w Polsce ludzie, którzy będą uważali Kuklińskiego za bohatera, i tacy, którzy za bohatera uznają gen. Jaruzelskiego. I z tym musimy żyć". -
Dr Benjamin B. Fischer, historyk, pracuje w Centrum Studiów Wywiadu przy Centralnej Agencji Wywiadowczej w Waszyngtonie. Specjalizuje się w historii służb wywiadowczych państw byłego ZSRR i Europy Wschodniej. Jego artykuł o pułkowniku. Kuklińskim ukazał się w nr 9, 2000 historycznego biuletynu CIA "Studies in Intelligence" pod tytułem "The Vilification and Vindication of Colonel Kuklinski". Redakcja "Rz" dziękuje Autorowi za zgodę na przedruk skróconej wersji artykułu.
|
Sprawa Ryszarda Kuklińskiego jest prosta, a równocześnie złożona. Kontrowersje dotyczą nie tego, co zrobił, ale jego motywów - zdradzieckich lub patriotycznych - oraz odpowiedzi na pytanie, czy jego działania pomogły, czy też zaszkodziły Polsce. Przez lata instytuty badania opinii publicznej śledziły nastawienie Polaków do Kuklińskiego. odzwierciedlało ono zarówno kontynuację, jak i zmiany zachodzące w polskim krajobrazie politycznym. Polska posunęła się dalej niż inne kraje dawnego bloku sowieckiego na drodze do demokracji i wolnego rynku, jednak zrobiła mniej, by uzyskać konsensus w sprawie komunistycznej przeszłości. W badaniach przeprowadzonych dwa lata temu więcej Polaków uznawało go za zdrajcę niż za bohatera. Jednak największa część badanych nie była w stanie się zdecydować.Dwuznaczność i ironia dominują w historii Kuklińskiego.
Przez siedem lat kliku generałów, dawnych komunistycznych przywódców, próbowało blokować prawne oczyszczenie Kuklińskiego. Generałowie gardzili Kuklińskim, gdyż swoim istnieniem przypominał im, że w rzeczywistości byli jedynie sowieckimi oficerami w polskich mundurach.
Świat prawdopodobnie nigdy nie usłyszałby o Kuklińskim, gdyby Jerzy Urban nie próbował wprowadzić w zakłopotanie Ronalda Reagana. W1986 roku Urban spotkał się z Michaelem Dobbsem, byłym korespondentem "The Washington Post" w Warszawie,. sprzedał Dobbsowi sensację: za kilka dni polski minister spraw wewnętrznych ogłosi, że CIA miała w sztabie generalnym agenta, który skopiował operacyjny projekt stanu wojennego. CIA ewakuowała agenta i jego rodzinę z Warszawy 8 listopada 1981 roku i zapewniła mu bezpieczeństwo w Stanach Zjednoczonych. Urban chciał podać ją w mediach amerykańskich, zanim zostanie ujawniona w Polsce. Chciał również, aby potwierdziła ją administracja Reagana.Toteż podkreślał, że jego rewelacji nie można wykorzystać dopóty, dopóki "The Washington Post" nie otrzyma oficjalnego amerykańskiego komentarza na ich temat.
Jeśli to była intencja Urbana, została uwieńczona sukcesem.
Urban skomentował waszyngtońskie rewelacje na temat tego, że CIA była w kontakcie z wyższym oficerem polskiej armii, zaangażowanym w planowanie stanu wojennego.
Urban twierdził też, że prezydent Reagan "mógł zapobiec aresztowaniom i internowaniom" przywódców "Solidarności", ale nie zrobił tego, gdyż miał nadzieję sprowokować "krwawą łaźnię na europejską skalę". Miał zamiar użyć "Solidarności" jako narzędzia w geopolitycznej rywalizacji ze Związkiem Sowieckim. Reagan - uważał Urban - nie był przyjacielem Polski, a jego polityka była "moralnie odrażająca".
Niektórzy Polacy czuli się zdradzeni. Ile prawdy jednak było w oskarżeniach Urbana? Niedużo.
Przekazany przez Kuklińskiego plan był jednym z wariantów, nad którymi pracowały władze. CIA nie wiedziała i nie mogła przewidzieć, czy plan zostanie zastosowany, a jeśli tak, to kiedy. Co ważniejsze świat polityki był jak "sparaliżowany przez wizję sowieckich oddziałów wkraczających do Polski"i. Zachód był zdezorientowany, "Solidarność" zastraszona, a Jaruzelski mógł deklarować, że ogłoszenie stanu wojennego było "mniejszym złem", które pozwoliło uniknąć większej katastrofy.Oświadczenie Urbana było szczególnie odrażające. Administracja Reaganarobiła wszystko, aby tego uniknąć. Jak powiedział były sekretarz stanu Alexander Haig, nawet gdyby Biały Dom wiedział o wprowadzeniu stanu wojennego, on sam radziłby nie ostrzegać przed tym "Solidarności" w obawie przed sprowokowaniem opozycji do samobójczego oporu.
Ostatecznie Urban wpadł we własne sidła. Upubliczniając historię Kuklińskiego, umożliwił pułkownikowi przedstawienie swojej wersji w długim wywiadzie.
Kukliński ujawnił, że planowanie stanu wojennego zaczęło się pod koniec 1980 roku, dużo wcześniej niż przyznawały to władze. ujawnił także, że Sowieci wywierali presjęna władze, aby wprowadziły stan wojenny. Zapytany, czy Jaruzelski to bohater, czy zdrajca, pułkownik odpowiedział: "W Polsce była realna szansa uniknięcia i radzieckiej interwencji, i stanu wojennego. Gdyby wspólnie [generał Jaruzelski] ze Stanisławem Kanią znaleźli w sobie więcej godności i siły, gdyby nie okazywali uległości wobec Moskwy, lecz stanęli uczciwie na gruncie zawartych umów społecznych, Polska prawdopodobnie wyglądałaby dziś zupełnie inaczej".
Osobista batalia między Kuklińskim a Jaruzelskim pomagała odpowiedzieć Polakom na pytanie, kto był zdrajcą, a kto narodowym bohaterem.
Pretendowanie Jaruzelskiego do występowania w roli zbawcy ojczyzny było oparte na twierdzeniu, że stanął wobec wyboru między stanem wojennym a sowiecką interwencją. Na nieszczęście dla niego wszystkie dowody, które zostały ujawnione od 1991 roku, wskazują, że Kreml nie miał zamiaru interweniować. Najbardziej zaskakujące rewelacje na ten temat zostały znalezione w archiwach sowieckich. Co gorsze, istnieją podstawy, by twierdzić, że Jaruzelski wolał sowiecką interwencję niż stan wojenny.Najprawdopodobniej namawiał Sowietów, aby zrobili za niego brudną robotę. Największe upokorzenie Jaruzelski przeżył podczas amerykańsko-polsko-rosyjskiej konferencji historycznej w Jachrance w 1997 roku. arszałek Wiktor Kulikow, były dowódca sił Układu Warszawskiego, zaprzeczył, aby ZSRR miał zamiar interweniować w Polsce albo interwencją groził.
Kukliński Wybrał współpracę z amerykańskim wywiadem jako formę oporu. Kilku oficerom zaproponował kontakty z Zachodem. Przygotowywali się do sabotażu sowieckiej machiny wojennej w razie konfliktu z NATO.
Według Kuklińskiego NATO, zmuszone do użycia taktycznej broni jądrowej w celu przeciwstawienia się przewadze Układu Warszawskiego w broni konwencjonalnej, zamieniłoby większą część Polski w nuklearną pustynię.
Pytany o znaczenie Kuklińskiego, szef zespołu strategicznych ekspertów CIA nazwał go "naszym drugim Pienkowskim". Ale porównanie obu pułkowników jest niesprawiedliwe dla Kuklińskiego. Prowadził on swoją działalność dziesięć lat i dostarczył 35 tysięcy stron dokumentów, a Pienkowski - osiem tysięcy. Kukliński nie tylko przesyłał dokumenty, ale ustnie przekazywał najbardziej znaczące szczegóły.Kukliński wiedział o trzech, otoczonych głęboką tajemnicą, podziemnych bunkrach, które na czas wojny zostały skonstruowane dla dowództwa w Polsce, ZSRR i Bułgarii.
|
ROZMOWA
Zbigniew Kaczmarek, mistrz olimpijski z Montrealu w podnoszeniu ciężarów, któremu odebrano medal za doping
Pomost w garażu
Jak wspomina pan swoje starty olimpijskie?
ZBIGNIEW KACZMAREK: Byłem na trzech olimpiadach. Debiutowałem w 1972 roku w Monachium, od razu stając na podium. Byłem solidnie przygotowany. Najładniejszą olimpiadę przeżyłem cztery lata później w Montrealu.
Czy pan żartuje?
Najpierw było miło. Kiedy dowiedziałem się, że mój start wyznaczono na 21 lipca, odczułem dodatkowe emocje. Tego dnia obchodziłem bowiem 30. urodziny. Uznałem to za dobrą wróżbę. Tak mnie to zmobilizowało, że w rwaniu ustanowiłem rekord świata wynikiem 139,5 kilogramów. W efekcie wygrałem. Ponieważ konkurs zakończył się późnym wieczorem, dekoracja odbyła się dopiero następnego dnia. Do dziś pamiętam, jak słuchałem Mazurka Dąbrowskiego ze złotym medalem na szyi.
Kiedy zabrano panu ten medal?
Najpierw było świętowanie i to dość długie. Jeszcze w wiosce olimpijskiej złoci medaliści otrzymywali telegramy z gratulacjami podpisanymi przez przewodniczącego Rady Państwa, Henryka Jabłońskiego. Już w kraju, na specjalnym spotkaniu, odznaczenia w klapy marynarek rodem z Bytomia wpinał nam premier Piotr Jaroszewicz, a pierwszy sekretarz KC PZPR, Edward Gierek, chętnie się z olimpijczykami fotografował i wzniósł radzieckim szampanem toast za naszą pomyślność. W nagrodę za sukcesy władający wówczas na Górnym Śląsku sekretarz partii Zdzisław Grudzień obiecał talon na małego fiata. Słowa nie dotrzymał. Tymczasem jesienią pod adresem Polskiego Komitetu Olimpijskiego nadeszło oficjalne pismo od Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. Z żalem informowano o pozytywnym rezultacie mego testu dopingowego, przeprowadzonego zaraz po konkursie w Montrealu. Unieważniono mój występ, żądając zwrotu medalu.
Oddał pan?
Początkowo nie chciałem, lecz nie miałem wyjścia. Dowiedziałem się o tym podczas obozu wypoczynkowego na czarnomorskim wybrzeżu w Bułgarii. Podtrzymywali mnie na duchu koledzy. Trener Klemens Roguski swoimi kanałami próbował dowiedzieć się czegoś konkretniejszego, ale wskórać wiele nie mógł. Lekarz kadry, Michał Firsowicz, nabrał wody w usta. Odwieczny prezes Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów, Janusz Przedpełski, też sugerował milczenie. Chciałem się bronić, ale nie wiedziałem jak. Na nic zdały się starania, by przebadano mnie ponownie. Dano mi wybór: zwracam medal i dostaję półroczną dyskwalifikację, bez odebrania stypendium i z możliwością treningów, albo zdobycz zostaje mi odebrana, a ja tracę miejsce w drużynie narodowej oraz klubie i wracam do wyuczonego fachu górnika. Tylko pierwsze rozwiązanie dawało możliwość powrotu na pomost, więc długo się nie namyślałem. Po karencji wystartowałem w kolejnych mistrzostwach Europy i świata w Stuttgarcie, zdobywając srebrny i brązowy medal. Medalistów testowano na doping, ale byłem czysty jak łza.
Czuje się pan zawiedziony?
Na pewno. Zabrano mi najcenniejsze trofeum sportowe, nie przedstawiając konkretnych zarzutów. I nie wysłuchując moich racji. Ale nie lamentuję. Nie jestem w tym względzie wyjątkiem. Wielu sportowcom wyrządzono większą krzywdę.
Nie zamierza pan walczyć o zwrot olimpijskiego złota?
Nie chcę jeszcze raz przez to wszystko przechodzić. Po co mam się denerwować?
Czy dyskwalifikacja dopingowa nie zraziła pana do podnoszenia ciężarów?
Jestem fanatykiem swojej dyscypliny. Jeszcze cztery lata temu startowałem w zawodach Bundesligi.
Dla pieniędzy czy przyjemności?
To nie były wielkie kwoty. Jakieś 500 marek. Wystarczało na pokrycie kosztów podróży. Dźwiganie wciąż sprawia mi frajdę. Auto moknie pod chmurką, gdyż w garażu kazałem zamontować minipomost. Zamiast opon trzymam w nim "fajery". Po kilku latach przerwy, spowodowanej operacją, bez przygotowania wyrwałem 90 kilogramów i podrzuciłem 120. Chciałbym wystartować w mistrzostwach weteranów, jeśli odbędą się gdzieś blisko. W Niemczech jest trudno o sponsora.
W Niemczech też pan miał dopingową wpadkę.
Tym razem sam byłem sobie winny. Wspomagałem się medykamentami bez konsultacji z lekarzem. Jedno z lekarstw zawierało niedozwolony środek. Nie znałem jeszcze biegle języka niemieckiego i czytając skład tabletek, o tym nie wiedziałem. Dlatego test dał wynik pozytywny. Sędziowie zwrócili jednakże uwagę, że sam postanowiłem po zawodach dać się przebadać, co dowodziło, że doping przyjąłem nieświadomie. Dodam, że był to mój debiut ciężarowy w Niemczech.
Wracając do pana olimpijskich startów, w Moskwie nie było medalu.
To był jeden z lepszych występów w mojej karierze, ale nigdy nie miałem tak silnej konkurencji. Bardzo chciałem ponownie stanąć na olimpijskim "pudle" i udowodnić, że potrafię się tam dostać w sposób uczciwy. Niestety, skończyło się na 6. pozycji. Nie kryłem rozczarowania, w dodatku słyszałem komentarze, że Kaczmarek może zdobyć medal jedynie "na koksie".
A pan jak ocenia swój moskiewski start?
Z perspektywy lat z szóstego miejsca jestem zadowolony. 317 kilogramów dawałoby mi medal jeszcze na kolejnej olimpiadzie w Los Angeles. W Moskwie padły rekordowe rezultaty. Na pytanie, czy zostały one uzyskane uczciwie, odpowiadam: nie wiem. Nigdy nie poznamy prawdy w tej kwestii. Niemniej dziwna wydaje się lawina rekordów na olimpijskim pomoście w stolicy ZSRR.
Zaraz potem zakończył pan karierę.
Miałem już 34 lata i zaczynało brakować motywacji. Szczyt możliwości na pewno miałem już za sobą. Wydawało mi się, że pora kończyć z dźwiganiem, tym bardziej iż czułem ciężary w kościach. Dziś mogę śmiało powiedzieć, że mogłem jeszcze kilka sezonów walczyć na pomoście. A może stanąłbym na podium podczas igrzysk w Los Angeles?
W roku 1981 wyjechał pan na stałe do RFN. Dlaczego?
Nie bardzo wiedziałem, co dalej robić. Trener Roguski miał mi pomóc w wyjeździe zagranicznym, gdzie miałbym pomagać w szkoleniu sztangistów, ale nic z tego nie wyszło. Jako górnik w kopalni "Siemianowice" nie miałem prawa narzekać na zarobki. Tyle że w tym czasie w polskich sklepach bez kolejki można było kupić chyba jedynie ocet. Ale ekonomia nie była decydująca. W Polsce jak ogon ciągnęła się za mną przeszłość. Dostawałem listy dotyczące dopingowej wpadki. Zdarzało się, że pytali mnie o to napotkani na ulicy przypadkowi kibice. To było bardzo uciążliwe psychicznie. Ile razy miałem mówić: jestem niewinny, to była pomyłka. W RFN stałem się postacią anonimową i odzyskałem spokój. Zresztą wyjazdy sportowców zauważano, bo byli znani. A wyjeżdżała przecież w tym czasie cała masa Polaków. I nie tylko do Niemiec, lecz przede wszystkim do Stanów Zjednoczonych, Kanady, Australii. Jeżeli ktoś decydował się pozostać w RFN, traktowano go podejrzliwie, nie bacząc, że tam ma rodzinę. W przypadku Ślązaków było to na porządku dziennym.
Kupił pan bilet w jedną stronę?
Nie. Sądziłem, że dwa, trzy lata posiedzę, zarobię i wrócę. Ale tymczasem wybuchł stan wojenny. W niemieckiej telewizji zobaczyłem na polskich ulicach czołgi i patrole żołnierzy. Pojawiły się informacje o ofiarach śmiertelnych. Zamiast myśleć o powrocie, coraz głębiej zapuszczałem korzenie. Wolna Europa podała nawet, że poprosiłem o azyl, co nie było prawdą.
Co pan robi w Niemczech?
Pracuję w fabryce Volkswagena. Mieszkam w mieście Kassel w Hesji. Polskę odwiedzam coraz częściej. Zawsze wpadam do Tarnowskich Gór, gdzie odwiedzam rodziców, klub i stare kąty.
Lato spędza pan nad Bałtykiem.
Tak jak dawniej. Staram się spędzać urlop w mniejszych miejscowościach, gdzie nie ma tłoku na plaży. Moje ostatnie wakacyjne hobby to łowiectwo, którym "zainfekował" mnie zaprzyjaźniony strzelec, srebrny medalista olimpijski z Montrealu, Wiesiek Gawlikowski. Najchętniej polujemy na Pomorzu, w okolicach Tuczna.
Nie myślał pan o trenerce?
To nie dla mnie. Ja sobie lubię wypić piwko, zapalić papierosa. Nie mógłbym tego robić jako trener.
Rozmawiał Tomasz Zbigniew Zapert
|
Jak wspomina pan swoje starty olimpijskie?
ZBIGNIEW KACZMAREK: Byłem na trzech olimpiadach. Najładniejszą olimpiadę przeżyłem w Montrealu.
Czy pan żartuje?
Kiedy dowiedziałem się, że mój start wyznaczono na 21 lipca, odczułem dodatkowe emocje. Tego dnia obchodziłem bowiem 30. urodziny. Uznałem to za dobrą wróżbę. Tak mnie to zmobilizowało, że w rwaniu ustanowiłem rekord świata. W efekcie wygrałem.
Kiedy zabrano panu ten medal?
jesienią nadeszło oficjalne pismo od Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. Z żalem informowano o pozytywnym rezultacie mego testu dopingowego, przeprowadzonego zaraz po konkursie w Montrealu. Unieważniono mój występ, żądając zwrotu medalu.
Oddał pan?
Początkowo nie chciałem, lecz nie miałem wyjścia. Chciałem się bronić, ale nie wiedziałem jak. Na nic zdały się starania, by przebadano mnie ponownie. Dano mi wybór: zwracam medal i dostaję półroczną dyskwalifikację, bez odebrania stypendium i z możliwością treningów, albo zdobycz zostaje mi odebrana, a ja tracę miejsce w drużynie narodowej oraz klubie i wracam do wyuczonego fachu górnika. Tylko pierwsze rozwiązanie dawało możliwość powrotu na pomost.
Czuje się pan zawiedziony?
Na pewno. Zabrano mi najcenniejsze trofeum sportowe, nie przedstawiając konkretnych zarzutów.
w Moskwie nie było medalu.
To był jeden z lepszych występów w mojej karierze, ale nigdy nie miałem tak silnej konkurencji. Bardzo chciałem ponownie stanąć na "pudle" , Niestety, skończyło się na 6. pozycji.
Zaraz potem zakończył pan karierę.
Miałem już 34 lata i zaczynało brakować motywacji. Dziś mogę powiedzieć, że mogłem jeszcze kilka sezonów walczyć na pomoście.
|
Reportaż
"Zamojszczyzna" boli ich jak wrzód, bo to konkretne pieniądze z renty obozowej i przywileje
Dzieci ze sfałszowanym życiorysem
- Oni mają tyle pieniędzy, ile liści na drzewie. W sklepie, gdy kupujemy podłą kiełbasę lub pasztetową, śmieją się z nas, że nie umiemy gospodarzyć, że próżniakami jesteśmy i dlatego całe życie będziemy dziadami. Przecież gdyby nie ta "zamojszczyzna", oni na tyłku te same majtki, by mieli - mówią chórem kobiety. Żadna nie chce się przedstawić. Boją się. Wyliczają komu "zamojszczaki" grozili, a komu szyby powybijali.
Fot. Rafał Guz
Robert Horbaczewski
Kto był w obozie, niech pieniądze bierze, żalu nie mamy, ale z tych, co w Majdanie biorą, nikt w obozie nie był - mówi Helena Być, jedna z głównych świadków oskarżenia w procesie o wyłudzenia rent należnych dzieciom Zamojszczyzny
"Zwracam się ze skargą do prokuratora w Hrubieszowie przeciwko (tu nazwisko i imię) i jego żonie, którzy posiadają 15 ha ziemi, 4 konie, 3 krowy, 17 świń, dwa traktory i poloneza. Dorobili się tego wszystkiego za »zamojszczyznę«, a w ogóle za drutami nie byli". Takich donosów, w większości anonimowych, do prokuratury, organizacji kombatanckich, sądu, policji i redakcji prasowych na początku lat dziewięćdziesiątych napłynęły setki. Napływają i dziś, choć dużo mniej. Na podstawie jednego z nich, złożonego w kwietniu 1994 roku przez kilku mieszkańców Majdanu Tuczępskiego i Tuczęp (gmina Grabowiec) Prokuratura Rejonowa w Hrubieszowie wszczęła śledztwo w sprawie wyłudzenia rent należnych dzieciom Zamojszczyzny. W kręgu podejrzanych znalazło się ponad 120 osób, w większości byłych mieszkańców Majdanu Tuczępskiego. Zarzuty postawiono 62 z nich. Ostatecznie, po ponad dwóch latach żmudnego śledztwa, na ławie oskarżonych zasiadło jedynie 15 osób. Resztę postępowań umorzono.
- Niektórzy dobrowolnie zrzekli się tych świadczeń. W stosunku do innych nie było dowodów, że świadczenia wyłudzili świadomie. Osoby te złożyły wnioski, bo figurowały w dokumentach Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce - wyjaśnia prokurator Józef Pokarowski, szef Prokuratury Rejonowej w Hrubieszowie.
Proceder z pobieraniem rent należnych dzieciom Zamojszczyzny rozpoczął się po 1982 roku. Wtedy Sąd Najwyższy stwierdził, że pobyt dzieci do 14 roku życia w obozie na Majdanku lub w obozach przejściowych w Zamościu lub Zwierzyńcu traktowany jest na równi z przebywaniem dorosłych w obozie koncentracyjnym. To orzeczenie stworzyło możliwość ubiegania się o świadczenia kombatanckie.
Aby jednak ubiegać się o świadczenia, trzeba było udowodnić, że ma się tzw. status dziecka Zamojszczyzny. Należało udokumentować przynajmniej miesięczną rozłąkę z rodziną podczas pacyfikacji Zamojszczyzny i pobyt w obozie. Następnie Komisja Kwalifikacyjna ZUS do spraw Inwalidztwa przyznawała określoną grupę inwalidzką, co dawało prawo do renty obozowej.
W zależności od przyznanej grupy wynosi ona od 1100 do 1700 zł.
Tworzenie statusu
Regulamin ZBoWiD określał, że dowodami na posiadanie statusu dziecka Zamojszczyzny są zaświadczenia z lubelskiego Muzeum na Majdanku lub Wojewódzkiego Archiwum Państwowego w Lublinie albo w Zamościu. Niektórzy przedstawili jednak dokumenty Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich. Część z nich powstała na podstawie spisów sporządzonych w 1946 roku, a więc trzy lub cztery lata po pacyfikacji. Posterunkowi MO i sołtysi, którzy sporządzali wówczas listy wysiedlonej przez hitlerowców ludności, przebąkiwali coś o ewentualnych odszkodowaniach, które miało płacić państwo niemieckie.
W podzamojskim Majdanie Tuczępskim ludzie pamiętają, jak jesienią 1946 roku komendant posterunku MO w Grabowcu kapral Zamorzycki i starszy strzelec Józef Pawłoś chodzili od chałupy do chałupy i pytali:
- Wysiedleni byliście?
- Byliśmy.
- A w obozie byliście?
- Byliśmy.
- A wasze dzieci też tam były?
- Też były.
Zapisywał się więc, kto mógł. Na listach figurowali zarówno ci, którzy byli w obozach, jak i ci, którzy uciekli ze wsi przed wysiedleniem, nawet ci, co urodzili się po wysiedleniu. Kiedy okazało się, że odszkodowań nie będzie, spisy powędrowały do archiwum. W latach sześćdziesiątych trafiły do Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich.
Po 1982 roku każdy ujęty na tych listach mógł otrzymać zaświadczenie, że był w obozie. Wystarczyło znaleźć 2 - 3 świadków, którzy to potwierdzili.
- To właśnie instytucja świadka okazała się najgorsza w tej procedurze. Dochodziło do tego, że tzw. poświadczenia podpisywały 2-, 3-letnie dzieci, kuzyni podpisywali kuzynom. Ci, którzy zdobyli już uprawnienia, podpisywali poświadczenia innym, a ci następnym. W ten sposób wzrastała liczba rzekomych dzieci Zamojszczyzny - uważa Julian Grudzień, prezes zamojskiego oddziału Polskiego Związku Byłych Więźniów Politycznych Hitlerowskich Więzień i Obozów Koncentracyjnych, skupiającego środowisko dzieci Zamojszczyzny.
Kość niezgody
Wieś Tuczępy, gdzie mieszkają świadkowie oskarżenia, sąsiaduje z Majdanem Tuczępskim, skąd pochodzą oskarżeni. Z list transportowych znajdujących się w Archiwum Państwowym w Lublinie wynika, że w 1943 roku z obozu przejściowego w Zamościu na tereny podwarszawskie przemieszczono jedynie trzy osoby z Majdanu Tuczępskiego. Powołani przez sąd w Hrubieszowie świadkowie twierdzą, że wysiedlono maksymalnie kilkanaście osób, w tym jedynie trójkę dzieci. Reszta mieszkańców wsi wcześniej uprzedzona o pacyfikacji po prostu uciekła. Renty pobiera kilkadziesiąt mieszkańców.
Przy wejściu na cmentarz w Tuczępach stoi grupka kobiet. Gdy pytam o dzieci Zamojszczyzny ożywiają się. Ta sprawa cały czas wzbudza emocje.
- Oni mają tyle pieniędzy, ile liści na drzewie. W sklepie, gdy kupujemy podłą kiełbasę lub pasztetową, śmieją się z nas, że nie umiemy gospodarzyć, że próżniakami jesteśmy i dlatego całe życie będziemy dziadami. Przecież gdyby nie ta "zamojszczyzna", oni na tyłku te same majtki, by mieli - mówią chórem kobiety. Żadna nie chce się przedstawić. Boją się. Wyliczają komu "zamojszczaki" grozili, a komu szyby powybijali. Gdy obok cmentarza zatrzymał się czerwony opel kombi zamilkły. Sugerują, aby schować aparat fotograficzny. - Znowu będą nam bluzgać, że kogoś nasyłamy - szeptają.
"Zamojszczyzna" boli ich jak wrzód, bo to konkretne pieniądze z renty obozowej i przywileje: ryczałt energetyczny, ulga w opłacie abonamentów RTV i telefonicznego, bezpłatne lekarstwa, zniżki na bilety.
Siedemdziesięciodwuletnia Helena Być nie boi się zemsty: "co miałam wycierpieć, już wycierpiałam" - mówi. W procesie była jednym z głównych świadków oskarżenia. - Kto był w obozie, niech pieniądze bierze, żalu nie mamy, ale z tych, co w Majdanie biorą, nikt w obozie nie był. Nikt. Ja im nieraz mówiłam, niech podejdą pod krzyż i przysięgną na swoje dzieci, że byli za drutami. Nie chcą tego zrobić, to znak, że kłamią - prawie krzyczy. Opowiada o swojej koleżance z dzieciństwa. - Reginę, jak była mała, na sankach woziłam. Nigdy za drutami nie była. Spotkałam ją niedawno w Grabowcu i pytam: za co ty cholero te pieniądze bierzesz?. Odpowiedziała mi: "za tę tułaczkę i poniewierkę". A co, ja nie cierpiałam. Mnie przed wysiedleniem ojciec jak psa w 30-stopniowy mróz wywiózł do Witoldowa, gdzie było już sześć rodzin. Przez tydzień nikt z nas kromki chleba nie widział - opowiada, żywiołowo gestykulując.
Podpisywali, choć nie umieli czytać
Byłym mieszkańcom Majdanu Tuczępskiego w uzyskaniu statusu dzieci Zamojszczyzny pomagał Marian J., były prezes gminnego koła ZBoWiD w Grabowcu (postępowanie wobec niego umorzono z powodu złego stanu zdrowia). Wiele osób, które poświadczyły pobyt oskarżonych w obozie, zeznało, iż na prośbę lub żądanie prezesa J. podpisywało czyste blankiety zaświadczeń, a oskarżonych nigdy nie widzieli na oczy. Najwięcej zeznań podpisała kobieta, która nie ukończyła żadnej szkoły, nie umie czytać ani pisać, a w dodatku niedowidzi. Inna kobieta - "naoczny świadek" pacyfikacji w momencie deportacji miała niespełna 2,5 roku. Przed sądem przyznała się, że oskarżonych poznała dopiero w latach pięćdziesiątych. Proces wykazał, iż załatwianie w ten sposób świadczeń na terenie gminy Grabowiec było na porządku dziennym. Z analizy anonimów wynika, że za przyjęcie zaświadczenia prezes J. miał brać od 50 zł do wysokości jednej renty.
- Dziwi mnie, że organy statutowe ZBoWiD przyjmowały takie zgłoszenia i nikt nie zainteresował się tą sprawą - kręci głową sędzia Zbigniew Żaczek.
Wyciskanie prawdy
Proces przed Sądem Rejonowym w Hrubieszowie trwał ponad trzy lata. Zeznawało ponad pół setki świadków z całej Polski. Odbyło się 27 rozpraw. Część z nich odroczono z powodu nieobecności świadków, a przede wszystkim oskarżonych. Zmieniały się składy sędziowskie, prokuratorzy i adwokaci. Świadkowie oskarżenia z Tuczęp słali w tym czasie pisma do ministra sprawiedliwości, prezydenta RP, do Rady Ministrów, do sądu okręgowego. Prosili o interwencję i nadanie sprawie biegu.
- To był trudny proces nie tylko ze względu na materię, ale również liczbę oskarżonych i świadków oraz ich wiek. Myliły im się zeznania, ludzie, daty, fakty - wspomina sędzia Zbigniew Żaczek.
Czterech oskarżonych zmarło, sprawę trzech innych ze względu na stan zdrowia wyłączono do odrębnego postępowania. Do końca procesu zostało ośmiu oskarżonych, w tym sześć kobiet. Żaden z nich nie przyznawał się winy. Twierdzili, iż wydarzeń z okresu wojny nie pamiętają, a o swoich losach dowiedzieli się od rodziców. Sęk w tym, że oprócz Teodozji W. i jej siostry Haliny J., wszyscy mieli wówczas od 10 do 14 lat. Taką tragedię musieli więc zapamiętać.
W czerwcu Sąd Rejonowy w Hrubieszowie skazał ich na rok pozbawienia wolności w zawieszeniu na trzy lata. Zasądził również po 1,4 tys. złotych grzywny oraz nakazał im oddać niesłusznie pobrane pieniądze w kwocie od 20 do 30 tys. zł, wyłudzone od ZUS, KRUS i Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie.
- W tej sprawie nie chodziło o fakt wysiedlenia. Istotą był pobyt w obozie. Niewątpliwie oskarżeni mogą być zaliczani do dzieci Zamojszczyzny, bo byli wówczas dziećmi i wycierpieli niedolę, jaka spotkała wszystkich mieszkańców Zamojszczyzny, którzy przeżyli wysiedlenie. Jednak ustawodawca nie przewidział świadczeń dla wszystkich pacyfikowanych, ale tylko dla tych, którzy trafili do obozów przesiedleńczych i zostali odłączeni od rodziców - uzasadniał sędzia Zbigniew Żaczek.
Oskarżeni odwołali się do Sądu Okręgowego w Zamościu, który 26 października tego roku, po trwającej niespełna półtorej godziny rozprawie, utrzymał wyrok. Gdy sędzia Ryszard Gargol wygłaszał uzasadnienie podsądni szeptali do siebie:
- Teraz wrogi będą się cieszyć.
- Jestem niewinna, nic nie wyłudziłam. Teraz znowu mi papiery z Niemiec wysłali, abym starała się o odszkodowanie - szlochała siedemdziesięcioletnia Julia R., trzymając w ręku wnioski o odszkodowania z Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie.
- Nasze nieszczęście polega na tym, że wielu świadków, którzy stwierdziliby naszą obecność w obozie, nie żyje. Padliśmy ofiarą oszczerstw ze strony zawistnych sąsiadów, którzy sami nie otrzymali "zamojszczyzny".
Teczka pełna anonimów
- Procesy w sprawie wyłudzeń rzucają ogromy cień na całe środowisko dzieci Zamojszczyzny - uważa Julian Grudzień. - W czasie wojny cierpiały przecież wszystkie dzieci: i te które przebywały w obozach, i te, które tam nie trafiły i to nie tylko z Zamojszczyzny. Dziwnie więc brzmi, że oni coś wyłudzili.
Bolesław Szymanik w wieku 5 lat został wysiedlony wraz z rodzicami z Tarnogrodu do Niemiec. Do Polski wrócił po wojnie. Teraz jest prezesem Stowarzyszenia Dzieci Zamojszczyzny z siedzibą w Biłgoraju. Sugeruje, aby sprawy nie nagłaśniać.
- Łyżka dziegciu może całą beczkę miodu zepsuć. Mogło się zdarzyć, że na tyle tysięcy pokrzywdzonych ktoś wyłudził świadczenia. Za tych ludzi wypada się tylko wstydzić - mówi
Czesław Saja z Tuczęp w czasie wysiedlenia miał 13 lat. Też starał się o rentę. Nie dostał jej, bo nie było go na liście. Najpierw poświadczył Romualdzie P., że widział ją w obozie, potem zmienił zeznania i został jednym z głównych świadków oskarżenia w jej procesie. Jest autorem korespondencji do prokuratury, sądów i ministra sprawiedliwości, w których żąda ukarania reszty mieszkańców, przeciwko którym umorzono postępowanie. Schorowany. Podczas jednej z rozpraw zemdlał.
- I co z tego, że osiem osób skazano, skoro reszta wciąż bierze państwowe pieniądze. Z Majdanu oprócz trzech osób żadna w obozie nie była i koniec. Będziemy pisać do ministra Kaczyńskiego, do telewizji, wszędzie. My nie jesteśmy mściwi, my jesteśmy sprawiedliwi - mówi w liczbie mnogiej.
Gdy przypominam mu, że sam starał się wyłudzić rentę, irytuje się.
- Wtedy uciekłem, ale trafiłem za druty drugim razem. Nie wiem, jak to opowiedzieć. To długa historia.
Pierwsze wysiedlania rozpoczęły się 27 listopada 1942 roku. Do sierpnia 1943 roku w ramach akcji pacyfikacyjnej Zamojszczyzny wysiedlono 297 wsi, około 110 tys. ludzi, w tym 30 tys. dzieci. Uważa się, że około 10 tys. dzieci wywieziono do Niemiec w celach germanizacyjnych, około 8 tys. zginęło z głodu i chorób zakaźnych w obozie w Zamościu. Do dziś przeżyło około 5 tys. Ile z nich pobiera świadczenia, nie wiadomo. Ani Urząd do spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych w Warszawie, ani ZUS w Biłgoraju, który na terenie Zamojszczyzny wypłaca renty, nie potrafią podać dokładnej liczby, bowiem w ich bazach komputerowych nie ma osobnej kategorii "dzieci Zamojszczyzny". Ich zdaniem termin ten jest nieprecyzyjny, potoczny i nie występuje w ustawie z 24 stycznia 1991 roku o kombatantach oraz niektórych osobach będących ofiarami represji wojennych i okresu powojennego.
Proces rzekomych dzieci Zamojszczyzny z Majdanu Tuczępskiego nie był jedyny. Podobne toczyły się przed sądami w Zamościu i Biłgoraju. Wtedy jednak na ławie oskarżonych zasiadały pojedyncze osoby.
|
"Zwracam się ze skargą do prokuratora w Hrubieszowie przeciwko (tu nazwisko i imię) i jego żonie, którzy posiadają 15 ha ziemi, 4 konie, 3 krowy, 17 świń, dwa traktory i poloneza. Dorobili się tego wszystkiego za »zamojszczyznę«, a w ogóle za drutami nie byli". Takich donosów, w większości anonimowych, do prokuratury, organizacji kombatanckich, sądu, policji i redakcji prasowych na początku lat dziewięćdziesiątych napłynęły setki. Napływają i dziś, choć dużo mniej. Na podstawie jednego z nich, złożonego w kwietniu 1994 roku przez kilku mieszkańców Majdanu Tuczępskiego i Tuczęp (gmina Grabowiec) Prokuratura Rejonowa w Hrubieszowie wszczęła śledztwo w sprawie wyłudzenia rent należnych dzieciom Zamojszczyzny. W kręgu podejrzanych znalazło się ponad 120 osób, w większości byłych mieszkańców Majdanu Tuczępskiego. Zarzuty postawiono 62 z nich. Ostatecznie, po ponad dwóch latach żmudnego śledztwa, na ławie oskarżonych zasiadło jedynie 15 osób. Resztę postępowań umorzono.
Proceder z pobieraniem rent należnych dzieciom Zamojszczyzny rozpoczął się po 1982 roku. Wtedy Sąd Najwyższy stwierdził, że pobyt dzieci do 14 roku życia w obozie na Majdanku lub w obozach przejściowych w Zamościu lub Zwierzyńcu traktowany jest na równi z przebywaniem dorosłych w obozie koncentracyjnym. To orzeczenie stworzyło możliwość ubiegania się o świadczenia kombatanckie.
Aby jednak ubiegać się o świadczenia, trzeba było udowodnić, że ma się tzw. status dziecka Zamojszczyzny. Niektórzy przedstawili jednak dokumenty Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich. Część z nich powstała na podstawie spisów sporządzonych w 1946 roku. Na listach figurowali zarówno ci, którzy byli w obozach, jak i ci, którzy uciekli ze wsi przed wysiedleniem, nawet ci, co urodzili się po wysiedleniu. Po 1982 roku każdy ujęty na tych listach mógł otrzymać zaświadczenie, że był w obozie. Wystarczyło znaleźć 2 - 3 świadków, którzy to potwierdzili. Byłym mieszkańcom Majdanu Tuczępskiego w uzyskaniu statusu dzieci Zamojszczyzny pomagał Marian J., były prezes gminnego koła ZBoWiD w Grabowcu. Wiele osób, które poświadczyły pobyt oskarżonych w obozie, zeznało, iż na prośbę lub żądanie prezesa J. podpisywało czyste blankiety zaświadczeń, a oskarżonych nigdy nie widzieli na oczy.
Proces przed Sądem Rejonowym w Hrubieszowie trwał ponad trzy lata. Zeznawało ponad pół setki świadków z całej Polski. Odbyło się 27 rozpraw. Czterech oskarżonych zmarło, sprawę trzech innych ze względu na stan zdrowia wyłączono do odrębnego postępowania. Do końca procesu zostało ośmiu oskarżonych, w tym sześć kobiet. Żaden z nich nie przyznawał się winy. W czerwcu Sąd Rejonowy w Hrubieszowie skazał ich na rok pozbawienia wolności w zawieszeniu na trzy lata.
|
Subsets and Splits
No community queries yet
The top public SQL queries from the community will appear here once available.