source
stringlengths 6.68k
29.9k
| target
stringlengths 287
6.76k
|
---|---|
GÓRNICTWO
Lobby górnicze wie, że kopalnie czeka umorzenie długów
Jak sprywatyzować polski węgiel
RYS. ROBERT DĄBROWSKI
BARBARA CIESZEWSKA
Prywatyzacja górnictwa będzie jednym z najtrudniejszych zadań. Jeśli nie uda się jej przeprowadzić obecnemu rządowi, to w przypadku przegranej w wyborach SLD-owski nie przeprowadzi jej także. Będzie to zadanie trudne również ze względów politycznych i ekonomicznych. Nie uda się uniknąć zarzutów związkowców i lewicy, mówiących o wyprzedaży narodowych bogactw i narażaniu bezpieczeństwa energetycznego kraju.
Właśnie dlatego, że problem jest tak trudny, powinno się dyskutować o nim publicznie. Ostatnio ministrowie: gospodarki, finansów, pracy i ochrony środowiska otrzymali od Banku Światowego wstępny raport, który powstał po ubiegłorocznej misji brytyjskich ekspertów. Zauważa się w nim pewne analogie pomiędzy brytyjską a polską sytuacją górnictwa węglowego, ale też wskazuje na spore różnice. Eksperci brytyjscy proponują ich uwagi traktować jako wkład do dyskusji o prywatyzacji polskiego górnictwa.
Na razie polski rząd zdecydował o przygotowaniach do sprzedaży dwóch kopalń, jedynej rentownej lubelskiej Bogdanki i najmłodszej - Budryka (za który budżet jeszcze długo będzie spłacał kredyty). Wstrzymano natomiast przygotowania do prywatyzacji dwóch spółek węglowych. Rząd uznał, chyba słusznie, że najpierw powinna powstać spójna strategia prywatyzacji. I tu właśnie zaczynają się schody. Bo jak podejść do prywatyzacji, skoro chce się zapewnić państwu stabilnego dostawcę energii, a także zadowolić potężne i liczne związki zawodowe? A przede wszystkim, co zrobić, aby państwo nie musiało wydawać co roku z budżetu miliardów złotych na: pokrywanie strat, likwidację kopalń, osłony dla górników itp.
Istnieją dziś trzy metody prywatyzacji polskiego górnictwa węglowego: wolna - polegająca na sprzedaży zakładów po uzyskaniu przez nie rentowności; zapewniająca średnie tempo przekształceń - sprzedajemy co najlepsze i szybka - sprzedaż wszystkiego.
Najpierw rentowność
Do tej pory wydaje się, że rząd realizuje metodę wolnej prywatyzacji. Najpierw chce przeprowadzić reformę branży. Zamyka trwale nierentowne kopalnie, redukuje zatrudnienie. Kiedy branża osiągnie rentowność, rozpocznie się prywatyzację kopalń, bo można mieć nadzieję, że znajdą się chętni, którzy zechcą zainwestować w rentowne już zakłady. "Z grubsza biorąc, jest to metoda, jaką przyjął rząd brytyjski. W najlepszym przypadku będzie trwała długo" - piszą autorzy wspominanego raportu. Problem tkwi właśnie w tym, że nikt nie jest dziś w stanie powiedzieć, kiedy uda się doprowadzić górnictwo do rentowności. Rudzka Spółka Węglowa, którą odwiedziła brytyjska misja, nie spodziewa się prywatyzacji przed 2003 rokiem.
Zwykle bywa tak i zdarzyło się to także w Wielkiej Brytanii, że państwowe spółki określają czas dochodzenia do rentowności, po czym realizują to dużo później. Jeśli przyjrzeć się sytuacji finansowej polskich spółek węglowych, z ich kompletnym brakiem płynności finansowej, można spodziewać się, że osiąganie rentowności potrwa sporo lat. Prywatyzacja odbyłaby się więc nie tak szybko. Można przypuszczać, że jest to scenariusz najbardziej wygodny dla związków zawodowych, bo nie mają one nic przeciwko dotowaniu branży przez budżet.
Pozbyć się najlepszych
Kolejna metoda (średnie tempo), częściowo także realizowana obecnie, to przygotowywanie do prywatyzacji najbardziej rentownych, samodzielnych kopalń (choć kopalni Budryk do rentowności dość jeszcze daleko). Przygotowania do prywatyzacji Bogdanki są już tak daleko posunięte, że prawdopodobnie nastąpi to w najbliższych miesiącach. Jest to kopalnia szczególna, samodzielna, z dala od węglowych ośrodków, można więc chyba potraktować ją nieco inaczej.
Eksperci przestrzegają jednak, że oddzielne sprzedawanie poszczególnych kopalń niesie dla państwa spore ryzyko. Jeśli po prywatyzacji dobrych kopalń na rynku pozostaną państwowe, nierentowne i dotowane, wówczas spółki węglowe mogą mieć spore problemy ze sprzedażą węgla. Bardzo prawdopodobne, że będą zmuszone sprzedawać go poniżej kosztów produkcji. Z punktu widzenia rządu utrata najlepszych kopalń musi zatem pogorszyć sytuację tych, które pozostaną państwowe. Trudniej będzie wtedy doprowadzić je do rentowności i trudniej sprywatyzować. W efekcie dojdzie do sytuacji, w której sprywatyzowana zostanie mniejsza część branży, niż chciałby rząd.
Poza tym sprzedawane w ten sposób kopalnie będą - już jako firmy prywatne - przedsiębiorstwami stosunkowo małymi, wrażliwymi na ryzyko związane z eksploatacją węgla, na zmiany na rynku, a także na konkurencję ze strony dotowanych, jeszcze państwowych spółek. Im mniejsza sprywatyzowana kopalnia czy spółka węglowa, tym większe ryzyko, że problem powróci do rządu, bo firmy mogą zbankrutować, a wtedy państwo ponosi koszty zamykania kopalni, odpraw dla zwalnianych i przejąć musi opiekę nad bezrobotnymi - zwracają uwagę brytyjscy eksperci.
Wszystko na sprzedaż
Rząd może też podejść do sprawy inaczej. Nie czekać, aż górnictwo uzyska rentowność i nie sprzedawać na początku najbardziej rentownych kopalń. Zamiast tego mógłby szukać inwestorów strategicznych dla całego sektora lub jego części - można podzielić przemysł węglowy tak, jak uczynili to Brytyjczycy. Mógłby to być podział ze względu na węgiel energetyczny, węgiel koksujący albo na dobre i nieco słabsze kopalnie. Trzeba byłoby jednocześnie w przyspieszonym tempie realizować program zamykania nierentownych kopalń, głównie dlatego, żeby dostosować potencjał produkcyjny do popytu. Chodzi o to, aby przemysł ten był jak najbardziej atrakcyjny dla potencjalnych inwestorów strategicznych.
Kopalnie mogłyby być grupowane wokół trzech najlepszych spośród siedmiu spółek węglowych - sugerują eksperci - a nie w drodze kolejnych zmian organizacyjnych. Do trzech najlepszych spółek można by dołączyć aktywa pozostałych. Wtedy to inwestorzy strategiczni musieliby utworzyć rentowne spółki, jednak już w sektorze prywatnym. Mieliby oni wówczas pewność, że nierentowne, dotowane przez państwo kopalnie nie produkowałyby węgla, by podcinać ich pozycję na rynku.
Inwestorzy potrzebowaliby jednak - piszą w raporcie eksperci - pomocy ze strony państwa w finansowaniu zamykania kopalń i zwalniania pracowników. Zwracają jednocześnie uwagę, że koszt zamykania kopalń już prywatnych jest dużo mniejszy niż jeszcze państwowych.
W Wielkiej Brytanii fizyczne zamknięcie kopalni kosztuje około 5 mln dolarów (ok. 20 mln zł). W skorygowanym już programie rządowym zapisano, że na likwidację kopalń w latach 2000 - 2002 przeznacza się ok. 4,5 mld zł. W tym czasie zlikwidowanych ma być 8 kopalń całkowicie i 4 kopalnie częściowo, co oznacza, że na likwidację każdej z nich przeznacza się w ciągu 3 lat około 374 mln zł. Zdaniem autorów raportu, likwidację kopalń mogliby współfinansować użytkownicy energii, oczywiście "...jeżeli rząd ustali odpowiednie kontakty pomiędzy spółkami węglowymi a przemysłem energetycznym". Wiadomo jednak, że może to być niesłychanie trudne.
Jeśli szybka prywatyzacja byłaby możliwa do zrealizowania, wówczas byłoby kilka korzyści:
- prywatyzacja przeprowadzona byłaby znacznie szybciej, a problem górnictwa wcześniej przestałby być problemem rządu i kieszeni podatnika;
- metoda ta sprawiłaby, że sektor sprowadzony zostałby do racjonalnych rozmiarów;
- decyzję o zamykaniu nierentownych kopalń podejmowałby inwestor strategiczny, a nie rząd, co ma znaczenie polityczne.
Zapobiec narastaniu długów
Prywatyzacyjna operacja, bez względu na metodę, wymagać będzie dodatkowych zabezpieczeń. Węgiel nadal stanowi najważniejsze źródło energii w kraju (choć z całą pewnością jego udział będzie maleć). Należałoby zatem utworzyć, tak jak w Wielkiej Brytanii, odpowiedni urząd regulacyjny, który w imieniu państwa utrzymuje własność zasobów węgla, wydaje i monitoruje koncesje na eksploatację, a także nadzoruje bezpieczeństwo pracy. Wydaje się zresztą, że rolę taką mógłby pełnić, przyjmując część nowych obowiązków, istniejący Wyższy Urząd Górniczy.
Aby uniknąć brytyjskich problemów z prywatyzacją górnictwa, trzeba przewidzieć i przygotować się na oczywiste zagrożenia. Poza problemem społecznym, siłą związków zawodowych jest też kwestia zapewnienia potencjalnym inwestorom możliwości zawierania kontraktów na dostawy węgla dla krajowej energetyki. W Wielkiej Brytanii energetykę sprywatyzowano przed górnictwem. Polska jest pod tym względem w lepszej sytuacji.
Warto też pamiętać, że przy prywatyzacji górnictwa nawet liberalny ówczesny rząd brytyjski musiał umorzyć jego długi. W Polsce jest to kwota ok. 15 mld zł, jednak w programie reformy branży przewidziano, że około połowy tych długów zostanie umorzonych, a spłata połowy -odroczona, nie jest to więc problem nowy.
Nikt na razie nie jest w stanie powiedzieć, ile wart jest polski sektor węglowy (wpływy z prywatyzacji brytyjskiego węgla wyniosły 1 mld 300 mln dolarów). Nie wiadomo więc, w jakim stopniu wpływy ze sprzedaży pokryją umorzone długi.
Lobby górnicze doskonale zdaje sobie sprawę, że przy sprzedaży kopalń długi będą umarzane. Jeśli nie chcemy pozwalać na produkowanie kolejnych długów w górnictwie, warto przyspieszyć proces jego prywatyzacji.
Istotną wadą polskiego sektora węglowego jest poza tym, zdaniem ekspertów, brak płynności finansowej, czego nie może już nawet zrekompensować stopniowa poprawa wyników samej działalności wydobywczej. Płynność górnictwa pogarsza się z miesiąca na miesiąc. Dawno już wpadło ono w spiralę zadłużenia i coraz bardziej pogrąża je konieczność spłaty coraz większych odsetek od kredytów i od nieregulowanych zobowiązań. Prywatyzacja jest sposobem wyjścia z pułapki. Kwestią otwartą jest jednak, jak widać, metoda jej przeprowadzenia. Niebawem podpisany ma zostać kontrakt z firmą, która dla polskiego rządu opracuje strategię prywatyzacyjną górnictwa. Można spodziewać się, że bez względu na to, jaka ona będzie, wzbudzi ogromne emocje.
|
Istnieją dziś trzy metody prywatyzacji polskiego górnictwa węglowego: wolna - polegająca na sprzedaży zakładów po uzyskaniu przez nie rentowności; zapewniająca średnie tempo przekształceń - sprzedajemy co najlepsze i szybka - sprzedaż wszystkiego.Do tej pory rząd realizuje metodę wolnej prywatyzacji. Najpierw chce przeprowadzić reformę branży. Zamyka trwale nierentowne kopalnie, redukuje zatrudnienie. Jeśli przyjrzeć się sytuacji finansowej polskich spółek węglowych, można spodziewać się, że osiąganie rentowności potrwa sporo lat. Kolejna metoda , częściowo także realizowana, to przygotowywanie do prywatyzacji najbardziej rentownych, samodzielnych kopalń. Eksperci przestrzegają, że oddzielne sprzedawanie poszczególnych kopalń niesie dla państwa spore ryzyko. Jeśli po prywatyzacji dobrych kopalń na rynku pozostaną państwowe, nierentowne i dotowane, wówczas spółki węglowe mogą mieć spore problemy ze sprzedażą węgla. Trudniej będzie doprowadzić je do rentowności i sprywatyzować. W efekcie sprywatyzowana zostanie mniejsza część branży, niż chciałby rząd.
|
CHILE
Główni kandydaci na prezydenta odżegnują się od historycznych skojarzeń
W cieniu Allende i Pinocheta
61-letni Ricardo Lagos, ekonomista i prawnik, były minister robót publicznych, reprezentuje centrolewicową koalicję chadeków i socjalistów. Swego przeciwnika nazwał "archetypem latynoskiego populisty", straszył, że będzie on prezydentem elit. Sam, dla celów kampanii wyborczej, przesiadł się nawet na wózek bezdomnego śmieciarza (na zdjęciu).
FOT. (C) AP
MAŁGORZATA TRYC-OSTROWSKA
Chilijczycy mają wybrać w niedzielę prezydenta. Zostanie nim albo socjalista Ricardo Lagos, niedoszły ambasador Allende w Związku Radzieckim, albo prawicowiec Joaquin Lavin, były entuzjasta rządów Pinocheta. Podczas kampanii wyborczej obaj odcinali się od przeszłości i wzywali swych rodaków do pojednania.
W wyborach startuje sześcioro kandydatów, ale szansę na zwycięstwo ma tylko tych dwóch. 61-letni Lagos, ekonomista i prawnik, były minister robót publicznych, reprezentuje Porozumienie na rzecz Demokracji (Concertacion por la Democracia), centrolewicową koalicję chadeków i socjalistów, rządzącą w Chile od przywrócenia demokratycznego ładu w 1990 roku. Jeśli zwycięży, jak przepowiadają sondaże, będzie pierwszym socjalistycznym prezydentem Chile od czasów obalonego przez juntę wojskową Salvadora Allende (1970 - 1973).
Socjaliści biją się w piersi
Lagos był współpracownikiem Allende. W roku 1973 został nawet wyznaczony przez prezydenta na ambasadora Chile w ZSRR, ale opozycja odrzuciła jego kandydaturę. W latach 80. odegrał kluczową rolę w przywróceniu w Chile demokracji. Przewodził sojuszowi skupiającemu większość partii przeciwnych rządom wojskowych. Prowadził z ogromnym zaangażowaniem kampanię na rzecz masowego udziału Chilijczyków w referendum, które zmusiło Augusto Pinocheta do zgody na rozpisanie demokratycznych wyborów. Generał poniósł w nich porażkę.
Porównanie do Allende nasuwa się automatycznie, ale sam Lagos odnosi się do niego z dystansem. Podczas kampanii wyborczej nie odwoływał się do spuścizny po swym socjalistycznym poprzedniku, być może z obawy, że przywoła widmo hiperinflacji i pustych półek. Przeciwnie, krytykował radykalizm ówczesnych socjalistów, który doprowadził Chile do ekonomicznej zapaści. - Stawiali partyjne interesy ponad interesami narodu - powiedział, sugerując, że również socjaliści ponoszą część winy za to, co się wówczas stało w jego kraju. "New York Times" określił te samokrytyczne deklaracje jako przedwyborczą taktykę - większość Chilijczyków odrzuca dziś wszelkie polityczne skrajności.
Lagos wolał porównywać się do europejskich socjaldemokratów.
Faktem jest, że ci spośród przywódców chilijskiej Partii Socjalistycznej, którzy trafili po zamachu stanu Pinocheta na przykład do byłej NRD, szybko przekonali się, czym jest życie w komunistycznym kraju. Wprawdzie korzystali tu z przywilejów (mieszkania, hojne stypendia) przysługujących tylko partyjnym aparatczykom, ale znaleźli się w pozłacanej klatce. Nie pozwolono im nie tylko wyjeżdżać z NRD, ale nawet swobodnie poruszać się po tym kraju.
Na polityczną ewolucję chilijskich socjalistów miały także wpływ wydarzenia w Polsce, zwłaszcza losy "Solidarności". Wielu z nich poparło walkę związkowców z reżimem komunistycznym. - Nie można ubolewać nad naruszaniem praw człowieka i jednocześnie walczyć o dyktaturę lewicy - powiedział gazecie "New York Times" socjalistyczny senator Jose Antonio Viera-Gallo, były członek rządu Allende.
Natomiast Lagos podkreślał: - Nie będę drugim socjalistycznym prezydentem Chile, będę trzecim prezydentem z Porozumienia na rzecz Demokracji.
Jego poprzednicy: Patricio Aylwin i Eduardo Frei, reprezentowali chadecję.
Dwaj obrońcy uciśnionych
Jego najgroźniejszym rywalem jest kandydat koalicji dwóch konserwatywnych partii: Odnowy Narodowej i Niezależnej Unii Demokratycznej. 46-letni Joaquin Lavin tak jak Lagos jest ekonomistą. Ten żarliwy katolik związany z Opus Dei, ojciec siedmiorga dzieci, podczas dyktatury Pinocheta był publicystą działu ekonomicznego wpływowej gazety "El Mercurio". W swoich artykułach i książkach chwalił reżim wojskowy za sukcesy gospodarcze do czasu, aż popadł w niełaskę z powodu opowiedzenia się za demokratycznym otwarciem.
Podczas kampanii wyborczej kreował się na rzecznika "pokoju i pojednania". Wzywał Chilijczyków, by przestali żyć przeszłością. Szermował populistycznymi hasłami, które trafiały do przekonania znużonemu polityką elektoratowi. Zwłaszcza że Lavin wielokrotnie przemierzył kraj w roli przyszłego obrońcy uciśnionych. Swoją kampanię wyborczą prowadził pod hasłem: "Głosujcie na zmianę". Przekonywał, że 10 lat rządów tej samej koalicji to stanowczo za długo.
Dwaj główni rywale obiecywali tworzenie nowych miejsc pracy, walkę z ubóstwem i przestępczością, jednakowe szanse dla wszystkich Chilijczyków i dobrobyt. Ich programy gospodarcze były bardzo podobne, to znaczy nastawione na intensywny wzrost.
Apatyczna kampania dopiero pod koniec nabrała rumieńców. Lagos nazwał swego przeciwnika "archetypem latynoskiego populisty", straszył, że będzie on prezydentem elit.
Ze względu na niewielkie różnice w notowaniach dwaj rywale będą musieli stoczyć zaciekły pojedynek. Być może dwukrotnie, gdyż żaden z nich nie uzyska prawdopodobnie w pierwszej turze (12 grudnia) ponad 50 procent głosów. Z sondaży opublikowanych 9 grudnia wynika, że Lagosa poprze około 48 proc. wyborców, a Lavina około 41 proc.
Trochę głosów odbiorą faworytom komuniści, których kampanię wyborczą zdominowały ataki przeciwko Pinochetowi. Na ich kandydatkę, Gladys Marin, zamierza głosować około 6 proc. elektoratu. Pani Marin uprzedziła, że jeśli konieczne będzie przeprowadzenie drugiej tury, nie wezwie swych zwolenników do poparcia socjalisty. Jej zdaniem "reprezentuje on jedynie jedną z wersji neoliberalizmu".
Wybory bez generała
Lagos zapewniał, że sprawa Pinocheta - który czeka w areszcie domowym w Londynie na potwierdzenie lub unieważnienie decyzji o ekstradycji do Hiszpanii - nie wpłynęła na proces wyborczy w Chile. - Nikt się dziś nie zajmuje tym panem - mówił.
Ale chilijscy politolodzy uważają, że nieobecność generała miała wpływ na przebieg kampanii. Umożliwiła kandydatowi prawicy odcięcie się od przeszłości. Lavin uniknął też uwag i porad, których zapewne nie szczędziłby mu Pinochet, gdyby przebywał w kraju.
Ricardo Lagos uprzedził, że jeśli zostanie szefem państwa, to zajmie w sprawie generała identyczne stanowisko jak obecny prezydent Eduardo Frei, to znaczy będzie potępiał zagraniczną ingerencję w sprawy Chile i żądał zwolnienia Pinocheta z aresztu. Także Lavin uważa, że o losie Pinocheta Chilijczycy powinni decydować sami, bez udziału Anglików i Hiszpanów. Obydwaj zapewniali również, że zrobią wszystko, by losy ofiar dyktatury (1973 - 1990) zostały wyjaśnione do końca.
- Żadna ustawa nie położy kresu cierpieniom - powiedział Lagos podczas debaty telewizyjnej. - Musimy wyzbyć się nienawiści i urazy, by móc posuwać się do przodu w jednającym się kraju.
Obiecał, że nie pozwoli wojsku mieszać się do polityki. - Wojskowy, który chce wyrazić swe poglądy, powinien zdjąć mundur i rozpocząć polityczną karierę - powiedział, krytykując udział oficerów w propinochetowskich manifestacjach. Stosunki między rządem a siłami zbrojnymi nie układają się obecnie najlepiej. Sprawa Pinocheta, przeciwko któremu zostało złożonych w chilijskich sądach 51 skarg, nie jest jedyną przyczyną napięć. Chilijski wymiar sprawiedliwości skazał na kary więzienia lub ściga za zbrodnie dyktatury około 60 innych wojskowych i byłych agentów tajnej służby bezpieczeństwa.
Lavin także opowiada się za ostatecznym wyjaśnieniem losów ponad trzech tysięcy osób zabitych lub uznanych za zaginione podczas rządów wojskowych. - Rozumiem, że ktoś, kto stracił członka rodziny lub inną bliską osobę, pragnie dowiedzieć się, gdzie została ona pochowana, lub przynajmniej poznać okoliczności jej śmierci - powiedział. Sprawiedliwości musi stać się zadość, gdyż przyczyni się to do narodowego pojednania. Ale jest to zadanie dla sądów, nie dla polityków. - Wymiar sprawiedliwości powinien spokojnie kontynuować swą pracę, bez presji politycznych - uważa Lavin.
Żadnego skrętu w lewo
Emocje wywołane aresztowaniem Pinocheta okazały się tak wyczerpujące, że Chilijczykom nie starczyło energii na pasjonowanie się wyborami. Część z nich zamierza oddać głos nieważny, aby w ten sposób dać do zrozumienia elitom politycznym, że nie ma w czym wybierać. Około miliona potencjalnych wyborców (Chile liczy 15 mln mieszkańców) w ogóle nie wpisało się na listy.
Z sondaży wynika, że co trzeci uprawniony do głosowania nie identyfikuje się z polityką żadnej z trzech głównych sił politycznych: centrolewicą, prawicą ani komunistami.
Lavinowi będzie sprzyjał fakt, że Chilijczycy są niezadowoleni z rządów koalicji. Kadencję Freia negatywnie ocenia aż 44 proc. ankietowanych, pozytywnie 28 proc. To najgorsze notowania centrolewicy od chwili, gdy objęła władzę. Spadek popularności rządu spowodowało przede wszystkim rosnące bezrobocie. W ciągu ostatnich 12 miesięcy uległo ono niemal podwojeniu i wynosi obecnie 11 proc. Takich złych wskaźników nie było w Chile od 17 lat. Są one związane z recesją gospodarczą, pierwszą od kryzysu naftowego w latach 1982 - 1983. Recesja jest z kolei efektem ubiegłorocznego kryzysu finansowego w Azji oraz spadku cen miedzi, głównego towaru eksportowego Chile. Wzrost gospodarczy zmalał z 3,4 proc. w roku ubiegłym do zera albo nawet poniżej zera w roku bieżącym. Przed recesją wynosił około 7 proc. rocznie, a Chile uchodziło za latynoskiego "tygrysa".
Zdaniem chilijskich politologów w przypadku zwycięstwa socjalisty nie należy oczekiwać skrętu w lewo. Bez względu na to, kto zostanie prezydentem, nie zanosi się na duże zmiany. Aby się rozwijać, kraj potrzebuje zagranicznych inwestorów, a ci oczekują od Chile stabilności.
|
Chilijczycy mają wybrać w niedzielę prezydenta. Zostanie nim albo socjalista Ricardo Lagos, albo prawicowiec Joaquin Lavin. Podczas kampanii wyborczej obaj odcinali się od przeszłości i wzywali swych rodaków do pojednania.Lagos był współpracownikiem Allende. W latach 80. odegrał kluczową rolę w przywróceniu w Chile demokracji. 46-letni Joaquin Lavin tak jak Lagos jest ekonomistą. Ten żarliwy katolik związany z Opus Dei, ojciec siedmiorga dzieci, podczas dyktatury Pinocheta był publicystą działu ekonomicznego wpływowej gazety "El Mercurio". W swoich artykułach i książkach chwalił reżim wojskowy za sukcesy gospodarcze. Dwaj główni rywale obiecywali tworzenie nowych miejsc pracy, walkę z ubóstwem i przestępczością, jednakowe szanse dla wszystkich Chilijczyków i dobrobyt. Ich programy gospodarcze były bardzo podobne, to znaczy nastawione na intensywny wzrost. Emocje wywołane aresztowaniem Pinocheta okazały się tak wyczerpujące, że Chilijczykom nie starczyło energii na pasjonowanie się wyborami.
|
MFW
Kolejny kryzys i kolejna krytyka
Jak poprawić wizerunek
Przedłużające się trudności gospodarcze krajów azjatyckich oraz obecne zaostrzenie kryzysu brazylijskiego to główne powody nowej fali krytyki Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Przed poprzednią, w okresie szczytu finansowego w Waszyngtonie na początku października 1998 roku, funduszowi udało się niemal wybronić. Teraz przedstawiciele MFW już nie ukrywają, że udali się po pomoc do profesjonalnych agencji public relations, aby pomogły ich instytucji odzyskać dawny wizerunek.
Podczas październikowego szczytu panowało przekonanie, że to MFW będzie w stanie najskuteczniej pomóc Brazylijczykom i tak skonstruuje pakiet pomocowy, aby zażegnać największe kłopoty gospodarcze. Krytyków takiego wyjścia było niewielu. I rzeczywiście: ogłoszenie wysokości pomocy udzielonej przez MFW - 41,5 mld USD - miało uspokajający wpływ na rynek. Potem jednak okazało się, że z powodu nieuchwalenia ważnych ustaw gospodarczych Brazylijczycy nie byli w stanie wykorzystać nawet pierwszej transzy w wysokości 4,5 mld USD, która miała być przekazana w grudniu 1998 roku. Ma ona być uruchomiona dopiero teraz.
Broni nie kraju, ale inwestorów
MFW ma jednak swoich zagorzałych krytyków. Oskarżany jest wręcz, że bronił nie kraju, ale inwestorów, którzy po uspokojeniu sytuacji mogli bezpiecznie ulokować swoje pieniądze gdzie indziej. Natomiast nie pomógł w rozwiązaniu problemów kraju. Jednym z najzagorzalszych krytyków MFW pozostaje Jeffrey Sachs. Od początku uważał, że bezsensowne jest wydawanie pieniędzy MFW na obronę kursu reala za pomocą bardzo wysokich stop procentowych. Miały one przekonać inwestorów, że w Brazylii warto pozostawić kapitał. To wszystko miało odbywać się przy wielkich oszczędnościach budżetowych. W efekcie rzeczywiście ograniczono wydatki państwa, ale i utrudniło to działalność przedsiębiorstwom, dla których kredyt w realach stał się zbyt drogi, dolarowy natomiast wydawał się coraz bardziej ryzykowny. W efekcie doszło do spowolnienia aktywności gospodarczej.
Pomoc dopiero po kryzysie
Analitycy zapowiadają teraz korektę w dół prognoz gospodarczych dla Brazylii. Cynthia Latta, główny ekonomista ze Standard and Poor's uważa, że nie uda się powrócić do wysokiego kursu reala, bo pieniądz ten był przewartościowany.
Ian Vasquez z liberalnego Cato Institute twierdzi, że wielkie pakiety stabilizacyjne powinny być udostępniane już po wystąpieniu kryzysu, a nie aby mu zapobiec. Tym razem, zdaniem Vasqueza, środki MFW zostały potraktowane jako finansowa morfina, która miała uśmierzyć brazylijski kryzys polityczny i usankcjonować dalsze odkładanie reform gospodarczych. W liście intencyjnym, który Brazylia podpisała z MFW, znalazły się obietnice władz dotyczące przeprowadzenia reform politycznych, wyhamowania wzrostu deficytu budżetowego oraz deklaracje ministrów, że w dalszym ciągu są w stanie wypełnić ostre kryteria wykonawcze.
Te same środki dla wszystkich
Zdaniem Jeffreya Sachsa, MFW bez sensu stosuje ten sam środek we wszystkich krajach, którym udziela pomocy: wysokie stopy procentowe i zbilansowanie budżetu, co w efekcie musi przynieść spowolnienie aktywności gospodarczej, a nawet recesję.
Przedstawiciele MFW oczywiście nie zgadzają się z tymi poglądami i wskazują, że program zalecony właśnie przez nich pomógł w opanowaniu kryzysu w Tajlandii i Korei Południowej. W tym tygodniu oczekiwana jest publikacja raportu, w którym MFW oceni trafność swych decyzji podczas ratowania gospodarek w Azji. Rzeczywiście - i Tajlandia, i Korea mają szansę na odnotowanie w tym roku niewielkiego wzrostu gospodarczego, ale i te programy mają swoich krytyków zarzucających funduszowi, że przyczynił się do wzrostu stopy bezrobocia w tych krajach. W Korei powtarzany jest żart, że IMF (skrót angielskiej nazwy funduszu) oznacza I'm Fired (jestem zwolniony z pracy).
W Rosji też się nie udało
Do niepowodzeń MFW należy zaliczyć również zbyt szybkie wypłacenie pieniędzy Rosjanom. Jak wiadomo, co najmniej 4,6 mld USD z pakietu stabilizacyjnego nie wykorzystano na finansowanie reform czy nawet na obronę rubla, lecz zostało wywiezione z Rosji i umieszczone na kontach prywatnych przedstawicieli administracji. Stracona dla reform jest zresztą cała suma 22 mld USD przeznaczona w pakiecie stabilizacyjnym dla Rosjan. Teraz w rozmowach z władzami w Moskwie fundusz jest nieustępliwy. Jego przedstawiciele podkreślają, że program pożyczkowy może być wznowiony dopiero wówczas, kiedy zatwierdzone zostaną przez Dumę odpowiednie ustawy, a budżet będzie realistyczny.
Zbyt wiele tajemnic
MFW był również atakowany za to, że działa w sposób zbyt tajemniczy, w zaciszu gabinetów, że nie informuje o nadchodzących kryzysach. Ten brak informacji i otaczanie tajemnicą działań były podkreślane zwłaszcza przy krytyce obecności Funduszu w Tajlandii. Teraz MFW zobowiązał się do ujawniania więcej informacji niż dotychczas. Zaprezentowana pod koniec roku korekta prognoz gospodarczych była jednym z dowodów, że rzeczywiście przejął się krytyką.
Jak powiedział Shailendra Anjaria, szef Departamentu Stosunków Zewnętrznych MFW, w Internecie znajduje się coraz więcej informacji o działaniu organizacji, a miesięcznie zarejestrowano 2 miliony użytkowników strony internetowej MFW. - Nie jesteśmy już instytucją, w której ministrowie finansów i prezesi banków centralnych mogą sobie spokojnie rozmawiać, bo są pewni, że ani słowo nie wydostanie się na zewnątrz - podkreślił. Anjaria jest chyba najbardziej nie lubianym przez dziennikarzy urzędnikiem MFW. Natomiast od kilkunastu miesięcy o wiele sympatyczniejszy i rozmowniejszy stał się dyrektor generalny Michel Camdessus. Znacznie bardziej otwarty i mniej zgryźliwy niż dotychczas jest także Stanley Fischer, jego pierwszy zastępca. Ale właśnie Anjaria, "szara eminencja" tej organizacji, czasami przerywający w pół zdania swym szefom wypowiedzi dla prasy, pozostał symbolem skostniałych struktur.
Polska jako przykład sukcesu
W tej sytuacji MFW stara się wykazać, że jego rady rzeczywiście pomogły niektórym krajom wydobyć się z głębokiego kryzysu. Takim przykładem dobrego wykorzystania rad funduszu, przy zachowaniu dyscypliny budżetowej, jest Polska. - Wasz kraj, gdyby tylko pojawiła się taka potrzeba, naturalnie zawsze otrzyma pomoc MFW - podkreślał w rozmowie z "Rzeczpospolitą" jeden z wysokich funkcjonariuszy tej organizacji. Przedstawiciele MFW kokieteryjnie nie zgadzają się też ze stwierdzeniem, że polskie reformy to jedna z "historii sukcesu" funduszu. - Nie można powiedzieć, że jest to sukces MFW, to sukces kraju - powiedział "Rz" Stanley Fischer. A w przypadku współpracy z funduszem są dwa ważne warunki do spełnienia: po pierwsze, rady muszą być właściwe - co, miejmy nadzieję, w większości przypadków się sprawdza, a po drugie, wprowadzenie ich w życie musi być prawidłowe. Jeśli fundusz udzieli nawet najlepszych rad, a potem nie zostaną one wprowadzone w życie, żaden program nie zadziała. - W Polsce zadziałał - powiedział "Rzeczpospolitej" Stanley Fischer
Pomogą profesjonaliści
W każdym razie w najbliższym czasie fundusz będzie starał się poprawić swój wizerunek. Przedstawiciele Edelman Public Relations Worldwide oraz Witrhlin Worldwide ocenią, jak widzą tę organizację przedstawiciele administracji krajów członkowskich, dziennikarze oraz przedstawiciele firm. Potem przedstawią program, w jaki sposób to postrzeganie można poprawić. Podobnych zabiegów dokonał rok temu Bank Światowy.
Jednocześnie eksperci sprawdzą, czy nie ma możliwości udoskonalenia działalności wewnątrz samej organizacji. Dokonają równolegle przeglądu portfeli kredytowych i zasugerują możliwości usprawnienia pracy poszczególnych departamentów. W lutym rozpocznie się kolejna analiza działalności MFW. Były szef departamentu prognoz i analiz Rezerwy Federalnej z Nowego Jorku skontroluje, czy analizy i prognozy funduszu są wykonywane prawidłowo.
Danuta Walewska
|
Przedłużające się trudności gospodarcze krajów azjatyckich oraz obecne zaostrzenie kryzysu brazylijskiego to główne powody nowej fali krytyki Międzynarodowego Funduszu Walutowego. przedstawiciele MFW już nie ukrywają, że udali się po pomoc do profesjonalnych agencji public relations, aby pomogły ich instytucji odzyskać dawny wizerunek.
Zdaniem Jeffreya Sachsa, MFW bez sensu stosuje ten sam środek we wszystkich krajach, którym udziela pomocy: wysokie stopy procentowe i zbilansowanie budżetu, co w efekcie musi przynieść spowolnienie aktywności gospodarczej, a nawet recesję.Przedstawiciele MFW oczywiście nie zgadzają się z tymi poglądami i wskazują, że program zalecony właśnie przez nich pomógł w opanowaniu kryzysu w Tajlandii i Korei Południowej. Do niepowodzeń MFW należy zaliczyć również zbyt szybkie wypłacenie pieniędzy Rosjanom. MFW był również atakowany za to, że działa w sposób zbyt tajemniczy, w zaciszu gabinetów, że nie informuje o nadchodzących kryzysach. Teraz MFW zobowiązał się do ujawniania więcej informacji niż dotychczas. W tej sytuacji MFW stara się wykazać, że jego rady rzeczywiście pomogły niektórym krajom wydobyć się z głębokiego kryzysu. Takim przykładem dobrego wykorzystania rad funduszu, przy zachowaniu dyscypliny budżetowej, jest Polska. W każdym razie w najbliższym czasie fundusz będzie starał się poprawić swój wizerunek. Jednocześnie eksperci sprawdzą, czy nie ma możliwości udoskonalenia działalności wewnątrz samej organizacji. Dokonają równolegle przeglądu portfeli kredytowych i zasugerują możliwości usprawnienia pracy poszczególnych departamentów.
|
Stanowisko negocjacyjne w sprawie okresów przejściowych w obrocie nieruchomościami strona polska przygotowała fatalnie
Jak rząd rzucił rękawicę
MARCIN CHUDZIK
KLAUS BACHMANN
Mnożą się sygnały, że UE odrzuci stanowisko negocjacyjne Polski o ustanowienie 18-letniego okresu przejściowego w obrocie gruntami leśnymi, rolnymi i jeziorami przez obcokrajowców i 5-letniego okresu przejściowego przy kupnie nieruchomości pod inwestycje.
Jest to prawdopodobne, ponieważ stanowisko to jest merytorycznie bardzo źle przygotowane, źle uzasadnione i sformułowane bez znajomości mechanizmów i przepisów unijnych.
Tak złe przygotowanie wniosku jest zadziwiające, ponieważ cała koalicja była zgodna co do tego, że Polska powinna żądać okresu przejściowego w tej dziedzinie, a niektóre partie i niektórzy politycy podnieśli tę sprawę nawet do rangi interesu narodowego. "Nie wystarczy nosić interes narodowy na ustach, trzeba się po prostu rzetelnie przygotować do negocjacji", powiedziała kiedyś minister Karasińska-Fendler obejmując obowiązki szefa UKIE. Sprawa kupna ziemi przez obcokrajowców pozwala obserwować jak w soczewce, jak to przegotowanie wyglądało.
Można było przewidzieć
Stanowiska negocjacyjne są przygotowywane przez zespół negocjacyjny we współpracy z podzespołami w poszczególnych ministerstwach. Następnie są przekazywane do Komitetu Integracji Europejskiej i przyjmowane przez Radę Ministrów. Nie jest tajemnicą, że zespół negocjacyjny wiedział, jakie regulacje z zakresu obrotu nieruchomościami obowiązują w UE, że zdawał sobie sprawę, jak politycznie i psychologicznie drażliwa jest ta kwestia. Przedstawiciel ministra Jana Kułakowskiego jeździł po Europie, aby ustalić zakres możliwych do uzyskania ustępstw ze strony państw Unii i poznać stanowiska w tej sprawie innych krajów kandydujących. Kiedy Rada Ministrów omawiała stanowisko negocjacyjne w tej kwestii, jej członkowie wiedzieli więc, że:
1. Inne kraje kandydujące albo nie zgłaszają podobnych wniosków, albo domagają się krótkich (pięcioletnich) okresów przejściowych, mimo że sprawa kupna ziemi przez obcokrajowców jest u nich bardziej drażliwa niż w Polsce. Można wątpić, czy obawy przed "wykupem polskiej ziemi" są w Polsce silniejsze niż w małej Estonii (z 30-procentową mniejszością rosyjską), w małej Słowenii (której według takiego scenariusza groziłby wykup kilkudziesięciokilometrowej plaży nad Morzem Śródziemnym przez bogatszych Włochów, Niemców i Austriaków) lub w Czechach, które mają znacznie więcej problemów z Niemcami Sudeckimi niż Polska ze "Związkiem Wypędzonych".
2. Unia Europejska dopuszcza okresy przejściowe w zakresie obrotu nieruchomościami przez obcokrajowców w odniesieniu do kupna tzw. drugich miejsc zamieszkania przez obcokrajowców nie mieszkających na stałe w danym kraju ("posiadaczy zagranicznych dacz").
3. Wniosek o jakikolwiek okres przejściowy wymaga, aby strona wnioskująca zrobiła rozróżnienie między obcokrajowcami na stałe mieszkającymi w kraju (dla których restrykcje zgodnie z prawem UE nie wchodzą w grę i nie mają miejsca ani w Danii, ani w Austrii) i obcokrajowcami z miejscem zamieszkania poza Polską. Wymaga on też dokładniej definicji, o jakie rodzaje nieruchomości i grunty chodzi.
Enigmatyczne stanowisko
Ministrowie jednak najwyraźniej w ogóle nie brali tych elementów pod uwagę. Zamiast tego uchwalili enigmatyczne stanowisko, według którego "Polska zadeklarowała gotowość przyjęcia prawa europejskiego do 31 grudnia 2002 roku z wyjątkiem kwestii nabywania nieruchomości przez cudzoziemców. W tym zakresie Polska występuje o dwa okresy przejściowe, które były obiektem konsultacji politycznych: krótszy okres przejściowy (5-letni) na zakup nieruchomości pod inwestycje i dłuższy dotyczący zakupu ziemi rolnej, to znaczy działek rekreacyjnych i gruntów leśnych (18-letni). Obszar ten traktowany jest przez rząd RP jako zagadnienie specyficzne ze względu na uwarunkowania historyczne oraz z powodu dużej różnicy cen na ziemię i nieruchomości w Polsce i krajach Unii Europejskiej".
Nie ma dowodów na to, że rząd rzeczywiście traktował kwestię nabywania nieruchomości przez cudzoziemców jako zagadnienie specyficzne. Nie uzasadnił (jak to zrobił rząd czeski), na czym polegają "uwarunkowania historyczne" ani nie udowodnił, czy różnice cen są rzeczywiście tak jaskrawe i dlaczego to zjawisko ma być groźne. To fakt, że duża część ziem polskich należała kiedyś do innego państwa i że niektórzy obywatele tego państwa mają prywatne roszczenia w stosunku do nieruchomości na tych terenach. Ale to zjawisko ma miejsce również w Czechach i w Słowenii. W tych krajach są również miejsca, gdzie ceny nieruchomości są niskie, a same grunty bardzo atrakcyjne dla obywateli państw piętnastki (na przykład miejscowości nadmorskie w Słowenii). Mimo to żaden inny kandydat do UE nie wystąpił o tak długie okresy przejściowe.
Stanowisko polskiego rządu nie zawiera rozróżnienia między obcokrajowcami na stałe mieszkającymi w Polsce i obcokrajowcami ze stałym miejscem zamieszkania poza Polską, nie definiuje też, czym różni się nieruchomość pod inwestycje na przykład od budynku mieszkalnego. Gdyby UE przyjęła polskie stanowisko, to po przystąpieniu Polski do UE obcokrajowiec z Unii kupujący kamienicę na wynajem musiałby uzyskać zgodę MSW, ponieważ zakup stanowiłby inwestycję kapitałową. Natomiast obcokrajowiec, który kupiłby kamienicę i zostawił ją pustą, nie musiałby tej zgody uzyskać, ponieważ nieruchomość nie przynosiłaby zysku. Jeszcze bardziej dziwaczne skutki miałby pięcioletni okres przejściowy na zakup nieruchomości pod inwestycje, który rzekomo ma chronić przed nadmiernym wzrostem cen ziemi. Jeżeli po przystąpieniu Polski do UE rozmiar inwestycji zagranicznych dramatycznie zwiększy się, to wzrosną też ceny nieruchomości. Wtedy MSW ma do wyboru: albo udzielić odpowiednio dużo zezwoleń i dopuścić do wzrostu cen, albo odesłać inwestorów z kwitkiem, co opóźniałoby modernizację gospodarki. W istocie polski rząd, przesyłając taki wniosek do Brukseli, prosił UE o zezwolenie, aby po przystąpieniu doń miał prawo szkodzić polskiej gospodarce.
Okna zamknięte, drzwi otwarte
Najbardziej zadziwiające jest jednak to, że Rada Ministrów postanowiła z jednej strony wysunąć bardzo daleko idące i nierealistyczne żądania, a z drugiej strony - nie wysunąć żądań, co do których UE nie miałaby większych zastrzeżeń. Stanowisko negocjacyjne nie odnosi się w ogóle do problematyki "posiadaczy zagranicznych dacz". Dacze te zazwyczaj nie leżą na gruntach rolnych, nie są one też inwestycjami. W świetle polskiego stanowiska negocjacyjnego nie byłoby na przykład przeszkód, aby dowolny obywatel kraju piętnastki kupił sobie kamienicę na Starym Mieście w Olsztynie lub domek letniskowy w Międzyzdrojach. Obie nieruchomości leżą na gruntach odrolnionych i nie stanowią inwestycji.
Jak mogło dojść do tego, że kwestia najbardziej nagłośniona przez partie rządzącej koalicji i środki masowego przekazu została tak źle przygotowana w dotychczasowych negocjacjach? Ekspertów w Radzie Ministrów nie brakuje, są oni zarówno w zespole negocjacyjnym, jak i wśród doradców premiera, a eksperci poszczególnych ministerstw mieli okazję zapoznać się ze stanem prawa UE podczas przeglądu ustawodawstwa (screening), który poprzedza negocjacje. Ale ministrowie odsunęli teczki ekspertów na bok i postawili na swoim. Cel - pokazać opinii publicznej, jak twardo się broni "interesu narodowego" w postaci polskiej ziemi. W ten sposób polski rząd zabarykadował okna, ale główną bramę zostawił otwartą na oścież.
Co jest do uratowania
Tak czy owak UE odrzuciłaby każdy wniosek o okres przejściowy przekraczający zakres pięcioletnich restrykcji dla "posiadaczy zagranicznych daczy", co nie oznacza, że dla Polski niemożliwe jest, aby uzyskać coś ponad to. Szkopuł w tym, że Rada Ministrów nie robiła nic, aby kogokolwiek przekonać, że jej wniosek jest czymś więcej niż zabiegiem propagandowym pod adresem polskich "obrońców ziemi", których żaden rząd nie próbował dotąd przekonać, że ich obawy są przesadzone. Teraz korespondenci polskich mediów w Brukseli donoszą o szczegółowych analizach polskiego i unijnego rynku nieruchomości, zgodnie z którymi nawet argument o wielkiej różnicy cen nieruchomości w Polsce i w krajach UE nie jest prawdziwy. Czy rząd polski nie mógł zdobyć takich analiz, zanim wpisał ten argument do swojego stanowiska negocjacyjnego? Teraz argumentów ma już coraz mniej. Warto więc zastanowić się, do czego okres przejściowy z zakresu obrotu nieruchomościami w ogóle jest potrzebny i jak miałyby wyglądać jego szczegółowe rozwiązania.
Ma on znaczenie przede wszystkim z dwóch powodów, które też są zrozumiałe dla unijnych negocjatorów. Pierwszy - aby duży popyt na ziemię pod inwestycje nie spowodował wzrostu cen działek rolnych, co może utrudnić restrukturyzację polskiego rolnictwa. Temu można jednak zapobiec poprzez uchwalanie ustaw rozgraniczających rynek działek budowlanych i terenów miejskich od rynku ziemi rolnej. Jest to zgodne z prawem europejskim i nie trzeba do tego żadnego okresu przejściowego. Ale dopóki się tego nie robi, dopóty w Brukseli trudno będzie przekonać kogokolwiek, że Polska naprawdę przywiązuje do tej sprawy tak wielką wagę.
Drugi powód starania się o ewentualny okres przejściowy to chęć uniknięcia tworzenia się enklaw bogatych obcokrajowców w niektórych szczególnie atrakcyjnych miejscowościach turystycznych. Nie dotyczy to jednak całego kraju ani nawet całego terenu niegdyś należącego do państwa niemieckiego, lecz co najwyżej kilku regionów bardzo atrakcyjnych turystycznie (okolice Międzyzdrojów, region Wielkich Jezior Mazurskich). Można - wzorem Austrii - uchwalić restrykcyjne przepisy dla tych regionów i potem zaproponować w negocjacjach okres przejściowy dla tych regulacji. Obecne polskie ustawodawstwo tak samo traktuje działkę na plaży w Międzyzdrojach i nieużytek pod Białymstokiem, a nowo tworzone samorządy regionalne nie mają tu nic do powiedzenia. Widać więc, że "interes narodowy", który rząd chciał obronić w tak widowiskowy sposób, jest głęboko ukryty w gąszczu przepisów o zagospodarowaniu przestrzennym, w prawie budowlanym i w bardzo żmudnych, zawiłych przygotowaniach do negocjacji.
|
Mnożą się sygnały, że UE odrzuci stanowisko negocjacyjne Polski o ustanowienie 18-letniego okresu przejściowego w obrocie gruntami leśnymi, rolnymi i jeziorami przez obcokrajowców i 5-letniego okresu przejściowego przy kupnie nieruchomości pod inwestycje.Jest to prawdopodobne, ponieważ stanowisko to jest merytorycznie bardzo źle przygotowane, źle uzasadnione i sformułowane bez znajomości mechanizmów i przepisów unijnych.Tak złe przygotowanie wniosku jest zadziwiające, ponieważ cała koalicja była zgodna, że Polska powinna żądać okresu przejściowego w tej dziedzinie.
|
AUTOGAZ
Branża niepewna przyszłości
Mniej gazu, wyższe rachunki
RYS. MARIUSZ FRANSOWSKI
ADAM JAMIOŁKOWSKI, ARTUR MORKA
W ciągu ostatnich kilku tygodni gwałtownie podrożał sprzedawany na stacjach benzynowych autogaz. Główną przyczyną jest spadek importu z Rosji i konieczność sprowadzania go z Europy Zachodniej. Montaż instalacji gazowej pozostaje atrakcyjną propozycją dla posługujących się autem na co dzień, spore zaniepokojenie budzą jednak propozycje, by autogaz objąć akcyzą na równi z innymi paliwami silnikowymi.
Rosnące szybko ceny benzyny oraz znaczna liczba paliwożernych aut znajdujących się nadal w eksploatacji stworzyły w naszym kraju spory rynek dla alternatywnych systemów zasilania, w tym przede wszystkim dla najpopularniejszego, wykorzystującego płynny propan-butan (LPG). Szacuje się, że w naszym kraju jeździ około 470 tys. samochodów wyposażonych w instalacje gazowe. Tylko w zeszłym roku w Polsce zamontowano około 140 tys. układów zasilania autogazem, a więc o 40 tys. więcej w porównaniu do najlepszego dotychczas roku 1997. W rezultacie w dziedzinie zasilania gazowego pojazdów mechanicznych zajmujemy trzecie miejsce w Europie - tuż za utrzymującymi od lat prym Włochami i Holandią.
Łączna liczba punktów zaopatrujących pojazdy w autogaz przekroczyła już 1900. Działa wiele wyspecjalizowanych stacji gazowych, a ponadto coraz częściej polscy i zagraniczni dystrybutorzy paliw instalują dystrybutory z gazem płynnym na swych stacjach benzynowych. W sumie w Polsce sprzedano w ubiegłym roku 395 tys. ton autogazu (o 32 proc. więcej niż przed rokiem), co stanowi około 39 proc. całości sprzedaży gazu płynnego.
Opłacalne nie tylko dla właścicieli
O tym, że wciąż są chętni do ponoszenia kosztów montażu drugiego układu zasilania w swym samochodzie przesądzają oczywiście korzyści ekonomiczne. W czasie jazdy na autogazie zużycie paliwa mierzone w litrach na 100 km wzrasta o ok. 13 proc., co wynika z faktu, iż ma on niższą od benzyny wartość energetyczną. Jednak gaz jest ponad dwa razy tańszy od benzyny, a więc oszczędność jest bardzo duża, sięgająca 60 proc. wydatków na paliwo.
W tej sytuacji nakłady na montaż instalacji gazowej zwracają się - w zależności od paliwożerności samochodu i kosztu konkretnej instalacji - po przejechaniu mniej więcej 15 do 20 tysięcy kilometrów. W wypadku pojazdów wykorzystywanych na przykład do prowadzenia działalności gospodarczej odpowiada to zaledwie kilku lub kilkunastu tygodniom eksploatacji.
Jednak zjawisko montowania instalacji do zasilania gazem przynosi korzyści nie tylko właścicielom samochodów. Oprócz istotnego dla użytkownika zmniejszenia kosztów eksploatacji, montaż instalacji gazowej ma spore znaczenie środowiskowe. Istotną zaletą samochodów zasilanych gazem jest bowiem wyraźnie niższa emisja substancji toksycznych zawartych w spalinach. Emisja tlenku węgla spada aż o połowę, zaś tlenku azotu - o 3 proc. Dotyczy to nowoczesnych jednostek napędowych z katalizatorami - w wypadku starych silników gaźnikowych korzyści są jeszcze większe.
Ostatnio jednak zarówno sprzedający gaz płynny, jak i użytkownicy samochodów nim zasilanych są zaniepokojeni.
Jeszcze kilka tygodni temu za litr autogazu (gazu płynnego do napędzania samochodów) trzeba było zapłacić ok. 1 zł. W chwili obecnej trzeba już za niego zapłacić nawet ok. 1,4 zł. Wyjątkiem jest Wybrzeże, gdzie wysoka cena autogazu utrzymuje się już od dłuższego czasu.
Drożej bo mniej
Według firmy Gaspol (największego dystrybutora autogazu w kraju) rynek gazu płynnego jest obecnie w stanie destabilizacji. Okresowo u niektórych dystrybutorów występują braki gazu. Hurtownicy zmuszeni są do kupowania LPG na giełdach zachodnioeuropejskich, gdyż nie można go kupić na rynkach wschodnich.
Zdaniem analityków braki LPG w Rosji wydają się mieć charakter okresowy. Wiąże się ze wzrostem popytu na to paliwo w Europie Zachodniej. Rosjanie zaś chętniej sprzedają je tam niż w Polsce, gdyż możliwe jest uzyskanie wyższych cen. W ostatnim czasie rozpoczęli oni sprzedaż autogazu m.in. do Finlandii.
Według Ireneusza Wypycha z biura prasowego PKN Orlen SA już na przełomie czerwca i lipca dało się odczuć zwiększony popyt na autogaz. Spółka ma ok. 20-proc. udział w produkcji tego paliwa, nie jest jednak w stanie zwiększyć jego produkcji, gdyż jest ona w pełni powiązana z procesem destylacji paliw silnikowych.
Analitycy zwracają też uwagę na fakt, że w ostatnim okresie popyt na gaz płynny rośnie, co wiąże się z przygotowaniami do sezonu jesienno-zimowego.
Za tonę gazu płynnego na giełdzie w Amsterdamie trzeba obecnie zapłacić ok. 262 USD. Cena taka utrzymuje się na zbliżonym poziomie od czerwca. Za gaz z Rosji trzeba zapłacić kilkadziesiąt dolarów mniej.
Kierowcy boją się akcyzy
Ostatnie podwyżki cen autogazu nie przestraszyły kierowców jeżdżących samochodami napędzanymi tym paliwem. Cena gazu, jeśli porówna się ją np. do benzyny bezołowiowej jest bardzo konkurencyjna. Różnica w zależności od regionu Polski wynosi 1,73-1,99 zł na litrze.
Bardziej niż kłopoty z zakupem autogazu kierowców niepokoją informacje na temat planów Ministerstwa Finansów, by w przyszłym roku zrównać podatek akcyzowy, płacony w cenie tego paliwa, z podatkiem obowiązującym w przypadku innych paliw silnikowych. Nieoficjalnie mówi się, że akcyza na autogaz miałaby wzrosnąć maksymalnie do poziomu 80 proc. akcyzy paliwowej. Spowodowałoby to wzrost ceny autogazu o 60-85 groszy na litrze (przy obecnych stawkach podatkowych), czyli do poziomu 2-2,25 zł/l.
W chwili obecnej akcyza płacona w cenie autogazu stanowi 9,8 proc. akcyzy na benzynę bezołowiową lub 13,2 proc. akcyzy na olej napędowy. Według Polskiej Organizacji Gazu Płynnego w chwili obecnej akcyza płacona w cenie autogazu stanowi w Unii Europejskiej 21 proc. akcyzy na benzynę bezołowiową. Jak powiedziała "Rz" Sylwia Popławska z POGP organizacja zaproponowała rządowi, aby podatek akcyzowy na autogaz podnieść maksymalnie do wysokości 50 proc. akcyzy na benzynę. Nie otrzymała jednak odpowiedzi.
TYLKO MARKOWE
Przed kilku laty montaż instalacji do autogazu w samochodzie z zasilaniem wtryskowym bywał zabiegiem ryzykownym. Dziś to już przeszłość - markowi producenci oferują wyroby gwarantujące sprawne i bezawaryjne działanie auta. W fabryce na Żeraniu trwają już przygotowania do rozpoczęcia fabrycznego montażu instalacji gazowych w kilku modelach aut Daewoo. Przestrzec trzeba natomiast przed montażem instalacji niemarkowych, np. pochodzących od wschodnich sąsiadów. To może się źle skończyć.
Montaż układu zasilania LPG trwa kilka godzin, w praktyce auto podstawione do warsztatu w godzinach rannych można odebrać jeszcze tego samego dnia. Trzeba się jednak wcześniej umówić. Zestawy montażowe do samochodów poszczególnych marek różnią się od siebie dość znacznie i może się zdarzyć, że mechanik będzie potrzebował czasu na ściągnięcie potrzebnych elementów od dystrybutora.
Za instalację do samochodu Polonez z wtryskiem jednopunktowym trzeba zapłacić (ceny z Warszawy wraz z montażem) około 2400 złotych. Instalacja do auta zachodniego kosztuje około 2800 złotych. W wypadku aut gaźnikowych ceny są nieco niższe, zaś montaż w nowoczesnym samochodzie o skomplikowanym układzie zasilania może być droższy o kilkaset złotych.
Kupując używany samochód wyposażony w układ zasilania LPG należy żądać oryginalnej gwarancji wystawionej przez warsztat montujący; firmowe placówki zawsze wydają taki dokument. Zazwyczaj znaleźć w nim można także wskazówki dotyczące eksploatacji. Jeśli gwarancji nie ma, lepiej będzie sprawdzić, czy układ LPG pochodzi w całości od jednego producenta, a nie np. z trzech różnych kompletów wymontowanych z samochodów, które trafiły na złom. To jednak w pełni kompetentnie może wykonać tylko fachowiec.
Eksploatacja samochodu zasilanego gazem płynnym nie różni się od eksploatacji auta "normalnego" - przyspieszenia są minimalnie mniejsze, ale w codziennej praktyce różnica jest nieodczuwalna. A. J.
|
W ciągu ostatnich kilku tygodni gwałtownie podrożał sprzedawany na stacjach benzynowych autogaz. Szacuje się, że w naszym kraju jeździ około 470 tys. samochodów wyposażonych w instalacje gazowe. O tym, że wciąż są chętni do ponoszenia kosztów montażu drugiego układu zasilania w swym samochodzie przesądzają oczywiście korzyści ekonomiczne. zjawisko montowania instalacji przynosi korzyści nie tylko właścicielom samochodów. Istotnązaletą jest wyraźnie niższa emisja substancji toksycznych. Według firmy Gaspol rynek gazu płynnego jest obecnie w stanie destabilizacji. Okresowo występują braki gazu. Bardziej niż kłopoty z zakupem autogazu kierowców niepokoją informacje by w przyszłym roku zrównać podatek akcyzowyz podatkiem obowiązującym w przypadku innych paliw silnikowych. Spowodowałoby to wzrost ceny autogazu o 60-85 groszy na litrze .
|
AFERA
Kulisy aresztowania prezesa Oceanu SA
Jak budżet stracił setki milionów
IWONA TRUSEWICZ I ANITA BŁASZCZAK
Prokuratura Okręgowa w Olsztynie, która wystąpiła z wnioskiem o aresztowanie Wiesława M., głównego akcjonariusza i do 1 marca prezesa giełdowej spółki Ocean Company SA, zarzuca mu udział w oszustwach podatkowych. Zdaniem prowadzących dochodzenie budżet państwa miał na nich stracić ponad sto milionów złotych. Wiesław M. został zatrzymany przez olsztyńską policję w swojej podwarszawskiej willi, której adres nie figurował w żadnej ewidencji.
Policyjny konwój przewiózł prezesa do Olsztyna, gdzie Sąd Rejonowy wydał 24 lutego nakaz tymczasowego aresztowania na trzy miesiące. Aresztowanie Wiesława M. związane jest z prowadzonym od października ubiegłego roku śledztwem Komendy Wojewódzkiej Policji w Ol- sztynie. Zdaniem policji aresztowany prezes Oceanu jest jednym z mózgów i pomysłodawców tzw. łańcucha fikcyjnych transakcji handlowych, jaki funkcjonował od 1998 do końca 1999 roku. Na razie straty, które poniósł budżet, oceniane są na ponad sto milionów złotych, choć według niektórych źródeł mogą być one kilka razy większe.
W łańcuchu uczestniczyło dziewiętnaście firm z dawnych województw elbląskiego, olsztyńskiego, ciechanowskiego, toruńskiego, wrocławskiego i warszawskiego. Czternaście z nich było zakładami pracy chronionej. Zdaniem prowadzących dochodzenie wśród firm uczestniczących w fikcyjnych transakcjach była m.in. największa w Toruniu dyskoteka (także z.p.ch.) oraz producent wody mineralnej Evita SA z Biskupca (woj. warmińsko-mazurskie).
Wiesław M., założyciel i główny akcjonariusz Ocean Company SA (64,4 proc. akcji i 70,57 proc. głosów na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy), ma także 15 proc. akcji Evity, która do grudnia ubiegłego roku była zakładem pracy chronionej. Należy do niego również 90 proc. udziałów w spółce inwalidzkiej Wolność z Elbląga.
Przepływ faktur
Na początku i na końcu łańcucha stała firma nie zatrudniająca inwalidów. Zakładała ona filię za granicą, na przykład w Tajlandii, i sprowadzała stamtąd towar. Transakcje polegały na przepływie faktur, a nie towarów.
Następnie ten sam nieistniejący towar kupowały i odsprzedawały między sobą zakłady pracy chronionej, które nie płaciły VAT, ale jego równowartość odprowadzały do Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych (PFRON). Od połowy 1998 roku PFRON zwracał firmom 75 proc. wpłaconego podatku w postaci subwencji. Im wyższe były obroty firm, tym wyższa okazywała się subwencja.
Uczestnicy łańcucha obracali także własnymi nieruchomościami, handlowali między sobą tymi samymi samochodami osobowymi i ciężarowymi. Śledczy mają faktury, z których wynika, że ten sam towar jednego dnia zdążył być kupiony, zmagazynowany i sprzedany między trzema zakładami.
Sprowadzoną z Dalekiego Wschodu pastę do zębów (bez atestu) uczestnicy systemu sprzedali do Rosji. Zdaniem prowadzących dochodzenie sprzedaż za granicę służyła gromadzeniu pieniędzy na prywatnych kontach kilku osób.
Evita jak huta
Od połowy roku 1999 zostały zlikwidowane subwencje z PFRON. Wprowadzono jednak wówczas nowy mechanizm wsparcia zakładów pracy chronionej. Z należnego podatku VAT odprowadzanego do Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych firma będąca z.p.ch. mogła, przy dużych obrotach, pozostawić u siebie kwotę równą 1950 zł na jednego zatrudnionego. Im więcej firma zatrudniała ludzi, tym więcej pieniędzy mogła zatrzymać.
Kontrolerzy Urzędu Kontroli Skarbowej z Olsztyna ustalili, że z.p.ch. Evita SA oraz jej spółka córka Evita Service zatrudniały jesienią 1999 roku 6700 osób w kilku oddziałach utworzonych przede wszystkim na południu kraju (woj. śląskie). Pracownikami oddziałów byli chałupnicy inwalidzi, którzy za minimalną płacę krajową (650 zł brutto) produkowali materiały reklamowe (torby, czapki).
Zdaniem prowadzących dochodzenie oraz urzędników skarbowych dzięki tak dużemu zatrudnieniu oraz dużym obrotom z udziału w łańcuchu handlowym Evita mogła otrzymać z PFRON co miesiąc kwoty równe liczbie zatrudnionych pomnożonej przez 1950 zł (ponad 13 mln zł).
Zdaniem Urzędu Kontroli Skarbowej kwota główna zobowiązań Evity wobec budżetu państwa wynosi ponad 20 mln zł bez odsetek i kar. Urząd skarbowy zajął konta spółki.
W grudniu 1999 roku Joanna Staręga-Piasek, pełnomocnik rządu ds. osób niepełnosprawnych, odebrała Evicie status z.p.ch. Spółka odwołała się od decyzji. Odwołanie czeka na rozpatrzenie. W piątek nie udało nam się skontaktować z członkami zarządu Evity.
Prezesa Wiesława M. reprezentuje dwóch adwokatów. Teresa Grzymska z Olsztyna i Wojciech Tomczyk z Warszawy. Mecenas Tomczyk był od czerwca 1989 do września 1990 roku wiceministrem sprawiedliwości (ministrem był wtedy Aleksander Bentkowski).
Prowadzący sprawę prokurator Piotr Miszczak odmówił "Rz" zgody na rozmowę z Wiesławem M. Ostatni raz rozmawialiśmy z prezesem M. na początku lutego, kiedy urząd skarbowy zajął majątek należącej do M. spółki Wolność z Elbląga (potem konta zostały odblokowane i Wolność dalej produkuje słodycze).
Zapytany o fikcyjny handel, Wiesław M. powiedział wtedy:
- Jak można zarzucić spółce pozorne transakcje, jeżeli był towar, byli klienci i dokumenty kupna-sprzedaży, dokumenty kontroli granicznej. Poza tym podatki były płacone, a pieniądze inwestowane.
Co ma Ocean do wody (mineralnej)
Obecny prezes Ocean Company Jerzy Wolak podkreśla, że spółka nie ma nic wspólnego ani z aresztowaniem byłego prezesa i większościowego akcjonariusza, ani ze stawianymi mu zarzutami. Zarzuty dotyczą bowiem okresu, w którym Ocean Company SA nie był jeszcze zakładem pracy chronionej (ten status spółka ma od 30 września 1999 r.). Zapewnia, że dotychczas spółka nie uzyskała żadnych zwrotów VAT i subwencji wynikających z tego statusu. Prezes Wolak dodaje, że Ocean miał w ostatnich dwóch latach kilka kontroli skarbowych, które nie wykryły żadnych nieprawidłowości.
Jednak zarzuty olsztyńskiej prokuratury dotyczą m.in. Evity, która do niedawna, bo do 14 lutego, była spółką powiązaną z Oceanem. Ocean miał 15 proc. jej akcji.
W październiku 1999 roku Ocean SA poinformował w komunikacie podpisanym przez Jerzego Wolaka o podpisaniu z Evitą umów dotyczących transakcji o łącznej wartości 70 mln zł. Komunikat wyjaśniał, że transakcje dotyczą granulatu i polimeru butelkowego PET (do produkcji popularnych butelek PET). Według Jerzego Wolaka Evita miała dobre dojścia do producentów granulatu i kupowała go w dużych ilościach, sprzedając następnie Oceanowi, który rozprowadzał surowiec wśród producentów PET. 14 lutego bieżącego roku Ocean poinformował, że prawie wszystkie akcje Evity wniósł aportem do swej spółki zależnej specjalizującej się w handlu hurtowym Ocean King, w której ma 100 proc. udziałów. Zachował sobie dziesięć akcji - jak wyjaśnia Jerzy Wolak - na wszelki wypadek.
Zaginiony list
Prezes Wolak podkreśla, że Ocean nadal nie dostał żadnej oficjalnej informacji z prokuratury ani z sądu o aresztowaniu byłego prezesa i akcjonariusza. - Wiemy o tym tylko z mediów. Zapewniam, że dotychczas firma Ocean Company nie dostała zawiadomienia w tej sprawie. Nie mamy więc nawet prawa wydawać żadnego komunikatu - tłumaczył w piątek po południu Jerzy Wolak, dodając, że spółka nie naruszyła prawa o obrocie papierami wartościowymi. (Zgodnie z nim za zatajenie istotnych informacji o bieżących wydarzeniach w spółce grozi do pięciu lat pozbawienia wolności i do 5 mln zł grzywny).
Jak dowiedziała się "Rz" w Wydziale Karnym Drugim Sądu Rejonowego, na prośbę Wiesława M. sąd 24 lutego wysłał powiadomienie o aresztowaniu prezesa Wiesława M. pod adresem: "zarząd spółki Jerzego Wolaka, ul. Rydygiera 12, Warszawa", a więc pod adresem Oceanu. Jacek Socha, przewodniczący Komisji Papierów Wartościowych i Giełd, poinformował w piątek, że Komisja zbada, czy Ocean Company nie złamała obowiązków informacyjnych o aresztowaniu byłego prezesa.
Ocean Company, który debiutował na giełdzie wiosną 1996 roku jako spółka specjalizująca się w handlu hurtowym i detalicznym, wprawdzie nadal prowadzi niewielką sieć około 25 sklepów i hurtowni (tekstylia, zabawki, kosmetyki), ale coraz aktywniej działa w innych branżach. Firmy, w których ma udziały, zajmują się inwestycjami w nieruchomości (m.in. Ocean-Investment), produkcją spirytusu odwodnionego (Agro-Eko) czy sidingu (Crane Plastic Poland). W 1999 roku Ocean zanotował bardzo dużą poprawę przychodów ze sprzedaży (o 142 proc. - do 222,6 mln zł.) i zysku netto (prawie dwukrotny wzrost - do 8,9 mln zł). Tak dobre wyniki spółka wyjaśniała kontraktami na import paliw (od końca września 1999 roku ma koncesję na obrót paliwami) oraz dużym kontraktem na eksport konserw na Wschód.
|
Prokuratura Okręgowa w Olsztynie, która wystąpiła z wnioskiem o aresztowanie Wiesława M., głównego akcjonariusza i do 1 marca prezesa giełdowej spółki Ocean Company SA, zarzuca mu udział w oszustwach podatkowych. Zdaniem prowadzących dochodzenie budżet państwa miał na nich stracić ponad sto milionów złotych. Zdaniem policji aresztowany prezes Oceanu jest jednym z mózgów i pomysłodawców tzw. łańcucha fikcyjnych transakcji handlowych.
|
Szanse polskiego ogrodnictwa w Unii Europejskiej
Powinno być dobrze
Ogrodnictwo jest jednym z lepiej rozwiniętych działów polskiego rolnictwa, co zawdzięcza m.in. temu, że nawet w okresie gospodarki nakazowo-rozdzielczej ceny owoców i warzyw kształtował rynek. Dzięki temu w branży ogrodniczej najwcześniej wystąpiły procesy koncentracji i specjalizacji produkcji, branża ta więcej niż inne działy rolnictwa korzystała również z osiągnięć nauki.
Znacznie wyższy niż przeciętnie w rolnictwie był także poziom wykształcenia ogrodników i osiągali oni znacznie wyższe od przeciętnych dochody. Duży był, i taki pozostał, udział ogrodnictwa w eksporcie produktów rolno-spożywczych. Otóż mimo iż w handlu żywnością bilans handlowy Polski jest ujemny, to w handlu owocami i warzywami oraz ich przetworami jest on dodatni.
Będzie lepiej
Jakie będzie miejsce polskiego ogrodnictwa po wejściu Polski do UE? Na to pytanie odpowiadają eksperci Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej: Jan Świetlik, Janusz Mierwiński, Grażyna Stępka i Tomasz Smoleński w opracowaniu: "Niektóre problemy ogrodnictwa, a integracja Polski z Unią Europejską".
Podstawowa konkluzja jest następująca: powinno być dobrze. Produkcja owoców w Polsce jest w stosunku do krajów UE nie tyle konkurencyjna, ile komplementarna, i to samo tyczy także warzyw. Ceny owoców i warzyw są w UE wyższe niż w Polsce, ale też są to owoce i warzywa lepsze jakościowo, a częściowo (warzywa) także mało u nas znane. Polscy ogrodnicy powinni więc poprawić jakość swoich produktów, a wówczas mogą w UE liczyć na wyższe ceny.
Na integracji z UE skorzystają także konsumenci. Będą oni wprawdzie zmuszeni płacić nieco więcej, ale za lepszy jakościowo produkt. W polskim ogrodnictwie musi jednak rozpocząć się proces głębokiej restrukturyzacji, gdyż produkcją owoców i warzyw zajmuje się u nas zbyt wiele gospodarstw, przeważnie są one przy tym kiepsko wyposażone, prawie nie istnieją również zorganizowane grupy producentów, a infrastruktura handlowa jest, jak na razie, bardzo słaba.
W najlepszej sytuacji po integracji z UE znajdą się producenci wiśni i owoców jagodowych, a w najgorszej producenci pomidorów dla przetwórstwa. W warunkach wolnego rynku nie wytrzymają oni konkurencji tańszych producentów z Włoch i Hiszpanii. Można to prześledzić na przykładzie Niemiec, które mają zbliżone do Polski warunki klimatyczne i gdzie produkcja pomidorów jest około 10 razy mniejsza niż w Polsce.
Inne niż w Polsce
Unia Europejska produkuje 35-45 mln ton owoców rocznie, z czego 8,5-10 mln ton przypada na owoce cytrusowe. Statystyka ta nie obejmuje winogron przerabianych na wino. Najwięcej produkuje się w UE jabłek (7,5-9,2 mln ton), a w następnej kolejności: pomarańcz - od 5 do 6,2 mln ton, brzoskwiń - od 2,7 do 3,5 mln ton, gruszek - od 1,7 do 2,4 mln ton, mandarynek i klementynek - od 1,9 do 2,0 mln ton, winogron deserowych - od 1,8 do 2,2 mln ton i cytryn - od 1,1 do 1,6 mln ton. Dopiero ósme miejsce w produkcji owoców w UE zajmują truskawki (650-760 tys. ton), które w Polsce znajdują się na drugim miejscu, tuż po jabłkach.
Bardzo mała jest w UE produkcja wiśni - do 100 tys. ton i malin - do 30 tys. ton. W Polsce zbiory tych owoców wynoszą odpowiednio od 120 do 150 tys. ton i do 40 tys. ton. Zbiory porzeczek (czarnych i czerwonych) są w Polsce prawie cztery razy większe niż w UE (190 tys. ton wobec około 50 tys. ton).
Inna jest w UE także struktura uprawy warzyw. Ich zbiory ogółem wynoszą 46-47 mln ton (w Polsce od 5 do 6 mln ton), w czym największy udział mają pomidory - od 12 do 13 mln ton, a w dalszej kolejności: marchew - od 3,1 do 3,3 mln ton, cebula - od 3,1 do 3,2 mln ton, sałata - około 2,4 mln ton, kalafiory - około 2,3 mln ton i kapusta biała - od 1,8 do 2,0 mln ton (w Polsce największe są właśnie zbiory kapusty - około 1,8 mln ton). Poza tym w UE duże są zbiory arbuzów i melonów, papryki słodkiej, dyni, karczochów, oberżyny, endywii, cykorii sałatowej, szparagów i skorzonery. Można z tego wysnuć wniosek, o jakie warzywa wzbogaci się nasz stół po wejściu Polski do UE. Eksperci IERiGŻ jednak ostrzegają, że odbędzie się to kosztem zmniejszenia spożycia kapusty oraz warzyw korzeniowych. Proces ten potrwa jednak dość długo.
Wyższe ceny
Ceny produktów ogrodniczych są w UE wyraźnie wyższe niż w Polsce. W porównaniu np. z Niemcami ceny jabłek deserowych są w Polsce o połowę niższe, o 50 proc. wyższe niż u nas są w Niemczech ceny jabłek przemysłowych. Nieporównanie droższe niż w Polsce są truskawki deserowe, ale też są to dwa całkiem różne towary. Porównywalne są natomiast ceny owoców jagodowych i wiśni dla przetwórstwa.
Nie znaczy to - uspokajają eksperci UE - że natychmiast po wejściu Polski do UE ceny owoców u nas wzrosną. Na pewno pojawią się natomiast na rynku droższe, ale i lepsze owoce z krajów UE.
Podobnych zjawisk można oczekiwać także na rynku warzyw. W Holandii czy w Niemczech wyższe niż w Polsce są ceny cebuli, ale bardzo tania jest w Niemczech marchew późna i kapusta biała dla przetwórstwa. Ogółem ceny warzyw są jednak w UE wyższe niż w Polsce. Są to też warzywa dobre jakościowo, sortowane, myte lub czyszczone oraz zapakowane, i można się spodziewać, że mimo wyższej ceny znajdą nabywców także na naszym rynku. I polscy producenci muszą sprostać tej konkurencji.
Największym dobrodziejstwem dla polskiego konsumenta będzie jednak rozszerzenie oferty warzyw o nowe wartościowe gatunki.
Na wejściu Polski do UE interes zrobią również polscy producenci pieczarek. Ceny ich skupu są w Polsce prawie dwa razy niższe niż w Niemczech, a jakość produkcji jest porównywalna.
Nie z takim drobiazgiem
Skuteczna konkurencja z ogrodnictwem UE będzie jednak możliwa po dalszej przyspieszonej koncentracji naszej produkcji. W Polsce sady posiada 396 tys. gospodarstw, ale w 90 proc. ich powierzchnia nie przekracza 1 ha. Warto przy tym podkreślić, że w Polsce za sad uważa się także powierzchnię obsadzoną malinami, porzeczkami, agrestem i aronią. Sady powyżej 5 ha ma w Polsce tylko około 7 tys. gospodarstw, co stanowi zaledwie 1,8 proc. gospodarstw z sadami. W Holandii takich sadów jest 40 proc.
Zdaniem ekspertów IERiGŻ, w Polsce produkcją owoców mogłoby się zajmować około 4 tysięcy gospodarstw wyspecjalizowanych w produkcji jabłek, 15 tys. gospodarstw wyspecjalizowanych w produkcji jabłek i wiśni oraz około 18 tys. gospodarstw, które uprawiałyby porzeczki, agrest, aronię. Uprawa truskawek powinna być skoncentrowana w 45 tys. gospodarstw (obecnie zajmuje się tym około 400 tys. gospodarstw).
Produkcją warzyw zajmuje się u nas 1,6 mln gospodarstw, ale w ponad 1,2 mln gospodarstw powierzchnia uprawy warzyw nie przekracza 10 arów. Na powierzchni ponad 1 ha uprawia w Polsce warzywa tylko 27 tysięcy gospodarstw. Eksperci IERiGŻ obliczyli, że w uprawie warzyw mogłoby się specjalizować około 5 tys. gospodarstw o powierzchni około 6 ha, ponadto warzywa mogłoby uprawiać około 30 tys. gospodarstw wielostronnych.
W parze z koncentracją produkcji ogrodniczej powinno iść organizowanie grup producentów oraz rozwój infrastruktury rynku. Po spełnieniu tych warunków powstanie być może szansa, że polskie ogrodnictwo będzie mogło skorzystać z takich samych form wsparcia jak ogrodnictwo w krajach UE. Szansa ta nie jest jednak bardzo duża.
Edmund Szot
|
Jakie będzie miejsce ogrodnictwa po wejściu Polski do UE? powinno być dobrze. Produkcja owoców jest w stosunku do krajów UE komplementarna, i to samo tyczy warzyw. Ceny są w UE wyższe, ale są to owoce i warzywa lepsze jakościowo. Polscy ogrodnicy powinni poprawić jakość produktów.Na integracji skorzystają konsumenci. Skuteczna konkurencja z ogrodnictwem UE będzie możliwa po koncentracji naszej produkcji.
|
Będzie mniej pieniędzy na programy kulturalne
Kryzys finansów w telewizji
Telewizja publiczna spodziewa się mniejszego zarobku w tym roku. Konsekwencją mogą być cięcia budżetu na programy kulturalne: Teatr Telewizji, muzykę poważną, filmy. Zarząd TVP twierdzi, że kryzys finansowy spowodowany jest czynnikami zewnętrznymi. Telewizyjna "Solidarność" uważa, że winny jest nieudolny zarząd.
Planowane na początku roku dziesięcioprocentowe cięcia wydatków w poszczególnych działach i redakcjach telewizji publicznej okazały się niewystarczające - napisała wczoraj "Gazeta Wyborcza". Dlatego zarząd poprosił o poszukanie dalszych dziesięcioprocentowych oszczędności. Z naszych wiadomości wynika, że planowane przychody na ten rok są znacznie mniejsze od osiągniętych w zeszłym roku.
Z czego wynika kryzys finansów w TVP? Rzecznik TVP SA Janusz Cieliszak wymienia klika przyczyn.
- Rosnąca konkurencja na rynku reklamowym: "Reklam jest tyle, ile dwa lata temu - minus reklamy funduszy emerytalnych. Doszła za to znacznie większa liczba pośredników. Z powodu restrykcyjnej ustawy dotyczącej reklamy piwa stracimy 60 - 70 mln zł". (Senat zrezygnował z łagodzących ustawę poprawek po tekście "Rz" na temat lobbingu browarów - red.).
- Coraz mniejsze wpływy z abonamentu (ludzie mniej chętnie płacą): "Mieliśmy 473 miliony w zeszłym roku, to o 56 milionów złotych mniej, niż obiecała nam Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji". (Słowa rzecznika o spadku wpływów z abonamentu są sprzeczne z danymi KRRiTV, które zamieszczamy w tabelce.).
- Brak kanałów tematycznych: "Ministerstwo Skarbu Państwa blokuje naszą propozycję. Efekt jest taki, że telewizyjna Dwójka (zamiast np. kanał informacyjny) emituje obrady Sejmu (kosztuje to 17 mln rocznie) i nie można znaleźć nikogo, kto chciałby się przed lub po obradach reklamować".
- Cięcia będą jednak dotyczyły wszystkich wydatków, także na tzw. wysoką kulturę - mówi rzecznik Cieliszak.
Zarząd TVP twierdzi, że kryzys finansowy spowodowany jest czynnikami zewnętrznymi. Telewizyjna "Solidarność" uważa, że winny jest nieudolny zarząd.
Jarosław Najmoła, szef "Solidarności", krytykuje zarząd za zbyt wysokie koszty wprowadzania reformy. Twierdzi, że telewizja sponsoruje na przykład zewnętrzną produkcję filmów, choć nie ma pieniędzy na własną działalność. - W oddziałach terenowych już w tym roku niczego nie będzie się produkować, a w Warszawie zakaz zostanie za chwilę wydany. Stanie się tak, że ludzie będą siedzieli bezczynnie, obok bezczynnie będzie stał sprzęt, a to uzasadni kolejne zwolnienia już nie 500, ale 1500 osób.
Najmoła podejrzewa również zarząd o kumulowanie środków na budowę nowego budynku dyrekcji i zorganizowanie wielkiego spektaklu wyborczego. - Wszyscy widzą, jakie są wyniki przedwyborczych sondaży - tłumaczy.
- "Solidarność" krytykuje, ale gdy przychodzi do zwolnień (etaty to duża część wysokich kosztów stałych TVP), wtedy gorąco protestuje wraz z innymi - ponad dwudziestoma - związkami zawodowymi telewizji - mówi Juliusz Braun, przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Jego zdaniem przyszedł czas, by bardziej zdecydowanie wprowadzać reformę telewizji, której elementem - nie jedynym, ale istotnym - są zwolnienia.
W związku z mniejszymi wpływami z reklam, telewizja publiczna będzie musiała ograniczyć wydatki
FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI
- Zmniejszenie dochodów z reklam nie zwalnia telewizji publicznej z jej zapisanej ustawowo misji, w tym z emitowania programów kulturalnych. Na to TVP dostaje pieniądze m.in. z abonamentu - uważa Bogusław Chrabota, dyrektor programowy komercyjnej telewizji Polsat. - Jeśli telewizja publiczna mówi, że swoją misję finansuje z reklam, to chciałbym się przyjrzeć jej dokumentom finansowym. Telewizja Polska jest olbrzymią korporacją, która na swoje utrzymanie pożera ogromne pieniądze. Każda stacja komercyjna przy niej to wzór oszczędności.
Kulturalne cięcia
Perspektywą cięć budżetowych najbardziej przerażeni są twórcy programów kulturalnych. Oszczędności mogą okazać się dotkliwe zwłaszcza dla muzyki poważnej - mówi się o pięćdziesięcioprocentowych redukcjach wydatków - i Teatru Telewizji.
- Jeśli zapadną decyzje o cięciach, liczba nowych premier spadnie aż czterokrotnie - mówi anonimowy współpracownik TVP.
Jak potwierdził Jacek Weksler, szef Teatru TVP, w tym roku nie powstaną: "Wesele" Mikołaja Grabowskiego, "Romeo i Julia" Radosława Piwowarskiego, nie zostanie przeniesiony ze Starego Teatru "Faust" Jerzego Jarockiego. Wstrzymano przygotowania do prac nad dziesięcioma z zaplanowanych spektakli dla Teatru Dwójki, w tym nad "Czwartą siostrą" Janusza Głowackiego. Ograniczona będzie także produkcja filmowa, a TVP jest największym mecenasem polskiego filmu. Dokończone zostaną seriale "Quo vadis", "Wiedźmin", "Przedwiośnie", ale TVP nie weźmie już udziału we współfinansowaniu "Pianisty" i "Chopina".
- Ukryte cięcia wydatków miały miejsce już od dawna - mówi jeden z producentów teatralnych. - Średni koszt spektaklu dla Programu I wynosi 400 tysięcy, dla Programu II - 300 tysięcy złotych. Tyle że budżety nie zmieniają się od dwóch lat. Inflacja rosła, ograniczaliśmy więc dni zdjęciowe, co odbija się na jakości.
- Wszystko zaczęło się od zatrzymania produkcji "Wesela" Mikołaja Grabowskiego, na które zaplanowano tyle pieniędzy, że można by za tę kwotę wyprodukować dwa spektakle (chodzi o 900 tys. zł. - red.) - komentuje Sławomir Zieliński, dyrektor Jedynki. - Jednak bieda dotknie wszystkie działy - także publicystykę, rozrywkę. Decyzje zarządu jeszcze nie zapadły. Do tego czasu nie mogę mówić o konkretach.
- Kulturotwórcza rola telewizji jest obowiązkiem TVP, a jeśli z niej zrezygnuje, nie będzie się niczym różnić od stacji komercyjnych - mówi Kazimierz Kaczor, prezes ZASP.
- Podjęliśmy uchwałę protestacyjną przeciwko projektom cięć budżetów programów muzyki poważnej, filmów fabularnych i Teatru Telewizji, któremu zwłaszcza w Programie II grozi zniknięcie - mówi Ewa Czeszejko-Sochacka, przewodnicząca Rady Programowej TVP.
Reklam nie tak mało
Narzekań zarządu telewizji na znaczny spadek dochodów z reklam nie potwierdzają obserwacje analityków. Faktycznie w zeszłym roku i TVP, i część prywatnych stacji zanotowały spadek przychodów z reklam. Jednak w tym roku biuro reklamy telewizji publicznej zmieniło strategię działania, bardziej elastycznie negocjując ceny. W efekcie TVP w pierwszym kwartale zanotowała wyraźny wzrost przychodów z reklam. Tyle że te dane mogą być mylące - analitycy mnożą czas reklamowy przez nominalne stawki, tymczasem telewizje stosują duże, czasem kilkudziesięcioprocentowe rabaty. Zdaniem analityków ogólne wydatki na reklamę telewizyjną utrzymają się na poziomie z 2000 roku albo nieco spadną.
Według planów KRRiTV telewizja publiczna może też liczyć w 2001 roku na większe niż w poprzednich latach wpływy z abonamentu - mają one w tym roku wynieść 559 mln zł, o 18 proc. więcej niż w roku ubiegłym. Jednak prognozy wpływów nie muszą się spełnić - według danych Krajowej Rady w pierwszy kwartale tego roku TVP dostała z abonamentu o 18 mln zł mniej, niż zakładano w budżecie.
Anita Błaszczak
Jacek Cieślak
Paweł Reszka
|
Telewizja publiczna spodziewa się mniejszego zarobku. Konsekwencją mogą być cięcia budżetu na programy kulturalne. Zarząd TVP twierdzi, że kryzys finansowy spowodowany jest czynnikami zewnętrznymi. Telewizyjna "Solidarność" uważa, że winny jest nieudolny zarząd.
Zmniejszenie dochodów z reklam nie zwalnia telewizji publicznej z jej misji, w tym z emitowania programów kulturalnych. Na to TVP dostaje pieniądze. Telewizja Polska jest olbrzymią korporacją, która na swoje utrzymanie pożera ogromne pieniądze. Narzekań zarządu telewizji na spadek dochodów z reklam nie potwierdzają obserwacje analityków. Według planów KRRiTV telewizja publiczna może też liczyć w 2001 roku na większe niż w poprzednich latach wpływy z abonamentu.
|
ROZMOWA
Piotr Janeczek, prezes Zarządu Huty im. Tadeusza Sendzimira SA
Konsolidacja tylnymi drzwiami
FOT. ŁUKASZ TRZCIŃSKI
Rz: Cały czas twierdził Pan, że negocjacje Huty Katowice z inwestorami zagranicznymi zakończą się fiaskiem. I tak się stało. Dlaczego?
PIOTR JANECZEK: Nie widziałem i nie widzę w aktualnej sytuacji Huty Katowice wartości, za które inwestor chciałby zapłacić i na tym zarobić oraz mieć pewność zwrotu zainwestowanych pieniędzy. Z tych samych powodów kończyły się niepowodzeniem wszystkie, wieloletnie negocjacje innych polskich hut z inwestorami zagranicznymi. Przypomnę bezoowocne rozmowy m.in. z: Sidmarem, Voest Alpine, British Steel, Hoogovensem, Corusem. Nie oszukujmy się, niby dlaczego inwestor zachodni miał brać np. Hutę Sendzimira z 17 tysiącami ludzi, robić restrukturyzację, podpisywać kosztowny pakt socjalny, finansować potężne inwestycje? Przecież biznesplan HTS zakładał konieczność zainwestowania 1 mld dolarów, tymczasem zysk netto firma miała uzyskać najwcześniej w 2004 roku, a dzisiejszy poziom zatrudnienia, kilka lat później. Czy to nie była czysta abstrakcja?
To po co inwestorzy w ogóle tracili czas na negocjacje? Była to gra na opóźnienie zmian w naszym hutnictwie?
Myślę, że coś w tym jest. Koncerny stalowe z Unii Europejskiej nie są zbyt zainteresowane byśmy byli silni i osłaniali swój rynek.
Ale znów pojawił się pomysł pozyskania inwestora zagranicznego. Tyle, że jednego dla czterech hut. Ministerstwo Skarbu Państwa rozesłało w tej sprawie zaproszenie do wybranych producentów stali. Czy to znaczy, że nagle zjawiły się nowe wartości, które zainteresują zagraniczne koncerny?
Pojawiła się nowa jakość: oferowane są cztery huty razem. Do sprzedania wystawione są akcje lub część aktywów Sendzimira i Katowic oraz akcje Cedlera i Floriana. To jest 70 procent potencjału hutnictwa w Polsce i znaczna część naszego rynku. Inwestor nie musi się obawiać przyszłej, niezdefiniowanej konkurencji wewnętrznej. Inna jest sytuacja w Hucie Sendzimira. W wyniku restrukturyzacji jest ona rentowna.
Ale przecież Huta Katowice znajduje się w sytuacji, gorszej niż na wiosnę!
Przyszły inwestor nie musi brać czterech hut w całości. Mogą być różne konfiguracje i możliwości rozwiązań, jak choćby wykorzystanie, za zgodą właściciela, tylko niektórych składników majątku.
Na przykład rozebranie Huty Katowice na części?
Tam już nie ma co rozbierać. Jeśli już brać, to tylko całość samych aktywów.
Czy sądzi Pan, że ta najnowsza oferta prywatyzacyjna resortu skarbu ma szanse?
Do lutego 2001 r. będziemy wiedzieli, czy i jakie są propozycje inwestorów. To pozwoli ministerstwu zorientować się, na jakie pieniądze będzie można liczyć z zewnątrz, a pieniędzy tych nam bardzo potrzeba. Ważne jest tylko, żeby proces odbywał się szybko, a nie ciągnął latami.
Sprzedaż czterech hut jednemu inwestorowi, to konsolidacja ok. 70 proc. branży stalowej, tylko że niejako tylnymi drzwiami. A jeśli do sprzedaży nie dojdzie?
Zawsze powinno się mieć kilka rozwiązań. Inaczej się wtedy rozmawia z inwestorami. Tymczasem przez dziesięć ostatnich lat zazwyczaj siadaliśmy do rozmów nieprzygotowani, tylko z jedną słuszną koncepcją. Gdy ona upadała, pozostawało rozgoryczenie lub zagrożenie marszem zdesperowanych załóg na Warszawę. Nikt nie zastanawiał się nad alternatywą, co robić w sytuacji, gdy nie będzie inwestora ani w Katowicach ani w Nowej Hucie, ani w całym hutnictwie. Teraz branża jest pod ścianą, zwłaszcza Huta Katowice i kilkanaście innych firm, a najbardziej zagorzali przeciwnicy konsolidacji mają strach w oczach i nagle mówią o niej przychylnie, jako o sensownym wyjściu w razie braku inwestora.
Z tymi wielkimi długami branży? Sama Huta Katowice obciążona jest balastem ok. 2,6 mld zł.
W trakcie konsolidacji trzeba dokonać restrukturyzacji także poprzez upadłość i likwidację niektórych zakładów. Cały proces konsolidacyjny hutnictwa trzeba zacząć od ustalenia realnych celów rynkowych i finansowych Podstawą musi być wieloletni program marketingowy i wynikający z niego plan przemysłowy. Nowa struktura musi być efektywna i rentowna. Z hut wybrać należy te aktywa, które są potrzebne. Resztę zlikwidować lub sprzedać. Partnerami winni być: skarb państwa, banki - bo aktywa w zagrożonych firmach są tam zastawione za długi - oraz Huta im. T. Sendzimira, która jest w stanie cały proces przeprowadzić tworząc jedną firmę hutniczą, produkującą wyroby płaskie i długie, z wyłączeniem drutu i stali jakościowych.
Dzięki konsolidacji branży, w ciągu 3 lat powinna powstać silna, duża i przynosząca zyski firma stalowa. Zdolna do zaciągania kredytów na inwestycje. Dopiero wtedy możną ją będzie sprywatyzować za duże pieniądze, wprowadzić na giełdę. Skarb państwa będzie musiał ponieść pewne koszty, ale z nawiązką zarobi w przyszłości.
A gdyby prywatyzacja i konsolidacja branży nie wchodziły w grę?
Wtedy czekają nas lawinowe upadłości większości hut. Utrzyma się tylko się kilka z nich, w tym na pewno Huta T. Sendzimira. Dziś nie da się już ratować sytuacji drogą postępowań układowych, gdyż sprywatyzowane instytucje finansowe żądają - i słusznie - efektywności, nie akceptują zbyt wysokiego ryzyka. To jest normalne zachowanie w gospodarce rynkowej.
Tymczasem, obok koncepcji szukania jednego inwestora dla czterech głównych hut, pojawiła się jeszcze inna propozycja: projekt budowy w Szczecinie dużej walcowni blach austriackiej grupy Voest Alpine. Co Pan o nim sądzi?
Ta inwestycja stoi w sprzeczności z programem restrukturyzacji polskiego hutnictwa. Zgoda na zbudowanie huty Voest Alpine byłaby wyrazem skrajnej nieodpowiedzialności. Chyba że władze państwa powiedzą, że nie widzą żadnych szans dla istniejących już hut i z pełną świadomością godzą się na ich upadłość, bo do tego w gruncie rzeczy doprowadzić może budowa nowej huty w Szczecinie.
Huta im. T. Sendzimira udowodniła, że możliwe jest wprowadzenie zmian, które szybko mogą dać efekty. Bez uciekania się po pieniądze inwestora zagranicznego.
W połowie ubiegłego roku mieliśmy sytuację nie lepszą niż Huta Katowice obecnie. Nie oglądając się na nic, zaczęliśmy porządki na własnym podwórku. Postawiliśmy sobie wówczas zadanie, żeby deficytowa dotychczas huta, dzięki restrukturyzacji finansowej i organizacyjnej, do końca 2000 roku osiągnęła zysk netto 68 mln zł. Drugim celem było poprawa płynności finansowej, aby można było regulować zobowiązania, odzyskać i umocnić pozycję lidera na polskim rynku wyrobów płaskich i tym samym stworzyć warunki do pozyskania pożyczek na niezbędne inwestycje w części przetwórczej. Do tego doszły m.in. komputeryzacja, zmiana metod zarządzania i sprzedaży naszych wyrobów. I to się udało. Sprzedaż wzrosła o 40 procent Po trzech kwartałach mamy 103,7 mln zł zysku netto, gdy w tym samym okresie roku poprzedniego było 130 mln zł strat. Osiągamy 4-proc. rentowność netto. W tym, roku wydaliśmy ok. 50 mln zł, na odprawy dla zwalnianych pracowników. 30 czerwca 1999 r. w Hucie im. T. Sendzimira pracowało 16 680 osób, z końcem 2000 roku nie będzie ich więcej jak 9800. Ponad 1200 pracowników odejdzie w przyszłym roku. Te potężne redukcje, przeprowadzane są bez wstrząsów, z osłonami dla pracowników.
Poprawiając kondycję finansową, poprawiliśmy wizerunek naszej firmy u instytucji finansowych i po z górą dwóch latach doszło od zawarcia kontraktu na finansowanie modernizacji walcowni gorącej, która ma podstawowe znaczenie dla całej branży. Warunkiem zaangażowania się banków zagranicznych są gwarancje skarbu państwa, o co wystąpiliśmy. W ramach restrukturyzacji hutnictwa, w budżecie 2000 roku jest przewidziana możliwość gwarancji do 1 mld zł, lecz do tej chwili nie wykorzystano ani złotego, bo żadna z hut - prócz Sendzimira - nie posiada zdolności kredytowej.
Rozmawiał Jerzy Sadecki
|
negocjacje Huty Katowice z inwestorami zagranicznymi zakończą się fiaskiem. Dlaczego?
PIOTR JANECZEK nie widzę w aktualnej sytuacji Huty Katowice wartości, za które inwestor chciałby zapłacić i na tym zarobić oraz mieć pewność zwrotu zainwestowanych pieniędzy.
po co inwestorzy tracili czas na negocjacje? Była to gra na opóźnienie zmian w naszym hutnictwie?
Koncerny stalowe z Unii Europejskiej nie są zbyt zainteresowane byśmy byli silni i osłaniali swój rynek.
znów pojawił się pomysł pozyskania inwestora zagranicznego.
Pojawiła się nowa jakość: oferowane są cztery huty razem. To jest 70 procent potencjału hutnictwa w Polsce. Inwestor nie musi się obawiać przyszłej, niezdefiniowanej konkurencji wewnętrznej.
najnowsza oferta prywatyzacyjna resortu skarbu ma szanse?
jeśli do sprzedaży nie dojdzie?
Zawsze powinno się mieć kilka rozwiązań. Inaczej się wtedy rozmawia z inwestorami. Tymczasem przez dziesięć ostatnich lat zazwyczaj siadaliśmy do rozmów nieprzygotowani, z jedną słuszną koncepcją. Gdy upadała, pozostawało rozgoryczenie. Nikt nie zastanawiał się nad alternatywą. branża jest pod ścianą,
W trakcie konsolidacji trzeba dokonać restrukturyzacji także poprzez upadłość i likwidację niektórych zakładów. Podstawą musi być wieloletni program marketingowy i wynikający z niego plan przemysłowy. powinna powstać silna, duża i przynosząca zyski firma stalowa.
Huta im. T. Sendzimira udowodniła, że możliwe jest wprowadzenie zmian, które szybko mogą dać efekty. Bez uciekania się po pieniądze inwestora zagranicznego.
Postawiliśmy sobie zadanie, żeby deficytowa dotychczas huta, dzięki restrukturyzacji finansowej i organizacyjnej, osiągnęła zysk.
Poprawiając kondycję finansową, poprawiliśmy wizerunek naszej firmy u instytucji finansowych.
|
Z arcybiskupem Damianem Zimoniem, metropolitą katowickim, rozmawia Ewa K. Czaczkowska
Kościoła praca nad pracą
FOT. RAFAŁ KLIMKIEWICZ
W dokumentach Synodu Plenarnego stwierdzono, że religijność Polaków wydaje się mieć niewielki wpływ na kształtowanie zasad i modeli życia społeczno-gospodarczego, co zacytował ksiądz arcybiskup również w swoim liście na temat bezrobocia na Śląsku. To zdanie jest również recenzją aktywności - czy raczej jej braku - hierarchii kościelnej w propagowaniu nauczania społecznego Kościoła. Jestem przekonana, że spora część katolików po prostu nie wie, czym jest nauczanie społeczne Kościoła.
ARCYBISKUP DAMIAN ZIMOŃ: - Znajomość społecznej nauki Kościoła wśród duchowieństwa i świeckich, zwłaszcza robotników, nie jest wystarczająca. W okresie komunistycznym ta nauka była po prostu niszczona. Mamy rzeczywiście wiele do nadrobienia, w czym zapewne pomoże także przygotowywany przez Stolicę Apostolską katechizm społeczny.
Co należy zatem uczynić, z punktu widzenia nauczania społecznego Kościoła, żeby nasze życie gospodarcze było zdrowsze, by nie rodziło tak poważnych w skutkach problemów społecznych jak bezrobocie?
Przede wszystkim ludzie odpowiedzialni za życie polityczne, społeczne i gospodarcze powinni poznać zasady nauki społecznej Kościoła, by wiedzieć, co wcielać w życie. Ze strony Kościoła, biskupów, uczelni katolickich konieczna jest większa promocja tej nauki. Ważny jest też przykład, czyli skromniejszy styl życia nas, sług Ewangelii.
Zacznijmy więc od początku: co znaczą w praktyce solidaryzm i pomocniczość - podstawowe zasady nauczania społecznego Kościoła?
Solidaryzm polega na tym, że organizując życie gospodarcze, mogę się bogacić, ale nie mogę zapomnieć o człowieku. O człowieku pracującym w konkretnym zakładzie pracy i o ludziach z Trzeciego Świata, którzy umierają w nędzy. Muszę się z nimi dzielić. Być solidarnym z drugim człowiekiem - to znaczy nie zamykać się w swoim kręgu, nie tworzyć tylko klasy ludzi bogatych. Zasada pomocniczości jest odwrotnością panującego w PRL centralizmu partyjnego. Oddaje to wszystko, co można załatwić na niższym szczeblu, lokalnym samorządom, gminom. Tylko to, czego nie można rozwiązać na tym poziomie, należy oddać kompetencji państwa.
Aby się dzielić, trzeba najpierw mieć. Drobni przedsiębiorcy narzekają, że reguły działające na rynku są chore, coraz trudniej im utrzymać firmę, a w konsekwencji dać pracę innym. Ksiądz arcybiskup w liście o bezrobociu na Śląsku jako remedium wymienił m.in. obniżenie obciążeń finansowych pracodawców, wsparcie małej i średniej przedsiębiorczości, a jako najskuteczniejszą tego formę - kształtowanie efektywnej i konkurencyjnej gospodarki na regularnym rynku pracy. To są rozwiązania w duchu liberalnym.
Wobec obecnego ogromnego bezrobocia potrzeba nam dialogu wszystkich stron - poza partyjnymi podziałami. Autentycznego dialogu, w którym nie będzie chodziło tylko o zdobycie głosów wyborczych. Potrzebne są odgórne działania rządu i wspólne zastanowienie się nad zasadami solidaryzmu społecznego i pomocniczości, uściślenie, co one rzeczywiście znaczą w konkretnym regionie, bo w każdym mogą znaczyć co innego. Natomiast jeśli chodzi o przedsiębiorców, rzeczywiście, jeśli muszą zbyt wiele oddać państwu czy na cele społeczne, nie będą w stanie się utrzymać. Z tego powodu upada wiele małych przedsiębiorstw. Czy są to rozwiązania liberalne? Jeżeli liberalizm pojmować jako godność osoby ludzkiej, jako troskę o rodzinę, poszanowanie biednych i dzielenie się, jest on do przyjęcia. Ale jeśli liberalizm jako naczelną zasadę przyjmuje zysk, wówczas jest nie do przyjęcia.
Czyli akceptacja wolnego rynku, ale z ludzką twarzą?
Powiedziałbym: gospodarka rynkowa, ale o wymiarze społecznym. Kościół nie buduje struktur życia politycznego ani gospodarczego, nie tworzy jakiejś trzeciej drogi między socjalizmem a kapitalizmem, ale daje temu życiu pewną bazę. Rola nauki społecznej Kościoła ze swej natury potrzebuje pewnej perspektywy czasowej. Zawsze więc będzie Kościół mówił o godności człowieka, o tym, że zysk nie jest absolutnym celem gospodarki, że człowiek bogaty, który organizuje życie gospodarcze, ma też obowiązek dzielenia się z drugim. Polska jest dopiero u początku gospodarki rynkowej. I widzimy, że w wielu wypadkach nowi przedsiębiorcy zbyt wielki nacisk kładą na zysk, a nie na człowieka. Istnieje konflikt między pracą a kapitałem, podczas gdy, jak mówi papież w "Sollicitudo rei socialis", powinna być równowaga. Do łagodzenia konfliktu potrzebne są związki zawodowe. One mają stawać w obronie człowieka, a nie zajmować się polityką.
Ingerując na przykład w działania rządu?
Związki zawodowe, a w zakładach na Śląsku bywa ich po kilkanaście, nie mogą myśleć tylko o sobie, ale muszą mieć na uwadze cały zakład pracy. I one muszą realizować zasady solidarności i pomocniczości, bo zbyt duże roszczenia mogą doprowadzić do upadku przedsiębiorstwa. Poważnym problemem jest etyka pracy. Wielu ludzi nie chce pracować albo pracuje źle. Znam parafię na Śląsku, która chciała zatrudnić przy budowie kościoła bezrobotnych ze swojego terenu. Do kościoła owszem chodzą, ale pracy nie podjęli. Przed laty ktoś przekonywał mnie, że przydałoby się niewielkie bezrobocie, bo podniósłby się poziom pracy. Bezrobocie jest ogromne, ale nasza praca jest wciąż chora. W wielu wypadkach ludzie chcą tylko brać. Kościół musi wychowywać ludzi do pracowitości. Potrzebna jest nam praca nad pracą.
Pracę nad pracą podjął Kościół w latach 80. Mówił o tym, jako o podstawowym problemie etycznym odnoszącym się do wolności człowieka, ks. Józef Tischner podczas I Zjazdu Solidarności. Potem jednak Kościół tę ideę zarzucił. Również obchodzenie 1 maja Święta Józefa Robotnika, w opozycji do majowych pochodów i chwalenia socjalistycznej roboty, nie utrwaliło się w świadomości wiernych.
Kiedy człowiek staje się wolny, nie jest łatwo zmienić jego mentalność, zwłaszcza z roszczeniowej na zadaniową. To jest szerszy problem wolności, którą wykorzystujemy nieraz fatalnie, choć wolność jest największym dobrem, jakie Bóg dał człowiekowi.
Czego może uczyć św. Józef Robotnik dzisiaj - w okresie wolności?
Święty Józef był zwyczajnym człowiekiem, zwyczajnej rzemieślniczej pracy. Potrafił zmienić swoje plany: chciał być małżonkiem, a dowiedziawszy się, że ma być inaczej, przyjął to. Miał w sobie tę wewnętrzną giętkość, gotowość do innowacji, która jest nam dzisiaj bardzo potrzebna. Musimy uczyć się owej gotowości do zmiany planów życiowych, do zmiany zawodu, a jednocześnie pracowitości i odpowiedzialności. To jest zadanie dla Kościoła, dla rodziny i szkoły.
Następna sprawa, jaką ksiądz arcybiskup wymienił, jako ważną dla wprowadzania w życie nauczania społecznego Kościoła, to dawanie przykładu przez ludzi Kościoła skromnym stylem życia. Również podczas Synodu zauważono, że materialny poziom życia części księży, wyższy niż otoczenia, może wywoływać antyklerykalizm.
Często powtarzam księżom na Śląsku, że w naszym życiu duszpasterskim materialnie powinniśmy być podobni do zwyczajnej rodziny, a nawet od niej biedniejsi. Kilkakrotnie też podczas pielgrzymek przypominał o tym Ojciec Święty, który w czasie wojny pracował fizycznie i który wciąż jest blisko ludzi pracy. Są w Polsce rejony naprawdę ubogie, gdzie ksiądz pozbawiony możliwości uczenia religii w szkole przymierałby głodem. Na Śląsku księża wywodzą się głównie z biedniejszych rodzin robotniczych, chociaż powoli się to zmienia i więcej jest pochodzących z rodzin inteligencji technicznej. Poza tym na Śląsku nurt społeczny nauczania Kościoła był już obecny w XIX wieku. Trzeba też dodać, że przed wojną, w okresie kryzysu gospodarczego, biskup Stanisław Adamski apelował do księży, by modlić się za bezrobotnych i nie brać od nich ofiar za posługi kościelne.
Dzisiaj ksiądz arcybiskup proponuje tworzenie duszpasterstwa dla bezrobotnych, a jak jest z opłatami za posługi?
Żaden bezrobotny nie zgłosił się do mnie z tego powodu, że ksiądz żądał od niego zbyt wiele. W diecezji nie mamy żadnych stawek za posługi religijne. Jest przyjęta zasada dobrowolnej ofiary, czasem bardzo skromnej, a czasem wysokiej. Oczywiście, zdarzało się, że musiałem interweniować, gdy ksiądz wyznaczał jakieś taksy. Generalnie jeśli ksiądz ma autorytet moralny, jeśli jego życie jest kroczeniem za ubogim Chrystusem, w jego parafii nie ma żadnych konfliktów związanych z finansami.
Ale przyzna ksiądz arcybiskup, że brakuje dziś takich XIX-wiecznych księży społeczników ze Śląska czy Wielkopolski, którzy zakładaliby na większą niż obecnie skalę parafialne kasy pożyczkowo-oszczędnościowe, zachęcali wolontariuszy do prowadzenia kursów dla ludzi szukających pracy.
Owszem, brakuje, ale są też wspaniali księża, o których się mało mówi, bo dobro jest zawsze mniej zauważalne niż zło. Media, zwłaszcza nie wywiązująca się ze swoich zadań telewizja publiczna, kreują postawy bardzo konsumpcyjne, pokazują głównie ludzi, którzy skupiają się na sobie i własnych przyjemnościach. Wszyscy musimy włożyć więcej wysiłku, by pokazywać to, co pozytywne.
W dokumentach synodalnych znalazło się sformułowanie, że bezrobocie wpływa także na postawy religijne. Bezrobotny obwinia za swoją sytuację życiową wszystkich, łącznie z Kościołem i Panem Bogiem. A może to właśnie jest główny powód, że Kościół zajął się problemem bezrobocia?
Jest tyle społecznych dokumentów Kościoła, że nie można mieć wątpliwości, iż cel jest inny. A zwłaszcza osobista postawa Ojca Świętego, na przykład taki niezwykle wymowny gest, jak odwiedzenie rodziny Milewskich podczas ostatniej pielgrzymki do Polski.
Chyba zawstydził nim biskupów.
Papież nikogo nie zawstydza, on nas zachęca. Ojciec Święty, który w seminarium był moim profesorem etyki społecznej, wykonywał wiele takich gestów. I ten też nie był nowy. Papież w ten sposób nas mobilizuje.
Musiał to robić długo, skoro po wielkich katechezach społecznych dopiero po dziesięciu latach ukazał się list Episkopatu na tematy społeczne, a w roku ubiegłym wszyscy biskupi razem, w takim geście, odwiedzili cierpiących w ośrodkach społecznych.
Ale i my stale próbujemy wychodzić do ludzi, nie tylko w czasie kolędy i nie tylko wtedy, kiedy jesteśmy zaproszeni. Ja zdobyłem tę umiejętność w ciągu dziesięciu lat pracy jako proboszcz w Katowicach, gdzie jest bardzo wielu ludzi ubogich. Ale to prawda, że najchętniej słuchamy papieża, ale zbyt słabo realizujemy jego nauczanie. Ojciec Święty też czasem pyta, co zrobiliśmy z jego nauczaniem społecznym. I mówi nam też, że go przyjmujemy za bardzo po polsku, a za mało po chrześcijańsku. Bo chrześcijaństwo to coś więcej niż Polska.
A dlaczego tak późno Kościół hierarchiczny wyraził akceptację dla wprowadzanych w życie reform społeczno-gospodarczych, dla wolnej ekonomii? Czy ze względu na tych, którzy na przemianach stracili, czy może w samym Episkopacie nie było zgody co do tego, czy rzeczywiście są to zmiany dobre?
Wszyscy uczymy się nauki społecznej Kościoła, także biskupi. Ojciec Święty mówi, że on się też tego uczy. Nie należy się więc dziwić niektórym zachowaniom czy słowom, bo do pewnych sytuacji nie dorastamy, jakby rzeczywistość nas wyprzedzała. Oczywiście, mogliśmy bardziej akcentować sprawy społeczne. To są nasze cienie, ale proszę pamiętać, że my też jesteśmy członkami tego społeczeństwa, synami polskich rodzin.
Mówiliśmy o etyce pracowników i pracodawców. Kościół też jest pracodawcą, i to w opinii wielu świeckich nie najlepszym. Często płaci im tyle, co Bóg zapłać, a czasami jeszcze łamie prawa pracownicze.
Proszę pamiętać, że w systemie totalitarnym musieliśmy się ukrywać z naszą działalnością, wielu nie mogło ujawnić, że pracuje w Kościele. A teraz i my uczymy się, jak być pracodawcą, jak przestrzegać zasad, także tych, o których mówi nauka społeczna Kościoła. Ponadto Kościół jest wspólnotą ludzi, którzy służą, a nie tylko przedsiębiorstwem zatrudniającym ludzi na podstawie umowy o pracę.
|
ARCYBISKUP DAMIAN ZIMOŃ: - Znajomość społecznej nauki Kościoła wśród duchowieństwa i świeckich, zwłaszcza robotników, nie jest wystarczająca. Mamy wiele do nadrobienia.
co znaczą w praktyce solidaryzm i pomocniczość - podstawowe zasady nauczania społecznego Kościoła?
Solidaryzm polega na tym, że organizując życie gospodarcze, mogę się bogacić, ale nie mogę zapomnieć o człowieku. O człowieku pracującym w konkretnym zakładzie pracy i o ludziach, którzy umierają w nędzy. Zasada pomocniczości Oddaje wszystko, co można załatwić na niższym szczeblu, lokalnym samorządom, gminom.
Wobec obecnego ogromnego bezrobocia potrzeba nam dialogu wszystkich stron - poza partyjnymi podziałami. Jeżeli liberalizm pojmować jako godność osoby ludzkiej, troskę o rodzinę, poszanowanie biednych i dzielenie się, jest do przyjęcia. Ale jeśli jako naczelną zasadę przyjmuje zysk, wówczas jest nie do przyjęcia.
akceptacja wolnego rynku, ale z ludzką twarzą?
Kościół mówił o godności człowieka, o tym, że zysk nie jest celem gospodarki, że człowiek bogaty, który organizuje życie gospodarcze, ma też obowiązek dzielenia się z drugim.
Poważnym problemem jest etyka pracy. Wielu ludzi nie chce pracować albo pracuje źle. Kościół musi wychowywać ludzi do pracowitości.
|
KOLUMBIA
Prezydent Pastrana spełnił kilka żądań partyzantów. Nie uzyskał jednak niczego w zamian, a tylko utracił zaufanie swoich generałów.
Wojna bez końca
Posterunek policji w kolumbijskiej miejscowości Sapzurro po ataku FARC.
MAŁGORZATA TRYC-OSTROWSKA
Obiecując Kolumbijczykom pokój i porozumienie z partyzantami, prezydent Andres Pastrana podjął się zadania, na którego realizację może mu nie starczyć czteroletniej kadencji. Jego krucjata nie ma wielu entuzjastów. Mało kto w Kolumbii wierzy w dobrą wolę partyzantów. Po zapoczątkowaniu procesu pokojowego przemoc i terror nie ustały. W ostatnich dniach w walkach pomiędzy wojskiem i partyzantami w północno-zachodniej części kraju znowu zginęło kilkadziesiąt osób.
Partyzanci chcą negocjować z pozycji siły, a ugrupowania paramilitarne robią wszystko, by pokrzyżować zamiary prezydenta. Doszło nawet do czegoś w rodzaju rebelii w siłach zbrojnych. Do dymisji podał się minister obrony. Twierdzi, że Pastrana jest zbyt uległy wobec partyzantów.
Wojskowi od początku niechętnie odnosili się do ustępstw, na które Pastrana musiał przystać, zanim w styczniu tego roku uroczyście zainaugurował dialog z Rewolucyjnymi Siłami Zbrojnymi Kolumbii (FARC), najstarszą i największą organizacją partyzancką w tym kraju. Był to wielki show z udziałem zagranicznych gości i tłumu dziennikarzy. Już wtedy FARC pokazały, że nie ufają rządowi. Na spotkaniu w sercu dżungli nie pojawił się ich legendarny przywódca, 70-letni Manuel Marulanda. Chociaż odbywało się ono w strefie kontrolowanej przez jego ludzi, wolał pozostać w ukryciu. Natomiast prezydent przybył do jaskini lwa tylko z niewielką obstawą.
Partyzanci nie ufają rządowi
Dobra wola i zaufanie Pastrany od początku zderzały się z nieustępliwością i podejrzliwością jego rozmówców. Na żądanie FARC prezydent wycofał w listopadzie ubiegłego roku wojsko z obszaru 42 tysięcy kilometrów kwadratowych. Nie uzyskał niczego w zamian. Marulanda z góry uprzedził, że partyzanci będą na razie kontynuowali walkę, a jeśli dojdzie kiedyś do podpisania porozumienia pokojowego, to zatrzymają broń, gdyż jest ona ich jedyną gwarancją.
Jednostronne kompromisy nie mogły podobać się wojskowym. Milczeli jednak i wykonywali polecenia prezydenta. Ich cierpliwość wyczerpała się, gdy Victor Ricardo, komisarz ds. przywrócenia pokoju, główny negocjator ze strony rządu, dał do zrozumienia, że obszar - zdemilitaryzowany początkowo na trzy miesiące - pozostanie we władaniu FARC na czas nieokreślony. Do dymisji podał się Rodrigo Lloreda, uważany za najlepszego ministra obrony, jakiego kiedykolwiek miała Kolumbia.
Dopiero po odejściu ośmielił się skrytykować przekazanie bezterminowo pod kontrolę FARC tak dużej połaci kraju. - Rząd zgodził się na zbyt wiele ustępstw. Tak uważa ogromna większość Kolumbijczyków - powiedział według agencji Reuters Lloreda. Wyraził też wątpliwość, czy FARC rzeczywiście pragną zakończenia trwającej od niemal półwiecza wojny, w której wyniku tylko w ciągu ostatnich dziesięciu lat zginęło 35 tysięcy ludzi.
W ślad za ministrem zamierzało odejść z sił zbrojnych aż 17 generałów i 40 pułkowników, nie licząc niższych rangą oficerów. W ten sposób zamanifestowali sprzeciw wobec podejmowania ważnych decyzji za plecami wojskowych. Jednocześnie wszyscy dowódcy zapewnili prezydenta o swej lojalności, poszanowaniu konstytucji i poparciu dla procesu pokojowego.
Kolumbijczycy nie wierzą partyzantom
Sondaż opublikowany przez dziennik "El Tiempo" potwierdził opinię Lloredy o podejściu Kolumbijczyków do procesu pokojowego. Około 80 procent ludności odnosi się krytycznie do decyzji o oddaniu FARC terenów w południowej Kolumbii. Mniej więcej tyle samo nie ufa deklaracjom tego ugrupowania o woli pokoju.
Pastrana, wybrany na prezydenta w lipcu ubiegłego roku, jeszcze przed zaprzysiężeniem rozpoczął starania o nawiązanie dialogu z FARC. Nie wahał się rzucić na szalę całego kredytu zaufania, jakim obdarzało go społeczeństwo, chociaż wiedział, że rozmowy będą długie i trudne, a ich wynik niepewny. Sukcesem było już samo doprowadzenie przywódców FARC do stołu rozmów. - Negocjować można wszystko. Zamierzamy grać uczciwie - obiecywał. Dotrzymał słowa.
Natomiast FARC od początku negocjowały z pozycji siły. Utworzona w latach 50. przez Marulandę z małych ugrupowań samoobrony chłopskiej organizacja partyzancka nigdy nie była tak potężna jak obecnie. Posiada własne królestwo wielkości Szwajcarii, do którego armia nie ma wstępu. Znajduje się tam 13 tysięcy ha upraw krzewu koki, którego liście służą do wyrobu kokainy. Dzięki współpracy z handlarzami narkotyków, napadom na banki, haraczom, porwaniom dla okupu, "rewolucyjnym podatkom" FARC dysponują pokaźnym majątkiem. Ich ludzie są lepiej uzbrojeni i umundurowani niż żołnierze regularnej armii.
Straty, jakie zadają im wojsko i skrajnie prawicowe Szwadrony Śmierci, są natychmiast uzupełniane. Do partyzantki trafiają kobiety i nieletni. FARC pozwalają sobie na brawurowe akcje, takie jak zajmowanie wiosek i miasteczek, ataki na wojskowe garnizony, branie do niewoli żołnierzy i policjantów.
Cudowny połów
Nawet gdyby rządowi udało się dojść do porozumienia z FARC, w Kolumbii nie ustanie przemoc. Oprócz tego ugrupowania, liczącego około 12 tysięcy ludzi, działa Armia Wyzwolenia Narodowego (ELN), która mści się na Pastranie za to, że nie zaprosił jej do dialogu. Organizuje pokazowe akcje. Jej członkowie wpadli niedawno do kościoła w Cali i wywieźli ciężarówkami do dżungli kapłana i dziesiątki wiernych uczestniczących w niedzielnej mszy. Na ulicach Cali protestowały przeciw tej akcji tysiące demonstrantów. Arcybiskup Isaias Duarte zagroził porywaczom ekskomuniką. Nie zrobiło to na nich wrażenia.
FARC i ELN nigdy nie respektowały świątyń ani duchownych, chociaż Kościół katolicki próbuje zachować neutralność w konflikcie między państwem i partyzantami. Nie popiera żadnej ze stron i apeluje do wszystkich: przestańcie zabijać, rozmawiajcie! Jednak świątynie są zrównywane z ziemią tak jak posterunki policji czy koszary. Zdarza się też, że kapłani giną z rąk partyzantów przy ołtarzu, na oczach wiernych. W ciągu ostatnich lat straciło w ten sposób życie 40 duchownych.
ELN, która liczy około 5 tysięcy członków, w ciągu ostatnich 10 lat dokonała ponad 600 zamachów na ropociągi. W wyniku jednego z takich ataków spłonęło żywcem 70 mieszkańców pobliskiej wioski.
Ostatnio Armia stosuje nową taktykę, tzw. cudowny połów. Partyzanci blokują drogę. Zatrzymują samochody. Niekiedy kilkaset. Sprawdzają przy użyciu komputerów stan kont zatrzymanych albo ich pracodawców. Biednych wypuszczają, a bogatych zabierają do lasu. Zwracają im wolność dopiero wówczas, gdy otrzymają żądany okup. Niekiedy po kilku miesiącach. Część uprowadzonych umiera z wycieńczenia.
ELN domaga się, by władze przestały ją traktować jak "ubogą krewną" FARC. Żąda, by wojsko wycofało się z północnej Kolumbii i przekazało jej ten rejon pod kontrolę. Obie organizacje zdobywają w podobny sposób pieniądze, natomiast nieco różnią się ideologią. FARC określają się jako "marksistowskie". ELN odwołuje się do spuścizny po Che Guevarze.
Partyzanci nie mają monopolu na przemoc. Pokojowym planom prezydenta Pastrany są przeciwne ugrupowania paramilitarne, które uważają, że partyzantów należy zabijać, zamiast z nimi rozmawiać. Nadal doskonale prosperuje handel narkotykami. Mimo rozbicia głównych karteli narkotykowych Kolumbia pozostała czołowym producentem kokainy. Kwitnie też przestępczość pospolita, wobec której policja jest bezsilna. Nie udaje się jej wykryć sprawców 97 procent przestępstw.
Zdjęcia: Associated Press
Skutki konfliktu w Kolumbii odczuwają mieszkańcy sąsiednich państw. Na zdjęciu: partyzanci z FARC w opustoszałej panamskiej miejscowości La Miel na granicy z Kolumbią. Panamczycy uciekli z niej z powodu walk pomiędzy FARC i siłami paramilitarnymi.
W szeregach FARC nie brak dziewcząt. Na zdjęciu:18-letnia partyzantka.
Partyzanci z FARC w La Miel (Panama).
|
Obiecując Kolumbijczykom pokój i porozumienie z partyzantami, prezydent Andres Pastrana podjął się zadania, na którego realizację może mu nie starczyć czteroletniej kadencji. Po zapoczątkowaniu procesu pokojowego przemoc i terror nie ustały. Około 80 procent ludności odnosi się krytycznie do decyzji o oddaniu FARC terenów w południowej Kolumbii. Oprócz tego ugrupowania działaArmia Wyzwolenia Narodowego.
|
ROZMOWA
Bronisław Komorowski, minister obrony narodowej: W NATO nie istnieje mechanizm renegocjacji zobowiązań. Poważniejsze opóźnienie w wykonaniu celów podważyłoby naszą wiarygodność
Cięcie przeciwpancerne
Cele sojusznicze wykonamy, sfera wydatków związanych z NATO jest w przyszłorocznym budżecie specjalnie chroniona
FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI
Rz: Państwo zamierza zaoszczędzić na wojsku jeszcze w tym roku prawie pół miliarda złotych. Przygotowujecie się do kolejnych cięć?
BRONISŁAW KOMOROWSKI: Grozi to wszystkim resortom. W końcówce roku na płacach czy wydatkach na szkolenie nic nie da się zaoszczędzić, ewentualne ograniczenia dotkną więc przede wszystkim zakupów, a umowy są już pozawierane. Ponieważ większość zamówień składamy w krajowym przemyśle, liczę, że rząd weźmie to pod uwagę.
Nie ukrywam, że ta bolesna decyzja postawiłaby mnie w wyjątkowo trudnej sytuacji, a jej niekorzystne skutki byłyby odczuwane również w przyszłym roku. Na razie szukamy sposobów na to, by złagodzić to uderzenie. Sprawa nie jest jeszcze jednak rozstrzygnięta i będzie przedmiotem obrad rządu. Dodam tylko, że od początku zabiegam, aby za wszelką cenę zagwarantować w państwie stabilizację nakładów na obronność, bez tego nie da się, zwłaszcza w wojsku, sensownie planować.
Opóźnia się ostateczne opracowanie sześcioletniego programu modernizacji sił zbrojnych. To miało być dla MON przedsięwzięcie priorytetowe. Mówił pan, że plan sześcioletni, zgodny już z procedurami i kalendarzem planowania NATO, przesądzi wreszcie o kształcie polskiej armii. Kiedy więc będzie gotów?
Powtórzę raz jeszcze to, co wielokrotnie mówiłem: to musi być plan realny. Prace nad nim rozpoczęto, kiedy wydawało się, że w budżecie państwa będzie trochę więcej pieniędzy na obronność. Okazało się, że jeszcze długo nakłady w tej dziedzinie nie będą takie, jakich byśmy w MON chcieli. Teraz szczegółowo dopasowujemy założenia planu do przyszłorocznych możliwości finansowych państwa. Budżet roku 2001 będzie stanowił podstawę do prognozowania finansowania całego programu sześcioletniego, zamierzamy więc oprzeć się na pewnym budżetowym minimum, czyli przyjmujemy wersję raczej pesymistyczną. Tym bardziej będziemy się cieszyć, jeśli pieniędzy nagle przybędzie. Będę zabiegał, aby na temat gotowego planu odbyła się polityczna dyskusja, która doprowadzi do konsensusu i parlamentarnego porozumienia wszystkich opcji politycznych w zasadniczej kwestii kierunków modernizacji polskich sił zbrojnych, a zwłaszcza gwarantowania długofalowych nakładów. Wymaga tego realizm: sześcioletni program będą realizowały przecież trzy kolejne parlamenty i każdy następny minister zderzy się z tymi samymi problemami, wobec których ja stanąłem. Sądzę, że trwałość polityki obronnej państwa przypieczętować mogłaby ustawa o finansowaniu programu sześcioletniego. Takie rozwiązania stabilizujące sytuację w sferze obronności zostały wprowadzone w wielu krajach NATO, na przykład w Danii.
O konsekwencjach przyszłego planu sześcioletniego krążą legendy. Jaką armię będziemy mieli za sześć lat, jeśli, rzecz jasna, ziści się wariant optymistyczny?
Jeżeli ten wariant się ziści, to trzecia część naszych sił zbrojnych osiągnie standardy sojusznicze, czyli średni poziom wyposażenia i wyszkolenia armii NATO. To oznacza też, że profesjonalizacja szeregów przekroczy pięćdziesiąt procent, jednostki będą wyposażone w nowoczesne systemy łączności i dowodzenia. Pojawią się nowe środki transportu - w tym samoloty transportowe umożliwiające dużą mobilność oddziałów. Do armii wejdzie nowy transporter kołowy i pozostaną w niej tylko najnowsze dzisiaj czołgi PT-91 i T-72, pojawi się rodzina rakiet przeciwpancernych. Siły reagowania staną się formacjami o wysokim poziomie profesjonalizacji, podobnie będzie w marynarce i lotnictwie.
Zasadniczą cechą przyszłej armii powinna być też zmiana filozofii funkcjonowania sił zbrojnych. Powinny one pozbyć się wielu funkcji, które z powodzeniem i taniej wykonywać może sfera cywilna. Myślę na przykład o obsłudze świadczeń emerytalnych, zarządzaniu magazynami, stołówkami, ochronie obiektów i dziesiątkach innych usług, m.in. komputerowych, na które z powodzeniem można zawierać kontrakty z instytucjami konkurującymi na rynku poza armią.
Czy to prawda, że w MON rozważane są koncepcje dalszego zmniejszania armii, poniżej zakładanych obecnie 150 tysięcy?
Przychodząc do MON, zastałem konkretne założenia programu reformy kadrowej - w tym limit 150 tysięcy żołnierzy. Dziś minister nie dysponuje narzędziami prawnymi, które pozwalałyby łatwo dostosowywać strukturę kadry do potrzeb sił zbrojnych. Coraz częściej można się o tym przekonać w sądzie. W najbliższych latach zmiany kadrowe dotkną mniej więcej co dziesiątego żołnierza zawodowego, więc obecne lęki w wojsku są nieco wyolbrzymione i nieuzasadnione.
Jeśli jednak nie wzrosną w przyszłych latach nakłady na obronność, mój następca stanie zapewne przed dylematem: albo zdobyć dodatkowe środki z budżetu, albo dokonać kolejnej weryfikacji założeń dotyczących liczebności armii. Redukcja szeregów jest jednak podstawowym sposobem szukania oszczędności, które pozwoliłyby na rzeczywistą poprawę jakości sił zbrojnych. Dotyczy to nie tylko Polski, ale nieomal wszystkich armii europejskich, zarówno NATO, jak i na przykład Rosji. Zejście do pułapu 150 tysięcy, które nastąpi, kiedy zostanie zakończone wprowadzanie w MON nowych norm etatowych (do końca 2002 roku), a także wspomniane już organizacyjne pociągnięcia i wycofywanie przestarzałego uzbrojenia oraz pozbywanie się przez wojsko zbędnych nieruchomości mają przynieść oszczędności sięgające w ciągu sześciu lat sześciu mliiardów złotych. To wciąż za mało, by przy utrzymaniu w kolejnych latach niskiego poziomu budżetu armia mogła zrobić szybko zasadnicze postępy w sferze modernizacji technicznej. Te oszczędności to jednak szansa na powstrzymanie groźby pogłębienia się procesów degradacji i na uruchomienie ograniczonych procesów modernizacji.
Dowódca wojsk lądowych generał Edward Pietrzyk zapowiada konsekwentne pozbywanie się archaicznych tanków. W jednostkach dowódcy pytają: co w zamian?
Nasz sąsiad, Słowacja, już wycofał wszystkie czołgi T-55, radykalnie zmniejszają swoje siły pancerne wszystkie armie NATO. Francja na przykład będzie miała mniej czołgów niż Polska. Wszyscy stawiają na broń nową, o wyższych bojowych możliwościach. My też jesteśmy zdecydowani zrezygnować z czołgów T-55, z wyjątkiem wyspecjalizowanych pojazdów na podwoziach czołgowych starszej generacji. Wycofamy samoloty MiG -21 i przynajmniej dwadzieścia najbardziej wyeksploatowanych okrętów z Marynarki Wojennej. Już dawno powinniśmy też pozbyć się z arsenałów pamiętających jeszcze ostatnią wojnę artylerii ciągnionej, bo jest bez szans na współczesnym polu walki. Przy współczesnych systemach rozpoznania artyleria, która nie może sama odjechać z miejsca oddania salwy w ciągu dwóch minut, zginie. Oczywiście wycofywany sprzęt będziemy próbowali sprzedać, reszta trafi na złom.
Chcielibyśmy szybko, gdy ujawnią się pierwsze efekty programów oszczędnościowych, rozstrzygnąć przetarg na nowy i dostępny finansowo przeciwpancerny pocisk kierowany, a właściwie na całą rodzinę rakiet, które dałoby się potem stosować w zestawach przenośnych czy instalować na pojazdach i śmigłowcach.
W przyszłorocznym budżecie nie ma pieniędzy na nowy samolot, tymczasem NATO nalega i regularnie przypomina o polskich obietnicach, że rozwiążemy ten problem do 2O03 roku.
Jeszcze długo nie będzie nas stać na zakup nowych samolotów wielozadaniowych. Próbowałem znaleźć wyjście z tej sytuacji i wskazałem jeden z kierunków działania w warunkach ograniczeń finansowych - skorzystanie z możliwości użyczenia samolotu. Niedługo, zapewne już bez emocji, wrócimy do tej sprawy. Jest to bowiem kwestia naszych sojuszniczych zobowiązań i obietnic składanych w NATO.
Czy w związku z ograniczonym przyszłorocznym budżetem MON nie pojawia się groźba niewykonania celów uzgodnionych z NATO? W ostateczności sięgnąć można przecież do rzadko stosowanej możliwości renegocjacji zobowiązań.
Cele sojusznicze wykonamy, sfera wydatków związanych z NATO jest w przyszłorocznym budżecie specjalnie chroniona. W NATO nie istnieje mechanizm ani nawet obyczaj renegocjacji zobowiązań. Poważniejsze opóźnienie w wykonaniu celów podważyłoby naszą wiarygodność. Jesteśmy już elementem wielkiej sojuszniczej struktury, w której zasadniczą wartością jest zaufanie.
Niestety, zdarzało się w przeszłości, że czyniliśmy deklaracje na wyrost. Bardzo wystrzegam się takich aktów chwilowego, fałszywego splendoru, nie tylko, gdy jestem w Brukseli. Bywa bowiem i tak, że pięć minut satysfakcji przy składaniu deklaracji bez pokrycia oznacza potem pięć lat wstydu.
Czego przede wszystkim oczekuje NATO?
Polskie zobowiązania sojusznicze splatają się nierozerwalnie z naszymi planami unowocześnienia armii. Można nawet zaryzykować tezę, że z celów uzgodnionych z sojuszem układa się w znacznej mierze nasz polski plan modernizacji sił zbrojnych. Koncentrujemy więc wysiłki na przyspieszeniu unowocześniania systemów łączności i dowodzenia oraz tworzenia wspólnej kontroli przestrzeni powietrznej. Wyznaczone polskie jednostki muszą być przystosowane do szybkiego przemieszczania się i działania w ramach sojuszniczych operacji niekiedy z dala od terytorium Polski. Siły reagowania powinny bez przeszkód, przez dostatecznie długi okres działać autonomicznie, niekiedy w znacznej odległości od swych stałych baz. Musimy dysponować odpowiednimi zapasami i wykazać się zdolnościami przetrwania w określonych warunkach. NATO oczekuje od nas wiarygodności. Oznacza to, że na przykład jeżeli deklarujemy jeden samolot, to powinien mieć on wszystkie systemy pozwalające na współdziałanie z siłami NATO, odpowiednie środki walki, zapasy i resursy. Nie musimy deklarować setki samolotów.
Jakie jest stanowisko Polski w sporze o siły europejskie?
Polska stara się nie dopuszczać do tego, by musiała decydować, czy bliższe jej są ściślejsze związki z USA i NATO w obecnym kształcie, czy też koncepcja obronna Unii Europejskiej. Jeśli jednak do takiego wyboru dochodzi, odpowiadamy stanowczo: jesteśmy zwolennikami budowania europejskiej zdolności obronnej, ale tylko na tej zasadzie, że jest to filar NATO, czyli część systemu sojuszniczego. Tym bardziej że europejskie siły chcą korzystać z zasobów natowskich. Mamy w tej sprawie prawo do decyzji jak każdy inny członek sojuszu. Ostatnio w Brukseli wyraziłem pogląd, że między tym, co proponują Europejczycy i czego oczekiwaliby Amerykanie, nie ma zasadniczej sprzeczności. Zależałoby nam więc jedynie na poszerzeniu formuły działania NATO na kontynencie, przy zachowaniu amerykańskiej obecności, a przede wszystkim sprawności funkcjonowania dotychczasowych mechanizmów przesądzających o skuteczności NATO. Pamiętajmy, że jesteśmy w NATO, a nie jesteśmy jeszcze w UE.
Zgłosiliśmy do sił europejskiego korpusu "brygadę ramową", co to takiego?
Jednostka o randze brygady ma wszelkie atrybuty, by działać samodzielnie i pod narodowym dowództwem. Poza tym odgrywa poważniejszą rolę niż mniejszy batalion i daje szansę na przygotowanie naszych kadr na wyższych szczeblach dowodzenia. "Ramowa" to znaczy, że będzie istnieć dowództwo jednostki dowodzenia i podstawowy zestaw batalionów. Jednak w zależności od potrzeb, od typu misji jej skład będzie się zmieniał, na przykład będzie w nim baon czołgów lub nie. W naszym przypadku jednostki kierowane do eurokorpusu wywodziłyby się spośród obecnych sił reagowania oddanych do dyspozycji NATO.
Podobno przygotowujemy się już do przejęcia kolejnego amerykańskiego okrętu, trwają też rozmowy w sprawie używanych niemieckich czołgów "Leopard"...
Analizujemy skutki finansowe przejęcia pierwszej fregaty. Sytuacja jest korzystna, tym bardziej że Amerykanie podjęli już bezprecedensową decyzję dotyczącą przekazania czterech śmigłowców stanowiących integralne uzupełnienie okrętu i bardzo zwiększających jego siłę bojową. Część z nich trafi do Polski w najbliższym czasie. Badamy też ofertę użyczenia leopardów, lecz nie ukrywamy, że będzie ona atrakcyjna pod warunkiem włączenia naszego przemysłu w przedsięwzięcia związane z produkcją czy remontami niemieckiej broni pancernej.
Rozmawiał Zbigniew Lentowicz
|
Rz: Państwo zamierza zaoszczędzić na wojsku jeszcze w tym roku prawie pół miliarda złotych. Przygotowujecie się do kolejnych cięć?BRONISŁAW KOMOROWSKI: Grozi to wszystkim resortom. Na razie szukamy sposobów na to, by złagodzić uderzenie. Sprawa nie jest jeszcze jednak rozstrzygnięta. Opóźnia się ostateczne opracowanie sześcioletniego programu modernizacji sił zbrojnych. Mówił pan, że plan sześcioletni przesądzi wreszcie o kształcie polskiej armii. Kiedy więc będzie gotów?Powtórzę raz jeszcze: to musi być plan realny. Prace nad nim rozpoczęto, kiedy wydawało się, że w budżecie państwa będzie trochę więcej pieniędzy na obronność. Teraz dopasowujemy założenia planu do przyszłorocznych możliwości finansowych państwa. Jaką armię będziemy mieli za sześć lat? trzecia część naszych sił zbrojnych osiągnie standardy sojusznicze, czyli średni poziom wyposażenia i wyszkolenia armii NATO. To oznacza też, że profesjonalizacja szeregów przekroczy pięćdziesiąt procent, jednostki będą wyposażone w nowoczesne systemy łączności i dowodzenia. Jakie jest stanowisko Polski w sporze o siły europejskie? jesteśmy zwolennikami budowania europejskiej zdolności obronnej, ale tylko na zasadzie, że jest to filar NATO.
|
WOJCIECH KOWALCZYK
Chce mi się płakać, chociaż zupełnie to do mnie nie pasuje
Na bezrobociu
STEFAN SZCZEPŁEK
W styczniu w większości polskich klubów rozpoczęły się przygotowania do sezonu wiosennego. Prasa informowała o nowych transferach, eksponując przejście Marka Citki z Widzewa do Legii. Na warszawskim Bródnie czytał o tym Wojciech Kowalczyk. Jest wart prawie milion dolarów i nikt się o niego nie bije. Od czerwca w ogóle nie gra w piłkę.
Przypadek Wojciecha Kowalczyka nie należy, wbrew pozorom, do wyjątkowych. Jest tu i wielki talent, i bunt, i brak odporności na sukces, i życiowa bezradność, połączona z pechem.
"Na jesieni 1990 roku pojechałem z Legią na mecz o Puchar Polski do Wałbrzycha. Trzy dni wcześniej po raz pierwszy zagrałem w lidze. Roman Kosecki chyba jeszcze nie wiedział, że to jego pożegnalny występ przed wyjazdem do Stambułu. Wygraliśmy 3:0. Cyzio strzelił dwie bramki, a ja jedną. Wracamy do domu autokarem, rodzice pytają, jak tam było. Ja mówię: »w porządku, strzeliłem jedną«. A ojciec na to: »Co ty gadasz? Powiedzieli i napisali, że to Iwanicki.« Kiedy w meczu z Sampdorią wchodziłem na boisko w Warszawie, w telewizji pokazali wprawdzie mnie, ale z nazwiskiem Salamon. Komentator mnie nie znał i nie prostował pomyłki. Myślałem sobie: »ile muszę zrobić, żeby mnie nikt nigdy nie pomylił z kimś innym?«" - wspomina Kowalczyk.
Zrobił jedną z najbardziej błyskotliwych karier w polskim sporcie lat dziewięćdziesiątych. Kiedy w ćwierćfinale rozgrywek o Puchar Zdobywców Pucharów roku 1991 Legia wylosowała Sampdorię, nikt jej nie dawał szans. Tym bardziej że nie było już Koseckiego. Za to w klubie włoskim same gwiazdy, warte miliony dolarów. Gianluca Vialli, Roberto Mancini, Attilo Lombardo, Pietro Vierchowod, Gianluca Pagliuca, a do tego Rosjanin Aleksiej Michajliczenko i Brazylijczyk Toninho Cerezo.
Wejście smoka
W ataku Legii grali wtedy Jacek Cyzio i Andrzej Łatka. Ale Łatka odniósł kontuzję i trener Władysław Stachurski, nie mając wyboru, musiał wystawić w pierwszej jedenastce Wojciecha Kowalczyka. Nikt nie wątpił, że jest to spore osłabienie i Polacy są bez szans na utrzymanie w Genui przewagi jednego gola z Warszawy. Legia zagrała jednak wspaniale, a Kowalczyk został bohaterem dnia. Strzelił dwie bramki, które przy remisie 2:2 zapewniły awans. Mało tego, w półfinale Legia wylosowała Manchester United i wprawdzie przegrała, ale w remisowym meczu na Old Trafford gola znów zdobył Kowalczyk.
Zaczął się dla niego wspaniały okres. Prosto z Manchesteru pojechał do Irlandii, gdzie reprezentacja olimpijska walczyła o awans do igrzysk w Barcelonie. Wygrała 2:1, a pierwszą bramkę strzelił on. W lidze też już trafiał w miarę regularnie i nic dziwnego, że po tych wszystkich wyczynach trener Andrzej Strejlau powołał go do pierwszej reprezentacji Polski na mecz ze Szwecją. Latem roku 1991 wygraliśmy w Gdyni 2:0 dzięki golom debiutantów Wojciecha Kowalczyka i Mirosława Trzeciaka.
Rok później Kowalczyk był już wicemistrzem olimpijskim. Ze statystyk FIFA wynikało wyraźnie, że lepiej strzelał i podawał w barcelońskim turnieju niż Szwedzi Tomas Brolin i Patrick Andersson, Kolumbijczyk Faustino Asprilla, Hiszpanie Luis Henrique, Jose Guardiola, Luis Abelardo, Jose Amavisca, Perez Alfonso, Amerykanin Cobi Jones, Włosi Dino Baggio i Demetrio Albertini, Ghańczycy Yaw Preko, Nii Odartey Lamptey, Osei Kuffour, że pomniejszych nie wspomnę. Co później zrobili oni, a co Kowalczyk?
Chłopak z Woli
"Urodziłem się na Woli i przez jedenaście lat mieszkałem na ulicy Syreny. Zaczynałem grać w Olimpii, a kiedy przeprowadziliśmy się na Bródno, przeszedłem do Poloneza. Chłopaków, którzy umieli grać, było wielu. Jeden rozwija się szybciej, drugi wolniej. Na mnie długo nikt nie zwracał uwagi. Grałem sobie spokojnie w juniorach, a w środy, soboty lub niedziele chodziłem z kolegami na Łazienkowską. Siadaliśmy pod »Żyletą« i darliśmy się jak wszyscy. Do szkoły nie chciało mi się chodzić i, jakby tu powiedzieć, nie całkiem skończyłem podstawówkę. Mam siostrę młodszą o półtora roku i brata młodszego o piętnaście lat. Ojciec był elektrykiem, jak Wałęsa. Pracował w różnych miejscach, najbardziej byliśmy zadowoleni, kiedy robił u Wedla albo w zakładach mięsnych. Mama była monterem i też pracowała to tu, to tam.
Wszystko nam się odmieniło jesienią w dziewięćdziesiątym roku. Miałem wtedy osiemnaście lat, grałem coraz lepiej, ale to nie dawało pieniędzy. Pracowałem więc u sąsiada. Pomagałem mu rozwozić towar po sklepach. Skrzynki z coca-colą nosiłem i takie tam, różne. Zainteresowała się mną Polonia. Miałem z nią nawet podpisaną jakąś wstępną umowę na kartce papieru, ale wtedy przyszedł do mnie Janusz Olędzki, taki menedżer, i zaproponował próbny występ na Łazienkowskiej.
To było gdzieś w październiku 1990 roku. Legia zebrała kilkunastu wybijających się młodych chłopaków z Warszawy i kazała nam grać na głównym boisku przeciw pierwszej drużynie. Pamiętam, że krył mnie Jacek Bąk. Zagrałem tak, że w trzy godziny podpisali ze mną umowę. Dostałem za przejście 30 milionów złotych, a potem brałem miesięcznie trzy miliony. Nigdy w życiu nie widzieliśmy w domu tylu pieniędzy. Na początek kupiłem sobie telewizor i wideo Sharpa, bo to wtedy było najmodniejsze."
Do nieznanego kraju
W 1992 r. Kowalczyk zdobył srebrny medal olimpijski, a w 1993 mistrzostwo Polski. Ale PZPN tytuł Legii odebrał. Wszyscy na Łazienkowskiej byli bardzo rozżaleni, a Kowalczyk najbardziej. Po serii sukcesów miał szansę na jeszcze większe, gdyby Legia wystartowała do walki o Ligę Mistrzów. Kowalczyk postrzegany był jednak jak uczeń w szkole, który kiedy raz wyrobi sobie opinię, to już na niej jedzie. Dawał się też podpuszczać cwańszym od niego. Kiedy reprezentacja wracała z igrzysk w Barcelonie i Janusz Wójcik chciał przejąć władzę w PZPN, posłużył się Kowalczykiem. A on, chłopak prostolinijny i uczciwy, wygarnął jakieś bzdury, które usłyszał wcześniej, na temat Strejlaua, Górskiego i innych działaczy PZPN. Kiedy Legii odebrano tytuł, miarka się przebrała - na znak protestu postanowił nie grać w reprezentacji Polski. I tylko na tym stracił. Kadra Polski też.
"W roku 1994 sytuacja finansowa w Legii tak bardzo się pogorszyła, że Janusz Romanowski postanowił mnie sprzedać, żeby zapłacić chłopakom, i mnie zresztą też, za zdobycie mistrzostwa i Pucharu Polski. Poszedłem do Betisu Sewilla za milion siedemset tysięcy dolarów. Przede mną drożej zapłacono tylko za trzech Polaków - Bońka, Ziobera i Koseckiego. Miałem 22 lata, pojechałem z moją dziewczyną do nieznanego kraju, długo nie mogliśmy zrozumieć, co do nas mówią na ulicy i w sklepach, nie rozumiałem trenera, nie mieliśmy nikogo, na kim moglibyśmy się oprzeć. W dodatku koncepcja gry opierała się na jednym napastniku, a nas było kilku do tego jednego miejsca. W rezultacie ja grałem w meczach wyjazdowych, bo jestem szybki, a Luigi Pier w domu. Trener na naszym boisku wpuszczał mnie tylko na końcówki, a wiadomo jak się wtedy gra. Nie byłem zadowolony. Sytuacja się pogorszyła, kiedy z Realu przyszedł Alfonso, a mnie w pierwszym meczu drugiego sezonu z Meridą złamali nogę. Nie grałem od września do marca. Prasa w Polsce wypisywała o mnie niestworzone rzeczy, a ja miałem swoje problemy i nikt nie chciał mi pomóc. Cały czas była ze mną dziewczyna, urodziła się nam córka, a ja coraz rzadziej grałem. Sam musiałem jakoś odreagować. Jesienią 1997 roku w meczu z Mołdawią znów złamali mi nogę. Prześwietlenie w Gruzji nic nie wykazało, a ja nie mogłem stanąć. W Sewilli też nie bardzo wiedzieli, co się stało. A to wyglądało, jakby ktoś uderzył siekierą w kość piszczelową i ledwo ją drasnął. Trenowałem z tym, ale strasznie bolało. Po trzech miesiącach wypożyczyli mnie za 700 tysięcy dolarów do drugoligowego Las Palmas. Pojechaliśmy na Wyspy Kanaryjskie, tam zrobili mi dokładne badania i zabronili grać. Miałem szczęście w nieszczęściu, bo gdyby to złamanie w jakimś starciu poszło dalej, być może zakończyłbym karierę. Wyszedłem na boisko dopiero w marcu, a liga, ze względu na mistrzostwa świata we Francji, kończyła się w maju. Tyle się nagrałem. Potem już nie mogłem dojść do siebie."
Napastnik z przeszłością
Grał w reprezentacji prowadzonej przez Janusza Wójcika. Czy w formie, czy nie, cięższy o kilka kilogramów, czy nie, zawsze miał w meczu kilka akcji świadczących o talencie, jakiego się nie traci. Formę się traci, odporność psychiczną, ale nie talent. W lutym ubiegłego roku Kowalczyk strzelił na Malcie w spotkaniu z Finlandią tysięcznego gola w historii reprezentacji Polski. Pół roku później nie grał w żadnej drużynie i tak jest do dziś.
"Wypożyczenie do Las Palmas skończyło się w czerwcu ubiegłego roku. Stałem się ponownie zawodnikiem Betisu, z którym mam podpisany kontrakt do roku 2004. Ale nie mam tam miejsca, klub mi nie płaci, więc ja nie pracuję. Przyjechałem do Warszawy. Oni wiedzą, że są nie w porządku, więc nawet nie informują o takiej sytuacji UEFA. Ale ręce mam związane. Zanim przeszedłem z Legii do Hiszpanii, miałem propozycje z Manchesteru City i Nottingham Forest. W trzecim roku gry w Sewilli chciał mnie kupić PSV, ale Hiszpanie się nie zgodzili. Nie puścili mnie też do Sportingu Braga, kiedy bronił tam Andrzej Woźniak. Teraz jestem gotów grać w każdym polskim klubie pierwszoligowym, i to za darmo. Jeśli to nie będzie Warszawa, byleby zapłacili za mieszkanie. Ale problem polega na tym, że bez zgody Betisu nie mogę tego zrobić, a Betis chciałby za mnie pewnie coś pod milion dolarów. Ostatecznie stać mnie na wykupienie tego kontraktu za pięćset tysięcy dolarów lub więcej, ale pod warunkiem, że sprzedałbym się zaraz do jakiegoś bogatego klubu tureckiego, który by mi te pieniądze zwrócił. Ale wyjazd do Turcji mi się nie uśmiecha. Czytałem w gazetach, że Janusz Wójcik idzie pracować do Pogoni i bierze mnie ze sobą. Nic mi o tym nie wiadomo ani od niego, ani od kogokolwiek innego. Słyszałem, że Andrzej Strejlau był skłonny mi pomóc i chciał włączyć do grupy piłkarzy Hutnika Warszawa. Bylebym chociaż trenował systematycznie. Ale i tego nie mogę robić, bo gdybym doznał jakiejś kontuzji, to Betis zrobiłby aferę. Czekam więc, prawdę mówiąc, nie wiem na co. Na cud. Może jakoś samo to się rozwiąże, skoro nie ma nikogo, kto chciałby mieć 27-letniego napastnika z niezłą przeszłością, w najlepszym wieku dla piłkarza."
Nienawidzę dyskotek
Nie skończył szkoły, ale - jak mówi - w niczym mu to nie przeszkadza. Jest znacznie dojrzalszy niż w czasach młodzieńczego buntu i dziś zapewne nie robiłby takich demonstracji jak po igrzyskach olimpijskich czy odebraniu Legii pierwszego miejsca. Mówi po hiszpańsku. Nie jeździ samochodem, ale ma prawo jazdy, załatwione praskim sposobem. Mieszka w bloku na Bródnie z dziewczyną i córką, niedaleko rodziców. Kupili dom koło Lasu Kabackiego, ale nie wiadomo, kiedy się tam przeprowadzą. Może wezmą ślub tego samego dnia, w którym córeczka pójdzie do pierwszej komunii.
Przyzwyczaił się do czytania o sobie rzeczy nie mających pokrycia w faktach, ale zdaje sobie sprawę, że bywały okresy załamania, w których dawał powody dziennikarzom, czekającym na sensację. Kiedyś poszedł do restauracji "Semafor" na Bródnie, żeby zobaczyć, jak wygląda miejsce, w którym zdaniem dziennikarza wypija morze wódki i popija ją piwem. Dobrze, że pan wpadł, przywitał go szatniarz. Wszyscy pytają, kiedy pana można u nas zastać, a ja nie chcę obalać mitu knajpy.
"Nienawidzę dyskotek i muzyki disco-polo. Lubię każdą, ale dobrą. Nawet poważną. Kiedyś moja mama pracowała w bufecie Teatru Wielkiego. Przynosiła do domu bilety i nawet dość często z nich korzystałem. »Dziadek do orzechów« podobał mi się tak bardzo, że poszedłem na niego ze cztery razy i znam na pamięć. Mam w domu płytę Pavarottiego. Kiedy słyszę jego arię »Nessun dorma« z »Turandota« Pucciniego, to chce mi się płakać. W ogóle chce mi się płakać od pewnego czasu, chociaż zupełnie to do mnie nie pasuje."
|
Wojciech Kowalczyk Zrobił jedną z najbardziej błyskotliwych karier w polskim sporcie lat dziewięćdziesiątych. trener Andrzej Strejlau powołał go do pierwszej reprezentacji Polski. Rok później Kowalczyk był już wicemistrzem olimpijskim. "W roku 1994 sytuacja finansowa w Legii tak bardzo się pogorszyła, że Janusz Romanowski postanowił mnie sprzedać. Poszedłem do Betisu Sewilla. koncepcja gry opierała się na jednym napastniku, a nas było kilku do tego jednego miejsca. Sytuacja się pogorszyła, kiedy z Realu przyszedł Alfonso, a mnie w pierwszym meczu drugiego sezonu z Meridą złamali nogę. Jesienią 1997 roku w meczu z Mołdawią znów złamali mi nogę. Po trzech miesiącach wypożyczyli mnie za 700 tysięcy dolarów do drugoligowego Las Palmas. tam zrobili mi dokładne badania i zabronili grać. Wypożyczenie do Las Palmas skończyło się w czerwcu ubiegłego roku. Stałem się ponownie zawodnikiem Betisu. Ale nie mam tam miejsca, klub mi nie płaci, więc ja nie pracuję. Teraz jestem gotów grać w każdym polskim klubie pierwszoligowym, i to za darmo. Ale problem polega na tym, że bez zgody Betisu nie mogę tego zrobić, a Betis chciałby za mnie pewnie coś pod milion dolarów. Czekam więc Na cud."
|
EUROPEJSKA SCENA
Na naszych oczach powstają powoli kontury nowych Niemiec
Krajobraz polityczny republiki berlińskiej
ALICJA KRZĘTOWSKA
KLAUS BACHMANN
Kiedy prawie dokładnie rok temu do studiów wyborczych niemieckich stacji telewizyjnych napłynęły pierwsze wyniki wyborów do Bundestagu, stało się jasne, że w Niemczech coś fundamentalnego się zmieniło.
Przesunięcie między elektoratami partii rządzących i nowej koalicji SPD - Zieloni było tak duże, że analitycy prorokowali, iż Gerhard Schroder ma szansę tak długo rządzić jak przedtem Helmut Kohl. Teraz następuje jednak drugi szok: wyborcy znowu przesuwają wahadło, tym razem w drugą stronę. Za tymi zmianami tektonicznymi w niemieckim krajobrazie politycznym kryje się jednak znacznie więcej niż tylko chwilowe nastroje wyborców, rozczarowanych niedotrzymaniem obietnic przez nowy rząd.
Na naszych oczach powstaje republika berlińska, z innym systemem politycznym niż wtedy, kiedy stolicą Niemiec było Bonn.
Dramatyczny spadek poparcia dla koalicji rządzącej, który symbolizuje to, że SPD w wyborach saksońskich uplasowała się po PDS, ma też oczywiście przyczynę w błędach samej koalicji i w specyfice Saksonii. Jasne jest, że koalicja zbiera owoce tego, iż wygrała wybory pod hasłami "sprawiedliwości społecznej i modernizacji", po czym zaszokowała najpierw swój promodernizacyjny elektorat populistycznym zwiększeniem świadczeń socjalnych i emerytalnych, a potem swój prospołeczny elektorat ostrymi cięciami w wydatkach państwa i neoliberalną retoryką. Teraz okazuje się, że "nowy środek" w krajobrazie politycznym, który Schroder postulował, wygrywając wybory, rzeczywiście istnieje - ale nie jest on na stałe przypisany do rządzącej koalicji. "Nowy środek" to nie wyborcy SPD i Zielonych, lecz duża część wyborców o zmiennych preferencjach partyjnych, którzy przesuwają swoje głosy głównie między SPD i CDU. Żadna z dużych partii nie może już liczyć na tak duży stały elektorat jak kilka lat temu. Czasy, kiedy jeszcze wnuczek socjaldemokratycznego robotnika głosował tak samo bezwzględnie na SPD jak katolicki rolnik z Bawarii na CSU - bezpowrotnie minęły. Teraz duże partie muszą przekonać do siebie o wiele więcej ludzi, nie wystarczają stosunkowo nieliczni niezdecydowani, którzy dawniej rozstrzygali wyniki wyborów.
Kryzys socjaldemokracji
Daje o sobie znać zmierzch tradycyjnej socjaldemokracji, przesłonięty nieco przez sukces w wyborach do Bundestagu. Wraz ze zmniejszeniem się nie tylko liczby robotników, ale i liczby tych, którzy w ogóle żyją z pracy najemnej, SPD ponadproporcjonalnie traci wyborców robotników i staje się powoli partią "sfery budżetowej", atrakcyjną dla emerytów, rencistów i urzędników państwowych. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych socjaldemokracja wyrównała to za pomocą głosów inteligencji i kontestującej młodzieży. Dziś inteligencja głosuje na Zielonych, ale również na CDU, podczas gdy młodzież staje się coraz bardziej konserwatywna, a kontestujący głosują na PDS, skrajną prawicę i (coraz mniej) na Zielonych. Szczególnie widoczne było to rozdarcie socjaldemokracji w wyborach w Saksonii, gdzie jej elektorat "nowego środka" odszedł do CDU, a jej elektorat lewicowy poszedł do PDS.
Ucieczka tradycyjnego elektoratu socjaldemokratycznego nie jest ani zjawiskiem nowym, ani tylko niemieckim, socjaldemokratyczni stratedzy od dawna ją obserwowali, starając się zająć odpowiednie miejsce pośrodku politycznego spektrum. Najlepiej udało się to Tony'emu Blairowi, dlatego Schroder poszedł w jego ślady. Miał jednak poważne utrudnienie: Blair, zanim został premierem, oczyścił Partię Pracy z ideologicznego balastu oraz ze swoich przeciwników, Schroder natomiast najpierw zdobył władzę w państwie, a potem dopiero w swojej własnej partii. Nie mógł prowadzić kampanii wyborczej z odnowioną partią, tak jak Blair. Prowadził więc najpierw kampanię ze starą SPD, a teraz próbuje rządzić z nową SPD, co przysparza mu kłopotów ze strony tradycyjnie myślących członków i rozczarowuje wyborców, którzy głosowali na inną partię.
SPD zajęła środek sceny politycznej. Początkowo wyglądało nawet, że stała się jedyną ogólnoniemiecką partią ludową (Volkspartei), przyciągającą wszystkie warstwy społeczne i wszystkie pokolenia. Zaowocowało to natychmiast nerwowymi ruchami ze strony CDU, która nagle odkryła, że też jest zdolna do prowadzenia publicznych kampanii (np. przeciw nowej ustawie o obywatelstwie), co dotychczas było kojarzone raczej z SPD i Zielonymi, odwołującymi się często do "ulicy". CDU ma duże trudności z odnalezieniem się w nowej sytuacji: czy ma się stać bardziej od SPD modernizacyjna, liberalna, rynkowa, czy pozbierać i odnowić to, co Schroder wyrzuca za burtę, nawet gdyby w ten sposób chadecy mieli stać się "strażnikami socjaldemokratycznych rupieci"? - jak pisała ironicznie "Frankfurter Allgemeine Zeitung".
Koniec ery Zielonych
Elektorat Zielonych nieustannie się starzeje. Partia ta nie przyciąga już ani kontestatorów, ani młodej inteligencji. Wyborcy przypisują jej kompetencje głównie w sprawach ochrony środowiska, co jednak na wschodzie kraju nie odgrywa praktycznie żadnej roli. Kompetencja w polityce zagranicznej, którą podczas konfliktu o Kosowo zdobył Joschka Fischer nawet w oczach swoich przeciwników, nie jest utożsamiana z partią, lecz z osobą samego Fischera. Ten wizerunek nie był w stanie przyciągnąć wyborców nowych landów, ponieważ potencjalni wyborcy Zielonych byli tam nastawieni pacyfistycznie, co przysporzyło głosów nie Zielonym, lecz PDS. W starych landach tradycyjni wyborcy Zielonych nie oczekują od swojej partii ani sukcesów w polityce zagranicznej, ani znajomości zawiłości budżetowych, lecz walki z "kompleksem atomowym" i decyzji ekologicznych. W ten sposób Zieloni tracą wyborców na zachodzie kraju na rzecz SPD, a na wschodzie na rzecz PDS i CDU. Duża część ich wyborców w ogóle zostaje w domu. Jak twierdzi prof. Jorgen Falter, jeden z najbardziej znanych analityków niemieckich, dobrego rozwiązania tu nie ma: partia traci w oczach swego tradycyjnego elektoratu, a nie ma szansy na to, aby ten ubytek wyrównać dzięki innym elektoratom. Propozycje Zielonych odnośnie do reform podatkowej i emerytalnej były czasami bardzo rynkowe, ale nie miało to wpływu na wizerunek partii. Atrakcyjne na wschodzie kraju miejsce po lewej stronie zajmuje PDS, stając się w niektórych landach swoistą "partią ludową". Koncept "zielonych liberałów" przeforsowany przez drugie pokolenie Zielonych, nie jest lepszy. FDP z hukiem wylatuje niemal z każdego Landtagu, mimo że pracujących na własny rachunek i przedstawicieli wolnych zawodów, którzy powinni głosować na nią, jest coraz więcej.
Zielony zanika jako kolor protestu
W ten sposób na naszych oczach powstają powoli kontury nowych Niemiec.
Boński system polityczny zasadniczo opierał się na trzech partiach, które wymieniały się w sprawowaniu władzy. Był to system stabilny, który nawet po zmianie koalicji rządowej podczas kadencji zapewnił nowemu rządowi większość parlamentarną. Nie zmieniło tego pojawienie się partii protestu, którą była na początku Partia Zielonych. Zieloni absorbowali w ten sposób tę część wyborców, która w innych krajach głosuje na partie radykalne (np. w Austrii na FP). Teraz system partyjny zmierza powoli do tego, że znikną "języczki u wagi" w postaci Zielonych i FDP, a zacznie się liczyć PDS. Możliwe jest więc, że rządzić będzie duża koalicja, a PDS będzie zbierać głosy lewicowe i głosy protestu w całych Niemczech, zakorzeniając się w ten sposób też w starych landach, gdzie dotąd stanowi maleńki, skrajnie lewicowy margines. Możliwe są jednak też rządy mniejszościowe, ponieważ PDS nie jest "języczkiem u wagi" - trudno sobie wyobrazić koalicję PDS - CDU.
W republice bońskiej protest polityczny miał albo barwę zieloną, albo brunatną. Teraz zielony zanika jako kolor protestu, Zieloni stają się coraz bardziej partią establishmentu. Kontestujący wyborcy na zachodzie kraju tradycyjnie oddają głos na skrajną prawicę, podczas gdy na wschodzie na PDS. Ten mechanizm powoduje paradoksalną sytuację: PDS zazwyczaj sprawia, że skrajna prawica nie przekracza pięcioprocentowej bariery w wyborach, odbierając jej dużą część apolitycznych wyborców. Może to robić jednak tylko tam, gdzie nie jest skojarzona z establishmentem. Dlatego dwa lata temu w Saksonii-Anhalt, gdzie PDS faktycznie współrządziła (popierając rząd mniejszościowy SPD), DVU - skrajnie prawicowy import z Monachium - zbierała wszystkie głosy kontestatorów. Za cztery lata może się to powtórzyć w Meklemburgii-Pomorze Przednie i Brandenburgii, gdzie istnieją czerwone większości.
Problem skrajnej prawicy
Republika berlińska będzie prawdopodobnie skonfrontowana z większą liczbą przedstawicieli skrajnej prawicy w Landtagach, zarówno na zachodzie, jak i na wschodzie kraju.
Dotychczasowe doświadczenia dowodzą jednak, że nie jest to duży problem polityczny: skrajna prawica jest skłócona, nie ma "męża opatrznościowego" w stylu Jean-Marie Le Pena (który zresztą takim mężem już przestał być), a nawet nie ma kadr. DVU zazwyczaj rozpada się po wygranych wyborach albo dyskredytuje szybko w awanturach i intrygach, jak to się stało w Saksonii-Anhalt i Bremie. Republikanie dotąd mieli marne wyniki w nowych landach, a DVU - w starych.
Bardziej niepokojące jest to, że nieproporcjonalnie dużo wschodnioniemieckiej młodzieży oddaje swój głos na skrajną prawicę. W Saksonii NPD uzyskała 12 proc. wśród młodych mężczyzn głosujących po raz pierwszy, stając się partią nie tylko "starych nazistów". Dzięki specyficznej funkcji PDS w nowych landach, skrajna prawica nie jest typowo wschodnio-niemieckim problemem politycznym. Ostatnio jednak socjologowie obserwują tam tworzenie się atmosfery szerokiej akceptacji dla przemocy wobec "obcych" na tle nacjonalistycznym, swoiste zakorzenienie się skinów w środowisku małomiasteczkowym.
Innymi słowy: podczas gdy skrajna prawica na zachodzie Niemiec tworzy konspiracyjne związki, to na wschodzie kraju zdobywa przestrzeń publiczną w postaci "osiedli wolnych od obcokrajowców" i bywa otaczana lekko skrywaną społeczną sympatią. Na wschodzie Niemiec można być jednocześnie skinem i "porządnym człowiekiem". Nie dotyczy to jednak całego niemieckiego wschodu. Wybory ostatnich lat pokazują bowiem, że nie ma już "jednego wschodu". Jaki jest wspólny mianownik między Saksonią-Anhalt, z 13-procentowym udziałem DVU i większością SPD - PDS w parlamencie, a Saksonią, gdzie niepodzielnie rządzi CDU, a wszystkie skrajnie prawicowe partie razem nie zdobyły nawet 3 proc. głosów? Są dziś nowe landy z lewicową większością (Brandenburgia) i nowe landy z równie dużą większością chadecką.
Zanik społeczeństwa pracy najemnej, zastrzyk dużego elektoratu apolitycznego i kontestującego po zjednoczeniu, parcie tradycyjnej lewicy do środka sceny politycznej, zmierzch "partii jednego pokolenia", czyli Zielonych, i kryzys tradycyjnie pojętego państwa opiekuńczego - to wszystko czyni dziś scenę polityczną w Niemczech mniej przewidywalną i mniej stabilną niż kilkadziesiąt lat temu. Sam fakt, że w Niemczech trzy razy w roku odbywają się wybory (do Landtagów), czyni polityków bardziej zależnymi od nastrojów wyborców. Inicjatywa CDU, aby zwalczać reformy dotyczące obywatelstwa na ulicy, jest jednym ze zwiastunów plebiscytowych elementów w demokracji niemieckiej. Dotychczasowy układ hamował nawet reformy, co do których konieczności wszyscy byli przekonani. Niestety, każda strona chciała, aby najbardziej bolesne elementy wprowadziła w życie strona przeciwna.
Chaotyczny krajobraz polityczny i częste zmiany rządów nie przeszkodziły Włochom w spełnieniu kryteriów unii monetarnej. Układ wzajemnych hamulców i przeciwwagi jak na razie uniemożliwił jednak w Niemczech wprowadzenie śmielszych reform. Po zjednoczeniu Niemcy nie zmieniły konstytucji, ubierając w ten sposób republikę berlińską w ciasny gorset konstytucji szytej na miarę Bonn. Teraz okazuje się, że zmienione (i to wcale nie tak bardzo wskutek zjednoczenia!) warunki społeczne i ekonomiczne powoli rozpychają ten gorset.
|
rok temu w Niemczech coś fundamentalnego się zmieniło. Przesunięcie między elektoratami partii rządzących i nowej koalicji SPD - Zieloni było duże. Teraz wyborcy przesuwają wahadło w drugą stronę. Za tymi zmianami kryje się więcej niż chwilowe nastroje wyborców.
Daje o sobie znać zmierzch tradycyjnej socjaldemokracji. Wraz ze zmniejszeniem się liczby tych, którzy żyją z pracy najemnej, SPD ponadproporcjonalnie traci wyborców robotników i staje się partią "sfery budżetowej". SPD zajęła środek sceny politycznej. CDU ma trudności z odnalezieniem się w nowej sytuacji.Elektorat Zielonych nieustannie się starzeje. Partia ta nie przyciąga już ani kontestatorów, ani młodej inteligencji. powstają powoli kontury nowych Niemiec.Boński system polityczny zasadniczo opierał się na trzech partiach. Teraz system partyjny zmierza do tego, że znikną "języczki u wagi" w postaci Zielonych i FDP, a zacznie się liczyć PDS. Republika berlińska będzie prawdopodobnie skonfrontowana z większą liczbą przedstawicieli skrajnej prawicy w Landtagach.
Zanik społeczeństwa pracy najemnej, zastrzyk elektoratu apolitycznego i kontestującego po zjednoczeniu, parcie tradycyjnej lewicy do środka sceny politycznej, zmierzch Zielonych - to czyni dziś scenę polityczną w Niemczech mniej przewidywalną niż kilkadziesiąt lat temu.
|
Barbara Hoff przez lata dyktowała modę polskiej ulicy i pozostała jedną z nielicznych polskich projektantek, które zarabiają na modzie
Ciuchy dla ludzi
Barbara Hoff od lat nie ujawnia ani przychodów Hofflandu ani nawet wielkości swoich kolekcji. Zdradza tylko, że rocznie przygotowuje około stu nowych wzorów.
FOT. ANDRZEJ WIKTOR
ANITA BŁASZCZAK
W latach 70. i 80. po modne ciuchy z Hofflandu przyjeżdżały dziewczyny z całej Polski, a przy firmowym stoisku w warszawskim Juniorze stały w pogotowiu nosze dla mdlejących w kolejkach. Dzisiaj kolejek, co prawda, już nie ma, ale mimo ogromnej konkurencji nowe kolekcje Barbary Hoff wciąż szybko znikają z wieszaków. Jej recepta na sukces jest prosta: modne, tanie i dla ludzi. Tyle że Barbara Hoff jest chyba jedną osobą, której udało się wprowadzić ją w życie.
Niebieskie dżinsy, czarna trykotowa bluzka, czarna skórzana kurtka, zamszowe buty, trochę oryginalnej srebrnej biżuterii. Ciemne, krótko obcięte włosy. Żadnego kreowania aury wielkiej projektantki mody, ekstrawagancji. Barbara Hoff przyznaje, że sama nie lubi się ubierać. Nie lubi też chodzić po sklepach ani oglądać ciuchów. Po co, skoro to, co wisi na wieszakach, to już przeszłość, a ubierać się w to, co będzie modne w następnym sezonie, nie ma sensu - wielu uznałoby to za dziwactwo. Dlatego odzież, nawet buty, kupuje jej mąż. Tych ubrań nie potrzebuje zresztą dużo: męskie dżinsy ("jak pasuje mi jakiś fason, to zaraz wycofują go z produkcji" - wzdycha), trykoty, kurtki - najchętniej skórzane. Może to przesyt modą, którą zajmuje się przez większą część doby.
Ideologiczne mini
Modę, oczywiście, zawsze bardzo lubiła. Jednak nie bardziej niż wiele młodych dziewczyn. Skończyła historię sztuki, która nadal ją zresztą pasjonuje. Jest dziennikarką i humanistką, a modą interesowała się jako działem kultury. Dlaczego więc nią się zajęła? Tłumaczy, że z przyczyn ideologicznych. - Uważałam, że człowiek, który tu mieszka, myśli o tym kraju, ma obowiązek zrobić coś, co przyda się innym ludziom, rozszerzy ich horyzonty. Byliśmy przecież zupełnie odcięci od zachodu. Pomyślałam sobie, że moda to jakaś możliwość wpuszczenia tutaj trochę powietrza ze świata - mówi Barbara Hoff.
Debiutowała jako dziennikarka pisząca o modzie do "Przekroju". Choć nie było żurnali, mało kto jeździł za granicę, jej się jakoś udawało ("Z ogromnym trudem" - dodaje) zdobywać informacje, wiedzieć, co jest modne w świecie.
Po pewnym czasie samo tylko pisanie o światowej modzie przestało jej wystarczać, zwłaszcza że w polskich sklepach wisiały zupełnie inne rzeczy. Jak zaczęła robić kolekcje?
- Zna pani ten kawał? W telewizji bogaty człowiek opowiada, jak doszedł do majątku: "Kupiłem dwa ogórki, zakisiłem i sprzedałem, potem kupiłem cztery, zakisiłem i sprzedałem, potem kupiłem osiem ogórków, zakisiłem i sprzedałem, potem szesnaście...". "I z tego pan zrobił ten majątek?" "Nie, potem zmarła moja ciocia w Ameryce".
Cioci w Ameryce nie miała, ale gdy tam pojechała, zobaczyła, jak się robi masową modę. Do Polski wróciła już z gotowym planem. Pierwsza kolekcja, którą przygotowała od razu była ogromna; w tysiącach sztuk, w tym tysiące kolorowych minispódniczek ze sztruksu.
To tylko eksperyment
- Chciałam, żeby było tanie, modne i dla ludzi. Interesowała mnie tylko modna masówka - mówi Hoff. Do dużej skali musiał być duży sklep. Największy był wtedy warszawski CDT (Centralny Dom Towarowy; późniejsze DT Centrum). Zaproponowała więc dyrektorowi CDT, że zrobi dla niego modną kolekcję. Zapewnia, że do tego pomysłu przekonała go bez pomocy znajomości czy poręczeń. Inna sprawa, że przecież nie była anonimową osobą, lecz znaną dziennikarką, autorytetem w sprawach mody. Poza tym nie chciała żadnych pieniędzy. Pierwszą kolekcję, 11 tys. sztuk ubrań, wyprodukowała warszawska Cora. I dyrektor CDT, i dyrektor Cory podpisali z nią umowę w ciemno. - To był taki żart z ich strony; że oni w ogóle nie oglądają projektów. Podpisują, a pani Basia niech się męczy - wspomina Barbara Hoff.
Sama więc przygotowała wzory, wyszukała materiały i nadzorowała produkcję. W pierwszym dniu sprzedaży jej kolekcji przyszedł tłum ludzi. Od razu wybito szyby wejściowe, trzeba było wołać milicję.
- Gdy tam przyszłam, zawołali mnie na zaplecze. Ekspedientki płakały, bo im tam kradli, i mówiły, że mnie nie wypuszczą, jeśli nie przysięgnę, że więcej tego nie zrobię. Siedziałam i powtarzałam, że nie mogę przysiąc, bo nigdy nie kłamię - dodaje projektantka.
Marek Borowski, wicemarszałek sejmu, który w latach 1969-1983 pracował najpierw w Cedecie, a potem w DT Centrum (jako ekspert ds. ekonomicznych), wspomina, że ówczesnemu dyrektorowi przedsiębiorstwa, Albinowi Kostrzewskiemu udało się przekonać władze do kolekcji Hoff, określając całe przedsięwzięcie modnym wówczas słowem "eksperyment". To miał być eksperyment w handlu - dowieść, że i u nas można produkować na masową skalę ładne, tanie kolekcje.
Stał się też eksperymentem w modzie.
- Barbara Hoff zaistniała jako pierwsze samodzielne nazwisko w polskiej modzie. To dzięki niej w Polsce zaczęto doceniać coś takiego jak moda, a ulica, zwłaszcza warszawska, dzięki temu, że miała Hoffland, zupełnie inaczej wyglądała - uważa projektant Bernard Hanaoka, który mówi o Hoff jako o "wielkiej damie polskiej mody".
Bez złotego tiulu
Tłumy przed stoiskiem z kolekcją Hoff utrzymały się także potem, gdy przeniesiono je do nowo otwartego Juniora. Po ciuchy od Hoff przyjeżdżały dziewczyny z całej Polski - stojąc godzinami i mdlejąc w długich kolejkach. W pogotowiu obok czekały nosze. Viola Śpiechowicz, projektantka mody i współwłaścicielka firmy Odzieżowe Pole, wspomina, że przyjeżdżała z Łodzi ubierać się w Hofflandzie.
- Barbara Hoff miała bardzo duży udział w rozwoju polskiej mody. Dowiodła, że jest możliwe kreowanie u nas mody. Być może to właśnie dzięki niej podjęłam decyzję, żeby zająć się tym samym - mówi Śpiechowicz.
W latach 70. i 80. dla Barbary Hoff pracowało ok. 20 zakładów. Angielsko brzmiącą nazwę jej stoiska - Hoffland - wymyśliły trzy studentki z warszawskiej ASP w zorganizowanym przez DT Centrum konkursie na projekt stoiska. Doszły do wniosku, ze skoro jest amerykański Disneyland dla dzieci, to będzie polski Hoffland dla młodzieży.
Hoffland działał poza systemem centralnie sterowanego handlu. Barbara Hoff omijała zjednoczenia, rozdzielniki, przydziały, komisje, które siedziały, oglądały projekty i decydowały, czy to się nadaje do sklepu. Być może, udawało się to dlatego, że przez pierwszych 13 lat swoje kolekcje przygotowywała za darmo. Żyła z pensji dziennikarki "Przekroju". Dopiero potem dostała pół etatu w DT Centrum.
Cały czas jednak pracowała tak, jak się to robi na świecie: prosto od producenta do sklepu. - Sukces Hofflandu polegał też na tym, że działaliśmy tak, jak teraz to się robi, zgodnie z zasadami wolnego rynku - podkreśla Hoff, która i obecnie, i wtedy sama wszystkiego pilnowała.
- To genialny człowiek. Była nie tylko projektantką, ale i zaopatrzeniowcem; pilnowała sprzedaży, badała popyt, jeździła po fabrykach, stała dyrektorom nad głową i wyciągała tkaniny, pilnowała, aby ci, którzy mieli szyć, szyli jak trzeba - wspominają Marek Borowski.
Jej klientki pamiętają, że w Hofflandzie zawsze coś można było kupić, nawet w czasach pustych półek początku lat 80.
- Nie wymyślam nierealnych cudów. Próbuję coś zrobić z tego, co jest, zamiast siedzieć i płakać, że nie realizują moich projektów, bo ja chcę złoty tren z tiulu, a mam ścierkę. I ze ścierki coś można ukręcić. W Polsce nigdy nie było tak, że nie można było nic zdobyć - mówi Barbara Hoff - Jestem bardzo uparta; tak długo bombardowałam, że w końcu mi się udawało. Sama się teraz zastanawiam, jak ja tego dokonywałam, bo przecież tych ciuchów było strasznie dużo - .
Podkreśla, że nie miała żadnych przywilejów. Nie dostarczała przecież mody dla działaczy partyjnych i ich żon, nie robiła pokazów w radzieckiej ambasadzie. A niektórzy robili. Ona ubierała ulicę.
- Chciałam tylko, żeby ludzie mieli się w co ubrać, i to była moja cała ideologia. To tak, jakbym piekła chleb - porównuje.
Utrzymać niskie ceny
Dzisiaj, kiedy większość znanych przed 1989 r. firm odzieżowych z trudem radzi sobie na konkurencyjnym rynku, a wiele padło - ze sztandarową Modą Polską na czele - w Hofflandzie nadal ciuchy szybko znikają z wieszaków. W 1997 r. "Gazeta Stołeczna" informowała, że w Hofflandzie na pewien czas wróciła nawet społeczna lista: trzeba było zapisać się, aby kupić modne czarne długie sukienki-koszulki. Codzienne dostawy sprzedawały się w kilka minut. Dziś szybko znika z wieszaków kolekcja z modnego lnu.
- Ubrania w Hofflandzie rozchodzą się jak ciepłe bułeczki -uważa Katarzyna Górecka, rzecznik sprywatyzowanych w 1998 r. DT Centrum SA. O wielości sprzedaży, dochodach Hofflandu nie chce mówić ani ona, ani Barbara Hoff, która konsekwentnie od lat nie ujawnia nawet wielkości kolekcji. Zdradza tylko, że rocznie przygotowuje ok. 100 wzorów. Szyje tysiące sztuk. To daleko do skali produkcji z lat 70. i 80., gdy w Hofflandzie sprzedawano dziesiątki tysięcy egzemplarzy popularnych modeli, ale i tak dużo.
Tak jak wtedy Hoff zajmuje się organizacją produkcji i sprzedaży. Nie założyła jednak własnej firmy, chociaż władze DT Centrum proponowały jej taki układ. - Ja nie jestem business woman, nie mam sklepu. Gdybym chciała robić pieniądze, to może bym w ciuchach nie robiła - mówi.
Tak jak przedtem, nadal jest pracownikiem DT Centrum, choć dostaje też honoraria za projekty swoich kolekcji. Ciągle też ma dużą samodzielność - cała sprzedaż w Hofflandzie musi być z nią uzgadniana. Ma biuro, gdzie poza nią pracują jeszcze tylko dwie osoby i jej asystentka. Podkreśla, że Hoffland jest dochodowy. Prywatny właściciel DT Centrum (holenderska grupa Eastbridge) nie utrzymywałby przecież przynoszącego straty działu. A Hoffland nie tylko wciąż jest, ale się rozwija: jego filie otwarto w wyremontowanych Galeriach Centrum w Szczecinie i we Wrocławiu.
Z tego akurat Barbara Hoff nie jest specjalnie zadowolona. Nie ma czasu tam jeździć, a sama lubi wszystko sprawdzić. Do warszawskiego Hofflandu zagląda w każdej wolnej chwili: zmienia kompozycje stoiska, przewiesza ciuchy na wieszakach, doradza klientkom. - Od kilku osób usłyszałam, że po raz pierwszy spotkały taką pomocną ekspedientkę - śmieje się Barbara Hoff. Uważa, że to konieczne; ciuchy to bardzo skomplikowany biznes. - Trzeba pilnie śledzić, co idzie a co nie; nie można pozwolić by za długo leżały na ladzie.
Co można zrobić z sukienkami, które wychodzą z mody? Wyprzedaż? Przecież wokół pełno bazarów, lumpeksów z niskimi cenami. - Nie ma już takiego głodu ciuchów jak przed laty. Jeśli komuś ciuch się nie podoba, to nawet za 5 zł go nie kupi - uważa Barbara Hoff.
Jej recepta na sukces w modzie: tanio, na czasie i dla ludzi, sprawdza się nadal.
Co prawda, teraz trudniej utrzymać niskie ceny. Drożeje transport. Coraz częściej kolekcje Hofflandu szyte są z importowanych tkanin, bo ubywa krajowych producentów. Lepsze materiały są drogie - np. modny teraz len. Kiedyś było kilkadziesiąt fabryk lnu, teraz zostały cztery, które muszą płacić cło na sprowadzany z zachodu surowiec, co bardzo podwyższa koszty. - Co mam robić, gdy modne są długie spódnice - szyć mini, żeby było tanio? - irytuje się Barbara Hoff. Problemy są też z szyciem; padają spółdzielnie, państwowe fabryki, które z nią współpracowały. Te, które zostały, zwykle ratują się szyciem na zlecenie zachodnich kontrahentów. Likwidują wzorcownie i nie mogą już przygotowywać własnych projektów. Inne są zbyt daleko. Dla Barbary Hoff takie szycie na odległość jest niemożliwe - przecież sama musi wszystkiego dopilnować.
Zdobyć ulicę
Barbara Hoff przyznaje, że po 1989 roku pomyślała sobie, że skoro system padł, to jej misja już się skończyła. Ma mnóstwo pomysłów, chciałaby dużo rzeczy napisać, bo uważa, że tak naprawdę to marnuje swój talent literacki. Ale przez lata polubiła zawód projektanta. Do Hofflandu przychodzili ludzie, którzy mówili, że w zalewie tandety tylko tu mogą znaleźć coś z gustem i niedrogiego. Miała też zakłady, które dla niej pracowały. No, i zawsze trochę lubiła walczyć. - To zabawne, że w tym całym otoczeniu, konkurencji firm zachodnich moja kolekcja wciąż się dobrze sprzedaje - nie kryje satysfakcji Barbara Hoff.
Nie organizuje pokazów (jej zdaniem, nie zwiększają sprzedaży) ani nie reklamuje Hofflandu. Przypomina, że Benetton, mimo drogich kampanii reklamowych, nie odniósł sukcesu w Polsce.
Jak jej się to udaje?
- To moja wiedza, moje know-how, nie sprzedam tego tak łatwo - podkreśla Hoff.
W opinii Bernarda Hanaoki Barbara Hoff jest osobą, która potrafi znakomicie wychwycić to, co w modzie najważniejsze; ma ten nadzwyczajny puls mody. Takie wyczucie miała Coco Chanel. Według niego, Barbarze Hoff udało się to, co osiąga niewielu projektantów: zdobyła ulicę, dotarła ze swymi kolekcjami do mas.
- Jej kolekcje są kwintesencją mody ulicy. A to stawia Hoff w gronie najlepszych światowych projektantów - uważa Hanaoka.
Sama Barbara Hoff mówi, że po prostu chce robić rzeczy z sensem.
- Gdyby to wisiało bez potrzeby, to byłoby bardzo przykre. W tych ciuchach jest dużo pracy: ktoś siedział, szył, garbił się i męczył. Okropna robota to szycie. I potem to wszystko ma być wyrzucone, przecenione na złotówkę? To bez sensu. Po co robić jakieś chały? Jeśli robić ciuchy, to tak, aby ktoś je nosił i czuł się w nich szczęśliwy. -
|
Barbara Hoff skończyła historię sztuki, która nadal ją zresztą pasjonuje. Jest dziennikarką i humanistką, a modą interesowała się jako działem kultury. Debiutowała jako dziennikarka pisząca o modzie do "Przekroju".Po pewnym czasie samo tylko pisanie o światowej modzie przestało jej wystarczać, zwłaszcza że w polskich sklepach wisiały zupełnie inne rzeczy. Pierwsza kolekcja, którą przygotowała od razu była ogromna; w tysiącach sztuk, w tym tysiące kolorowych minispódniczek ze sztruksu. Do dużej skali musiał być duży sklep. Największy był wtedy warszawski CDT. Zaproponowała więc dyrektorowi CDT, że zrobi dla niego modną kolekcję. Pierwszą kolekcję, 11 tys. sztuk ubrań, wyprodukowała warszawska Cora. I dyrektor CDT, i dyrektor Cory podpisali z nią umowę w ciemno. W pierwszym dniu sprzedaży jej kolekcji przyszedł tłum ludzi. Od razu wybito szyby wejściowe, trzeba było wołać milicję.
Tłumy przed stoiskiem z kolekcją Hoff utrzymały się także potem, gdy przeniesiono je do nowo otwartego Juniora. Po ciuchy od Hoff przyjeżdżały dziewczyny z całej Polski - stojąc godzinami i mdlejąc w długich kolejkach.Angielsko brzmiącą nazwę jej stoiska - Hoffland - wymyśliły trzy studentki z warszawskiej ASP w zorganizowanym przez DT Centrum konkursie na projekt stoiska.Dzisiaj, kiedy większość znanych przed 1989 r. firm odzieżowych z trudem radzi sobie na konkurencyjnym rynku, a wiele padło - ze sztandarową Modą Polską na czele - w Hofflandzie nadal ciuchy szybko znikają z wieszaków.
|
Sylwetka
Femme fatale polskiej polityki
Zjawisko Jadwiga Staniszkis
Małgorzata Subotić
Miłość do polityki - w tym zawsze była stała. Wszystko inne się zmieniało, mężczyźni, teorie, poglądy. Jedni uważają ją za jedną z najtęższych głów w Rzeczypospolitej, pozostali za politologiczną mitomankę. Nikt jednak nie odmawia Jadwidze Staniszkis bystrości umysłu i bezkompromisowości.
"Wszystko albo nic", tylko takie sprawy i sytuacje ją interesują. Bez względu na to, czy in plus, czy in minus temperatura, także uczuć, musi być wysoka. Zdarza jej się, że najpierw przecenia polityków, a potem ich bezwzględnie krytykuje.
Jadwiga Staniszkis, socjolog. Jedna z nielicznych osób zajmujących się tą profesją nie związana na stałe z żadnym ośrodkiem władzy ani ugrupowaniem. Niezależna. Jest bodaj najczęściej występującym ekspertem politycznym w polskich mediach. Bo po prostu jest medialna. Choć mówi tak, że przeciętnemu odbiorcy trudno ją zrozumieć, to zawsze wypowiada się ostro i krytycznie. W słuchaczach nie budzi agresji, może dlatego, że czują, iż jest bezinteresowna. Nie ma w niej nienawiści, jest tylko bezwzględna, intelektualna analiza. Na ile trafna i sprawdzona, to już zupełnie inna sprawa.
- Im więcej rozumiem z polskiej rzeczywistości, tym bardziej chcę jechać do Chin - powiedziała mi niedawno. Tak też uczyniła. Pojechała do męża, który jest radcą w polskiej ambasadzie w Pekinie. Wróci prawdopodobnie w czerwcu przyszłego roku.
Ostatnim politykiem, na którym Jadwiga Staniszkis się zawiodła, jest premier Jerzy Buzek. Nawet gdy już w kilka miesięcy po powstaniu jego gabinetu krytykowała rządowe decyzje, o nim samym mówiła ciepło, że ma miękką charyzmę. Ale już w kwietniu tego roku powiedziała (w wywiadzie dla "Rz"): "dla premiera Buzka nie mam ani jednego dobrego słowa" i: "dobrym to można być dla kotów". Posunęła się nawet dalej. Oświadczyła, że żałuje, iż przyczyniła się do powrotu "Solidarności" do polityki.
Zważywszy na to, kto to powiedział, zdanie jest szokujące. Bo Jadwiga Staniszkis jest uważana za matkę chrzestną AWS. Zaproponowała tę formułę, współtworzyła program. Dzisiaj jest jednym z największych krytyków rządzącej koalicji i tego, co dzieje się w Polsce.
- Rozumiem co drugi jej ruch, życiowa trajektoria Jadwigi jest bardzo skomplikowana - ocenia Jacek Kurczewski, profesor socjologii i przyjaciel jeszcze z czasów studenckich.
Rok 68
Jest rok 1966. Jadwiga Staniszkis ma 24 lata i jest pracownikiem naukowym Uniwersytetu Warszawskiego. I rozwódką z dzieckiem. Używa nazwiska po mężu, Lewicka. Była marksistką. Do dzisiaj zresztą korzysta w swoich analizach z Hegla i mówi, że ma lewicową wrażliwość.
- Wtedy ją pierwszy raz zobaczyłem w otoczeniu grupy studentów, to była bardzo znana pani - wspomina Jarosław Kaczyński (wówczas się nie poznali, polityczną znajomość zawarli wiele lat później).
Była uważana, obok Jakuba Karpińskiego, za najbardziej utalentowaną w środowisku młodych socjologów. Środowisku rozbudzonym politycznie. Razem m.in. z Aleksandrem Smolarem, Jackiem Tarkowskim, Waldemarem Kuczyńskim tworzyła ekskluzywne kółko młodych, zdolnych asystentów. I tak nadszedł marzec '68. Wtedy wkroczyła do wielkiej polityki.
Jadwiga Staniszkis: "Uczestniczyłam w wydarzeniach marcowych przede wszystkim dlatego, by wykazać, że endeckie korzenie nie mają nic wspólnego z antysemityzmem. (Dziadek był endeckim posłem na Sejm, a ojciec był związany z "Falangą" - Ma.S.). Byłam w delegacji, która podczas wiecu na dziedzińcu uniwersytetu poszła do rektora. Stamtąd mnie zwinęli. A potem na krótko wypuścili. Deklarację programową pisaliśmy u nas w domu, mama, która jest prawnikiem, bardzo nam w tym pomogła. Podczas przesłuchania powiedziałam niestety o udziale mamy i do dzisiaj uważam to za jedną z najgorszych z rzeczy, które zrobiłam. Od tego czasu nie wiem, jak bym się zachowała w sytuacji prawdziwego niebezpieczeństwa grożącego drugiej osobie, i już nigdy nikogo nie osądzam".
Staniszkis nigdy nie należała do "komandosów", choćby ze względu na różnicę wieku, ale była "uwikłana" w to środowisku. - Po wydarzeniach marcowych to środowisko się od niej dystansowało - uważa Jakub Karpiński.
Na przesłuchaniach dużo mówiła. Czy oznacza to, że "sypała"? W każdym razie przestawiała krytyczną analizę psychologiczną osób, z którymi była związana - Więzienie nie jest najlepszym miejscem na deponowanie swoich wspomnień - wyjaśnia Karpiński.
Dzisiaj rozdźwięk między Staniszkis a środowiskiem związanym później z Komitetem Obrony Robotników (KOR), a obecnie z "Gazetą Wyborczą" jest bardzo widoczny. W jej tekstach nie znalazłam ani jednego dobrego zdania o Unii Wolności. Niechęć zdaje się być obustronna. Waldemar Kuczyński (Unia Wolności) stwierdził, że nie chce uczestniczyć w przygotowywaniu tekstu o Staniszkis, a Jacek Kuroń powiedział mi, że nic nie powie.
Staniszkis: "Straciłam 13 lat życia zawodowego. Wyrzucono mnie z uniwersytetu. Byłam jedną z nielicznych osób pochodzenia nieżydowskiego, które się zaangażowały w wydarzenia marcowe. A gdy po 89 roku w »Tygodniku Solidarność« opowiedziałam się z Jarkiem Kaczyńskim po stronie prawicowej, zaczęto mnie brutalnie szczuć. Robiło to środowisko »Gazety Wyborczej«, zarzucając mi uprawianie »spiskowej teorii«. Tymi argumentami o »spiskowej teorii« i rozpuszczaniem nieprawdziwych pogłosek uczyniono mi dużo szkody nie tylko w Polsce, ale przede wszystkim na Zachodzie. Nie lubię w tamtym środowisku podporządkowywania sobie ludzi, posługiwania się nimi, nawet jeśli robi się to dla wyższych celów. Każdy, kto się nie podporządkuje, jest niszczony".
Rodzinny los
Sama wychowała córkę. - "Gdy byłam bez pracy, to chałturzyłam i żyłam bardzo biednie. Pracowałam nawet w liceum pielęgniarskim, w szpitalu na Bielanach jako pielęgniarka przyjmująca zlecenia. Wiem, że mam umiejętność przetrwania".
Tej umiejętności nauczyła ją zapewne matka. Jeśli ktokolwiek miał na nią wpływ, to właśnie ona. Nawet teraz dzwoni do niej z Chin, by zrelacjonowała jej, co dzieje się w polskiej polityce.
- Trzeba się uwolnić od zależności od innych ludzi, szczególnie jeśli się jest kobietą, bo kobiety są fizycznie słabsze. Dbałam o wykształcenie swoich córek, tak by miały narzędzia pozwalające dawać im sobie radę w życiu. Uczyłam je, że najważniejszą sprawą jest samodzielność i odwaga przekonań - opowiada matka naszej bohaterki. W jej rodzinie od trzech pokoleń wszyscy mieli wyższe wykształcenie.
Rodzina Staniszkisów po wojnie mieszkała w Gdańsku, potem w Poznaniu, ojciec się ukrywał.
Jadwiga Staniszkis: "Moja matka, gdy ojciec siedział w więzieniu, sama wychowała troje dzieci. Jest adwokatem, ale nie mogła wykonywać tego zawodu, więc pracowała w różnych miejscach. Nie chodziłam głodna, ale dobrych rzeczy do jedzenia nie mieliśmy. Do dzisiaj pamiętam smak placków drożdżowych z kruszonką, które dawali nam w soboty w szkole. Mama była i jest osobą bardzo silną. Ja też uważam się za osobę bardzo silną. Ojciec nie miał na mnie żadnego politycznego wpływu. Był w więzieniu, a gdy wrócił, przeniosłam się już do Warszawy. Ale z domu wyniosłam sposób funkcjonowania w życiu. Wiarę w siebie, brak potrzeby przynależności. Mam silne poczucie oparcia w sobie".
Konkurs kłamstwa
Sprawnością umysłową odznaczała się od dzieciństwa. Do jej brata Witolda, młodszego o rok, nauczyciele mówili: - Nie możesz być tak głupi, jeśli masz taką mądrą siostrę.
Znajdowała odpowiedź na każde pytanie, nie było takiego, z którym nie potrafiłaby się uporać. I ta umiejętność pozostała jej do dzisiaj. - Jadwiga ma na wszystko odpowiedź, ma tendencje do koloryzowania - uważa jej brat Witold.
Kiedyś, podczas wakacji we Francji, dzieci z rodziny zorganizowały konkurs, kto będzie najlepiej kłamał. Jadwiga bezapelacyjnie zwyciężyła.
Osoby, nawet bardzo jej życzliwe, uważają, że ma skłonność do budowania teorii na podstawie wątłych przesłanek, że tworzy całe konstrukcje, biorąc za punkt wyjścia ślady informacji, a czasem zwykłe plotki.
Mniej życzliwi twierdzą, że jest mitomanką i pseudouczoną. Nie próbuje nawet zweryfikować swych socjologicznych teorii, obliczyć, zbadać. Jakub Karpiński tę cechę określa inaczej: "Ona ma skłonność do poezji".
Z kolei Jerzy Strzelecki, także socjolog, który był przez kilka lat jej życiowym partnerem, uważa, że niewiele jest osób, które tak jak ona potrafią budować uniwersalne teorie.
W każdym razie Jadwiga Staniszkis uwielbia "podglądać" scenę polityczną, która czasami jawi jej się jako wszechogarniający spisek. Spisek realizowany za pomocą kukiełek poruszanych tajemniczymi pociągnięciami sznurka (określenie Jana Lityńskiego). Głośne są jej analizy o roli KGB w procesie przemian w Polsce.
Obserwatorem jest jednak bystrym i pełnym poświęceń. Jako kilkunastoletnia dziewczynka ukryła się w krzakach, by oglądać wydarzenia poznańskiego czerwca. Chęć zobaczenia była silniejsza niż strach przed świszczącymi wokół kulami. Nawet krytycznie nastawiony do jej teorii Lityński uważa, że Jadwiga Staniszkis "niekiedy zwraca uwagę na rzeczy istotne". Jako przykład podaje analizy korupcjogennego sposobu sprawowania władzy przez obecną koalicję.
- Jej miłość do polityki jest miłością zaborczą i nie jest to czysto abstrakcyjne zainteresowanie intelektualistki - ocenia Jacek Kurczewski.
Jak więc Jadwiga Staniszkis "praktykuje" politykę?
Polityczna droga
Oto, co ma na ten temat do powiedzenia sama bohaterka: "Robię rzeczy, może nie tyle spektakularne, bo nie chcę używać pretensjonalnych sformułowań, ile takie, które są zauważane. Wyjazd do Stoczni Gdańskiej w 80 roku. Włączanie się w »Sieć«. Różne analizy, na przykład o możliwości papierowej rewolucji. Tę analizę, opracowaną przeze mnie w okresie wydarzeń bydgoskich, odnalazłam później w materiałach Biura Politycznego KC KPZR z czasów Breżniewa. Oni to cytowali. Pisałam ją, jak większość rzeczy, które piszę, na zasadzie intelektualnych rozważań. Nie zdając sobie sprawy ze skutków realnych.
Ciągle się łapię na postawie, którą opisywał Tomasz Mann w "Czarodziejskiej górze". Jeden z jego bohaterów, analizując swój stosunek do faszyzmu, uznał, że jak długo potrafi to intelektualnie uchwycić, tak długo odczuwa pokrętną satysfakcję. Miałam to samo w czasie komunizmu, jakąś intelektualną satysfakcję. Uważam, że ktokolwiek moją analizę wykorzysta, zracjonalizuje swoje działania".
Po marcu '68, w latach siedemdziesiątych, działalność opozycyjna Jadwigi Staniszkis jest mało widoczna. W 1971 roku, dzięki pomocy - oczywiście nie merytorycznej - Jerzego Wiatra, broni doktoratu o biurokracji. Został on uznany za najlepszy doktorat roku. W 1976 roku wyjeżdża na kilkumiesięczne stypendium do Stanów Zjednoczonych. A przez cały ten czas, oprócz podejmowania się dziwnych chałtur, pracuje w Ośrodku Doskonalenia Kadr Kierowniczych.
Aż wreszcie w sierpniu '80 trafia do Stoczni jako ekspert.
Jadwiga Staniszkis: "Weszłam do grupy doradców. Ale nie bardzo chciałam tam jechać, tłumaczyłam nawet, że właśnie o tym piszę i nie chcę być za blisko. Powiedziano mi jednak, że to jest ważne. Włożyłam najlepsze, nie gniotące się ubranie, buty na najwyższych szpilkach, umalowałam się najbardziej czerwoną szminką. I pojechałam. Robotnicy - jak wywnioskowałam z późniejszych rozmów - nie pamiętali w ogóle tego, co mówiłam. Zapamiętali tylko, że miałam uroczyste ubranie. I że traktowałam tę sytuację, podobnie jak oni, jako święto".
Ale jeszcze przed podpisaniem porozumień sierpniowych Jadwiga Staniszkis wychodzi z komitetu doradczego, choć w Stoczni Gdańskiej zostaje. Potem podaje różne wyjaśnienia tego kroku, najczęściej, że doradcy manipulowali robotnikami, podejmowali za nich decyzje. Nie wytrzymała, gdy eksperci przeforsowali zapis "o kierowniczej roli partii" w tekście porozumień.
Później, na zaproszenie solidarnościowych działaczy, jeździ po kraju z prelekcjami. - Ona elektryzowała ludzi, śliczna, drobna, pełna siły wewnętrznej; przyszedł taki tłum, że bałam się zawalenia stropu pod salą, w której odbywało się z nią spotkanie - wspomina Barbara Labuda. - Ale potem musiałam tłumaczyć robotnikom, co pani doktor (profesorem Staniszkis została dopiero w nowej Polsce) chciała powiedzieć.
Otaczał ją nimb "mózgu politycznego", ale miała też zagorzałych wrogów. - Czy ona nie widziała, że wszyscy się z niej śmiali, z jej wizji i teorii? Tak daje upust swej niechęci do Staniszkis anonimowy krytyk.
W następnym okresie robiła rzeczy, które dziwiły nie tylko jej wrogów, ale i przyjaciół. Została doradcą Mariana Jurczyka, pisała mu szokujące przemówienia o treściach antysemickich. Proponowała działaczom "solidarnościowego podziemia" w okresie największych represji, by spotkali się na przykład z Jerzym Wiatrem, PZPR-owskim liberałem.
W 1988 roku wydaje "Ontologię socjalizmu", która ukazuje się w podziemnej "Krytyce" i na Zachodzie.
Po 1989 roku, gdy Lech Wałęsa zaczął ubiegać się o prezydenturę, została jego osobistym doradcą. Jako jedna z pierwszych zaczęła głośno mówić o mafijnych powiązaniach polskiej gospodarki i polityki. Na długo przed tym, nim do władzy doszła koalicja SLD - PSL. Stała się też ekspertem od zmian w państwach byłego Związku Radzieckiego.
Gdy powstaje AWS, współtworzy jej program. A następnie wchodzi do gremium eksperckiego, rady reform państwa przy premierze Jerzym Buzku. "Rada dawno została rozwiązana, ale ja przestałam tam chodzić po dwóch zebraniach. To była fikcja, dyskutowaliśmy o rzeczach, które były już postanowione".
Autopsychoanaliza
Choć fascynują ją polityczne gry i najbardziej lubi rozmawiać o partyjnych sekretarzach (kiedyś) i politycznych liderach (teraz), nigdy nie stała się politykiem. A podobno miała takie propozycje. Dlaczego?
Barbara Labuda uważa, że najlepszym psychoanalitykiem Jadwigi Staniszkis jest ona sama. A niektóre wyznania pani profesor, przynajmniej jak na socjologa, są szokujące. Ale braku odwagi pod żadnym pozorem zarzucić jej nie można.
Jadwiga Staniszkis: "Nie mam żadnej potrzeby lojalności grupowej, potrzeby przynależności. Jestem indywidualistką. W jakimś sensie jestem osobą autystyczną. To znaczy taką, która nie rozumie, jak inni ją postrzegają. I nie ma prawdziwego kontaktu z ludźmi. Nie rozumie ironii, bierze rzeczy zbyt dosłownie. Ale za to, jeśli jest inteligentna, redukuje wszystko, czego nie jest w stanie zrozumieć - pomija podmiotowość innych ludzi, ostrzej za to dostrzegając struktury i siatki powiązań. A ja sądzę, że jestem autystycznie inteligentnym osobnikiem.
Ten autyzm uformował również moją socjologię. Z większą pasją, niż wynikało to z potrzeb zawodu, zajmowałam się strukturami. Jak gdyby zrozumienie tych struktur było dla mnie ważne, aby przetrwać. Bo będę kontrolowała sytuację. Z ludźmi zawsze miałam złe kontakty. Złe - bo nie nawiązywałam porozumienia. Ale i dobre - w tym sensie, że nie odbieram agresji, którą budzę. Ludziom się wydawało, że jestem z gumy, ale nie była to guma w sensie odporności, tylko braku kontaktu. I tak jest do dzisiaj. Pewnych słów, które wypowiadam, na przykład o premierze Buzku, nie słyszę. Nie mam żadnych konotacji emocjonalnych. Nic więc mi nie »pika«, żeby jakiegoś słowa nie użyć.
Nie mam przywiązania do symboli. W stoczni w 1980 roku dokonywał się cud przypominający to, co opisał Albert Camus w »Człowieku zbuntowanym«. Tym prostym robotnikom kategorie moralne służyły jako ich pierwszy język opisu świata. A ja byłam wściekła, bardzo mnie to drażniło - ten opis emocjonalnego przeżycia. Nie byłam w stanie zrozumieć euforii, która temu towarzyszyła: ci płaczący dziennikarze, ci wchodzący na scenę. Ja tych emocji po prostu nie rozumiałam. Nie mieszczą się w moim sposobie przeżywania świata. To była dla mnie histeria, której nie potrafiłam się poddać - zaczęłam więc ją natychmiast opisywać. I tak powstała książka, »Samoograniczająca się rewolucja«, którą wydałam po angielsku. Po polsku by się nie dało. Pamiętam z tamtego okresu spotkanie na Foksal, w Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich, podczas którego nazwałam Wałęsę »zwierzątkiem posiadającym instynkt przetrwania w autorytarnej dżungli«. Natychmiast, na trzy miesiące, otrzymałam zakaz publicznych wystąpień w Polskim Towarzystwie Socjologicznym. Ale nie miałam wyboru, bo gdy widzę kogoś, kto jest uznany za charyzmatycznego, to pierwsza rzecz - budzi się we mnie bunt. Nie poddaję się »stadnym urokom osobistym«, przywództwu. Mój autyzm nie pozwala mi przeżyć jakiegoś wymiaru życia społecznego. A w życiu osobistym emocje zawsze podbudowywałam jakąś konstrukcją intelektualną. Miałam wielu mężczyzn w życiu, ale prawie ich nie pamiętam. Ważny był kontekst, a nie konkretna osoba. Znajomość prywatna pozwala mi penetrować obcy świat. Nie chcę wymieniać teraz nazwisk, bo cześć moich sympatii to mężczyźni, którzy są publicznie znani, ale wszyscy oni pochodzili ze środowisk obcych mojemu doświadczeniu. Na przykład byli pochodzenia żydowskiego".
Uczucia i mężczyźni
O kolejnych miłościach Jadwigi Staniszkis krążą plotki po Warszawie do dzisiaj. Najbardziej znanym mężczyzną jej życia był pisarz Ireneusz Iredyński. Ale było w tym gronie również wielu znanych socjologów.
Czy jest bardzo kochliwa? To za silny typ, by tak o niej powiedzieć, to raczej ona była osobą zmuszającą innych do kochania - ocenia Jacek Kurczewski.
Połowa lat siedemdziesiątych, spotkanie Polskiego Towarzystwa Socjologicznego. Tam pierwszy raz ujrzał ją Jerzy Strzelecki, młodszy od niej o 12 lat. - Wyglądała bardzo urokliwie, była piorunującą mieszanką urody i intelektu. Wyszedłem zakochany - wspomina Strzelecki.
Jadwiga Staniszkis: "Od jednych nauczyłam się więcej, od innych mniej, od niektórych niczego. Większość to byli, że tak powiem, towarzysze podróży.
Od Iredyńskiego nauczyłam się mocy słowa, od obecnego męża - satysfakcji z bycia po prostu dobrym człowiekiem, który potrafi coś poświęcać. A po pierwszym mężu zostało mi poczucie, że mogę wszystko wytrzymać, wszystko przetrwać. Ale tak naprawdę nie poznałam żadnego z moich mężczyzn, bo niezbyt się nimi interesowałam. I właściwie pamiętam to, co ja do nich mówiłam, a nie to, co oni mówili do mnie. Nie potrafię słuchać ani nawet zadawać pytań. Byłam trudnym partnerem, przez bardzo wiele lat nikt ze mną po prostu nie wytrzymywał. ( - Jak jest interesująco, to i trudno - tak komentuje tę wypowiedź eks-przyjaciółki Jerzy Strzelecki).
Moje pierwsze małżeństwo szybko się rozpadło. Żyliśmy w koszmarnych warunkach. Studiowaliśmy, nie mieliśmy pieniędzy. Wynajmowaliśmy siedmiometrowy pokoik, mieliśmy dziecko. Mimo to zdołałam skończyć studia. Mąż podczas sprawy rozwodowej wyjaśniał, że powodem naszego rozstania było to, iż miałam zawsze rację.
W ważnym dla mnie związku, z Iredyńskim, to ja odeszłam. Bo mówił mi to instynkt samozachowawczy. Poznałam go tydzień przed obroną doktoratu. Wprowadził się do mnie kilka tygodni później. Potem przez trzy lata nie napisałam ani jednej linijki. Byłam zajęta poznawaniem innego świata i przyprowadzaniem go wieczorami z restauracji SPATiF. Gdy ktoś pije tak jak on, rytm życia zmienia strach, dbałość o to, by zawsze była wódka.
Iredyński doskonale wyczuwał moc języka. Wiedział, jak ludzi można uwikłać za jego pomocą. Wykorzystując słowa, epitety grał ludźmi. Gdy nie miał już nikogo innego pod ręką, takie gry prowadził też ze mną. Uświadomiłam sobie wtedy, jak łatwo jest manipulować innymi, jak trudno się przed tym bronić. Iredyński »uwodził« ludzi. Na tym polegały jego manipulacje, dlatego inni poddawali się tym jego okrutnym grom. I to bez względu na to, czy miał do czynienia z mężczyzną, czy kobietą. On ogniskował się na osobie, udowadniał jej, że może zrobić z niej wszystko, i anioła, i diabła. Najpierw ponosił trud, aby pokazać, że ktoś jest pępkiem świata, a dopiero potem wykazywał swoją władzę nad tym pępkiem świata. Ja takimi manipulacjami nigdy się nie zajmowałam, nie interesowałam się nigdy do tego stopnia drugim człowiekiem".
Swojego obecnego męża, Michała Korca, poznała w Królewskim Instytucie Spraw Międzynarodowych pod Hagą. "Miałam tam wykład. Był bodaj '92 rok. Kiedyś podczas zwiedzania jakiejś wystawy, na którą mnie zabrał, strasznie zmarzłam. Zdjął swoją kurtkę i okrył mnie ją. Potraktował mnie jak słabą osobę. Bardzo mnie to rozczuliło. Pomyślałam sobie wtedy: to jest mężczyzna dla mnie. Na początku jeździłam do niego osiemnaście godzin w jedną stronę autobusami do Holandii. Rozwiódł się z żoną Chinką, i wrócił dla mnie do Polski".
Rola polityczna
Jadwiga Staniszkis wyjechała do męża, do Chin. Jej matka ocenia, że długo tam nie wytrzyma. Zbyt jest zainteresowana tym, co dzieje się w kraju.
Jaką rolę w polskim życiu publicznym odgrywa dzisiaj osoba, o której Jan Lityński mówi, że jest "naukowcem, który wyrusza na podbój świata polityki i próbuje pełnić w nim rolę kreatywną"?
Najlepszy psychoanalityk Jadwigi Staniszkis, czyli Jadwiga Staniszkis: "Czy dzisiaj słuchają tego, co mam do powiedzenia? Na pewno czytają, nie wiem z jakim skutkiem. Być może traktują te moje wypowiedzi w kategoriach zamachu stanu. Nawet takie głosy do mnie doszły z Klubu AWS.
Ludzie zaczepiają mnie w tramwajach i mówią, że powinnam kandydować.
Ale ja swoją rolę widzę we wskazywaniu kierunków, w których powinna pójść zmiana - choćby w podejściu do finansów publicznych, mimo że narusza to interesy polityków. Mówienie o tym, to są krople, które drążą skałę.
Czy boją się mnie? Trochę tak jak w dzieciństwie bali się pani od polskiego. Gdy mnie słyszą, to może przypominają się im tamte lęki.
Jestem teraz politycznie niczyją, i bardzo dobrze, zawsze tak było.
Byłam związana z tworzeniem AWS, bo wydawało mi się, że będzie to sprawny obóz. Okazał się niesprawny. Początkowo występowałam na spotkaniach Klubu AWS, na zebraniach bardziej kameralnych, prywatnych. Ale doradca ma niewielką rolę, bo ten, kto mówi ostatni, decyduje. Uznałam, że najwięcej mogę zrobić poprzez media, do tego się ograniczyłam. zachowując niezależność. Choć szczerze powiedziawszy, ta niezależność polega na tym, że za każdym razem kto inny mną manipuluje. Mam więc nadzieję, że te manipulacje znoszą się wzajemnie.
Na przykład nagle pokazuję się we wszystkich mediach. Jest oczywiste, że krytyka rządu Buzka była na rękę części obozu postkomunistycznego. Dlatego zostałam "wpuszczona w media".
Mam bardzo dużo informacji. W tym sporo takich, które są informacjami ze środka polityki. Mam tyle kontaktów po wszystkich stronach barykady, że nawet nie pamiętam, kto co mi powiedział. A ponieważ dużo mówię, to ktoś mi te informacje "wrzuca" po to, by wyszły na zewnątrz. Bo jest to potrzebne w jakichś wewnętrznych rozgrywkach. Ujawnione informacje wpływają na reguły gry politycznej. Moje informacje w 90 procentach się potwierdzają. Poddaję się tym manipulacjom, bo kieruje mną ciekawość. Jestem osobą, która z ciekawości pójdzie nawet do piekła. Aby zrozumieć".
|
Miłość do polityki - w tym zawsze była stała. Wszystko inne się zmieniało, mężczyźni, teorie, poglądy. Jedni uważają ją za jedną z najtęższych głów w Rzeczypospolitej, pozostali za politologiczną mitomankę. Nikt jednak nie odmawia Jadwidze Staniszkis bystrości umysłu i bezkompromisowości.
"Wszystko albo nic", tylko takie sprawy i sytuacje ją interesują. Bez względu na to, czy in plus, czy in minus temperatura, także uczuć, musi być wysoka. Zdarza jej się, że najpierw przecenia polityków, a potem ich bezwzględnie krytykuje.
Jadwiga Staniszkis, socjolog. Jedna z nielicznych osób zajmujących się tą profesją nie związana na stałe z żadnym ośrodkiem władzy ani ugrupowaniem. Niezależna. Jest bodaj najczęściej występującym ekspertem politycznym w polskich mediach. Bo po prostu jest medialna. Choć mówi tak, że przeciętnemu odbiorcy trudno ją zrozumieć, to zawsze wypowiada się ostro i krytycznie. W słuchaczach nie budzi agresji, może dlatego, że czują, iż jest bezinteresowna. Nie ma w niej nienawiści, jest tylko bezwzględna, intelektualna analiza. Na ile trafna i sprawdzona, to już zupełnie inna sprawa.
Jest rok 1966. Jadwiga Staniszkis ma 24 lata i jest pracownikiem naukowym Uniwersytetu Warszawskiego. I tak nadszedł marzec '68. Wtedy wkroczyła do wielkiej polityki.Staniszkis nigdy nie należała do "komandosów", choćby ze względu na różnicę wieku, ale była "uwikłana" w to środowisku. Po wydarzeniach marcowych to środowisko się od niej dystansowało.
Po marcu '68, w latach siedemdziesiątych, działalność opozycyjna Jadwigi Staniszkis jest mało widoczna. Aż wreszcie w sierpniu '80 trafia do Stoczni jako ekspert. Ale jeszcze przed podpisaniem porozumień sierpniowych Jadwiga Staniszkis wychodzi z komitetu doradczego, choć w Stoczni Gdańskiej zostaje. W następnym okresie robiła rzeczy, które dziwiły nie tylko jej wrogów, ale i przyjaciół. Po 1989 roku, gdy Lech Wałęsa zaczął ubiegać się o prezydenturę, została jego osobistym doradcą. Jako jedna z pierwszych zaczęła głośno mówić o mafijnych powiązaniach polskiej gospodarki i polityki. Gdy powstaje AWS, współtworzy jej program.
Choć fascynują ją polityczne gry i najbardziej lubi rozmawiać o partyjnych sekretarzach (kiedyś) i politycznych liderach (teraz), nigdy nie stała się politykiem. A podobno miała takie propozycje.
|
Skarb państwa traci rocznie około pół miliona złotych przez niekorzystną umowę z Toeplitzem
Skórzany interes społeczny
Nieruchomość przy ul. Brzozowej 35 położona jest na warszawskim Starym Mieście tuż obok Barbakanu i niedaleko Rynku. Dzisiaj Towarzystwo Wydawnicze i Literackie za lokal o powierzchni 422 mkw. płaci 5500 zł.
FOT. PIOTR KOWALCZYK
KRZYSZTOF HAŁADYJ
Prywatna spółka Krzysztofa Teodora Toeplitza od siedmiu lat wynajmuje od państwowego Ośrodka Dokumentacji Zabytków atrakcyjną kamienicę na Starym Mieście. Płacony przez nią czynsz nijak się ma do cen na warszawskim rynku nieruchomości. Poważne wątpliwości budzi także umowa najmu. Od siedmiu lat traci na niej skarb państwa. W tym roku około pół miliona złotych.
Nieruchomość przy ul. Brzozowej 35 położona jest na warszawskim Starym Mieście tuż obok Barbakanu i niedaleko Rynku. Na 144 mkw. stoi czteropiętrowa kamienica o łącznej powierzchni 422 mkw. Jej właścicielem jest skarb państwa, a podmiotem faktyczne nią władającym - Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
W grudniu 1990 roku prawo użytkowania wieczystego zabudowanej działki oraz prawo własności do położonej na niej kamienicy uzyskał, na podstawie ustawy, Ośrodek Dokumentacji Zabytków.
Przy okazji formalności związanych ze spłatą nieruchomości Sąd Wojewódzki w Warszawie dokonał jej wyceny. Cenę działki ustalił na 81,4 tys. zł, a cenę położonej na niej kamienicy, uznanej przez sąd za obiekt zabytkowy, na ponad 400 tys. zł. Dodatkowo ODZ został zobowiązany do uiszczania stałej rocznej opłaty w wysokości 1,5 procent wartości gruntu na konto Wydziału Realizacji Budżetu Urzędu Wojewódzkiego w Warszawie. Dziś ODZ płaci rocznie z tego tytułu 6300 zł.
Siedziba Toeplitza
19 kwietnia 1994 roku Marek Konopka, dyrektor ODZ, podpisał umowę najmu kamienicy przy Brzozowej 35 z Towarzystwem Wydawniczym i Literackim, będącym współwłasnością Krzysztofa T. Toeplitza oraz Ryszarda Wojciechowskiego. Towarzystwo za przekazane dotacje z Ministerstwa Kultury - kierowanego wówczas przez Kazimierza Dejmka - rozpoczynało właśnie wydawanie lewicowego tygodnika "Wiadomości Kulturalne". Kamienica przy Brzozowej miała być jego siedzibą.
ODZ wynajął Towarzystwu na cele biurowo-redakcyjne lokal o powierzchni 152 mkw., za 1500 złotych miesięcznie. Umowa zakazywała Towarzystwu podnajmowania lokalu innym podmiotom bez zgody ODZ. Co ciekawe, w umowie nie znalazły się żadne zapisy dotyczące waloryzacji czynszu, jego podnoszenia ze względu na inflację oraz możliwości wygaśnięcia umowy w chwili zaprzestania wydawania "Wiadomości Kulturalnych".
Oficjalnie bowiem "Wiadomości", jak zapewniał minister Dejmek, miały być przedsięwzięciem o ogólnospołecznym charakterze. Tym zresztą tłumaczono gigantyczne dotacje (łącznie ok. 4 mln zł), dzięki którym tygodnik mógł przez cztery lata ukazywać się na rynku. Ale i tak nie uchroniło go to od bankructwa w 1998 roku.
Chociaż "Wiadomości Kulturalne" dawno już upadły, Krzysztof T. Toeplitz wciąż kamienicę wynajmuje. I czerpie z tego spore pieniądze.
Dziwne aneksy
Pierwotna umowa pomiędzy ODZ a spółką Toeplitza została, za pomocą licznych aneksów, gruntownie zmieniona. Stopniowo powiększano wynajmowaną powierzchnię lokalową. Dzisiaj Towarzystwo za lokal o powierzchni 422 mkw. płaci 5500 zł. Na wolnym rynku, jak wynika z ustaleń "Rzeczpospolitej", za podobną kamienicę uzyskać można co najmniej 45 tys. złotych.
Wykreślono również zakaz podnajmowania lokalu innym podmiotom. Wydłużono też z trzech do dziesięciu lat okres wynajmu z możliwością jego przedłużenia na czas nieokreślony. W umowie nie uwzględniono jednak możliwości podniesienia czynszu. Sprawiło to, że ODZ, a faktycznie Ministerstwo Kultury, utraciło kontrolę nad nieruchomością. Umowy zawartej na czas określony - 10 lat, nie można bowiem jednostronnie wypowiedzieć.
Na specjalnych zasadach
Dzisiaj trudno doszukać się jakiegoś "ogólnospołecznego charakteru" użytkowania przez Toeplitza nieruchomości przy Brzozowej 35. Mają tam swoją siedzibę jego prywatne pisma "Moda Skórzana" (kwartalnik współredagowany przez Bożenę Toeplitz, żonę KTT), miesięcznik hiphopowo-desko-rolkowy "Ślizg" (współredagowany przez Franciszka Toeplitza, syna KTT), Towarzystwo Wydawnicze i Literackie spółka z o.o. (obecnie własność małżeństwa Toeplitzów), a także lewicowy tygodnik "Przegląd" (jego redaktorem naczelnym jest Jerzy Domański).
Pytany o powody tak niskiego czynszu płaconego przez Towarzystwo, Toeplitz odpowiada, iż wynika to z tego, że kamienica wykorzystywana jest w interesie społecznym. Jako przykład podaje działalność wydawniczą swojej spółki. Jednak nie potrafi wymienić z pamięci przykładów publikacji.
Niechętnie mówi także o finansach. Podkreśla jednak, że umowa najmu ma charakter społeczny, a nie handlowy. - Nasza działalność wydawnicza służy dobrze pojętemu interesowi społecznemu - mówi Toeplitz - nie można więc od nas wymagać, byśmy płacili za najem tak jak instytucje komercyjne. Teatry i muzea też są przecież traktowane na specjalnych zasadach - twierdzi KTT.
Były naciski
Do sprawy niezwykle korzystnej dla Toeplitza umowy najmu powrócił dopiero minister kultury Kazimierz Michał Ujazdowski. 26 lipca 2000 roku w piśmie do dyrektora ODZ Roberta Kunkela stwierdził, że zasady prowadzenia gospodarki finansowej przez ODZ budzą jego poważne zastrzeżenia. Zażądał wyjaśnień od Kunkela i poprosił o przedstawienie stanu faktycznego. Równolegle ministerstwo wszczęło kontrolę wewnętrzną, której wyniki wskazywały wyraźnie na niefrasobliwość i niegospodarność urzędników zawierających umowę z Toeplitzem.
W odpowiedzi Kunkel podał, że korzystne dla KTT aneksy podpisywane były na wyraźne życzenia ówczesnego ministra kultury Kazimierza Dejmka. Według wyjaśnień Roberta Kunkela, on sam nie miał praktycznie wyjścia. Dysponowanie nieruchomościami ministerstwa odbywa się bowiem nie tyle za zgodą ministra, ile na jego wyraźne polecenie. - W razie odmowy podpisania umowy - mówi Kunkel - mogłem pożegnać się z pracą. Zapytany, czy podejmował jakieś próby zmiany niekorzystnej umowy już po odejściu ministra Dejmka, Kunkel odpowiada: - Oczywiście. Niestety umowa jest tak skonstruowana, że bez zgody Toeplitza nie ma mowy o jej zmianie. Wysyłane przez nas pisma w tej sprawie były po prostu ignorowane.
Potwierdza to Michał Urbanowski, obecny dyrektor ODZ. - W lutym zaproponowaliśmy podpisanie dodatkowego aneksu aktualizującego umowę, jednak Towarzystwo odmówiło rozmów na ten temat - mówi.
- Umowa jest ważna i nie widzę powodu, aby ją zmieniać - twierdzi Toeplitz.
Czy oznacza to, że ministerstwo jest bezradne? - Niestety tak - mówi Michał Urbanowski - z umowy wynika, że wszystko zależy teraz od Toeplitza.
Potwierdza to analiza prawna, która wpłynęła do ministerstwa 15 stycznia 2001 r. Według niej umowy w obecnym kształcie nie da się w żaden sposób wypowiedzieć, natomiast waloryzacja wysokości czynszu może zostać dokonana tylko na drodze sądowej, co jest kosztowne i długotrwałe.
Kto więc ponosi odpowiedzialność za ten stan? Oficjalnie tylko Robert Kunkel, niefortunny dyrektor ODZ, który podpisał niekorzystny aneks. Dlatego m.in. został odwołany przez ministra Ujazdowskiego w grudniu 2000 roku. Można spotkać się z opiniami, że Kunkel był tylko kozłem ofiarnym, który zapłacił za decyzję Dejmka, ówczesnego ministra kultury. Dejmek, przyznaje, że kamienica została przekazana w najem Toeplitzowi na jego wyraźne polecenie. - Chodziło o zapewnienie "Wiadomościom Kulturalnym" siedziby - mówi. Zaprzecza jednak, jakoby to on układał umowę. - Będąc ministrem, nie miałem czasu zajmować się ustalaniem wysokości czynszu w jakiejś tam kamienicy. Za szczegóły odpowiadał ówczesny szef ODZ - dodaje Dejmek.
|
Prywatna spółka KrzysztofaToeplitza od siedmiu lat wynajmuje atrakcyjną kamienicę na Starym Mieście. Płacony czynsz nijak się ma do cen na warszawskim rynku nieruchomości. Poważne wątpliwości budzi także umowa najmu. Od siedmiu lat traci na niej skarb państwa. W tym roku około pół miliona złotych.
Nieruchomość położona na Starym Mieście tuż obok Barbakanu i niedaleko Rynku. Jej właścicielem jest skarb państwa, a podmiotem faktyczne nią władającym - Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
W grudniu 1990 roku prawo użytkowania wieczystego zabudowanej działki uzyskał, Ośrodek Dokumentacji Zabytków. Dziś ODZ płaci rocznie z tego tytułu 6300 zł. 1994 roku dyrektor ODZ, podpisał umowę najmu kamienicy z Towarzystwem Wydawniczym i Literackim. Towarzystwo rozpoczynało właśnie wydawanie lewicowego tygodnika "Wiadomości Kulturalne". ODZ wynajął Towarzystwu lokal za 1500 złotych miesięcznie. w umowie nie znalazły się zapisy dotyczące waloryzacji czynszu, jego podnoszenia oraz możliwości wygaśnięcia umowy.Chociaż "Wiadomości Kulturalne" dawno już upadły, Krzysztof T. Toeplitz wciąż kamienicę wynajmuje. I czerpie z tego spore pieniądze.
Pierwotna umowa została za pomocą licznych aneksów, gruntownie zmieniona. Stopniowo powiększano wynajmowaną powierzchnię lokalową. Wykreślono również zakaz podnajmowania lokalu innym podmiotom. Wydłużono też okres wynajmu z możliwością jego przedłużenia na czas nieokreślony. W umowie nie uwzględniono jednak możliwości podniesienia czynszu.Kto więc ponosi odpowiedzialność za ten stan? Oficjalnie tylko niefortunny dyrektor ODZ, który podpisał niekorzystny aneks. Dlatego m.in. został odwołany w 2000 roku.
|
Zmiana sposobu wyboru burmistrza to nie korekta w ordynacji wyborczej, ale zmiana ustroju gminnego
Polityk czy menedżer
RYS. ROBERT DĄBROWSKI
JERZY REGULSKI
Samorządowcy są krytykowani za swoje oczywiste grzechy, ale i za wiele win nie popełnionych. Jest oczywiste, że ustrój gmin wymaga retuszy. W miarę rozwoju samorządności, uzyskiwania nowych doświadczeń, ale i w ślad za rozwojem gospodarczym i społecznym ustrój gmin musi się zmieniać. Nic bardziej błędnego niż twierdzenie, że istnieje jakiś ustrój "docelowy", po osiągnięciu którego już niczego zmieniać nie będziemy.
Ale każda zmiana, aby była rozsądna i skuteczna, musi być poprzedzona dyskusją. I dobrze, że wicemarszałek Senatu Donald Tusk (UW) taką dyskusję chce rozpocząć. Obawiam się tylko, że od złego końca. Bo zmiana wyboru burmistrza to nie jest sprawa tylko ordynacji wyborczej. Zmieniając sposób wyboru, zmieniamy ustrój gminy. A to sprawa znacznie poważniejsza.
Podobne postulaty były już kilkakrotnie zgłaszane. I to z różnych powodów. Ostatnia taka inicjatywa była wniesiona przez prezydenta w 1997 roku, w przeddzień parlamentarnych wyborów, i miała zdecydowanie polityczny podtekst.
Aby zdecydować się, jak wybierać burmistrza, najpierw trzeba odpowiedzieć na inne pytania: kim ma być burmistrz, jaką rolę ma odgrywać, jaki charakter wiedzy i umiejętności powinien reprezentować. Jeśli zmienimy sposób wyboru, to będziemy mieli inny typ ludzi na tym stanowisku i inaczej trzeba ułożyć stosunki między organami gminy.
Najmądrzejszy we wsi
Burmistrza można postrzegać dwojako - albo jako polityka, albo jako menedżera. W pierwszym przypadku jego zadaniem jest prowadzenie polityki lokalnej, a więc odgrywanie wiodącej roli w ustalaniu celów rozwoju, określaniu priorytetów, rozwiązywaniu konfliktów, wyznaczaniu zadań aparatowi wykonawczemu. W drugim natomiast podstawowym zadaniem jest zarządzanie gminą i wykonywanie funkcji władzy publicznej. Burmistrzem powinien być więc albo "najmądrzejszy we wsi", autorytet lokalny, któremu ludzie ufają, albo też sprawny menedżer. Nadzwyczaj rzadko spotkamy człowieka zdolnego wykonywać obie funkcje naraz.
Ale obie te funkcje są potrzebne i żadnej z nich nie można pominąć, jeśli gmina ma sprawnie funkcjonować i zaspokajać oczekiwania swych mieszkańców. Problem wyboru polega na tym, jaki organ ma je spełniać, a więc jak podzielić zadania i odpowiedzialność między burmistrzem a radą.
Po poprzednim ustroju odziedziczyliśmy pewne wyobrażenie o roli burmistrza. W okresie PRL lokalnym liderem politycznym był sekretarz miejscowego komitetu PZPR. Naczelnik był urzędnikiem, którego zadaniem było zarządzanie miejscową administracją i zarządzanie gminą. W świadomości społecznej burmistrzowie i wójtowie odziedziczyli rolę naczelników. Ale zniknęły komitety partii i powstała pustka na miejscu liderów politycznych. Rolę tę chciałyby często odgrywać lokalne organizacje różnych partii. Jednak rządy zza kulis nigdy do dobrego nie prowadzą. Potrzebne jest w ramach organów gminy miejsce dla lidera politycznego, piastującego mandat z wyboru.
Na ogół tę rolę przywódczą zaczęli przejmować burmistrzowie. Było to sprzeczne z ustrojem gminnym, który rolę wiodącą przeznaczał radzie. Jeśli bowiem burmistrz ma być wiodącym politykiem, to wtedy dla przewodniczącego rady nie ma miejsca; burmistrz ma przewodniczyć radzie. Takie rozwiązanie było przedstawione w pierwotnym projekcie ustaw samorządowych, opracowanym przez komisję senacką. Funkcję przewodniczącego rady wprowadzono na wniosek jednego z senatorów, który chciał odtworzyć model rządu i parlamentu na szczeblu lokalnym. Niestety, większość senatorów tę poprawkę poparła i weszliśmy na złą drogę, z której trudno zejść. Ewolucja instytucjonalna rządzi się bowiem specyficznymi prawami, w których bezwład odgrywa wielką rolę. A przecież konflikty między burmistrzami a przewodniczącymi rad są powszechne. I należy się dziwić parlamentowi, że - znając te złe doświadczenia - wprowadził taki sam model do powiatów i województw.
Burmistrz uzależniony
Zmiana usytuowania burmistrza wymaga modyfikacji ustrojowych. Przede wszystkim, gdy burmistrz ma być wiodącym lokalnym politykiem - do spraw wykonawczych, do sprawowania bieżącego zarządu, do wykonywania wszystkich funkcji urzędniczych powinien być zaangażowany sprawny profesjonalista: dyrektor czy sekretarz gminy. Wtedy jednak trzeba zmienić usytuowanie sekretarza. Obecnie jest on powoływany przez radę, ale na wniosek burmistrza. Jest więc w pełni uzależniony od tego ostatniego, który może go w każdej chwili odwołać. To uzależnienie zresztą zostało zwiększone w stosunku do pierwotnej regulacji z 1990 roku. Naciski burmistrzów były silne, a sekretarze nie dysponują żadną siłą polityczną. Tymczasem pozycja sekretarza powinna być na tyle silna, aby mógł zawsze powiedzieć "nie" zbyt politycznym zamiarom burmistrza. Inaczej będziemy mieli lokalne dyktatury.
Zupełnie inny układ jest właściwy, jeśli burmistrz ma być menedżerem. Menedżerów nie można poszukiwać w drodze powszechnych wyborów. Ich trzeba angażować, tak jak innych profesjonalistów. Nie może się więc do nich odnosić na przykład wymóg stałego zamieszkania w gminie, niezbędny do kandydowania na radnego. Prawo wyboru trzeba przekazać radzie, na której spoczywać będzie również obowiązek prowadzenia polityki lokalnej. Funkcja jej przewodniczącego powinna być więc utrzymana i jego rola będzie oczywiście istotna, właśnie jako lokalnego lidera politycznego.
Oczywiście nie da się odpowiedzieć na pytanie, który system jest lepszy. Oba mogą być dobre, ale tylko wtedy, gdy będą logicznie zbudowane i wprowadzone. Zmiana sposobu wyboru burmistrza to nie jest drobna zmiana w ordynacji wyborczej, ale zmiana ustroju gminnego. Ordynacja jest bowiem pochodną ustroju. Najpierw trzeba się zdecydować, jaki ustrój chcemy mieć, a dopiero potem ustalić sposób wyboru.
Za dużo radnych
Doświadczenie dwóch kadencji wskazuje jednoznacznie, że zmiany są konieczne. Jeśli spojrzymy na kierunki ewolucji władz lokalnych w Europie, to łatwo zauważyć, że model burmistrza-polityka jednoznacznie wygrywa. Wydaje się więc, że ewolucja naszego systemu będzie zmierzać w kierunku bezpośrednich wyborów wójtów i burmistrzów. Ale powinno to następować z jednoczesnym przekształceniem ustroju gminy, tak aby burmistrz stał się przewodniczącym rady, a jego uprawnienia wykonawcze były ograniczone na rzecz profesjonalnego sekretarza gminy, odpowiednio silnie umocowanego.
Istotą demokracji jest, aby w ciałach pochodzących z wyborów znajdowały odbicie poglądy wszystkich ważnych grup społecznych. Osiągnąć to można tylko przez kolektywność władz. Zasada pluralizmu jest niewzruszalną zasadą wszystkich państw demokratycznych. Sugestie, że rada ma spełniać tylko doradczą funkcję przy burmistrzu, są nieporozumieniem. Natomiast w pełni popieram postulaty ograniczenia liczby radnych. W 1990 roku liczebność rad zmniejszyliśmy o połowę w stosunku do okresu PRL. Teraz widać wyraźnie, że trzeba pójść dalej. Radnych jest za dużo. To nie tylko kosztuje, ale utrudnia sprawne działanie.
Rada przeciwko burmistrzowi
Wybory bezpośrednie nie mogą prowadzić do jednowładztwa, do wyłączenia burmistrza spod kontroli społeczności lokalnych. Mamy dość przykładów korupcji. I tu powstaje dylemat. Jeśli burmistrz będzie miał mandat z wyboru, to jakie mają być jego relacje z radą, która ma taki sam mandat? Czy można zostawić przypadkowi i politycznej kulturze wyborców sprawę stworzenia zaplecza politycznego dla burmistrza w radzie? Bo jak burmistrz ma działać, jeśli rada będzie przeciwko niemu? Być może wybory burmistrza powinny zostać połączone z wyborami radnych. Kandydaci na burmistrzów powinni być liderem na listach. Gdy lista wygrywa, jej lider automatycznie zostaje burmistrzem, uzyskując jednocześnie odpowiednie zaplecze polityczne w radzie.
Chcemy, aby burmistrz miał stabilną sytuację. To znaczy odwołanie burmistrza nie może być zbyt łatwe. Ale musi być jasny tryb postępowania, gdy burmistrz straci zaufanie społeczne, na przykład w wyniku niegodnego zachowania lub podejrzenia o korupcję czy inne przestępstwo. Czy trzeba czekać na wyrok sądowy, akceptując to, że osoba niegodna nadal pełni funkcje reprezentanta społeczności lokalnej? Takich pytań można sformułować wiele. Regulacje ustrojowe muszą znaleźć na nie odpowiedzi. Ale dla dobrego ich rozwiązania konieczne jest określenie wad obecnego systemu, które trzeba naprawić. Dopiero potem można zastanowiać się, jak to zrobić. Nie można jednak zaczynać od ordynacji wyborczej.
Autor był senatorem i pełnomocnikiem rządu ds. reformy samorządu terytorialnego (1989 - 1990), obecnie jest prezesem Fundacji Rozwoju Demokracji Lokalnej.
|
W miarę rozwoju samorządności ustrój gmin musi się zmieniać. zmiana wyboru burmistrza to nie jest sprawa tylko ordynacji wyborczej. Aby zdecydować, jak wybierać burmistrza, najpierw trzeba odpowiedzieć na pytania: kim ma być, jaką rolę ma odgrywać. Burmistrza można postrzegać dwojako - albo jako polityka, albo jako menedżera. W pierwszym przypadku jego zadaniem jest prowadzenie polityki lokalnej, W drugim natomiast zarządzanie gminą i wykonywanie funkcji władzy publicznej. Zmiana usytuowania burmistrza wymaga modyfikacji ustrojowych. gdy burmistrz ma być wiodącym lokalnym politykiem - do sprawowania bieżącego zarządu powinien być zaangażowany profesjonalista: dyrektor czy sekretarz gminy. Wtedy jednak trzeba zmienić usytuowanie sekretarza. Zupełnie inny układ jest właściwy, jeśli burmistrz ma być menedżerem. Menedżerów trzeba angażować, tak jak innych profesjonalistów. Prawo wyboru trzeba przekazać radzie.
|
ŚWIĘTO NIEPODLEGŁOŚCI
Nic nie jest dobitniejszym świadectwem solidarności niż praca dla dobra wspólnego
Poszerzanie wolności
RYS. ANDRZEJ LEGUS
JERZY BUZEK
Święto Niepodległości, na przełomie tysiącleci, stwarza szczególną okazję do refleksji nad dokonaniami dwóch pokoleń: tego, którego udziałem stało się w 1918 roku odzyskanie wolności i tego, które niepodległą Rzeczpospolitą od dziesięciu lat współtworzy. Jakie pożytki czerpiemy dziś z ponownie odzyskanej wolności?
Jaka jest dzisiejsza wymowa słowa patriotyzm? Jak teraz układają się relacje między Polakami a ich państwem? Na czym w 1999 roku polega czyn obywatelski? Odpowiedzi na te pytania postanowiłem w tym roku poszukać w Krakowie, "mateczniku polskości", w mieście, gdzie historia i współczesność przenikają się w stopniu najpełniejszym.
Dziedzictwo
11 listopada to wielkie i radosne święto. Odzyskanie wolności zawsze stanowi tytuł do narodowej dumy. Dla Polaków czyn zbrojny, który przyniósł wolność, miał wymiar szczególny. Po dekadach znaczonych bezowocnymi zrywami powstańczymi okazał się wreszcie czynem skutecznym, nadającym sens hekatombie ofiar poprzedniego stulecia. Skutecznym - co warto pamiętać - w efekcie mądrej akcji dyplomatycznej. Ta z kolei stała się możliwa przede wszystkim dzięki żywotności polskiej tradycji i kultury. Niepodległość nieprzypadkowo kojarzona jest dziś z nazwiskami Piłsudskiego, Dmowskiego, Paderewskiego. One bowiem symbolizują łańcuch uzupełniających się działań zbrojnych i dyplomatycznych, cały czas wspieranych siłą polskiej kultury. Oddając sprawiedliwość i honor wysiłkowi całego narodu trzeba zawsze pamiętać, że czyn niepodległościowy niejedno miał imię.
Na Wawelu, nad kryptami królów i bohaterów narodowych, został wzniesiony baldachim upamiętniający 1918 rok. Widnieje na nim napis: "Ciała śpią, duchy czuwają". Tu wystarczy chwila skupienia, by uzmysłowić sobie, czym jest Polska, jakie dziedzictwo otrzymaliśmy w darze i jakie zobowiązania na nas ciążą. Wawel i jego sarkofagi to żywa pamięć znamienitej przeszłości. Na tyle żywa, że jak mickiewiczowska pieśń "uszła cało" z zawieruchy historii. Przekazywano ją w rodzinie, w Kościele, uczono z książek. Właśnie dlatego Polska - skreślona z mapy Europy - nie była dla pokoleń czasu niewoli abstrakcją, lecz obowiązkiem do spełniania. Czasem także trudnym dziedzictwem, które należało pokonać, wznosząc się ponad własne ograniczenia.
Dzięki tej pamięci naród przetrwał, a w kluczowym momencie historii dostrzegł swoją szansę i miał odwagę z niej skorzystać. Bez czynu niepodległość pozostałaby przecież jedynie martwą ideą. Dlatego krakowskie rozważania o patriotyzmie trzeba rozpocząć od hołdu złożonego bohaterom narodowym przy grobie marszałka Józefa Piłsudskiego i przy prochach bezimiennych żołnierzy Rzeczypospolitej.
W tym roku będę miał także okazję szczególną, by równocześnie docenić polski czyn dyplomatyczny - uczestnicząc w odsłonięciu i poświęceniu tablicy pamiątkowej ku czci Romana Dmowskiego. Wierzę, iż dla naszego pokolenia stanie się ona znakiem przypominającym, że duch patriotyczny w decydujących dla losów narodu momentach tryumfował nad duchem politycznych sporów.
Pamięć o tych, którzy mimo 123 lat niewoli, upokorzeń i klęsk, nigdy nie pogodzili się z utratą wolności, a także o tych, którzy ów protest przechowali przez noc nazizmu i komunizmu na zawsze pozostanie źródłem naszej siły. To ze względu na tę pamięć nie wolno nam zmarnować daru wolności. Testament przeszłych pokoleń przypomina o obowiązku jego utrwalania w codziennych dokonaniach i wyborach.
Dziedzictwo czynu 11 listopada to patriotyzm najwyższej próby.
Dobre państwo
Nie sposób dziś negować osiągnięć II Rzeczypospolitej. Z perspektywy czasu tamte dokonania zdumiewają śmiałością i rozmachem. Pokolenie, które czynem zbrojnym wywalczyło wolność nie zmarnowało jej, choć nie dane mu było dokończyć dzieła odbudowy polskiej państwowości. My, przedstawiciele pokolenia "Solidarności", odzyskawszy suwerenność po półwieczu komunizmu, czujemy się tamtego dzieła kontynuatorami.
Jak dziś postrzegamy czyn patriotyczny? Czym dla mnie jako premiera polskiego rządu jest odzyskane na nowo państwo? Przede wszystkim wspólnotą polityczną władz centralnych i samorządu, dobrem wspólnym obywateli. Dziś narodowy czyn ma swój początek w gminie, gdzie podejmowane są decyzje dotyczące lokalnej społeczności. W moim głębokim odczuciu właśnie oddanie władzy w ręce ludzi - w gminie, powiecie i województwie - jest największym zwycięstwem ponownie odzyskanej wolności. To dzięki temu zwycięstwu w ciągu 10 lat dokonaliśmy cywilizacyjnego skoku, podejmując wyzwanie pokolenia, które w 1918 roku rozpoczęło wielkie dzieło reformowania i odbudowy Polski.
Samorząd jest najlepszą szkołą patriotyzmu. Lokalnego, powiatowego, regionalnego. Ale także narodowego, bo wszelki patriotyzm zaczyna się od umiłowania tego, co bliskie. Kultura narodowa i lokalna są ze sobą splecione, mają wspólne korzenie, które określają naszą tożsamość. Wybór Krakowa na kulturalną stolicę Europy w roku 2000 potwierdza, że we współczesnym świecie docenia się udział kultury w budowaniu tożsamości, choć w przypadku tego miasta jest to na pewno bardziej kultura narodowa niż lokalna. W decentralizującej się Europie nie ma bowiem pojęcia prowincji, bo często to właśnie ona stanowić może centrum życia duchowego i kulturalnego.
Kraków jest dziś przykładem tego, jak działania na rzecz ochrony narodowego dziedzictwa wpływają na rozwój miasta i warunki życia jego mieszkańców. Doświadczenia samorządów polskich wskazują wiele przykładów dobrego gospodarowania lokalnym dziedzictwem, które nie ogranicza się do ochrony zabytków, ale czyni z kultury instrument rozwoju. Bo to dzięki kulturze w równym stopniu jak przez sukces gospodarczy stajemy się członkiem europejskiej wspólnoty - co istotne - zachowując własną tożsamość.
W małych ojczyznach dobrze zagospodarowano wolność. Było to możliwe także dlatego, że właśnie tam najsilniejsza jest owa pamięć historyczna, która sto lat temu pozwoliła przetrwać zły czas. Dlatego dobre państwo trzeba i warto budować na fundamencie lokalnego dziedzictwa. W czasach globalizacji, nowoczesny patriotyzm rozumiem właśnie jako budowanie Polski na dole, we własnej, lokalnej przestrzeni duchowej. Nowoczesne technologie pozwalają bowiem być wszędzie, będąc zarazem u siebie - zakotwiczonym w tradycji, kulturze, wartościach. Reformatorskie dzieło mijającej dekady ku temu przecież zmierzało. Jestem dumny, że mój rząd oddając prawo decydowania o swoim losie mieszkańcom wspólnot lokalnych, dzieła tego dopełnił. Zbudowaliśmy państwo, które pozwala swoim obywatelom swobodnie działać dla dobra wspólnego.
Pro publico bono
Czym jest dziś czyn obywatelski? Myślę, że po raz pierwszy w naszej historii jest to czyn rozumiany jako aktywność społeczna, a nie jako reakcja na zagrożenia zewnętrzne. Jest to także (wreszcie!) czyn radosny. Patriotyzm zawsze kojarzył się z działaniem niepartykularnym. Z przełamywaniem egoizmu, społeczną solidarnością i wielkodusznością. Ale przede wszystkim z odwagą. Trudno bowiem było wskazać w naszej historii czas, gdy zarazem czyn obywatelski nie wiązał się z ofiarą i wyrzeczeniem, gdy nie był obciążony ryzykiem. Za patriotyzm trzeba było płacić wysoką cenę, często cenę życia. Dlatego dla większości Polaków Święto Niepodległości jest dniem powagi, smutnej zadumy i refleksji. Dlatego często patriotyzm kojarzy się z wyzwaniem niedostępnym przeciętnemu człowiekowi. Tak wiele od niego wymagał.
Nadszedł jednak czas, gdy czyn obywatelski może stać się także źródłem powszechnej i wielkiej satysfakcji, bo płynącej z prostego czynienia dobra. W dodatku dziś, działając pro publico bono, można przyczyniać się do cywilizacyjnego rozwoju państwa, zwiększając jego dobrobyt. Nie wiąże się to z żadnym zagrożeniem czy ryzykiem, przeciwnie można "narazić się" jedynie na uznanie i szacunek innych. Działalność publiczna zaczyna, choć z licznymi jeszcze zahamowaniami, przynosić popularność, staje się naturalną drogą doboru ludzi najwyższego zaufania w państwie, pozwala upowszechniać pozytywne wzorce. Dzięki nim z kolei łatwiej o upowszechnianie takich postaw obywatelskich, którym przyświeca przede wszystkim dobro wspólne.
Każdy wysiłek pro publico bono służy ojczyźnie, poszerza bowiem przestrzeń wolności, zachęca obywateli do samoorganizacji. Mądrość narodu polega na tym, że potrafi nobilitować twórczą pracę obywatelską. Jest ona bowiem dowodem istnienia wspólnoty, potwierdza jej tożsamość i ciągłość historyczną. Każdy taki wysiłek - doceniony i dostrzeżony - wzmacnia zaufanie do państwa, jest gwarantem trwałości społecznych więzów. Gwarantem niepodległości i gwarantem naszej indywidualnej i zbiorowej wolności... A przecież: "Wolność jest najlepszą, najskuteczniejszą i najtańszą sztuką gospodarowania" (Ferdynand Zweig).
Fundament narodowego bytu
Z kraju o gospodarce scentralizowanej Polska stała się wreszcie bogata w przedsięwzięcia obywatelskie. Inicjatywa przyznawania nagród "Pro publico bono", której mam zaszczyt patronować, ma na celu przedsięwzięcia te dostrzec i docenić. Nic bowiem nie jest dobitniejszym świadectwem solidarności niż praca dla dobra wspólnego. A właśnie taka praca tworzy fundament narodowego bytu.
11 listopada 1999 roku w Krakowie kapituła konkursu "Pro publico bono" pod przewodnictwem prof. Andrzeja Zolla (i honorowym pana Jana Nowaka-Jeziorańskiego) wyłoni pierwszych laureatów. Jeśli ta inicjatywa zyska poparcie społeczne, stanie się corocznym wydarzeniem, dodając do klimatu Święta Niepodległości niemały ładunek optymizmu i wiary w niezmierzone pokłady patriotyzmu.
Naszego prawdziwego narodowego bogactwa.
|
Święto Niepodległości, na przełomie tysiącleci, stwarza szczególną okazję do refleksji nad dokonaniami dwóch pokoleń: tego, którego udziałem stało się w 1918 roku odzyskanie wolności i tego, które niepodległą Rzeczpospolitą od dziesięciu lat współtworzy.Jaka jest dzisiejsza wymowa słowa patriotyzm? Jak teraz układają się relacje między Polakami a ich państwem? Na czym w 1999 roku polega czyn obywatelski? Odpowiedzi na te pytania postanowiłem w tym roku poszukać w Krakowie, "mateczniku polskości", w mieście, gdzie historia i współczesność przenikają się w stopniu najpełniejszym.Wawel i jego sarkofagi to żywa pamięć znamienitej przeszłości. Na tyle żywa, że jak mickiewiczowska pieśń "uszła cało" z zawieruchy historii. Przekazywano ją w rodzinie, w Kościele, uczono z książek. Właśnie dlatego Polska - skreślona z mapy Europy - nie była dla pokoleń czasu niewoli abstrakcją, lecz obowiązkiem do spełniania. Dzięki tej pamięci naród przetrwał, a w kluczowym momencie historii dostrzegł swoją szansę i miał odwagę z niej skorzystać. Dlatego krakowskie rozważania o patriotyzmie trzeba rozpocząć od hołdu złożonego bohaterom narodowym przy grobie marszałka Józefa Piłsudskiego i przy prochach bezimiennych żołnierzy Rzeczypospolitej.
Nie sposób dziś negować osiągnięć II Rzeczypospolitej. Z perspektywy czasu tamte dokonania zdumiewają śmiałością i rozmachem. Pokolenie, które czynem zbrojnym wywalczyło wolność nie zmarnowało jej, choć nie dane mu było dokończyć dzieła odbudowy polskiej państwowości. My, przedstawiciele pokolenia "Solidarności", odzyskawszy suwerenność po półwieczu komunizmu, czujemy się tamtego dzieła kontynuatorami. Czym dla mnie jako premiera polskiego rządu jest odzyskane na nowo państwo? Przede wszystkim wspólnotą polityczną władz centralnych i samorządu, dobrem wspólnym obywateli. Czym jest dziś czyn obywatelski? Myślę, że po raz pierwszy w naszej historii jest to czyn rozumiany jako aktywność społeczna, a nie jako reakcja na zagrożenia zewnętrzne.
|
REKONSTRUKCJA RZĄDU
Aby wiedzieć, jakie zmiany są potrzebne, trzeba ustalić, co szwankuje
Najpierw struktury, potem personalia
ALICJA KRZĘTOWSKA
JANUSZ A. MAJCHEREK
Politycy rządzącej koalicji zapowiadają rekonstrukcję gabinetu, przy czym większość koncentruje się na personaliach, sugerując wymianę tych lub innych ministrów, a nawet premiera. Opozycja z kolei nawołuje gromko do zasadniczej zmiany polityki rządu. Sugestie jednych i drugich opierają się na błędnym lub nierzetelnym rozpoznaniu rzeczywistych problemów.
Aby ustalić, jakich zmian potrzebuje rządzący układ, przeżywający niewątpliwy kryzys, należy wnikliwie rozpoznać sytuację, w której się obecnie znajduje, a to wymaga innego spojrzenia, niż proponują autorzy propagandowych haseł, sloganów i zaklęć. Niezbędne w tym celu jest odróżnienie i odrębne potraktowanie trzech przynajmniej kluczowych aspektów: polityki rządu w jej warstwie merytorycznej, sposobów jej praktycznej realizacji oraz postrzegania ich przez opinię publiczną. Dopiero potem można się zastanawiać, co w każdej z tych kwestii trzeba i da się zmienić.
Merytoryczny trzon
Polityka obecnego rządu, rozumiana w sensie merytorycznym i tematycznym, opiera się na kilku strukturalnych reformach, których potrzeby nikt uczciwy i przytomny nie może kwestionować, a wielu obiektywnych analityków i komentatorów nawoływało do ich realizacji od lat.
Reformy te obejmują kilka newralgicznych dziedzin życia publicznego i dotyczą bezpośrednio lub pośrednio sytuacji milionów osób, często naruszając ich grupowe i indywidualne interesy. Chodzi o te dziedziny i branże, które z różnych powodów pozostały poza zasięgiem reform balcerowiczowskich z początku dekady. Dokonywane w nich obecnie głębokie przekształcenia strukturalne wywołują reakcje podobne do tych, z jakimi spotykał się program Leszka Balcerowicza w 1990 r. - i w większości równie nieuniknione. Wówczas wprowadzenie reguł wolnego rynku i konkurencji spowodowało szybką likwidację PGR, placówek "uspołecznionego" handlu i wielu państwowych przedsiębiorstw produkcyjnych, a w rezultacie zwolnienia z pracy i oczywiste niezadowolenie ich załóg, manifestowane masowymi protestami. Obecnie wprowadzenie realnego rachunku ekonomicznego, racjonalnego zarządzania i elementów konkurencji do sfery usług publicznych spowodowało naturalny niepokój personelu medycznego placówek opieki zdrowotnej, nauczycieli w szkołach, urzędników administracji terenowej i innych pracowników tzw. sfery budżetowej, których dotychczas nie rozliczano ze spełniania kryteriów efektywności i jakości świadczonych usług. W jeszcze większym stopniu dotyczy to górnictwa i rolnictwa, w których wskaźniki produktywności, wydajności pracy i ekonomicznej efektywności są fatalne, a więc wymagają szczególnie głębokich zmian.
Założeń reformy emerytalnej nikt rozsądny i uczciwy nie może kwestionować, nowy ustrój szkolny poszerza i uelastycznia proces edukacji, wprowadzony niedawno system ubezpieczeń zdrowotnych jest zgodny ze standardami europejskimi, programy restrukturyzacji górnictwa czy kolei idą w kierunku rzeczywistego zracjonalizowania tych branż. Tego żadna zmiana polityki rządu nie powinna naruszać czy podważać.
Fikcyjne alternatywy
Kiedy do zmiany polityki rządu nawołują politycy SLD, jest to w dużym stopniu pusta, propagandowa retoryka i objąwszy władzę wiele w owym merytorycznym trzonie reform by nie zmienili, konsumując politycznie ich efekty, podobnie jak w latach 1993 - 1997.
Groźniejsze są nawoływania do zmiany polityki rządu dobiegające ze strony ugrupowań chłopskich, na czele z radykalizującym się w rywalizacji z nimi PSL, bo ci rzeczywiście byliby gotowi proces przemian zatrzymać lub spowolnić. Zamiast zakłóceń towarzyszących wprowadzaniu kilku naraz głębokich reform, mają do zaproponowania co najwyżej stabilność w bezruchu, znaną z czasów Waldemara Pawlaka, która wówczas zresztą spowodowała kryzys rządowy i zepchnęła notowania rządu do poziomu porównywalnego z obecnym.
Gdy natomiast do zmiany polityki rządu, jej większego zbliżenia do programu AWS i oczekiwań społecznych wzywają sami politycy AWS, to mają zwykle na myśli konkretnie powszechne uwłaszczenie i politykę prorodzinną. To pierwsze jest niemożliwe do pogodzenia z zainicjowaną właśnie reprywatyzacją, też przecież mieszczącą się w programie AWS, ta druga jest zbiorem pobożnych życzeń lub łamańców w rodzaju ilorazu rodzinnego.
Zapoczątkowane niedawno reformy muszą być kontynuowane, bo ich zaniechanie wywołałoby jeszcze gorsze skutki.
Paraliż strukturalny
Czym innym jest natomiast sposób sprawowania władzy, w tym zwłaszcza wprowadzania owych reform przez obecny rząd.
Błędy można wyliczać długo, wskazując na nieprawidłowości w funkcjonowaniu mnóstwa instytucji, którymi obecny układ rządzący kieruje lub na kierowanie którymi ma wpływ, począwszy od kas chorych, przez ZUS, rozmaite agendy i agencje rządowe, na Ministerstwie Spraw Wewnętrznych jeszcze nie kończąc. Przegląd i wyeliminowanie tych błędów to kluczowe zadanie. Poprawienie sytuacji często wymagałoby usunięcia osób nie umiejących sobie poradzić i zastąpienia ich fachowcami wysokiej klasy, biegłymi w technicznych szczegółach i zawiłościach, których rozwiązywanie decydować będzie teraz o powodzeniu przemian. Problem, wbrew pozorom, nie jest jednak natury personalnej, lecz ma charakter strukturalny.
Rzecz w tym, że obecna struktura AWS uniemożliwia prowadzenie sprawnej i skutecznej polityki. Krytyka premiera i sugestie zmiany na tym stanowisku nie mają sensu, dopóki obsada resortów i wielu innych instytucji wyznaczona jest według ustalonych z góry parytetów i szef rządu musi zagwarantować miejsca nominatom konkretnej partii. Premier jest ubezwłasnowolniony skomplikowanym układem interesów wewnątrz AWS i nie będzie rządzić skutecznie bez ich naruszenia, a to grozi rozpadem głównego ugrupowania koalicyjnego i utratą rządów w ogóle. To są źródła decyzyjnego paraliżu i kiedy liderzy poszczególnych frakcji w AWS wzywają premiera do większej stanowczości, prezentują zdumiewającą hipokryzję. To oni właśnie decydują bowiem o przydzielaniu stanowisk swoim zasłużonym działaczom i pilnie strzegą nienaruszalności własnych stref wpływów w układzie władzy.
Największą zatem przeszkodą w procesie poprawy skuteczności i sprawności rządzenia jest wewnętrzna struktura głównego ugrupowania rządzącego, uniemożliwiająca pozbywanie się ewidentnych nieudaczników i bałaganiarzy, odsuwająca na plan dalszy kryterium kompetencji i paraliżująca przeprowadzanie niezbędnych zmian.
Styl przesłania treść
Szkopuł największy zaś w tym, że to właśnie styl rządzenia, w tym zwłaszcza wprowadzania reform, w największym stopniu rzutuje na społeczną ocenę samych reform, a więc i rządu, który z ich realizacji uczynił podstawę swojego programu.
Przykładem bodaj najjaskrawszym są działania prezesa ZUS, dyskredytujące reformę emerytalną, najmniej kontrowersyjną, nie budzącą większych protestów i potencjalnie stanowiącą największy sukces tego rządu. Przyczyny kłopotów ZUS są złożone, lecz obecny prezes ewidentnie nie potrafił sobie z nimi poradzić i najbardziej elementarne zasady socjotechniki nakazywałyby jego odwołanie dla ratowania opinii o tej reformie oraz wizerunku rządu i premiera jako jego rzeczywistego szefa. Tymczasem skomplikowane układy, które wyniosły tego działacza związkowego na fotel prezesa, uniemożliwiają usunięcie go z niego, pozwalając, by kolejnymi swoimi wystąpieniami i poczynaniami coraz bardziej kompromitował układ rządzący, którego jest tak eksponowanym członkiem.
Okazuje się, że najskuteczniejszym sposobem pozbycia się marnego i krytykowanego funkcjonariusza rządu jest rzucenie nań podejrzeń lustracyjnych. Niestety, jest to także sposób eliminowania kompetentnych i fachowych.
Niedostatki dyscypliny
Przeprowadzane przez rząd reformy wymuszają poprawę efektywności i dyscypliny w wielu dziedzinach i branżach. Nie będzie to możliwe, jeśli sam rząd i rozmaite instytucje przez układ rządzący kontrolowane, same nie będą zdyscyplinowane i efektywne. Tego zaś nie da się osiągnąć przy obecnej strukturze głównego ugrupowania rządzącego, gdy rozmaite kilkunastoosobowe grupki partyjno-poselskie wymuszają realizację swoich partykularnych interesów i zaspokajanie żądań, będących zwykle odstępstwami od ogólnych i spójnych koncepcji, szantażując właśnie złamaniem dyscypliny w ważnych głosowaniach.
AWS jest dotknięta głębokim kryzysem strukturalnym i związanym z nim kryzysem przywództwa, co przekłada się na pracę rządu. Niezdyscyplinowany rząd, uzależniony od niezdyscyplinowanego klubu poselskiego, nie jest w stanie utrzymywać dyscypliny społecznej, stąd masowe rozprzężenie, upowszechnienie pozaprawnych form walki o grupowe interesy, bezkarne awantury wszczynane w miejscach publicznych, co pogłębia obraz chaosu i wymykania się sytuacji spod kontroli.
Lepiej plam unikać, niż je wywabiać
A to właśnie obraz funkcjonowania rządu i jego agend, utrwalający się w społecznej świadomości, tworzy jego niekorzystny wizerunek publiczny, przysparzając mu dodatkowych kłopotów.
Ani opinia publiczna, ani większość mediów i pracujących w nich dziennikarzy nie chce lub nie umie wnikać głęboko w istotę i sens reform, poprzestając na rejestrowaniu powierzchownych zjawisk towarzyszących ich wprowadzaniu. Ponadto zmiany te dają wygodny pretekst do przypisania im sprawstwa wszelkich kłopotów. Dziecko posłane do gimnazjum potknęło się o krawężnik i rozbiło kolano - winien minister edukacji, który wymyślił gimnazja. Lekarz źle obszedł się z pacjentem - winne Ministerstwo Zdrowia i nadzorowana przez nie reforma systemu opieki zdrowotnej. Do tego sami nauczyciele, lekarze czy górnicy wykorzystują okazję, by odpowiedzialność za błędy w funkcjonowaniu swoich placówek i przedsiębiorstw przerzucać na rząd.
Będąc krytycznym wobec stylu sprawowania władzy, dla zachowania obiektywizmu trzeba też być krytycznym wobec stylu jego krytykowania, jaki niekiedy dominuje w wystąpieniach opozycji, enuncjacjach mediów i dyskusjach publicznych. Na to jednak rząd wpływu nie ma i ani nie powinien go mieć, ani się o to upominać. Jedyne co może, to nie dawać dodatkowych, łatwych pretekstów do krytyki, zwłaszcza poprzez wewnętrzne rozgrywki, kłótnie i przepychanki, stwarzające wrażenie dekompozycji układu rządzącego. Nic i tak nie powstrzyma tych, którzy wyzywają Balcerowicza od złoczyńców, a premiera Buzka od zdrajców i agentów, nie mogą jednak podobnych opinii formułować członkowie rządzącego układu. Trzeba liczyć na to, że taki styl atakowania rządu zaszkodzi raczej reputacji atakujących niż atakowanych.
|
Polityka rządu, rozumiana w sensie merytorycznym, opiera się na kilku strukturalnych reformach, których potrzeby nikt nie może kwestionować.Reformy te dotyczą milionów osób, często naruszając ich interesy. wprowadzenie realnego rachunku ekonomicznego i elementów konkurencji do sfery usług publicznych spowodowało naturalny niepokój personelu medycznego, nauczycieli, pracowników sfery budżetowej. Zapoczątkowane reformy muszą być kontynuowane.
Czym innym jest sposób wprowadzania owych reform przez rząd.Największą przeszkodą w procesie poprawy skuteczności rządzenia jest wewnętrzna struktura ugrupowania rządzącego, uniemożliwiająca pozbywanie się nieudaczników.styl rządzenia rzutuje na społeczną ocenę reform i rządu.Przykładem są działania prezesa ZUS, dyskredytujące reformę emerytalną. zasady socjotechniki nakazywałyby jego odwołanie dla ratowania opinii o reformie. Tymczasem skomplikowane układy uniemożliwiają usunięcie go.Przeprowadzane przez rząd reformy wymuszają poprawę efektywności i dyscypliny. Nie będzie to możliwe, jeśli rząd i instytucje przez układ rządzący kontrolowane, same nie będą zdyscyplinowane i efektywne. Tego nie da się osiągnąć przy obecnej strukturze głównego ugrupowania rządzącego.
|
ZDROWIE
Konkurs ofert na świadczenia zdrowotne na 2000 rok
Pieniędzy mniej, trzeba oszczędzać
W kasach chorych kończy się konkurs ofert na udzielanie świadczeń zdrowotnych w 2000 roku. Większość kas zakłada, że będzie mogła przeznaczyć na nie tyle samo lub nawet mniej pieniędzy co w tym roku. Z optymizmem powita Nowy Rok szef Śląskiej Kasy Chorych Andrzej Sośnierz.
Zachodniopomorska Regionalna Kasa Chorych podpisała na razie kontrakty z 54 szpitalami na terenie województwa. Nie zawarto umowy ze szpitalem w Świnoujściu i Koszalinie. Pierwszy wycenił swoje usługi na 8 mln zł, podczas gdy kasa zaoferowała tylko cztery. Druga placówka swoje potrzeby oceniła na 43 mln zł. Kasa zaproponowała 31 mln zł. Wobec znacznych rozbieżności kasa ogłosiła nowy konkurs ofert. Termin ich składania mija 31 grudnia 1999 roku.
Zakończono natomiast kontraktowanie ambulatoryjnych usług specjalistycznych. Ze zgłoszonych do konkursu 205 jednostek z województwa i 24 spoza wybrano odpowiednio 164 oraz pięć ofert.
Kasa nie podpisała jeszcze kontraktów z lekarzami podstawowej opieki zdrowotnej. Rozstrzygnięcie tego konkursu zaplanowano na 15 stycznia. Do tego czasu lekarze mogą przyjmować pacjentów ze zgłoszonej przez siebie listy, którą kasa traktuje jako promesę umowy.
Od nowego roku pogotowie ratunkowe w województwie ograniczy się tylko do funkcji transportowej i udzielania pierwszej pomocy w sytuacjach zagrożenia zdrowia i życia pacjenta. Porad lekarskich w nie wymagających nagłej reakcji przypadkach mają udzielać dyżurujący przez całą dobę lekarze podstawowej opieki zdrowotnej. Ta zmiana nie została w Szczecinie wcześniej publicznie nagłośniona i wywołała pod koniec roku istną burzę. Punktem zapalnym było niepodpisanie przez kasę chorych kontraktu z pogotowiem na świadczenie usług ambulatoryjnych, co oznacza likwidację wielu ambulatoriów, w tym wyremontowanego ambulatorium chirurgicznego w Szczecinie. Przez rok przewinęło się przez nie około 18,5 tys. pacjentów. Dopiero w tym tygodniu po kolejnych negocjacjach kasa zdecydowała o podpisaniu miesięcznej umowy z pogotowiem, obejmującą pracę ambulatorium chirurgicznego.
Biedniej na Warmii i Mazurach...
W 1999 roku Warmińsko-Mazurska Kasa Chorych jako jedna z nielicznych w Polsce pracowała bez strat. W 2000 roku budżet kasy wyniesie około 721 mln zł. Jest to o prawie 20 mln zł mniej niż w tym roku (740 mln zł). Oznacza to, że pieniędzy na lecznictwo będzie o 2,6 proc. mniej, a uwzględniając przyszłoroczną inflację i nowe zadania, o ponad 10 proc. mniej. Dlatego podpisane kontrakty przyszłoroczne są średnio o kilkanaście procent niższe od tych z 1999 roku.
Zdaniem dyrektorów szpitali pieniędzy nie wystarczy na całoroczne funkcjonowanie jednostek. Według kasy jedenaście z czterdziestu szpitali będzie musiało "zmienić swoje zadania". Chodzi przede wszystkim o zmniejszenie zatrudnienia i liczby łóżek tzw. ostrych.
Na pierwszy ogień pójdą szpitale powiatowe w Dobrym Mieście, Lidzbarku Warmińskim, Nidzicy, Pasłęku i Węgorzewie, w których kasa chce zatrzymać kilka łóżek ostrych i utworzyć placówki opieki długoterminowej.
Kontrakty z nimi kasa podpisała na pół roku. W tym czasie kasa i starostwa mają wspólnie wypracować drogę dostosowania powiatowych szpitali do potrzeb rynku.
Starosta olsztyński Adam Sierzputowski uważa, że od reformy powiatowego lecznictwa żadne starostwo nie ucieknie. Na rynku powinny pozostać placówki najlepsze, nowocześnie wyposażone, z dobrą kadrą. Warunkiem zmian jest jednak współpraca kasy chorych z samorządami.
...oraz na Mazowszu
Mazowiecka Kasa Chorych będzie mogła wydać na świadczenia zdrowotne w 2000 roku tyle samo pieniędzy co w roku 1999. - Gdy uwzględnimy inflację, okazuje się, że pieniędzy mamy mniej - uważa Ewa Działowska z Biura Prasowego MKCh. Kasa zakończyła już konkurs ofert - najdłużej (bo do ostatniego czwartku) trwał konkurs na lecznictwo stacjonarne.
Mazowiecka Kasa Chorych będzie co kwartał ogłaszać nowy konkurs ofert na podstawową opiekę zdrowotną, by usługi w tym zakresie mogły świadczyć nowe placówki - niepubliczne zakłady opieki zdrowotnej, prywatne praktyki lekarskie - które spełnią formalne warunki.
Z oszczędności kasa w ogóle nie zakontraktowała ambulatoryjnych świadczeń specjalistycznych poza terenem województwa. - Jeżeli taka porada będzie konieczna w nagłym przypadku, kasa ureguluje rachunek - zapewnia Ewa Działowska. Sprawy będą musiały być rozpatrywane indywidualnie.
Nowe reguły kasa wprowadza w stomatologii. W 1999 roku placówkom, które podpisały kontrakt na świadczenie usług, przypisano określoną liczbę punktów. Za każdy zabieg odpisywało się punkty - na przykład za założenie opatrunku 80. Po wyczerpaniu limitu placówka nie mogła już leczyć zębów bezpłatnie, a pacjenci, których nie stać było na płacenie za usługi, musieli szukać gabinetu, który punkty jeszcze miał.
W 1999 roku MKCh podpisała 585 kontraktów - w 2000 roku świadczenia stomatologiczne w ramach kontraktów będzie udzielać 456 placówek na terenie całego województwa. Każda dostanie minimum 70 tysięcy punktów. Według MKCh, choć będzie mniej placówek, pacjenci będą zadowoleni - będą mogli kontynuować leczenie w placówce, którą wybiorą.
Tymczasem przewodniczący Komisji Zdrowia Rady Powiatu Warszawskiego Witold Paweł Kalbarczyk zaprotestował przeciw ograniczeniu liczby świadczeń zakontraktowanych przez kasę. W liście do władz MKCh napisał, że w stosunku do roku 1999 w 2000 roku liczba świadczeń specjalistycznych kupionych przez MKCh zmniejszy się o około 30 - 40 proc., co utrudni do nich dostęp.
Rzeczniczka kasy Wanda Pawłowicz zapewniła, że przy wyborze ofert kasa kierowała się m.in. ich ceną. MKCh zrezygnowała z oferty na specjalistyczne świadczenia ginekologiczne warszawskiego Szpitala Położniczo-Ginekologicznego im. św. Zofii. - Dyrektor zaproponował stawkę za poradę ginekologiczną w wysokości stu złotych i nie chciał jej obniżyć - wyjaśniła.
Dostatniej na Śląsku
Ponad 2 mld 165 mln zł, czyli o blisko 50 mln zł więcej niż w roku 1999, może wydać na świadczenia w 2000 roku Śląska Kasa Chorych. Nadwyżka ta pochodzić ma z wyższej ściągalności składek. W listopadzie do ŚKCh wpłynęło 101,8 proc. składek - płacili je również dłużnicy.
- Wzrośnie liczba wielu udzielanych świadczeń - porad specjalistycznych, dializoterapii, nie powinno być trudności z dostępem do endoprotez biodrowych i kolanowych - poinformował szef kasy Andrzej Sośnierz. Bardziej dostępne będą też usługi stomatologiczne.
Kasa prawdopodobnie zamknie rok z niewielką nadwyżką finansową - środki te zostaną przesunięte na obecny rok.
ŚKCh nie wie, ile dokładnie osób do niej należy - ZUS nie przekazał tych informacji - prawdopodobnie jest to jednak około 4,6 mln ubezpieczonych. Według Sośnierza śląska służba zdrowia mogłaby leczyć w swych placówkach mieszkańców jeszcze jednego średniej wielkości województwa.
Dlatego też w województwach ościennych ŚKCh prowadziła ostatnio intensywną kampanię reklamową pod hasłem "Śląska? Tak... to moja szansa". Sośnierz liczy, że do kierowanej przez niego kasy zapisze się minimum kilkanaście tysięcy osób. Poza województwem śląskim kasa otworzyła cztery filie: w Olkuszu, Chrzanowie (Małopolskie), Pajęcznie (Łódzkie) i Włoszczowie (Świętokrzyskie). SOL, KORESPONDENCI "RZ"
|
W kasach chorych kończy się konkurs ofert na udzielanie świadczeń zdrowotnych w 2000 roku. Większość kas zakłada, że będzie mogła przeznaczyć na nie tyle samo lub nawet mniej pieniędzy co w tym roku. Zachodniopomorska Regionalna Kasa Chorych podpisała na razie kontrakty z 54 szpitalami na terenie województwa. nie podpisała jeszcze kontraktów z lekarzami podstawowej opieki zdrowotnej. Rozstrzygnięcie tego konkursu zaplanowano na 15 stycznia. Do tego czasu lekarze mogą przyjmować pacjentów ze zgłoszonej przez siebie listy, którą kasa traktuje jako promesę umowy.Od nowego roku pogotowie ratunkowe w województwie ograniczy się tylko do funkcji transportowej i udzielania pierwszej pomocy w sytuacjach zagrożenia zdrowia i życia pacjenta. Porad lekarskich w nie wymagających nagłej reakcji przypadkach mają udzielać dyżurujący przez całą dobę lekarze podstawowej opieki zdrowotnej. Ta zmiana wywołała pod koniec roku istną burzę. Punktem zapalnym było niepodpisanie przez kasę chorych kontraktu z pogotowiem na świadczenie usług ambulatoryjnych. W 1999 roku Warmińsko-Mazurska Kasa Chorych jako jedna z nielicznych w Polsce pracowała bez strat. W 2000 roku budżet kasy wyniesie o prawie 20 mln zł mniej niż w tym roku. Zdaniem dyrektorów szpitali pieniędzy nie wystarczy na całoroczne funkcjonowanie jednostek. Według kasy jedenaście z czterdziestu szpitali będzie musiało "zmienić swoje zadania". Chodzi przede wszystkim o zmniejszenie zatrudnienia i liczby łóżek tzw. ostrych..
|
ROZMOWA
Jerzy Pilch, sędzia na Turnieju Czterech Skoczni
Takie jest życie
Co się kryje pod pojęciem łącznej noty skoczka narciarskiego?
Jerzy Pilch: To jest suma dwóch ocen, za odległość i styl. Każda skocznia ma swój punkt konstrukcyjny, oznaczony literą K, kiedyś nazywany punktem krytycznym. Na skoczni w Garmisch-Partenkirchen punkt konstrukcyjny jest na 115. metrze. Każdy uczestnik konkursu, który osiąga taką odległość, otrzymuje 60 punktów. Za każdy metr bliżej odejmuje mu się 1,8 punktu, a jeśli skacze on o metr dalej, to taką wartość mu się dodaje. Tak więc skok na odległość np. 100 metrów jest oceniony następująco: od maksymalnej noty 60 pkt. odejmujemy 15 razy 1,8, czyli 27 pkt., co równa się 33 pkt. Skok na odległość np. 122 metrów, a taki miał Japończyk Harada, gdy bił rekord skoczni w Ga-Pa, ma następującą wartość: do noty 60 pkt dodajemy 7 razy 1,8, czyli 12,6 pkt., co równa się 72,6 punktu. Powtarzam, to jest nota za odległość, bo jest jeszcze nota za styl, której maksymalna wartość wynosi 20 pkt. u każdego z pięciu sędziów. Odrzuca się dwie z pięciu not skrajnych, a pozostałe trzy noty trzeba zsumować. Np. wspomniany Harada za skok na odległość 122 metrów za styl otrzymał noty: 17,0 - 18,5 - 17,5 - 17,5 - 18,0. Odrzucamy dwie skrajne, czyli 17,0 i 18,5, natomiast pozostałe trzy sumujemy i otrzymujemy liczbę 53 pkt. Wartość punktowa tego skoku jest następująca: 72,6 pkt. za długość, dodać 53 pkt. za styl równa się 125,6 pkt. i taką notę otrzymał Harada w noworocznym konkursie.
Z tego wywodu wynika, że widz lub telewidz musiałby mieć kalkulator, żeby obliczyć łączną notę skoczka.
To jest trudne, bo trzeba nie tylko mieć kalkulator, ale i znać współczynnik każdej skoczni. Telewidzom odradzałbym zajmowanie się w trakcie konkursu takimi obliczeniami, gdyż komputery robią to szybko, dokładnie i nie ma powodu, by im nie ufać.
Ile punktów otrzyma skoczek, który popełni wszystkie możliwe błędy?
Dostanie jeden punkt, bo suma wszystkich możliwych błędów nie przekracza liczby 19. Nigdy jako sędzia nie wystawiłem skoczkowi narciarskiemu noty równej jednemu punktowi i nigdy nie widziałem takiej noty na zawodach nawet początkujących narciarzy.
Jak wygląda, w myśl przepisów, perfekcyjny skok?
Po pierwsze nie wolno krzyżować tyłów nart, a przy stylu V uniknięcie tego nie jest takie łatwe. Po drugie narty powinny być utrzymane w jednej płaszczyźnie i za falowanie jednej lub drugiej obniża się notę. Po trzecie układ rąk winien być symetryczny, czego nie przestrzega np. tak dobry skoczek jak Norweg Bredesen, który steruje dłońmi jak lotnią, nawet jeśli są idealne warunki atmosferyczne. U niego jest to nawykiem, ale za to odejmuje się dziesiąte części punktu. Po czwarte nogi powinny być wyprostowane, czego dla odmiany nie przestrzega inny dobry skoczek, Fin Mika Laitinen. Ale straty punktowe za sam lot nie są dzisiaj duże, bo skoczkowie są coraz lepiej wyszkoleni.
Nie można tego powiedzieć o lądowaniu, ciągle odejmujecie punkty za lądowanie na przysiad zamiast na wykrok, nazywany telemarkiem. Ma o to do was pretensje m.in. Niemiec Dieter Thoma. Przy dalekich skokach lądowanie na obie nogi jest chyba bezpieczniejsze. Harada, gdy bił rekord skoczni w Ga-Pa, nie lądował telemarkiem...
On po prostu nie zdążył tego zrobić. Jest wielu skoczków, którzy dobrze opanowali lądowanie telemarkiem, ale przy bardzo długich skokach pewnie czują się bezpieczniej, gdy lądują na obie nogi, czyli na przysiad. Mnie, sędziego, podobnie jak moich kolegów, obowiązują przepisy, one zaś jednoznacznie określają, że lądowanie telemarkiem jest prawidłowe, a przysiad to błąd, za który musimy odejmować punkty. O tym, dlaczego tak jest, nie wypada mi dyskutować. Pilnujemy przestrzegania zasad, nawet jeśli mamy wątpliwości.
Celem skoczka i w ogóle sensem tego sportu jest osiąganie możliwie największej odległości. Skoczek chyba wie, jaki sposób lądowania jest dla niego bezpieczny. Gdy wybiera przysiad, a odrzuca telemark, to za ten przysiad jest karany, zabiera mu się punkty. Coś z tym trzeba począć...
Być może w niedługim czasie zmienią się przepisy i nie będziemy karać za to, co jest bezpieczniejsze, chociaż nie ulega wątpliwości, że brzydsze. Na razie skoczkowie szukają kompromisu i wielu z nich markuje lądowanie telemarkiem, co nam, sędziom, przysparza sporo trudności. Jak odejmujemy punkty za to, że telemark był ledwo zaznaczony, to skoczkowie oraz ich trenerzy mają do nas pretensje i mówią, że telemark jednak był. Na konkursach w Oberstdorfie i Ga-Pa na wieży sędziowskiej mieliśmy zainstalowane monitory, czego w przeszłości nie praktykowano, właśnie po to, by móc rzetelniej ocenić to nieszczęsne lądowanie. Ale na tych monitorach nie mieliśmy takiego obrazu jak telewidz, który na powtórkach, czasem parę razy, może dokładnie zobaczyć w zwolnionym tempie, jak skoczek ląduje, jakie ma trudności, dlaczego podpiera skok, czy upada. Na naszych monitorach widzieliśmy sam moment lądowania, mieliśmy rodzaj zdjęcia, które nie pokazuje ciągłości ruchu, a tylko jeden fragment. Bądź tu mądry i oceń, czy skoczek wylądował na obie nogi, a potem jedną z nich wysunął do przodu, czy zrobił to wcześniej. Gołym okiem jest to trudne do wychwycenia i czasem się mylimy, bo przecież wszystko to dzieje się bardzo szybko. Za brak telemarku odejmujemy dwa punkty. Jest to dużo przy wyrównanych umiejętnościach skoczków.
Kto dzisiaj skacze najładniej?
Oczywiście Japończycy, a spośród nich Funaki i Saitoh. Na konkursie w Oberstdorfie Saitoh otrzymał w sumie pięć maksymalnych not, czyli 20 punktów, i ja byłem tym sędzią, który nie wahał się dać mu maksymalnej noty. Ale gdybym miał wytypować najbardziej eleganckiego skoczka świata, to dzisiaj wymieniłbym Funakiego. Przed dwoma laty on strasznie szarżował, często miał upadki, ale w tym sezonie jest już bardziej rozważny. Skacze coraz dalej, coraz pewniej i jest naprawdę perfekcjonistą. Chociaż podczas kwalifikacji w Ga-Pa przy skoku na odległość 121 m nie lądował telemarkiem i odjąłem mu dwa punkty. Przy takich odległościach nawet Funaki na ryzykuje telemarku, ale on to robi świadomie. Jest dzisiaj skoczkiem numer jeden na świecie.
A jak skaczą Polacy z punktu widzenia polskiego sędziego?
Są bardzo poprawni, nie robią większych błędów. Latem na igelicie znakomicie technicznie skakał Krystian Długopolski, chyba najlepiej z naszych. Niestety, jak przychodzi do konkursów, skaczą dalej poprawnie, ale za blisko.
Zdarzyło się podczas tego turnieju, że polski sędzia, czyli pan, dał najniższą notę polskiemu skoczkowi, konkretnie Robertowi Matei, w skokach kwalifikacyjnych w Ga-Pa...
To zupełny przypadek, przyznaję, że było mi przykro. Nie jestem stałym bywalcem wielkich konkursów jako sędzia, nie mam jeszcze dużego doświadczenia i staram się być ostrożny. Odpowiednia komisja Międzynarodowej Federacji Narciarskiej bez przerwy analizuje rzetelność sędziów i zwraca szczególną uwagę na noty wystawiane rodakom. Mówiąc konkretnie, tępi się nieuczciwość sędziów, ich przychylność dla skoczków własnego kraju, co nie znaczy, że sędziowie są zawsze obiektywni.
Każda skocznia ma swoją strefę bezpieczeństwa i praktycznie na każdym konkursie ta strefa jest przekraczana. Dlaczego nie przerywa się konkursów, przecież to jest niebezpieczne?
Można powiedzieć - takie jest życie. Ważne konkursy są transmitowane przez telewizję, ona płaci duże pieniądze i w razie anulowania kolejki, a potem powtarzania, zaczynają się kłopoty organizacyjne. Strefę bezpieczeństwa przekraczają na ogół najlepsi skoczkowie i to oni zazwyczaj nie mają upadków. Po każdym takim przekroczeniu na wieży sędziowskiej zbiera się jury zawodów i podejmuje decyzję, czy kontynuować konkurs. Dzisiaj jest to tylko formalność, bo jak strefę bezpieczeństwa przekracza Funaki, Harada czy Thoma, przerwanie konkursu nie ma sensu.
rozmawiał w garmisch-partenkirchen Andrzej Łozowski
|
Co się kryje pod pojęciem łącznej noty skoczka narciarskiego?
Jerzy Pilch: To suma dwóch ocen, za odległość i styl.
Jak wygląda perfekcyjny skok?
nie wolno krzyżować tyłów nart. narty powinny być utrzymane w jednej płaszczyźnie i za falowanie jednej lub drugiej obniża się notę. układ rąk winien być symetryczny. nogi powinny być wyprostowane.
A jak skaczą Polacy?
skaczą poprawnie, ale za blisko.
|
POMOCE SZKOLNE
Szkołokrążcy, prywatni i państwowi
Ryzykowny biznes
ANNA PACIOREK
Na zakup pomocy szkolnych wydaje się z budżetu oświaty niewiele pieniędzy - od 0,5 do 1 proc. - szacuje MEN. Zakupy te są bardzo nierytmiczne. Zazwyczaj pod koniec roku, kiedy nagle pojawiają się środki finansowe szkoły starają się je upłynnić i biorą wszystko, co się da, a producenci nie są w stanie sprostać zamówieniom.
Skończyły się czasy, gdy bez aprobaty MEN szkoła nie mogła zakupić żadnej pomocy. Teraz wprawdzie funkcjonuje lista pomocy zalecanych przez MEN, ale nie jest ona obligatoryjna ani dla producentów, ani dla kupujących. Skończył się też monopol MEN w zakresie produkcji i dystrybucji pomocy dydaktycznych. Na rynku pomocy szkolnych trwa walka o klienta, walka między szkołokrążcami, oferującymi kiepski, a tani towar, którym nie zależy na umieszczeniu swoich produktów na liście MEN; dawnymi państwowymi producentami, przyzwyczajonymi do swej monopolistycznej pozycji oraz nowoczesnymi prywatnymi firmami, których produkty zbierają nagrody na krajowych i zagranicznych targach, jak np. ELBOX.
Trwanie w poczuciu misji
- Firmy państwowe, które działały na tym polu, były przyzwyczajone, że w MEN jest pewna pula pieniędzy na pomoce naukowe, jaka im się należy - mówi Paweł Bernas dyrektor ELBOX-u - a tu nagle pojawia się firma prywatna, która robi na tyle dobre pomoce, że MEN zdecydowało się włączyć jej wyroby do zakupów centralnych. Od tego momentu jesteśmy postrzegani jako ci, którzy wyciągają z kieszeni tych fabryk "ich" pieniądze. Od 1992 r. powstał jednolity front przeciwko ELBOX-owi wszystkich tych, którzy nie dorównują nam swoją ofertą.
Do głównych przeciwników ELBOX-u należą pracownicy resortowego Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego, który został przez MEN postawiony w stan likwidacji.
"Warunkiem właściwego funkcjonowania, tak potrzebnego Ośrodka - napisali oni w liście do ministra Jerzego Wiatra - były: nowoczesne i efektywne zarządzanie, właściwy nadzór nad Ośrodkiem i pracami tam prowadzonymi ze strony organu założycielskiego, zlecenie przez MEN koniecznych i odpowiednio wyprzedzających badań i studiów. Te warunki nie były spełnione (...) Od wielu miesięcy Ośrodek zmierzał ku upadkowi ekonomicznemu przy niekompetentnej postawie zarządu firmy oraz ignorancji i przyzwoleniu na taki stan rzeczy ze strony MEN. Dorobek ludzi i ich aktywność zostały zmarnowane i to - wszystko na to wskazuje - bezpowrotnie. Ludzie, związani tyle lat z pracą dla oświaty, zostali bez perspektyw."
Swoje "10 pytań do ministra Jerzego Wiatra" rozpoczynają tak: Jak to się dzieje, że w czasie gdy MEN doprowadza do likwidacji swojej agendy - Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego - znajdują się w ministerstwie pieniądze na finansowanie prywatnej firmy ELBOX?".
- Ośrodek w tej formule działania nie był w stanie się utrzymać - wyjaśnia Maria Branecka z MEN. - Ośrodek nie może tkwić w pozycji misji dziejowej, jak niektóre nasze drukarnie resortowe, którym też się wydawało, że nic im się nie może stać, bo przecież produkują szkolne podręczniki. Ośrodek działał w formule samofinansowania. Producenci popadli w kłopoty, więc przestali zamawiać w Ośrodku projekty. Ośrodek zaczął więc sam realizować swoje projekty, wchodzić w kooperację i sprzedawać - często z niezłym skutkiem. Natomiast funkcje badawcze zostały odsunięte na dalszy tor. Ośrodek jako jednostka badawczo-rozwojowa był zakwalifikowany przez KBN do kategorii D; nie udało mu się nigdy uzyskać z KBN środków na działalność naukową.
Co zostało z tych lat
Przed 1992 r. bez aprobaty MEN nie można było wprowadzać do obrotu żadnych pomocy naukowych, szkoły nie mogły kupować nic, co nie miało tej aprobaty. MEN nadzorowało producentów pomocy dydaktycznych - było organem założycielskim dla 9 fabryk pomocy naukowych. Nadzorowało również przedsiębiorstwa dystrybucyjne, czyli CEZAS-y - osiemnaście przedsiębiorstw zlokalizowanych w siedzibach dawnych województw plus w Toruniu.
W latach 80. notowano taki niedobór pomocy dydaktycznych, że XXIV Plenum KC PZPR zobowiązało ministra oświaty do wybudowania dwóch fabryk pomocy i zwiększenia produkcji. Zobowiązanie pozostało na papierze. A po 1990 r. w dziewięciu istniejących fabrykach pomocy szkolnych proces przekształceń własnościowych przebiegał niejednakowo. I tak fabrykę w Kętach, która robiła pomoce z drewna i meble przedszkolne, kupili spadkobiercy byłych właścicieli. Nie produkuje ona już pomocy dydaktycznych. Fabryka w Częstochowie upadła; wojewodzie pozostało skierowanie wniosku do sądu o wykreśleniu z rejestru. - Tam produkowano pomoce do chemii i fizyki, np. jako jedyna fabryka w Polsce wytwarzała episkopy - mówi Maria Branecka. - Tych pomocy nie ma i nie będzie.
Fabryka w Bytomiu została sprzedana za długi. Inwestor, który kupił fabrykę, podpisał umowę, że jeżeli nie będzie produkować pomocy dydaktycznych, to oprzyrządowanie przekaże do dyspozycji MEN. Kiedy część pracowników założyła spółkę MEN przekazało im oprzyrządowanie, dzięki któremu produkują niewielkie ilości brył geometrycznych.
Fabryki w Kartuzach i Olsztynie zostały sprywatyzowane metodą spółki pracowniczej; specjalizują się w produkcji mebli i tablic szkolnych.
Pozostałych zakładów nie udało się sprywatyzować i ostatnio, w związku ze zmianami centrum administracyjno-gospodarczego, zostały one przekazane przez MEN wojewodom. Fabryka w Poznaniu, dawniej mająca w ofercie ponad 200 pomocy dydaktycznych, obecnie produkuje szczątkowe ilości. Fabryka w Nysie jest w lepszej kondycji, robi nawet na indywidualne zamówienia pomoce z fizyki oraz pracy-techniki. Fabryka w Warszawie, specjalizująca się w produkcji preparatów do biologii z naturalnych materiałów jest w trudnej sytuacji, chociaż wynajmowała powierzchnie i miała z tego dochód. Fabryka w Koszalinie produkuje meble do internatów i szkół, dość drogie, ale dobre.
Przedsiębiorstwo Zaopatrzenia Szkół CEZAS w swoich 18 jednostkach zajmowało się przekazywaniem do szkół pomocy naukowych zgodnie z decyzjami MEN. Było pośrednikiem między resortowymi fabrykami i szkołami. Tylko CEZAS w Zielonej Górze wziął się także za produkcję. Po 1990 roku dwa CEZAS-y - w Bydgoszczy i Poznaniu - zostały zlikwidowane. Sprywatyzowano "ścieżką pracowniczą" CEZAS-y w Lublinie, Olsztynie, Toruniu, Wrocławiu, Zielonej Górze. CEZAS w Koszalinie został sprzedany. Pozostałe dziesięć przekazano wojewodom, przy czym w Opolu w stanie kwalifikującym się do upadłości, a w Szczecinie w stanie upadłości.
MEN miało też zaplecze naukowe w zakresie projektowania i wdrażania środków dydaktycznych. Był nim właśnie Ośrodek, którego likwidacja ma być zakończona do końca kwietnia. Drugi resortowy - Centralny Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Aparatury Badawczej i Dydaktycznej, czyli COBRABID, wywodzący się z dawnego resortu nauki i szkolnictwa wyższego - ma się lepiej, gdyż potrafił w porę dostosować się do gospodarki rynkowej.
Sporne zamówienia publiczne
Do czasu wejścia w życie przepisów o zamówieniach publicznych w 1995 roku MEN stosowało w ramach systemu pierwszego wyposażenia zakupy centralne na wyposażanie nowo otwieranych szkół.
- Jestem zwolenniczką zakupów centralnych, choć to może niepopularne - mówi Maria Branecka. - To się sprawdza przy zakupie komputerów, tak jak się sprawdziło przy zakupach telewizorów, magnetowidów, gdyż wtedy można załatwić lepsze warunki kontraktu. Zazwyczaj wstępną listę zakupów wysyłaliśmy do kuratorów z prośbą o ich wskazania i zamówienia. Potem komasowaliśmy te zamówienia, "przycinaliśmy" do naszych możliwości finansowych i kupowaliśmy centralnie. Zakupy trafiały do kuratoriów i dalej były dzielone na szkoły.
Raport NIK krytykował ten system, wskazywał przypadki, gdy zakupiono wyposażenie budynku, który jeszcze nie został wykończony i meble trzeba było przechowywać w stodole. Jednak, zdaniem Marii Braneckiej, nawet to składowanie nie było złym rozwiązaniem, gdyż w sumie meble zostały kupione taniej.
Ustawa o zamówieniach publicznych przewiduje także zakupy z wolnej ręki - jeśli np. jakiś produkt ma jednego producenta, a przecież wszystkie środki z listy MEN są wyrobami unikalnymi.
- W 1995 r. rozpętała się burza prasowa - wspomina naczelnik Branecka. - Zarzucano nam, że kupujemy coś, na co kuratorzy nie mają ochoty. Kierownictwo MEN wycofało się z zamówień centralnych, a urząd zamówień publicznych nie wyraził zgody na zakup pomocy dydaktycznych z wolnej ręki. W końcu roku pieniądze rozdzielono na kuratoria. Jedni kupili pomoce naukowe, inni przekazali te środki na opał, jeszcze inni na inwestycje. To było 52,5 mld starych zł. Rozpoczęło się szaleńcze wydawanie pieniędzy - producenci pracowali na trzy zmiany, a i tak nie mogli sprostać zamówieniom.
- Zakup bez przetargu to problem, z którym będą się spotykać wszyscy producenci pomocy naukowych, które nie mają odpowiedników, są na rynku unikalne - mówi dyrektor Bernas.
Jeden z zarzutów stawianych ministrowi Wiatrowi przez Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego dotyczył zaliczek danych przez MEN firmie ELBOX.
- Wszystkie transakcje producentów pomocy dydaktycznych związane z centralnym zaopatrzeniem szkół były związane z przedpłatami - mówi Paweł Bernas. - Zaliczkowanie jest uzasadnione, gdyż żeby zrealizować kontrakt, firma musi brać kredyty w banku. Nie widzę w tym nic zdrożnego, aby zamiast zapłacić nadwyżkę w postaci obsługi kredytu komercyjnym bankom, która przyczynia się do zwiększenia ceny, MEN otrzymywało w ramach kontraktów znaczące rabaty albo dostawy większej ilości produktów niż zamówiono.
Np. kontrakt ELBOX-u na 1996 r. zawarty na kwotę 413 tys. zł przewidywał dostarczenie dodatkowych bezpłatnych 100 kompletów oprogramowania ELI 2.0 i 1400 dodatkowych kompletów materiałów dydaktycznych na kwotę 49 tys. 755 zł. Poza tym firma zobowiązała się do ogłoszenia i sfinansowania konkursu dla nauczycieli na opracowanie konspektu lekcji z wykorzystaniem pakietu ELI 2.0
Lista zalecanych środków dydaktycznych
Minister edukacji już nie aprobuje, tak jak kiedyś, pomocy dydaktycznych do użytku szkolnego, a jedynie zaleca ich stosowanie. Przy czym system ten jest dobrowolny, rekomenduje się pomoc dydaktyczną na wniosek producenta, po wykazaniu się przez niego dwoma pozytywnymi recenzjami recenzentów z listy MEN. Ta lista istnieje od 1992 roku. Jest na niej 115 specjalistów, rekomendowanych przez np. szkoły wyższe i wojewódzkie ośrodki metodyczne. Recenzję zleca producent i za nią płaci. Po pozytywnych recenzjach dana pomoc naukowa zostaje umieszczona w wykazie pomocy zalecanych przez MEN do użytku szkolnego. Obecnie w wykazie jest 258 zalecanych pozycji, dalsze pięć jest w trakcie zatwierdzania. Swoje produkty umieściło w nim 43 dystrybutorów i 55 producentów.
- Zdecydowanie wolę iść do recenzenta z wydrukiem komputerowym, niż drukować instrukcję w liczbie 1000 egzemplarzy - mówi dyrektor Bernas. - Iść z prototypem pomocy, bo traktujemy recenzję, jako coś, co może nam pomóc, żeby nasz wyrób był dobry i merytorycznie bezbłędny. Zasada, aby produkt był wzięty z magazynu, to znaczy np. z wydrukowaną instrukcją, jest przede wszystkim nieekonomiczna.
- Z tej procedury korzysta niewielka część producentów - mówi Maria Branecka. - System nie jest bardzo popularny, bo jeżeli inni mogą dobrze żyć, sprzedając do szkół naprawdę byle co, to dobrzy producenci nie do końca mają motywację, by ubiegać się o wpis do wykazu. Gdyby były jakiekolwiek preferencje np. przy zakupach środków dydaktycznych, to może i ta lista byłaby obszerniejsza. A szkoły miałyby pewność, że kupują pomoc bez błędów. Ale nie mamy możliwości administracyjnych - nie możemy zaleceń zamienić na nakaz.
- Na rynku pomocy naukowych jest sporo dobrych firm prywatnych, wśród których zdecydowanie wybija się ELBOX - dodaje Maria Branecka - a też dużo firm, które osiągają znacznie wyższe obroty niż te pierwsze. One opierają się na sprzedaży obwoźnej; nie są to firmy, które się reklamują czy wystawiają na targach pomocy dydaktycznych. Ich tam nie widać, podobnie jak w wykazie pomocy zalecanych przez MEN do użytku szkolnego. Za to było kilka skierowań do prokuratury o kradzież praw autorskich. Tacy producenci funkcjonują na rynku i to zupełnie nieźle - po prostu jeżdżą od szkoły do szkoły sprzedając swoje wyroby. Nie zawsze są to wyroby, które by przeszły przez nasze sito recenzenckie, trafiają się nawet plansze z błędami ortograficznymi. Oni wygrywają konkurencję, dlatego że robią pomoce tanie, nieomal jednorazowego użytku. A gdy szkole brakuje środków, to o wiele łatwiej jej wydać 10 zł niż kilkaset.
System do naprawy
Z całą pewnością zaopatrywanie szkół w pomoce naukowe wymaga zmian, można powiedzieć systemowych, chociaż nie wszystkie mogą być natychmiast wprowadzone. Niewykonalne wydaje się na razie uregulowanie rynku zamówień, gdyż szkoły nie otrzymują rytmicznie środków na zakupy pomocy dydaktycznych.
Jak np. przeciwdziałać szkołokrążcom, którzy szybko pojawiają się w szkole, tam gdzie w danym momencie są "rzucone" środki na zakup pomocy naukowych i oferują niedobry, a tani towar?
- Oni zgarniają te pieniądze z rynku - mówi dyrektor Bernas. - Przyjeżdżamy do szkoły i słyszymy: ale my już zrobiliśmy zakupy! I pokazują nam, np. bryły geometryczne za 10 zł w woreczku od maślanki, parę rurek plastikowych i trochę łączników. Pomimo iż na woreczku narysowano wiele brył, części z nich nie da się złożyć, ponieważ zaoszczędzono na łącznikach. U nas cały zestaw brył, do wykorzystania przez wiele lat, kosztuje ok. 500 złotych.
Zdaniem dyrektora Bernasa system zalecania pomocy naukowych powinien być obligatoryjny, gdyż wtedy nauczyciel miałby pewność, że pomoce dydaktyczne kupowane przez szkoły nie zawierają błędów.
MEN zamierza promować pomoce dydaktyczne ze swojej listy, wyposażając w nie WOM-y, wyższe szkoły pedagogiczne, żeby obecni i przyszli nauczyciele wiedzieli, z jakich pomocy mogą korzystać.
MEN wydało rozporządzenie, na mocy którego od 1 maja producentów mebli szkolnych będą obowiązywały certyfikaty na zgodność z normą. Szkoła nie będzie mogła kupić mebli, jeżeli producent nie będzie miał certyfikatu. Certyfikat będzie też wymagany na środki dydaktyczne zasilane napięciem wyższym niż bezpieczne i pomoce dydaktyczne, które emitują szkodliwe promieniowanie. W planach MEN ma jeszcze opracowanie standardów wyposażenia medialnego szkół, pod kątem nowych podstaw programowych.
- Przymierzamy się do przeglądu wszystkich środków dydaktycznych zalecanych do użytku szkolnego w grupach tematycznych - mówi Maria Branecka. - Być może spotkanie recenzentów doprowadzi do zweryfikowania tej listy.
|
Skończyły się czasy, gdy bez aprobaty MEN szkoła nie mogła zakupić żadnej pomocy. Teraz wprawdzie funkcjonuje lista pomocy zalecanych przez MEN, ale nie jest ona obligatoryjna ani dla producentów, ani dla kupujących.Na rynku pomocy szkolnych trwa walka o klienta, walka między szkołokrążcami, oferującymi kiepski, a tani towar, którym nie zależy na umieszczeniu swoich produktów na liście MEN; dawnymi państwowymi producentami, przyzwyczajonymi do swej monopolistycznej pozycji oraz nowoczesnymi prywatnymi firmami, których produkty zbierają nagrody na krajowych i zagranicznych targach, jak np. ELBOX.Do czasu wejścia w życie przepisów o zamówieniach publicznych w 1995 roku MEN stosowało w ramach systemu pierwszego wyposażenia zakupy centralne na wyposażanie nowo otwieranych szkół.Raport NIK krytykował ten system. Ustawa o zamówieniach publicznych przewiduje także zakupy z wolnej ręki - jeśli np. jakiś produkt ma jednego producenta, a przecież wszystkie środki z listy MEN są wyrobami unikalnymi.Minister edukacji już nie aprobuje, tak jak kiedyś, pomocy dydaktycznych do użytku szkolnego, a jedynie zaleca ich stosowanie. Z całą pewnością zaopatrywanie szkół w pomoce naukowe wymaga zmian, można powiedzieć systemowych, chociaż nie wszystkie mogą być natychmiast wprowadzone. Zdaniem dyrektora Bernasa system zalecania pomocy naukowych powinien być obligatoryjny, gdyż wtedy nauczyciel miałby pewność, że pomoce dydaktyczne kupowane przez szkoły nie zawierają błędów.
|
Zakłady Odzieżowe Bytom SA Uratować markę, odrzucając sentymenty z czasów realnego socjalizmu...
Głośno nad trumną...
BARBARA CIESZEWSKA
W ostatnich czterech latach firma przeszła dwa zawały. Pierwszy w 1997 roku, drugi jeszcze trwa. Wszystko wskazywało na to, że zakończy żywot w środę, 25 lipca tego roku. Akcjonariusze na nadzwyczajnym walnym zgromadzeniu jednogłośnie zdecydowali jednak, że ZO Bytom SA funkcjonować ma przez następne trzy miesiące.
Problem jednak w tym, że odcięto kroplówkę. Główny akcjonariusz, czyli Bank Handlowy, przez trzy ostatnie lata na restrukturyzację firmy poświęcił około 12 mln zł i więcej nie zamierza w nią pompować. Po połączeniu z Citibankiem w BH procedury są jednoznaczne i stanowczo przestrzegane. Jeśli trzyletni okres restrukturyzacji nie przyniósł efektów i firma wciąż przynosi straty, nie ma mowy o dalszym finansowaniu. Co więcej, największe długi, rzędu 20 mln zł, firma właśnie ma wobec właściciela. Standardy BH nakazują ich egzekwowanie. Jeśli nie ma z czego, procedury nakazują zablokowanie kont. I tak się stało już w kwietniu. Przy wszelkich próbach, jakie zarząd czynił, by zdobyć kredyt na bieżącą działalność, bankowcy radzili jedynie: "... może pożyczy wam Bank Handlowy, wasz właściciel.... ". Uchwała ostatniego walnego zgromadzenia nakazuje jednak zarządowi "... Poszukiwanie alternatywnych źródeł finansowania bieżącej działalności spółki...", po czym następuje sześć kolejnych punktów.
Poszukiwanie pieniędzy
Zarząd firmy będzie zapewne usilnie starał się wypełnić wszystkie zalecenia, będzie szukał "alternatywnych źródeł finansowania", ale już dziś można wyobrazić sobie, jaka będzie odpowiedź ZUS, któremu firma winna jest 4 mln zł, na propozycję zamiany długu na akcje. Dobrze się stanie jeśli spółka matka, czyli ZO Bytom, będzie zasilana w fundusze na bieżącą produkcję dzięki zdolnościom kredytowym swych spółek córek - Bytom Collection czy Bytom Trade Mark. Trudno wyobrazić sobie, by w sytuacji, w jakiej znalazła się gospodarka, bankrutująca firma zdobyła kredyty na dalszą restrukturyzację, na potężną akcję marketingową, poszukiwanie nowych rynków. Tym bardziej jeśli jej konta zablokował sam potężny, bankowy właściciel.
Płacz nad upadającym, narodowym krawcem jest zrozumiały, choć mało racjonalny. Odzywają się sentymenty. W garniturach z Bytomia chodziły co najmniej trzy pokolenia Polaków. Ze zdobyciem "odrzutów eksportowych" nie mieli problemów tylko towarzysze sekretarze z najwyższych szczebli. O zakupach w firmowym sklepie za żółtymi firankami krążyły legendy. Zwyczajny, szary obywatel albo polował na "odrzuty" w sklepach, albo szukał dojść do fabryki. Jeszcze dzisiaj zdarza się, że poszukujący garnituru z Bytomia wysoko postawieni panowie, zamiast zajrzeć do jednego z 50 firmowych sklepów, gdzie półki uginają się od tysiąca ubrań, jadą wprost do bytomskiej fabryki.
Garnitury będą nadal
Jeśli okaże się, że ZO Bytom SA zostaną w połowie października zlikwidowane (co bardzo prawdopodobne), nie oznacza to, że z rynku znikną garnitury szyte w Bytomiu. Już dzisiaj część produkcji przejęły spółki córki, jak np. Bytom Collection czy Bytom Trade Mark. Najważniejsze jest to, aby uratować sam produkt i miejsca pracy - mówi Cezary Przybysławski, prezes firmy. Wierzyciele dopowiedzieliby zapewne, że ważna jest spłata długów.
Nie znikną z rynku nie tylko garnitury z Bytomia, nie musi też zniknąć marka. Można ją sprzedać - twierdzi prezes.
- Za ile?
- To trudne pytanie. W kraju marka może być dużo warta. Kiedy jednak holenderski inwestor kupował jedną ze znanych polskich marek odzieżowych... proszę nie pytać mnie, którą.... powiedział otwarcie, że dla niego warta jest zero złotych.
- Dlaczego, skoro była to znana marka?
- Była znana tylko w kraju, a dzisiaj nie kupuje się firmy, by produkować na kraj, bo to za mały rynek - wyjaśnia prezes.
Projekty wykreowania z ZO Bytom światowej marki można włożyć między bajki. To czyste mrzonki - twierdzi prezes. Nawet jeśliby połączyć siły z Vistulą, Wólczanką i wszystkimi polskimi firmami. Bo jak konkurować z BOSS, Zahną czy innymi potęgami. Konkurencja jest w tej dziedzinie wręcz szalona. Można byłoby natomiast zastanawiać się nad wykreowaniem nieco innego wizerunku Bytomia, zgadza się prezes firmy - spróbować trafić do młodszego klienta. Dawna sława wielkiego socjalistycznego krawca budzi wprawdzie łezkę w oku starszych panów, lecz na młodych biznesmenów nie działa zupełnie (nie mówiąc o yuppich, którzy uznają tylko światowe marki.). Widać jednak logo Bytomia zapadło rodakom w świadomość, skoro w rankingu "Pulsu Biznesu", dotyczącym znajomości marki, spółka zajęła 8. miejsce, po takich potentatach jak: Nike, Adidas, Coca Cola...
O ekspansji można byłoby pomarzyć, bo produkty, czyli garnitury, firma produkuje doskonałe - uważa prezes Przybysławski. Nie tak dawno zdobyła tytuł "Doskonałość Roku", przyznawany przez "Twój Styl". Pomarzyć można, ale zrealizować trudno. Wszystko rozbija się oczywiście o pieniądze. Na potężna kampanię marketingową, która unowocześniłaby wizerunek firmy, na wykreowanie nowego produktu, znalezienie młodszego klienta, który zmienia garnitury częściej niż jego ojciec, trzeba dysponować sumą co najmniej 50 mln zł. Firmowe sklepy Nowego Bytomia musiałyby oferować nie tylko garnitury, lecz koszule, krawaty (to realizowano), bieliznę męską, skarpetki, słowem należałoby kreować firmową modę męską, jak czyni to np. Cavin Klein.
Tylko po czterdziestce
W ubiegłym roku firma miała ponad 4,7 mln zł strat netto, w tym roku ma ich już 1,8 mln zł, a jej długi przekraczają 40 mln zł (połowa wobec Banku Handlowego). W takiej sytuacji o nowym wizerunku, nowym kliencie można tylko marzyć. ZO Bytom pozostanie więc przy kliencie "forty up", jak mówi prezes. Wytłumaczeniem może być tylko to, że rynek krajowy jest trudny, bo działa silna konkurencja. Jest także "płytki", mógłby wchłonąć nie więcej niż 20-30 proc. możliwej produkcji. A "na magazyn", jak za czasów realnego socjalizmu, produkować już nie można. Nie pomaga też fakt, że Polacy na wszystkie ubrania wydają w miesiącu średnio 48 zł. A garnitur z Bytomia kosztuje średnio 600 zł. Tylko 3 proc. gospodarstw domowych wydało w ubiegłym roku na ubrania więcej niż 400 zł.
Dlatego, jak dotychczas, około 90 proc. wartości produkcji stanowić będą garnitury szyte w tzw. przerobie, czyli na zamówienie kontrahentów zagranicznych, wedle ich wzorów, z ich materiałów (które na lotnisko w Pyrzowicach przylatują prosto z Chin, gdzie są tanie, a jakościowo porównywalne z dawną bielską wełną).
Wprawdzie "przerobowy" eksport, na który firma postawiła przed trzema laty, nie wyszedł jej na zdrowie, ale złożyło się na to wiele przyczyn. - Najważniejsze były zdarzenia w skali makro - twierdzi prezes Przybysławski. Jeśli marka niemiecka, w której rozlicza się większość eksportu, spada z 2,1 do 1,9 a nawet 1,7 zł, dla spółki oznacza to dramat i 3 mln zł strat rocznie, jak obliczono.
Przypuszczalnie zbyt późno rozpoczęto też program restrukturyzacji. Zdumienie musi budzić jednak fakt, że po wejściu na giełdę, akcjonariusze, w tym także największy, czyli Bank Handlowy zafundowali sobie wypłatę dywidendy. Praktycznie wypłacono ją z kredytu. W rok później, w 1997 roku firma miała już blisko 30 mln zł strat.
Już wtedy z analiz wynikało bardzo wysokie prawdopodobieństwo, że w ciągu najbliższych dwóch lat firmie grozi bankructwo. Dziś grozi jej to nadal.
Siedem przykazań akcjonariuszy
Zgodnie z wolą akcjonariuszy, przez najbliższe trzy miesiące spółka funkcjonować będzie nadal. Nie przyjęli projektu uchwały o jej likwidacji. Zarząd firmy kodeks handlowy obligował do przedstawienia takiego projektu, ponieważ strata spółki przewyższa sumę kapitałów zapasowego i rezerwowego oraz 1/3 kapitału zakładowego. Rozpoczęcie procesu likwidacji dawałaby, zdaniem zarządu, szansę na zabezpieczenie interesów wierzycieli, akcjonariuszy i pracowników spółki. Gdyby sytuacja na rynkach poprawiła się, gdyby np. marka skoczyła w górę, można podjąć decyzję o przerwaniu likwidacji (art. 460 KSH). Akcjonariusze zdecydowali inaczej.
Spółka szuka więc kontrahentów i zawiera kontrakty, choć wydaje się to trudne, skoro nie wiadomo jeszcze, co dalej. W tych dniach zawarto spory kontrakt z firmą izraelską na eksport garniturów do Stanów Zjednoczonych. Nazwa firmy jest na razie tajemnicą handlową, ale wiadomo, że sprzedaje swoje produkty pod kilkoma znanymi na świecie markami, w tym m.in. Marks and Spencer. Rozmowy z kolejnymi kontrahentami trwają, choć co bardziej dociekliwi proszą sekretarkę prezesa o kopię ostatniej uchwały NWZA, bo nie wierzą, że firma jeszcze istnieje.
Drugie przykazanie nakazuje oddłużyć spółkę m.in. przez zbycie nieruchomości, trzecie mówi o dokapitalizowaniu spółki bądź jej spółek zależnych, m.in. w drodze podwyższenia kapitału, czwarte nakazuje poprawić płynność finansową i regulować zobowiązania; piąte - obniżyć koszty działalności, głównie poprzez redukcję zatrudnienia, w tym w centrali; szóste - zawrzeć układ z głównymi wierzycielami spółki (z Bankiem Handlowym także?) w sprawie rozłożenia spłat na raty i wreszcie siódme - rozważyć możliwość przejęcia produkcji przez spółki zależne. W lipcu prawie 450 pracowników przejdzie do spółki córki Bytom Trade Mark. Niemal 40 związkowców z Solidarności wraz z Komisją Zakładową odmówiło przejścia do nowej spółki. Niewykluczone więc, że doczekają likwidacji ZO Bytom.
Można więc przypuszczać, że w przyszłym roku garnitury z Bytomia kupować będziemy pod marką Bytom Collection, czyli spółki córki utworzonej z zakładu w Radzionkowie, czy Bytom Trade Mark, córki utworzonej z zakładów w Bytomiu. Powód do zmartwień będą być może mieli akcjonariusze, ale klienci niezupełnie.
- Nasze garnitury z rynku nie znikną. Właśnie szyje się nowa kolekcja - optymistycznie kończy prezes Przybysławski.
W środę 25 lipca, kiedy walne zgromadzenie miało zdecydować o likwidacji spółki, w centrum Katowic, w pięknej, odrestaurowanej kamienicy, otwierano kolejny firmowy sklep ZO Bytom. Niewykluczone, że w październiku nad firmowym salonem zmieni się tylko logo firmy na Bytom Collection. -
|
Zakłady Odzieżowe Bytom SA W ostatnich latach firma przeszła dwa zawały. Pierwszy w 1997 roku, drugi jeszcze trwa. Wszystko wskazywało na to, że zakończy żywot. Akcjonariusze na nadzwyczajnym walnym zgromadzeniu jednogłośnie zdecydowali jednak, że ZO Bytom SA funkcjonować ma przez następne trzy miesiące.Problem jednak w tym, że odcięto kroplówkę. Główny akcjonariusz, czyli Bank Handlowy, przez trzy ostatnie lata na restrukturyzację firmy poświęcił około 12 mln zł i więcej nie zamierza w nią pompować. Po połączeniu z Citibankiem w BH procedury są jednoznaczne i stanowczo przestrzegane. Uchwała ostatniego walnego zgromadzenia nakazuje jednak zarządowi "... Poszukiwanie alternatywnych źródeł finansowania bieżącej działalności spółki...", po czym następuje sześć kolejnych punktów.Płacz nad upadającym, narodowym krawcem jest zrozumiały, choć mało racjonalny. Odzywają się sentymenty. W garniturach z Bytomia chodziły co najmniej trzy pokolenia Polaków. Jeśli okaże się, że ZO Bytom SA zostaną w połowie października zlikwidowane (co bardzo prawdopodobne), nie oznacza to, że z rynku znikną garnitury szyte w Bytomiu. Już dzisiaj część produkcji przejęły spółki córki, jak np. Bytom Collection czy Bytom Trade Mark. Najważniejsze jest to, aby uratować sam produkt i miejsca pracy - mówi Cezary Przybysławski, prezes firmy. Wierzyciele dopowiedzieliby zapewne, że ważna jest spłata długów.
Nie znikną z rynku nie tylko garnitury z Bytomia, nie musi też zniknąć marka. Można ją sprzedać - twierdzi prezes.Projekty wykreowania z ZO Bytom światowej marki można włożyć między bajki. Konkurencja jest w tej dziedzinie wręcz szalona. O ekspansji można byłoby pomarzyć, bo produkty, czyli garnitury, firma produkuje doskonałe - uważa prezes Przybysławski. Pomarzyć można, ale zrealizować trudno. Wszystko rozbija się oczywiście o pieniądze. Na potężna kampanię marketingową, która unowocześniłaby wizerunek firmy, na wykreowanie nowego produktu, znalezienie młodszego klienta, który zmienia garnitury częściej niż jego ojciec, trzeba dysponować sumą co najmniej 50 mln zł. Przypuszczalnie zbyt późno rozpoczęto program restrukturyzacji.
|
ROZMOWA
Prezes NBP Hanna Gronkiewicz-Waltz o projekcie budżetu na 2001 rok
Podwyższenie stóp jest realne
FOT. ANDRZEJ WIKTOR
Rz: Rząd przyjął w piątek założenia budżetowe na 2001 rok. Jak się Pani podoba ten projekt?
HANNA GRONKIEWICZ-WALTZ: Każdy budżet trzeba oceniać z dwóch perspektyw: krótkookresowej, dotyczącej roku, w którym będzie obowiązywał, i średnio- czy też długoterminowej, a więc jego skutków na kolejne lata. Ta druga jest bardzo ważna dla Narodowego Banku Polskiego.
Z punktu widzenia tylko 2001 roku można powiedzieć, że jest to budżet trochę bardziej restrykcyjny, zmniejszający deficyt finansów publicznych, w porównaniu z obecnym rokiem. Ale dla NBP ta restrykcyjność nie jest wystarczająca, bo nie zmniejszy deficytu obrotów bieżących bilansu płatniczego, który jest największym zagrożeniem dla stabilizacji makroekonomicznej. A więc już jako budżet na rok 2001 stanowi on za mały postęp w stosunku do 2000 roku.
Oczywiście jest poprawa w liczbach, bo deficyt finansów publicznych na poziomie 1,7 proc. jest o 1 pkt. proc. mniejszy niż 2,7 proc. zakładane w tym roku. Ale trzeba pamiętać, że ten postęp będzie osiągnięty poprzez utrzymanie wydatków budżetowych na zbliżonym poziomie, a jednocześnie nastąpi jednorazowe zwiększenie dochodów dzięki sprzedaży licencji na telefonię komórkową UMTS. Gdyby nie ten zabieg, deficyt fiskalny wyniósłby aż 2,6 proc. PKB.
Ten dodatkowy dochód z UMTS jest mylący w ocenie finansów publicznych w średniej perspektywie kilku lat. NBP walczy o to, żeby deficyt budżetowy spadał systematycznie, tymczasem zmniejszanie deficytu w 2001 roku jednorazowym dochodem z UMTS, tak jak jednorazowe są dochody z prywatyzacji, takiej szansy nie daje. Prywatyzacja będzie dobiegać końca, dochody z tego tytułu kurczą się, licencje zostaną sprzedane, i w 2003, a nawet w 2002 r. mogą pojawić się już napięcia w budżecie. Na te lata przypada bowiem znaczny wzrost kosztów obsługi zadłużenia zagranicznego.
Z punktu widzenia średniookresowego jest to więc budżet zdecydowanie za mało restrykcyjny, który zwiększa ryzyko destabilizacji gospodarczej w roku 2002 i kolejnych latach. A jeśli dodamy do tego wybory parlamentarne i niepewną sytuację polityczną, to ryzyko może się zwiększyć już w 2001 roku.
Chociaż rozumiem, że minister finansów nie miał wielkiego pola manewru, jeśli ponad 60 proc. przyszłorocznych wydatków stanowią wydatki sztywne.
Jaka będzie w tej sytuacji polityka pieniężna?
Ciężar odpowiedzialności przesuwa się znów na politykę pieniężną. Chcielibyśmy, żeby ten używany przez Ministerstwo Finansów deficyt ekonomiczny był obniżony do ok. 0,5 proc. Wtedy ryzyko inwestowania w Polsce nie zwiększyłoby się. Wyższy deficyt będzie ciążył na polityce pieniężnej i znów to "policy mix" będzie niewłaściwe: zbyt luźna polityka fiskalna i restrykcyjna, prawdopodobnie nawet bardziej niż obecnie, polityka pieniężna. Wysokie stopy procentowe spowodują wolniejszy wzrost inwestycji i prognoza wzrostu produktu krajowego brutto o 5,7 proc. w 2001 roku okaże się nierealna. Wydatki będą takie, jakie są, bo znaczna część jest sztywnych, a dochody się zmniejszą i wtedy deficyt finansów publicznych wzrośnie. W ocenie NBP, prognoza 5,7 proc. wzrostu PKB jest zbyt optymistyczna.
Minister Bauc założył, że w tym roku obniżki stóp procentowych nie będzie i to zgodne jest z oczekiwaniami rynku. A co z podwyżką? Czy jest możliwa?
Ostatecznie decyduje o tym 10-osobowa Rada Polityki Pieniężnej. W moim odczuciu, dzisiaj wyraźnie widać, że podwyżka stóp procentowych w lutym była za mała, żeby zbliżyć się do celu inflacyjnego. Jej skala powinna być zbliżona do tej z listopada 1999 roku i wynieść 2-3 punkty procentowe. Żaden ruch prawdopodobnie nie wpłynie już na wykonanie celu inflacyjnego na 2000 rok. I dlatego należy jak najszybciej, czyli w sierpniu, określić cel inflacyjny na 2001 rok. Nie może on być zbyt łatwy, ale też musi być realny. Nie można sobie pozwolić na to, żeby kolejny rok nie wykonać celu. Wtedy zastanowimy się, jaką politykę stóp procentowych prowadzić, żeby cel - przy pewnym wysiłku - osiągnąć. Jeśli trzeba będzie, to zaostrzyć ją. Być może wykonanie celu na 2001 rok będzie wymagało zwiększenia restrykcyjności polityki pieniężnej już w tym roku, bo takie decyzje skutkują z kilkumiesięcznym opóźnieniem.
Zaostrzanie polityki pieniężnej może być rozumiane dwojako: jako utrzymywanie niezmienionych stóp procentowych przy spadającej inflacji, jak również jako podwyższanie stóp. Które z nich ma Pani na myśli?
Obie możliwości wchodzą w grę. Podwyższenie stóp jest realne. Ale to, moim zdaniem, będziemy wiedzieć po określeniu celu inflacyjnego na 2001 rok.
Z tego, co powiedziała Pani o zbyt małej lutowej podwyżce, wynika, że jest Pani zwolennikiem zdecydowanych posunięć w polityce pieniężnej.
Tak. W naszych warunkach, inflacji dwucyfrowej lub bliskiej tego poziomu, jestem zwolennikiem ruchów większych. To nie znaczy, że nie można czasem podnieść stóp o 1 punkt, dla wygładzenia pewnych trendów, jeśli na przykład ryzyko niewykonania celu inflacyjnego jest bardzo małe. Ale tendencję inflacyjną można odwrócić tylko istotniejszą podwyżką stóp. Jestem za ostrożnymi obniżkami, a bardziej zdecydowanymi podwyżkami stóp procentowych. Moim zdaniem, to jest bardziej skuteczne. Oczywiście zawsze decyzja Rady Polityki Pieniężnej jest kompromisem między indywidualnymi punktami widzenia.
Czy przedstawiona w założeniach budżetowych prognoza inflacji średniorocznej w 2001 r. na poziomie 6,1 proc. jest realna?
NBP posługuje się wskaźnikiem liczonym w skali grudzień do grudnia. Nie mieliśmy specjalnych zastrzeżeń do rządowej prognozy indeksu średniorocznego. Ale pozostaje moje wcześniejsze zastrzeżenie. Jeśli PKB nie osiągnie zakładanego poziomu wzrostu w wysokości 5,7 proc., to przy niezmienionych wydatkach budżetowych, a przecież większość jest sztywna, ten wskaźnik inflacji staje się mniej realny.
A jaka będzie inflacja na koniec tego roku?
Cel 5,4-6,8 proc. na pewno jest zagrożony, ale moim zdaniem tegorocznymi decyzjami już tego zagrożenia prawdopodobnie nie zmniejszy się.
Powiedziała Pani, że projekt budżetu nie jest korzystny dla obrotów bieżących.
Tak, bo nie zmniejsza popytu wewnętrznego.
Czy bardzo dobre dane o obrotach bieżących w maju były jednorazowe, czy też mamy szansę na utrzymanie się tej tendencji?
Rzeczywiście, maj był nadspodziewanie dobry, a moim zdaniem pozytywna tendencja będzie się utrzymywać. Nie wydaje mi się, by deficyt poniżej 400 mln USD miał szansę się powtórzyć, ale myślę, że każdy kolejny miesiąc będzie lepszy od wyniku osiągniętego w podobnym okresie ubiegłego roku.
A ile wyniesie deficyt obrotów bieżących na koniec tego roku?
Zakładamy, że ok. 7,5 proc. zarówno w tym roku, jak i następnym. I to jest ciągle niebezpieczny poziom. Może się też tak zdarzyć, że ten rok będzie lepszy, a przyszły na poziomie 7,5 proc. PKB. I to będzie psychologicznie niedobre, bo nastąpiłby wzrost deficytu obrotów bieżących.
Dane majowe poprawiły nastroje na rynku, rzadziej teraz mówi się o możliwości wystąpienia kryzysu walutowego w Polsce. Czy sądzi Pani, że jesteśmy już bezpieczni?
Sytuacja jest niewątpliwie lepsza niż była, ale w perspektywie kilku lat będzie zależała od determinacji w ograniczaniu deficytu finansów publicznych. Ryzyko destabilizacji cały czas istnieje. Poziom deficytu obrotów bieżących 7,5 proc. PKB jest zbyt ryzykowny. Może on pojawić się przejściowo, ale nie na dłużej. Za stabilny, choć ciągle wysoki, uznałabym ok. 6 proc. Wyższy oznacza, że pojedyncze negatywne wydarzenie w Polsce czy na zewnątrz wystawia nas na ryzyko destabilizacji. Każde może być katalizatorem. Nie musi doprowadzić do kryzysu, ale może.
Rozmawiała Anna Słojewska
|
Rz: Rząd przyjął w piątek założenia budżetowe na 2001 rok. Jak się Pani podoba ten projekt?HANNA GRONKIEWICZ-WALTZ: Z punktu widzenia tylko 2001 roku można powiedzieć, że jest to budżet trochę bardziej restrykcyjny, zmniejszający deficyt finansów publicznych, w porównaniu z obecnym rokiem. Z punktu widzenia średniookresowego jest to budżet zdecydowanie za mało restrykcyjny.
|
OCHRONA PRZYRODY
Parki krajobrazowe, czyli pomieszanie z poplątaniem
Co począć z ustalonymi rygorami
ALEKSANDER LIPIŃSKI
Parki krajobrazowe tworzy się na podstawie rozporządzeń wojewodów. Zaliczają się do tzw. szczególnych (obszarowych) form ochrony przyrody, a przedmiotem ochrony są "wartości przyrodnicze, historyczne i kulturowe" terenu.
Do wejścia w życie ustawy z 16 października 1991 r. o ochronie przyrody (Dz. U. nr 114, poz. 492 ze zm.) "parki krajobrazowe" tworzono na dwóch podstawach prawnych. Początkowo uważano za taką nie obowiązującą już ustawę z 25 lutego 1964 r. o wydawaniu przepisów prawnych przez rady narodowe (Dz. U. nr 8, poz. 47), zwłaszcza art. 7-8. Upoważniały one do wydawania zarządzeń porządkowych zawierających zakazy i nakazy określonego w nich zachowania w granicach niezbędnych dla ochrony bezpieczeństwa życia, zdrowia lub mienia albo dla zapewnienia spokoju publicznego lub zachowania porządku publicznego. Korzystając z tego rozwiązania, wojewódzkie rady narodowe podjęły kilkanaście uchwał o utworzeniu "parków krajobrazowych", ustanawiając jednocześnie nakazy (zakazy) dozwolonego zachowania na ich terenach, korespondujące z zasadami przewidzianymi w dawnej ustawie o ochronie przyrody (z 1949 r.).
Wykładnia ustawy z 1964 r. uzasadniała jednak wniosek, że nie było dostatecznych podstaw prawnych do tworzenia takich "parków krajobrazowych" oraz ustanawiania na ich terenie powszechnie obowiązujących norm zachowań. Konkluzja ta nie miała jednak wówczas istotnego znaczenia, przede wszystkim ze względu na znikome możliwości kwestionowania dopuszczalności podejmowania uchwał wspomnianej treści. W praktyce, z mocy różnych przepisów przejściowych, uchwały wojewódzkich rad narodowych co najmniej częściowo zachowały moc obowiązującą.
Od wejścia w życie ustawy z 31 stycznia 1980 r. o ochronie i kształtowaniu środowiska "parki krajobrazowe" zaczęto tworzyć na podstawie jej art. 41, wedle którego rada narodowa stopnia wojewódzkiego mogła wprowadzić "zakazy lub nakazy konieczne do zapewnienia ochrony terenów posiadających walory wypoczynkowe i krajobrazowe przed ich niszczeniem bądź utratą tych walorów". Po zniesieniu rad narodowych kompetencje te uzyskali wojewodowie.
W świetle obowiązującej ustawy o ochronie przyrody z 1991 r. utworzone przed jej wejściem w życie "parki krajobrazowe" nie są nimi. Art. 64 tej ustawy przewiduje, iż do czasu wydania na jej podstawie przepisów wykonawczych zachowują moc przepisy dotychczasowe (tj. wydane na podstawie ustawy o ochronie przyrody z 1949 r.), jeżeli nie są sprzeczne z nowym stanem prawnym. Nie ma natomiast wątpliwości, że wspomniane akty podjęte przed wejściem w życie ustawy z 1991 r. nie mogą być uważane za akty wykonawcze do ustawy o ochronie przyrody z 1949 r.
W rezultacie charakter prawny istniejących "parków krajobrazowych" jest zróżnicowany. Zależnie od czasu ich utworzenia są bądź nie są szczególnymi formami ochrony przyrody w rozumieniu ustawy z 1991 r. Co prawda ustanowione w aktach o ich powołaniu nakazy (zakazy) zachowania są zbliżone, ale nie ma żadnych podstaw, by obecnie sankcji z tytułu naruszenia wymagań obowiązujących w "parkach krajobrazowych" ustanowionych przed wejściem w życie ustawy o ochronie przyrody z 1991 r. poszukiwać w przepisach tej ostatniej. Podobnie jest z kompetencjami dyrektorów tych jednostek organizacyjnych. Ich źródłem nie może być ustawa z 1991 r. Skoro stary "park krajobrazowy" nie jest tzw. szczególną formą ochrony przyrody w jej rozumieniu, to istnieje co najmniej wątpliwość, czy obowiązujące tam ograniczenia ustanowione w akcie o jego powołaniu mogą być wiążące dla miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego. Powoduje to istotne zróżnicowanie sytuacji prawnej parków, prowadzące do niepewności oraz kolidujące z zasadami konstytucyjnymi. Istnieje zatem pilna potrzeba ujednolicenia rozwiązań.
Od 1 stycznia 1998 r. obowiązuje nowela (z 27 sierpnia 1997 r.) do powołanej ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska, która uchyliła m. in. jej art. 41. Od tej więc daty podstawą prawną ustanawiania ograniczeń w zakresie dozwolonego zachowania się, niezbędnego dla ochrony przyrody w parkach krajobrazowych, może być wyłącznie ustawa o ochronie przyrody z 1991 r. Ustawodawca dostrzegł jednocześnie potrzebę unormowania sytuacji starych "parków krajobrazowych", które utworzono na podstawie art. 41. Art. 3 noweli mówi, że przez sześć miesięcy od jej wejścia w życie (tj. do 30 czerwca 1998 r.) "akty prawne zawierające zakazy lub nakazy konieczne do zapewnienia ochrony terenów posiadających walory wypoczynkowe i krajobrazowe przed ich niszczeniem bądź utratą tych walorów", wydane na podstawie art. 41, zachowują moc (ust. 1). Jednocześnie zobowiązano wojewodów, by w określonym wyżej terminie dostosowali te akty do wymagań ustawy o ochronie przyrody (ust. 2). Myśl wyrażoną w tym przepisie należy ocenić jako trafną, tyle że sposób jej przedstawienia trudno uważać za fortunny.
Przede wszystkim nasuwa się wniosek, że jeśli wojewodowie nie podejmą działań dostosowujących przewidzianych w art. 3 ust. 2 noweli z 29 sierpnia 1997 r., to wymienione tam akty prawne ex lege tracą moc 1 lipca 1998 r. Nie jest natomiast jasne, na czym miałyby polegać owe działania "dostosowujące" wojewodów. Wydaje się, że rozwiązanie może być tylko jedno i w istocie powinno polegać na skorzystaniu z podstawy przewidzianej w art. 24 ustawy o ochronie przyrody, tj. na utworzeniu nowego parku krajobrazowego. W szczególności zaś niedopuszczalne jest podjęcie przez wojewodę aktu "utrzymującego w mocy" akt wydany na podstawie dotychczasowego art. 41 ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska. Art. 3 ust. 1 noweli z 27 sierpnia 1997 r. ma bowiem charakter bezwzględny i nie przewiduje żadnej możliwości obowiązywania aktów prawnych wydanych na podstawie dotychczasowego art. 41 dłużej niż do 30 czerwca 1998 r. Można zatem dojść do wniosku, że w istocie art. 3 ust. 2 noweli jest całkowicie zbędny, a zarazem wątpić, czy do końca czerwca 1998 r. administracje wojewódzkie zdołają uporać się z tym problemem.
Jeżeli omawiane dostosowanie ma przybrać postać rozporządzenia wykonawczego wojewody, to warto przypomnieć, że podlega ono kontroli sądowoadministracyjnej. Każdy, jeśli jego interes prawny lub uprawnienie zostały naruszone przepisem prawa miejscowego, może - po bezskutecznym wezwaniu organu, który wydał przepis - zaskarżyć go do sądu administracyjnego (art. 25a ust. 1 ustawy z 22 marca 1990 r. o terenowych organach rządowej administracji ogólnej, Dz. U. nr 21, poz. 123 ze zm.).
Przedstawiona regulacja nie dotyczy natomiast "parków krajobrazowych", które utworzono przed wejściem w życie ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska. Oznacza to, że akty o ich utworzeniu nadal obowiązują, co trudno uważać za czynnik sprzyjający integracji działań w zakresie ochrony przyrody. Z nieznanych przyczyn ustawodawca nie wykazał zainteresowania rozstrzygnięciem tego problemu. Nie sposób zaś zakładać, że nie był on mu znany. Wiadomo bowiem, że autorzy noweli dysponowali projektem rozwiązania umożliwiającego jednoznaczne i spójne rozstrzygnięcie omawianej kwestii. Sytuacja ta zasługuje na szczególnie krytyczną ocenę, zwłaszcza że co najmniej niektórym ze wspomnianych aktów można zarzucić niezgodność z rozwiązaniami wyższej rangi, w tym konstytucyjnymi.
Poruszony problem wymaga zatem zdecydowanej ingerencji ustawodawcy, i to zarówno w szeroko pojmowanym interesie publicznym, jak i interesie posiadaczy nieruchomości położonych na obszarach wspomnianych parków.
Wydaje się nadto, że konieczna jest weryfikacja zasadności merytorycznych rozwiązań określających status prawny wszystkich parków krajobrazowych. Co najmniej część z nich ma bowiem takie wady jak nieprecyzyjne określenie granic terenów chronionych oraz nadmierny, nieuzasadniony i wręcz niewykonalny rygoryzm reżimu ochronnego. Trzeba też zwrócić uwagę na braki planów ochrony takich parków. W takiej sytuacji wymagania ochronne częściowo stają się fikcją, prowadząc do stanu niepewności prawnej. Sytuacja ta podważa jednocześnie funkcje prawa własności nieruchomości położonych na wspomnianych terenach. Jeżeli jednak wyjść z założenia, że tego rodzaju ograniczenia własności mają charakter wyjątkowy, to zgodnie z zasadami wykładni prawa powinny być interpretowane w sposób ścisły, a ewentualne wątpliwości należy tłumaczyć na rzecz rozwiązań stanowiących regułę (art. 140 kodeksu cywilnego).
Autor jest profesorem doktorem habilitowanym, pracownikiem Wydziału Prawa i Administracji w Katedrze Prawa Górniczego i Ochrony Środowiska Uniwersytetu Śląskiego
|
Parki krajobrazowe tworzy się na podstawie rozporządzeń wojewodów.W świetle obowiązującej ustawy o ochronie przyrody z 1991 r. utworzone przed jej wejściem w życie "parki krajobrazowe" nie są nimi. W rezultacie charakter prawny istniejących "parków krajobrazowych" jest zróżnicowany.Istnieje zatem pilna potrzeba ujednolicenia rozwiązań.Od 1 stycznia 1998 r. obowiązuje nowela do powołanej ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska, która uchyliła m. in. jej art. 41.
|
Broń
Pistolety i karabiny dla Jugosławii, Somalii i międzynarodowych gangów
Szmugiel z Polski
Sześć osób zamieszanych w nielegalny handel bronią w latach 1992 - 1996 stanie przed sądem - poinformowano w środę, 5 stycznia, na wspólnej konferencji prasowej delegatury UOP w Gdańsku, tamtejszej Prokuratury Okręgowej i estońskich służb specjalnych. Jedna z polskich firm współpracowała m.in. ze znanym międzynarodowym handlarzem bronią Monzerem Al Kassarem, podejrzewanym też o terroryzm.
O popełnienie 211 przestępstw oskarżono byłych dyrektorów warszawskiej spółki Cenrex, Jerzego D. i Marka C., jego zastępcę Janusza G., pracownika tej firmy Zbigniewa L., Edmunda O. - jedynego wspólnika spółki Steo z Warszawy, oraz majora Krzysztofa D. - krewnego Jerzego D.
- Broń i amunicję z Polski przemycano przez port w Gdyni na Łotwę i do Estonii dla międzynarodowych organizacji przestępczych oraz do byłej Jugosławii i Somalii, czyli w rejony światowych konfliktów objętych międzynarodowym embargiem - poinformowali prokurator Mariusz Marciniak i kapitan Stanisław Kamiński.
Wykorzystując legalnie działające spółki prawa handlowego Polski, Łotwy i Estonii, nielegalnie wywieziono 24,6 tys. sztuk pistoletów TT, 8 tys. pepesz, 401 kałasznikowów, 660 granatników, sto rewolwerów "Taurus", karabinki strzelca wyborowego, tysiąc granatów, 9 tys. pocisków moździeżowych, ponad 36 mln sztuk amunicji karabinowej i pistoletowej. Łączna wartość według faktur wywozowych wyniosła ponad 4,5 mln dolarów.
Wpadli Estończycy
Na ślad dużej międzynarodowej, jak się później okazało, afery wpadła w 1996 roku Policja Bezpieczeństwa Estonii. Wtedy na łotewsko-estońskiej granicy znaleziono w 1,6 tys. ukrytych w makaronie, a pochodzących z Polski, pistoletów TT. - O przemycie powiadomiono polskich kolegów - powiedział komisarz Haines Kont, przedstawiciel estońskich służb specjalnych. - Dopiero po żmudnym porównaniu wielu dokumentów polskich, łotewskich i estońskich okazało się, że wszystkie transporty są nielegalne - dodali Kamiński i Marciniak.
Głównym organizatorem przedsięwzięcia i koordynatorem działań był oddelegowany do pracy poza wojskiem podpułkownik Jerzy D. Do pracy w Cenreksie przeszedł z ówczesnego Centralnego Zarządu Inżynierii Ministerstwa Współpracy Gospodarczej z Zagranicą. Wcześniej, w latach osiemdziesiątych, był w Libii attache handlowym.
Pod koniec lat osiemdziesiątych Jerzy D. poznał międzynarodowego pośrednika w handlu bronią Meznera Gauliona vel Monzera Al Kassar, wstępującego jako przedstawiciel ministerstw obrony Jemenu i Algierii.
Znajomość zaowocowała w 1992 roku kontraktami. Pierwszy transport miał być przeznaczony dla Jemenu. Al Kassar przedstawił dokumenty wystawione przez Ludowo-Demokratyczną Republikę Jemenu, która wówczas już od dwóch lat nie istniała, i podpisał umowę. Statek z bronią zamiast w Jemenie skończył rejs w jednym z państw byłej Jugosławii.
Przez Łotwę
Po powodzeniu tej operacji Gaulion vel Al Kassar chciał rozszerzyć współpracę z Cenreksem. Do kontraktu nie doszło. Kiedy Cenrex złożył w MWGZ wniosek o pozwolenie wywozu broni i amunicji, wątpliwości urzędników wzbudziły załączone dokumenty nieistniejącego państwa. Tymczasem w gdyńskim porcie już leżała zakupiona w MON i MSW broń, a statek czekał na załadunek. Na konta Cenreksu w Luksemburgu wpłynęły pieniądze od Al Kassara. Czas upływał.
Jerzy D. wykorzystał znajomość z pułkownikiem Janisem D., wysokim ragą urzędnikiem łotewskiego MON. Uzgodnili, że zawrą fikcyjny kontrakt na dostawę broni z Polski dla Łotwy. Powstała podwójna dokumentacja, umożliwiająca dostarczenie przesyłki na miejsce wskazane przez jej rzeczywistego odbiorcę.
Z Gdyni do Łotwy statkiem popłynął pracownik Cenreksu. Dostarczył Janisowi D. papiery umożliwiające wysyłkę broni z Łotwy do Jemenu. Statek zaraz wypłynął z łotewskiego portu. Zgodnie z dokumentami - do Jemenu. W rzeczywistości transport został przeładowany przy brzegach Somalii na inny frachtowiec.
Wykorzystując kontakt łotewski, Cenrex sam dostarcza broń i amunicję do objętej embargiem Chorwacji. Jerzy D. nie mógł już korzystać z pomocy Gauliona vel Al Kassara, ponieważ ten został aresztowany w Hiszpanii pod zarzutem przemytu, usiłowania morderstwa, porwania i za inne przestępstwa, które popełnił jako członek organizacji terrorystycznych. Nazwisko Kassar przewijało się na przykład w śledztwie prowadzonym w sprawie porwania w październiku 1985 roku statku wycieczkowego "Achille Lauro".
Nowy dyrektor, stary szmugiel
W 1993 roku z powodu wykrytych nieprawidłowości Jerzy D. przestał być dyrektorem Cenreksu. Jego następcą został Marek C., którego zastępcą został Janusz G.
Cenrex prowadzi początkowo legalne interesy z estońską spółką Arguste, sprzedając jej pistolety TT.
Później Estończycy postanowili importowaną z Polski broń nielegalnie wywozić na chłonny rynek rosyjski. Transporty płynęły na niewielkich frachtowcach eksploatowanych w bankrutujących sowchozach rybackich. Broń miała być rozładowywana na pełnym morzu lub w małych portach rybackich na estońskich wysepkach. W nocy wywożono ją z portów.
Arguste stracił licencję na obrót bronią, więc Marek C. i Janusz G. odnawiają kontakty z Łotyszem Janisem G. Nie pracuje on już w tamtejszym MON, ale w firmie handlującej bronią. Broń przewożona jest niby na Łotwę, ale naprawdę do Estonii.
Niezależnie broń i amunicję dla grup przestępczych w Estonii, wykorzystując łotewski Arnex, dostarczała warszawska spółka Steo, w której pracę, jako konsultant handlu bronią, podjął Jerzy D., wcześniej zwolniony z Cenreksu.
W Gdyni ładowano na przykład kontenery z cukrem czy cebulą przeznaczone dla nieistniejących spółek i jeden kontener z bronią przeznaczony dla Łotyszy. Na morzu pod kontrolą konwojentów estońskich broń przeładowywano do kontenera z żywnością.
Zarabiali wszyscy
Problem pojawił się, gdy jeden z kapitanów statku nie zgodził się na nielegalny przeładunek pistoletów na inny statek i broń trzeba było złożyć na składzie celnym w Rydze. W lipcu 1996 roku zalegająca od prawie dwóch lat broń powróciła do Polski. Z Gdyni wysłano ją ponownie. Tym razem z makaronem. Całość rozładowano w Rydze. Później nastąpiła wpadka na granicy łotewsko-estońskiej.
Pistolety TT trafiły na międzynarodowy czarny rynek bronią. Odnajduje się je w Rosji, Niemczech, Japonii. Także w Polsce.
Zdaniem UOP i prokuratury mimo wysokich kosztów dodatkowych (30 tys. dolarów łapówki dla Marka C. i Janusza G. za każdą dostawę) oraz konieczności opłacenia transportu, import broni był dla Estończyków opłacalny, gdyż zakupione w Cenreksie pistolety po 48 dolarów za sztukę w Rosji i Estonii sprzedawano po 190, a nawet po 250 dolarów. Również dla Cereksu sprzedaż broni była opłacalna. Kupował ją z rezerw polskiego wojska, płacąc po 25 dolarów za sztukę.
Kulawe prawo
W Estonii w tej sprawie na kary od ośmiu do dziesięciu lat skazano szesnaście osób. Na Łotwie sprawa ciągnie się. Zamieszane są w nią osoby z byłego kierownictwa tamtejszego MON oraz były komendant główny łotewskiej policji.
W Polsce wspomnianych sześć osób nie można było oskarżyć o przemyt broni, bo - jak wyjaśnił prokurator Marciniak - "w momencie popełnienia przestępstwa polskie prawo nie przewidywało penalizacji postępowania, jakie wystąpiło w sprawie Cenreksu i Steo".
Oskarżeni będą odpowiadać zatem m.in. za fałszowanie dokumentów i przyjmowanie łapówek, za co grozi kara od trzech do dwunastu lat pozbawienia wolności.
Piotr Adamowicz
|
Sześć osób zamieszanych w nielegalny handel bronią w latach 1992 - 1996 stanie przed sądem - poinformowano w środę, 5 stycznia, na wspólnej konferencji prasowej delegatury UOP w Gdańsku, tamtejszej Prokuratury Okręgowej i estońskich służb specjalnych.Broń i amunicję z Polski przemycanodla międzynarodowych organizacji przestępczych oraz do byłej Jugosławii i Somalii.
|
CZECZENIA
W ciągu dnia nie widać Rosjan na ulicach. Po zmroku pojawiają się wozy bojowe. Strzelają do wszystkiego, co się rusza. Potem młodzi rosyjscy chłopcy piją wódkę i modlą się o nadejście poranka.
Zwykły dzień w Groznym
Swietłana Kozłowa, Rosjanka mieszkająca od urodzenia w Groznym, przed podziurawioną jak sito bramą swego domu
FOT. ANDRZEJ WIKTOR
PIOTR JENDROSZCZYK
z Groznego
Godzina policyjna zaczyna się w Groznym o ósmej wieczorem, ale już z nastaniem zmierzchu wszyscy mieszkańcy szukają schronienia w swych norach. Emil Dżanaralijew wraz z żoną i synem oraz rodziną sąsiada zamknęli się w dusznej piwnicy przy ul. Trudowoj. Nieopodal Swietłana Kozłowa, Rosjanka mieszkająca od urodzenia w Groznym, zatrzasnęła podziurawioną jak sito bramę swego domu, z którego po bombardowaniach zostały dwa marne pomieszczenia. Asłambek w tym samym czasie ułożył się na legowisku w gruzach nieopodal głównego punktu kontrolnego rosyjskich wojsk w centrum Groznego. Handlująca na bazarze papierosami Eliza zebrała cały swój sklepik w jedną plastikową torbę wraz z pięćdziesięcioma rublami dziennego utargu i pokuśtykała do mieszkania przy ul. Lenina. Blok, w którym mieszka, to sterta gruzów z kilkoma nie do końca zburzonymi ścianami. Tego dnia tuż przed piątą wieczorem przy placu Minutka, na północy miasta, rozległy się strzały. Najpierw dwa pojedyńcze, potem cała seria. Nic nadzwyczajnego. W Groznym kanonada trwa przez cały dzień, a w nocy seriom karabinów towarzyszą odgłosy wystrzałów artyleryjskich. Nikt z ponad 60 tys. mieszkańców miasta nie zwraca już na to uwagi...
Trzeba umieć cierpieć
Na pierwsze dwa wystrzały nie zwrócił też uwagi na Minutce 19-letni Andi. Podążał za kuzynem do jego mieszkania - nory takiej jak wszystkie. W chwilę później padł ścięty serią z automatu. Jedna kula utkwiła w lewym obojczyku, druga zatrzymała się w kręgosłupie. Obie widać doskonale na zdjęciu rentgenowskim. Następnego dnia pokazuje je lekarz szpitala nr 9 w Groznym. Nic pomóc nie może. Sparaliżowany do pasa Andi, z tkwiącą w kręgosłupie kulą, leży w izbie przyjęć na stwardniałym od zakrzepłej krwi innych pacjentów materacu i czeka na transport do odległego o ponad sto kilometrów szpitala w Nazraniu w sąsiedniej Inguszetii. "Trzeba umieć cierpieć" - mówi zaciskając zęby.
Rodzina przywiozła go do szpitala dopiero następnego dnia, bo o zmierzchu nikt, nawet w takiej sytuacji, nie odważy się wyjść na ulicę. Podobnie było z innym pacjentem szpitala. Walczy obecnie ze śmiercią. Kula dosięgła go we własnym domu w Jermołowce niedaleko Groznego. Siedzący obok sąsiad zginął na miejscu od serii karabinowej. Nieco wcześniej - tego samego dnia - pracownik prorosyjskiej administracji Groznego wyszedł z samochodu w okolicach bazaru. Po kilku krokach padł martwy. Zgon stwierdzono w szpitalu. Nikt nie wie, ile tego dnia było podobnych przypadków w całym Groznym. Nikt nie prowadzi żadnej statystyki. Nikt też nie szuka winnych. Andi jest pewien, że strzelali do niego rosyjscy żołnierze z pobliskiego punktu kontrolnego. Rodzina zastrzelonego w Jermołowce twierdzi, że śmiercionośne kule wpadły przez okno, w chwili gdy przejeżdżał tamtędy rosyjski transporter. Porachunkami pomiędzy Czeczenami, i być może zemstą, tłumaczy się śmierć pracownika nowej administracji.
Ponad rok po rozpoczęciu tak zwanej antyterrorystycznej operacji w Czeczenii w republice nadal toczy się wojna. W ciągu jednego tylko listopadowego tygodnia w republice zanotowano dwadzieścia ataków czeczeńskich bojowników na wojska rosyjskie. Zginęło co najmniej pięciu Rosjan, dziewięciu odniosło rany. Nie można się dziwić, że Rosjanie boją się własnego cienia. W ciągu dnia nie widać ich na ulicach Groznego. Dopiero po zapadnięciu zmroku pojawiają się wozy bojowe. Strzelają do wszystkiego, co się rusza. O zmroku kanonadę rozpoczynają rosyjskie posterunki w wielu punktach miasta. Ma to odstraszyć bojowników przed atakiem na poszczególne punkty kontrolne, gdzie za betonowymi blokami i workami z piaskiem młodzi rosyjscy chłopcy strzelają, piją wódkę i modlą się o nadejście poranka.
Można żyć z ropy
O zwyczajach rosyjskich żołnierzy wiele powiedzieć może Asłambek. Wraz z Timurem i Rosjaninem Jurą koczują nie dalej jak sto metrów od minitwierdzy rosyjskich wojsk w centrum Groznego. Cała trójka pilnuje tam nocą i dniem swego naftowego biznesu. Wykopali dwie studnie głębokie na dziesięć metrów. Na tym poziomie znajduje się już tzw. kondensat czyli roztwór wody i ropy. W chwili gdy oglądałem to miejsce, 18-letni Timur pogłębiał jedną ze studni. Asłambek na górze dmuchał z całych sił w plastikową rurę, dostarczając powietrze duszącemu się od oparów ropy Timurowi, który wybierał na dole kamienie stojąc po kolana w kondensacie. Druga studnia jest już gotowa. Pracuje tam elektryczna pompa głębinowa. Jako że elektryczności nie ma w całym Groznym z wyjątkiem okolic szpitala nr 9, w pobliskich krzakach terkocze wysłużony generator. Jego warkot słyszą doskonale na posterunku Rosjanie. Tolerują działalność Asłambeka za 600 rubli dziennie. Takich szybów jest w najbliższej okolicy co najmniej cztery. Łatwo obliczyć dochody dowódcy pobliskiego posterunku. Wytwórnia Asłambeka daje dziennie około trzech ton kondensatu. Sprzedają go tym, którzy w prymitywnych warunkach w potężnych kotłach gotują to na ogniskach i przetwarzają na benzynę, naftę i paliwo do silników diesla.
Paliwo jest oczywiście wyjątkowo marnej jakości, ale na każdej ulicy w Groznym można kupić je po 5 rubli za litr podczas, gdy benzyna szabrowana przez rosyjskie wojska za pomocą sieci pośredników kosztuje 8 rubli za litr. Asłambek i jego dwaj współpracownicy obliczają swe obroty na ok. 5 tys. rubli dziennie, kiedy wszystko działa jak należy. Fortuna - prawie dwieście dolarów dziennie. Ale po zapłaceniu łapówek lokalnej milicji, rosyjskiej milicji, administracji i pracownikom rosyjskiego kontrwywiadu do podziału pozostaje im około tysiąca rubli. I tak nieźle jak na Grozny. Jura 62-letni Rosjanin, którego syn jest szturmanem (oficerem) Floty Północnej nie wydaje nawet wszystkich zarobionych pieniędzy. Jest sam. Przyjechał do Groznego osiem lat temu z Kazachstanu, gdzie przyjaźnił się z rodziną Asłambeka. Setki tysięcy Czeczenów wywiózł do Kazachstanu Stalin w ciągu nieomal jednej nocy, oskarżając ich o sprzyjanie Niemcom w czasie II wojny światowej. Zrehabilitowani dopiero w 1956 r. powracali na ukochany Kaukaz przez lata.
"Wczoraj zmieniła się obsada punktu kontrolnego - opowiada Asłambek. Nowy komendant powiadomił mnie o tym zapiską z żądaniem dostarczenia kilku butelek wódki oraz 1200 rubli. Odmówiłem, bo wódki Rosjanom dostarczać nie będę. Wyprawiają poźniej straszne rzeczy. Pijani strzelają gdzie popadnie. Nie mogę też płacić więcej niż dotychczas, bo przecież nie pracuję każdego dnia. Niedawno z czyjegoś rozkazu zniszczono nam cały sprzęt. Jeszcze wszystkiego nie naprawiliśmy" - skarży się Asłambek.
Bazar nie dla wszystkich
Nafciarzy stać na utrzymanie rodzin i zaopatrywanie się w produkty na bazarze w Groznym. Mięso kosztuje tam 50 rubli za kilogram, ser 30 rubli, mąka 800 rubli za worek, chleb 5 rubli, kurczak 25 rubli. Wszystkiego jest w bród. Produkty przywozi się z Nazrania. Po drodze kilkanaście rosyjskich posterunków. "Na każdym z nich zostawiamy co najmniej sto rubli łapówek. Zarabiamy na transporcie niewiele" - mówi Eliza z bazaru, sprzedająca niewiadomego pochodzenia papierosy.
Groźnieńscy nafciarze, podobnie jak hurtownicy na bazarze należą do elity. W lepszej sytuacji są jedynie milicjanci czeczeńskiej milicji Bisłana Gantemirowa, obecnie mera Groznego wyznaczonego przez rosyjskie władze. Swe oddziały zorganizował w grudniu ubiegłego roku przy pomocy rosyjskich władz do walki z bojownikami. Mają regularne pensje. Niektórzy otrzymali nawet po 2 tys. dolarów za udział w działaniach wojennych po stronie rosyjskiej. Jest to w Groznym suma niewyobrażalnie wysoka.
Reszta mieszkańców zamienionej w morze gruzów czeczeńskiej stolicy żyje w warunkach nie do opisania. 70-letni Emil Dżanaralijew mieszka w piwnicy od stycznia tego roku. Jego żona i dziewięcioletni syn dzielą jedno piwniczne pomieszczenie z rodziną sąsiadów. Siedem prycz odziedziczyli po brodatych bojownikach, wahabitach, którzy mieli tu kiedyś swą bazę. Ciemno, zaduch, brud, brak wody, o elektryczności nikt nawet nie marzy. Pijemy wodę z Sundży - mówi. Nie stać nas na kupno wody pięćdziesiąt kopiejek za wiadro - mówi Emil. Nieopodal mieszka Swietłana Kozłowa, Rosjanka urodzona w Groznym. Dwa tygodnie temu pochowała w ogrodzie swego kuzyna. Zginął w jakiś kryminalnych porachunkach. Bez grosza przy duszy Swietłana zmuszona była sama zająć się ciałem. Odbudowała dwa pomieszczenia swego maleńkiego domku. "Nigdy stąd nie wyjadę. Instytut naftowy, w którym pracowałam 26 lat, jest mi winien sporo pieniędzy, gdyż od trzech lat nie otrzymywałam wynagrodzenia" - mówi. Czeka na te pieniądze z uporem maniaka, nie dopuszczając myśli, że może być inaczej. Ludzie ci żyją z pomocy humanitarnej rozdzielanej w Groznym głównie przez czeską organizację "Człowiek w biedzie".
Na froncie bez zmian
Rosyjskie władze nadal nie mają żadnej koncepcji rozwiązania konfliktu w Czeczenii - mówi w Moskwie Aleksander Iskanderian szef Instytutu Studiów Kaukaskich. Jego zdaniem, nie powiodła się próba szukania przez Moskwę sojuszników wśród prorosyjskiej części społeczeństwa. Chodzi zwłaszcza o Gantemirowa, mera Groznego, który nie tai, że jest zaciekłym wrogiem Ahmeda Kadyrowa, muftiego Czeczenii, szefa tymczasowej administracji republiki. Kadyrow nie zdołał zdobyć żadnego poparcia w społeczeństwie, Gantemirow cieszy się zaufaniem nielicznej mniejszości. W tej sytuacji Moskwa oznajmiła, że jest zainteresowana rozpoczęciem rozmów z Rusłanem Giełajewem, znanym czeczeńskim dowódcą polowym, ignorując prezydenta Asłana Maschadowa, wybranego w uznanych zarówno przez Rosję, jak i społeczność międzynarodową wyborach przed prawie czterema laty. Rosjanie po raz kolejny odrzucili ofertę Maschadowa złożoną trzy tygodnie temu za pośrednictwem prasy. Proponuje on rozpoczęcie negocjacji bez jakichkolwiek warunków wstępnych. Kilka miesięcy temu mówił o niezależności Czeczenii i wspólnej przestrzeni "gospodarczej i obronnej z Rosją"
Zdaniem Iskanderiana uzyskanie przez Czeczenię niezależności państwowej jest w obecnej sytuacji politycznej Rosji wykluczone. "Nie można zapominać, że większość społeczeństwa nadal popiera działania rosyjskich wojsk w republice. Duży wpływ na rozwój wydarzeń w Czeczenii nadal mają generałowie, którzy nie widzą innego prócz militarnego "wyjścia z sytuacji" - mówi Iskanderian. Potwierdził to niedawno prezydent Putin. "Antyterrorystyczna operacja w Czeczenii musi być kontynuowana do końca" - oświadczył publicznie. Oznacza to, że nic w Czeczenii w najbliższym czasie się nie zmieni. Z ocen niezależnych źródeł wynika, że uzbrojonych bojowników jest w republice 1-1,5 tys. Znacznie więcej jest jednak zdesperowanych młodych ludzi, którzy gotowi są na wszystko w obronie własnej godności. Broni i materiałów wybuchowych nie brakuje.
|
Godzina policyjna zaczyna się w Groznym o ósmej wieczorem, ale już z nastaniem zmierzchu wszyscy mieszkańcy szukają schronienia w swych norach. Tego dnia tuż przed piątą wieczorem przy placu Minutka, na północy miasta, rozległy się strzały. Najpierw dwa pojedyńcze, potem cała seria. Nic nadzwyczajnego. W Groznym kanonada trwa przez cały dzień, a w nocy seriom karabinów towarzyszą odgłosy wystrzałów artyleryjskich. Nikt z ponad 60 tys. mieszkańców miasta nie zwraca już na to uwagi...
Ponad rok po rozpoczęciu tak zwanej antyterrorystycznej operacji w Czeczenii w republice nadal toczy się wojna. W ciągu jednego tylko listopadowego tygodnia w republice zanotowano dwadzieścia ataków czeczeńskich bojowników na wojska rosyjskie. Zginęło co najmniej pięciu Rosjan, dziewięciu odniosło rany. Nie można się dziwić, że Rosjanie boją się własnego cienia. W ciągu dnia nie widać ich na ulicach Groznego. Dopiero po zapadnięciu zmroku pojawiają się wozy bojowe. Strzelają do wszystkiego, co się rusza. O zmroku kanonadę rozpoczynają rosyjskie posterunki w wielu punktach miasta. Ma to odstraszyć bojowników przed atakiem na poszczególne punkty kontrolne, gdzie za betonowymi blokami i workami z piaskiem młodzi rosyjscy chłopcy strzelają, piją wódkę i modlą się o nadejście poranka.
Groźnieńscy nafciarze, podobnie jak hurtownicy na bazarze należą do elity. W lepszej sytuacji są jedynie milicjanci czeczeńskiej milicji Bisłana Gantemirowa. Reszta mieszkańców zamienionej w morze gruzów czeczeńskiej stolicy żyje w warunkach nie do opisania.
Rosyjskie władze nadal nie mają żadnej koncepcji rozwiązania konfliktu w Czeczenii - mówi w Moskwie Aleksander Iskanderian szef Instytutu Studiów Kaukaskich. Jego zdaniem, nie powiodła się próba szukania przez Moskwę sojuszników wśród prorosyjskiej części społeczeństwa. Zdaniem Iskanderiana uzyskanie przez Czeczenię niezależności państwowej jest w obecnej sytuacji politycznej Rosji wykluczone. Oznacza to, że nic w Czeczenii w najbliższym czasie się nie zmieni. Z ocen niezależnych źródeł wynika, że uzbrojonych bojowników jest w republice 1-1,5 tys. Znacznie więcej jest jednak zdesperowanych młodych ludzi, którzy gotowi są na wszystko w obronie własnej godności. Broni i materiałów wybuchowych nie brakuje.
|
POLACY NA UKRAINIE
"Moi dziadowie i ojciec musieli być dobrymi Polakami; kości ich wszystkich zostały tam... za kręgiem polarnym"
Ptaki bez skrzydeł
Nasi rodacy na Wschodzie potrzebują pomocy, by w końcu stanąć na nogi i odetchnąć pełną piersią.
LECH WOJCIECHOWSKI
Do 1991 roku na Ukrainie trudno było być Polakiem. Ci, którzy nie kryli się ze swą narodowością i wiarą, bo te dwie rzeczy są na Ukrainie nierozłącznie ze sobą związane, nie mieli szans na jakąkolwiek karierę. Mogli natomiast mieć spore kłopoty. Dziś, już wolni, muszą sprostać nowym wyzwaniom.
Od dziecka chciałem zobaczyć tzw. Kresy Rzeczypospolitej, które dotychczas znałem jak prawie każdy Polak z lektury Sienkiewicza i opowiadań dziadków. Chciałem przekonać się, jak wygląda teraz, po wielu latach, ta niemal mityczna dla mojego pokolenia kraina, miejsce współistnienia i krzyżowania się tak wielu kultur i religii kształtujących jej niepowtarzalne na skalę europejską oblicze.
Bardzo się więc ucieszyłem, gdy dowiedziałem się, że wraz z moją grupą laboratoryjną z Katedry Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego pojadę na Ukrainę w rejon Żytomierza (150 km na zachód od Kijowa) na pierwsze badania etnologiczne tego terenu, ze szczególnym uwzględnieniem ludności polskiej tam zamieszkałej.
Obok rosnących jak grzyby po deszczu cerkwi i kościołów w każdym mieście stoi niewzruszenie Lenin i tym samym ojcowskim spojrzeniem otacza okolicę.
Czułem się trochę jak pionier, który dociera na do niedawna zakazaną ziemię. Owo poczucie potęgował fakt, że ziemie te Polska utraciła już po II rozbiorze w 1793 roku. Wiedziałem też, że jadę do ludzi, których życie oznaczone zostało pasmem tragedii, a losy każdej rodziny polskiej często były osobnym dramatem. Na tym obszarze wspomnienie lat trzydziestych prawie zawsze kończy się płaczem. Był to okres największych represji i głodu. Już na jednym z pierwszych wywiadów przygarbiony staruszek pan Roman Kowalski, mieszkaniec małego, położonego w lesie miasteczka, wypowiedział pewne zdanie. Podobne zdania słyszałem codziennie, będąc na Ukrainie. "U nas te wszystkie Polaki byli, to ich zabrali i umęczyli. Zabrali jej ojca i też rozstrzelali. - Komuniści? - Komuniści! - A mówili za co? - Pomodlił się pod mostem. Pracował, ale poszedł się pomodlić. On poszedł tam, żeby nikt nie widział, ale zobaczyli jego. Aha, to on wróg jest. Zabrali i pod Żytomierzem rozstrzelali. Za co rozstrzelali!?".
Polacy na Ukrainie kojarzeni są zwykle ze Lwowem. Mało kto wie natomiast, że największe, bo około 80-tysięczne, skupisko ludności polskiej (z 400 tysięcy Polaków żyjących na Ukrainie) znajduje się właśnie w obwodzie żytomierskim, na wschodnim Wołyniu. Do czasu represji i przesiedleń w 1935 roku, poprzedzonych wielkim głodem w 1933 roku, zagęszczenie ludności polskiej było tam tak duże, iż w 1926 roku w wyniku leninowskiej polityki "korjenizacji", czyli sowietyzacji poprzez narodowe języki, utworzono tam jedyny polski rejon narodowościowy w ZSRR. Rejonowi jak jego stolicy nadano nazwę "Marchlewsk" od nazwiska słynnego w tych czasach polskiego komunisty Juliana Marchlewskiego. Autonomia ta padła pod ciosami represji w 1935 roku. Dziś Marchlewsk nosi nazwę Dowbysz i jest 7-tysięcznym miasteczkiem zamieszkanym w 75 proc. przez Polaków, resztę stanowią Ukraińcy. O tym, iż jego mieszkańcy ciągle pamiętają czasy, kiedy była tu polska administracja i polskie szkoły, świadczy powstanie tam szkoły z językiem polskim na początku września 1997 roku, istnienie od kilku lat kościoła oraz katechizacja młodzieży prowadzona przez siostry zakonne z Polski. Takich centrów rozwoju polskości nie ma dużo. Oprócz Dowbysza, przede wszystkim w 300-tysięcznym Żytomierzu (w którym mieszka od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy Polaków) jest kilkanaście szkół z fakultatywnym językiem polskim. Trzy takie szkoły są też w Berdyczowie. Chciałbym też wspomnieć o naszym przyjacielu Bogdanie Siwaczewskim, który w pobliskim Koziatyniu (już w obwodzie winnickim) na własną rękę, bez niczyjej pomocy uczy języka polskiego dzieci tamtejszej Polonii. Polaków w tym 10-tysięcznym mieście jest kilkuset, ale tylko on mówi po polsku. Pan Bogdan nauczył się polskiego w wieku 30 lat, krótko po tym, jak dowiedział się od swej matki w wielkiej tajemnicy, kim naprawdę jest.
I tak jest na całym wschodnim Wołyniu. Stulecia prześladowań i zsyłek za przejawy polskości spowodowały, że po polsku mówi ok. 10 proc. Polaków, a na co dzień wszyscy używają języka ukraińskiego. Reszta zna polski jedynie z modlitw, ponieważ modlić się po polsku potrafi bez wyjątku każdy. Polski jest językiem wydzielonego świętego czasu, jakim są święta i miejsce, jakim jest kościół. Gdy docieraliśmy z dyktafonem na zagubione wśród lasów i bagien, rodem z "Malowanego ptaka", wioski, mieszkający tam ludzie, którzy prawie nie znają polskiego, mówili nam, że modlitwy po ukraińsku w ogóle nie rozumieją.
Po polsku mówi ok.oło 10 procent Polaków, a na co dzień wszyscy używają języka ukraińskiego. Reszta zna polski jedynie z modlitw, ponieważ modlić się po polsku potrafi bez wyjątku każdy.
Centrum życia polonijnego obwodu jest Żytomierz, w którym oprócz wymienionych już szkół mieści się polskie przedszkole oraz kilka stowarzyszeń polonijnych, z których największe to "Polonia" z Tadeuszem Reńkasem na czele. Jest tam jedyne tego typu na Ukrainie Stowarzyszenie Młodzieży Polskiej, wydające od niedawna dzięki pomocy fundacji "Pomoc Polakom na Wschodzie" miesięcznik "Słowo Polskie", którego redaktorem naczelnym jest energiczny, 27-letni Wadim Syczewski. W mieście działa też już znany w Polsce chór "Poleskie Sokoły" oraz stowarzyszenie społeczne "Cmentarz Polski", które stara się ratować niszczejący, zabytkowy, polski cmentarz.
Dobrze pamiętam jeden rześki, kwietniowy poranek. Robiliśmy wtedy z kolegą wywiad z Olegiem Łagowskim, szefem stowarzyszenia "Cmentarz Polski". Siedzieliśmy na schodach zrujnowanej kaplicy na owym cmentarzu wśród powywracanych, marmurowych pomników i krzyży, z których miejscowi notable robią sobie na przykład schodki do nowych daczy (znajdujący się nieopodal cmentarz niemiecki jest prawie kompletnie rozkradziony). Niedaleko od nas znajdowały się groby potomków generała Henryka Dąbrowskiego i rodziny Adama Strzembosza. Ze wzgórza, na którym stała kapliczka, a raczej jej resztki, roztaczał się straszny widok na rozbebeszone groby i porozbijane trumny, wśród których walały się ludzkie kości. Tej części cmentarza nie udało się jeszcze doprowadzić do porządku. Zapytałem wtedy Olega, czym dla niego jest Polska; odpowiedział krótko: "Moi dziadowie i ojciec musieli być dobrymi Polakami; kości ich wszystkich zostały tam... za kręgiem polarnym".
Myślę, że wielkim plusem jest to, iż Polacy po upadku komunizmu potrafili zorganizować się sami, poza kościołem, że dla nich Polska i polskość nie kończą się na kościele i wieczornej modlitwie. Jednak sytuacja nie jest tak sielankowa, jakby się mogło wydawać. Ludzie są wolni, mogą głośno mówić to, co myślą, nie kryć się ze swą wiarą i narodowością, ale są po prostu biedni. Na wszystko brakuje pieniędzy, a pomoc z Polski jest mizerna. Co prawda wychodzą dzięki wsparciu z Polski takie gazety, jak "Mozaika Berdyczowska" czy "Dziennik Kijowski", ale docierają one tylko do większych miast, na wsi nikt o nich nawet nie słyszał. Również comiesięcznej audycji w języku polskim, nadawanej przez żytomierskie radio, słuchają nieliczni. W szkołach brakuje nauczycieli i podręczników, choć na razie, Bogu dzięki, chętnych do nauki nie brak. Nie wolno zaprzepaścić tego, że rodzice chcą, by ich dzieci uczyły się polskiego, trzeba im pomóc, by znów mogli poczuć się Polakami. Może zabrzmi to aż nadto tragicznie, ale są to ludzie, którym odebrano niemal wszystko. Najpierw odebrano im wolność, historię, potem tradycję, język i w końcu religię. Każdy miał być homo sovieticusem, odartym z własnej indywidualności człowiekiem, który nie czuje już swego zniewolenia i upokorzenia. I to niestety dziś owocuje. Bywa, że obok Matki Boskiej stoi portret Lenina, obok rosnących jak grzyby po deszczu cerkwi i kościołów w każdym mieście stoi niewzruszenie Lenin i tym samym ojcowskim spojrzeniem otacza okolicę lub patrzy na świeże kwiaty, które co dzień ktoś kładzie u jego stóp.
W szkołach brakuje nauczycieli i podręczników, choć chętnych do nauki nie brak. Rodzice chcą, by ich dzieci uczyły się polskiego, trzeba im pomóc, by znów mogli poczuć się Polakami.
Jest jednak wielu wśród ukraińskich Polaków, którzy po ogłoszeniu przez Ukrainę niepodległości 24 sierpnia 1991 roku postanowili z pełnym zapałem zmieniać czy też na nowo budować swój świat. I śmiało można o nich powiedzieć, że są patriotami polskimi i ukraińskimi. Podziwiam ich za upór, z jakim wskrzeszają polskość na niepodległej Ukrainie. Owa "polskość" bowiem przetrwała dzięki kościołowi i w przeważającej mierze przy kościele istnieje. Dla wielu Polaków, szczególnie tych, którzy mieszkają na wsi, Polska jest czymś odległym, mirażem, uosobieniem Zachodu, kultury i kiełbasy przez cały rok, ale to już temat na drugi artykuł. Trzeba też pamiętać, że Ukraina po ZSRR odziedziczyła wiele niedobrych rzeczy, a ponadto trudno jest zmienić z dnia na dzień sposób myślenia wielu ludzi. Oprócz innych trudności przedstawiciele organizacji polonijnych na Żytomierszczyźnie skarżą się, że rząd ukraiński nie wywiązuje się z podstawowych umów zawartych z rządem polskim, regulujących sprawy mniejszości narodowych. Największe stowarzyszenie polonijne w Żytomierzu do dziś nie otrzymało na przykład pomieszczenia na swą siedzibę. Przy tej sposobności pragnąłbym przypomnieć czytelnikowi, że zgodnie z leninowską zasadą w polityce umowa to tylko papierek, który do niczego nie zobowiązuje, a większość ukraińskich polityków ukończyło szkołę leninowskiej dyplomacji i według niej nadal postępuje, posługując się tylko innymi niż kiedyś atrybutami. Mimo to Polacy takich szans i możliwości jak teraz nie mieli bardzo długo. Nasi rodacy na Wschodzie potrzebują pomocy, by w końcu stanąć na nogi i odetchnąć pełną piersią. Naprawdę nie wymaga to wiele zachodu. Niech dostaną to samo, co mniejszość ukraińska ma w Polsce, czyli to, co się im po prostu należy.
Autor jest studentem etnografii Uniwersytetu Warszawskiego.
ZDJĘCIA: ŁUKASZ GIERSZ
|
Do 1991 roku na Ukrainie trudno było być Polakiem. Ci, którzy nie kryli się ze swą narodowością i wiarą, nie mieli szans na karierę. jadę na Ukrainę w rejon Żytomierza na badania etnologiczne ze szczególnym uwzględnieniem ludności polskiej. ziemie te Polska utraciła już po II rozbiorze w 1793 roku. wspomnienie lat trzydziestych prawie zawsze kończy się płaczem. Był to okres największych represji i głodu. Polacy na Ukrainie kojarzeni są zwykle ze Lwowem. Mało kto wie, że największe, 80-tysięczne skupisko ludności polskiej znajduje się w obwodzie żytomierskim, na wschodnim Wołyniu. w 1926 roku utworzono tam jedyny polski rejon narodowościowy w ZSRR. Rejonowi nadano nazwę Marchlewsk. Dziś nosi nazwę Dowbysz, jego mieszkańcy pamiętają czasy, kiedy była tu polska administracja i polskie szkoły. Takich centrów rozwoju polskości nie ma dużo. w Żytomierzu jest kilkanaście szkół z językiem polskim. Trzy szkoły są w Berdyczowie. Stulecia prześladowań i zsyłek za przejawy polskości spowodowały, że po polsku mówi ok. 10 proc. Polaków. Reszta zna polski jedynie z modlitw, jest językiem świętego czasu. Centrum życia polonijnego jest Żytomierz, w którym mieści się polskie przedszkole oraz kilka stowarzyszeń polonijnych. Jest tam Stowarzyszenie Młodzieży Polskiej wydające miesięcznik "Słowo Polskie". W mieście działa też chór "Poleskie Sokoły". Robiliśmy z kolegą wywiad z Olegiem Łagowskim, szefem stowarzyszenia "Cmentarz Polski". Zapytałem, czym dla niego jest Polska; odpowiedział: "Moi dziadowie i ojciec musieli być dobrymi Polakami; kości ich wszystkich zostały za kręgiem polarnym". wielkim plusem jest to, iż Polacy po upadku komunizmu potrafili zorganizować się sami, poza kościołem. Ludzie są wolni, mogą nie kryć się ze swą wiarą i narodowością, ale są biedni. Na wszystko brakuje pieniędzy, a pomoc z Polski jest mizerna. W szkołach brakuje nauczycieli i podręczników. rodzice chcą, by ich dzieci uczyły się polskiego. Jest wielu ukraińskich Polaków, którzy wskrzeszają polskość na niepodległej Ukrainie. Dla wielu Polaków Polska jest czymś odległym, uosobieniem Zachodu.
|
ROZMOWA
Maria Kwaśniewska-Maleszewska - nagroda za wspaniałą karierę i za godne życie
Ja bym za siebie nie wyszła
MARIA KWAŚNIEWSKA-MALESZEWSKA urodziła się 15 sierpnia 1913 roku w Łodzi. Występowała w barwach ŁKS i AZS Warszawa. Brązowa medalistka w rzucie oszczepem na olimpiadzie w 1936 roku w Berlinie. Złoty medal na Światowych Igrzyskach Kobiet w roku 1934. 13-krotna mistrzyni Polski w rzucie oszczepem, trójboju i pięcioboju (1931 - 46), 5-krotna rekordzistka Polski. Reprezentantka Polski w siatkówce i koszykówce. Współzałożycielka Klubu Olimpijczyka, działaczka PKOl i PZLA. Jako pierwszy Polak odznaczona w 1978 roku brązowym medalem Orderu Olimpijskiego.
Czym jest dla pani nagroda fair play?
MARIA KWAŚNIEWSKA-MALESZEWSKA: Kilka razy uczestniczyłam w pracach Komisji, która nadawała tę nagrodę. Wydaje mi się, że fair play może być rozumiana wąsko i bardzo szeroko. W moim pojęciu zawężenie czystej gry wyłącznie do wydarzeń na boisku to troszkę za mało. Fair play powinna obejmować również życie pozasportowe. Wszelkie zachowania młodego mężczyzny czy młodej kobiety: stosunek do życia, do otoczenia, dbałość o swój image, o to - kim się jest po prostu. W sporcie mamy wiele zjawisk pozytywnych i wiele negatywnych. Gdybyśmy mierzyli, co przeważa: to bym powiedziała, że jest na równi - niestety. Mówię niestety, ponieważ moim zdaniem uprawianie sportu powinno uszlachetniać. Trzeba umieć być zwycięzcą i trzeba umieć przegrywać. Trzeba umieć podać rękę zwycięzcy, który mnie dziś pokonał. Jutro ja go pokonam, ale wtedy nie zmieniam stosunku do niego. Nie zadzieram nosa, nie zmieniam swojej osobowości w stosunku do kolegów i otoczenia. Nie uderza mi woda sodowa do głowy. A często się zdarza, że sukces zmienia człowieka...
Na niekorzyść?
Oczywiście, że na niekorzyść. I tutaj dochodzę do tego, że fair play, którą my chcemy nagradzać, to postawa zbliżona do ideału osobowości. Postawa, która odróżnia dżentelmena od pospolitego faceta.
Praktyka jest niestety inna. Dzisiaj wystarczy, że ktoś nie kopnie przeciwnika, choć miał okazję, a już mu trzeba dać nagrodę fair play. To deprecjonuje tę nagrodę.
Otóż to. Właśnie dlatego uważam, że za dobre odruchy nie ma fair play. Bo one są rzeczą naturalną, przynajmniej powinny być. Natomiast wyjątkowe rzeczy, bardzo wyjątkowe zachowania - takie należy nagradzać. Janusz Sidło na olimpiadzie w Melbourne oddał swój oszczep Danielsenowi i ten zwyciężył. Pokonał Sidłę, chociaż wszystko wskazywało, że to Janusz jest faworytem. To był prawdziwy gest fair play.
Może zatem nie należy wręczać tej nagrody na siłę, każdego roku. Może raz na jakiś czas, gdy zaistnieje naprawdę ważny powód?
Też tak myślę. Myślę, że jeśli by się uzbierało tego miodu raz na cztery lata, w cyklu olimpijskim, to ho, ho... Człowieka trzeba obserwować jakiś czas. To nie może być jednorazowe wydarzenie. To musi być cała seria zachowań. Trzeba działać z rozwagą i bez pośpiechu, bo to ma być piękna nagroda za piękne, szlachetne życie.
A jak to było w sporcie przed wojną? Czy łatwiej było o dżentelmenów?
Gdy sięgam pamięcią wstecz, mam wrażenie, że dziwnie wyższa była moralność. Pomijając nawet tych ludzi, których po wojnie wynieśliśmy na ołtarze. Bo przecież wielu naszych sportowców, olimpijczyków tak wspaniale spisało się w momencie zagrożenia dla ojczyzny. Inne było wychowanie młodzieży. Wiem z autopsji, że bardzo krótko trzymano mnie w domu. Byłam jedynaczką, oczkiem w głowie rodziców i starszych braci, ale dyscyplina była przeogromna. Punktualność powrotów do domu, żadnego pałętania wieczorami po mieście. To były rzeczy oczywiste. Szkoła bardzo pomagała. Pamiętam, że w moim gimnazjum w Łodzi nauczycielki dyżurowały na deptaku. Wypatrywały uczennic, a każda musiała być w berecie, ze znaczkiem szkoły, w mundurku. Nie wolno było się poruszać tak jak teraz. Obyczajowość się zmieniła diametralnie. I myślę, że ten luz dany młodzieży po wojnie nie za bardzo korzystnie wpłynął na samodyscyplinę.
A wojna? Jak pani przetrwała wojnę?
Sport nie był mi wtedy w głowie, na pewno... Wraz z kolegami, tak myślę, dobrze spełniliśmy obowiązek wobec ojczyzny. Byliśmy patriotami. Ten patriotyzm był w nas. Dwudziestolecie międzywojenne może było zbyt krótkie, żeby poczuć się zupełnie wyzwolonym. Ciągle wisiał nad nami ten bicz, ale kiedy przyszło zagrożenie, nie było jednego zawodnika, który by nie stanął do walki. Kusociński, Lokajski i agent numer jeden, czyli Szajnowicz, Zabierzowski, Głuszek - to wszystko byli młodzi ludzie, młodzi sportowcy. A przecież są to bohaterowie.
Pani była z nimi, trzymaliście się razem. Co pani robiła w czasie wojny?
Po pierwsze wróciłam pod prąd do Warszawy 2 września. Byłam przecież faworytką na olimpiadę w Tokio w czterdziestym roku. Siedziałam we Włoszech, wysłana na stypendium przez Polski Związek Lekkiej Atletyki z najlepszymi trenerami. Najpierw na Wybrzeżu Lazurowym, potem w Genui. Mieszkałam nad samym morzem. Przyjechałam do kraju pod prąd. Już się mówiło o wojnie, więc mogłam zostać. Wszyscy mnie do tego namawiali, ale ja nie chciałam. Na granicy w Zebrzydowicach patrzyli na mnie trochę jak na wariata. Tabuny ludzi wyjeżdżały z kraju, a ja wracałam do Warszawy, chociaż nie bardzo miałam czym i jak. Podróżowałam różnymi środkami lokomocji, wozami, pociągami. W końcu trafiłam. Ponieważ w roku trzydziestym ósmym skończyłam kurs sanitarny, przeciwlotniczy, natychmiast mnie zmobilizowano do sanitarki przeciwlotniczej w Warszawie na Wybrzeżu Kościuszkowskim, gdzie rozpoczynałam swoją pierwszą pracę zawodową, w elektrowni warszawskiej, w 1938 roku. Tam właśnie nosiłam żołnierzy, m. in. z okopów znad Wisły. Potrafiłam na ramieniu przenieść postrzelonego młodego żołnierzyka...
Za to należy się medal. Był medal dla pani?
Dostałam Krzyż Walecznych. Miałam za sobą kurs samochodowy. Prowadziłam sanitarkę w bombardowanej, palącej się Warszawie w pierwszych dniach września. Kierowcę zabili, nie było komu jeździć, jeździłam ja. Po wyzwoleniu skończyło się to moim drugim zamążpójściem, z dyrektorem naczelnym elektrowni, inżynierem i słynnym komendantem obrony elektrowni Wybrzeża Kościuszkowskiego, panem Julianem Koźmińskim. Wyniosłam się z Warszawy do podmiejskiej Podkowy Leśnej.
Ile razy była pani zamężna?
To już moja osobista sprawa. W każdym razie trzy razy miałam ślub w kościele. I to dwa razy na Jasnej Górze. Miałam wszystkie niezbędne papiery. Jestem trzykrotną wdową, więc chyba jestem jakimś unikatem. I jestem wierna. Po trzecim zamążpójściu nie zamierzałam już nigdy zawierać czwartego związku małżeńskiego. Jedno było studenckie, jedno wojenne, a to trzecie było najprawdziwsze w sensie prawdziwego uczucia. Moim trzecim mężem był Wołodia Maleszewski, znany przecież wszystkim (koszykarz, a potem trener reprezentacji Polski koszykarzy - zmarł w roku 1983 - przyp. m.j.) Naprawdę było i uczucie, i nareszcie zawiązanie rodziny. To były niesłychanie ciężkie lata dla nas, ale nie chcę tych lat wspominać. Nie chcę wrogom robić przykrości. Opowiadać kto, kiedy i gdzie tak nas strasznie przyciskał do ziemi. Byłam w szóstym miesiącu ciąży i nie wiedziałam, czy mój mąż wróci, czy nie wróci, bo ciągle był na przesłuchaniach. Chciał być prawnikiem. Był naprawdę do tego przygotowany. Miał wielką inteligencję, mógł być naprawdę dobrym prawnikiem. Niestety wyrzucili go z uczelni po jednym semestrze, bo był synem prezydenta Wilna, którego NKWD zamordowało w Wilnie w 1939 roku. Nie ma co wracać do tych faktów, gorycz została już dawno przełknięta. Zgodnie z zasadami Ojca Świętego, którego zawsze będę uważać za pierwszego Polaka w naszej historii - chociaż bardzo kochałam dziadka Piłsudskiego - uważam, że umieć przebaczać to bardzo ważna rzecz. Ja się tego nauczyłam. Dlatego dziś nie chcę mieć wrogów i nie pamiętam wrogów.
A pamięta pani Hitlera?
Oczywiście, że pamiętam.
To słynna historia: zaprosił panią do loży na olimpiadzie w Berlinie. Pani była trzecia w rzucie oszczepem, dwie Niemki przed panią. Jak to przebiegało?
Nie lubię tego wspominać, ale tak było. Hitler zaprosił do loży wszystkie trzy oszczepniczki. Byli tam też Göring, Goebbels i inni.
Wiem, że kiedy gratulował pani medalu, palnęła pani coś, co potem Goebbels musiał odkręcać. Co to było?
Kiedy Hitler powiedział: "Gratuluję małej Polce", ja mu na to: "Wcale nie czuję się mniejsza od pana". Bo on miał 1,60 w czapce, a ja 1,66 wzrostu. Więc był ogólny śmiech. Prasa niemiecka podawała potem, że Hitler gratulował nie małej Polce, a małej Polsce. Nie wiedzieli już, jak z tego wybrnąć.
Uznano panią za najpiękniejszą sportsmenkę olimpiady w Berlinie. Pewnie wódz chciał mieć twarzową fotkę.
Były takie głupoty. Na każdej olimpiadzie wybierają najładniejszą dziewuchę. Takie tam głupstwa. A to zdjęcie w loży w Hitlerem... Do tej pory dostaję z Niemiec wory listów z prośbą o autografy. To mnie denerwuje. Straciłam część rodziny na Wschodzie i na Zachodzie. Hitler czy Stalin - obu bym powiesiła na szubienicy. Ale Niemcy do tego inaczej podeszli. Z domu wyniosłam brak sympatii dla Niemców, jeszcze większy niż dla Ruskich. Stąd jestem taka, jaka jestem.
Ale to zdjęcie z Hitlerem pomogło wielu Polakom. Uratowało wiele istnień.
W Pruszkowie mi pomogło. To był słynny obóz, w którym Niemcy rozdzielali ludzi - kobiety oddzielnie, mężczyźni oddzielnie: starsi do Oświęcimia, młodzi do obozów pracy, itd. Był w tym obozie tzw. barak chorych. Z tego baraku wyprowadzało się ludzi po stu, stu pięćdziesięciu...
Jak pani to robiła?
Po prostu, pokazywałam przy bramie tę moją fotografię z Hitlerem. Żandarmi traktowali ją jak ausweis. Bili w czapę i przepuszczali mi transport.
Co było dalej?
Wyprowadzałam ludzi na zewnątrz do Pruszkowa, potem brałam do Podkowy do domu. W moim domu miałam obóz przejściowy. Przewinęło się wiele osób, znanych i nieznanych. Mieszkała u mnie Ewa Szelburg-Zarembina, Stasio Dygat. Mieszkał taki chłopiec z przestrzelonym płucem, który dziś ma 70 lat i nadal pisze do mnie kartki.
Jest pani samarytanką, pani Marysiu.
Tak, i wyniosłam to z domu. Matka i ojciec bardzo pomagali ludziom. Nie tylko w sensie dawania pieniędzy. Starzy łodzianie do dzisiaj pamiętają, że wszystkie owoce z naszego sadu szły do szpitala. Jako 12-letnia dziewczyna jeździłam z chłopcami, żeby dostarczyć te owoce i inne produkty. Dużo biedy było w Łodzi. W stosunku do biednych zawsze miałam opiekuńcze ciągoty.
Nie tylko wobec biednych. Również wobec skrzywdzonych. Ponad trzydzieści lat przyjaźni się pani z Ewą Kłobukowską. Ona panią traktuję jak matkę.
Wy wszyscy jesteście moimi dziećmi, a o Ewie, którą skrzywdzono, nie mogę mówić. Już dawno ta sprawa jest nieaktualna.
Idea olimpijska jest dla pani czymś ważnym, jednak dzisiaj został z niej wyłącznie szkielet słów, których życie nie potwierdza.
Sport się zmienia, bo świat się zmienia. Pleni się doping i skrajny materializm. Tam, gdzie wchodzi w grę pieniądz, za pieniądzem idzie zło - chcemy czy nie chcemy. Kiedyś sport był romantyczny. Ale nie możemy żyć przeszłością. Musimy myśleć do przodu, nie gubiąc tego, co było i jest ważne. Sport nawet zmaterializowany, moralnie skrzywiony i tak ma wartości, których nie wolno stracić. Ideały olimpijskie są dzisiaj zmęczone, ale są. Dopóki istnieją, choćby na papierze, warto się wysilać, bo ciągle jest przed nami cel.
Kocha pani sportowców. Za co?
Za to, że chcą do czegoś dążyć; że chcą być lepsi od siebie. A ci, którzy na nas patrzą, niech nie patrzą z zazdrością, tylko niech robią to samo. Jak ktoś ma forsę, niech sobie kupi rakietę i idzie grać w tenisa. Jak nie ma forsy, niech bierze dresy i biega po ścieżce zdrowia, ale niech coś ze sobą robi i w sposób szlachetny wyładowuje się w sporcie. To jest przesłanie proste i łatwe do spełnienia, które sportowcy adresują do społeczeństwa przez samą w nim obecność. Kiedyś, pamiętam, wzięłam dres i pobiegłam do Parku Saskiego. Początkowo patrzyli na mnie jak na wariatkę. Starsza pani pod 70-tkę, a tu raptem biega, robi wygibasy przy drzewie itd. Na drugi dzień przychodzi do mnie starsza pani: czy ja się mogę do pani przyłączyć. I tak się zrobiła grupa starszych kobiet, około 35. Ja potem weszłam w wir swoich spraw i przestałam przychodzić, ale została moja następczyni, pani 65-letnia. I do dzisiejszego dnia kilka pań jeszcze tam biega. Jest to spontaniczna forma sportu i bardzo dobrze.
Jaka pani właściwie jest? Jakby pani siebie określiła?
Mam do siebie dużo zastrzeżeń. Jestem za bardzo spontaniczna, ekspresyjna. Rozpiera mnie ciągle energia. Budzę się w nocy i myślę o różnych sprawach: jakby pomóc temu czy tamtemu. W tej chwili mam problemy, z którymi muszę się sama uporać, a one nie dotyczą mnie. Sobie poświęcam najmniej uwagi i czasu. Powinnam już z tym skończyć, ale myślę sobie: nie mogę, bo los przedłużył ci życie w jakimś celu. Widocznie żądają od ciebie, żebyś jeszcze coś dobrego zrobiła. Jaka jestem?... Ja bym za siebie za mąż nie wyszła. Mam dwoje dzieci i dwoje wnucząt. Rodzina nie ma ze mnie pociechy, rzadko bywam w domu. Tak było zawsze. Mówiłam dzieciom i mówię wnukom: nie możecie się podpierać ani matką, ani babcią. Pracujcie sami na siebie, na własną pozycją. Mnie nikt nie pomagał. W trudnych chwilach borykałam się sama, a tragedie nie są mi obce. Nie obchodzę imienin ani urodzin. Nie obchodzę dlatego, że 46 lat temu moja matka zmarła na moich rękach dokładnie w dzień moich imienin i urodzin, bo mam je jednego dnia. Jaka jestem?... Kocham samotność, kocham przyrodę. Żadnej istoty nie pozbawię życia. Za głupią muchą będę latać po domu ze ścierką, aż ją przepędzę, ale nie zabiję. Ale przede wszystkim kocham ludzi. Ludzie nie są doskonali, bywają źli i co z tego? Mamy stać i patrzeć, jak zło zwycięża? Mamy uciekać, gdy kogoś biją, gdy komuś potrzeba naszej pomocy? Mamy żyć wyłącznie własnymi sprawami, robić szmal, kariery i nie przejmować się innymi, ludzką biedą, ludzkimi nieszczęściami? Przenigdy! Nie na tym polega życie. Nawet największy drań potrafi się pohamować, a nawet zmienić na lepsze, gdy zamiast agresji, której się spodziewa, trafia na trochę ludzkiego ciepła. Własnym przykładem można zdziałać wiele, więcej niż nam się zdaje. Człowiek ma rozum, żeby myśleć, i serce, żeby kochać. Tylko wtedy jest pełnym człowiekiem, żyje pełnią życia. Nam się wydaje, że ideały olimpijskie umarły, ale tak nie jest. One się ciągle odradzają w młodych sercach, w banalnych okolicznościach. Dekorując pewną dziewczynkę, powiedziałam jej: trenuj pilnie, a za rok albo dwa będziesz stała na pierwszym miejscu, a nie na trzecim. I po roku to dziecko do mnie podchodzi i mówi: - "Miała pani rację, dzisiaj wygrałam." Zawsze, kiedy jadę w teren - a jeżdżę do dużych miast i małych dziur - wyrywam z PKOl-u jakieś znaczki, naklejki, proporce. Przecież nie mogę wyjść do młodzieży z pustymi rękami. Wtedy już rozdałam większość pamiątek i gdy podeszła ta dziewczynka, miałam ostatnią naklejkę, więc jej dałam. I wiesz co Mareczku, to dziecko tę głupią naklejkę PKOl wzięło i niosło jak relikwię. Czy to nie jest piękne?
Rozmawiał: Marek Jóźwik
|
Czym jest dla pani nagroda fair play?
MARIA KWAŚNIEWSKA-MALESZEWSKA: Wydaje mi się, że fair play może być rozumiana wąsko i bardzo szeroko. W moim pojęciu zawężenie czystej gry wyłącznie do wydarzeń na boisku to za mało. Fair play powinna obejmować również życie pozasportowe.
Dzisiaj wystarczy, że ktoś nie kopnie przeciwnika, choć miał okazję, a już mu trzeba dać nagrodę fair play. To deprecjonuje tę nagrodę.
Właśnie dlatego uważam, że za dobre odruchy nie ma fair play. Natomiast wyjątkowe zachowania należy nagradzać.
jak było w sporcie przed wojną? Czy łatwiej było o dżentelmenów?
Gdy sięgam pamięcią wstecz, mam wrażenie, że dziwnie wyższa była moralność. Inne było wychowanie młodzieży. Obyczajowość się zmieniła diametralnie. I myślę, że ten luz dany młodzieży po wojnie nie za bardzo korzystnie wpłynął na samodyscyplinę.
Co pani robiła w czasie wojny?
Po pierwsze wróciłam pod prąd do Warszawy 2 września. Siedziałam we Włoszech. Już się mówiło o wojnie, więc mogłam zostać. Wszyscy mnie do tego namawiali, ale ja nie chciałam. Ponieważ skończyłam kurs sanitarny, przeciwlotniczy, natychmiast mnie zmobilizowano do sanitarki przeciwlotniczej w Warszawie.
A pamięta pani Hitlera? zaprosił panią do loży na olimpiadzie w Berlinie.
Nie lubię tego wspominać, ale tak było.
Uznano panią za najpiękniejszą sportsmenkę olimpiady w Berlinie. Pewnie wódz chciał mieć twarzową fotkę.
Były takie głupoty. Na każdej olimpiadzie wybierają najładniejszą dziewuchę. A to zdjęcie... Do tej pory dostaję z Niemiec wory listów z prośbą o autografy. To mnie denerwuje.
Ale to zdjęcie z Hitlerem pomogło wielu Polakom.
W Pruszkowie mi pomogło. To był obóz, w którym Niemcy rozdzielali ludzi. Był w tym obozie tzw. barak chorych. Z tego baraku wyprowadzało się ludzi...
Jak pani to robiła?
Po prostu, pokazywałam przy bramie tę moją fotografię z Hitlerem. Żandarmi traktowali ją jak ausweis. Bili w czapę i przepuszczali mi transport.
Jest pani samarytanką.
Tak, i wyniosłam to z domu. Matka i ojciec bardzo pomagali ludziom.
Idea olimpijska jest dla pani czymś ważnym, jednak dzisiaj został z niej wyłącznie szkielet słów.
Sport się zmienia, bo świat się zmienia. Sport nawet zmaterializowany, moralnie skrzywiony i tak ma wartości, których nie wolno stracić.
Kocha pani sportowców. Za co?
Za to, że chcą do czegoś dążyć; że chcą być lepsi od siebie. A ci, którzy na nas patrzą, niech nie patrzą z zazdrością, tylko niech robią to samo.
Jaka pani właściwie jest?
Mam do siebie dużo zastrzeżeń. Jestem za bardzo spontaniczna, ekspresyjna. Rozpiera mnie ciągle energia. Sobie poświęcam najmniej uwagi i czasu. Jaka jestem?... Ja bym za siebie za mąż nie wyszła. Rodzina nie ma ze mnie pociechy, rzadko bywam w domu. Tak było zawsze. Mówiłam dzieciom i mówię wnukom: nie możecie się podpierać ani matką, ani babcią. Pracujcie sami na siebie. Jaka jestem?... Kocham samotność, kocham przyrodę. kocham ludzi. Ludzie nie są doskonali, bywają źli i co z tego? Mamy stać i patrzeć, jak zło zwycięża? Przenigdy! Nie na tym polega życie. Własnym przykładem można zdziałać wiele. Człowiek ma rozum, żeby myśleć, i serce, żeby kochać. Tylko wtedy jest pełnym człowiekiem.
|
Nieprawdę można wykryć dzięki dokładnemu słuchaniu, w jaki sposób ludzie przedstawiają swoją wersję wydarzeń
Kłamcy w pułapce
PIOTR KOŚCIELNIAK, ŁUKASZ KANIEWSKI
Wystarczy dobrze wsłuchać się w słowa, aby wykryć kłamstwo - twierdzą amerykańscy psychologowie. Nie są do tego potrzebne żadne urządzenia w rodzaju wykrywacza kłamstw - trzeba tylko wiedzieć, czego szukać. Banalna z pozoru metoda okazała się skuteczna aż w dwóch trzecich analizowanych wypadków.
Zdaniem amerykańskich naukowców wykryć nieprawdę można dzięki dokładnemu słuchaniu, w jaki sposób ludzie przedstawiają "swoją wersję" wydarzeń. "Osoby, które kłamią, komunikują się w zupełnie odmienny sposób od osób prawdomównych" - powiedział agencji Reuters Matthew Newman z Uniwersytetu Teksasu w Austin. Wyniki prac jego zespołu badawczego zaprezentowane zostały podczas ostatniego kongresu Amerykańskiego Towarzystwa Psychologii Społecznej. Prace amerykańskich specjalistów to kolejny dowód na to, że używane sformułowania czy nawet niektóre słowa mogą zdradzić kłamstwo.
Usta prawdy
Najważniejszym mechanizmem obserwowanym u kłamców jest dystansowanie się od relacjonowanych wydarzeń. Osoba świadomie mijająca się z prawdą stara się unikać słów "ja" czy "moje" - uważa Matthew Newman. W ten sposób kłamca stawia się w pozycji obserwatora, a nie uczestnika wydarzeń. Drugim znakiem, że coś "brzydko pachnie", jest ograniczenie szczegółów w relacjonowanej historii i zastąpienie ich kilkoma, często powtarzanymi faktami. "Kiedy ktoś kłamie, jest obciążony koniecznością wymyślenia całej historyjki, a to oznacza, że ma dostatecznie dużo do myślenia, aby całość brzmiała przekonująco. Nie ma już siły na to, aby wymyślać szczegóły" - tłumaczy to zachowanie Newman. Ostatnim analizowanym przez amerykańskich badaczy sygnałem oszustwa były negatywne emocje, przebijające przez kłamliwe wypowiedzi. Zdaniem badaczy z Uniwersytetu Teksasu kłamcy czują prawdopodobnie winę z powodu oszustwa. Wina ta przejawia się strachem i złością, którą można odkryć niejako między wierszami.
Aby przetestować ten prosty sposób wykrywania kłamstw, naukowcy przeprowadzili eksperyment, w którym wykorzystali zwykłych ludzi - "sędziów" mających ocenić prawdomówność oraz program komputerowy LIWC (Linguistic Inquiry and Word Count), który miał obiektywnie przeanalizować wypowiedzi kłamców, poszukując w nich opisanych wyżej wzorców. "Sędziowie" wychwycili jedynie połowę kłamstw (czyli "na dwoje babka wróżyła"), komputer aż 67 proc.
Bella DePaula, psycholog na Uniwersytecie stanu Virginia w USA, przeprowadziła podobne badania kilka lat temu. Po przebadaniu 3000 osób stwierdziła, że kiedy ludzie kłamią, nie podają szczegółów, nazw miejsc ani imion; dają bardzo krótkie odpowiedzi; używają najchętniej czasu przeszłego; używają zdań przeczących (mówią "nie jestem oszustem" zamiast "jestem uczciwy"); starają się patrzeć w oczy; ich głos jest nieznacznie wyższy.
"FBI używa podobnego sposobu do badania prawdziwości zeznań" - twierdzi Matthew Newman. Metoda ta jest na tyle wygodna, że umożliwia testowanie wypowiedzi zapisanych na papierze, a nie jedynie podawanych w trakcie badania lub zarejestrowanych za pomocą urządzeń audiowizualnych.
Stres oszusta
Najbardziej rozpowszechnionym obecnie sposobem testowania prawdomówności jest tzw. wykrywacz kłamstw, czyli poligraf. Jest to urządzenie nie tyle wykrywające kłamstwa, ile monitorujące nieświadome reakcje organizmu na to, co mówi osoba obsługująca urządzenie i to, co odczuwa badany. W przeszłości wykorzystywano znane z licznych filmów poligrafy analogowe - pisakami rysujące krzywe na papierze. Obecnie korzysta się z urządzeń skomputeryzowanych, jednak zasada ich działania pozostała niezmieniona.
Poligraf może zwykle mierzyć ciśnienie krwi, puls, częstotliwość oddechów oraz przewodnictwo elektryczne skóry (pocenie się, zazwyczaj na dłoniach lub palcach). Może również rejestrować np. poruszenia rąk i nóg badanego. Wszystkie te parametry mogą zmieniać się w zależności od poziomu stresu badanego. Nieświadome reakcje organizmu mogą zatem zdradzić, kiedy badana osoba czuje dyskomfort z powodu mówienia nieprawdy. Nie mniej istotnym elementem badania niż sam mechanizm są pytania zadawane przez badającego. Ich celem jest na początku "skalibrowanie" urządzenia i przygotowanie do sesji właściwych pytań. Tych jest z reguły ok. kilkunastu, z czego jedynie część dotyczy właściwej sprawy, np. przestępstwa. Dzięki temu można precyzyjnie określić, które reakcje badanej na poligrafie osoby mogą być "podejrzane". Nigdy nie ma bowiem stuprocentowej pewności, czy badany kłamie, czy mówi prawdę - podkreśla mający 18-letnie doświadczenie z poligrafami dr Bob Lee z firmy Axciton Systems, producenta sprzętu do badania "wykrywaczem kłamstw".
"Nie ma maszyny potrafiącej wykryć kłamstwo. Urządzenia nie mierzą prawdomówności, a jedynie zmiany ciśnienia krwi czy częstość oddechu, ale te fizjologiczne efekty mogą być powodowane przez rozmaite emocje" - twierdzą działacze American Civil Liberties Union (ACLU), jednej z największych organizacji chroniącej prawa jednostki w USA. Taka opinia nie jest bezzasadna, tym bardziej że od lat znane są sposoby na oszukiwanie "wykrywaczy kłamstw". Niektóre są prymitywne - można ugryźć się w język lub nadepnąć na pinezkę w bucie, aby wywołać reakcję organizmu, czy też posmarować ręce dezodorantem. Inne są bardziej wyrafinowane, jak przyjmowanie odpowiednich leków uspokajających.
Coraz bliżej pewności
W ostatnich latach pojawiły się jednak nowe metody badania emocji towarzyszących kłamstwu. Obserwacja zmiany barwy głosu czy mocniejszego ukrwienia niektórych części twarzy to tylko niektóre sposoby na kłamców. Kolejnym wykorzystywanym dziś sposobem jest poklatkowa analiza obrazu wideo przedstawiającego osobę podejrzewaną o mijanie się z prawdą. Trwające ułamek sekundy mikroekspresje twarzy mówią więcej o intencjach danej osoby niż badania poligrafem i analiza słów. Nagła i krótkotrwała zmiana wyrazu twarzy zwykle nie jest uświadamiana. W pełni kontrolować mimikę potrafi tylko ok. 10 proc. ludzi.
Do badania prawdomówności wykorzystywane jest także badanie rezonansem magnetycznym. Podczas wykonanych w ubiegłym roku eksperymentów neurologowie z Uniwersytetu Pensylwanii zbadali w ten sposób 18 studentów, którzy mieli za zadanie oszukiwać podczas gry w karty. Okazało się, że kłamstwo powoduje zmianę aktywności w obszarach mózgu odpowiedzialnych za koncentrację uwagi, zaprzeczanie i monitorowanie błędów. Była ona wyższa wtedy, gdy studenci kłamali.
Zauważono również, że kiedy człowiek kłamie, więcej obszarów mózgu jest aktywnych - zmyślanie jest trudniejsze niż mówienie prawdy. Profesor Stephen Kosslyn z Harvardu twierdzi, że w zależności od rodzaju kłamstwa uaktywniają się rozmaite obszary kory. Na przykład, kiedy ktoś kłamiąc improwizuje - nie opowiada wcześniej przygotowanej bajki - uaktywnia się tylna część mózgu, odpowiedzialna za wizualizację.
Lawrence Farwell, neurofizjolog, skonstruował urządzenia do wykrywania "odcisków mózgu". Nazwa powstała przez analogię z odciskami palców, ale zasada jest trochę inna - to nie mózg odciska się na przedmiocie, ale przedmiot pozostawia niezatarty ślad w mózgu. Urządzenie Farwella wykrywa obecność specyficznej fali mózgowej zwanej P300, która uaktywnia się, gdy badany widzi przedmiot mu znajomy. Pokazując podejrzanemu narzędzie zbrodni, zdecydować można, czy brał udział w morderstwie.
Bardzo owocne okazują się też badania nad ciałem migdałowatym. Jest to część tzw. układu limbicznego (odpowiedzialnego za emocje), która odpowiada za strach i złość. Mierząc dopływ krwi do tego miejsca, wykryć można strach towarzyszący kłamstwu. Sprawdzić też można np. negatywne nastawienie badanego do pokazywanego mu przedmiotu. W USA przez obserwację aktywności ciała migdałowatego próbuje się na przykład wykrywać uprzedzenia rasowe, do których badani świadomie i szczerze nie przyznają się. -
Podręczny poligraf
Już w 1997 roku izraelska firma Mahk-Shevet opracowała program komputerowy, dzięki któremu można sprawdzić prawdomówność rozmówcy. Określany nazwą Truster, był pierwszym ogólnie dostępnym sposobem analizy cech głosu. Początkowo pomysł badania cech głosu był opracowywany dla wojska i policji, która potrzebowała narzędzia pozwalającego wstępnie analizować intencje telefonicznych rozmówców. Później okazało się, że programem zainteresowani są biznesmeni. "Często dzwonię do różnych firm, które starają się przekonać mnie, że mają najlepsze produkty w najlepszych cenach. Lubię wiedzieć, czy mówią prawdę" twierdzi Tamir Segal, prezes Mahk-Shevet.
Najdroższa wersja Trustera, przeznaczona dla przedsiębiorstw, kosztowała ok. 2,5 tys. dolarów. Przetestowano ją na politykach wypowiadających się przed kamerami telewizji. Oświadczenie izraelskiego premiera Benjamina Netanjahu o przyjęciu pełnej odpowiedzialności za zamach na palestyńskiego lidera zostało określony przez komputer jako "przesadne". Zapewnienie o wdrożeniu pełnego śledztwa policji w tej sprawie było, zdaniem komputerowego programu, zwykłym kłamstwem.
Oprogramowanie wykorzystano w przenośnym urządzeniu zwanym Handy Truster południowokoreańskiej firmy 911 Computer Co. Handy Truster trafił na rynek półtora roku temu, kosztuje ok. 50 dolarów. Konstruktorzy urządzenia twierdzą, że niełatwo je oszukać. Kiedy człowiek kłamie, do jego strun głosowych dopływa mniej krwi, co wpływa na zmianę barwy głosu. Nie sposób tego kontrolować. Trzeba tylko zarejestrować próbkę głosu osoby badanej, kiedy mówi prawdę. Na podstawie odstępstw od tej próbnej barwy głosu Handy Truster wykrywa kłamstwo z dokładnością ok. 82 proc. Reporterzy "Time'a" przetestowali wynalazek podczas ostatnich wyborów prezydenckich. Wyniki były następujące: podczas trzech debat Al Gore skłamał 23 razy, George Bush - 57.
Prof. dr hab. Tadeusz Tomaszewski, dziekan Wydziału Prawa i Administracji UW
Termin "wykrywacz kłamstw" jest niewłaściwy, choć bardzo często stosowany. Właściwą nazwą, międzynarodową, jest poligraf, lub spotykana niekiedy w Polsce - wariograf. Poligraf nie wykrywa kłamstw, a jedynie mierzy reakcję organizmu. Tak, jak termometr mierzy temperaturę, tak poligraf mierzy reakcję na bodźce - tymi bodźcami są pytania - istotne dla sprawy. Nie można zatem powiedzieć z całkowitą pewnością, czy dana osoba kłamie. Trafność badań określana jest różnie, w zależności od tego, czy mówią o nim zwolennicy, czy przeciwnicy. Z reguły jest to między 75 a 95 proc.
Dziś wykorzystuje się poligraf raczej do określenia, czy dana osoba ma wiedzę o czynie, o przestępstwie. Pozwala też na szybkie eliminowanie podejrzanych. Wiadomo, że są firmy, które prowadzą badania poligrafem np. na pracownikach. Nie ma zakazu wykorzystywania takich urządzeń na użytek niedowodowy. Policja czy UOP stosują je do celów operacyjnych. Odrębną kwestią jest jednak zastosowanie takiego urządzenia w procesie karnym. W sądzie - po zmianie kodeksu - urządzeń wykrywających reakcje emocjonalne (bo nie mówi się wprost o poligrafie) nie można używać w związku z przesłuchaniem. Przepisy pozwalają jednak na wykorzystanie takiego badania jako ekspertyzy. Wszystko wskazuje na to, że do sądów wraca ostrożne stosowanie poligrafu.
|
Wystarczy dobrze wsłuchać się w słowa, aby wykryć kłamstwo - twierdzą amerykańscy psychologowie. Nie są do tego potrzebne żadne urządzenia w rodzaju wykrywacza kłamstw - trzeba tylko wiedzieć, czego szukać. Banalna z pozoru metoda okazała się skuteczna aż w dwóch trzecich analizowanych wypadków.
"Osoby, które kłamią, komunikują się w zupełnie odmienny sposób od osób prawdomównych" - powiedział agencji Reuters Matthew Newman z Uniwersytetu Teksasu w Austin. Wyniki prac jego zespołu badawczego zaprezentowane zostały podczas ostatniego kongresu Amerykańskiego Towarzystwa Psychologii Społecznej. Prace amerykańskich specjalistów to kolejny dowód na to, że używane sformułowania czy nawet niektóre słowa mogą zdradzić kłamstwo.
Najważniejszym mechanizmem obserwowanym u kłamców jest dystansowanie się od relacjonowanych wydarzeń. Osoba świadomie mijająca się z prawdą stara się unikać słów "ja" czy "moje". W ten sposób kłamca stawia się w pozycji obserwatora, a nie uczestnika wydarzeń. Drugim znakiem jest ograniczenie szczegółów w relacjonowanej historii i zastąpienie ich kilkoma, często powtarzanymi faktami. Ostatnim analizowanym przez amerykańskich badaczy sygnałem oszustwa były negatywne emocje, przebijające przez kłamliwe wypowiedzi. Zdaniem badaczy z Uniwersytetu Teksasu kłamcy czują prawdopodobnie winę z powodu oszustwa. Wina ta przejawia się strachem i złością. Najbardziej rozpowszechnionym obecnie sposobem testowania prawdomówności jest tzw. wykrywacz kłamstw, czyli poligraf. Jest to urządzenie monitorujące nieświadome reakcje organizmu na to, co mówi osoba obsługująca urządzenie i to, co odczuwa badany. Nieświadome reakcje organizmu mogą zdradzić, kiedy badana osoba czuje dyskomfort z powodu mówienia nieprawdy. Nie mniej istotnym elementem badania niż sam mechanizm są pytania zadawane przez badającego. Ich celem jest na początku "skalibrowanie" urządzenia i przygotowanie do sesji właściwych pytań. Nigdy nie ma stuprocentowej pewności, czy badany kłamie, czy mówi prawdę. Dziś wykorzystuje się poligraf raczej do określenia, czy dana osoba ma wiedzę o czynie, o przestępstwie. Pozwala też na szybkie eliminowanie podejrzanych. Wiadomo, że są firmy, które prowadzą badania poligrafem np. na pracownikach.
|
Pracownicy Biblioteki Raczyńskich protestują przeciwko uwłaszczeniu Telekomunikacji na gruncie, który niegdyś hrabia darował narodowi polskiemu
Spadkowa próba honoru
Hrabia Edward Raczyński kupił w Poznaniu opodal rynku dużą działkę, przy której zbudował pałac. Pruskim urzędnikom tłumaczył, że pałac stawia na nową siedzibę rodową, w rzeczywistości urządził bibliotekę
FOT. (C) MARIUSZ FORECKI/TAMTAM
HARALD KITTEL
Byłoby dla Poznania lepiej, gdyby 172 lata temu hrabia Edward Raczyński nie darowywał narodowi polskiemu ufundowanej przez siebie biblioteki wraz z obszerną działką. Hrabia nie mógł wiedzieć, że sprawa własności jego darowizny wywoła w mieście wielką kłótnię, podzieli urzędników, bibliotekarzy postawi na baczność i zmusi do walki o schedę po szlachetnym darczyńcy, a poznaniaków zachęci do organizowania demonstracji w obronie książnicy.
Hrabia Edward Raczyński kupił w Poznaniu opodal rynku dużą działkę, przy której zbudował pałac. Pruskim urzędnikom tłumaczył, że pałac stawia na nową siedzibę rodową, w rzeczywistości urządził bibliotekę. Książnicę umyślił za swojego życia podarować narodowi. Zarząd powierzył fundacji, a nieruchomości dał na własność miastu. Już na początku książnica miała księgozbiór liczący 13 tysięcy woluminów. Wśród nich wiele specjalistycznych dzieł z niemal wszystkich dziedzin wiedzy.
Pech fundacji hrabiego
W pierwszej wojnie światowej żelazny kapitał, który miał bibliotekę zabezpieczyć na długie lata, przepadł. W tarapaty wpadła fundacja zarządzająca biblioteką.
- Ostatnie posiedzenie zarządu odbyło się 30 maja 1924 roku. Był na nim prezydent Poznania Cyryl Ratajski. Na zebraniu ustalono, że kuratelę nad biblioteką przejmuje miasto. Grunt i gmach książnicy od tej chwili należały do miasta - mówi miejski urzędnik, który prosi o nieujawnianie nazwiska.
Oryginalny protokół spotkania podaje: "Prezydent Ratajski oświadcza, że fundacja zadanie swoje spełniła, a ponieważ jej majątek został przez wojnę zniszczony, więc bibljotekę utrzymuje miasto. [...] Ponieważ niektórzy członkowie kuratorjum, jak p. Wojewoda i p. Marszałek Sejmiku Wojewódzkiego często się zmieniają, jest opieka miejska najtrwalszą, tem więcej, że grunt i budynek są własnością miasta".
Drugiej wojny gmach nie przetrwał. Spłonął w lutym 1945 roku. Część najcenniejszych zbiorów uratowano. Biblioteka została odbudowana i oddana do użytku w 1956 roku.
W 1950 roku ustawa orzekła, że nieruchomości należące do samorządów przejdą na własność państwa. Tak Biblioteka Raczyńskich w momencie otwarcia i działka, która do niej przylega, były znacjonalizowane. Choć kilka razy chciano gmach rozbudować, nigdy się to nie udało.
W 1973 roku część parceli bibliotecznej na tyłach książnicy została oddzielona. Na niej i sąsiednich działkach zamierzano zbudować miejskie centrum telekomunikacji. Powstał projekt, zgodnie z którym biblioteka miała dostać część powierzchni. Nic nie zbudowano. W 1977 roku teren, który hrabia Raczyński zostawił bibliotece, dostało na centralę telefoniczną Przedsiębiorstwo Państwowe Poczta Polska, Telegraf i Telefon. Centrala nie powstała, a gdy przedsiębiorstwo podzielono na dwa: Pocztę i Telekomunikację Polską, ziemię wzięła ta druga. Od tamtej pory tysiącem metrów, podarowanych kiedyś przez hrabiego razem z biblioteką narodowi, zarządzała Telekomunikacja Polska.
Tajne przekazanie
Dwa lata temu wybuchła bomba: działka pod rozbudowę biblioteki ma prywatnego właściciela. Wojewoda Telekomunikację uwłaszczył jednym podpisem.
- Nikt tu nie wiedział o przekazaniu bibliotecznego gruntu Telekomunikacji Polskiej. To była najściślejsza tajemnica, którą znało zaledwie kilka osób. Na pewno nie wiedziały o tym władze miasta ani dyrekcja biblioteki, sprawdziliśmy to - mówi proszący o anonimowość bibliotekarz.
"W 1993 roku wojewoda poznański wydał decyzję o ustanowieniu Telekomunikacji Polskiej wieczystym użytkownikiem tego terenu", podało pismo Biblioteki Raczyńskich "Winieta" w lutym 1999 roku. Rok przed tą publikacją firma została wpisana do ksiąg wieczystych jako użytkownik.
- Sześć lat sprawa była całkowicie tajna - mówi pracownica biblioteki. - Dowiedzieliśmy się o niej przypadkowo.
Dyrektor biblioteki Wojciech Spaleniak opisał w "Winiecie" latem 1998 roku wizytę Joanny Wnuk-Nazarowej, ówczesnej minister kultury i sztuki w książnicy. "Skoncentrowaliśmy się głównie na kwestii przyszłej rozbudowy", pisze dyrektor Spaleniak. W tym samym czasie Telekomunikacja była właścicielem gruntu przeznaczonego przez hrabiego pod przyszłą rozbudowę. Plany dyrektora były mrzonkami.
- Byłam wtedy członkiem zarządu miasta. Nie wiedzieliśmy o tym fakcie - mówi radna Katarzyna Kretkowska.
Teraz władze Poznania muszą szanować decyzję wojewody.
- Miasto nie było stroną i dowiedziało się o tym po fakcie - uważa wiceprezydent Maciej Frankiewicz.
Ruszenie bibliotekarzy
Pracownicy Biblioteki Raczyńskich nie zgadzają się z uwłaszczeniem Telekomunikacji na gruncie, który darował hrabia.
- To miała być biblioteka. Dobro narodowe, polskie. I dlatego założyliśmy stowarzyszenie, które teraz walczy o dar hrabiego - mówi pracownica biblioteki.
Pierwsze zebranie odbyło się 7 czerwca ubiegłego roku. Stowarzyszenie od razu skrytykowało porozumienie zarządu miasta z Telekomunikacją.
- To był list intencyjny. Zresztą teraz już nieważny - mówi przewodniczący Komisji Kultury w Radzie Miasta profesor Jan Skuratowicz.
Bibliotekarze nagłośnili sprawę przejęcia gruntu. Przygotowano dwa wielkie happeningi na placu Wolności przed biblioteką. Zaczęło się zbieranie podpisów i wysyłanie protestów.
Związek Literatów Polskich w Poznaniu: "Ten akt nie jest pomyłką, lecz świadomym przekroczeniem prawa usankcjonowanego historią i tradycją naszego regionu. Nie powinno się realizować interesów spółki akcyjnej kosztem wspólnych interesów społeczności naszego miasta".
- Postępowanie urzędników i prywatnej spółki jest naganne - mówi Przemysław Bystrzycki, wiceprezes stowarzyszenia. - To są już kwestie honorowe. Telekomunikacja chce coś stawiać na terenie, który został darowany na bibliotekę, a został nikczemnie odebrany bibliotece decyzjami peerelowskich urzędników, których postanowienia są dziś potwierdzane.
Antenat zdradzony
"Wydaje nam się, iż darowizna Edwarda Raczyńskiego nie może być złamana i do tego nie przez władze komunistyczne, ale przez przedstawicieli uczciwego samorządu! Jako osoby zainteresowane tym, co rodzina Raczyńskich zrobiła dla Wielkopolski i w ogóle dla Polski - jesteśmy córkami prezydenta RP na uchodźstwie, również Edwarda - sprzeciwiamy się z głębi serca temu projektowi", napisały w liście do prezydenta Poznania Wanda Dembińska, Wirydiana Rey i Katarzyna Raczyńska. Prapraprawnuczka dobroczyńcy poznaniaków Edwarda hr. Raczyńskiego - Cecylia Rey - jest oburzona postępowaniem władz Poznania. "Naszym pragnieniem jest, by wola naszego dziada została uszanowana", napisała do Towarzystwa Przyjaciół Biblioteki Raczyńskich.
Podobnie oburzony jest Stanisław Rostworowski, starosta Koła Nałęczów. Przysłał do Poznania wyrazy poparcia.
- Nikt tu naprawdę nie chce, żeby bibliotekę na siłę uszczęśliwiać. Tylu poznaniaków dzwoniło do nas z poparciem, że mamy obowiązek walczyć - mówi bibliotekarz.
Zyskowny układ
Władze Poznania utrzymują, iż miasto zyska na układzie z Telekomunikacją Polską. Za wpłacone 30 mln zł otrzyma na własność powierzchnię dla książek.
- To jest najlepsze w tej chwili wyjście z sytuacji. Działka należy do Telekomunikacji, przeszła w jej ręce w zgodzie z prawem. A że kiedyś była darowana na rozbudowę biblioteki? Ależ tutaj w planowanej siedzibie Telekomunikacji będzie 6 tysięcy metrów dla biblioteki - mówi dyrektor Wojciech Spaleniak. - Dostaniemy magazyny biblioteczne, skarbiec biblioteczny, wszystko nowoczesne i z zachowaniem wszelkich rygorów. To będą pomieszczenia dla biblioteki. Prowadzimy rozmowy z Telekomunikacją, biorę w nich udział, bierze zarząd miasta. Wszyscy się zgadzają, że biblioteka musi się rozbudowywać i się rozbuduje. Tylko gmach będzie zbudowany nie przez nas ani nie przez miasto, ale przez TP SA.
Wojciech Spaleniak mówi, że tak naprawdę to w snach widzi na tyłach biblioteki jej nowe skrzydło przeznaczone w całości na książki. Zbudowane przez bibliotekę dla niej samej. Ale zaraz się mityguje i mówi, że tak się nie da.
- Jeśli się rozmowy wreszcie zakończą porozumieniem, będziemy mieli bibliotekę najpóźniej za trzy lata - planuje Spaleniak.
- Są prowadzone rozmowy i w tej chwili to jedyne wyjście. Plany się skoryguje - mówi prof. Skuratowicz. - Nie ma innego sposobu na budowę pomieszczeń dla biblioteki.
Rzecznik prasowy Telekomunikacji wciąż podkreśla, że jego firma wcale nie chce krzywdy biblioteki.
- Nie wiem, czego ludzie się obawiają. Nie zgadzamy się ze stwierdzeniem, że Telekomunikacja chce rozbić bibliotekę - mówi Piotr Kostrzewski, rzecznik prasowy poznańskiej TP SA. - Biblioteka, która jako instytucja miejska nie może liczyć na duże pieniądze, mogłaby pod naszym mecenatem wykorzystywać najnowsze zdobycze techniki, tworząc choćby czytelnię internetową. Jest to dla niej jedyna dziś szansa na rozbudowę. Nie ustąpimy jednak ze swego tytułu do gruntu, gdyż mamy do niego pełne prawo.
- Tylko tak wprowadzimy się do gotowego budynku. Sami nigdy nie znajdziemy pieniędzy, bo miasto ich nie ma - mówi Spaleniak.
Prawo nie protestuje
W sylwestra ubiegłego roku wygasła decyzja prezydenta o warunkach zabudowy terenu za biblioteką. Mimo to po pięciu dniach Telekomunikacja miała już nową decyzję, która przedłużyła wygasłe warunki do 30 maja 2002 roku.
- Na takie decyzje o warunkach zabudowy czeka się miesiącami. Dlaczego Telekomunikacja dostała je od ręki? - pyta jeden z bibliotekarzy.
Choć urzędnicy podkreślają, że prawo nie zostało złamane i wszystko jest w najlepszym porządku, Samorządowe Kolegium Odwoławcze wszczęło w sprawie tej decyzji postępowanie administracyjne. Ma ono ewentualnie stwierdzić nieważność decyzji prezydenta Poznania.
Kolegium poprosiło magistrat o przesłanie akt sprawy z "wypisem z tekstu i wyrysem z planu zagospodarowania przestrzennego obowiązującego dla tego terenu".
Nikt nie wie, co wyniknie z tej sprawy i jak się ona skończy.
- Problem w tym, że centrum Poznania nie ma szczegółowego planu zagospodarowania terenu. Jest tylko ogólny - mówi prof. Jan Skuratowicz. Na tym planie biblioteka i działka na jej tyłach to zaledwie mały kwadracik.
Przemysław Bystrzycki, wiceprezes stowarzyszenia, opisał historię biblioteki w piśmie do ministra sprawiedliwości. Wydział Skarg i Wniosków Ministerstwa Sprawiedliwości odesłał pismo do Prokuratury Okręgowej w Poznaniu.
O bibliotekę walczy też działająca w niej "Solidarność". Jej przewodnicząca Gwidona Kempińska wniosła skargę do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Jej zdaniem warto sprawdzić, czy firma jest faktycznym spadkobiercą Przedsiębiorstwa Państwowego Poczta Polska, Telegraf i Telefon. Według niej nie. Wyroku jeszcze nie ma.
Bezsilność bibliotekarzy
- Nawet jeśli wywalczymy unieważnienie decyzji o warunkach zabudowy, to i tak nic się nie zmieni. Przecież Telekomunikacja postawi tu sobie, co będzie chciała. A gdy się na nas obrazi, to i bibliotekę gotowa wykurzyć już całkiem - mówią pracownicy książnicy. Bojownicy o książkę w większości nie chcą ujawniać nazwisk. - Zarząd miasta lubi Telekomunikację. My jej nie lubimy, dlatego miasto może nas znienawidzić. A wtedy wyrzucą nas z pracy, bo przecież biblioteka jest miejska - mówią. I ostrożnie walczą dalej. -
|
Hrabia Edward Raczyński kupił w Poznaniu opodal rynku dużą działkę, przy której zbudował pałac. w rzeczywistości urządził bibliotekę. Książnicę umyślił za swojego życia podarować narodowi.
W pierwszej wojnie światowej kapitał, który miał bibliotekę zabezpieczyć na długie lata, przepadł. W tarapaty wpadła fundacja zarządzająca biblioteką.
Ostatnie posiedzenie zarządu odbyło się 30 maja 1924 roku. Był na nim prezydent Poznania Cyryl Ratajski. Na zebraniu ustalono, że kuratelę nad biblioteką przejmuje miasto.
Drugiej wojny gmach nie przetrwał. Spłonął w lutym 1945 roku. Część najcenniejszych zbiorów uratowano. Biblioteka została odbudowana i oddana do użytku w 1956 roku.
W 1950 roku ustawa orzekła, że nieruchomości należące do samorządów przejdą na własność państwa. Tak Biblioteka Raczyńskich i działka, która do niej przylega, były znacjonalizowane.
W 1973 roku część parceli bibliotecznej na tyłach książnicy została oddzielona. Na niej i sąsiednich działkach zamierzano zbudować miejskie centrum telekomunikacji. W 1977 roku teren, który hrabia Raczyński zostawił bibliotece, dostało na centralę telefoniczną Przedsiębiorstwo Państwowe Poczta Polska, Telegraf i Telefon. Centrala nie powstała, a gdy przedsiębiorstwo podzielono na dwa: Pocztę i Telekomunikację Polską, ziemię wzięła ta druga. Od tamtej pory tysiącem metrów zarządzała Telekomunikacja Polska.
Dwa lata temu wybuchła bomba: działka pod rozbudowę biblioteki ma prywatnego właściciela.
W 1993 roku wojewoda poznański wydał decyzję o ustanowieniu Telekomunikacji Polskiej wieczystym użytkownikiem tego terenu. Sześć lat sprawa była całkowicie tajna.
Pracownicy Biblioteki Raczyńskich nie zgadzają się z uwłaszczeniem Telekomunikacji na gruncie, który darował hrabia.
To miała być biblioteka. Dobro narodowe, polskie.
Bibliotekarze nagłośnili sprawę. Przygotowano dwa wielkie happeningi. Zaczęło się zbieranie podpisów i wysyłanie protestów.
Władze Poznania utrzymują, iż miasto zyska na układzie z Telekomunikacją. Za wpłacone 30 mln zł otrzyma na własność powierzchnię dla książek. Nie ma innego sposobu na budowę pomieszczeń dla biblioteki.
Rzecznik prasowy Telekomunikacji podkreśla, że jego firma nie chce krzywdy biblioteki. Biblioteka, która jako instytucja miejska nie może liczyć na duże pieniądze, mogłaby pod naszym mecenatem wykorzystywać najnowsze zdobycze techniki, tworząc choćby czytelnię internetową.
|
PLUSKWA MILENIJNA
Minister Marek Biernacki spędzi sylwestra w MSWiA
Państwo podwyższonej gotowości
Informatycy nie będą mieć w tym roku sylwestra - tak można podsumować informacje o przygotowaniach do problemu roku 2000, które zebrała "Rzeczpospolita". Nie będą też świętować policjanci, strażacy i wojsko. Służby mundurowe postawiono w stan podwyższonej gotowości. Wszystkie instytucje podkreślają kluczową rolę energetyki. Kogokolwiek spytać - banki, szpitale, firmy telekomunikacyjne - każdy uważa, że będzie dobrze, o ile energetyka nie zawiedzie.
Rząd twierdzi, że Polska jest dobrze przygotowana do problemu roku 2000 (PR 2000). Premier Jerzy Buzek nie wyklucza, że "mogą się zdarzyć drobne zakłócenia", ale zapewnia, że "wszystkie zasadnicze systemy", takie jak energetyczny czy bankowy, są dobrze przygotowane. Szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji Marek Biernacki, który koordynuje te przygotowania, ocenia, że jesteśmy gotowi poradzić sobie z problemem związanym ze zmianą daty "w 92 procentach". Na wszelki wypadek spędzi jednak sylwestra w MSWiA.
Japonia wita wcześniej
Ministerstwa, urzędy wojewódzkie i samorządy organizują w sylwestra dyżury sztabów antykryzysowych. Zapewniają też, że - zgodnie z zarządzeniem premiera - przygotowały plany awaryjne na wypadek problemów ze sprzętem elektronicznym w pierwszych dniach 2000 roku.
Informacje o najważniejszych wydarzeniach będzie zbierać Centrum Zarządzania Kryzysowego.
- Za przygotowania do PR 2000 odpowiada nie tylko rząd - podkreśla rzecznik MSWiA Marcin Trzciński. - Jesteśmy krajem zdecentralizowanym. Odpowiedzialność ponoszą także samorządy.
Resort spraw wewnętrznych przygotował plany na wypadek różnych zagrożeń - w sferze obronności i bezpieczeństwa (np. nieoczekiwany atak rakiet "urwanych z uwięzi", awarie sieci energetycznych i rurociągów), gospodarczej (np. brak możliwości korzystania z kart płatniczych, zakłócenia w pracy giełdy, awarie kas fiskalnych w sklepach) i sferze społecznej (np. panika).
- Nie wiemy, co się stanie, bo PR 2000 nikt jeszcze nie przeżył - mówi Marcin Trzciński. - Ale mamy szczęście, bo kilka godzin przed nami Nowy Rok będą witać np. Japonia, Korea czy Tajwan. Będziemy na bieżąco sprawdzać doniesienia z tych krajów.
Pojawiają się informacje, że wiele elektrowni nuklearnych w krajach byłego ZSRR nie jest przygotowanych na zagrożenie milenijną pluskwą. Trzciński zapewnia, że rząd i na to jest przygotowany - pracować będą wszystkie placówki badające skażenie radioaktywne.
Mundurowe gotowe
Służby mundurowe mają w każdego sylwestra więcej pracy niż na co dzień. W tym roku doszło jeszcze zagrożenie PR 2000.
W Komendzie Głównej Policji oraz wszystkich komendach wojewódzkich i powiatowych w sylwestra będą działać sztaby kryzysowe. Tak jest co roku, ale tym razem znajdą się w nich dodatkowo specjaliści od łączności i informatyki. Policja zapewniła sobie własne zasilanie i łączność.
Podobnie zabezpieczyła się straż pożarna. W połowie grudnia zadecydowano też, że ostatniego dnia roku prawie wszyscy strażacy mają się stawić w swych jednostkach.
Do PR 2000 przygotowane jest wojsko. - Służby dyżurne będą stale gotowe do reagowania w sytuacjach kryzysowych. Współdziałamy w tej dziedzinie z NATO - zapewnia rzecznik MON, płk Eugeniusz Mleczak.
Do zagrożeń związanych z PR 2000 przygotowują się służby specjalne. Zarówno Wojskowe Służby Informacyjne, jak i UOP przygotowały plany na wypadek awarii w pierwszych dniach stycznia. Specjaliści obu służb będą dyżurować w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia.
Sterowanie ręką
Większość instytucji zapewnia, że przygotowała i przetestowała plany awaryjne. Ponieważ - jak sądzą - sami zrobili wszystko, za najpoważniejsze zagrożenie uważają przerwy w dostawie energii. W agregaty prądotwórcze wyposażyła swoje obiekty Gazownia Warszawska. Miejskie Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji w Warszawie ma ręczny system sterowania. Jest też duża rezerwa wody. Gorzej, gdy zabraknie prądu na dłuższy czas i przestaną pracować pompy.
Takich problemów nie będą mieć wodociągi krakowskie. - Ludzie mogą być spokojni. Produkcja wody nie jest sterowana komputerowo - mówi Wojciech Mamak, główny informatyk krakowskich wodociągów.
Producenci energii, czyli elektrownie, zapewniają, że w kraju jest 20-procentowa rezerwa i nie będzie skoków napięcia. Przedstawiciele elektrowni, zapewniając o swojej gotowości, pytają, czy tak samo przygotowani są dostawcy energii.
- Wszyscy spędzają sylwestra w firmie - mówi o kierownictwie Polskich Sieci Elektroenergetycznych rzeczniczka PSE Regina Wegnerowska. Kierownictwo PSE zostało włączone w skład specjalnego sztabu, który będzie czuwał nad pracą systemu.
Respiratory muszą działać
Do zmiany daty starannie przygotowują się szpitale. - Będzie większa obsada lekarska, pielęgniarska, dodatkowe dyżury na niektórych oddziałach - mówi dr Marek Migdał z Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. - Moment zmiany daty przejdziemy na awaryjnym zasilaniu.
- Szpitale muszą być zawsze przygotowane na awarie, by nie wysiadły respiratory - dodaje Krzysztof Bik, dyrektor Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi.
Skomplikowane struktury zabezpieczające przed problemem milenijnym powołał Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Pełnomocnicy ds. PR 2000 oraz zespoły antykryzysowe działają w centrali i w każdym z 52 oddziałów. Od dzisiaj zespoły będą pełniły całodobowe dyżury. Czy to oznacza, że nie będzie opóźnień w wypłacie rent i emerytur? - Pieniądze na wypłaty z początku stycznia prześlemy poczcie do 29 grudnia - mówi Anna Warchoł, rzeczniczka ZUS.
Telekomunikacja Polska ma sztaby kryzysowe w centrali i w terenie. - Zarząd nie jest w to zaangażowany, ale będzie informowany na bieżąco - zapewnia Michał Potocki z Biura Prasowego Telekomunikacji.
Pełne bankomaty
Polski system bankowy nie obawia się problemu roku 2000 - twierdzi Związek Banków Polskich.
Krzysztof Mielnicki, rzecznik NBP mówi, że "w przypadku stanowisk o strategicznym znaczeniu dla NBP zwiększenie dyspozycyjności jest niezbędne".
W innych bankach też będą dyżury. - Jest to także związane z zamknięciem finansowym roku. Będą i informatycy, i księgowe - mówi Sebastian Łuczak z Pekao SA.
Na wszelki wypadek 31 grudnia banki nie będą obsługiwać klientów. Każdy klient otrzyma historię i saldo swego tegorocznego rachunku, który bank wydrukuje dzień wcześniej. Cały czas czynne będą bankomaty. Rozliczająca transakcje kartami płatniczymi firma PolCard zapewnia, że nie będzie żadnych problemów.
Kolej korzysta z 33 źródeł energii i - jak zapewnia - wszystkie będą działać 1 stycznia. Na wszelki wypadek na stacjach przygotowano baterie i agregaty, a do kas trafiły stare bloczki biletowe, na wypadek awarii kas. W rezerwie będą czekać lokomotywy spalinowe.
W polskich liniach lotniczych działać będzie sztab kryzysowy pod przewodnictwem prezesa LOT. Na 1 stycznia LOT zaplanował jeden rejs czarterowy.
Bernadeta Waszkielewicz, Andrzej Stankiewicz
Określeń jest wiele - pluskwa milenijna, problem roku 2000 (PR 2000), Y2K - ale wszystkie oznaczają jedno: o północy z 31 grudnia 1999 na 1 stycznia 2000 wiele setek milionów urządzeń elektronicznych na całym świecie może przestać działać, bo nie będzie w stanie poprawnie odczytać daty. Przez wiele lat programiści kodowali rok w postaci dwóch ostatnich cyfr. Urządzenia wykorzystujące daty mogą zacząć niepoprawnie działać przy przejściu z roku 1999 (zapisanego jako "99") na rok 2000 ("00"). Błędne działania urządzeń cyfrowych wystąpią szczególnie w pierwszych sekundach Nowego Roku - może dojść do katastrof i poważnych awarii. Błędne działanie systemów związane z PR 2000 może objawiać się przez wiele miesięcy.
|
Informatycy nie będą mieć w tym roku sylwestra - tak można podsumować informacje o przygotowaniach do problemu roku 2000. Służby mundurowe postawiono w stan podwyższonej gotowości. Wszystkie instytucje podkreślają kluczową rolę energetyki. Rząd twierdzi, że Polska jest dobrze przygotowana do problemu roku 2000. zapewnia, że "wszystkie zasadnicze systemy" są dobrze przygotowane. Ministerstwa, urzędy wojewódzkie i samorządy organizują w sylwestra dyżury sztabów antykryzysowych. Zapewniają też, że przygotowały plany awaryjne na wypadek problemów ze sprzętem elektronicznym w pierwszych dniach 2000 roku. elektrownie zapewniają, że w kraju jest 20-procentowa rezerwa i nie będzie skoków napięcia. Do zmiany daty starannie przygotowują się szpitale. Będzie większa obsada lekarska, pielęgniarska, dodatkowe dyżury na niektórych oddziałach. Określeń jest wiele - pluskwa milenijna, problem roku 2000, Y2K - ale wszystkie oznaczają jedno: o północy z 31 grudnia 1999 na 1 stycznia 2000 wiele setek milionów urządzeń elektronicznych na całym świecie może przestać działać, bo nie będzie w stanie poprawnie odczytać daty. Przez wiele lat programiści kodowali rok w postaci dwóch ostatnich cyfr. Urządzenia wykorzystujące daty mogą zacząć niepoprawnie działać przy przejściu z roku 1999 na rok 2000. Błędne działania urządzeń cyfrowych wystąpią szczególnie w pierwszych sekundach Nowego Roku - może dojść do katastrof i poważnych awarii. Błędne działanie systemów związane z PR 2000 może objawiać się przez wiele miesięcy.
|
Europa nie potrzebuje ani polskiego tradycjonalizmu, ani polskich imitacji zachodnich wzorów
Dziedzictwo dla przyszłości
RYS. KATARZYNA GERKA
TOMASZ MERTA, DARIUSZ GAWIN, JACEK KOPCIŃSKI
Publiczna debata na temat stanu kultury stała się ostatnio całkowicie przewidywalna. Z jednej strony mamy do czynienia z doskonale znanym lamentem nad upadkiem kultury. Mówi się o załamaniu odziedziczonego po PRL, rozbudowanego systemu jej upowszechniania i pauperyzacji środowisk twórczych. Wraz z odzyskaną w roku 1989 wolnością - słyszymy - kultura padła ofiarą wolnorynkowego mitu, narzucającego wiarę w samoregulujący się mechanizm życia publicznego. Z drugiej strony rodzimi obrońcy leseferyzmu każdą ingerencję w spontaniczne procesy gospodarcze i kulturowe z coraz większą nieustępliwością piętnują jako zgubny i pachnący błędami minionej epoki etatyzm. Oba głosy, dodajmy, zdominowały zakończony niedawno Kongres Kultury Polskiej.
Układając program Instytutu Dziedzictwa Narodowego, formułując zasadnicze cele jego działalności, pragniemy przekroczyć granice tej rytualnej debaty. Sprzyja temu dystans, z jakim patrzymy dziś na ostatnią dekadę XX wieku.
Okres przejściowy
W latach dziewięćdziesiątych kultura stała się obszarem gwałtownych konfliktów politycznych. Rozpoczynając budowę zrębów demokracji, wkroczyliśmy w okres przejściowy. Dawne formy życia odchodziły w przeszłość, kontury nowych mgliście majaczyły na horyzoncie przyszłości. W tej sytuacji musiało dojść do starć między przedstawicielami najróżniejszych światopoglądów. Każdy uczestnik sporu wierzył oczywiście, że to właśnie on będzie w stanie określić przyszłą tożsamość Polaków. Rozgorzały zatem zajadłe spory o wartości. Kultura stała się polem walki, a wyniszczające "wojny kulturowe" przyczyniały się do spadku wiary w autonomię i niezależność tej sfery życia publicznego.
Gwałtowne konflikty z pierwszych lat niepodległości mogły wprawdzie pomóc społeczeństwu oswoić się z pluralizmem opinii i gustów - wcześniej bowiem, wobec braku demokracji, postulat ten był raczej pobożnym życzeniem, jednak dla wielu jedyną lekcją, jaką wyciągnęli z tych sporów, było przekonanie, iż są one poręcznym narzędziem mobilizowania politycznego poparcia.
Nie jest ważne zresztą, pod jakimi hasłami instrumentalizowano kulturę - zdarzało się to przecież wszystkim stronom "kulturowych wojen" lat dziewięćdziesiątych, zarówno obrońcom swojskiej tradycji, jak i zwolennikom zamorskich nowinek. Jedni i drudzy miewali i miewają znaczne kłopoty z uznaniem autonomii kultury, ze zrozumieniem, iż żyje ona swoim własnym, nieco tajemniczym życiem, na które można i należy wpływać, jednak nigdy nie będąc pewnym ostatecznych skutków takich zabiegów.
Transformacja, czyli styl życia
Kiedy mówimy o kulturze dzisiaj, na progu drugiego dziesięciolecia niepodległości, nie powinniśmy zapominać o czynniku niezwykle istotnym dla jej funkcjonowania - o czasie. W latach dziewięćdziesiątych przyzwyczailiśmy się myśleć o naszym życiu społecznym jako jednym wielkim stanie prowizorycznej tymczasowości. Słowem, którym wciąż określa się wszystko to, co dzieje się w naszym kraju, jest pojęcie transformacji. Słyszymy je od lat i przywykliśmy do niego. Nie dociera więc do nas jego właściwy sens - transformacja to przecież nic innego, jak okres przekształceń, zmiany, przebudowy. Zgadzamy się co do tego wszyscy. A jednak co jest właściwie jej celem? Budowa demokracji i gospodarki wolnorynkowej? Jedno i drugie już w Polsce mamy, ciągle jednak w niedoskonałej postaci. Nadal potrzeba zmian. Może więc zasadniczym celem transformacji jest wejście do zjednoczonej Europy? Im bliżej jesteśmy tego celu, tym lepiej widać, że włączenie się w struktury unijne nie przyniesie kresu transformacji. Przeciwnie - przystąpienie do Unii oznaczać będzie nowy, jeszcze silniejszy impuls do przekształceń wszystkich dziedzin życia gospodarczego i społecznego.
Gdzieś w głębi serca żywimy nadzieję, że transformacja to okres przejściowy, czas wielkiej mobilizacji, po którym nastąpi wreszcie upragniony spokój i wytchnienie. Tymczasem rzeczywistość jest całkiem inna. Jeśli przez transformację rozumieć budowę podstaw nowego porządku, to mamy ją już dawno za sobą; jeśli przez to pojęcie rozumieć proces gwałtownych zmian cywilizacyjnych i kulturowych, to trwa ona i trwać będzie jeszcze długo. Transformacja dla żyjącego obecnie pokolenia Polaków to styl życia i zarazem wyzwanie, przed którym nie sposób uciec.
Nowe podejście
Owa instynktowna, nigdy głośno niewypowiadana wiara w to, iż procesy przekształceń to chwilowy epizod w perspektywie długiego trwania, wpływa także na nasz stosunek do kultury. Nasi niepoprawni wolnorynkowi optymiści na lamenty nad upadkiem kultury odpowiadali zawsze, że są to tylko chwilowe kłopoty, że funkcje mecenasa i animatora kultury przejmie klasa średnia i wolnorynkowe mechanizmy, które wyręczą w tej mierze inteligencję i państwo. Dodawano przy tym często argument, że dawny sposób myślenia o kulturze przesycony był inteligenckim paternalizmem, na który dzisiaj nie może już być miejsca. W wolnorynkowym społeczeństwie nikt nikomu nie może narzucać gustów, ponieważ wszyscy mamy prawo do wyboru, nawet jeśli - jak przyznają co bardziej rozsądni wolnorynkowcy - jest to wybór zły.
Po dwunastu latach przemian widać już poczciwą naiwność takiej argumentacji. Przemiany stały się permanentne, niedługo dojrzałość osiągnie pokolenie, które nie zna innego świata, poza światem bezustannych zmian. Potrzebne jest więc zupełnie nowe podejście do problemów kultury, pozbawione zarówno wolnorynkowego hurraoptymizmu, jak i wolnorynkowych fobii, łączące aktywność w sferze kultury z nieufnością w stosunku do wszelkich prób instrumentalizowania kultury dla politycznych celów.
Przystępując do opracowywania planów działalności Instytutu Dziedzictwa Narodowego, jeszcze raz postawiliśmy sobie pytania podstawowe. Do czego potrzebna jest kultura? Jaką korzyść możemy odnieść z ochrony naszego narodowego dziedzictwa? Jednak odpowiedź, do jakiej doszliśmy, nie wiąże się z pojęciem korzyści, ale - zobowiązania. Zarówno wobec naszych przodków, jak i następców. Narodowe dziedzictwo kultury nie jest mechanicznie przekazywanym spadkiem; jest przekazem, który należy przyjąć i na nowo uczynić własnym. Tylko wtedy pozostaje ono dziedzictwem żywym, jeśli staje się czymś rzeczywistym dla teraźniejszości, jeśli teraźniejszość potrafi rozpoznać się w jej przekazie, choć niekoniecznie całkowicie z nią się utożsamić.
Nie znaczy to jednak, iż ochrona dziedzictwa i kultury nie przynosi także wymiernych korzyści. Wszyscy w latach dziewięćdziesiątych odebraliśmy dobrą lekcję pragmatycznego myślenia o sprawach publicznych i wiemy, że dobro rzeczy samej w sobie nie musi się kłócić z korzyścią, jaką ta rzecz może przynieść społeczeństwu. W wielu wypadkach wolnorynkowe mechanizmy są jednak zbyt słabe lub też nie doprowadziły na razie do powstania wśród nowej klasy średniej poczucia odpowiedzialności za kulturę w takiej skali, aby znacząco rozwiązać jej problemy. Dwanaście lat transformacji pokazały wyraźnie, że oprócz sprawnych profesjonalistów przyczyniających się do krzepnięcia w Polsce cywilizacji potrzebni są również ludzie wrażliwi i twórczy, przyczyniający się do rozwoju kultury. Naszą powinnością jest im pomóc.
Stan tymczasowości trwa zbyt długo; rozumnego wsparcia - którego nie należy traktować w kategoriach bezwarunkowej, automatycznej opieki - nie można odkładać na później.
Źródło inspiracji dla współczesnych twórców
Dlatego powstał Instytut Dziedzictwa Narodowego. Najważniejszym celem jego istnienia będzie wspieranie badania i upowszechniania kultury polskiej oparte na jej najlepszych wzorcach z przeszłości. Dzieło i myśl najwybitniejszych Polaków pragniemy uczynić źródłem inspiracji dla współczesnych twórców i myślicieli, którzy znajdą w Instytucie pomoc w realizacji swoich projektów. Spodziewamy się, że nasza aktywność w obszarze szeroko pojętej humanistyki i twórczości artystycznej, obejmująca refleksję nad najważniejszymi problemami historii, polityki, filozofii, sztuki i teorii kultury, pomoże stworzyć warunki owocnej pracy ludziom pragnącym zaangażować się w budowanie duchowej przyszłości naszego kraju.
Zapewne już w tym dziesięcioleciu Polska stanie się członkiem Unii Europejskiej. Tylko naród mający świadomość swojej tożsamości, zdolny do zachowania ciągłości swego kulturowego dziedzictwa gotowy jest do twórczego rozwoju. Dziedzictwo narodowe, rozumiane jako coś więcej niż tylko suma dokonań przeszłości, stanowi tym samym niezbędny warunek uczestnictwa w przemianach cywilizacyjnych, które przyniesie ze sobą XXI wiek. Stawką nie jest więc trwanie społeczeństwa w jednym kształcie, raczej jego zdolność wykorzystywania własnej tożsamości w kształtowaniu przyszłości. Europa nie potrzebuje ani polskiego tradycjonalizmu, ani polskich imitacji zachodnich wzorów. Potrzebuje polskiej oryginalności, którą możemy wykreować, czerpiąc ze źródeł rodzimej kultury.
Autorzy są twórcami koncepcji programowej Instytutu Dziedzictwa Narodowego.
|
debata na temat stanu kultury stała się przewidywalna. Z jednej strony mamy do czynienia z lamentem nad upadkiem kultury. Z drugiej strony obrońcy leseferyzmu każdą ingerencję w spontaniczne procesy gospodarcze i kulturowe piętnują jako zgubny etatyzm. Układając program Instytutu Dziedzictwa Narodowego pragniemy przekroczyć granice tej debaty.
W latach dziewięćdziesiątych kultura stała się obszarem gwałtownych konfliktów politycznych. Rozpoczynając budowę zrębów demokracji, wkroczyliśmy w okres przejściowy. musiało dojść do starć między przedstawicielami najróżniejszych światopoglądów. dla wielu jedyną lekcją, jaką wyciągnęli z tych sporów, było przekonanie, iż są one poręcznym narzędziem mobilizowania politycznego poparcia.
W latach dziewięćdziesiątych przyzwyczailiśmy się myśleć o naszym życiu społecznym jako stanie tymczasowości. żywimy nadzieję, że transformacja to okres przejściowy, po którym nastąpi spokój. Tymczasem rzeczywistość jest inna. Jeśli przez transformację rozumieć budowę podstaw nowego porządku, to mamy ją już dawno za sobą; jeśli przez to pojęcie rozumieć proces gwałtownych zmian cywilizacyjnych i kulturowych, to trwa ona i trwać będzie.
Przystępując do opracowywania planów działalności Instytutu Dziedzictwa Narodowego, postawiliśmy sobie pytania podstawowe. Jaką korzyść możemy odnieść z ochrony naszego narodowego dziedzictwa? odpowiedź, do jakiej doszliśmy, wiąże się z pojęciem zobowiązania. Dwanaście lat transformacji pokazały, że oprócz sprawnych profesjonalistów przyczyniających się do krzepnięcia w Polsce cywilizacji potrzebni są również ludzie wrażliwi i twórczy, przyczyniający się do rozwoju kultury. Naszą powinnością jest im pomóc.
Dlatego powstał Instytut Dziedzictwa Narodowego. Najważniejszym celem jego istnienia będzie wspieranie badania i upowszechniania kultury polskiej oparte na jej najlepszych wzorcach z przeszłości. Dzieło i myśl najwybitniejszych Polaków pragniemy uczynić źródłem inspiracji dla współczesnych twórców i myślicieli, którzy znajdą w Instytucie pomoc w realizacji swoich projektów.
|
UGANDA
Fanatyczny watażka Joseph Kony wysyła do boju z ugandyjską armią młode dziewczyny i chłopców. Nastolatki - otumanione ideologią i strachem - rabują, porywają i zabijają.
Dzieci z armii Boga
SYLWESTER WALCZAK
z Gulu (północna Uganda)
Florence Lala ma 14 lat, okrągłą twarz i cichy, nieśmiały głos. Kiedy mówi, odwraca twarz i nie patrzy nam w oczy. Z jej spokojnej, beznamiętnej opowieści wyłania się obraz tragedii, która od 10 lat jest codzienną rzeczywistością dla setek tysięcy mieszkańców północnej Ugandy.
- Po raz pierwszy przyszli do nas w lutym 1997 roku - wspomina Florence. - Szukali mojego brata, żołnierza ugandyjskiej armii. Ukryliśmy się z mamą w buszu, ale znaleźli nas. Zabrali mnie ze sobą. Wkrótce potem wpadliśmy w zasadzkę. Wybuchła strzelanina, w zamieszaniu udało mi się uciec. Wróciłam do domu. Po dwóch tygodniach przyszli ponownie. Zabrali z domu mnie i mojego ojca. Ojciec nie miał pieniędzy, żeby się wykupić, więc go zastrzelili. Mnie też chcieli zabić, ale przekonałam ich, że nie chciałam uciec, tylko zgubiłam się w czasie ataku. Jeden z komendantów powiedział, żeby mnie oszczędzić.
Prosto na kule
Siedzimy w małym pokoiku, w ośrodku pomocy dla dzieci doświadczonych przez wojnę w mieście Gulu w północnej Ugandzie.
- Te dzieci przeszły przez piekło - mówi Mark Avola, szef ośrodka prowadzonego przez organizację charytatywną World Vision. - Zostały porwane ze swych domów w wieku 9, 12 lub 15 lat. Często widziały śmierć swych najbliższych. Były torturowane i bite. Zmuszano je do wielotygodniowych marszów przez busz, w czasie których wiele zmarło z wyczerpania i głodu.
Porwane w Ugandzie dzieci rebelianci prowadzili do swych obozów w południowym Sudanie. Tam przechodziły one kilkumiesięczne szkolenie ideologiczne i wojskowe. Dziewczynki oddawano jako żony rebelianckim oficerom, ale przez cały czas musiały być gotowe do walki. - Niektóre szły w bój z niemowlętami na plecach - mówi Avola. Po jakimś czasie składające się z dzieci oddziały przechodziły z powrotem do Ugandy. Pod czujnym okiem komendantów brały udział w napadach, rabunkach, porwaniach i starciach z ugandyjską armią. Do ataku szły wyprostowane, nie kryjąc się przed kulami. - Mówili nam, żebyśmy się nie bali, bo chroni nas Duch Święty - wspomina Florence.
Przed wyruszeniem do Ugandy wszyscy uczestniczą w specjalnym rytuale namaszczenia świętym olejem. - Potem modliliśmy się do pewnej góry, aby osłabiła armię ugandyjską - mówi Florence. Wkrótce po przybyciu do Sudanu, kiedy nie miała jeszcze 13 lat, została oddana za żonę oficerowi rebelianckiego wywiadu o imieniu Ayel. Po prawie roku szkolenia wojskowego dostała do ręki broń i wraz ze 100-osobowym oddziałem przeszła do Ugandy w okolicy Parajoku.
Do ośrodka prowadzonego przez organizację charytatywną World Vision trafiają przede wszystkim dzieci porwane przez Lord's Resistance Army. Pomocy w powrocie do normalnego życia szukają tu jednak czasem także dorośli mężczyźni.
SYLWESTER WALCZAK
Rebelia dziesięciu przykazań
Początków rebelii należy szukać w 1986 roku, wkrótce po tym, jak obecny prezydent Ugandy, Yoweri Museveni, obalił Miltona Obote. Zamieszkujący północną część kraju lud Acholi, który stanowił podporę władzy Obote, z nieufnością przyjął rządy Museveniego. Wielu Acholi przyłączyło się do millenarystycznego Ruchu Ducha Świętego, założonego przez charyzmatyczną kobietę-proroka Alice Lakwenę. Alice poprowadziła rzesze swych zwolenników na Kampalę, ale w roku 1988 zostali oni rozbici przez oddziały Museveniego. Od tego czasu Alice przebywa na wygnaniu w Kenii, a większość żołnierzy jej powstańczej armii złożyła broń i wróciła do cywilnego życia.
W kraju pozostała garstka nieprzejednanych, zgrupowana wokół kuzyna Alice o nazwisku Joseph Kony. Pozbawiony charyzmy i poparcia społecznego, którym cieszyła się Alice, Kony terroryzował północną Ugandę do 1991 roku, kiedy resztki jego organizacji zostały rozbite i wycofały się do Sudanu. Po uzyskaniu pomocy Chartumu Kony podjął nową ofensywę w 1993 roku. Założył organizację o nazwie Lord's Resistance Army (co można przetłumaczyć jako Ruch Oporu Boga) i ogłosił, że jego celem jest zbudowanie państwa, opartego na 10 przykazaniach bożych. W roku 1995 jego ludzie zamordowali ponad 100 cywilów pod miejscowością Atiak. - Najgorzej było w 1996 - wspomina Oketch Bitek, reporter niezależnego dziennika "Monitor". - Tysiące ludzi przychodziły spać na ulicach i skrzyżowaniach w centrum Gulu. Bali się zostać w swych domach na obrzeżach miasta, bo tam panowali rebelianci Kony'ego.
- Rebelia jest praktycznie zdławiona, a na północy jest dziś bezpieczniej niż kiedykolwiek - powiedział nam w Kampali John Nagenda, rzecznik prezydenta Museveniego. - O tym, że prezydent chce ostatecznie rozwiązać ten problem, świadczy jego ostatnia propozycja amnestii dla Kony'ego i jego oficerów.
Rzeczywiście, bez większych obaw podróżowaliśmy po drogach między Gulu, Atiakiem, Adjumani i Moyo, na których jeszcze przed kilkoma miesiącami rebelianci palili samochody i mordowali pasażerów, obcinając im wcześniej nosy i uszy. Poczucie bezpieczeństwa wzmacniała obecność przy drodze dziesiątków wojskowych patroli.
Żołnierze boją się dzieci
- Wojsko boi się rebeliantów Kony'ego - ostrzegł nas Oketch Bitek. - Czasami zapowiadają, do której wioski przyjdą mordować, i armia trzyma się od tego miejsca z daleka. Teraz jest spokojnie, bo większość rebeliantów wycofała się do Sudanu. Podobnie bywało w poprzednich latach, jednak po kilku miesiącach partyzanci wracali i rzezie zaczynały się od nowa.
Miejscowy dowódca armii przyznał, że nie jest w stanie dać ludziom gwarancji bezpieczeństwa. Dlatego 300 tysięcy mieszkańców północnej Ugandy uciekło ze swych domów. Żyją w obozach dla uchodźców, takich jak Pabo na drodze z Gulu do Atiaku. W maleńkich glinianych lepiankach mieszka tu 40 tysięcy osób. W obawie przed rebeliantami nie wychodzą uprawiać pól. - Tydzień temu kilka osób, które odeszły za daleko od obozu w Pabo, zostało porwanych przez rebeliantów - mówi Oketch Bitek. - W kwietniu uprowadzili 40 osób niedaleko Purongo. Na szczęście większość wykorzystali tylko jako tragarzy do niesienia zrabowanych rzeczy i potem ich zwolnili.
- Władze nie przyznają się do porażek - mówi Oketch Bitek. - Twierdzą, że rebeliantów jest bardzo mało. Tymczasem wiadomo, że są ich tysiące. Czasami jednego dnia potrafi przejść z Sudanu do Ugandy 500 osób. Latem 1996 roku przez dwa dni mordowali ludzi w obozie dla sudańskich uchodźców w Acholpii, pod nosem wojskowego garnizonu w odległej o 12 km miejscowości Kilak. Żołnierze wiedzieli, co się dzieje, ale nie interweniowali.
Pokochać oprawcę
Armia nie była w stanie zapewnić ochrony ośrodka dla dzieci - ofiar wojny, prowadzonego w Gulu przez World Vision. - Rebelianci próbowali nas zaatakować, ale pomylili bramy i weszli do sąsiadów - mówi szef ośrodka Mark Avola. - W kilka dni potem ewakuowaliśmy się na południe, do dystryktu Masindi. W tej chwili jest tam drugi ośrodek, w którym wracające do normalnego życia dzieci uczą się zawodu. Uczymy ich krawiectwa, stolarki, naprawy rowerów, fryzjerstwa - wyjaśnia Avola. - Wiele chce ponownie podjąć naukę, ale szkoły nie funkcjonują. Poza tym właśnie one są ulubionym celem ataków rebeliantów Kony'ego.
W obu ośrodkach World Vision przebywa około 200 dzieci. - Często spotykają tutaj swych oprawców: dzieci, które ich porywały, torturowały, zabijały ich najbliższych - mówi Mark Avola. - Uczymy je pojednania, wybaczenia, miłości. Rozmawiają z psychologami, mówią o swych przeżyciach, a w wolnych chwilach śpiewają i tańczą. Po około dwóch miesiącach część dzieci wraca do swych wiosek. Często nie mają już rodziców i trafiają do dalekich krewnych. Czasami społeczność uważa je za morderców i nie chce ich zaakceptować. Słyszeliśmy o przypadkach zabijania zrehabilitowanych u nas dzieci przez krewnych ofiar rebeliantów. Przekonujemy ludzi, że te dzieci też są ofiarami wojny - wyjaśnia Avola.
Nie wrócę do domu
Mimo prania mózgu i groźby śmierci tysiące dzieci przy pierwszej okazji rzuca broń i ucieka z szeregów Lord's Resistance Army. Florence zrobiła to wkrótce po przejściu do Ugandy. - Złapali mnie i kazali jednemu z chłopców, żeby zabił mnie maczetą. Już miał to zrobić, ale komendant zdecydował, żeby darować mi życie. Ten chłopiec jest teraz tutaj, przyjaźnimy się - mówi Florence.
- Przez 6 miesięcy mieszkaliśmy w buszu, rabując żywność w okolicznych wioskach. Ludzie bali się nas i nie donosili armii, gdzie jesteśmy - wspomina Florence. - Przez cały czas planowałam ucieczkę, ale nie chciałam pójść do najbliższego garnizonu. Wcześniej napadliśmy na okolicznych i spaliliśmy im ciężarówkę. Bałam się, że mnie zabiją. Kiedy w końcu uciekła, poprowadziła armię do kryjówki swych dawnych kompanów.
- Mieli wtedy dużo nowych jeńców, których zostawili i uciekli - opowiada. - Żołnierze ścigali ich przez kilka dni, zabili dwóch. Chłopiec, który miał mnie zabić maczetą, skorzystał z okazji i uciekł do żołnierzy.
Po kilkutygodniowych przesłuchaniach Florence trafiła do ośrodka World Vision. Nie chce wracać do matki, która mieszka w wiosce Kitigum Matidi. - Od kiedy uciekłam, rebelianci dwa razy byli w naszym domu i pytali o mnie. Wiedzą, że poprowadziłam wojsko na ich kryjówkę. Chciałabym zamieszkać z moim krewnym w Kitgum, ale nie wiem, czy zechce mnie wziąć. Jest biedny - mówi cicho Florence. Kiedy odprowadzamy ją do jednego z dużych namiotów, w którym uratowane z piekła ugandyjskie dzieci śpią na piętrowych pryczach, spotykamy kilka jej koleżanek. Jedna z dziewczynek, drobna 13-latka, chodzi o kulach, ciągnąc za sobą zniekształconą lewą nogę. - Dostała szrapnelem podczas starcia z armią - mówi nasz przewodnik. - Miała dużo szczęścia, że w ogóle przeżyła.
Współpraca: Szymon Karpiński
|
Siedzimy w małym pokoiku, w ośrodku pomocy dla dzieci doświadczonych przez wojnę w mieście Gulu w północnej Ugandzie.- Te dzieci przeszły przez piekło - mówi Mark Avola, szef ośrodka prowadzonego przez organizację charytatywną World Vision. - Zostały porwane ze swych domów w wieku 9, 12 lub 15 lat. Porwane w Ugandzie dzieci rebelianci prowadzili do swych obozów w południowym Sudanie. Tam przechodziły one kilkumiesięczne szkolenie ideologiczne i wojskowe. Po jakimś czasie składające się z dzieci oddziały przechodziły z powrotem do Ugandy. Pod czujnym okiem komendantów brały udział w napadach, rabunkach, porwaniach i starciach z ugandyjską armią. Do ośrodka prowadzonego przez organizację charytatywną World Vision trafiają przede wszystkim dzieci porwane przez Lord's Resistance Army. - Rebelia jest praktycznie zdławiona - powiedział nam w Kampali John Nagenda, rzecznik prezydenta Museveniego. Miejscowy dowódca armii przyznał, że nie jest w stanie dać ludziom gwarancji bezpieczeństwa. Dlatego 300 tysięcy mieszkańców północnej Ugandy uciekło ze swych domów. Żyją w obozach dla uchodźców. - Władze nie przyznają się do porażek - mówi Oketch Bitek. - Twierdzą, że rebeliantów jest bardzo mało. Tymczasem wiadomo, że są ich tysiące. W obu ośrodkach World Vision przebywa około 200 dzieci. - Często spotykają tutaj swych oprawców: dzieci, które ich porywały, torturowały, zabijały ich najbliższych - mówi Mark Avola. - Uczymy je pojednania. Po około dwóch miesiącach część dzieci wraca do swych wiosek. Często nie mają już rodziców i trafiają do dalekich krewnych. Czasami społeczność uważa je za morderców i nie chce ich zaakceptować. Słyszeliśmy o przypadkach zabijania zrehabilitowanych u nas dzieci przez krewnych ofiar rebeliantów. Przekonujemy ludzi, że te dzieci też są ofiarami wojny - wyjaśnia Avola.Mimo prania mózgu i groźby śmierci tysiące dzieci przy pierwszej okazji rzuca broń i ucieka z szeregów Lord's Resistance Army.
|
BOŚNIA
Pięć lat po Dayton
Jeśli wyjdą, zacznie się od nowa
"Dayton", przydrożny bar kilka kilometrów za Sarajewem w strefie rozgraniczenia pomiędzy Federacją Chorwacko-Muzułmańską a Republiką Serbską. - Otwarty został 14 grudnia 1995 roku, gdy podpisano układ z Dayton kończący wojnę w Bośni - mówi Gorica (na zdjęciu z bratem Michałem).
FOT. RYSZARD BILSKI
RYSZARD BILSKI
z Sarajewa
Droga do "Dayton", wijąca się w górach, nagle się urywa. Kończy się asfalt, zaczynają wertepy, a potem wielki plac budowy. Ciężkie spychacze, koparki, świdry, wyglądające w tym górskim krajobrazie jak zabawki, wgryzają się w skałę, torują nową drogę. Niebotyczny Trebević króluje nad innymi szczytami. Z niego Serbowie ostrzeliwali Sarajewo. Miasto mieli jak na dłoni.
- Zapomniałem. Dawno tu nie byłem... Góra się osunęła. Nie przejedziemy, a pieszo stanowczo za daleko. Ja nie dam rady, to podobno tylko kilkaset metrów, ale wiadomo to - mówi Slavko Szantić z opozycyjnego sarajewskiego "Krugu 99" skupiającego muzułmańskich, chorwackich i serbskich intelektualistów.
Do "Dayton", małego przydrożnego baru o tej właśnie nazwie, znajdującego się kilka kilometrów za Sarajewem w strefie rozgraniczenia pomiędzy Federacją Chorwacko-Muzułmańską a Republiką Serbską, "Rz" zaprosiła kilka osób z "Krugu" na dyskusję "5 lat po Dayton".
Powróciliśmy do Sarajewa. Znaleźliśmy przytulny kącik w "Konobie", gdzie na wzór małych restauracyjek w Dalmacji raczy się gości wyłącznie rybami i winem.
Trzeba walczyć o swoje
- Próbuje się nas dziś przekonywać, że porozumienie podpisane w Dayton było najlepszym z możliwych do wynegocjowania w ówczesnych warunkach. Zachód chce w ten sposób usprawiedliwić swój wielki błąd, jaki popełnił przed pięcioma laty, akceptując stan po czystkach etnicznych i układając się z ludźmi, którzy doprowadzili do wojny. Przecież mógł znaleźć innych partnerów, choćby w naszym "Krugu". My od samego początku wykazywaliśmy bezsens wojny, demaskowaliśmy jej prawdziwe cele - podział Bośni i Hercegowiny na czysto etniczne państewka. Nie byliśmy, niestety, słyszani - mówi Mirjana Malić, Serbka, pracownik naukowy Akademii Medycznej w Sarajewie, posłanka do Skupsztiny Federacji Chorwacko-Muzułmańskiej z listy socjaldemokratów.
Przodkowie Mirjany przybyli do Sarajewa przed czterema wiekami, ona się w tym mieście urodziła, tu chodziła do szkoły, ukończyła studia, a potem rozpoczęła pracę w Akademii Medycznej. Nigdy jej nie obchodziło, kto jakiej jest narodowości. Obchodziło to jednak innych. Już po podpisaniu układu z Dayton wyrzucono ją z pracy. Nie mogła się z tym pogodzić. Tak długo walczyła, aż w końcu, pewnie dla świętego spokoju, przyjęto ją ponownie na akademię.
- To żadna łaska. To moje prawo... Ludzie powinni walczyć o swoje - mówi Mirjana. - Nie dyskutujmy już więcej o tym, jak zmieniać porozumienie z Dayton, bo to będzie iluzja. Weźmy się energiczniej do zmieniania Bośni. To zależy już przecież nie od Zachodu, ale od nas - podkreśla.
I po śmierci razem
Slavko Szantić też od urodzenia mieszka w Sarajewie. Tu przeżył wojnę. Pochodzi z rodziny wieloetnicznej. Zawiózł mnie kiedyś na stary cmentarz partyzancki, położony w pobliżu stadionu olimpijskiego, który też jest cmentarzem. Nie było gdzie, więc tam, pod ogniem serbskich snajperów, chowano poległych. Bardzo często przychodził orszak z jednym zmarłym, a od kul snajperów ginęło kilka osób. Przystanęliśmy wówczas przed trzema grobami... Muzułmanin Muderizović Eriden Zlaja żył lat dwadzieścia. Obok mogiła Serba Predraga Jakovljevicia lat trzydzieści trzy. I trzeci grób Chorwatek: Sandy Tomaszević lat dwadzieścia sześć i jej matki. - Nas i po śmierci rozdzielić się nie da, a co dopiero za życia. Trzeba by jeszcze kilku czystek etnicznych - mówił Slavko. - Niestety, niektórzy tutejsi, ślepi i głusi, nacjonaliści mają takie straszne chore pomysły - kontynuował. Dzielą ludzi i przeciwstawiają jednego drugiemu. Jak ktoś jest wyznania prawosławnego, to musi być Serbem, a ilu ja znam Serbów, którzy modlą się w meczecie. A jak katolickiego, to tylko Chorwat. Moja żona jest po ojcu muzułmanką, po matce katoliczką, a dziadek i pradziadek byli wyznania prawosławnego. Jesteśmy prawosławną rodziną bosanską. Kiedyś byliśmy bośniacką... Bosancem jest teraz każdy, kto mieszka w Bośni, niezależnie od tego, jaką wiarę wyznaje. Dawniej zaś wszystkich nazywano Bośniakami. Dziś Bośniak znaczy muzułmanin.
Slavko przez kilkanaście lat pracował w niezależnym dzienniku "Oslobodjenje", teraz sekretarzuje w "Krugu 99". Jest zwolennikiem jak najszybszej i zdecydowanej nowelizacji porozumienia z Dayton. Oczekuje rozwiązania Federacji Chorwacko-Muzułmańskiej i Republiki Serbskiej, odsunięcia od polityki wszystkich, którzy doprowadzili do wojny, delegalizacji partii nacjonalistycznych, które nie chcą nawet słyszeć o wspólnym państwie bośniackim i dlatego przeszkadzają w powrotach uchodźców. Opowiada się za utworzeniem silnego międzynarodowego protektoratu nad Bośnią i Hercegowiną. - Im silniejszy - twierdzi - tym krócej będzie istniał, szybciej wrócimy do normalności. Jeśli ciągle będziemy stosować tylko półśrodki, to wszystko będzie się tak ślimaczyło jak do tej pory, wielu z nas życia zabraknie...
Slavko nie może zrozumieć, dlaczego najwięksi zbrodniarze wojenni: były prezydent Republiki Serbskiej Radovan Karadżić i dowódca wojsk serbskich Ratko Mladić, są wciąż na wolności. Kto i z jakiego powodu rozpiął nad nimi parasol bezpieczeństwa? Dlaczego nadal toleruje się istnienie w BiH trzech armii, skoro wystarczyłaby jedna i o wiele mniejsza. Teraz w federacji istnieją wojska bośniackie i chorwackie, pochłaniające prawie 35 procent budżetu! Wprawdzie oficjalnie mówi się, że są pod jedną komendą, ale ćwiczą, jedzą i śpią oddzielnie. Własną armię ma też Republika Serbska.
- Nie wiesz po co? To ci powiem. Gdyby dziś wyszły z Bośni siły międzynarodowe, to jutro oni zaczęliby znowu walczyć. Dlatego trzeba te stare nacjonalistyczno-wojenne struktury zniszczyć. My sami temu nie podołamy, to musi zrobić nowy Dayton.
Mały krok
Prof. dr Vlatko Doleczek, przewodniczący "Krugu 99", twierdzi, że obraz powyborczej Bośni - kreowany przez zagraniczne i bośniackie opozycyjne media - nie jest prawdziwy. Nie można bowiem zgodzić się z opinią, iż wyborcy masowo poparli stare, nacjonalistyczne partie, skoro żadna z nich zarówno w Federacji Chorwacko-Muzułmańskiej (FChM), jak i w Republice Serbskiej (RS) nie jest w stanie utworzyć rządu, a wszystkie razem zdobyły mniej głosów niż w poprzednich wyborach.
- Uczyniliśmy mały krok w kierunku demokracji - mówi. - Jednak stanowczo za mały - dodaje po chwili. - Po klęsce Chorwackiej Wspólnoty Demokratycznej w Chorwacji, po przegranej Slobodana Miloszevicia w Jugosławii można było oczekiwać, że i u nas wyborcy zdecydowanie odrzucą programy partii nacjonalistycznych, że wreszcie zostaną one zepchnięte ze sceny politycznej.
Inicjatorem tworzenia władzy koalicyjnej w FChM są socjaldemokraci z pierwszej partii mającej przydomek obywatelskiej, w której obok Bośniaków są Serbowie i Chorwaci. Najprawdopodobniej zaproszą dz sojuszu Partię za Bośnię i Hercegowinę oraz Nową Chorwacką Inicjatywę. Natomiast w RS najbardziej realna wydaje się koalicja postępowej Partii Demokratycznego Rozwoju (teka premiera) z ciągle tu silną nacjonalistyczną Serbską Partią Demokratyczną, której kandydat wygrał wybory prezydenckie.
Na poziomie federacji koalicję rządzącą będzie można zaś utworzyć bez udziału partii nacjonalistycznych.
Gorica
Po spotkaniu z "Krugiem" podejmuję jeszcze jedną próbę dotarcia do "Dayton". Okazuje się, że pieszo trzeba pokonać nie 200 metrów, ale ponad dwa kilometry. "Dayton" jest zamknięty. Pukam. Otwiera córka właściciela, Gorica, uczennica VII klasy podstawówki w Pale... Tak, to to samo Pale, w którym przez wiele lat Karadżić ukrywał się, a wcześniej urzędował jako prezydent Republiki Serbskiej i odrzucał wszelkie inicjatywy pokojowe Zachodu. Gorica jest ciekawa Polski, ale chętnie i dużo opowiada o swojej rodzinie, wtrącając, jak na Dayton przystało, angielskie słówka. - Tata jest Serbem, ma na imię Slobodan, mama Slavica i babcia Antica są Chorwatkami. Rodzice otworzyli ten bar w dniu podpisania porozumienia w Dayton, by uczcić koniec wojny. Zawsze było tu pełno gości. Zaraz zrobię kawę, pójdę po wrzątek do domu, bo tu wszystko wyłączone. Nie ma drogi, nie jeżdżą samochody, nikt teraz nie przychodzi do baru. Osada jest mała, cztery domy. Zapomniany "Dayton"... Może za pół roku, jak się tu przebiją z drogą, tata znowu otworzy lokal, ale lepiej wcześniej zatelefonować i się upewnić. Numer 057261236.
W drodze powrotnej towarzyszy mi Ranko. Idzie do Sarajewa do apteki. Przed wojną miał dom w śródmieściu. Teraz mieszka tam oficer armii muzułmańskiej. - Służyłem w wojsku Republiki Serbskiej, Muzułmanie wszystkich żołnierzy uważają za zbrodniarzy. Gdybym został rozpoznany, to by mnie zabili, dlatego siedzę cicho w Pale i nie upominam się o swój dom - mówi. - My już nigdy nie będziemy mogli żyć razem. Może za sto lat, jak przestaną mówić o nas jako o narodzie, który ma "skłonność do zabijania" - mówi pełen żalu Ranko.
|
"Dayton", przydrożny bar kilka kilometrów za Sarajewem Otwarty został 14 grudnia 1995 roku, gdy podpisano układ z Dayton kończący wojnę w Bośni.- Próbuje się nas dziś przekonywać, że porozumienie podpisane w Dayton było najlepszym z możliwych do wynegocjowania w ówczesnych warunkach. Zachód chce w ten sposób usprawiedliwić swój wielki błąd, akceptując stan po czystkach etnicznych i układając się z ludźmi, którzy doprowadzili do wojny. - mówi Mirjana Malić, Serbka, pracownik naukowy Akademii Medycznej w Sarajewie, posłanka do Skupsztiny Federacji Chorwacko-Muzułmańskiej z listy socjaldemokratów.
Slavko Szantić Jest zwolennikiem jak najszybszej i zdecydowanej nowelizacji porozumienia z Dayton. Prof. dr Vlatko Doleczek, przewodniczący "Krugu 99"- Uczyniliśmy mały krok w kierunku demokracji - mówi. Inicjatorem tworzenia władzy koalicyjnej w FChM są socjaldemokraci z pierwszej partii mającej przydomek obywatelskiej, w której obok Bośniaków są Serbowie i Chorwaci.
|
Z ks. Piotrem Brząkalikiem, duszpasterzem trzeźwości w archidiecezji katowickiej, rozmawia Danuta Lubina-Cipińska
Byłem na dnie
FOT. RAFAŁ KLIMKIEWICZ
Rz: Jak ksiądz wpadł w nałóg pijaństwa?
KS. PIOTR BRZĄKALIK: Nie wiem. Nie umiem sprecyzować przyczyny. Nie da się jasno powiedzieć, że to samotność, opuszczenie. Wpadłem jak każdy inny człowiek, którzy nie chce dostrzec - bo jest zakłamany - objawów dowodzących, że jego sposób używania alkoholu zwiastuje niebezpieczeństwo.
Pijał ksiądz sam czy w towarzystwie?
Choroba alkoholowa to proces, który trwa latami. W pierwszym etapie były to spotkania towarzyskie. Należę do ludzi łatwo nawiązujących kontakt. Zawsze wydawało mi się, że istotą kapłaństwa jest być bardzo blisko ludzi. Miałem złudzenie, że alkohol może być elementem tworzenia owej bliskości. Potem jest etap, kiedy się zostaje samemu i za pomocą alkoholu rozluźnia się napięcie, coś tam próbuje się znieczulić w sobie. Dalej jest już taki etap, w którym pojawia się element wstydu, przebłyski świadomości, że należy to zostawić w czterech ścianach swego mieszkania. To następny krok.
Czy na nim się ksiądz zatrzymał?
Spadłem na dno. Każdy musi spaść, bo nie ma innej możliwości obiektywnego przyjrzenia się temu zjawisku. Trzeba spaść na dno. I to musi zaboleć. Zawalone obowiązki, zły przykład, zgorszenie, wszystko to sprawiło, że mój arcybiskup pozbawił mnie prawa wykonywania funkcji kapłańskiej.
Nie buntował się ksiądz?
Przez lata rozwoju choroby alkoholowej miałem momenty, kiedy raz, drugi, dziesiąty, trzydziesty bardzo postanawiałem, że już nigdy więcej. Miesiąc, dwa, pół roku nie piłem. Potem znowu coś pękało. Aż w końcu doszedłem do przekonania, że już sobie z tym nie poradzę. Czułem się fatalnie. Tyle razy próbowałem, obiecywałem, przepraszałem. A kiedy szef pozbawił mnie funkcji kapłańskiej, pomyślałem: po co Kościołowi taki facet, który nie potrafi się z tego wyplątać, to nie Kościół mnie wyrzuca, to ja jestem do luftu.
Został ksiądz sam ze swoim problemem.
Jest wielu, którzy chcą pomóc. Pytanie czy chcesz, aby ci pomagali. Myślałem: jestem wykształcony, poważny ksiądz i z głupią gorzałą nie potrafiłbym sobie dać rady? Przyznanie się do alkoholizmu było dla mnie strasznie trudne. Najtrudniej leczyć z alkoholizmu lekarzy, nauczycieli, prawników i duchownych. Oni zawsze występują z pozycji radzenia komuś, jak trzeba żyć. To oni są od dawania rozwiązań, co zażywać, jakie napisać podanie, jak się zachowywać, jak moralnie postępować. I o wiele trudniej przyznają się przed sobą do tego, że z czymś nie mogą dać sobie rady.
Czy parafianie widzieli, co się z księdzem dzieje?
Nikt księdzu nie powie wprost niczego złego. Jeśli ksiądz fałszuje i źle śpiewa, to nawet organista się nie odezwie. Ten mechanizm wynika może z szacunku, może z obawy. A wiadomość, że ksiądz pije, rozchodzi się błyskawicznie.
Co ksiądz robił po pozbawieniu go funkcji kapłańskiej?
Z czegoś trzeba żyć. Redagowałem gazetę, pracowałem w Teatrze Rozrywki. Jako kapłan byłem osobą publiczną - istniałem w mediach jako organizator koncertów i corocznego festiwalu teatralnego. Pojawili się więc dziennikarze, którzy chcieli zrobić ze mną sensacyjny wywiad. Z mety odcinałem się, że nie powiem złego słowa na biskupa czy instytucję Kościoła.
Czy w nowej, "cywilnej", roli ksiądz się pozbierał?
Praca niczego nie zmieniła w procesie choroby. Jedna, druga, trzecia wpadka. Nadszedł moment, że byłem na skraju życia i śmierci. Odwodniony, fizycznie wyniszczony, ostatkiem sił zwróciłem się do proboszcza mojej rodzinnej miejscowości, który kiedyś zostawił w drzwiach domu moich rodziców kartkę: "Jak będziesz potrzebował pomocy - o każdej porze dnia i nocy". Pojechaliśmy do szpitala. Zostałem odtruty. Potem było leczenie odwykowe w Gorzycach - w normalnym, nie żadnym specjalnym dla duchownych, ośrodku odwykowym.
Tam nastąpił przełom?
Pierwszego dnia spotkałem człowieka lat około 60, który nam, leczącym się, powiedział: Mam na imię Marian, jestem alkoholikiem, jestem księdzem. Dostałem w twarz. To była pierwsza iskra. Skoro on, to może i ja? Następnego dnia przyjechał do Gorzyc ówczesny wikariusz generalny katowickiej kurii, dziś biskup tarnowski, z jednym zdaniem: "Szef się bardzo cieszy".
Czy ksiądz był w Gorzycach anonimowy?
Kapłaństwa nie da się utrzymać w tajemnicy, a pojawienie się księdza w ośrodku odwykowym zawsze jest elementem sensacji dla wszystkich, także dla personelu. Nie demonstrowałem jednak kapłaństwa, robiłem wszystko to, co inni pensjonariusze: sprzątałem, myłem toaletę, miałem dyżury. Jeśli ktoś mnie po zajęciach poprosił o osobistą rozmowę, nie odmawiałem. Uważam, że uzależnieni od alkoholu duchowni winni korzystać ze zwykłych ośrodków. Skoro alkoholizm jest chorobą, to duchowni powinni się leczyć tam, gdzie wszyscy. Nie ma przecież specjalnych szpitali dla chorych cukrzyków księży.
Tak, ale w odbiorze społecznym alkoholizm to wstydliwa choroba.
I tego przekonania trzeba się pozbyć. Kiedy kapłan leczy się wśród innych ludzi, oni nabierają zupełnie innej perspektywy. Widzą, że choroba alkoholowa to nie tylko sprawa marginesu, roboli, ryli. Dla księdza, pod warunkiem że zostawi kapłaństwo w kieszeni, jest to również dobre, bo słysząc dramatyczne historie innych, także nabiera zupełnie innej perspektywy do własnego życia, inaczej ustawia hierarchię wartości. W Gorzycach coś się we mnie przełamało. Uwierzyłem, że rzeczy nie są ostatecznie przegrane. Przez sześć tygodni nauczyłem się paru mechanizmów przyglądania się sobie. Wyszedłem. Szef mnie przyjął. Wróciłem do posługi kapłańskiej, do tego samego miasta, do dodatkowych zajęć, które robiłem przedtem - a więc do zachęcania do korzystania z uczestnictwa w kulturze, bo ono też może prowadzić do Boga. Rozpoczął się piąty rok mojej abstynencji.
Jestem zdumiona. Sześć tygodni i żadnych nawrotów?
Żadnych.
A wino przy ołtarzu?
Jak człowiek jest uzależniony od alkoholu, to powinien wystrzegać się nawet picia tzw. trunków bezalkoholowych - piwa czy szampana. Bo cały rytuał picia - owo otwieranie, szum, smak, mogą działać na naszą świadomość i wyzwolić nawrót nałogu. Stojące w ampułce na ołtarzu wino jest alkoholem. Jednak dla mnie jest ono wyłącznie elementem mojej wiary. Nigdy w kapłaństwie nie zwracałem tak uwagi na ten fragment Przeistoczenia, jak teraz. W tym momencie wierzę, że to nie jest wino. Wierzę, że jest to krew Pana Jezusa, mimo że ma atrybuty alkoholu. To brzmi bardzo górnolotnie, ale to prawda. I to się sprawdza przez tyle lat, dzięki Bogu.
Czy alkoholizm jest poważnym problemem wśród duchowieństwa?
Takim samym, jak w każdym innym środowisku. Jednak opowiadają o nim tylko ci, którzy mają to doświadczenie za sobą. Założyłem sobie, że przez pierwszy rok po odwyku nie powiem nic. Choć pokusa neofity była ogromna, bo jak człowiek zobaczy ogrom strat, krzywd, które wyrządził innym, to chciałby to wszystko od razu ponaprawiać. To jest niebezpieczne. Musi być karencja. Dopiero po roku nabiera się pewnego okrzepnięcia.
I teraz jest czas dawania świadectwa?
Alkoholizm jest chorobą. Nie ma potrzeby robić z tego sztandaru, ale jeśli ktoś o to wyraźnie pyta, to trzeba dać ewangeliczne świadectwo prawdzie. A jeśli ono może stać się dla kogoś innego iskrą - to jest to obowiązek. Dlatego chciałbym, by znani z pierwszych stron gazet ludzie, którzy mają za sobą doświadczenie choroby alkoholowej i późniejszego życia bez alkoholu, odważyli się o tym publicznie mówić. To, jaki teraz jestem, zawdzięczam mnóstwu ludzi. Tym, którzy byli wobec mnie stanowczy i tym, którzy ofiarowali w mojej intencji modlitwy, pielgrzymki. Dopiero po latach dowiaduję się, że takich towarzyszących mi milcząco, ale z chęcią wsparcia, ludzi było wielu. Jestem im wdzięczny. W tym, co robię teraz, jest więc nie tylko świadectwo, ale i forma wdzięczności, że te modlitwy, starania, współczucie nie poszły na marne. Mam też świadomość, że jest wielu ludzi, których nigdy nie będę w stanie przeprosić za wyrządzoną im krzywdę, że ich gorszyłem, że byłem złym przykładem. To ciężar, który będę nosił do końca życia. Dlatego każdą mszę rozpoczynam od westchnienia modlitewnego za tych, którym kiedykolwiek wyrządziliśmy krzywdę. To jest jedyny sposób mojego zadośćuczynienia.
Czy ksiądz uważa, że to, co najbardziej przekonuje trzeźwiejących alkoholików, to kontakt z człowiekiem, który ma to już za sobą?
Mam poczucie, że to, co robię teraz, jest akceptowane. Arcybiskup obdarzył mnie funkcją duszpasterza trzeźwości i pozostawił mi wolną rękę do zorganizowania tego duszpasterstwa. W katolickim Radiu Plus od ponad dwóch lat prowadzę audycję, gdzie zapraszam ludzi ze środowiska trzeźwiejących alkoholików. Dla Radia Watykańskiego nagrałem cykl refleksji. Odwiedzam zakłady odwykowe, spotykam się z Anonimowymi Alkoholikami. Na każdych rekolekcjach, które głoszę, jest nutka zachęty do poszerzenia wiedzy na temat alkoholu i choroby alkoholowej, do uczenia się mechanizmów obronnych, do mówienia prawdy. Przez mój pokój przewija się wielu ludzi. Czasem wiedzą, że mam osobiste doświadczenie z chorobą alkoholową, czasem nie. Kiedy nie wiedzą, jest lepiej, bo mogę zweryfikować ich prawdomówność, powiedzieć: słuchaj stary, ja to też przerobiłem. To działa czasem piorunująco.
Czy znalazł ksiądz nowy sposób na propagowanie trzeźwości?
Nie jestem wrogiem alkoholu, nie mam ochoty zamykać sklepów monopolowych. Nie jestem za prohibicją. Jestem za wiedzą i mądrością. Zawsze daleki byłem w kapłaństwie od tonacji nakazującej: tak zrób, postępuj. O sprawach alkoholu też nie powinno się tak mówić. Nie trzeba rozkazywać, tylko dawać świadectwo. Tak narodził się w 1999 roku pomysł medialnej kampanii propagującej w województwie śląskim lipiec i sierpień jako miesiące trzeźwości. W ubiegłym roku zrobiliśmy badania i okazało się, że 46 proc. ludzi naszego regionu słysząc hasło kampanii, wiedziało, o co w niej chodzi. Co więcej, 73 proc. było za tym, by kampanię powtarzać. Nikt nie był przeciw.
Czy nagłaśnianie problemu alkoholizmu może coś zmienić?
Uważam, że trzeba propagować wiedzę na temat choroby alkoholowej, by umieć rozpoznawać jej symptomy, by wiedzieć, kiedy sposób używania alkoholu zwiastuje niebezpieczeństwo. Kiedy umie się je rozpoznać, może można dużo wcześniej, przed osiągnięciem dna, zatrzymać się. Pod warunkiem że środowisko alkoholika też będzie wiedziało, jak postępować, będzie traktowało alkoholizm jak chorobę, a nie jako cechę charakteru, słabą wolę, złe prowadzenie się, grzech. Taki jest zamysł mojego zaangażowania. -
|
Wpadłem jak każdy inny człowiek, którzy nie chce dostrzec objawów dowodzących, że jego sposób używania alkoholu zwiastuje niebezpieczeństwo. Spadłem na dno. arcybiskup pozbawił mnie prawa wykonywania funkcji kapłańskiej. zwróciłem się do proboszcza rodzinnej miejscowości. Pojechaliśmy do szpitala. Zostałem odtruty. było leczenie odwykowe. Wyszedłem. Szef mnie przyjął. Wróciłem do posługi kapłańskiej. Mam poczucie, że to, co robię teraz, jest akceptowane. Arcybiskup obdarzył mnie funkcją duszpasterza trzeźwości. Zawsze daleki byłem w kapłaństwie od tonacji nakazującej. O sprawach alkoholu też nie powinno się tak mówić.
|
TERRORYZM
Saudyjski milioner Osama bin Laden za cel swego życia uznał pokonanie niewiernych. Jego fanatyczni zwolennicy walczą we wszystkich częściach świata.
Wojownik islamu
W grudniu ubiegłego roku Osama bin Laden udzielił wywiadu dziennikarzom magazynu "Time" w jednym z obozów wojskowych w południowym Afganistanie.
(C) AP
RYSZARD MALIK
Na zniszczonym od lat lotnisku w Kabulu podchodzi do lądowania samolot transportowy oznaczony godłem Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Pytam stojącego ze mną przestawiciela Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, skąd w tym ogarniętym wojną kraju wziął się transportowiec z Dubaju. Harald, rodowity Szwed, urzędnik MCK, zaczyna coś tłumaczyć, ale huk motorów olbrzymiego samolotu zagłusza jego odpowiedź. Może to i lepiej, bo stojący obok nas agent rządzących w Afganistanie Talibów wyraźnie nadstawia ucha.
Harald kończy swoją odpowiedź już w samolocie, którym obaj wracamy z Kabulu do Peszawaru w Pakistanie.
Pod presją fundamentalistów
Interesy robione przy podniesionej kurtynie przez obywateli ZEA z Talibami i Osamą bin Ladenem, najbardziej poszukiwanym terrorystą na świecie, zdenerwowały w końcu Waszyngton. W lipcu po interwencji Amerykanów Dubaj zapowiedział, że ukróci praktyki prania pieniędzy w Dubai Islamic Bank, który jest pod kontrolą rządu. O wsparciu udzielonym przez ten bank bin Ladenowi napisał "The New York Times". Rząd amerykański podejrzewał również, że minister spraw zagranicznych Kataru ostrzegł Chaleda Shaika Mohammada, współpracownika międzynarodowego terrorysty islamskiego, Ramzi Ahmeda Jusefa, że specjalna grupa FBI zamierza go schwytać.
Jusef został aresztowany i skazany w USA na dożywocie za podłożenie bomby pod gmach World Trade Center w Nowym Jorku w 1993 roku, natomiast Mohammad - według organów ścigania USA - planował zdetonować ładunki wybuchowe w 12 amerykańskich samolotach pasażerskich w chwili, gdy obywałyby one lot nad Pacyfikiem. Ten ostatni zamiar nie powiódł się. Jak ocenia FBI, za tymi planami oraz innymi antyamerykańskimi operacjami stoi bin Laden.
Zjednoczone Emiraty Arabskie i Katar należą do grupy prozachodnich państw rejonu Zatoki Perskiej, z Arabią Saudyjską na czele, z którymi USA utrzymują bardzo dobre stosunki, którym pomagają i sprzedają najnowocześniejsze typy broni. Współpraca ta opiera się na kalkulacjach, że konserwatywni szejkowie i emirowie będą zaporą dla radykalnych krajów islamskich takich jak Iran.
Rewelacje o skrytym wspieraniu terrorystów potwierdzają jednak ostrzeżenia tych ekspertów, którzy sądzą, że nawet proamerykańskie rządy państw arabskich są pod presją sił sympatyzujących z muzułmańskim fundamentalizmem i mogą prowadzić politykę "na dwie strony" - choćby po to, aby swoje kraje uchronić przed atakami terrorystycznymi.
W tym kontekście nie dziwią - po sierpniowej ofensywie islamistów na Dagestan - oskarżenia Rosjan pod adresem emiratów znad Zatoki Perskiej i Arabii Saudyjskiej. Nie chodzi przy tym tylko o to, że z tych krajów pochodzą bojownicy, którzy dziś walczą po stronie Szamila Basajewa i emira Chattaba, a wcześniej po stronie mudżahedinów brali udział w wojnie z Armią Radziecką w Afganistanie. Moskwa ma za złe przede wszystkim przymykanie oka na finansowanie antyrosyjskiej rebelii pieniędzmi z kont w bankach kuwejckich, saudyjskich czy katarskich.
Stingerów nie brakuje
Wiadomość o tym, że czeczeńscy islamiści Basajewa i Chattaba mają na wyposażeniu stingery, potwierdza zestrzelenie kilka dni temu dwóch samolotów rosyjskich. Stingery to rakiety produkcji amerykańskiej, które trafiły do Afganistanu w latach 80. w ramach pomocy dla walczących z Rosjanami mudżahedinów, a później przeszły w ręce Talibów. W 1993 r. (już po zakończeniu wojny afgańskich mudżahedinów z ZSRR) Centralna Agencja Wywiadowcza wysłała do Pakistanu, Afganistanu i innych krajów regionu setki agentów z walizkami dolarów. Mieli jedno zadanie: skupować na czarnym rynku stingery - rakiety, które mogą zestrzelić każdy samolot czy helikopter z odległości 5 km. Obsługa jest bardzo prosta: rakieta "idzie" za celem, kierując się źródłem ciepła, a wystrzelić potrafi ją nawet analfabeta. Amerykańscy agenci oferowali sumę dwukrotnie wyższą od fabrycznej. Szukano około 200 stingerów. Ile z nich pozostało w Afganistanie, przekonamy się niebawem, licząc zestrzelone rosyjskie maszyny.
Talibowie, których reżim uznają tylko trzy państwa (Arabia Saudyjska, Pakistan i Zjednoczone Emiraty Arabskie), są ignorowani w świecie i nie mają dostępu do rynków zagranicznych. Dlatego każda kwota liczy się dla nich podwójnie, a dwieście tysięcy dolarów za jedną rakietę nie wydaje się złą zapłatą.
Nie tylko Harald z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, ale i inni przebywający w Afganistanie cudzoziemcy twierdzą, że niezależnie od wojennego dramatu, który rozgrywa się w tym państwie i którego końca nie widać, obowiązuje tu ta sama co wszędzie zasada: business is business. Broń, jakiej używają Talibowie, dociera do Afganistanu niemal z całego świata. Pokazywano mi egzemplarze z Egiptu, Czech, Gruzji... Talibowie, surowi w sprawach religii, w robieniu interesów nie widzieli żadnego grzechu, niezależnie od tego, jakiej wiary był kupiec. Sam widziałem w hotelu przedstawicieli rządu czeczeńskiego przybyłych w interesach. Jakich? Ahmed, mój nieoficjalny przewodnik w Kabulu, powiedział, że przywieźli broń, która pozostała im po wojnie z Rosją. Wydaje się więc niemal pewne, że prawdziwe są informacje o sprzedaży stingerów przez rząd w Kabulu islamistom znowu walczącym z Rosjanami.
Pieniądze dla bojowników
Najważniejsze pytanie, jakie pojawia się w związku z pieniędzmi, dotyczy sponsora tych zakupów. Jak twierdzą Rosjanie, jest nim bin Laden. Najbardziej poszukiwany na świecie terrorysta znajduje się od ponad trzech lat w Afganistanie. Ma na pieńku z Rosjanami jeszcze z czasów sowieckiej okupacji Afganistanu. Teraz, według Moskwy, znów znalazł powód, aby nie pałać do nich miłością. Rosja ponownie najechała bowiem muzułmańską Czeczenię i towarzysze wspólnej walki z lat 80. potrzebują pomocy.
Według dziennika "Kommiersant Daily" przedstawicielem bin Ladena na północnym Kaukazie jest emir Chattab, którego Saudyjczyk poznał w 1987 roku w Afganistanie. Chattab, były student kairskiego uniwersytetu, urodzony w jednym z krajów Zatoki (jak twierdzą Jordańczycy - w Arabii Saudyjskiej), walczył po stronie mudżahedinów w końcowej fazie wojny w Afganistanie, m.in. dowodził artylerią pod Kandaharem. Tam też został ranny. Jest to człowiek doskonale wykształcony, władający angielskim (chodził do szkoły średniej w USA, kiedy mieszkał tam z rodzicami), arabskim, pasztuńskim i francuskim.
Bin Laden nie tylko finansuje Basajewa i Chattaba, ale i - jak twierdzą Rosjanie - zorganizował na terenie Czeczenii specjalny obóz (w okolicach Nożajjurtu). Wykładowcami są tam zarówno ludzie, którzy brali udział w wojnie czeczeńskiej, jak i przysłani przez bin Ladena specjaliści. Według rosyjskiego premiera przywódca światowej wojny z niewiernymi osobiście pojawiał się we wrześniu w Dagestanie i przekazał Basajewowi i Chattabowi walizkę z 30 milionami dolarów. Dziennik "Siegodnia", powołując się na rosyjski kontrwywiad, twierdzi, że w obozie szkolono również osoby zamieszane w akcje terrorystyczne przeciwko obywatelom amerykańskim, żołnierzom w Jemenie i Arabii Saudyjskiej oraz ambasadom USA w Kenii i Tanzanii. Z kolei "New York Post", który powołuje się na amerykańskich specjalistów w zwalczaniu terroryzmu, podaje, że bin Laden wysłał do Dagestanu pieniądze i setki swoich zwolenników. Wielu z nich - pisze nowojorski dziennik - to weterani wojny w Afganistanie.
Przeciwko barbarzyńcom
Ścigany przez CIA bin Laden uciekł w 1996 r. z Sudanu i schronił się w Afganistanie, rządzonym przez studentów szkół koranicznych, Talibów. Podbijali oni Afganistan z karabinem w jednej ręce, i Koranem w drugiej. Bin Laden szybko znalazł z nimi wspólny język, a najwyższy rangą przywódca Talibów, mułła Omar, oddał mu za żonę swoją córkę, co w tradycji afgańskich górali jest najbardziej cenionym gestem gospodarza wobec gościa. Talibowie nie chcieli słyszeć o wydaniu Waszyngtonowi swego "drogiego gościa" mimo nalegań USA i zbombardowania rejonu Kandaharu, gdzie terrorysta miał przebywać. Aby zamknąć sprawę, afgański Sąd Najwyższy w sierpniu tego roku uznał, że bin Laden jest niewinny.
43-letniego bin Ladena uważa się za głównego sponsora terrorystów islamskich. Po licznych zamachach, o których zorganizowanie jest podejrzewany, to dziś najbardziej poszukiwany człowiek na świecie. Jego rozmowy są podsłuchiwane. Miejsce, gdzie przypuszczalnie przebywa, nieustannie kontrolują satelity wywiadowcze amerykańskiej National Security Agency. Za pomoc w jego ujęciu Stany Zjednoczone wyznaczyły nagrodę 5 milionów dolarów.
Historia tego saudyjskiego milionera (jego fortunę szacuje się na 259 milionów dolarów) jest zadziwiająca. Kiedy w 1979 r. Armia Radziecka wkroczyła do Kabulu, bin Laden rozpoczął akcję pomocy afgańskim mudżahedinom. Współpracował z Amerykanami i Pakistańczykami. Ale w 1997 r. w wywiadzie dla CNN oświadczył, że "siły amerykańskie stacjonujące w Arabii Saudyjskiej będą celem ataków w czasie świętej wojny islamskiej (dżihadu) z obcymi". Przyznał też, że z jego polecenia w Somalii zginęło wielu żołnierzy USA. Amerykańską obecność w krajach Zatoki Perskiej uznał za nowy najazd barbarzyńców, podobny do wypraw krzyżowców do Ziemi Świętej.
Bin Laden udowodnił, że potrafi działać i dziś nie ma już wątpliwości, że ataki na amerykańskie obiekty są dziełem siatki, którą kieruje. Dzięki milionom dolarów może pomagać islamskim grupom terrorystycznym w Algierii, Egipcie, Jemenie, Sudanie, Libanie i na Filipinach. To on stał za atakiem na World Trade Center w Nowym Jorku w 1993 r., to z jego polecenia dokonano zamachu na prezydenta Egiptu Hosniego Mubaraka w Addis Abebie w 1995 r. i to on planował zamach na papieża oraz na prezydenta Billa Clintona w Manili. Bombę, która w 1995 r. zabiła pięciu żołnierzy amerykańskich w Rijadzie, podłożyła organizacja pod przywództwem bin Ladena. Rok później jego grupa dokonała zamachu w Dahranie (Arabia Saudyjska) na amerykańską bazę wojskową, gdzie zabito 19 wojskowych. Teraz jego "żołnierze" zajęli się Azją Środkową. Aby poszerzyć wpływy rządzących w Kabulu Talibów, próbują obalić prezydenta Tadżykistanu, a ostatnio pojawili się w Kirgizji.
Komandosi gotowi do akcji
Bin Laden kieruje swoją organizacją al Qa'ida z Afganistanu. Ma wielką rezydencję w Kandaharze oraz kilka innych posiadłości, między innymi w pobliżu Dżalalabadu. Kiedy rok temu w Kabulu próbowałem w Ministerstwie Informacji dowiedzieć się, czy są jakieś szanse na spotkanie z nim, moi rozmówcy najpierw udawali, że nie rozumieją pytania, a potem dali mi do zrozumienia, że byłoby to dla mnie - mówiąc delikatnie - mało bezpieczne.
Amerykanie opracowali plan usunięcia bin Ladena. Jednak po dokładnych analizach doszli do wniosku, że operacja w Afganistanie, której celem miało być zabicie terrorysty, może zakończyć się fiaskiem. W 1998 r. wysłali do Talibów Billa Richardsona, ówczesnego ambasadora USA w ONZ, z prośbą o wydanie bin Ladena. Spotkali się z odmową. Rozpoczęto jego inwigilację za pomocą urządzeń satelitarnych. Od kilku miesięcy jego ruchy śledzi specjalny satelita wywiadowczy amerykańskiej National Security Agency, znajdujący się nad Dżalalabadem. Podobno specjalna grupa komandosów czeka w Pakistanie na sygnał do wyruszenia na łowy...
|
Interesy robione przy podniesionej kurtynie przez obywateli ZEA z Talibami i Osamą bin Ladenem zdenerwowały w końcu Waszyngton. po interwencji Amerykanów Dubaj zapowiedział, że ukróci praktyki prania pieniędzy w Dubai Islamic Bank. O wsparciu udzielonym przez ten bank bin Ladenowi napisał "The New York Times".
Najważniejsze pytanie, jakie pojawia się w związku z pieniędzmi, dotyczy sponsora tych zakupów. Jak twierdzą Rosjanie, jest nim bin Laden. Najbardziej poszukiwany na świecie terrorysta znajduje się od ponad trzech lat w Afganistanie. Ma na pieńku z Rosjanami jeszcze z czasów sowieckiej okupacji Afganistanu.
Bin Laden nie tylko finansuje Basajewa i Chattaba, ale i - jak twierdzą Rosjanie - zorganizował na terenie Czeczenii specjalny obóz. Wykładowcami są tam zarówno ludzie, którzy brali udział w wojnie czeczeńskiej, jak i przysłani przez bin Ladena specjaliści.
Ścigany przez CIA bin Laden uciekł w 1996 r. z Sudanu i schronił się w Afganistanie, rządzonym przez studentów szkół koranicznych, Talibów. Bin Laden szybko znalazł z nimi wspólny język, a najwyższy rangą przywódca Talibów, mułła Omar, oddał mu za żonę swoją córkę, co jest najbardziej cenionym gestem wobec gościa.
43-letniego bin Ladena uważa się za głównego sponsora terrorystów islamskich. Za pomoc w jego ujęciu Stany Zjednoczone wyznaczyły nagrodę 5 milionów dolarów.
Historia tego saudyjskiego milionera jest zadziwiająca. Bin Laden udowodnił, że potrafi działać i dziś nie ma już wątpliwości, że ataki na amerykańskie obiekty są dziełem siatki, którą kieruje. Dzięki milionom dolarów może pomagać islamskim grupom terrorystycznym w Algierii, Egipcie, Jemenie, Sudanie, Libanie i na Filipinach. To on stał za atakiem na World Trade Center w Nowym Jorku w 1993 r., to z jego polecenia dokonano zamachu na prezydenta Egiptu Hosniego Mubaraka i to on planował zamach na papieża oraz na prezydenta Billa Clintona w Manili.
Bin Laden kieruje swoją organizacją al Qa'ida z Afganistanu. Amerykanie opracowali plan usunięcia bin Ladena. Jednak doszli do wniosku, że operacja w Afganistanie, może zakończyć się fiaskiem. Podobno specjalna grupa komandosów czeka w Pakistanie na sygnał do wyruszenia na łowy...
|
Pielgrzymka z Kazachstanu
Na święta w ojczyźnie
Dwa zesłańcze życiorysy
Maria Klepacka miała szesnaście lat, kiedy do Lwowa wkroczyły sowieckie wojska. W 1941 roku, jako uczennica szkoły pielęgniarskiej, została zmobilizowana do Armii Radzieckiej. Trafiła do szkoły lotniczej w Woroneżu, potem do 7. zapasowego pułku lotniczego w Buzułuku.
Latała jako strzelec radiotelegrafista na bombowcach DB-3. Jej samolot zrzucał bomby na Niemców wokół Stalingradu. W 1943 roku, kiedy generał Władysław Anders wyprowadził I Korpus Polski z terytorium ZSRR, sowiecki sąd wojskowy skazał Klepacką na karę śmierci. Oskarżono ją o szpiegostwo na rzecz Polaków.
W bombowcu, w więzieniu, w łagrze, w ziemiance
Pani Maria, z którą leciałem w samolocie prezydenta RP z Kazachstanu do Polski, pokazała mi blizny na przegubach rąk.
- To od kajdanek. NKWD torturowało mnie przez kilka miesięcy. Chcieli wymusić zeznanie, że przekazywałam informacje polskim żołnierzom w Buzułuku. Byłam głupia, że od razu nie poszłam do Sikorskiego. Mój ojciec, oficer na wojnie polsko-bolszewickiej, poznał Sikorskiego osobiście, zanim został on generałem.
Jako radiotelegrafistka miała dostęp do tajnych kodów. O zwolnieniu z wojska nie mogła nawet myśleć.
- Załoga mojego bombowca po 28 dniach od skazania mnie na śmierć uzyskała zamianę wyroku na 10 lat więzienia. Przebywałam jako więzień polityczny w Solelecku pod Orenburgiem. Więzienie mieściło się w starym klasztorze. Odsiedziałam 10 lat i 5 miesięcy, a kiedy po śmierci Stalina napisałam do polskiego konsulatu, że powinnam być traktowana jako jeniec wojenny, prokuratura w Swierdłowsku dodała mi do wyroku 25 lat zsyłki w Kazachstanie.
Pani Maria trafiła do kopalni węgla w Karagandzie. Do pracy chodziła każdego dnia 14 kilometrów. Dopiero gdy zasłabła z głodu, otrzymała pensję w wysokości 600 rubli. To pozwoliło jej przeżyć.
- Po przyjeździe do Kazachstanu musiałam sobie wykopać ziemiankę. Żyliśmy jak krety. Przez dziesięć lat karczowałam las, potem budowałam linię kolejową.
Wyszła za mąż za dońskiego Kozaka, zesłanego jako kułak do Kazachstanu. Był mechanikiem na statku. Dzisiaj mieszkają w niewielkim mieszkaniu w Karagandzie. Ona otrzymuje rentę, 3200 kazachskich tenge, równowartość 20 dolarów.
Polacy mi nie ufali, byłam w ruskim mundurze
Brata pani Marii, który uczył się w lwowskiej Szkole Kadetów, NKWD zabrało w 1939 roku z ich mieszkania na ulicy Gródeckiej. Podobnie jak wszystkich innych kadetów, którzy pozostali w mieście. Siedział w więzieniu na Podzamczu. Więcej go nie zobaczyła.
- Pytałam o brata w sztabie polskim w Buzułuku, ale nie bardzo mi wierzyli. Byłam w ruskim mundurze. Nie mogłam pisać do Czerwonego Krzyża, bo jako radiotelegrafistka musiałam podpisać zobowiązanie, że przez 15 lat nie będę utrzymywać kontaktów i korespondencji z jakimkolwiek cudzoziemcem. Może teraz go odnajdę?
- Słyszała pani o Katyniu? - zapytałem.
- Nie...
Wielu tych pielgrzymów, lecących w prezydenckim samolocie do Polski, nie mówi już po polsku. Tutaj, w kraju ojców i dziadków, mają odnaleźć swoją utraconą ojczyznę. Polskę, w której niektórzy nigdy nie byli, a niektórzy zachowali jej obraz w najodleglejszych wspomnieniach z dzieciństwa.
Piąta pielgrzymka Polaków z Kazachstanu
To już piąta pielgrzymka Polaków z Kazachstanu, zorganizowana przez Polską Akcję Humanitarną. Program pielgrzymek jest co roku taki sam. Wigilia i święta z polskimi rodzinami, które zaprosiły gości z daleka. Zwiedzanie Krakowa, Częstochowy, Warszawy. Msza u ojców bonifratrów w Krakowie, spotkanie z kardynałem Franciszkiem Macharskim, gościna u ojców paulinów w klasztorze jasnogórskim, spotkanie opłatkowe u marszałka Sejmu, Macieja Płażyńskiego i u prymasa Józefa Glempa.
Tego roku przyleciało do Polski 66 osób z dziewięciu rejonów administracyjnych Kazachstanu. Niektóre są oddalone od Astany, dzisiejszej stolicy republiki, o 1500 kilometrów. Najmłodszy z gości liczy 63 lata, najstarszy - 87 lat. Większość z nich niemal całe życie spędziła w zagubionych w stepie kołchozach. 119 polskich rodzin zgłosiło w Polskiej Akcji Humanitarnej chęć przyjęcia gościa i spędzenia z nim świąt Bożego Narodzenia. Zgłaszający się to często ludzie niezamożni, byli wśród nich nawet samotni emeryci. W takich przypadkach w opiece nad gościem uczestniczy kilka osób - jedna daje nocleg, inna służy transportem, jeszcze inna finansuje część pobytu
Lepianka w toczce nr 8
Większość pielgrzymów to ofiary deportacji przeprowadzonych przez władze sowieckie w latach trzydziestych. Jedna z pasażerek prezydenckiego samolotu, Kazimiera Dąbrowska, trafiła do Kazachstanu w 1936 roku, kiedy władze sowieckiej Ukrainy oczyszczały z Polaków wioskę Nowostańce pod Winnicą. Trzyosobową rodzinę, matkę z dwiema kilkuletnimi córkami, zakwaterowano w krytej darnią lepiance o powierzchni 7 metrów kwadratowych. Razem z inną polską rodziną liczącą siedem osób. Polskich wygnańców osiedlano wtedy w rejonie czkałowskim w powiecie kokczetawskim, w rozrzuconych po stepie osiedlach zwanych toczkami, czyli punktami. Punktów było 13, każdy miał swój numer. Dopiero po latach nadano im nazwy.
W 1942 roku, w nocy, do drzwi mieszkania zastukał milicjant. Pod lufą karabinu wyprowadził matkę pani Kazimiery. Dzieciom powiedział, że zabiera ją na stację kolejową. W rzeczywistości kobietę zmobilizowano do oddziałów wykonujących niewolniczą pracę w kopalniach węgla na tyłach frontu.
- Mamusia uciekła do nas z kopalni, szła po śniegu siedemdziesiąt kilometrów. Ledwo przyszła do domu, sąsiadka doniosła na nią do NKWD. Przesiedziała siedem miesięcy w areszcie za samowolne porzucenie pracy. Ale sądziły ją kobiety i wypuściły do domu.
Od 1945 roku, kiedy Kazimiera Dąbrowska skończyła 16 lat, co dziesięć dni musiała meldować się w komendanturze NKWD. Co trzy miesiące odnawiano jej tymczasowy dowód osobisty. Ani ona, ani jej matka nie miały prawa oddalać się ponad trzy kilometry od miejsca osiedlenia.
- Jeździli milicjanci na motocyklach, każdego znali z wiedzenia. Jeśli milicjant zobaczył człowieka dalej od domu, wsadzał go na dwa dni do karceru. Ale jeden Kazach, komendant, porządny był. Jak mamusia chodziła zamienić igły czy chustkę na jedzenie, to nic nie mówił.
W 1948 matka pani Kazimiery złożyła podanie o wyjazd do Polski. Podobnie postąpiła większość Polaków mieszkających w Kazachstanie. Komendantura NKWD natychmiast wydała wszystkim zakaz wyjazdu. Ci, którzy próbowali uciekać, otrzymywali wyroki - dziesięć lat łagru.
Od dziecka pani Kazimiera miała marzenie - uczyć się. Miejscowa administracja nie zezwoliła jej na wyjazd do szkoły średniej. Kiedy uciekła do Karagandy i przyjęto ją do szkoły akuszerskiej, powróciła do 8. toczki pod konwojem. Marzenia zrealizowała dopiero jako dojrzała kobieta. Uczyła się zaocznie, pracując w handlu. Ukończyła technikum handlowo-kulinarne, później zaliczyła dwa lata studiów w Instytucie Gospodarki Narodowej w Ałma-Acie Ze studiów musiała zrezygnować - matka zachorowała, zabrakło pieniędzy na dalekie podróże do stolicy.
"... nielegalnie przesiedlona z powodów narodowościowych"
Dzisiaj Kazimiera Dąbrowska zabrała ze sobą do Polski bardzo ważny dokument. Każdy z pielgrzymów, zaproszonych na święta, posiada podobny. "Dombrowskaja Jekaterina Rafałowna, urodzona w 1929 roku, nielegalnie przesiedlona z powodów narodowościowych w 1936 razem z rodziną, pozostająca pod nadzorem organów MSW od 1945 do 1956 roku, zostaje uznana za represjonowaną z przyczyn politycznych i rehabilitowana na podstawie ustawy Republiki Kazachstan »O rehabilitacji ofiar masowych represji«".
Mirosław Kuleba
|
Maria Klepacka miała szesnaście lat, kiedy do Lwowa wkroczyły sowieckie wojska. została zmobilizowana do Armii Radzieckiej. Trafiła do szkoły lotniczej, potem do pułku lotniczego w Buzułuku. W 1943 roku sowiecki sąd wojskowy skazał Klepacką na karę śmierci. Oskarżono ją o szpiegostwo na rzecz Polaków.
Pani Maria, z którą leciałem w samolocie prezydenta RP z Kazachstanu do Polski, pokazała mi blizny na przegubach rąk.- To od kajdanek. NKWD torturowało mnie. - Odsiedziałam 10 lat, a kiedy po śmierci Stalina napisałam do polskiego konsulatu, że powinnam być traktowana jako jeniec wojenny, prokuratura dodała mi do wyroku 25 lat zsyłki w Kazachstanie.Pani Maria trafiła do kopalni węgla w Karagandzie.
To już piąta pielgrzymka Polaków z Kazachstanu, zorganizowana przez Polską Akcję Humanitarną. Program pielgrzymek jest co roku taki sam. Wigilia i święta z polskimi rodzinami. Tego roku przyleciało do Polski 66 osób.
Większość pielgrzymów to ofiary deportacji przeprowadzonych przez władze sowieckie w latach trzydziestych. Jedna z pasażerek samolotu, Kazimiera Dąbrowska, trafiła do Kazachstanu w 1936 roku, kiedy władze sowieckiej Ukrainy oczyszczały z Polaków wioskę Nowostańce. W 1942 roku kobietę zmobilizowano do oddziałów wykonujących niewolniczą pracę w kopalniach węgla.Dzisiaj Kazimiera Dąbrowska zabrała ze sobą do Polski ważny dokument. Każdy z pielgrzymów posiada podobny. "Dombrowskaja Jekaterina Rafałowna zostaje uznana za represjonowaną z przyczyn politycznych i rehabilitowana".
|
Koalicja Sojuszu Lewicy Demokratycznej - Polskiego Stronnictwa Ludowego - Unii Pracy rozpoczęła wymianę urzędników
Początek kadrowej karuzeli
RYS. RAFAŁ ZAWISTOWSKI
Dyrektorzy generalni ministerstw, dyrektorzy departamentów i ich zastępcy, a nawet dyrektorzy biur - tak głęboko w niektórych resortach już teraz sięga wymiana urzędników prowadzona przez rząd koalicji SLD - PSL - UP. W tych ministerstwach, w których jeszcze zmiany nie zaszły, przygotowuje się restrukturyzację, której skutkiem pod koniec roku lub na początku następnego będą także zmiany personalne. W Polsce rozpoczęła się kolejna kadrowa karuzela.
Do 31 grudnia ma się zakończyć przegląd stanowisk i kadr w całej administracji. W nielicznych urzędach centralnych i agencjach przeprowadzono zmiany kierownictwa. Rząd chce około trzydziestu z nich zlikwidować, niektóre łącząc, a zadania innych przekazać bezpośrednio ministerstwom. Agencje, które działają jako spółki akcyjne skarbu państwa, też czekają zmiany organizacyjne. Ma powstać na przykład agencja informacji i promocji Polski, która wchłonie m.in. Państwową Agencję Inwestycji Zagranicznych (jednoosobowa spółka skarbu państwa).
Ochroniarz w drzwiach
W resorcie zdrowia zmiany personalne już dziś są bardzo głębokie. Zdymisjonowano dyrektor generalną Michalinę Rusin, jej obowiązki sprawuje Małgorzata Poręba, dyrektor Departamentu Ochrony Zdrowia, której pozycja w resorcie jest raczej niezagrożona. Zdymisjonowano natomiast jej zastępcę, Krystynę Czarnecką, odpowiedzialną za program restrukturyzacji. Odwołano też całe kierownictwo Departamentu Nauki i Kadr Medycznych (szefa Jacka Molickiego i jego zastępców). Stracili lub najprawdopodobniej stracą stanowiska szefowie departamentów Informacji i Promocji oraz Integracji Europejskiej.
Wymiana kadr odbywa się na razie bez spektakularnych kłótni między koalicjantami
FOT. MICHAŁ SADOWSKI
Odwołanych urzędników nie tylko zwolniono z obowiązku świadczenia pracy, ale wręcz - o czym pisało "Życie" - nie wpuszczono w ubiegły piątek do resortu. Wśród zatrzymanych przez firmę ochroniarską przy wejściu byli także Ładysław Nakanda-Trepka, do niedawna naczelnik Departamentu Nauki i eksdyrektor Biura Administracyjno-Gospodarczego Mirosław Rzepka. W agendach podległych Ministerstwu Zdrowia (Główny Inspektorat Sanitarny oraz główny inspektor farmaceutyczny) dotychczas zmiany personalne nie nastąpiły.
W Ministerstwie Kultury karuzela kadrowa najprawdopodobniej ruszy lada dzień - wtedy minister poinformuje, którzy dyrektorzy departamentu stracą pracę, a którzy zostaną na stanowiskach. Dotyczy to także szefów niemal czterdziestu agend podległych temu resortowi.
Byli esbecy "pełnią obowiązki"
Krzysztof Janik, minister spraw wewnętrznych i administracji, zmienił komendanta głównego policji - generała Jana Michnę zastąpił generał Antoni Kowalczyk, dotychczasowy komendant stołeczny. Komendantem głównym Straży Granicznej po generale Marku Bieńkowskim został pułkownik Józef Klimowicz. Nowym szefem Biura Ochrony Rządu jest natomiast podpułkownik Grzegorz Mozgawa, który zastąpił na tym stanowisku generała Mirosława Gawora. Ponadto minister zmienił wiceszefów straży pożarnej. Wakuje natomiast stanowisko wiceministra, który będzie odpowiedzialny za administrację.
Pełniący obowiązki szef UOP Zbigniew Siemiątkowski dotychczas odwołał kilkunastu dyrektorów zarządów i biur w centrali oraz trzech szefów delegatur UOP. Stanowiska stracili m.in. dyrektor Zarządu Śledczego UOP i jego zastępczyni oraz osoby z kierownictwa Biura Kadr, Inspektoratu, Biura Analiz i Koordynacji oraz Biura Ewidencji i Archiwum. Odwołany został także wicedyrektor Zarządu Zabezpieczenia Technicznego (zajmującego się m.in. podsłuchami). Stanowiska stracili też szefowie delegatur UOP w Łodzi (Adam Ostoja-Owsiany), w Olsztynie (Marek Wachnik) i w Szczecinie (Jan Wesołowski). W miejsce odwołanych szefów powołał pracowników UOP, głównie takich, którzy zaczynali służbę jeszcze w SB, powierzając im "pełnienie obowiązków".
Na swoich stanowiskach pozostali szefowie zarządów Wywiadu i Kontrwywiadu, a także Departamentu Ochrony Tajemnicy i Współpracy z NATO, czyli tych struktur UOP, które odegrały najistotniejszą rolę w światowej walce z terroryzmem.
Resorty przed restrukturyzacją
W Ministerstwie Pracy zmiany personalne dopiero będą - mają wynikać z nowej struktury resortu, która jest właśnie opracowywana. Najprawdopodobniej zlikwidowany zostanie Krajowy Urząd Pracy. Powołany zostanie także nowy szef Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych - ma zostać wyłoniony w drodze konkursu.
Podobnie rzecz się ma w Ministerstwie Obrony Narodowej. Przygotowywana jest restrukturyzacja tego resortu, w wyniku której - jak powiedział nam nowy rzecznik prasowy Eugeniusz Mleczak - zostanie zlikwidowanych 150 - 160 etatów. Zmiany zostaną przeprowadzone przypuszczalnie na przełomie roku. Jerzy Szmajdziński, szef resortu, odwołał natomiast szefa WSI Tadeusza Rusaka i na jego miejsce powołał Marka Dukaczewskiego z Kancelarii Prezydenta.
W MON dotychczas został powołany tylko jeden wiceminister - Janusz Zemke. Dwa stanowiska wiceministerialne wciąż wakują.
Zmienił się szef Agencji Mienia Wojskowego (został nim dotychczasowy zastępca Jerzy Wasilewicz), a przypuszczalnie wkrótce zostanie zmieniony szef Wojskowej Agencji Mieszkaniowej. Agencje pozostają w gestii resortu skarbu państwa, ale MON chciałoby je przejąć.
Także w MSZ są przeprowadzane poważne zmiany strukturalne, jedne departamenty są likwidowane, inne łączone. Został przygotowany nowy statut ministerstwa. Do MSZ jest włączany Urząd Komitetu Integracji Europejskiej. Nowym szefem została Danuta Hübner, która zajmowała się już integracją europejską w poprzednich rządach koalicji SLD - PSL. W Urzędzie pozostało dwóch z czterech podsekretarzy stanu mianowanych przez Jerzego Buzka: Jarosław Pietras i Paweł Samecki. Innych zmian formalnie jeszcze nie przeprowadzono.
Bez wstrząsów w sprawiedliwości i edukacji
W Kancelarii Premiera restrukturyzację już przeprowadzono - z trzydziestu jednostek wchodzących w skład Kancelarii pozostało dziewiętnaście. Liczba etatów została ograniczona z 602 do 530 (w tym 21 etatów to rezerwa dla rady ds. uchodźców).
Szykuje się zmiana na stanowisku dyrektora gospodarstwa pomocniczego Kancelarii Premiera i zapewne w jednostkach podległych gospodarstwu.
W resorcie sprawiedliwości dotąd jest tylko jeden nowy dyrektor departamentu - sędzia Hanna Pawlak, która zastąpiła Barbarę Piwnik, nową minister, na jej poprzednim stanowisku w Departamencie Sądów i Notariatu. Odwołani zostali zastępcy prokuratora generalnego - Stefan Śnieżko, Włodzimierz Blajerski i Waldemar Smardzewski. Zastępcami prokuratora generalnego zostali Ryszard Stefański i Andrzej Kaucz. Kaucz podał się we wtorek, po kilkudniowym zamieszaniu, do dymisji.
Zmieniła się obsada kierownictwa dwóch departamentów w Ministerstwie Edukacji i Sportu. Departamentem Kształcenia i Wychowania kieruje Małgorzata Oszmaniec (była dyrektor warszawskiego Liceum im. Stefana Batorego), a Departamentem Edukacji dla Rynku Pracy - Halina Cieślak. Odwołany został dotychczasowy szef Urzędu Kultury Fizycznej i Sportu. Kieruje nim Adam Giersz, podsekretarz stanu w Ministerstwie Edukacji. Urząd jest przeznaczony do likwidacji. Jego zadania przejmie najprawdopodobniej Konfederacja Sportu Wyczynowego i Profesjonalnego.
W resorcie nauki (Komitecie Badań Naukowych) podała się do dymisji i odeszła podsekretarz stanu Małgorzata Kozłowska, pozostał na stanowisku sekretarz stanu Jan Frąckowiak. Nie doszło dotąd do wymiany dyrektorów departamentów i ich zastępców.
Agencje do likwidacji
W resorcie ochrony środowiska nie było zmian wśród urzędników na poziomie departamentów. Od dłuższego czasu wakuje stanowisko dyrektora generalnego ze względu na nierozstrzygnięty konkurs. Obowiązki dyrektora generalnego pełni Anna Różanek, dyrektor Wydziału Legislacyjno-Prawnego. Minister zmienił natomiast skład rady nadzorczej Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska (jej przewodniczącym jest teraz wiceminister Krzysztof Szamałek, a nowym członkiem został m.in. Marek Michalik, który był podsekretarzem stanu w Ministerstwie Ochrony Środowiska w rządzie Jerzego Buzka). Od dłuższego czasu wakuje stanowisko głównego inspektora ochrony środowiska, ale powinno być obsadzone lada dzień.
Stanisław Żelichowski powołał też nowego dyrektora Lasów Państwowych Janusza Dawidziuka, który zastąpił na tym stanowisku Konrada Tomaszewskiego.
Dyrektora generalnego w Ministerstwie Rolnictwa zastępuje Grzegorz Liwiński. Wcześniej stanowisko to zajmował Janusz Warakomski, związany z SKL. Teraz jest na urlopie bezpłatnym. Innych zmian na poziomie dyrektorów departamentów na razie nie ma. Nowym prezesem Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa został Andrzej Śmietanko. Poprzednio był ministrem w Kancelarii Prezydenta, zajmował się sprawami wsi. Związany z PSL. Śmietanko zastąpił Mirosława Mielniczuka z SKL. W Agencji Rynku Rolnego nowym szefem jest Jan Sobiecki. Jego poprzednikiem w rządzie Buzka był Andrzej Łuszczewski. Wczoraj wicepremier i minister rolnictwa Jarosław Kalinowski odwołał ze stanowiska Głównego Lekarza Weterynarii Andrzeja Komorowskiego. Jego miejsce zajmie Piotr Kołodziej (bezpartyjny) z Wrocławia.
Część urzędów i agencji ma być zlikwidowana. Najprawdopodobniej powstanie jeden urząd inspekcyjny, który przejąłby kompetencje inspekcji: Skupu i Przetwórstwa Artykułów Rolnych, Ochrony Środowiska, Nasiennej oraz Weterynaryjnej.
Zmiany będą głębokie
W resorcie gospodarki dotychczas nie było większych zmian na stanowiskach niepolitycznych. W gabinecie politycznym pozostała nawet była doradca ministra Janusza Steinhoffa - Lucyna Roszyk. Podobnie rzecz się ma w Ministerstwie Skarbu Państwa - zmiany przeprowadzono wyłącznie na stanowiskach ministerialnych (jedno stanowisko wiceministra wakuje). W jednostkach podległych resortowi skarbu państwa zmiany dopiero się szykują i zapewne będą głębokie, gdyż wymiana rad nadzorczych spółek skarbu państwa jest regułą przy każdej zmianie rządu.
W Ministerstwie Finansów odwołano dyrektora Departamentu Podatków Bezpośrednich. Następcy jeszcze nie powołano. Dopiero we wtorek nominację otrzymał ostatni z wiceministrów w tym resorcie. Tak więc w Ministerstwie Finansów jest jeden sekretarz stanu i czterech podsekretarzy.
Ministerstwo Infrastruktury powstało z działów, które wcześniej były podporządkowane różnym ministrom (gospodarki, transportu, łączności). Kierownictwo Generalnej Dyrekcji Dróg Publicznych objął Tadeusz Suwara. Urzędowi Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast szefuje Marek Bryx, podsekretarz stanu w Ministerstwie Infrastruktury. Oba te urzędy są przeznaczone do likwidacji, podobnie jak Urząd Regulacji Telekomunikacji. Na przykład Generalną Dyrekcję Dróg Publicznych oraz Agencję Budowy i Eksploatacji Autostrad rząd chce połączyć w jeden urząd podporządkowany ministrowi infrastruktury.
M.D.Z., E.O., A.M., MA.S.
|
Dyrektorzy generalni ministerstw, dyrektorzy departamentów i ich zastępcy - tak głęboko w niektórych resortach już teraz sięga wymiana urzędników prowadzona przez rząd koalicji SLD - PSL - UP. W tych ministerstwach, w których jeszcze zmiany nie zaszły, przygotowuje się restrukturyzację, której skutkiem pod koniec roku lub na początku następnego będą także zmiany personalne.
W resorcie zdrowia zmiany personalne już dziś są bardzo głębokie. Wymiana kadr odbywa się na razie bez spektakularnych kłótni między koalicjantami
Odwołanych urzędników nie tylko zwolniono z obowiązku świadczenia pracy, ale wręcz nie wpuszczono w ubiegły piątek do resortu.
W Ministerstwie Kultury karuzela kadrowa ruszy lada dzień minister poinformuje, którzy dyrektorzy departamentu stracą pracę, a którzy zostaną na stanowiskach.Krzysztof Janik, minister spraw wewnętrznych i administracji, zmienił komendanta głównego policji. W Ministerstwie Pracy zmiany personalne dopiero będą - mają wynikać z nowej struktury resortu, która jest właśnie opracowywana.
|
REPORTAŻ
Z pamiętnika rezerwisty w polskim oddziale KFOR
Wielki post w Osiemnastym Batalionie
Punkt kontrolny w Drajkovcach obsadzają Ukraińcy. Gości częstują gorącą kawą z ogromnego czajnika.
FOT. RYSZARD BILSKI
PORUCZNIK RYSZARD BILSKI
z Kosowa
- Umartwimy tu pana jak należy - mówi ksiądz kapelan Marek Strzelecki. Na kolację idę jeszcze jako cywil. W jadłospisie ryba. - Lubi pan rybę? - pyta podchwytliwie ksiądz Marek. - Wprost przepadam - odpowiadam szczerze. - Takim trzeba w inny sposób dać odczuć, że to wielki post.
10 marca 2000 roku, pierwszy piątek wielkiego postu, mój pierwszy dzień w bielskim batalionie desantowo-szturmowym, który wchodzi w skład międzynarodowych sił wojskowych KFOR w Kosowie, zakończył się oficjalnym wcieleniem rezerwisty do armii.
- Po całości czy jedna druga? - pyta Dawid, żołnierz z Wodzisławia, dorabiający do żołdu jako batalionowy fryzjer.
Major Zbigniew Tłok-Kosowski, szef logistyki, zaprasza do magazynu mundurowego: - Spodnie za długie, a w pasie za wąskie jak u każdego rezerwisty. To samo z mundurem. Nakładki na pagony, trzy gwiazdki. To aż za dużo jak na rezerwistę dziennikarza. Większość pańskich kolegów po fachu wymigała się od wojska.
Buty - czterdziestka. Wszystkie berety za ciasne, szukają numeru pięćdziesiąt dziewięć. - Lepsza - widzę na oko - byłaby nawet sześćdziesiątka, łeb słusznej wielkości - mówi major, czuwający nad tym, abym wyglądał nie jak oferma batalionowa, lecz jak oficer armii, która od roku jest członkiem NATO. Czy ja to udźwignę? Kurtka z podpinką, kamizelka kuloodporna, blacha pancerna, hełm...
Żniwa z kostuchą w tle
Zamieszkałem w kontenerze. Wygodne metalowe łóżko, stolik nakryty ceratowym obrusem, szafki, dwa krzesła, czajnik elektryczny, kaloryfer olejowy na prąd. Przypominają mi się sierpniowe noce spędzone w namiotach. Przed przemarznięciem uratował mnie śpiwór, który zafasowałem przezornie w Skopje w tworzonej tam wówczas przez podpułkownika Jarosława Szyksznię polskiej bazie logistycznej.
Tamte dni to był wielki koszmar i sprawdzian dla spadochroniarzy z 18. Batalionu Desantowo-Szturmowego z Bielska-Białej, którzy z końcem czerwca wylądowali w szczerym polu pomiędzy Uroszevacem a Kaczanikiem u zbiegu dwóch dolin.
- Logika nakazywała, by tu właśnie założyć obozowisko, bo ukształtowanie terenu dawało gwarancje dobrej łączności radiowej. Dodatkowym argumentem był też niewielki las. Później okazało się, że było to jedno z nielicznych miejsc, gdzie można się dowiercić do wody - mówi major Kosowski.
- Wczesnym rankiem stanęliśmy przed łanem zboża. Co ja tu robię? Przyjechałem na żniwa czy na misję wojskową? Nic, tylko brać za kosę. Lepsza byłaby snopowiązałka. A może kombajn? Ale ja, góral, jestem przyzwyczajony do kosy, bo na nasze stromizny nie wjedzie się z żadną maszyną. Tu, w tym zbożu w Kosowie, mogła czyhać kostucha. Wszędzie miny. Siusiać nie można pod drzewkiem ani nawet na poboczu, tylko po kole samochodu. Na każdym kroku groziło niebezpieczeństwo. Przecież to było zaledwie kilkanaście dni po zawarciu rozejmu - wspomina starszy kapral Sławomir Pytel z Juszczyny koło Żywca.
Major Tłok-Kosowski wskoczył na spychacz i zaczął niwelować teren pod bazę batalionu. Przed oczyma - nie zaprzecza dziś - przesunął mu się film z całego życia. W każdej chwili mógł wylecieć na minie. Jakąś tam ochronę dawała solidna konstrukcja spychacza, a także kamizelka kuloodporna, blacha pancerna i hełm. Ale co by było, gdyby wjechał na niewybuch większego kalibru?
Po południu żołnierze zaczęli już stawiać namioty, wieczorem zjedli gorący posiłek ugotowany na wodzie mineralnej - przez pewien czas nawet myli się w takiej wodzie, co uchroniło ich przed zatruciem i epidemią - a w nocy wyjechali na pierwsze patrole. Następnego ranka w całej okolicy było już głośno o Polakach.
Spokój nad rzeką Ibar
11 marca, sobota. Tuż po śniadaniu (owsianka, kiełbasa na gorąco, chleb, dżem, miód, herbata) wyjazd do Kosovskiej Mitrovicy. Za kierownicą honkera podpułkownik Krzysztof Klimaszewski, pomocnik dowódcy batalionu do spraw prawa i dyscypliny. Z trudem przeciskamy się przez mitrovicki rynek, na którym handluje się już nie tylko ciuchami, warzywami i coca-colą, ale także samochodami. Mercedes - 3,5 tysiąca marek, golf - 2,5 tysiąca marek, lecz bez dowodów i tablic rejestracyjnych. Chętnych nie brakuje. Kogo obchodzi źródło pochodzenia pojazdu? Tu prawie wszystkie samochody są niewiadomego pochodzenia. Policja międzynarodowa, nie mówiąc już o lokalnej, albańsko-serbskiej, utworzonej jesienią ubiegłego roku (Serbów w niej jak na lekarstwo, można ich spotkać tylko w serbskich enklawach), patrzy na to przez palce.
Amerykańscy żandarmi wypowiedzieli walkę jedynie piractwu drogowemu i ostro karzą za przekraczanie dozwolonej prędkości. Mandat zapłacił nawet dowódca polskiego batalionu. Kierowcy albańscy bez mrugnięcia okiem płacą mandaty, nawet po kilkaset marek, byle im nie zaglądano w papiery. Co innego na granicy. Tu są dokładnie kontrolowani. Kiedyś na przejście graniczne pomiędzy z Kosowem a Macedonią zajechał jaguar. Właściciel miał tylko paszport. Twierdził, że bardzo się spieszy, a dokumenty zostawił w drugiej marynarce. Poszedł je przynieść i do tej pory nie wrócił, choć minęły już trzy miesiące.
Od trzech dni siły KFOR w Mitrovicy wzmacnia ponadstuosobowa polska grupa bojowa, którą dowodzi major Tomasz Bąk. Na rzece Ibar, dzielącej Kosovską Mitrovicę na część serbską i albańską, niemal każdego dnia dochodziło do starć Albańczyków z Serbami w pobliżu głównego mostu. Albańczycy próbowali przedostać się do swoich enklaw w północnej części miasta, a Serbowie - do południowej. Spadochroniarze z Bielska-Białej wzięli się ostro do roboty. Dzień i noc patrole, stałe posterunki w newralgicznych punktach miasta. Kontrolują nawet pojazdy organizacji charytatywnych. Są równie nieustępliwi wobec Serbów i Albańczyków. Sytuacja w mieście wciąż jest napięta, ale nikt nikogo nie obrzuca już kamieniami, nie strzela, ustały prowokacje.
Trzeźwy jak Polak
Polski posterunek przed cerkwią. Dawniej w albańskiej części miasta mieszkało około czterech tysięcy Serbów, teraz - łącznie z rodziną prawosławnego księdza - żyje tu zaledwie dwadzieścia osób. Pukam do drzwi domu popa. Mówię głośno w języku serbskim: dobar dan. Głucho.
- Może z drugiej strony, oni raczej używają tamtego wejścia Obawiają się albańskiego snajpera - mówi wartownik.
Miał rację. Na schodach oczekują nas żona oraz córka popa, Sneżana. Proponują kawę i rakiję. Poprzestajemy na kawie. W batalionie obowiązuje całkowita prohibicja.
Z początku niektórzy wyśmiewali "nieżyciowy zakaz dowódcy", ale teraz są z siebie dumni, że nie piją.
- Nie wiem, co się ze mną stało, dawniej przepustka kojarzyła mi się tylko z wiśnióweczką. Do tego piwko i człowiek był już na obrotach. Teraz nawet w domu na urlopie wolę iść z dziewczyną na soczek, na hamburgerka. Było kilku wariatów, nie wytrzymali, urżnęli się. Jak wytrzeźwieli, szef żandarmerii zaprosił ich na "pogadankę" i wręczył im bilety powrotne do kraju.
Wiadomość, że Polacy nie piją, rozeszła się wśród ludności miejscowej. Ludzie częstują rakiją, bo mają to w zwyczaju, ale nie nalegają, a w dowództwie KFOR, szczególnie Amerykanie, nie mogą wyjść z podziwu dla Polaków.
Sneżana przynosi dzbanek z kawą. Pracuje po stronie serbskiej, w służbie zdrowia. Zarabia sto marek miesięcznie. Z domu wychodzi tylko pod eskortą żołnierzy KFOR albo policji międzynarodowej. Codziennie wolontariusze z organizacji humanitarnych przynoszą im chleb, dwa razy w miesiącu owoce i warzywa. Dziś pop ma pochować Serba we wsi Zubcze, ale żeby tam się dostać, musi przejechać przez albańską wieś. Nie może się doczekać eskorty francuskiej. Prosi Polaków. Sprawa jest załatwiona od ręki.
Sneżana opowiada o tym, jak Albańczycy chcą ich zastraszyć i zmusić do ucieczki. Podchodzą w nocy blisko domów, obserwują ich przez lornetki. - Żyjemy tu jak w getcie.
Pustynia w Kosowie
12 marca, niedziela. Leje jak z cebra. O trzeciej nad ranem przyjechały trzy autobusy z Bielska-Białej i z Krakowa z żołnierzami powracającymi z dwutygodniowego urlopu. Natychmiast rozjechali się do Strpc i Brezovicy, ci z Kaczanika wysiedli wcześniej.
O dziewiątej msza święta.
- Pierwsza niedziela wielkiego postu. Pan Jezus przebywał przez czterdzieści dni i nocy na pustyni. Dla nas tą pustynią jest pobyt tu, w Kosowie, z daleka od rodzin - mówi ksiądz Marek.
Jego słowa zagłusza warkot autobusów przejeżdżających obok kaplicy. Do kraju na dwa tygodnie odjechała kolejna zmiana urlopowiczów - jutro wieczorem będą już w Bielsku-Białej, w Krakowie - wśród nich kapitan Mirosław Wiklik, dowódca kompanii wsparcia. To on właśnie przygarnął starego rezerwistę z "Rzeczpospolitej". By skrócić mi - po kilkudziesięcioletniej przerwie - okres rekrucki, oddał mnie w solidne ręce swego najlepszego dowódcy plutonu, porucznika Romana Korzeniewicza. Już po pierwszym spotkaniu nie mam wątpliwości, że jeśli w elementarzu miałby się znaleźć rysunek i opis żołnierza, to za model powinien służyć właśnie on. Jest to bowiem "żołnierz regulaminowy" i myślący zarazem.
W strugach deszczu żegnamy odjeżdżających. W batalionie zrobiło się smutno i cicho. Ci, którzy przyjechali, odpoczywają, są jeszcze myślami w swych domach, ci, którzy pozostali, a pojadą w następnej turze - za dwa tygodnie - już myślą o swych rodzinach. Patrole, jak każdego dnia, wyjeżdżają w teren.
Na obiad rosół, kurczak pieczony, banany. Ciszę poobiednią przerywa komunikat ogłaszany w radiowęźle batalionowym: - Kierowca dowódcy zgłosi się natychmiast do samochodu.
Nagły wyjazd do wsi Donja Bitinja. Osiem samochodów albańskich wjechało bez zgody Serbów w ich enklawę. Albańczycy chcą odwiedzić swoje domy. Serbowie mówią: my ich wpuścimy, jeśli pozwolą nam odwiedzić nasze domy w Prizrenie i Uroszevacu. Albańskie samochody zostały zablokowane. Serbowie chwycili za kamienie. To odwet za piątek. Gdy dowódca batalionu, podpułkownik Roman Polko, negocjuje z Serbami, kilkanaście osób atakuje jego samochód, w którym znajdują się kierowca i tłumacz (Albańczyk). Napastnicy usiłują wyciągnąć tłumacza, a gdy to się nie udaje - zamknęli się od wewnątrz - próbują przewrócić pojazd. Dowódca oddaje w górę cztery strzały ostrzegawcze. To odwraca uwagę atakujących i kierowca ucieka samochodem z niebezpiecznej strefy.
Język jest niewinny
13 marca, poniedziałek. Patrol w składzie: dowódca - porucznik Korzeniewicz - kierowca, dwóch żołnierzy, ksiądz kapelan i ja. Wyjazd w rejon Kaczanika. Tu dołącza do nas drugi honker. W góry, gdzie kręte i wąskie drogi, muszą jechać co najmniej dwa pojazdy. Co pewien czas dowódca melduje przez radio, gdzie jesteśmy.
Mała górska wioska Krivenik. Tuż przy granicy z Macedonią. Zaledwie kilkanaście domów. Już z daleka widać budynek szkoły. Tam właśnie jedziemy. Kapelan wiezie ze sobą tysiąc marek w prezencie dla szkoły od wiernych z Bielska-Białej. To taca z kilku niedziel, kiedy kazania głosił kapelan "osiemnastki". Mówił o nienawiści i pojednaniu właśnie na przykładzie Kosowa. Propozycji, by za te pieniądze kupić szkole telewizor i antenę do odbioru programów satelitarnych, nauczyciele z wioski nie akceptują, bo mają pilniejsze potrzeby. Prowadzą nas do jednej z klas, gdzie natychmiastowej wymiany wymaga podłoga. Zgoda, na to pójdą pieniądze.
Rozmawiam z nauczycielami, najpierw po angielsku, ale oni znają ten język jeszcze słabiej niż ja, więc proponuję przejść na serbski. Nie protestują. Nauczony doświadczeniem, nie omieszkałem jednak powiedzieć na samym początku, że język nie jest "kriv" (winien) nieszczęść, które wydarzyły się w Kosowie. Przytakują. Pokazują stare jugosłowiańskie bunkry, które znajdują się kilkaset metrów za szkołą. Dalej iść nie można - miny. Serbowie zaminowali całą granicę z Macedonią. Pytam, ilu mieszkańców wsi zginęło z rąk serbskiej policji i podczas nalotów NATO? Okazuje się, że nikt. Przeżyli wszyscy.
Tajna broń
17 marca, piątek. Na śniadanie zupa mleczna, jajecznica, ser, miód. Rano powrócili żołnierze z Kosovskiej Mitrovicy. Po obiedzie uroczysty apel, na którym dowódca wręcza "mitroviczanom" dyplomy za dobrze wykonane zadanie. Podczas ich pobytu nie doszło do najmniejszego nawet zatargu pomiędzy Albańczykami i Serbami. Tylko wyjechali, może byli kilkadziesiąt kilometrów za Mitrovicą, gdy przy "moście niezgody" na rzece Ibar ponownie wybuchły zamieszki. Światowe agencje prasowe pisały: "Polacy mają jakąś tajną broń i sposób na zneutralizowanie agresji wśród Serbów i Albańczyków".
- Osiem godzin służby, cztery odpoczynku, patrole dzień i noc, na ulicach, a nie w kafejkach, to nasza broń i sposób - mówią żołnierze.
Chorąży Sławomir Zoń przeżył w Mitrovicy w ostatnim dniu pobytu, podczas przekazywania służby fińskiemu oficerowi niecodzienną przygodę. Obaj szli w kierunku cerkwi na skróty przez kałuże, chorąży pół kroku za oficerem, i rozmawiali. W pewnej chwili rozmowa się urwała, chorąży zamilkł. Fin obejrzał się i stwierdził, że nie ma Polaka. W kałuży pływał tylko jego beret. Nagle tuż obok wybuchł "wodny wulkan" i ukazała się głowa chorążego. Wpadł do otwartej studzienki kanalizacyjnej. Potem koledzy nadali mu przydomek "szambonurek". Chorąży uratował się tylko dzięki refleksowi i niebywałej sprawności fizycznej. Jako jedyny w batalionie, a być może i w Wojsku Polskim, ćwiczy na trapezie w kamizelce kuloodpornej i w hełmie.
Post scriptum
19 kwietnia, ostatnia środa wielkiego postu. W nocy trzema autobusami bielskiej firmy transportowej "Aga-Travel" powrócili urlopowicze.
- Zaraz idę na siłownię, wieczorem patrol. Po pierwszym patrolu człowiek przestaje rozmyślać o domu, o narzeczonej, która żegnała mnie ze łzami, zobaczymy się dopiero pod koniec lipca, jak zjadę z misji - mówi starszy kapral Pytel.
Przed południem do kraju wyjechali następni. Pożegnał ich podpułkownik Roman Polko. Szczególnie serdecznie. Odchodzi bowiem z batalio
|
10 marca 2000 roku, pierwszy piątek wielkiego postu, mój pierwszy dzień w bielskim batalionie desantowo-szturmowym, który wchodzi w skład międzynarodowych sił wojskowych KFOR w Kosowie, zakończył się oficjalnym wcieleniem rezerwisty do armii.Major Zbigniew Tłok-Kosowski, szef logistyki, zaprasza do magazynu mundurowego: - Spodnie za długie, a w pasie za wąskie jak u każdego rezerwisty. To samo z mundurem.Buty - czterdziestka. Wszystkie berety za ciasne, szukają numeru pięćdziesiąt dziewięć.Zamieszkałem w kontenerze. Wygodne metalowe łóżko, stolik nakryty ceratowym obrusem, szafki, dwa krzesła, czajnik elektryczny, kaloryfer olejowy na prąd. Przypominają mi się sierpniowe noce spędzone w namiotach. Przed przemarznięciem uratował mnie śpiwór, który zafasowałem przezornie w Skopje.11 marca, sobota. Tuż po śniadaniu wyjazd do Kosovskiej Mitrovicy.Z trudem przeciskamy się przez mitrovicki rynek, na którym handluje się już nie tylko ciuchami, warzywami i coca-colą, ale także samochodami. Chętnych nie brakuje. Od trzech dni siły KFOR w Mitrovicy wzmacnia ponadstuosobowa polska grupa bojowa, którą dowodzi major Tomasz Bąk. Na rzece Ibar, dzielącej Kosovską Mitrovicę na część serbską i albańską, niemal każdego dnia dochodziło do starć Albańczyków z Serbami w pobliżu głównego mostu. Spadochroniarze z Bielska-Białej wzięli się ostro do roboty. Dzień i noc patrole, stałe posterunki w newralgicznych punktach miasta. Kontrolują nawet pojazdy organizacji charytatywnych. Są równie nieustępliwi wobec Serbów i Albańczyków. Sytuacja w mieście wciąż jest napięta, ale nikt nikogo nie obrzuca już kamieniami, nie strzela, ustały prowokacje.12 marca, niedziela. O trzeciej nad ranem przyjechały trzy autobusy z Bielska-Białej i z Krakowa z żołnierzami powracającymi z dwutygodniowego urlopu. Natychmiast rozjechali się do Strpc i Brezovicy, ci z Kaczanika wysiedli wcześniej.O dziewiątej msza święta.- Pierwsza niedziela wielkiego postu. Pan Jezus przebywał przez czterdzieści dni i nocy na pustyni. Dla nas tą pustynią jest pobyt tu, w Kosowie, z daleka od rodzin - mówi ksiądz Marek.
Jego słowa zagłusza warkot autobusów przejeżdżających obok kaplicy. Do kraju na dwa tygodnie odjechała kolejna zmiana urlopowiczów - jutro wieczorem będą już w Bielsku-Białej, w Krakowie.W strugach deszczu żegnamy odjeżdżających. Patrole, jak każdego dnia, wyjeżdżają w teren.Nagły wyjazd do wsi Donja Bitinja. Osiem samochodów albańskich wjechało bez zgody Serbów w ich enklawę. Albańczycy chcą odwiedzić swoje domy. Serbowie mówią: my ich wpuścimy, jeśli pozwolą nam odwiedzić nasze domy w Prizrenie i Uroszevacu.17 marca, piątek. Rano powrócili żołnierze z Kosovskiej Mitrovicy. Po obiedzie uroczysty apel, na którym dowódca wręcza "mitroviczanom" dyplomy za dobrze wykonane zadanie. Podczas ich pobytu nie doszło do najmniejszego nawet zatargu pomiędzy Albańczykami i Serbami.
|
ROZMOWA
Bronisław Komorowski, minister obrony narodowej: W NATO nie istnieje mechanizm renegocjacji zobowiązań. Poważniejsze opóźnienie w wykonaniu celów podważyłoby naszą wiarygodność
Cięcie przeciwpancerne
Cele sojusznicze wykonamy, sfera wydatków związanych z NATO jest w przyszłorocznym budżecie specjalnie chroniona
FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI
Rz: Państwo zamierza zaoszczędzić na wojsku jeszcze w tym roku prawie pół miliarda złotych. Przygotowujecie się do kolejnych cięć?
BRONISŁAW KOMOROWSKI: Grozi to wszystkim resortom. W końcówce roku na płacach czy wydatkach na szkolenie nic nie da się zaoszczędzić, ewentualne ograniczenia dotkną więc przede wszystkim zakupów, a umowy są już pozawierane. Ponieważ większość zamówień składamy w krajowym przemyśle, liczę, że rząd weźmie to pod uwagę.
Nie ukrywam, że ta bolesna decyzja postawiłaby mnie w wyjątkowo trudnej sytuacji, a jej niekorzystne skutki byłyby odczuwane również w przyszłym roku. Na razie szukamy sposobów na to, by złagodzić to uderzenie. Sprawa nie jest jeszcze jednak rozstrzygnięta i będzie przedmiotem obrad rządu. Dodam tylko, że od początku zabiegam, aby za wszelką cenę zagwarantować w państwie stabilizację nakładów na obronność, bez tego nie da się, zwłaszcza w wojsku, sensownie planować.
Opóźnia się ostateczne opracowanie sześcioletniego programu modernizacji sił zbrojnych. To miało być dla MON przedsięwzięcie priorytetowe. Mówił pan, że plan sześcioletni, zgodny już z procedurami i kalendarzem planowania NATO, przesądzi wreszcie o kształcie polskiej armii. Kiedy więc będzie gotów?
Powtórzę raz jeszcze to, co wielokrotnie mówiłem: to musi być plan realny. Prace nad nim rozpoczęto, kiedy wydawało się, że w budżecie państwa będzie trochę więcej pieniędzy na obronność. Okazało się, że jeszcze długo nakłady w tej dziedzinie nie będą takie, jakich byśmy w MON chcieli. Teraz szczegółowo dopasowujemy założenia planu do przyszłorocznych możliwości finansowych państwa. Budżet roku 2001 będzie stanowił podstawę do prognozowania finansowania całego programu sześcioletniego, zamierzamy więc oprzeć się na pewnym budżetowym minimum, czyli przyjmujemy wersję raczej pesymistyczną. Tym bardziej będziemy się cieszyć, jeśli pieniędzy nagle przybędzie. Będę zabiegał, aby na temat gotowego planu odbyła się polityczna dyskusja, która doprowadzi do konsensusu i parlamentarnego porozumienia wszystkich opcji politycznych w zasadniczej kwestii kierunków modernizacji polskich sił zbrojnych, a zwłaszcza gwarantowania długofalowych nakładów. Wymaga tego realizm: sześcioletni program będą realizowały przecież trzy kolejne parlamenty i każdy następny minister zderzy się z tymi samymi problemami, wobec których ja stanąłem. Sądzę, że trwałość polityki obronnej państwa przypieczętować mogłaby ustawa o finansowaniu programu sześcioletniego. Takie rozwiązania stabilizujące sytuację w sferze obronności zostały wprowadzone w wielu krajach NATO, na przykład w Danii.
O konsekwencjach przyszłego planu sześcioletniego krążą legendy. Jaką armię będziemy mieli za sześć lat, jeśli, rzecz jasna, ziści się wariant optymistyczny?
Jeżeli ten wariant się ziści, to trzecia część naszych sił zbrojnych osiągnie standardy sojusznicze, czyli średni poziom wyposażenia i wyszkolenia armii NATO. To oznacza też, że profesjonalizacja szeregów przekroczy pięćdziesiąt procent, jednostki będą wyposażone w nowoczesne systemy łączności i dowodzenia. Pojawią się nowe środki transportu - w tym samoloty transportowe umożliwiające dużą mobilność oddziałów. Do armii wejdzie nowy transporter kołowy i pozostaną w niej tylko najnowsze dzisiaj czołgi PT-91 i T-72, pojawi się rodzina rakiet przeciwpancernych. Siły reagowania staną się formacjami o wysokim poziomie profesjonalizacji, podobnie będzie w marynarce i lotnictwie.
Zasadniczą cechą przyszłej armii powinna być też zmiana filozofii funkcjonowania sił zbrojnych. Powinny one pozbyć się wielu funkcji, które z powodzeniem i taniej wykonywać może sfera cywilna. Myślę na przykład o obsłudze świadczeń emerytalnych, zarządzaniu magazynami, stołówkami, ochronie obiektów i dziesiątkach innych usług, m.in. komputerowych, na które z powodzeniem można zawierać kontrakty z instytucjami konkurującymi na rynku poza armią.
Czy to prawda, że w MON rozważane są koncepcje dalszego zmniejszania armii, poniżej zakładanych obecnie 150 tysięcy?
Przychodząc do MON, zastałem konkretne założenia programu reformy kadrowej - w tym limit 150 tysięcy żołnierzy. Dziś minister nie dysponuje narzędziami prawnymi, które pozwalałyby łatwo dostosowywać strukturę kadry do potrzeb sił zbrojnych. Coraz częściej można się o tym przekonać w sądzie. W najbliższych latach zmiany kadrowe dotkną mniej więcej co dziesiątego żołnierza zawodowego, więc obecne lęki w wojsku są nieco wyolbrzymione i nieuzasadnione.
Jeśli jednak nie wzrosną w przyszłych latach nakłady na obronność, mój następca stanie zapewne przed dylematem: albo zdobyć dodatkowe środki z budżetu, albo dokonać kolejnej weryfikacji założeń dotyczących liczebności armii. Redukcja szeregów jest jednak podstawowym sposobem szukania oszczędności, które pozwoliłyby na rzeczywistą poprawę jakości sił zbrojnych. Dotyczy to nie tylko Polski, ale nieomal wszystkich armii europejskich, zarówno NATO, jak i na przykład Rosji. Zejście do pułapu 150 tysięcy, które nastąpi, kiedy zostanie zakończone wprowadzanie w MON nowych norm etatowych (do końca 2002 roku), a także wspomniane już organizacyjne pociągnięcia i wycofywanie przestarzałego uzbrojenia oraz pozbywanie się przez wojsko zbędnych nieruchomości mają przynieść oszczędności sięgające w ciągu sześciu lat sześciu mliiardów złotych. To wciąż za mało, by przy utrzymaniu w kolejnych latach niskiego poziomu budżetu armia mogła zrobić szybko zasadnicze postępy w sferze modernizacji technicznej. Te oszczędności to jednak szansa na powstrzymanie groźby pogłębienia się procesów degradacji i na uruchomienie ograniczonych procesów modernizacji.
Dowódca wojsk lądowych generał Edward Pietrzyk zapowiada konsekwentne pozbywanie się archaicznych tanków. W jednostkach dowódcy pytają: co w zamian?
Nasz sąsiad, Słowacja, już wycofał wszystkie czołgi T-55, radykalnie zmniejszają swoje siły pancerne wszystkie armie NATO. Francja na przykład będzie miała mniej czołgów niż Polska. Wszyscy stawiają na broń nową, o wyższych bojowych możliwościach. My też jesteśmy zdecydowani zrezygnować z czołgów T-55, z wyjątkiem wyspecjalizowanych pojazdów na podwoziach czołgowych starszej generacji. Wycofamy samoloty MiG -21 i przynajmniej dwadzieścia najbardziej wyeksploatowanych okrętów z Marynarki Wojennej. Już dawno powinniśmy też pozbyć się z arsenałów pamiętających jeszcze ostatnią wojnę artylerii ciągnionej, bo jest bez szans na współczesnym polu walki. Przy współczesnych systemach rozpoznania artyleria, która nie może sama odjechać z miejsca oddania salwy w ciągu dwóch minut, zginie. Oczywiście wycofywany sprzęt będziemy próbowali sprzedać, reszta trafi na złom.
Chcielibyśmy szybko, gdy ujawnią się pierwsze efekty programów oszczędnościowych, rozstrzygnąć przetarg na nowy i dostępny finansowo przeciwpancerny pocisk kierowany, a właściwie na całą rodzinę rakiet, które dałoby się potem stosować w zestawach przenośnych czy instalować na pojazdach i śmigłowcach.
W przyszłorocznym budżecie nie ma pieniędzy na nowy samolot, tymczasem NATO nalega i regularnie przypomina o polskich obietnicach, że rozwiążemy ten problem do 2O03 roku.
Jeszcze długo nie będzie nas stać na zakup nowych samolotów wielozadaniowych. Próbowałem znaleźć wyjście z tej sytuacji i wskazałem jeden z kierunków działania w warunkach ograniczeń finansowych - skorzystanie z możliwości użyczenia samolotu. Niedługo, zapewne już bez emocji, wrócimy do tej sprawy. Jest to bowiem kwestia naszych sojuszniczych zobowiązań i obietnic składanych w NATO.
Czy w związku z ograniczonym przyszłorocznym budżetem MON nie pojawia się groźba niewykonania celów uzgodnionych z NATO? W ostateczności sięgnąć można przecież do rzadko stosowanej możliwości renegocjacji zobowiązań.
Cele sojusznicze wykonamy, sfera wydatków związanych z NATO jest w przyszłorocznym budżecie specjalnie chroniona. W NATO nie istnieje mechanizm ani nawet obyczaj renegocjacji zobowiązań. Poważniejsze opóźnienie w wykonaniu celów podważyłoby naszą wiarygodność. Jesteśmy już elementem wielkiej sojuszniczej struktury, w której zasadniczą wartością jest zaufanie.
Niestety, zdarzało się w przeszłości, że czyniliśmy deklaracje na wyrost. Bardzo wystrzegam się takich aktów chwilowego, fałszywego splendoru, nie tylko, gdy jestem w Brukseli. Bywa bowiem i tak, że pięć minut satysfakcji przy składaniu deklaracji bez pokrycia oznacza potem pięć lat wstydu.
Czego przede wszystkim oczekuje NATO?
Polskie zobowiązania sojusznicze splatają się nierozerwalnie z naszymi planami unowocześnienia armii. Można nawet zaryzykować tezę, że z celów uzgodnionych z sojuszem układa się w znacznej mierze nasz polski plan modernizacji sił zbrojnych. Koncentrujemy więc wysiłki na przyspieszeniu unowocześniania systemów łączności i dowodzenia oraz tworzenia wspólnej kontroli przestrzeni powietrznej. Wyznaczone polskie jednostki muszą być przystosowane do szybkiego przemieszczania się i działania w ramach sojuszniczych operacji niekiedy z dala od terytorium Polski. Siły reagowania powinny bez przeszkód, przez dostatecznie długi okres działać autonomicznie, niekiedy w znacznej odległości od swych stałych baz. Musimy dysponować odpowiednimi zapasami i wykazać się zdolnościami przetrwania w określonych warunkach. NATO oczekuje od nas wiarygodności. Oznacza to, że na przykład jeżeli deklarujemy jeden samolot, to powinien mieć on wszystkie systemy pozwalające na współdziałanie z siłami NATO, odpowiednie środki walki, zapasy i resursy. Nie musimy deklarować setki samolotów.
Jakie jest stanowisko Polski w sporze o siły europejskie?
Polska stara się nie dopuszczać do tego, by musiała decydować, czy bliższe jej są ściślejsze związki z USA i NATO w obecnym kształcie, czy też koncepcja obronna Unii Europejskiej. Jeśli jednak do takiego wyboru dochodzi, odpowiadamy stanowczo: jesteśmy zwolennikami budowania europejskiej zdolności obronnej, ale tylko na tej zasadzie, że jest to filar NATO, czyli część systemu sojuszniczego. Tym bardziej że europejskie siły chcą korzystać z zasobów natowskich. Mamy w tej sprawie prawo do decyzji jak każdy inny członek sojuszu. Ostatnio w Brukseli wyraziłem pogląd, że między tym, co proponują Europejczycy i czego oczekiwaliby Amerykanie, nie ma zasadniczej sprzeczności. Zależałoby nam więc jedynie na poszerzeniu formuły działania NATO na kontynencie, przy zachowaniu amerykańskiej obecności, a przede wszystkim sprawności funkcjonowania dotychczasowych mechanizmów przesądzających o skuteczności NATO. Pamiętajmy, że jesteśmy w NATO, a nie jesteśmy jeszcze w UE.
Zgłosiliśmy do sił europejskiego korpusu "brygadę ramową", co to takiego?
Jednostka o randze brygady ma wszelkie atrybuty, by działać samodzielnie i pod narodowym dowództwem. Poza tym odgrywa poważniejszą rolę niż mniejszy batalion i daje szansę na przygotowanie naszych kadr na wyższych szczeblach dowodzenia. "Ramowa" to znaczy, że będzie istnieć dowództwo jednostki dowodzenia i podstawowy zestaw batalionów. Jednak w zależności od potrzeb, od typu misji jej skład będzie się zmieniał, na przykład będzie w nim baon czołgów lub nie. W naszym przypadku jednostki kierowane do eurokorpusu wywodziłyby się spośród obecnych sił reagowania oddanych do dyspozycji NATO.
Podobno przygotowujemy się już do przejęcia kolejnego amerykańskiego okrętu, trwają też rozmowy w sprawie używanych niemieckich czołgów "Leopard"...
Analizujemy skutki finansowe przejęcia pierwszej fregaty. Sytuacja jest korzystna, tym bardziej że Amerykanie podjęli już bezprecedensową decyzję dotyczącą przekazania czterech śmigłowców stanowiących integralne uzupełnienie okrętu i bardzo zwiększających jego siłę bojową. Część z nich trafi do Polski w najbliższym czasie. Badamy też ofertę użyczenia leopardów, lecz nie ukrywamy, że będzie ona atrakcyjna pod warunkiem włączenia naszego przemysłu w przedsięwzięcia związane z produkcją czy remontami niemieckiej broni pancernej.
Rozmawiał Zbigniew Lentowicz
|
Państwo zamierza zaoszczędzić na wojsku jeszcze w tym roku prawie pół miliarda złotych. ewentualne ograniczenia dotkną zakupów. Opóźnia się opracowanie sześcioletniego programu modernizacji sił zbrojnych. dopasowujemy założenia planu do przyszłorocznych możliwości finansowych państwa. za sześć lat, jeśli ziści się wariant optymistyczny, trzecia część naszych sił zbrojnych osiągnie standardy sojusznicze, czyli średni poziom wyposażenia i wyszkolenia armii NATO. Cele sojusznicze wykonamy, sfera wydatków związanych z NATO jest w przyszłorocznym budżecie chroniona. z celów uzgodnionych z sojuszem układa się nasz polski plan modernizacji sił zbrojnych.
|
CHINY
Zatrzymywani przez tajniaków zwolennicy Falun Gong nie protestują, nie wznoszą okrzyków, nie agitują. Mimo to władze twierdzą, że są oni ogromnym zagrożeniem dla bezpieczeństwa państwa.
Siła w słabości
Niemy protest jednego ze zwolenników sekty Falun Gong na placu Tienanmen
FOT. (C) EPA
PIOTR GILLERT
z Pekinu
Młoda kobieta usiadła na placu i zdjęła buty. Druga obok niej zrobiła to samo. Jeszcze przed momentem nic nie odróżniało ich od tłumu zwiedzających, nieustannie kręcących się po placu Tienanmen. Jednak w chwili, gdy położyły stopy na udach, skrzyżowały łydki, zamknęły oczy i próbowały rozpocząć medytację, dopadło je kilku tajniaków i zaciągnęło do radiowozu. Ani razu nie krzyknęły, nie wznosiły haseł, nie namawiały do niczego.
"Bezprecedensowe zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa" - tak oficjalnie została określona działalność sekty Falun Gong, łączącej tradycyjną szkołę medytacji z elementami buddyzmu i taoizmu. Patrząc w czwartkowe południe na dwie zwolenniczki nauk przywódcy sekty, Li Hongzhi, zastanawiałem się nad znaczeniem tych słów. Zagrożenie? Dla takiego państwa? Aż takie wielkie, że bezprecedensowe?
W obronie społeczeństwa
Parę godzin wcześniej, w czwartek rano, władze zwołały wielką konferencję prasową w głównej sali konferencyjnej gigantycznego gmachu parlamentu. Pekin rzadko organizuje tego rodzaju imprezy, więc gdy już to robi, wiadomo, że sprawa jest arcyważna. Przez prawie dwie godziny Ye Xiaowen, dyrektor Urzędu ds. Wyznań, opowiadał dziennikarzom zagranicznym o tym, ile złego zrobiła sekta i dlaczego rząd musi przed nią bronić społeczeństwo. Porównywał Li Hongzhi do Shoko Asahary z japońskiej Najwyższej Prawdy i Davida Koresha z amerykańskiej Gałęzi Dawidowej, mówił o ponad 1400 ofiarach. Potem na kilku wielkich monitorach wyświetlił urywki z wystąpień Li.
Li mówił o obrotowym lusterku, które każdy człowiek ma w czole i które zaczyna się kręcić, w miarę jak doskonalimy się poprzez qi gong. Mówił, że Ziemia została w swej historii zniszczona 81 razy i że nadchodzi kolejna zagłada. Mówił, że ma wiele wcieleń i może obdarować nimi swych wiernych, by uchronić ich przed zbliżającą się apokalipsą. Mówił, że stworzył własnych rodziców.
Ye Xiaowen miał zapewne rację, mówiąc, iż kult tym różni się od religii, że jego wyznawcy zamiast boga czczą żywego założyciela i że Falun Gong, stworzony przez przebywającego w USA Li Hongzhi, byłego trębacza w orkiestrze policyjnej, jest właśnie kultem. Ale nie potrafił w przekonujący sposób wyjaśnić, po co wokół tego robi się tyle szumu.
Od obojętności do współczucia
Większość mieszkańców Pekinu obojętnie odnosi się do sekty. - Rozumiem, gimnastyka, ale te opowieści o kole prawa i końcu świata to brednie, ja wierzę w rozum - mówi emerytowany inżynier, którego często spotykam w pobliskim parku. Ale wojna, którą władze wydały Falun Gong, wywołuje dezaprobatę nawet u zwolenników racjonalizmu i ateistów. - Co oni zrobili, żeby ich tak prześladować? - pyta inżynier. - Jak chcą wierzyć w te bajki, to niech sobie wierzą, dlaczego im tego zabraniać?
Pekińczycy dziwią się: po co takie prześladowania, skoro w sekcie już po jej lipcowej delegalizacji pozostała - wedle oficjalnych doniesień - tylko garstka ludzi, a po niedawnej nowelizacji kodeksu karnego organizatorom ruchu grożą wieloletnie wyroki więzienia.
Nie ma wątpliwości, że sekta jest poważnie zagrożona. W lipcu władze zatrzymały tysiące zwolenników Falun. Większość przeszła krótką "reedukację" i została wypuszczona na wolność. W aresztach pozostało jednak kilkudziesięciu liderów ruchu, których kolejne procesy w różnych częściach kraju właśnie się rozpoczęły lub rozpoczną lada dzień. Ludzie ci spędzą co najmniej parę lat w więzieniu. Niewykluczone, że niektórzy zostaną straceni.
Ruch jest pozbawiony prawie całego przywództwa. Zniszczeniu uległy struktury organizacyjne, materiały informacyjne, do pewnego stopnia także kanały komunikacyjne (choć wiadomo, że członkowie Falun Gong wciąż porozumiewają się ze sobą za pomocą beeperów, telefonów komórkowych i Internetu). Jeden z największych i najsprawniejszych aparatów policyjnych świata tropi każdy ruch sekty. Władza grzmi i grozi.
Niespokojny Luo Gan
Ale Luo Gan, członek biura politycznego, któremu Jiang Zemin powierzył dowodzenie kampanią przeciw Falun Gong, nie może czuć się jeszcze zwycięzcą. Niezwykły pokaz biernego oporu, jaki sekta dała w ciągu ostatnich dwóch tygodni na placu Tienanmen, świadczy o tym, o czym mówili już świadkowie kwietniowej, dziesięciotysięcznej manifestacji zwolenników sekty przed siedzibą władz państwowych w pekińskiej dzielnicy Zhongnanhai: Falun nie jest strukturą hierarchiczną. To raczej ruch wielu niezależnych komórek w całym kraju, ruch autentycznie oddolny, którego uczestników łączy wiara w Li Hongzhi, w zdrowe dla ciała działanie zalecanych przez niego ćwiczeń i zbawienny dla ducha wpływ jego nauk. Nawet więc aresztowanie liderów ruchu w całym kraju, choć ograniczyło jego poczynania, nie sparaliżowało Falun. Z nie potwierdzonych doniesień wynika, że choć po lipcowej delegalizacji w obawie przed prześladowaniami wielu ludzi opuściło sektę, wielu innych przyłączyło się do niej tylko po to, by dać wyraz sprzeciwowi wobec władz.
W niedawnym komentarzu rządowa agencja prasowa Xinhua podkreśliła, że nowe prawo zobowiązuje do wytężonej walki z sektami także lokalne władze. Gdyby najniższe szczeble administracji sprawnie radziły sobie z Falun, Xinhua zapewne nie zamieszczałaby takiej uwagi. W nieoficjalnych wypowiedziach przedstawiciele władz niechętnie przyznają, że w miastach prowincjonalnych walka z Falun nie przebiega tak sprawnie jak w Pekinie. Z dwóch powodów. Po pierwsze, trudno jest kontrolować miliony ludzi niczym nie różniące się od pozostałego miliarda mieszkańców kraju o powierzchni porównywalnej z Europą. Po drugie, lokalne władze nie chcą firmować drastycznych działań przeciw ruchowi na własnym terenie, bo wyczuwają, że w najwyższych władzach państwa nie ma zgody co do tego, jak ostro można postępować z sektą. Wielu pekińskich polityków obawia się, chyba słusznie, że prześladowania uczynią z członków sekty męczenników, co tylko spopularyzuje Falun Gong wśród ludzi, którzy w innych warunkach reagowaliby na sektę wzruszeniem ramion.
Nawrócenie Wanga
Li Hongzhi nie jest Chrystusem, a Falun Gong to nie chrześcijaństwo. Ale patrząc na dwie bezbronne kobiety i ich niemy akt wiary oraz na tłum tajniaków nie za bardzo wiedzących, jak się zachować wobec tak pokojowo i biernie nastawionych manifestantek, które w zasadzie niczego nie manifestowały, pomyślałem o pierwszych chrześcijanach w Rzymie. Siła Falun Gong polega dziś na jego słabości i bezbronności. Zwolennicy sekty na uderzenie policjanta w twarz odpowiadają, nadstawiając drugi policzek, na obelgę - dobrym słowem.
Chyba najbardziej alarmujące dla władz są przypadki takich ludzi jak aresztowany niedawno 37-letni Wang Zhiguo z prowincji Liaoning na północnym wschodzie kraju. Wang jest (czy raczej był dotąd) członkiem partii, który po kilkunastu latach zawodowej służby w wojsku przeszedł przed rokiem do pracy w policji. Pewnie wtedy zetknął się z sektą. I mimo że już w lipcu partia i wojsko nakazały wszystkim swym członkom opuszczenie Falun Gong, a policja przystąpiła do ścigania organizatorów i zwolenników ruchu, Wang nie zerwał z "niebezpieczną" organizacją. Co więcej, przed dziesięcioma dniami wystąpił wraz z grupą innych zwolenników sekty na konferencji prasowej zwołanej potajemnie na przedmieściach stolicy i zapowiadał, że bez względu na konsekwencje będzie głosił prawdę o dobru Falun. Czyż historia Wanga nie przypomina którejś z biblijnych historii nawrócenia?
Dwie kobiety na placu Tienanmen demonstrowały zaledwie kilka minut. Wang Zhiguo też już siedzi w areszcie. Jednak postawa tych osób mówi więcej o zagrożeniu dla bezpieczeństwa chińskiego państwa niż dwugodzinna konferencja prasowa dyrektora Urzędu ds. Wyznań.
Areszt lub obóz pracy
Ponad 500 członków sekty Falun Gong trafiło już do obozów pracy - twierdzi organizacja obrony praw człowieka działająca w Hongkongu. Karę "reedukacji przez pracę" otrzymało niedawno 16 osób z miasta Tangshan z prowincji Hebei.
W ostatnich dniach zatrzymano kolejnych członków sekty Falun Gong. W niedzielę w prowincji Guangxi usunięto z pracy i z partii komunistycznej, a następnie aresztowano pracownika naukowego po tym, jak odmówił zaprzestania praktyk Falun Gong. Z kolei w prowincji Hebei członek miejscowych władz został zatrzymany, gdy ukradł tajny dokument na temat sekty i upowszechnił go w Internecie. Razem z nim oskarżonych zostało kilka innych osób.
P.K., AP, REUTERS, AFP
|
"Bezprecedensowe zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa" - tak oficjalnie została określona działalność sekty Falun Gong, łączącej tradycyjną szkołę medytacji z elementami buddyzmu i taoizmu. władze zwołały wielką konferencję prasową. Ye Xiaowen, dyrektor Urzędu ds. Wyznań, opowiadał dziennikarzom zagranicznym o tym, ile złego zrobiła sekta. Ye Xiaowen miał zapewne rację, mówiąc, iż kult tym różni się od religii, że jego wyznawcy zamiast boga czczą żywego założyciela i że Falun Gong, stworzony przez przebywającego w USA Li Hongzhi, byłego trębacza w orkiestrze policyjnej, jest właśnie kultem. Ale nie potrafił wyjaśnić, po co wokół tego robi się tyle szumu.
W lipcu władze zatrzymały tysiące zwolenników Falun. Większość przeszła krótką "reedukację" i została wypuszczona na wolność. W aresztach pozostało jednak kilkudziesięciu liderów ruchu. Ludzie ci spędzą co najmniej parę lat w więzieniu. Niewykluczone, że niektórzy zostaną straceni.
Ale Luo Gan, któremu Jiang Zemin powierzył dowodzenie kampanią przeciw Falun Gong, nie może czuć się jeszcze zwycięzcą. Falun nie jest strukturą hierarchiczną. To ruch autentycznie oddolny, którego uczestników łączy wiara w Li Hongzhi. Nawet więc aresztowanie liderów ruchu nie sparaliżowało Falun. w najwyższych władzach państwa nie ma zgody co do tego, jak ostro można postępować z sektą. Wielu pekińskich polityków obawia się, że prześladowania uczynią z członków sekty męczenników, co spopularyzuje Falun Gong wśród ludzi. Siła Falun Gong polega na jego słabości i bezbronności. Zwolennicy sekty na uderzenie policjanta w twarz odpowiadają, nadstawiając drugi policzek. postawa tych osób mówi więcej o zagrożeniu dla bezpieczeństwa chińskiego państwa niż dwugodzinna konferencja prasowa dyrektora Urzędu ds. Wyznań.
|
W Lutku pod Olsztynkiem samowole budowlane nie mogą zostać rozebrane, bo urzędnicy pomylili paragrafy
Z letnikami jest problem
Większość letnisk we wsi Lutek koło Olsztynka to samowole budowlane postawione na działkach rolnych przez mieszkańców Warszawy.
FOT. PIOTR PŁACZKOWSKI
Iwona Trusewicz
Przez ostatnie kilkanaście lat przepis na daczę na Mazurach był prosty: kupić od chłopa kawałek pola. Postawić "coś" na betonowych słupkach, by nie dotykało ziemi. Zanim urzędy zaczną działać, pole zamieni się w ogród, a kontener w prawdziwy dom. Wtedy można wystąpić o legalizację samowoli.
Takich miejsc na Warmii i Mazurach są setki. Lutek w gminie Olsztynek to wieś złożona z kilku gospodarstw i ponad setki dacz oblepiających maleńkie jezioro i okoliczne wzgórza. Część domów stoi nad samą wodą, zagrodzone posesje uniemożliwiają przechadzkę wokół jeziora. Gmina nie skanalizowała wsi, nie wie dokładnie, gdzie podziewają się ścieki. Część dacz nie ma szamb.
Większość letnisk to samowole budowlane postawione na działkach rolnych bez pozwoleń przez mieszkańców Warszawy. Dawno powinny zostać rozebrane. Urzędy działają jednak wolno. A kiedy w końcu podejmą decyzję o rozbiórce, zaczyna się kontredans odwołań.
I choć odwołanie nie wstrzymuje wykonania decyzji, urzędnicy czekają na ostateczną decyzję Naczelnego Sądu Administracyjnego. W latach 2000 i 2001 NSA rozpatrzył 19 skarg letników z Lutka na decyzję wojewody warmińsko-mazurskiego z 1998 r. o rozbiórce postawionych bez pozwoleń dacz. Sąd przyznał, że są one bez wątpienia samowolami budowlanymi.
Następnie wydał wyrok korzystny dla... letników: osiemnaście skarg uznał za zasadne, bo decydując o rozbiórce, urzędnicy, tak gminni, jak i wojewody, powołali się na nieodpowiedni paragraf.
Ogłoszenie na Ursynowie
Historia zaczęła się w 1991 r. W lokalnej gazecie wychodzącej na warszawskim Ursynowie ukazało się ogłoszenie o sprzedaży atrakcyjnie położonych działek na Mazurach. Zebrało się ponad sześćdziesięciu chętnych. W październiku podpisali notarialną umowę kupna sprzedaży 11,2 ha ziemi położonej w Lutku na zalesionym wzgórzu górującym nad północnym końcem jeziora.
- Kupując tę ziemię, nie miałam pojęcia o przepisach. Myślałam, że są to działki rekreacyjne, a okazało się, że to grunty rolne. Nie znałam też przepisów budowlanych, ale znajomi powiedzieli mi, że jak postawię kontener pięć na siedem metrów na filarach, to nie potrzebuję na to pozwolenia - opowiada Jolanta Jagodzińska.
Podobnie postąpili pozostali kupujący. W rezultacie wzgórze upstrzone zostało budowlami nijak mającymi się do urody okolicy i architektonicznej tradycji Mazur, zgodnie z którą w Lutku budowano domy z cegły lub drewna z dwuspadowymi dachami krytymi dachówką.
- Zdaję sobie sprawę, że postąpiłam wbrew prawu, ale tak jak sąsiedzi chciałam daczę zalegalizować, a gmina chciała w Lutku mieć wzorcową ekologiczną wieś, więc my założyliśmy stowarzyszenie, a gmina podpisała z nami porozumienie - dodaje Jolanta Jagodzińska.
Wzorowa wieś
Stowarzyszenie Prywatnych Właścicieli Działek "Lutek '93" miało, wspólnie z gminą Olsztynek, wybudować w Lutku sieć kanalizacyjną i oczyszczalnię. Był to warunek legalizacji samowoli.
"Z uwagi na duży kompleks działek i niewielki obszar jeziora Luteckiego nawet kilkumiesięczne w ciągu roku użytkowanie działek bez uporządkowanego, kontrolowanego odprowadzania ścieków prowadzi do degradacji jeziora i powoduje pogorszenie warunków użytkowych i zdrowotnych. Stowarzyszenie »Lutek '93« nie może wykazać się konkretnymi dokonaniami - nie została opracowana dokumentacja techniczna oczyszczalni ścieków i w związku z tym nie ma możliwości poczynienia dalszych kroków w kierunku legalizacji domu letniskowego" - napisał wojewoda olsztyński w piśmie podtrzymującym decyzję ówczesnego olsztyńskiego Urzędu Rejonowego o rozbiórce luteckich dacz.
- Podpisując porozumienie z gminą, mieliśmy partycypować w kosztach inwestycji. Najpierw mówiono o 10 procentach, ale władze Olsztynka same nie wiedziały, ile oczyszczalnia i zbiorcza kanalizacja będą kosztować. Zapewniały, że wystąpią o pieniądze z funduszy Unii Europejskiej. Potem okazało się, że chcą mieć oczyszczalnię dla całej wsi. Na taki udział nie było nas stać. W Lutku są solidne dacze postawione jakieś dwadzieścia lat temu, często nad samym jeziorem. I tamtych ludzi nikt nie zobowiązywał do udziału w inwestycji - tłumaczy Marian Parchowski, prezes stowarzyszenia "Lutek '93", na co dzień prezes Wolskiego Robotniczego Klubu Sportowego "Olimpia".
Dacza prezesa ma wraz z obszernym tarasem 110 m kw, wokół zadbany ogród, oczko wodne. Jabłonki całe w dużych czerwonych jabłkach.
Nie będzie oczyszczalni
- Nie będziemy budować w Lutku oczyszczalni, bo gmina ma jeszcze wiele wsi z własnymi mieszkańcami bez sieci kanalizacyjnej - mówi burmistrz miasta i gminy Olsztynek Zbigniew Wasieczko.
Sytuację w Lutku ocenia jako "nie najlepszą".
- Z letnikami jest problem. Kiedy nasze służby chcą sprawdzić szamba, właścicieli nigdy nie ma. Nie przyjmują zawiadomień wysyłanych pocztą. Niektórzy deklarują chęć postawienia przydomowych oczyszczalni na dwie, trzy dacze, ale służby wojewody są przeciwne takiemu rozwiązaniu - wyjaśnia burmistrz.
Wojciech Rokicki jest warszawskim geodetą. Jego zadbana działka leży pod lasem. Duży zielony teren, trawa przystrzyżona, drzewka, biały domek. Jego skargę na decyzję o rozbiórce, NSA także uznał za zasadną.
- Stała oczyszczalnia musi mieć ciągły dopływ ścieków, a my spędzamy tu może dwa, trzy miesiące w roku. Działka leży 800 m od jeziora. Mamy szczelne szambo, regularnie opróżniane. Kiedy budowaliśmy domek, można było bez pozwolenia stawiać - o powierzchni do 35 m - opowiada właściciel. Zmieniło się to w 1994 r., z chwilą uchwalenia nowego prawa budowlanego.
Nie znam przypadku
Alina i Artur Piwowarscy, którzy domek postawili już po wejściu w życie nowej ustawy, od 1996 r. mają decyzję o rozbiórce.
- Tutaj wiele jest takich domów. Ale trzeba wziąć pod uwagę, że miejscowi żyją dzięki letnikom. To dla nich otwarte są sklepy, działa bar, ludzie znajdują pracę przy drobnych remontach i pilnowaniu działek. Gmina też ściąga z nas podatki - opowiada Alina Piwowarska.
"Bezspornym jest, że samowola budowlana została popełniona pod rządami planu zagospodarowania przestrzennego z 1992 r. To zaś oznacza, że ten plan, a nie później uchwalony (...) z 1995 r. winien być podstawą do oceny zgodności inwestycji skarżącej z ustaleniami planu" - zwrócił uwagę NSA, dodając, że urzędnicy nie wykazali także, iż brak oczyszczalni i szamb przy niektórych domach zagraża środowisku.
- Wydajemy nowe decyzje o rozbiórce, uwzględniające uwagi NSA. Nie wydamy też żadnej decyzji o legalizacji samowoli w Lutku - zapewniają urzędnicy Powiatowego Inspektoratu Nadzoru Budowlanego w Olsztynie.
Jak w praktyce przebiegać ma rozbiórka, tego nie wie nikt. Od powstania powiatów zarządza tym starosta.
- To nie oznacza, że na działkę wjeżdża buldożer. Postaramy się o nałożenie grzywny w celu przymuszenia właścicieli do rozbiórki - tłumaczą urzędnicy.
- Szkoda by było naszej pracy i tego miejsca - wzdycha Jolanta Jagodzińska.
- Nie słyszałem nawet o jednym przypadku rozebrania nielegalnej daczy w tym województwie - powątpiewa w urzędnicze działania burmistrz Olsztynka.
|
Lutek w gminie Olsztynek to wieś złożona z kilku gospodarstw i ponad setki dacz oblepiających jezioro i okoliczne wzgórza. Część dacz nie ma szamb.
Większość letnisk to samowole budowlane postawione na działkach rolnych bez pozwoleń przez mieszkańców Warszawy. W latach 2000 i 2001 NSA rozpatrzył 19 skarg letników z Lutka na decyzję wojewody warmińsko-mazurskiego o rozbiórce postawionych bez pozwoleń dacz. Sąd przyznał, że są one samowolami budowlanymi.Następnie osiemnaście skarg uznał za zasadne, bo decydując o rozbiórce, urzędnicy powołali się na nieodpowiedni paragraf.
- Wydajemy nowe decyzje o rozbiórce, uwzględniające uwagi NSA - zapewniają urzędnicy.
Jak w praktyce przebiegać ma rozbiórka, tego nie wie nikt.
|
Polemiki Obecna stopa zwrotu nie ma bezpośredniego związku z wielkością przyszłego świadczenia
Najważniejsza jest emerytura
KRZYSZTOF DZIERŻAWSKI
Argumenty na rzecz zniesienia barier ograniczających swobodę inwestowania za granicą środków gromadzonych w obowiązkowych funduszach emerytalnych, jakie w artykule "Najważniejszy jest dochód" ("Rz" z 30 czerwca) przytacza profesor Marek Góra, nie są całkiem przekonujące.
Pisze on np., że swoboda inwestowania leży w interesie ubezpieczonych, a ten musi mieć pierwszeństwo przed innymi kryteriami, także przed interesem gospodarki. Trudno odmówić racji takiemu stanowisku. Rzecz jednak w tym, że dla p. Góry interes ubezpieczonych sprowadza się do uzyskiwania jak najwyższej stopy zwrotu z inwestycji. Tymczasem interes ubezpieczonych to w tym przypadku uzyskanie za kilkadziesiąt lat jak najwyższej siły nabywczej świadczenia emerytalnego, a nie osiąganie jakiejkolwiek bieżącej stopy zwrotu. Autor widzi tę różnicę, ostrzegając przed ograniczaniem możliwości inwestowania tylko do rynku krajowego, ponieważ stan taki na dłuższą metę grozi pęknięciem "bańki" inwestycyjnej. "Strumień popytu na giełdzie rośnie szybciej niż podaż instrumentów, które fundusze mogą kupować" - zauważa jak najsłuszniej Marek Góra. Ale przecież tym sposobem rośnie wartość zainwestowanych aktywów (na tym właśnie polega "pomnażanie środków systemu emerytalnego na rynkach finansowych"), poszczególne fundusze mogą się wykazać wyższą stopą zwrotu, ta zaś stanowi ustawowe kryterium ich oceny przez organy nadzoru. Im wyższa jednak stopa zwrotu, tym większe ryzyko wystąpienia efektu "bańki" inwestycyjnej. Świadom tego ryzyka szef zespołu twórców nowego systemu emerytalnego proponuje przeto zmniejszenie "strumienia popytu", kierując jego część na giełdy zagraniczne. Jest to jednak propozycja z gatunku "z deszczu pod rynnę". Analitycy od lat obserwują na giełdach zachodnich "strumień popytu rosnący szybciej niż podaż instrumentów". Wielu z nich przestrzega przed wystąpieniem także tam efektu "bańki" inwestycyjnej. Zauważmy, że ryzyko takie zwiększyłoby się, gdyby kraje UE przeprowadziły reformę emerytalną na wzór polski, do czego przekonuje je prof. Góra. Ale reforma alla polacca na zachodzie oznaczałaby wszak jeszcze bardziej zwiększony "strumień popytu na giełdzie, rosnący szybciej niż podaż instrumentów, które fundusze mogą kupować", ze wszystkimi tego faktu konsekwencjami.
Kłopoty z "kołem zamachowym"
Marek Góra dystansuje się od tezy, że fundusze mają być "kołem zamachowym" gospodarki. Całym sercem podzielam ten pogląd, ale trudno zapomnieć, że uzasadnieniem reformy systemu ubezpieczeń był niedostatek krajowych oszczędności, które drugi filar miał powiększyć - wprawdzie pod przymusem, ale jednak. Oszczędności, mówiono, przeistoczą się rychło w inwestycje, a te zwiastują przecież wyższe tempo wzrostu gospodarczego oraz zrównoważony i niczym niezakłócony rozwój kraju. Rozumowanie to ma tę słabość, iż ignoruje fakt, że "oszczędności" to po prostu podatek nakładany na firmy proporcjonalnie do udziału pracy w kosztach produkcji. Ponieważ w firmach małych i najmniejszych udział ten jest dominujący, podczas gdy w dużych bez porównania mniejszy, mamy do czynienia z transferem kapitału z drobnych przedsiębiorstw do wielkich organizacji obecnych na rynkach finansowych. To, co miało stać się kołem zamachowym gospodarki, jest w istocie (jeśli pozostawać przy "kolistych" analogiach) kołem młyńskim przytroczonym do szyi small biznesu.
Gdyby nawet fundusze miały być kołem zamachowym gospodarki, to w interesie ubezpieczonych leży inwestowanie zgromadzonych tam środków niekoniecznie w Polsce, lecz "tam, gdzie mogą przynieść większe zyski" - uważa Marek Góra. Waga tej opinii jest tym większa, że wyraża ją nie tylko profesor, ale także 83 proc. respondentów sondażu SMG/KRC. Choć pozostaję w mniejszości, ośmielę się mieć inne zdanie. W interesie ubezpieczonych nie leży bowiem uzyskiwanie jak najwyższej bieżącej stopy zwrotu - ta przecież może zwiastować np. wystąpienie efektu "bańki inwestycyjnej". Stokroć ważniejsza od spekulacyjnych sukcesów jest budowa materialnych podstaw przyszłego emeryckiego bytu. W tym sensie inwestycje w kraju - zwłaszcza inwestycje sensu stricto, a nie operacje spekulacyjne - są dla ubezpieczonych korzystniejsze.
Marek Góra uprzedza ten argument zaskakującym twierdzeniem, że inwestycje krajowe będą wypierać inwestycje pochodzące z zagranicy ("Więcej inwestycji krajowych oznacza mniej miejsca na inwestycje zagraniczne"). Żeby temu zapobiec, trzeba zezwolić na nieskrępowany eksport kapitału z Polski. Gdyby przyjąć taki punkt widzenia, należałoby uznać powszechne dotąd utyskiwania na zbyt niski poziom krajowych oszczędności za kompletnie nieuzasadnione. Dzięki temu bowiem otworzyła się przestrzeń dla inwestycji zagranicznych. Zwiększenie oszczędności krajowych przyniesie w efekcie wzrost krajowych inwestycji, co oznacza "mniej miejsca na inwestycje zagraniczne". Byłoby to zjawisko podwójnie szkodliwe, gdyż "inwestycje zagraniczne to nie tylko pieniądze, ale także technologie, organizacja, dostęp do światowych rynków dla naszych produktów, wreszcie efekty zewnętrzne, takie jak rozwój naszego rynku". Nie chce się wierzyć, że wszystkie te korzyści możemy utracić tylko z tego powodu, że 1 stycznia 1999 roku wprowadzono w Polsce reformę systemu emerytalnego.
Rzecz jasna, każda gospodarka ma swoje granice absorpcji kapitału, w tym kapitału pochodzącego z zagranicy. Polska w ciągu ostatnich kilku lat przyciąga rocznie ok. 10 miliardów dolarów w postaci zagranicznych inwestycji bezpośrednich - tyle z grubsza, ile pod koniec lat 80., licząc 2,5 razy mniej ludności. Bez wątpienia, bardzo nam jeszcze daleko do wyczerpania możliwości wykorzystywania zagranicznego kapitału. Chyba że... prof. Góra ma na myśli możliwości skonsumowania "inwestycji" nie w gospodarce w ogóle, ale na parkiecie warszawskiej Giełdy Papierów Wartościowych. A, to co innego, tutaj - pełna zgoda.
Liczy się jest demografia
Na koniec kilka uwag nie pozostających w bezpośrednim związku z tezami artykułu "Najważniejszy jest dochód", ale natury ogólniejszej. Otóż, złudzeniem jest założenie, że źródłem emerytury może być renta kapitałowa lub spożywanie samego, zgromadzonego wcześniej, kapitału. W istocie jedynym źródłem emerytury (rozumianej jako zestaw dóbr konsumowanych przez emerytów) jest podział owoców pracy tych, którzy będą w przyszłości pracować. Wielkość pojedynczego świadczenia będzie zależeć od wzajemnych proporcji między liczbą osób aktywnych zawodowo i tych, które będą korzystać z takiej czy innej formy ubezpieczenia społecznego. W tym sensie wielkość przyszłej emerytury będzie pochodną zjawisk demograficznych, nie zaś większych czy mniejszych talentów spekulacyjnych osób odpowiadających za zarządzanie funduszami emerytalnymi. Rozumieją to Niemcy, czego dowodem opublikowany przed kilkoma dniami raport komisji pod przewodnictwem Rity Suessmuth ("Rz" z 4 lipca) na temat przyszłości systemu emerytalnego Republiki Federalnej, zakończony dramatyczną konkluzją o konieczności sprowadzenia do Niemiec w nadchodzących latach ok. 20 milionów imigrantów tylko po to, żeby utrzymać istniejący dzisiaj w tej mierze porządek. Raport jest dowodem odwagi elit niemieckich, zdolnych do zmierzenia się z najtrudniejszymi wyzwaniami, podczas gdy reforma emerytalna przeprowadzona w Polsce to świadectwo ucieczki od demograficznej rzeczywistości w baśniową krainę spekulacji.
Autor jest ekspertem i doradcą Zarządu Centrum im. Adama Smitha
|
Argumenty na rzecz zniesienia barier ograniczających swobodę inwestowania za granicą środków gromadzonych w obowiązkowych funduszach emerytalnych, jakie w artykule "Najważniejszy jest dochód" ("Rz" z 30 czerwca) przytacza profesor Marek Góra, nie są przekonujące.Pisze on, że swoboda inwestowania leży w interesie ubezpieczonych, a ten musi mieć pierwszeństwo przed innymi kryteriami, także przed interesem gospodarki. Trudno odmówić racji takiemu stanowisku. Rzecz jednak w tym, że dla p. Góry interes ubezpieczonych sprowadza się do uzyskiwania jak najwyższej stopy zwrotu z inwestycji. Tymczasem interes ubezpieczonych to w tym przypadku uzyskanie za kilkadziesiąt lat jak najwyższej siły nabywczej świadczenia emerytalnego, a nie osiąganie bieżącej stopy zwrotu.
|
AGRESJA
Burdy na stadionie nie były przypadkiem
Chamstwa coraz więcej
Sklep z zabawkami. Wchodzą dwie matki z kilkuletnimi dziećmi. Dziewczynki są zachwycone zabawkami, szczebiocą. Nagle sprzedawczyni krzyczy: - Cisza tutaj! Głowa mnie boli!
Matki decydują, że nic tu nie kupią. Dzieci grzecznie mówią "Do widzenia". Ekspedientka milczy.
Psychologowie mówią, że w systemie demokratycznym zagrożenie agresją jest dużo większe niż w totalitarnym. Z badań opinii publicznej wynika, że brutalność wzrasta, bo jeszcze jako dzieci obracamy się w nieodpowiednim towarzystwie.
Cmentarz
Starsza kobieta płacze:
- Zobaczyłam otwarty grób swojej mamy.
W sierpniu zeszłego roku na cmentarzu w Mysłowicach zostało zdewastowanych ponad 100 grobów.
Stadion
Sobota. Derby Polonii i Legii.
- Bij psa - szalikowcy Legii rzucają się na nieudolnie interweniującą policję. Potem plądrują i palą magazyny sportowe Polonii. W drodze do domu wybijają szyby w sklepach i samochodach.
Konferencja prasowa
- Trzy lata nie ma chłopa i praktycznie między oczami jej widać przyrodzenie męskie - mówi w listopadzie 1994 r. wicewojewoda kielecki o jednej dziennikarce. Urzędnik wkrótce pożegnał się ze stanowiskiem.
Prywatka
Gdańsk, 13 stycznia 1997 r. Szesnastoletni Paweł zaprasza o dwa lata młodszą dziewczynę, z którą się spotyka, na prywatkę. W trakcie imprezy wraz z pięcioma kolegami gwałci dziewczynkę. Sprawcy mają 16 - 19 lat. Na koniec grożą śmiercią dziewczynie, jeśliby chciała komuś o tym opowiedzieć. Po 12 dniach dziewczyna zostaje znowu kilkakrotnie zgwałcona przez tych samych sprawców. Wtedy składa doniesienie o przestępstwie. 6 chłopców zostaje zatrzymanych.
Lumpy
Lato 1995 roku, Legionowo. Trzech siedemnastolatków bije miejscowego pijaka, który śpi w parku. Pobity umiera. 26 sierpnia policja ich aresztuje. Przedstawiają się jako skinheadzi, którzy przeprowadzali akcję usuwania "śmieci" z miasta. Są podejrzani o 2 zabójstwa i pobicie kilkudziesięciu osób.
Cudzoziemcy
Trzej Niemcy, kierowcy ciężarówek spacerują po Nowej Hucie. Jest jesień 1992 roku. Mija ich grupa chłopaków: Deutsch? - pytają. Niemcy potwierdzają. Po chwili zostają pobici i skopani. Jeden z kierowców otrzymuje uderzenie nożem w brzuch. Po kilku godzinach nie żyje. Sprawcy, którzy jak się okazuje są skinami, dostają wyroki od 3 lat do 5,5 roku więzienia.
Fala
"Dziadkowie", czyli starzy żołnierze z poznańskiej Kompanii Reprezentacyjnej wojsk lotniczych kazali "kotom", czyli młodym żołnierzom, czyścić sobie buty, ścielić łóżka, przynosić herbatę, w końcu imitować seks i uprawiać zapasy. Sprawa trafiła do sądu. Dowódca kompanii twierdzi, że oskarżeni żołnierze to anioły. Sześciu "dziadków" skazano w zeszłym tygodniu na wyroki od 5 miesięcy do 1,5 roku w zawieszeniu.
Pociąg
Ireneusz Regliński, student medycyny z Gdańska, jedzie w towarzystwie swojej dziewczyny podmiejską kolejką. Napastnicy w wieku 20 - 22 lat są podpici. Podczas szarpaniny ktoś otworzył drzwi kolejki. Student został wypchnięty. Pociągnął za sobą jednego ze sprawców agresji. Regliński zginął na miejscu, napastnik umarł miesiąc później. Sąd skazał pozostałą czwórkę na wyroki od 9 do 11 lat. Prokuratura złożyła apelację. Sprawa Ireneusza Reglińskiego dała początek czarnym marszom przeciw przemocy.
Kotka
W marcu zeszłego roku w Krośnie Odrzańskim dwóch młodych ludzi (18 i 19 lat) skopali ciężarną kotkę. Spowodowali u niej poważne obrażenia wewnętrzne. Weterynarzowi udało się ją uratować, jednak straciła ona płód. 14 kwietnia 1997 r. Sąd Rejonowy skazał dwóch młodych mieszkańców tego miasta na
6 miesięcy w zawieszeniu na 4 lata. Wyrok nie jest prawomocny.
Psycholodzy o agresji
Agresja w społeczeństwie jest wyższa niż przed 1989 rokiem, na to wskazują wszelkie badania, przyznaje Ewa Orlik-Marciniak, asystent w Zakładzie Psychologii Społecznej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. - Przyczyn jest wiele. Wcześniej pewne dane statystyczne były zatajane, dziś są uwolnione. Przedtem wystąpienia były szybko karane, istniały większe naciski na to, by ludzie zachowywali się w określony sposób, nie mogli więc ujawniać pewnej agresji - stwierdza Ewa Orlik-Marciniak. Akty agresji związane są więc ze zmianą ustroju: w systemie demokratycznym zagrożenie napastliwością jest dużo większe niż w totalitarnym, gdzie agresja społeczna jest tłumiona agresją władzy.
- Jest bezrobocie, ludzie czują się bezradni, oczekuje się od nich większej samodzielności, a tego nie potrafią. Mieli życie bardzo zorganizowane, inni decydowali za nich o ich miejscu pracy, a nawet wypoczynku. Teraz są rozgoryczeni. Ludzie młodzi też są sfrustrowani, bo nie wiedzą, czy dostaną pracę, mieszkanie, na co ich będzie stać. Stąd dużo agresywnych wystąpień, jak na meczach Legii - uważa Ewa Orlik-Marciniak.
- Kiedyś w dobrym tonie było należenie do Oazy, co oznaczało też bycie patriotą. Dziś Kościół nie jest tak odbierany, dawne wartości już nimi nie są. Najłatwiej zaś sięgnąć po to, co rzuca się w oczy. Nie wiadomo, co skinhead myśli, czuje, ale wyodrębnia się z tłumu i jest postrzegany przez większość jako ktoś silny, kogo inni się boją. I to jest istotne. Popularni są sataniści i technowcy, choć tu nie chodzi o siłę fizyczną - stwierdza Ewa Orlik-Marciniak.
Społeczeństwo o agresji
Nieodpowiednie środowisko rówieśnicze i towarzyskie, okrucieństwo pokazywane w filmach, złe wychowanie w rodzinie i zły przykład stamtąd wyniesiony - to najczęstsze, zdaniem polskiego społeczeństwa (sondaż OBOP z grudnia), przyczyny wzrostu brutalności w codziennym życiu. Najwięcej okrucieństw i chamstwa dostrzegają Polacy w filmach, reportażach policyjnych, transmisjach z meczów, a także na własnym "podwórku", w sąsiedztwie. Ponad 60 procent badanych tam właśnie, na swojej ulicy czy w osiedlu, spotyka się często z chamstwem i agresją.
Trzy czwarte badanych przez OBOP zgadza się z tezą, że oglądanie brutalnych scen w telewizji i kinie źle wpływa na rozwój psychiczny i uczuciowy dzieci oraz młodzieży. Ponad 70 procent uznaje, że sceny takie sugerują, iż można nie liczyć się z życiem i godnością człowieka.
Dość często można się spotkać z opinią, że agresywnym zachowaniom sprzyja używanie alkoholu i narkotyków. Jak pokazują ubiegłoroczne badania CBOS (uczestniczyła w nich reprezentatywna próba uczniów ostatnich klas szkół ponadpodstawowych), zwłaszcza alkohol nie jest obcy większości młodych ludzi. Napoje wyskokowe spożywa, według własnych deklaracji, prawie trzy czwarte dziewcząt i ponad cztery piąte chłopców.
W ocenie samych uczniów chuligaństwo i wandalizm nie są w ich środowisku marginalne. Niemal połowa uczestniczących w sondażu nastolatków twierdzi, że wybryki chuligańskie ma na swoim kącie większość lub znaczna część rówieśników.
Badania prowadzone w wielu krajach pokazują, że brutalizacja życia nie jest polskim lokalnym problemem. Na przykład ponad 40 procent amerykańskich nastolatków nie czuje się pewnie chodząc po okolicy wieczorem. Badanie odbyło się w 1996 roku na zlecenie kalifornijskiego Międzynarodowego Instytutu do spraw Dzieci. Badano reprezentatywną próbę 12-17-latków.
b.i.w., p.w.r., r.w.
|
Agresja w społeczeństwie jest wyższa niż przed 1989 rokiem, na to wskazują wszelkie badania. Przyczyn jest wiele. Wcześniej pewne dane statystyczne były zatajane, dziś są uwolnione. Przedtem wystąpienia były szybko karane, istniały większe naciski na to, by ludzie zachowywali się w określony sposób, nie mogli więc ujawniać pewnej agresji. Akty agresji związane są więc ze zmianą ustroju: w systemie demokratycznym zagrożenie napastliwością jest dużo większe niż w totalitarnym, gdzie agresja społeczna jest tłumiona agresją władzy. Jest bezrobocie, ludzie czują się bezradni, oczekuje się od nich większej samodzielności, a tego nie potrafią. Mieli życie bardzo zorganizowane, inni decydowali za nich o ich miejscu pracy. Teraz są rozgoryczeni. Nieodpowiednie środowisko rówieśnicze i towarzyskie, okrucieństwo pokazywane w filmach, złe wychowanie w rodzinie i zły przykład stamtąd wyniesiony - to najczęstsze, zdaniem polskiego społeczeństwa (sondaż OBOP z grudnia), przyczyny wzrostu brutalności w codziennym życiu. Najwięcej okrucieństw i chamstwa dostrzegają Polacy w filmach, reportażach policyjnych, transmisjach z meczów, a także na własnym "podwórku", w sąsiedztwie. Dość często można się spotkać z opinią, że agresywnym zachowaniom sprzyja używanie alkoholu i narkotyków. Jak pokazują ubiegłoroczne badania CBOS, zwłaszcza alkohol nie jest obcy większości młodych ludzi. Badania prowadzone w wielu krajach pokazują, że brutalizacja życia nie jest polskim lokalnym problemem.
|
HISTORIA
O tak zwanych akcjach łączenia rodzin decydowała polityka
Milion emigrantów
W efekcie kolejnych akcji łączenia rodzin i nielegalnych migracji wyjechało z Polski na stałe do Niemiec przeszło milion osób, w tym wielu rdzennych Polaków i autochtonicznych mieszkańców ziem zachodnich i północnych. Pokłosiem są m.in. napływające obecnie wnioski o potwierdzenie obywatelstwa polskiego oraz o odzyskanie pozostawionego mienia. Wpłynęła również, jak już informowaliśmy ("Rz" z 23 września), pierwsza taka sprawa do Naczelnego Sądu Administracyjnego.
Akcji łączenia rodzin - gdyż tak je przez cały czas oficjalnie określano, co miało ukryć ich faktyczne znaczenie, czyli emigrację - było w istocie kilka. Dominującą rolę w ich organizacji i przebiegu zawsze odgrywała polityka. Miały też inne wspólne cechy. Nie określały ich ustawy, lecz różnego rodzaju porozumienia międzyrządowe, uchwały Rady Państwa PRL, a przede wszystkim partyjne uchwały i wytyczne KC PZPR. Przeważnie były tajne i z nielicznymi wyjątkami nie publikowane. Wiele kwestii rozstrzygały wewnętrzne zarządzenia, których treść interpretowano rozmaicie, w zależności od zmieniających się politycznych zaleceń. Nawet więc jeżeli pozornie dotyczyły jedynie procedury wyjazdowej, trybu postępowania i niezbędnych wymogów, w istocie rozstrzygały o życiowych sprawach emigrantów, wśród nich np. o losach pozostawianego mienia. Dominującą rolę, zwłaszcza w pierwszych okresach, odgrywały wojewódzkie urzędy bezpieczeństwa publicznego, sprawdzające imienne listy kandydatów na wyjazd, oraz Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, weryfikujące wnioski wyjazdowe. Względy polityczne powodowały, że kolejne akcje stały pod znakiem bądź hamowania w różny sposób wyjazdów (przez wiele lat złożenie wniosku o wyjazd na stałe do Niemiec oznaczało automatycznie zwolnienie z pracy czy usunięcie ze studiów, a nierzadko również pozbawienie mieszkania), bądź - przejściowego przeważnie - liberalizowania kryteriów repatriacji.
Zaraz po wojnie
Wielkie migracje zaczęły się zaraz po wojnie, gdy realizując decyzje poczdamskie Rada Kontroli w Berlinie opracowała pod koniec 1945 r. plan przesiedleń ludności niemieckiej z terenów przyznanych Polsce. Jak podaje Stanisław Jankowiak w artykułach zamieszczonych w 1995 r. w "Przeglądzie Zachodnim"*), w latach 1945-50 wysiedlono w jego ramach około 3,2 mln Niemców, w tym 1,5 mln do radzieckiej strefy okupacyjnej. Przesiedlenia, rozpoczęte 20 lutego 1946 r. i prowadzone przez Państwowy Urząd Repatriacyjny, trwały do końca kwietnia 1950 r.
W 1951 r., kiedy etap masowych wysiedleń uznano za zakończony, a PUR rozwiązano, organizację wyjazdów przejęły prezydia wojewódzkich rad narodowych i Państwowe Biuro Podróży "Orbis". Tymczasowy Rząd NRD zadeklarował bowiem chęć przyjęcia dalszych 130 tys. ludzi, a jednocześnie rozpoczęła się, pierwsza wówczas i - jak czas pokazał - daleka od zakończenia, akcja łączenia rodzin. Coraz więcej wniosków zaczęli składać autochtoni, których osadnicy przybywający na ziemie zachodnie i północne - a często również władze - traktowali jak Niemców. W latach 1949-54 wyjechało z Polski do obu państw niemieckich prawie 100 tys. osób, po czym akcję uznano - po raz kolejny - za zakończoną. Dalsze wyjazdy były możliwe tylko na podstawie indywidualnych zezwoleń, udzielanych w wyjątkowych jedynie okolicznościach.
Załamanie i przełom
Emigracja załamała się w okresie najbardziej nasilonego w Polsce stalinizmu. W latach 1952-55 do RFN i do Berlina Zachodniego wyjechały zaledwie 1863 osoby - podaje Jan Korbel w pracy "Emigranci z Polski do RFN w świetle statystyk i analiz (1952-1985) **). Do NRD, w wyniku poufnego protokołu podpisanego między oboma krajami, w latach 1952-56 udało się ok. 14,5 tys. osób, głównie autochtonów i folksdojczów.
"Akcja łączenia rodzin, trwająca od 1950 do 1954 r., była rezultatem dość mechanicznego realizowania nie tylko akcji wysiedleń, przewidzianych decyzją konferencji poczdamskiej, ale również dość automatycznym, inspirowanym politycznie przyznawaniem obywatelstwa polskiego w ramach przeprowadzonych weryfikacji. Konieczność jej kontynuowania wynikała także z faktu, że niektóre kategorie ludności niemieckiej (górnicy, robotnicy rolni, fachowcy itp.) były w pierwszym okresie wyłączone z grup przeznaczonych do wyjazdu. Z czasem rosła także liczba osób deklarujących chęć wyjazdu spośród ludności autochtonicznej, czego powodem była błędna polityka państwa wobec tej grupy, a także niekiedy niechęć polskiego otoczenia. Pewną rolę odgrywała także negacja panującego systemu" - ocenia Stanisław Jankowiak we wspomnianych publikacjach na łamach "Przeglądu Zachodniego".
Przełom i nie spotykaną dotychczas liberalizację kryteriów wyjazdowych przyniósł 1956 r. i pierwsze lata władzy Władysława Gomułki. Niepublikowana uchwała Rady Państwa PRL nr 37/56 z 16 maja 1956 r. w sprawie zezwolenia na zmianę obywatelstwa polskiego repatriantom niemieckim (uchylono ją w 1984 r., również przez uchwałę Rady Państwa) zezwalała na to obywatelom polskim, którzy: opuścili lub opuszczą obszar PRL; udali się lub udadzą jako repatrianci do NRD lub RFN. Zezwolenie rozciągnięto na dzieci wyjeżdżające wraz z rodzicami. Uchwała była aktem szczególnym o charakterze generalnym. Ci, którzy spełniali przewidziane w niej warunki, uzyskiwali zezwolenie na zmianę obywatelstwa niejako automatycznie. Mimo że każdy musiał złożyć podanie do Rady Państwa o zgodę na zmianę obywatelstwa z polskiego na niemieckie, nie otrzymywali już żadnych indywidualnych decyzji w tej sprawie, a ich podania przeważnie pozostawały w komendach wojewódzkich milicji, czyli tam, gdzie je składali. Przyjmowano bowiem, że utrata obywatelstwa następowała w momencie przekroczenia granicy polsko-niemieckiej.
Weszła też w życie uchwała nr 17 KC PZPR z grudnia 1955 r. w sprawie ludności niemieckiej. Ministra spraw wewnętrznych zobowiązano do rozpatrzenia podań osób ubiegających się o wyjazd na stałe do RFN i NRD oraz do udzielenia zezwoleń niezdolnym do pracy, kobietom z dziećmi i ludziom starszym w celu połączenia się z najbliższą rodziną. Wytyczne tej uchwały podano - co było do tej pory wyjątkiem - do publicznej wiadomości i doszło do rozmów między niemieckim i polskim Czerwonym Krzyżem. Akcja łączenia rodzin miała objąć m. in. zatrudnionych w górnictwie i w PGR, którym dotychczas odmawiano zgody na wyjazd.
W efekcie znacznego zliberalizowania polityki wyjazdowej liczba emigrujących zaczęła od 1956 r. wzrastać, osiągając apogeum w 1958 r. W ocenie Jana Korbela znaczna część ludności, która opuściła Polskę w latach 1955-58, nie odpowiadała jednak pierwotnym kryteriom. Emigrowała bowiem również ludność etnicznie polska. Napływały wnioski od osób nie mających żadnych krewnych w RFN. W niektórych województwach upowszechniało się hasło "kto chce - niech wyjeżdża", a lokalne władze godziły się na wyjazdy praktycznie wszystkich, którzy wyrazili taką wolę. Zdawano sobie już bowiem sprawę, że emigracja, dzięki której można było wyrwać się z obozu socjalistycznego i siermiężnej rzeczywistości, ma w dużej mierze charakter ekonomiczny. W grudniu 1957 r. Sekretariat KC PZPR podjął decyzję o utrzymaniu rozszerzonych kryteriów wyjazdowych do Niemiec. Od 1 lutego 1958 r. zmieniono również kwalifikację osób wyjeżdżających; mogły opuszczać Polskę na prawach emigrantów, a nie jak dotychczas - repatriantów, co miało znaczenie np. przy wywozie mienia. W efekcie w latach 1956-58 wyemigrowało do RFN i Berlina Zachodniego przeszło 231,5 tys. osób. Wyjazd mógł nastąpić dopiero po uregulowaniu kwestii własności, tzn. po przekazaniu posiadanej nieruchomości na rzecz państwa lub pod jego kuratelę, ewentualnie po przedstawieniu aktu jej sprzedaży, co stało się zaczątkiem obecnych wniosków reprywatyzacyjnych i odszkodowawczych. Osoba zamierzająca emigrować z Polski do któregoś z państw niemieckich musiała złożyć podanie przedstawiające motywy wyjazdu, trzy kwestionariusze, akty stanu cywilnego, zaświadczenie z miejsca pracy, że kierownictwo zakładu wie o zamiarze wyjazdu, zaświadczenie z Wojskowej Komendy Rejonowej, prośbę do Rady Państwa o zwolnienie z polskiego obywatelstwa, zaproszenie oraz zaświadczenie o złożeniu w prezydium rady narodowej zobowiązania przekazania mieszkania z chwilą wyjazdu za granicę.
Ponieważ napływały tysiące nowych podań, a ustawodawstwo niemieckie nadawało status Niemca urodzonym na dawnych terenach niemieckich, władze polskie zdecydowały się przerwać masową emigrację. Z końcem 1958 r. i popaździernikowej odwilży kończył się więc czas masowej emigracji. Blokada miała się przeciągnąć do 7 grudnia 1970 r., czyli do momentu, gdy premier Józef Cyrankiewicz i kanclerz Willy Brandt podpisali układ o podstawach normalizacji stosunków między PRL i RFN.
Wyjazdy po normalizacji
W 1959 r. ograniczono możliwość emigracji. W czerwcu 1960 r. Sekretariat KC PZPR podjął uchwałę w tej sprawie, a w kwietniu 1964 r. opracował wytyczne w sprawie zasad polityki emigracyjnej do RFN. Przyjęte w latach 1959-70 zasady i tryb rozpatrywania wniosków miały zahamować odpływ ludności z Polski. Dopuszczano wprawdzie możliwość emigracji, ale tylko ze względów narodowościowych. Podstawą do ubiegania się o zgodę na wyjazd było nadal zaproszenie od krewnych w RFN i zgoda władz niemieckich na osiedlenie się w określonym landzie. Zasady te obowiązywały do 1970 r. włącznie. Przez jedenaście lat, od 1959 do 1970 r. wyemigrowało łącznie ok. 111 tys. osób, z czego większość z Górnego Śląska, Warmii i Mazur oraz z woj. opolskiego.
Sytuacja uległa zmianie po zawarciu w 1970 r. układu polsko-niemieckiego. Jak podaje Dieter Bingen w książce "Polityka Republiki Bońskiej wobec Polski" ***) efektem rokowań, które znalazły odzwierciedlenie w Informacji Rządu Polskiego z listopada 1970 r., stały się pierwsze zorganizowane transporty, przybywające od stycznia 1971 r. do RFN. W sumie przyjechało tam w 1971 r. przeszło 26,2 tys. osób.
Stopniowo jednak było ich coraz mniej, w 1975 r. 9,4 tys. Ogółem, jak podaje w cytowanej już pracy Jan Korbel, w latach 1971-75 wyjechało na stałe do RFN i Berlina Zachodniego ok. 62,5 tys. osób. Natomiast wyjeżdżających do NRD było niewiele. Jednocześnie umożliwiono wyjazdy czasowe, z których sporo osób już do Polski nie wracało. Władze polskie wysunęły postulat uregulowania innych kwestii, wśród nich odszkodowań za obozy koncentracyjne i pracę przymusową. Dopiero jednak w sierpniu 1975 r. kanclerz Helmut Schmidt i Edward Gierek osiągnęli zasadniczy przełom w rozmowach, prowadzonych podczas Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy Europy w Helsinkach - pisze Dieter Bingen. W tzw. pakiecie helsińskim połączono zgodę rządu RFN na udzielenie Polsce kredytów z zapisem protokolarnym o zgodzie rządu polskiego na dalsze wyjazdy na stałe. W protokóle wyjazdowym przewidywano m. in., że w ciągu najbliższych czterech lat ok. 120-125 tys. osób uzyska pozwolenie na wyjazd. Nie przewidywano też żadnych czasowych ograniczeń składania wniosków przez osoby spełniające kryteria zawarte w "Informacji" z 1970 r. (chodziło głównie o nie zdefiniowane, a więc pozostawione dowolnej interpretacji pojęcie tzw. niemieckiej przynależności narodowej). Od tej pory do 1989 r. - stwierdza Dieter Bingen - otrzymywano bez większych trudności dokumenty, na których podstawie przeniosło się do RFN ponad 430 tys. ludzi. A w 1991 r., w nowej erze stosunków polsko-niemieckich, premier Jan K. Bielecki i kanclerz Helmut Kohl podpisali układ o partnerstwie, uznający m. in. "mniejszości i równorzędne grupy za naturalny pomost między narodami niemieckim i polskim".
Legalnie i nielegalnie
W latach 1976-79 wyjechało do RFN i Berlina Zachodniego 134,6 tys. osób, a 1980 r. zamknął w zasadzie emigrację na podstawie wspomnianego zapisu protokolarnego z 1975 r. Jednocześnie zaczęły się i w następnych latach spotęgowały wielkie legalne i nielegalne migracje, w wyniku których w latach 1980-85 pozostało w RFN przeszło 166,6 tys. osób. Formalne zakończenie akcji łączenia rodzin (15 sierpień 1983 r.) nie wpłynęło na rozmiary emigracji, która swoje największe natężenie osiągnęła w 1989 r. - 250 tys. wyjazdów. Z innych danych statystycznych wynika, że w latach 1989-91 status przesiedleńca uzyskało w RFN przeszło 133,2 tys. osób. Równocześnie to właśnie nasi obywatele składali w owym okresie najwięcej wniosków o taki status. Apogeum przypadło na 1989 r. - przeszło ćwierć miliona wniosków. Od 1990 r. liczby te systematycznie maleją; ze 134 tys. w 1990 r. do 40 tys. w 1991 r., 17,7 tys. w 1992 r. i 5,4 tys. w 1993 r. Dopiero więc od niedawna masowa emigracja do Niemiec przestała być samoistnym problemem. Nie zmienia to faktu, że w efekcie przeniosło się z Polski do Niemiec około miliona osób.
Jak podaje Jan Korbel, spośród 560 tys. emigrantów, którzy tylko w latach 1952-79 wyjechali z Polski do RFN, ok. 400 tys., czyli ponad 70 proc., to osoby zweryfikowane po wojnie jako rodzimi Polacy, głównie z Górnego Śląska (woj. opolskie i zachodnia część katowickiego) oraz z Warmii i Mazur. Dalsze ponad 10 proc. to spolonizowani koloniści niemieccy lub ich potomkowie z Polski centralnej oraz wpisani na volkslistę, głównie na terenach przedwojennych województw śląskiego i pomorskiego. W następnych latach odsetek Polaków wśród emigrantów do Niemiec jeszcze wzrósł.
Można więc przewidywać, że obecnie przynajmniej ich część (choć nie bardzo na razie wiadomo jaka) będzie się starać o potwierdzenie obywatelstwa polskiego oraz o odzyskanie pozostawionej własności. Sądząc z już nadesłanych wniosków, chodzi o zwrot lub o odszkodowania za pozostawione gospodarstwa rolne, domy, mieszkania i małe przedsiębiorstwa o rozmaitym charakterze (np. restauracje). Posiadanie obywatelstwa polskiego w momencie utraty własności rozstrzygać też ma według rozpatrywanego przez Sejm projektu ustawy reprywatyzacyjnej o prawie do rekompensaty z tego tytułu. Oznacza to, że organa administracji i sądy staną niebawem przed niezmiernie skomplikowanym zarówno prawnie, jak i faktycznie problemem rozstrzygania o kwestii obywatelstwa polskiego osób, które wyjechały do Niemiec w ramach akcji łączenia rodzin.
Danuta Frey
* Stanisław Jankowiak: "Akcja łączenia rodzin między Polską a NRD w latach 1949-54", "Przegląd Zachodni" nr 3/95, oraz Stanisław Jankowiak: "Łączenie rodzin między Polską a NRD w latach 1955-1959", "Przegląd Zachodni" nr 6/95
**) Jan Korbel: "Emigranci z Polski do RFN w świetle statystyki i analiz (1952-1985)", "Materiały i Studia Opolskie", Opole 1988
***) Dieter Bingen: Polityka Republiki Bońskiej wobec Polski, wyd. Kwadrat, Kraków 1997.
|
W efekcie akcji łączenia rodzin i nielegalnych migracji wyjechało z Polski na stałe do Niemiec przeszło milion osób, w tym wielu rdzennych Polaków. Akcji łączenia rodzin było kilka. Dominującą rolę w ich organizacji odgrywała polityka. migracje zaczęły się zaraz po wojnie, gdy Rada Kontroli w Berlinie opracowała plan przesiedleń ludności niemieckiej z terenów przyznanych Polsce. Emigracja załamała się w okresie stalinizmu. Przełom przyniósł 1956 r.uchwała Rady Państwa PRL w sprawie zezwolenia na zmianę obywatelstwa polskiego repatriantom niemieckim zezwalała na to obywatelom polskim, którzy udali się lub udadzą jako repatrianci do NRD lub RFN. liczba emigrujących zaczęła wzrastać. Od 1 lutego 1958 r. zmieniono kwalifikację osób wyjeżdżających; mogły opuszczać Polskę na prawach emigrantów, a nie - repatriantów. Wyjazd mógł nastąpić po uregulowaniu kwestii własności. W 1959 r. ograniczono możliwość emigracji. Sytuacja uległa zmianie po zawarciu w 1970 r. układu polsko-niemieckiego. w 1975 r. W tzw. pakiecie helsińskim połączono zgodę rządu RFN na udzielenie Polsce kredytów z zapisem protokolarnym o zgodzie rządu polskiego na dalsze wyjazdy na stałe. 1980 r. zamknął emigrację na podstawie zapisu protokolarnego. Jednocześnie zaczęły się wielkie legalne i nielegalne migracje. spośród 560 tys. emigrantów, którzy w latach 1952-79 wyjechali z Polski do RFN, ponad 70 proc., to osoby zweryfikowane jako rodzimi Polacy. ich część będzie się starać o potwierdzenie obywatelstwa polskiego oraz odzyskanie pozostawionej własności.
|
Polskie nastolatki w czołówce dzieci zażywających środki uspokajające
Świat wrogi dzieciom
Kadry z ogólnie dostępnych gier komputerowych.
LUIZA ZALEWSKA
W dziecięcym świecie wartości coraz mniej liczą się dobroć, uczciwość, tolerancja, bycie fair. Najważniejsze stają się rywalizacja i sukces. Dzieci od rana do nocy poddawane są presji, by jak najwięcej mieć - ostrzegają psychologowie.
- Moje najmłodsze dziecko wychowuję zupełnie inaczej niż starszych synów. Im pokazywałam świat, dobre strony życia, podsuwałam wzorce. W przypadku najmłodszego dziecka skupiam się na wyjaśnianiu, czego nie powinno się robić.
Tłumaczę: nie wolno wyrywać zwierzątkom nóżek, nie wolno śmiać się z innych itd. Bo właśnie takimi negatywnymi wzorcami mój syn faszerowany jest przez cały dzień. Korygowanie złych stron tego przekazu zabiera mi tyle czasu, że brak chwil, by mówić mu, jak można robić dobre rzeczy. Ot tak, po prostu dobre - opowiada dr Elżbieta Zubrzycka z Instytutu Psychologii Uniwersytetu Gdańskiego.
Zmienia się model wychowania dzieci, bo dzieci stały się inne. Od rana do nocy poddawane są presji, by jak najwięcej mieć. Tak mówi też wielu rodziców, zwłaszcza tych, którzy szybko wzbogacili się w ostatnich latach i dzięki temu zdobyli wysoką pozycję społeczną. Są dla dzieci najlepszym dowodem, że liczy się nie to, co mamy w głowie, ale ile w portfelu.
- Dziś górą jest człowiek silny i mający pieniądze. Nonszalancja, chamstwo, brak strachu przed nauczycielami - takie rzeczy spychały kiedyś młodego człowieka na margines klasy.
Teraz właśnie taki nastolatek jest popularny i cieszy się prestiżem w grupie, a nie dziecko, które jest mądre i zdolne - uważa dr Zubrzycka.
Jestem tym, co posiadam
Taki styl życia - nie "być", a "mieć" - utrwala między innymi reklama. Promowany w niej wysoki "standard materialny staje się wyznacznikiem wartości człowieka, a konkurencja staje się głównym mechanizmem kształtującym relacje międzyludzkie" - mówiła przed dwoma laty profesor Anna Przecławska z Uniwersytetu Warszawskiego na konferencji "Dziecko jako konsument". To reklama sprawia, że zacierają się granice między przedsiębiorczością a sprytem, wartością nie jest praca, a wyłącznie efektowny sukces.
Zdaniem profesor Przecławskiej, na promowanym w reklamach modelu życia najszybciej wzorują się nastolatki, które ze swej natury poszukują łatwych rozwiązań. W rezultacie od ilości i jakości posiadanych rzeczy materialnych zależy pozycja młodego człowieka w grupie rówieśników.
Amerykańskie dziecko ogląda około 20 tys. reklam rocznie, polskie na razie dużo mniej - szacuje się, że w ciągu roku może obejrzeć od 6 do 10 tys. spotów. Według niektórych badaczy reklama jest dziś najpowszechniejszą formą inicjacji kulturalnej, która wypiera tradycyjne bajki. Przez małe dzieci jest zresztą z bajkami mylona. Tymczasem, według dr Lucyny Kirwill z UW, takie dzieci nie mają i długo nie będą miały pojęcia, iż głównym celem reklamy jest perswazja, nie rozumieją, że pobudza ona w nienaturalny sposób ich potrzeby i motywuje do kupna. Dla nich reklama jest źródłem wiedzy o wzorach zachowań i wartościach. Perswazyjny cel reklamy zaczynają rozumieć dopiero siedmio-, ośmiolatki, ale nie są jeszcze krytyczne wobec takiego przekazu. Bo jest on atrakcyjny, więc nadal dostarcza wiele pozytywnych emocji. Sceptyczny stosunek do reklamy pojawia się u nastolatków, ale trudno ocenić, w jakim stopniu jest prawdziwy, dorośli bowiem także deklarują często obojętność wobec takiego przekazu, a jednocześnie mimowolnie mu ulegają.
Jeśli mnie kochasz, to kup mi...
Oglądanie reklam przez dzieci ma swoje dobre strony. To dzięki spotom reklamującym szczoteczki i pasty do zębów wzrosła wśród nastolatków świadomość higieny jamy ustnej, a dzięki reklamom mydeł i płynów do kąpieli - higieny całego ciała. Zalew reklam jogurtów sprawił, że stał się to dziś popularny produkt spożywczy. Psychologowie zwracają jednak uwagę na przewagę negatywnych skutków reklam - pokazują świat fałszywych wartości, kierują uwagę dziecka na zbędne przedmioty i sugerują, że posiadanie rzeczy świadczy o jego pozycji ("Olek ma mambę, Marek ma mambę. Mambę owocową ma każdy z nas. Mam i ja").
Reklamy kształtują język dziecka, a także złe nawyki żywieniowe, przekonując na przykład, że czekolada może zastąpić szklankę mleka, a batonik - obiad. Może też podważyć pozycję rodziców, którzy opierają się reklamowej perswazji, a nawet wzbudzić lęk u dzieci, którym rodzice nie chcą kupić na przykład cukierków. Bo czy dziecko nie ma prawa zwątpić w miłość swoich "opornych" rodziców, jeśli słyszy w telewizji taki tekst: "Jeśli twoje dziecko najbardziej na świecie kocha cukierki, a ty najbardziej na świecie kochasz swoje dziecko, to kup mu...".
Rodzice dla rodziców
Szansa, że dzieci będą silniej chronione przed telewizyjną reklamą, jest niewielka. Przed dwoma tygodniami weszła w życie nowela ustawy o radiofonii i telewizji, według której w radiu i telewizji nie można nadawać reklam skierowanych bezpośrednio do niepełnoletnich. O sformułowanie "bezpośrednio" ostro walczyły przez kilka tygodni środowiska reklamowe i w końcu posłowie zdecydowali się je dopisać. Efekt? Trudno oczekiwać, by z ekranów zniknęła jakakolwiek "dziecięca" reklama. Leszek Popowicz, dyrektor generalny Stowarzyszenia Agencji Reklamowych, zapytany, jakiej reklamy dzieci nie zobaczą już w telewizji, odpowiada: - Takiej, która będzie bezpośrednio skierowana do dzieci, czyli używająca słów: "kup ten produkt" lub bliskoznacznej formuły, i która odwołuje się do dziecięcego portfela.
Tymczasem nie sposób uchronić dziś dziecka przed kontaktem z reklamą. Trzy lata temu do szkół podstawowych i liceów dotarły schoolboardy - tablice wielkości metra kwadratowego, a na nich reklamy kosmetyków, filmów, sprzętu gospodarstwa domowego, a nawet ubezpieczeń. Ostatnio tygodnik "Nowe Państwo" ujawnił, że agencje reklamowe przygotowują się do walki o jeszcze młodszych klientów. Toczą już rozmowy o zamieszczeniu podobnych tablic w przedszkolach.
Stawka jest wysoka. Według szacunków Instytutu Rynku Wewnętrznego i Konsumpcji zakupy dorosłych klientów realizowane pod wpływem lub przy współudziale dzieci sięgają 10 procent wartości rynku sprzedaży detalicznej. Amerykanie już trzydzieści lat temu ukuli slogan podsumowujący takie zjawisko: "Na rynku dzieci są rodzicami dla swoich rodziców".
Poza kontrolą
Głównym przekazem reklamowym jest wciąż jeszcze telewizja. Niektórzy obawiają się, że dużo gorsze (bo pozostające praktycznie poza kontrolą rodziców) skutki może przynieść wkrótce reklama w Internecie. Dziś rodzic zaszokowany reklamą środków antykoncepcyjnych w tygodniku "Bravo Girl" może wyperswadować dziesięcioletniej dziewczynce dalsze kupowanie podobnych periodyków. A przynajmniej - przeglądając takie pisma - ma świadomość, że takie reklamy się zdarzają. Tymczasem o treści reklamy internetowej rodzice mogą nie wiedzieć, bo trafia ona bezpośrednio do użytkownika komputera, na przykład jako dodatek do bezpłatnej poczty elektronicznej od koleżanki.
Pod większą kontrolą pozostaje telewizyjny przekaz reklamowy. Pod warunkiem że dziecko ogląda telewizję w obecności dorosłych, a to zdarza się coraz rzadziej. Podczas badań wpływu reklamy na dziecko przeprowadzonych wśród pięcio- i dziesięciolatków przez dr. Pawła Kossowskiego z UW okazało się, że co dziesiąte badane dziecko miało własny telewizor, a część nawet magnetowid.
Zabawa w zabijanie
Z polskich badań wynika, że do osiemnastego roku życia dziecko może obejrzeć około 250 tys. aktów agresji. - Przeprowadzono tysiące badań i dzisiaj już nie da się podważyć wpływu oglądanej przemocy na widza - mówi dr Zubrzycka. U niektórych powoduje wzrost agresji. U wszystkich osłabia wrażliwość i hamulce kontrolujące agresję. Najbardziej podatne na wpływ oglądanej przemocy są dzieci między ósmym i dwunastym rokiem życia, niezależnie od płci, zwłaszcza jeśli same bywają bite, gorzej się uczą i nie są zbyt popularne wśród rówieśników.
Ale - według profesor Marii Braun-Gałkowskiej z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego - istnieje coś gorszego od przemocy oferowanej przez telewizję. To przemoc, na której oparta jest większość (mówi się o 80 proc.) gier komputerowych. Grające dziecko nie tylko bowiem ogląda agresywne zachowania i oswaja się z nimi, ale w nich aktywnie uczestniczy.
Z badań przeprowadzonych w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim wynika, że dzieci ćwiczące się w komputerowym zabijaniu (średnio 30 godzin tygodniowo przed komputerem) cechują się większą agresywnością, słabą wrażliwością moralną, mają zaburzone więzi społeczne, nastawione są głównie na posiadanie przedmiotów i nie widzą w tym nic złego. W rezultacie w dorosłym życiu bliskie im będą zachowania psychopatyczne. Nie znają poczucia empatii, więc łatwiej im będzie krzywdzić innych, dbać będą przede wszystkim o siebie i siebie będą cenić najbardziej.
Coraz częściej po gry komputerowe sięgają dziewczęta. Wabią je ich szokujące reklamówki. Na jednej z nich skąpo odziana kobieta (w zasadzie każdy element jej stroju służy głównie jako przechowalnia nabojów, luf i podobnych akcesoriów) z przewieszonym karabinem przez ramię trzyma w ręku urwaną głowę swojej przeciwniczki. - Jakimi kobietami będą w przyszłości dziewczynki, do których dziś trafia taki przekaz - pytała profesor Braun-Gałkowska na promocji swej książki "Zabawa w zabijanie".
Nie trzeba być najlepszym
Jakie będą w przyszłości dziewczynki, jeszcze nie wiadomo, ale już wiemy, że nastoletnie życie wywołuje u młodych bardzo poważne stresy. Z opublikowanego właśnie międzynarodowego raportu Światowej Organizacji Zdrowia wynika, że polskie dzieci znajdują się w ścisłej czołówce nastolatków zażywających środki uspokajające. Badano dzieci z 25 krajów Europy oraz Izraela, Kanady i Stanów Zjednoczonych w latach 1997 - 1998.
W kategorii jedenastolatków polskie dzieci uplasowały się na trzecim miejscu - wyprzedzają je tylko równolatki z Izraela i Grenlandii. W starszych grupach wiekowych (trzynastolatki i piętnastolatki) polscy uczniowie znaleźli się na czwartym miejscu, bo wyprzedziły je nastolatki z Rosji.
Dlaczego tak się dzieje? - Małe dzieci nie wytrzymują tak wielkich obciążeń, jakimi obarczają je rodzice, szkoła, otoczenie - przypuszcza psychoterapeutka Maja Szafran. Ich sytuacja upodabnia się do presji wywieranej na młodych Japończyków (japońskie nastolatki nie były badane przez WHO), którzy od dzieciństwa przygotowywani są do kariery. I naszym dzieciom rodzice wpajają przekonanie, że muszą być naj. Podobne oczekiwanie formułują rówieśnicy, bo to najlepsi są najłatwiej przez nich akceptowani. Najlepsi będą mieli najlepsze perspektywy, najlepszą pracę, największe pieniądze. - Wśród dzieci, z którymi pracuje, są i takie, dla których wielkim problemem jest mocna piątka. To, że nie dostały z jakiegoś przedmiotu szóstki, staje się tragedią - mówi psychoterapeutka.
- Wychowanie nie polega na realizacji planów rodziców, oczekiwaniu, że dziecko weźmie udział w wyścigu szczurów i będzie najlepsze - podkreśla Szafran. - Ważniejsze jest stymulowanie jego rozwoju i pomaganie mu, by poszło własną drogą.
|
W dziecięcym świecie wartości coraz mniej liczą się dobroć, uczciwość, tolerancja, bycie fair. Najważniejsze stają się rywalizacja i sukces. Zmienia się model wychowania dzieci, bo dzieci stały się inne. Od rana do nocy poddawane są presji, by jak najwięcej mieć. Tak mówi też wielu rodziców, którzy szybko wzbogacili się i dzięki temu zdobyli wysoką pozycję społeczną. Są dla dzieci najlepszym dowodem, że liczy się nie to, co mamy w głowie, ale ile w portfelu. Dziś górą jest człowiek silny i mający pieniądze. Nonszalancja, chamstwo, brak strachu przed nauczycielami - takie rzeczy spychały kiedyś młodego człowieka na margines klasy. Teraz właśnie taki nastolatek jest popularny i cieszy się prestiżem w grupie, a nie dziecko, które jest mądre i zdolne.
Taki styl życia - nie "być", a "mieć" - utrwala między innymi reklama. Promowany w niej wysoki standard materialny staje się wyznacznikiem wartości człowieka, a konkurencja staje się głównym mechanizmem kształtującym relacje międzyludzkie. To reklama sprawia, że zacierają się granice między przedsiębiorczością a sprytem, wartością nie jest praca, a wyłącznie efektowny sukces. na promowanym w reklamach modelu życia najszybciej wzorują się nastolatki, które ze swej natury poszukują łatwych rozwiązań. W rezultacie od ilości i jakości posiadanych rzeczy materialnych zależy pozycja młodego człowieka w grupie rówieśników. Według badaczy reklama jest dziś najpowszechniejszą formą inicjacji kulturalnej, która wypiera tradycyjne bajki. reklama jest źródłem wiedzy o wzorach zachowań i wartościach. Sceptyczny stosunek do reklamy pojawia się u nastolatków, ale trudno ocenić, w jakim stopniu jest prawdziwy, dorośli bowiem także deklarują obojętność wobec takiego przekazu, a jednocześnie mimowolnie mu ulegają. Psychologowie zwracają uwagę na przewagę negatywnych skutków reklam - pokazują świat fałszywych wartości, kierują uwagę dziecka na zbędne przedmioty i sugerują, że posiadanie rzeczy świadczy o jego pozycji. Wychowanie nie polega na realizacji planów rodziców, oczekiwaniu, że dziecko weźmie udział w wyścigu szczurów i będzie najlepsze. Ważniejsze jest stymulowanie jego rozwoju i pomaganie mu, by poszło własną drogą.
|
ROZMOWA
Joram Bronowski, izraelski krytyk: Teatr był źle widziany przez Żydów. Uznawano go za przejaw obcej tradycji Greków
Biblia nie uznaje tragedii
Habima była uważana za teatr diasporowy
FOT. HABIMA
Jaka jest obecnie kondycja teatru w Izraelu?
JORAM BRONOWSKI: Jak zawsze, kryzysowa. Coraz mniej Izraelczyków mówi po hebrajsku. Duża część imigrantów, w tym milionowa rzesza przybyła z byłego Związku Radzieckiego, patrzy na tutejsze dziedzictwo z góry. Utworzony na przedmieściach Tel Awiwu, w Jaffie, przez moskiewskich aktorów Teatr Geszer, czyli Most, wystawia sztuki głównie po rosyjsku. Starają się nauczyć hebrajskiego, ale robią to z niechęcią, z obowiązku. Ostatnio wystawili adaptację "Opowiadań odeskich" Babla. Połączyli w ten sposób tradycję rosyjską i żydowską. Grają też "Zmierzch" Babla, także klasykę, którą ceniono w sowieckich teatrach - Czechowa, Moliera i Szekspira. Grają w bardzo pięknej sali, a poza zyskami z kasy otrzymują też państwowe dotacje. Tak jak wszystkie teatry. Same by się nie utrzymały, a rosyjscy imigranci grają w każdym z większych miast.
A sceny hebrajskojęzyczne?
Status sceny narodowej ma Habima w Tel Awiwie. Powstała w Moskwie tuż po rewolucji bolszewickiej, a wśród jej twórców byli najwięksi sowieccy reżyserzy - Stanisławski, Wachtangow. Pierwsza grupa aktorów przyjechała do Izraela w latach trzydziestych. Było to w czasie wielkiego światowego tournée. Wcześniej, w latach dwudziestych, Habima odwiedziła również Polskę. Boy pisał wtedy recenzję z "Dybuka" An-skiego. Do najważniejszych aktorów należeli Hana Rowina i Aharon Meskin.
Jak Habima przeżyła drugą wojnę światową?
Społeczność izraelska była odcięta od świata i znajdowała się w kleszczach. Z jednej strony zagrażała jej zbliżająca się niemiecka armia Rommla, z drugiej okupanci brytyjscy, którzy nie zgadzali się na istnienie państwa żydowskiego. Ale paradoksalnie był to czas rozkwitu kultury żydowskiej. Była sztandarem wolności, ludzie kochali teatr i literaturę. Nielegalnie imigrowało do Izraela wielu intelektualistów żydowskich. Dla potrzeb sceny pisali najwięksi poeci: Natan Alterman i Awraham Szlonski. To właśnie Alterman przetłumaczył Moliera i Szekspira, stworzył kanon klasyki teatralnej w języku hebrajskim. Pod koniec lat czterdziestych młode pokolenie teatralne zbuntowało się przeciwko teatrowi klasycznemu, akademickiemu, który uosabiała Habima. Młodzi stworzyli własną scenę. Tak powstał Teatr Kameralny, który działa do dzisiaj w Tel Awiwie.
Czym jeszcze odróżniał się od Habimy?
Habima była uważana za teatr diasporowy. Młode pokolenie chciało stworzyć coś oryginalnego, co miałoby już korzenie w nowym państwie. Takim zewnętrznym przejawem walki ze starym teatrem było m.in. naśmiewanie się z rosyjskiego akcentu aktorów Habimy. Młodzi urodzili się w Izraelu, chociaż ich główna diva Hana Maron, jedna z najważniejszych postaci życia teatralnego lat 50. i 60., pochodziła z Niemiec. Żyje do dziś i poniekąd jest bohaterką narodową. Stała się ofiarą ataku terrorystycznego na lotnisku w Monachium. Straciła wtedy nogę.
Jaki repertuar grali aktorzy Teatru Kameralnego?
Warto wspomnieć o sztuce młodego Mosze Szamira "Szedł przez pola". To była sztuka na modłę sowieckiego produkcyjniaka, o kibucu, ale powstała już w Izraelu i mówiła o tutejszym życiu. Z biegiem lat i Kameralny zaczął grać klasykę, teatry wymieniały się repertuarem i dziś trudno mówić o jakiejś specjalizacji, różnicach.
Który z autorów stworzył fundamenty współczesnej izraelskiej dramaturgii?
Nissim Aloni. Zaczął wystawiać w połowie lat pięćdziesiątych, zarówno w Habimie, jak i Kameralnym. Zmarł w zeszłym roku. W jego dramaturgii było coś z Felliniego. Wyrastała z poetyki jarmarku. Często wykorzystywał wątki baśniowe, swoimi bohaterami czynił królów, książąt, ale silnie związany był z rzeczywistością Izraela. Bardzo wzbogacił język hebrajskiego teatru, miał wspaniałe poczucie humoru. Za jedną z jego najważniejszych sztuk wypada uznać "Najokrutniejszy jest Król". Odbierano ją jako zawoalowaną satyrę na Ben Guriona. To były czasy, kiedy zaczęto pokpiwać z założyciela państwa Izrael, który był postacią nieco bolszewicką. W późniejszym okresie Aloni napisał wiele sztuk w czechowowskim klimacie, w tym "Ciocię Lizę". Zagrała ją właśnie Hana Rowina i była to jej ostatnia wielka rola w Habimie.
A Chanoc Levin?
Jest również poetą, reżyserem, objawił się w czasie wojny sześciodniowej w 1967 r. Zasłynął jako autor czarnych komedii, bardzo obscenicznych, lewicowych. Już pierwsza jego sztuka "Królowa wanny" wywołała polityczny skandal. Najogólniej mówiąc, Levin w groteskowy sposób przetworzył w niej mit ofiary Izaaka. Bodaj najważniejszy w historii Izraela, bo tu ciągle giną młodzi ludzie składani na ołtarzu ojczyzny. Przedstawiciele rządu, włącznie z ministrem obrony Mosze Dajanem opuszczali premierę trzaskając drzwiami. Levin był wtedy młodym chłopcem, ale przez ostatnie trzydzieści lat wyrósł na główną postać izraelskiego teatru, przy której zbladła gwiazda Aloniego.
Czy "Dybuk" An-skiego jest pierwszym ważnym dziełem teatru żydowskiego?
"Dybuk" powstał w jidysz i został przełożony na hebrajski przez jednego z twórców nowoczesnego hebrajskiego, słynnego poetę narodowego Bialika. Wcześniej jednak przełożono "Celestynę" Rojasa, który był marranem, Żydem hiszpańskim. Warto wspomnieć o komedii "Śmiech wokół małżeństwa", która powstała w XVII wieku we Włoszech, z licznymi wpływami comedia dell'arte. Została napisana w części po aramejsku. Jest to język pokrewny semickiemu. To główny język literatury talmudycznej. Przechowało się w nim wiele ksiąg Biblii. Dwadzieścia lat temu "Śmiech wokół małżeństwa" odnowił na scenie młody reżyser izraelski Omri Nican.
Nie byłoby współczesnego teatru izraelskiego bez odnowionego języka hebrajskiego. Kiedy rozpoczął się ten proces?
W latach 80. ubiegłego wieku. Po hebrajsku, a więc językiem Biblii, zaczęła mówić wtedy inteligencja żydowska. Już później osiadała w dzielnicy Tel Awiwu, która nazywa się Oazą Sprawiedliwości. Tam, na początku swojego pobytu w Izraelu, zamieszkał żydowski noblista Szmuel Josef Agnon.
Jakie są korzenie teatru w jidysz?
Jidysz był mieszaniną dolnoniemieckiego z naleciałościami słowiańskimi. Uprawiany w nim teatr przypominał jasełka i zrodził się dość późno, bo w wieku XVII i XVIII w polskich miasteczkach. Był związany z ludowym świętem głupców - Purim. Miał charakter jarmarczny. Jedną z jego głównych postaci stał się Hirszełe z Ostropola, postać zaczerpnięta z chasydyzmu, później pojawiająca się w opowiadaniach Babla, ktoś w rodzaju żydowskiego Dyla Sowizdrzała.
Czy jidysz jest dziś językiem martwym?
Jeszcze niedawno uważano, że jest na wymarciu, ale ostatnio odradza się. Można z niego zdawać maturę. Właśnie w tym roku obchodzona jest sto czterdziesta rocznica urodzin największego pisarza jidysz Szaloma Alejchema, również dramaturga. Bardzo dużo mówi się o nim w telewizji, jest także obecny w teatrze. Zwłaszcza w skupiskach żydowskich w Nowym Jorku, Buenos Aires, mniej w Londynie, bo Żydzi angielscy są silnie zasymilowani. Mało tam biedoty, a to właśnie biedota mówiła głównie w jidysz.
Zasady religii judaistycznej sprawiły, że teatr nie jest chyba częścią jej dziedzictwa?
Judaizm nie uznaje takiej kategorii jak fatum, która stała się podstawowym pojęciem starożytnego dramatu. Najbardziej tragiczna w potocznym mniemaniu postać biblijna, jaką jest Hiob, w porządku religijnym nie ma losu tragicznego. Nie ma też w Biblii absurdu, jest kara, ale i nagroda. Teatr był źle widziany przez Żydów. Uznawano go za przejaw obcej tradycji Greków. A jednak żył w Aleksandrii Żyd zwany Ezechielem z Egiptu, który pisał sztuki na tematy biblijne, ale po grecku. Dlatego nie jest uważany za współtwórcę kultury żydowskiej, lecz hellenistycznej.
Czy dzisiaj, w nowożytnym Izraelu zmienił się stosunek rabinów do teatru?
Raczej pozostał negatywny. Nie interesują się teatrem, nie bywają w nim.
Czy dramaturgia polska jest chętnie grana przez izraelski teatr?
Wystawia się dużo sztuk. Niedawno Teatr Chanu zagrał w Jerozolimie "Iwonę, księżniczkę Burgunda". Dwadzieścia lat temu grał ją Teatr Kameralny. Grany był Mrożek i "Kartoteka" Różewicza. Ale zdecydowanie silniejsze są jednak tradycje i wpływy rosyjskie.
Rozmawiał Jacek Cieślak
Joram Bronowski, ur. w 1948 r., od 1958 w Izraelu. Dziennikarz niezależnej gazety "Haarec". Krytyk literacki oraz tłumacz z literatur starożytnych, jak również z polskiego, francuskiego, angielskiego. Mieszka w Tel Awiwie.
|
Jaka jest obecnie kondycja teatru w Izraelu?
JORAM BRONOWSKI: Jak zawsze, kryzysowa. Coraz mniej Izraelczyków mówi po hebrajsku. Utworzony na przedmieściach Tel Awiwu, w Jaffie, przez moskiewskich aktorów Teatr Geszer wystawia sztuki głównie po rosyjsku.
A sceny hebrajskojęzyczne?
Status sceny narodowej ma Habima w Tel Awiwie.
Który z autorów stworzył fundamenty współczesnej izraelskiej dramaturgii?
Nissim Aloni. Zaczął wystawiać w połowie lat pięćdziesiątych, zarówno w Habimie, jak i Kameralnym. Zmarł w zeszłym roku.
Zasady religii judaistycznej sprawiły, że teatr nie jest chyba częścią jej dziedzictwa?
Teatr był źle widziany przez Żydów. Uznawano go za przejaw obcej tradycji Greków.
Czy dzisiaj, w nowożytnym Izraelu zmienił się stosunek rabinów do teatru?
Raczej pozostał negatywny. Nie interesują się teatrem, nie bywają w nim.
|
POLSKA - UNIA
Tam, gdzie ziemia jest częścią obrotu kapitałem, nie ma możliwości, aby ów obrót hamować administracyjnie
Anachroniczna walka o ziemię
RYS. TOMASZ NIEWIADOMSKI
KLAUS BACHMANN
W negocjacjach z UE Polska ubiega się o pięcioletni okres przejściowy dla sprzedaży nieruchomości miejskich pod inwestycje i osiemnastoletni okres przejściowy dla gruntów rolnych i lasów. Jednak cel, do którego zmierza polski rząd, dałoby się łatwiej osiągnąć poprzez uchwalenie nowocześniejszej i bardziej realistycznej ustawy o obrocie nieruchomościami.
Ustawa jest nieprecyzyjna. Dacze na terenach odrolnionych nie są bowiem objęte wnioskiem. Również niewiele wyjaśnia twierdzenie, że w polskim wniosku chodzi o dalsze obowiązywanie obecnej ustawy o sprzedaży nieruchomości obcokrajowcom po przystąpieniu do UE. Pojęcie "inwestycja", zasadnicze dla wniosku o okres przejściowy, w ogóle nie pojawia się w ustawie. Niejasne jest też, jaka część ustawy miałaby obowiązywać jeszcze przez pięć lat, a jaka część przez osiemnaście lat.
Nieracjonalne ograniczenia
Ustawa w obecnym brzmieniu i tak nie przeżyje negocjacji z UE, ponieważ znacznie odbiega od zasad stosowanych przez inne kraje UE, które w przeszłości uzyskały okresy przejściowe. Podczas gdy w Austrii i Danii ograniczenia w obrocie nieruchomościami są regionalnie regulowane, polska ustawa traktuje wszystkie regiony jednakowo, niezależne od tego, czy większy popyt na ziemię byłby tam korzystny, czy nie. W ten sposób tymi samymi ograniczeniami objęte są tereny upadłych pegeerów, gdzie napływ kapitału z zewnątrz mógłby rozwiązać problem strukturalnego bezrobocia, i wysoce atrakcyjne działki nad Bałtykiem, gdzie zbyt duży napływ kupców grozi wzrostem cen, wyparciem miejscowych mieszkańców i ekologicznymi problemami.
Ustawa nie rozgranicza obcokrajowców z UE i obcokrajowców spoza niej, rozróżnia ich co prawda według statusu prawnego (czy mają kartę stałego pobytu), ale nie według stałego miejsca zamieszkania. Zawiera też anachroniczne ograniczenia obrotu nieruchomościami w strefie nadgranicznej, które Europejski Trybunał Sprawiedliwości uznał już kilka lat temu w przypadku Grecji za niezgodne z prawem europejskim. To wszystko jednak przesłania fakt, że cel, do którego zmierza polski rząd, da się łatwiej osiągnąć bez okresu przejściowego, poprzez uchwalenie nowocześniejszej i bardziej realistycznej ustawy regulującej obrót nieruchomościami. Byłoby to skuteczniejsze, zgodne z prawem europejskim i znacznie bardziej strawne dla negocjatorów "piętnastki".
Jeżeli nie przez drzwi, to przez okno
Po przystąpieniu do UE żaden okres przejściowy i żadna polska ustawa nie będą w stanie zapobiec wzrostowi cen nieruchomości - tak samo jak obecna ustawa o sprzedaży nieruchomości cudzoziemcom nie zapobiegła wzrostowi cen gruntów. Wzrost cen nie zależy bowiem od tego, czy bogaci kupcy będą kupować legalnie lub nielegalnie, lecz od tego, czy jest większy popyt, czy nie. Załóżmy, że polskiemu rządowi uda się przeforsować swój wniosek o okres przejściowy i że obejmie on też działki rekreacyjne i dacze. Wtedy zachodnia firma nie mogłaby bez zezwolenia kupić dużej działki rolnej na Mazurach.
Ale polska firma mogłaby całkiem legalnie kupić na przykład dwieście tysięcy hektarów, a potem wypuścić akcje na giełdzie w Londynie, gdzie również całkiem legalnie może je objąć w stu procentach zagraniczny inwestor. Bez zezwolenia, ponieważ polskie prawo po przystąpieniu do UE nie może zakazać notowania akcji polskiej firmy na zagranicznej giełdzie, a brytyjskie prawo nie zakazuje przejęcia notowanej tam firmy przez kapitał zagraniczny. Zresztą byłoby to bardzo zabawne, gdyby na przykład niemiecka firma chcąca kupić akcje notowane na londyńskiej giełdzie musiała najpierw uzyskać zezwolenie na nabycie ziemi od polskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji.
Nie broni, lecz szkodzi
Widać jak na dłoni, że obecna ustawa o sprzedaży nieruchomości cudzoziemcom pochodzi z zupełnie innej epoki. Jak w świetle tej ustawy wygląda na przykład transakcja giełdowa, podczas której większość akcji firmy posiadającej ziemię w Polsce znajdzie się przez dwie godziny w rękach zagranicznego inwestora? Czy giełda zawiesza wtedy obrót na miesiąc, aby nowy inwestor mógł uzyskać odpowiednie zezwolenie? Czy MSWiA zamierza też blokować internetowy handel papierami wartościowymi, aby za każdym razem, kiedy rozproszeni akcjonariusze uczestniczący na przykład w przetargu internetowym przypadkiem - i być może wcale o tym nie wiedząc - nabywają razem więcej niż 50 procent kapitału polskiej firmy posiadającej nieruchomości?
Tam, gdzie ziemia i nieruchomości są częścią obrotu kapitałem, nie ma ani sensu, ani możliwości, aby ów obrót hamować administracyjnie. Obecnie MSWiA jest jeszcze w stanie opracować wnioski o zezwolenie na nabycie gruntów. Jeśli jednak Polska stanie się bardzo atrakcyjnym terenem dla inwestycji zagranicznych, to wydawanie zezwoleń stanie się albo fikcją, albo wielkim hamulcem tych inwestycji. Więcej, jeżeli Polska będzie objęta wszystkimi dotacjami Wspólnej Polityki Rolnej i opłacalność rolnictwa znacznie wzrośnie (o co zabiega polski rząd) - to i polskie grunty orne staną się atrakcyjne dla inwestorów zagranicznych, przyspieszy to koncentrację gruntów, a bezrobotni na wsi znajdą nowe miejsca pracy, ponieważ wieś będzie miała większą siłę nabywczą. Jeżeli UE pozbawi polskich rolników dobrodziejstw Wspólnej Polityki Rolnej, to nie będzie powodu, dla którego zagraniczni inwestorzy mieliby tu kupować więcej niż dotychczas.
Nieruchomości rolne i nierolne
Mimo wszystko istnieje jednak parę powodów, dla których utrzymanie pewnej kontroli nad obrotem nieruchomości może być korzystne. Restrukturyzacji rolnictwa będzie towarzyszyć komasacja gruntów. Nagły wzrost cen może ją utrudnić, szczególnie wtedy, kiedy transakcje nieruchomościami nierolnymi będą silnie wpływały na poziom cen nieruchomości rolnych. Jeżeli w ramach komasacji gruntów rolnik chciałby objąć dodatkową działkę, a tuż przedtem wieść o usytuowaniu supermarketu w okolicach spowodowałaby nagły wzrost cen, to ów rolnik musiałby dużo dopłacić lub zdecydować się na mniejszą działkę. Można tego uniknąć, oddzielając rynek ziemi rolnej od ziemi nierolnej. Jeżeli Polska przejmie acquis communitaire z zakresu Wspólnej Polityki Rolnej, to bardzo trudno będzie nierolnikom kupić ziemię rolną w celach spekulacyjnych. Wtedy też wzrost cen ziemi odrolnionej nie będzie już tak wpływać na poziom cen gruntów ornych jak dziś.
Pochodzenie i popyt na ziemię
Problemy, które może spowodować liberalizacja handlu nieruchomościami, nie wiążą się z pochodzeniem nabywców. Są one wywołane nagłym wzrostem popytu na ziemię - obojętnie, czy stoją za tym niemieccy, angielscy, czy polscy klienci. Dlatego też nie ma sensu, aby z przyczyn ekonomicznych ograniczyć obrót nieruchomościami według obywatelstwa potencjalnego nabywcy. Stosowanie "klucza obywatelskiego" ma sens, ale w innych przypadkach.
Duży napływ obcokrajowców może stanowić problem społeczny, zwłaszcza na obszarach, na których ludność polska żyje dopiero od 1945 i ma - co łatwo udowodnić za pomocą badań socjologicznych - słabe poczucie zakorzenienia. Jest to sytuacja, która ani w Alzacji, ani na Majorce, ani na pograniczu niemiecko-duńskim nie ma miejsca i która może usprawiedliwić wyjątkowe rozwiązania. Jest to uzasadnienie przekonujące na terenach zachodnich, natomiast nie ma powodu, aby z tej przyczyny domagać się szczególnego traktowania na przykład Podlasia, Podkarpacia lub Gór Świętokrzyskich. Ograniczenia w nabywaniu gruntów nie muszą też stanowić bariery w osiedlaniu się większej liczby obcokrajowców na jakimś szczególnie atrakcyjnym terenie - mogą oni tam po prostu wynająć mieszkania, w wyniku czego wzrastają najpierw czynsze, a potem ceny nieruchomości, a temu ani obecna ustawa, ani jakikolwiek okres przejściowy nie zapobiegną.
Limity wzrostu cen
Podstawowym problemem w negocjacjach z UE nie jest więc, jak bronić się przed wykupem nieruchomości przez obcokrajowców. Nawet nie wstępując do UE, Polska nie mogłaby się przed tym skutecznie chronić. Musiałaby zamknąć się, wprowadzić samowystarczalność gospodarczą, wyłączyć się z międzynarodowego podziału pracy, znieść obrót giełdowy i zakazać używania Internetu. Podstawowym problemem jest natomiast, jak bronić się przed niektórymi negatywnymi następstwami ewentualnego gwałtownego wzrostu cen nieruchomości po przystąpieniu do UE.
Problemom wywołanym nagłym wzrostem popytu na nieruchomości można zapobiec za pomocą odpowiedniego mechanizmu przeglądowego, jaki zresztą polscy negocjatorzy sami zaproponowali w związku z okresami przejściowymi dotyczącymi ochrony środowiska. Mogłoby to wyglądać tak: Polska i UE ustalają pewne limity wzrostu cen na danym terenie (na przykład w powiatach). Jeśli wzrost cen w jednym powiecie będzie wyższy niż ów limit, MSWiA na wniosek starosty może ponownie wprowadzić obowiązek uzyskania pozwolenia na kupno nieruchomości przez osoby nie mieszkające na stałe w danym powiecie. Przepis ten nie stosuje sprzecznego z prawem europejskim "klucza obywatelskiego" i nie ogranicza swobody transferu kapitału dopóty, dopóki nie następuje istotnie zachwianie równowagi na rynku nieruchomości w danym powiecie. Do czasu pojawienia się rzeczywistego problemu praktyka będzie więc całkowicie zgodna z prawem europejskim. Lekkie naruszenie zasad Wspólnego Rynku - ale bez dyskryminacji według klucza obywatelskiego - następuje dopiero wtedy, kiedy rzeczywiście pojawi się problem. Obecne ustawodawstwo nakłada obowiązek uzyskania zezwolenia przez zagranicznego nabywcę nawet wtedy, kiedy jest on w całej Polsce jedynym chętnym do kupna jakiejś większej działki.
Problem wody i betonu
Pozostaje jeszcze wiele pozaekonomicznych problemów spowodowanych nagłym wzrostem popytu na nieruchomości, którym ani obecna ustawa, ani żaden okres przejściowy nie są w stanie zapobiec. Gwałtowny wzrost cen nieruchomości w Międzyzdrojach miał miejsce wskutek wielkiego popytu na "drugie miejsca zamieszkania" wśród berlińczyków, z których jednak wielu ma polskie paszporty. Problemem stają się tam nie konflikty narodowościowe lub komasacja gruntów (w obrębie Wolińskiego Parku Narodowego i tak nie ma rolnictwa), lecz brak wody pitnej i "zabetonowanie krajobrazu" - zjawiska znane skądinąd z wysp środziemnomorskich. Przed tym można się uchronić - ale nie za pomocą ustawy, która jedynie obcokrajowcom zakazuje zabetonowywanie polskiego Wybrzeża.
|
W negocjacjach z UE Polska ubiega się o pięcioletni okres przejściowy dla sprzedaży nieruchomości miejskich pod inwestycje i osiemnastoletni okres przejściowy dla gruntów rolnych i lasów. Jednak cel, do którego zmierza polski rząd, dałoby się łatwiej osiągnąć poprzez uchwalenie nowocześniejszej ustawy o obrocie nieruchomościami.Ustawa w obecnym brzmieniu traktuje wszystkie regiony jednakowo, niezależne od tego, czy większy popyt na ziemię byłby tam korzystny, czy nie. Ustawa nie rozgranicza obcokrajowców z UE i obcokrajowców spoza niej. Zawiera też anachroniczne ograniczenia obrotu nieruchomościami w strefie nadgranicznej.
Po przystąpieniu do UE żaden okres przejściowy i żadna polska ustawa nie będą w stanie zapobiec wzrostowi cen nieruchomości. Wzrost cen zależy bowiem od tego, czy jest większy popyt, czy nie. Tam, gdzie ziemia i nieruchomości są częścią obrotu kapitałem, nie ma ani sensu, ani możliwości, aby ów obrót hamować administracyjnie. Jeśli Polska stanie się atrakcyjnym terenem dla inwestycji zagranicznych, to wydawanie zezwoleń stanie się albo fikcją, albo hamulcem tych inwestycji.
istnieje jednak parę powodów, dla których utrzymanie pewnej kontroli nad obrotem nieruchomości może być korzystne. Restrukturyzacji rolnictwa będzie towarzyszyć komasacja gruntów. Nagły wzrost cen może ją utrudnić, szczególnie wtedy, kiedy transakcje nieruchomościami nierolnymi będą silnie wpływały na poziom cen nieruchomości rolnych. Można tego uniknąć, oddzielając rynek ziemi rolnej od ziemi nierolnej.
Problemy, które może spowodować liberalizacja handlu nieruchomościami, nie wiążą się z pochodzeniem nabywców. Są one wywołane nagłym wzrostem popytu na ziemię. Problemom wywołanym nagłym wzrostem popytu na nieruchomości można zapobiec za pomocą odpowiedniego mechanizmu przeglądowego. Mogłoby to wyglądać tak: Polska i UE ustalają pewne limity wzrostu cen w powiatach. Jeśli wzrost cen w jednym powiecie będzie wyższy niż ów limit, MSWiA może ponownie wprowadzić obowiązek uzyskania pozwolenia na kupno nieruchomości przez osoby nie mieszkające na stałe w danym powiecie.
|
PFRON sprzedał swoją najcenniejszą spółkę w tajemnicy, bez przetargu
Zagadka RON Leasing
W dniu powołaniu rządu Leszka Millera zarząd PFRON kierowany przez Waldemara Flügla (ZChN) zakończył negocjacje dotyczące sprzedaży spółki RON Leasing, należącej do funduszu. Trzy dni później sprzedał ją za 26 mln zł spółce z o.o. CLIF Investment, która ma spore kłopoty finansowe. O transakcji nie wiedziała rada nadzorcza funduszu ani pełnomocnik rządu ds. osób niepełnosprawnych.
Po pierwsze - Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych nie rozpisał przetargu na sprzedaż RON Leasing, nie było również żadnych ogłoszeń w prasie. Po drugie - negocjacje z nabywcą, toczone w szybkim tempie, zakończono w dniu uformowania nowego rządu, a umowę podpisano trzy dni później. Po trzecie - o sprzedaży spółki nie wiedziała rada nadzorcza funduszu ani pełnomocnik rządu ds. osób niepełnosprawnych. Po czwarte - nabywca, czyli CLIF Investment jest głównym udziałowcem giełdowej spółki CLiF (Centrum Leasingu i Finansów), której banki gremialnie odmawiają dalszego finansowania; sąd rozpatrywał wczoraj wniosek o ogłoszenie upadłości CLiF-a. Po piąte - spółka RON Leasing przynosiła zysk i co roku wpłacała do kasy PFRON tytułem dywidendy ponad milion złotych. Dlatego transakcja ta budzi kontrowersje.
- Wiadomość o sprzedaży RON Leasing była dla mnie jak grom z jasnego nieba - mówi Joanna Staręga-Piasek, pełnomocnik ds. osób niepełnosprawnych w rządzie Jerzego Buzka. - Stało się to w momencie, gdy zmieniali się pełnomocnicy rządu. Oceniam tę decyzję negatywnie.
- W sprawie RON Leasing zwrócę się do NIK o przeprowadzenie kontroli i ustalenie prawdziwej wartości tej spółki - zapowiada Anna Filek, posłanka SLD, od wielu lat działająca w środowisku osób niepełnosprawnych.
Ukarany prezes
Fundusz powołał do życia RON Leasing w 1996 roku, w czasach, gdy kierowali nim prezesi z namaszczenia SLD. Kapitał założycielski wynosił 20 mln zł; ponadto PFRON udzielił spółce pożyczek w wysokości 33 mln zł. Firma miała ułatwiać zakładom pracy chronionej leasing linii produkcyjnych, maszyn i urządzeń. Pracodawcy ją chwalili. Najwyższa Izba Kontroli krytykowała natomiast kontrakty menedżerskie podpisane przez PFRON z członkami zarządu RON Leasing - mieli oni otrzymać 200 tysięcy złotych tytułem odszkodowania w przypadku zwolnienia z pracy.
- Spółkę sprzedano poniżej jej wartości - twierdzi Jolanta Banach, pełnomocnik rządu ds. osób niepełnosprawnych. - Gdy się o tym dowiedziałam, zwróciłam się do rady nadzorczej PFRON z wnioskiem o wydanie opinii w sprawie odwołania pana Flügla z funkcji prezesa. Opinia była pozytywna i prezes został natychmiast odwołany.
Jak ustaliła "Rz" RON Leasing sprzedano o 2 mln zł taniej niż wynosił dolny próg "widełek cenowych" ustalonych przez biegłego. 12 września rada nadzorcza PFRON zgodziła się, aby spółkę sprzedać - nie było jednak wówczas mowy ani o cenie, ani o tym, kto będzie nabywcą.
- Nie mam sobie nic do zarzucenia, sprzedaż RON Leasing to nasz sukces - mówi Waldemar Flügel, były prezes PFRON. - Następuje konsolidacja spółek leasingowych i tak mała firma nie miałaby szans utrzymania się na rynku. Zakłady pracy chronionej, które były głównymi klientami RON Leasing, są w coraz gorszej kondycji. Gdybyśmy tej spółki nie sprzedali, to za rok nie byłaby nic warta.
Bankrut z pieniędzmi
Waldemar Flügel wyjaśnia, że zgodnie z ustawą o zamówieniach publicznych nie miał obowiązku ogłaszania przetargu. A zmiana rządu w chwili zakończenia negocjacji to czysty przypadek. Według Flügla RON Leasing wypracowywał zyski głównie na papierze.
- NIK, komisja sejmowa, nada nadzorcza i pełnomocnik rządu żądali od nas, abyśmy wycofywali się z działalności gospodarczej - mówi wiceprezes PFRON Marian Leszczyński, kierujący obecnie funduszem. - W sprawie RON Leasing powołaliśmy komisję, która wystąpiła do kilku potencjalnych nabywców. Oferta spółki CLIF Investment jako jedyna zawierała cenę.
RON Leasing jest winien PFRON 27 mln zł z tytułu pożyczek. - Jeśli CLIF Investment nie będzie spłacać pożyczek zgodnie z umową, przystąpimy do windykacji - zapowiada Leszczyński. - Maszyny leasingowane przez zakłady pracy chronionej są własnością PFRON, nie ma więc niebezpieczeństwa, że stracimy pieniądze.
Jolanta Banach chciała na początku listopada przeprowadzić kontrolę w RON Leasing i wstrzymać jej sprzedaż. Plan się jednak nie powiódł, gdyż nabywca zapłacił za spółkę 31 października, kilka dni przed terminem.
Marian Leszczyński zapewnia, że PFRON zaprosił CLIF Investment do rokowań, gdyż spółka ta - jako jedna z nielicznych - ma spore pieniądze, które może zainwestować.
CLIF Investment to spółka zależna od Piotra Büchnera. Ma 73 procent akcji spółki giełdowej CLiF, której sytuacja finansowa jest fatalna - firmie nie udało się zdobyć inwestora strategicznego, zaś banki wypowiedziały umowy finansujące jej działalność. W oświadczeniu przekazanym prasie 14 listopada Kredyt Bank, Polski Kredyt Bank, BGŻ, Bank Przemysłowo-Handlowy oraz Spółdzielczy Bank Ogrodniczy wezwały leasingobiorców, aby wpłacali raty na rachunki przez nie wskazane. Klienci CLiF-a obawiają się, że leasingowane przez nich maszyny mogą zostać zajęte przez banki.
Matka, córka i tłum wierzycieli
Wyniki finansowe giełdowego CLiF-a są złe - spółka ma 24 mln zł strat po trzech kwartałach 2001 r., zaś zobowiązania przekroczyły 240 mln zł.
- Problemy ma spółka-córka, my zaś sprzedaliśmy RON Leasing spółce-matce - mówi Waldemar Flügel. - Rodzice nie mogą odpowiadać za grzechy dzieci. Od spółki CLIF Investment otrzymaliśmy oświadczenie, że nie toczą się wobec niej żadne postępowania upadłościowe ani układowe.
Wczoraj warszawski Sąd Upadłościowy rozpatrywał wniosek trzech banków o ogłoszenie upadłości spółki-córki, a więc CLiF SA, będącej do niedawna w pierwszej dziesiątce w branży leasingowej. Sąd rozpatrywał jednocześnie złożony 15 października wniosek zarządu tej spółki o otwarcie postępowania układowego z wierzycielami, które miałoby objąć 230 mln zł długów.
Pełnomocnicy banków: Kredyt Banku SA, Polskiego Kredyt Banku SA i BGŻ wnosili o ogłoszenie upadłości spółki, twierdząc, że postępowanie układowe to gra na zwłokę i próba wymanewrowania wierzycieli. Argumentowali, że CLiF od września nie reguluje zobowiązań z tytułu wypowiedzianych spółce umów kredytowych, a księgowość CLiF-a jest prowadzona nierzetelna.
Prezes spółki Dariusz Baran bronił roztaczał wczoraj perspektywy zasilenia spółki kapitałem z zewnątrz, ale gdy pytano go o konkrety, nie miał czym się pochwalić. Przyznał, że obroty spółki zmniejszyły się w ostatnim roku o dwie trzecie. Ale zdaniem prezesa Barana, aktywa CLiF-a przewyższają jego zobowiązania, długi są "prawie płynnie" regulowane, spółka - choć wymaga sanacji - nie kwalifikuje się do upadłości. To banki mają być winne zapaści CLiF-a, gdyż od roku nie kredytują jego działalności, a bez kredytów w leasingu nie sposób funkcjonować.
Na sprawę przyszło kilkadziesiąt osób, głównie przedstawicieli wierzycieli CLiF-a. Z trudem mieścili się w sali. Rozstrzygnięcia sąd ogłosi w przyszłym tygodniu.
Leszek Kraskowski, DOM
|
W dniu powołaniu rządu Leszka Millera zarząd PFRON kierowany przez Waldemara Flügla (ZChN) zakończył negocjacje dotyczące sprzedaży spółki RON Leasing, należącej do funduszu. Trzy dni później sprzedał ją za 26 mln zł spółce z o.o. CLIF Investment, która ma spore kłopoty finansowe. O transakcji nie wiedziała rada nadzorcza funduszu ani pełnomocnik rządu ds. osób niepełnosprawnych. Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych nie rozpisał przetargu na sprzedaż RON Leasing, nie było również żadnych ogłoszeń w prasie. RON Leasing przynosiła zysk i co roku wpłacała do kasy PFRON tytułem dywidendy ponad milion złotych. Dlatego transakcja ta budzi kontrowersje.
|
SAMORZĄD
Prowincja może wkrótce utracić istotny motor dotychczasowego rozwoju
Wieści z gminy
WISŁA SURAŻSKA
Publiczna debata o samorządzie skoncentrowała się wokół nadmiernych wynagrodzeń. W Sejmie rozważane są różne projekty ich regulacji. Chociaż temat ten budzi społeczne emocje, nie stanowi istotnego problemu w skali kraju. Co więcej, odwraca uwagę od rzeczywistych problemów samorządu, które wymagają pilnych rozwiązań.
W przeciwnym wypadku może się zdarzyć, że w dążeniu do naprawiania samorządu i rozszerzenia go na wyższe szczeble, zniszczymy jedyny w pełni funkcjonujący jego szczebel podstawowy, czyli gminy.
Główny nurt debaty przebiega w Warszawie i dlatego oceny formułowane są z perspektywy stołecznego samorządu, który jest dość nietypowy dla reszty kraju. Warszawa ma po prostu niedobry samorząd. Rozwiązania strukturalne są tu tak zawiłe, że wyborca z trudem orientuje się, kogo i do jakich organów wybiera. To z kolei stawia niektóre jednostki samorządowe w mieście poza kontrolą wyborców i sprzyja politycznej korupcji. Należy tu oddzielić samorząd miejski i powiatowy od warszawskich gmin, gdzie samorząd jest bardziej profesjonalny i pozostaje w lepszym kontakcie z wyborcą.
Poza Warszawą problemy rażących wynagrodzeń pojawiły się dopiero po ostatnich wyborach. Ich bezpośrednią przyczyną jest ordynacja wyborcza, która w miastach o ponad 20 tysiącach mieszkańców uzależniła wielu działaczy samorządowych od partii politycznych. Przypuszczam, że płacowe żądania niektórych radnych są wynikiem wcześniejszych ustaleń wewnątrzpartyjnych. Takie uzależnienia są jednak znacznie częstsze w radach powiatowych i sejmikach wojewódzkich, aniżeli w miastach i gminach, gdzie radni są pod silniejszą kontrolą lokalnych społeczności. W nowych granicach administracyjnych brakuje jeszcze społecznej integracji, która stanowi warunek dobrego samorządu.
Ograniczenie wynagrodzeń w samorządzie ustawą nie rozwiąże problemów, których źródłem jest wadliwa struktura stołecznego samorządu oraz zła ordynacja wyborcza. Właściwym rozwiązaniem jest zmiana korupcjogennych struktur i ordynacji.
Degradacja najbardziej udanej instytucji
W samorządach gmin zaznacza się kilka niedobrych trendów, których utrwalenie może sprawić, że ta najbardziej udana instytucja III RP ulegnie degradacji. Diagnoza ta brzmi alarmistycznie, ale też są powody do alarmu.
Ważną cechą samorządów jest ich napęd inwestycyjny. Polski samorząd, jakkolwiek najbiedniejszy w całej Europie Centralnej, dorównywał do niedawna swym bogatszym sąsiadom z Czech i Węgier pod względem poziomu inwestowania w lokalną infrastrukturę.
Przyniosło to wymierne rezultaty w postaci poprawy warunków życia sporej części społeczeństwa. W większych miastach zmiany nie były aż tak spektakularne, lecz w najbardziej zacofanych częściach kraju pojawiły się po raz pierwszy bieżąca woda, gaz, kanalizacja, telefony czy nawet oczyszczalnie ścieków.
Co więcej, gminne inwestycje odznaczają się wysoką efektywnością, między innymi dlatego, że angażują się w nie często sami mieszkańcy zarówno poprzez składki, jak i przez bezpośredni udział w robotach wykończeniowych. Rośnie więc przy okazji lokalny kapitał społecznego zaangażowania, którego w Polsce tak bardzo brakuje.
Wydawać by się więc mogło, że wspieranie inwestycji samorządowych dyktuje zarówno interes gospodarczy, jak i żywotny interes społeczny. Jednak począwszy od 1998 r. inwestycje samorządowe wzrastają jedynie w miastach powyżej 100 tys. mieszkańców. W miastach od 40 do 100 tysięcy ich wzrost uległ zahamowaniu, natomiast w mniejszych miastach i gminach, a więc tam, gdzie inwestycje są najbardziej potrzebne, mamy do czynienia z ich spadkiem od 4 do 6 procent (dane za rok 1998).
Samorządowe plany inwestycyjne na rok 1999 nie są jeszcze dostępne w skali kraju, jednak przypuszczam, że spadek ten w roku bieżącym pogłębi się jeszcze bardziej.
Spadek dochodów własnych w małych gminach
Główną przyczyną spadku inwestycji samorządowych jest spadek dochodów własnych. Badania wykazały, że dochody własne są najsilniejszym stymulatorem inwestycji samorządowych, dlatego ich spadek jest trendem niepokojącym. Jest on największy w gminach poniżej 20 tys. mieszkańców (średnio 8 proc. w 1998 r.). W gminach wiejskich spadek dochodów własnych jest spowodowany coraz mniejszą ściągalnością podatku rolnego. Jak wiadomo, sytuacja rolników się pogarsza, co ma swoje konsekwencje dla dochodów gmin o charakterze rolniczym. Bezpośrednim środkiem zaradczym na spadek dochodów pochodzących z lokalnych podatków jest sprzedaż mienia komunalnego, ale jest to sztuka na jeden raz. Wyczerpują się również inne źródła, z których samorządy mogły pozyskać dodatkowe fundusze na finansowanie swoich inwestycji. Jeśli problem ten nie zostanie potraktowany poważnie już teraz, w ciągu najbliższych kilku lat polska prowincja utraci istotny motor swego dotychczasowego rozwoju - inwestycje samorządowe w lokalną infrastrukturę.
Byłoby to tym bardziej niebezpieczne, że ogólny wzrost gospodarczy skoncentrowany jest głównie w większych miastach, natomiast na wsi i w małych miasteczkach, a więc w przeważającej części kraju, jest on znacznie wolniejszy. Prawidłowość tę ilustruje coraz większe zróżnicowanie samorządowych udziałów w podatkach dochodowych od osób fizycznych i prawnych. Geograficzny rozkład tego zróżnicowania prezentuje mapa. Widać na niej wyraźnie, że pozostawienie lokalnego rozwoju na łasce mechanizmów rynkowych może jeszcze bardziej pogłębić terytorialne zróżnicowanie rozwojowe w kraju.
Do kogo należy kontrola
Samorząd jest jak dotychczas jedyną instytucją podejmującą racjonalne działania dla zmniejszenia różnic między miastem a wsią. Żadne centralnie powoływane agencje do rozwoju tego czy owego nie wykazały się dotychczas podobną skutecznością. Jest to zrozumiałe, zważywszy na to, że samorząd najlepiej reprezentuje interesy lokalnych społeczności i znajduje się pod ich kontrolą, czego nie można powiedzieć o żadnej innej instytucji. W przeciętnej gminie kontrola ta jest już dość dobra i wzrasta w miarę nabywania przez mieszkańców doświadczenia w posługiwaniu się mechanizmami lokalnej demokracji. Wszelkie ingerencje z centrum mogą jedynie zniekształcić stosunki między lokalną społecznością a wybieranym przez nią samorządem.
Dyscyplinę finansową samorządu kontrolują regionalne izby obrachunkowe, a zgodność jego działań z obowiązującym prawem - władze wojewódzkie. Jest to kontrola wystarczająca. Finansowa autonomia została gminom zagwarantowana konstytucyjnie. Jednak centrum wykorzystuje każdą okazję do ręcznego sterowania gminnymi finansami. Szczególną rolę odgrywa tu Ministerstwo Finansów. Formalnie zadaniem ministerstwa jest jedynie przekazywanie samorządom środków określonych ustawowo. W rzeczywistości od kilku lat urzędnicy Ministerstwa Finansów uzurpują sobie prawo do coraz bardziej szczegółowej kontroli samorządowych budżetów.
Rola Ministerstwa Finansów
Kontrola ta odbywa się na dwa sposoby. Po pierwsze, rosną wymogi ministerstwa dotyczące sprawozdawczości. Już teraz gminy muszą sprawozdawać o swych wydatkach nie tylko w przekroju rzeczowym (na co wydają pieniądze) i w działach (jakie jednostki je wydają), lecz również w układzie czasowym (kiedy dokładnie pieniądze są wydawane).
Na pytanie jednego ze skarbników, po co ministrowi te informacje, padło wyjaśnienie, że powinno to podnieść racjonalność gospodarowania środkami w gminach. Kto przyznał Ministerstwu Finansów taką funkcję wobec samorządu? O ile przedmiotem uzasadnionego zainteresowania ministra są poziom i obsługa zadłużenia w gminach, o tyle pozostała sprawozdawczość powinna zostać ograniczona do minimum.
Drugim sposobem sprawowania bezpośredniej kontroli nad finansami samorządowymi jest coraz bardziej uznaniowy sposób rozdziału środków, które przysługują gminom na mocy prawa. Przejawia się to między innymi w zmianie kryteriów ich naliczania, wydłużaniu kanałów ich rozprowadzania między urzędem skarbowym a gminą, zmianie ich tytułu, np. z dotacji celowych na subwencje. W tym ostatnim przypadku ogólna idea jest dobra. Subwencjami gmina może gospodarować jak chce, natomiast dotacje celowe powinna wydawać zgodnie z ich centralnym przeznaczeniem. Jednak w praktyce wygląda to odwrotnie.
Jeśli państwo powierza gminie określone zadania, to gmina ma ustawowo zapewnione pełne refinansowanie tych zadań z kasy państwowej. Nie można tych pieniędzy wydawać na inne cele, ale przynajmniej nie trzeba dopłacać do nich z gminnej kasy. Jeśli jednak finansowanie dodatkowych zadań odbywa się drogą subwencji, to znacznie trudniej ustalić, czy odpowiednie wydatki zostały właściwie oszacowane. Każda gmina z osobna może to sobie obliczyć, ale trudno o uzyskanie odpowiednich danych w skali kraju.
Na przykład trudno ocenić w skali kraju adekwatność wypłacanej gminom subwencji szkolnej, gdyż jest ona ujmowana w jednym paragrafie z pozostałymi subwencjami. W praktyce Ministerstwo Finansów poszerza sobie w ten sposób pole manewru w gminnych finansach.
Wskutek tego państwo zyskuje taniego administratora dla swych zadań, lecz samorząd jest dodatkowo obciążany finansowo i administracyjnie, i coraz mniej zasobów zostaje mu na zadania własne, w których nikt go nie zastąpi.
Autorka ([email protected]) prowadzi badania nad gospodarką samorządową na Uniwersytecie Europejskim we Florencji oraz kieruje Centrum Badań Regionalnych w Warszawie.
|
od 1998 inwestycje samorządowe wzrastają jedynie w miastach powyżej 100 tys. mieszkańców. w mniejszych miastach i gminach, tam, gdzie inwestycje są najbardziej potrzebne, mamy do czynienia z ich spadkiem.
Główną przyczyną spadku inwestycji samorządowych jest spadek dochodów własnych. od kilku lat urzędnicy Ministerstwa Finansów uzurpują sobie prawo do coraz bardziej szczegółowej kontroli samorządowych budżetów. samorząd jest dodatkowo obciążany finansowo i administracyjnie.
|
ROZMOWA
Ernesto Zedillo, prezydent Meksyku
Era demokratycznej normalności
Papież w Meksyku
Gdy przed kilkoma laty przeprowadzałam wywiad z pana poprzednikiem, Carlosem Salinasem de Gortari, znajdował się on u szczytu sławy, a świat zachwycał się "meksykańskim cudem gospodarczym" i panującą w pana kraju stabilizacją polityczną i społeczną. Co zostało z tej sławy, tego cudu, tej stabilizacji? Salinas ukrywa się za granicą. Meksyk przeżył krach finansowy. W stanach Chiapas, Guerrero, Oaxaca pojawiła się partyzantka....
ERNESTO ZEDILLO: Wprawdzie Meksyk przeżył trudne chwile, ale nie można pomijać milczeniem tego, co osiągnęliśmy w sferze politycznej, gospodarczej i społecznej. Gospodarka ewoluowała w sposób bardzo korzystny dzięki wprowadzeniu w życie - od początku kryzysu z 1995 roku - rygorystycznego programu oszczędnościowego, który narzucił ostrą dyscyplinę pieniężną i podatkową. Osiągnięciom w sferze gospodarczej towarzyszył postęp w innych dziedzinach. Reformy polityczne zagwarantowały bezwzględne poszanowanie pluralizmu i pełne zaufanie do procesów wyborczych. Obecna administracja zainicjowała również reformę wymiaru sprawiedliwości jako punkt wyjścia do umocnienia państwa prawa i zagwarantowania wszystkim Meksykanom równego traktowania. Właściwe funkcjonowanie wymiaru sprawiedliwości jest wszak jednym ze źródeł zaufania obywateli do instytucji publicznych. Proces transformacji ma na celu wzmacnianie autonomii, niezawisłości i profesjonalizmu organów wymiaru sprawiedliwości, a także zwiększanie skuteczności w zapobieganiu przestępstwom i ich ściganiu oraz w zwalczaniu przestępczości zorganizowanej.
Po Salinasie odziedziczył pan właśnie nie wyjaśnione zabójstwa polityczne, skorumpowany system sądowniczy, narkobiznes powiązany ze światem polityki... Co pan zrobił, by pozbyć się tej schedy?
W tym celu została zapoczątkowana reforma prawa, która zapewnia sądownictwu skuteczne mechanizmy kontrolowania władzy. W ciągu ostatniego roku opracowano też wiele projektów reformy konstytucji, mających na celu zwiększenie skuteczności instytucji, których zadaniem jest wymierzanie sprawiedliwości. Jest to odpowiedź na słuszne żądania społeczeństwa, by obywatelom zagwarantowano bezpieczeństwo, a przestępcy nie byli bezkarni. Cennym i nowatorskim instrumentem prawnym jest ustawa o zwalczaniu przestępczości zorganizowanej, która stworzyła nowe możliwości pociągania do odpowiedzialności kierownictwa organizacji przestępczych. Podjęto też energiczne działania na rzecz likwidacji głównych gangów handlarzy narkotyków i porywaczy, stanowiących poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego z racji destrukcyjnej władzy, jaką posiadają.
Pana partia rządzi nieprzerwanie w Meksyku od 70 lat. Przed ostatnimi wyborami wielu komentatorów mówiło, że dla odzyskania przez nią wiarygodności byłoby lepiej, gdyby je przegrała. Tak się jednak nie stało. Czy uważa pan, że mimo to Partia Rewolucyjno-Instytucjonalna nauczyła się demokracji? Chociażby dlatego, że utraciła bezwzględną większość w Kongresie...
Nigdzie na świecie przegrana jakiejś partii w wyborach nie jest warunkiem ustanowienia demokracji. Jest nim natomiast bezwzględne poszanowanie decyzji elektoratu. Demokracja zależy jednak nie tylko od rezultatów wyborów, lecz również od danych ludziom możliwości korzystania z lepszych pod każdym względem warunków życia.
W wyniku politycznego rozwoju Meksyku powstało społeczeństwo bardziej pluralistyczne, obywatelskie i krytyczne. Znalazło to odzwierciedlenie w wyższej frekwencji i ostrzejszej rywalizacji podczas ubiegłorocznych wyborów lokalnych. Meksyk przeżywa nową erę demokracji. Dowodem tego są wyjątkowo przejrzyste i uczciwe wybory z 1994 roku, w wyniku których zostałem prezydentem. Opozycja uzyskała przestrzeń do prowadzenia działalności politycznej, na przykład w Kongresie - o czym pani wspomniała - czy we władzach stanowych.
Powiedział pan, że pańskie pokolenie "będzie pierwszym, któremu uda się połączyć wzrost gospodarczy z pełną demokracją". Odebrano to jako przyznanie, że przed pana prezydenturą nie było w Meksyku demokracji.
Demokracja - w Meksyku czy gdzie indziej - to coś, co jest w ciągłej budowie, to proces podlegający stałemu doskonaleniu. Historia naszego kraju w tym stuleciu to historia budowania demokracji. Występowały w niej - oczywiście - niepowodzenia i przeciwności, ale czyniono także kroki, które stopniowo wzmacniały demokrację. Dziś żyjemy na szczęście w warunkach demokratycznej normalności. Procesy wyborcze mają nowe ramy prawne i instytucjonalne, sprawiedliwe dla wszystkich uczestników, jeśli chodzi o dostęp do mediów czy finansowanie kampanii.
Mamy też wyraźniejszy podział władz i wolne pod każdym względem środki masowego przekazu. Federalizm stał się faktem, podobnie jak możliwości demokratycznej alternatywy na wszystkich szczeblach władzy. To, co zostało jeszcze do zrobienia, zależy od wszystkich podmiotów życia politycznego, a nie wyłącznie od władzy wykonawczej, jak działo się do niedawna.
Przed mniej więcej rokiem opinią publiczną wstrząsnęła wieść o dokonanej z nieopisanym okrucieństwem w stanie Chiapas masakrze Indian. Partii rządzącej zarzucano, że tej zbrodni dokonano z jej błogosławieństwem.
Od początku stałem na stanowisku, że na ten zbrodniczy czyn należy odpowiedzieć stanowczym i surowym wymierzeniem winnym kary. Powiedziałem, że ci, którzy uczestniczyli w jego planowaniu i realizacji, powinni poczuć karzącą rękę sprawiedliwości, bez względu na to, z jakich środowisk społecznych, politycznych czy religijnych się wywodzą. Rząd nie pozostał bierny. Śledztwo wzięła w swoje ręce Prokuratura Generalna. Zatrzymano 97 osób, które już są sądzone. Znajduje się wśród nich 11 byłych urzędników państwowych.
Ale rozmowy między rządem i partyzantami w Chiapas utknęły w martwym punkcie...
Pokojowe rozwiązanie tego konfliktu jest priorytetem rządu w ramach określonych przez "ustawę na rzecz dialogu, pojednania i godnego pokoju w Chiapas". W ciągu ostatniego roku podjęto wiele inicjatyw w celu wznowienia dialogu. Ale nie było na nie odpowiedzi ze strony zapatystów. W czasie ostatniego spotkania parlamentarnej Komisji ds. Porozumienia i Pacyfikacji z Armią Wyzwolenia Narodowego im. Zapaty (EZLN) rząd próbował przekazać im kolejną propozycję. Deputowani powiedzieli, że zapatyści nie okazali najmniejszego zainteresowania wznowieniem pokojowego dialogu.
Jeśli chodzi o przeciwdziałanie ubóstwu, w jakim żyją mieszkańcy Chiapas, rząd nie będzie czekał na negocjacje. Opracowaliśmy strategię, która - realizowana we współpracy z władzami stanowymi - ma pomóc w zakończeniu konfliktu oraz pobudzić rozwój gospodarczy i społeczny regionu. Jest on stymulowany dzięki reagowaniu na żądania najbardziej opuszczonych i ubogich wspólnot. W minionym roku przedstawiciele rządu wielokrotnie odwiedzali ten region w celu podtrzymania dialogu z mieszkańcami.
Opowiadamy się za bezpośrednim dialogiem z EZLN, zmierzającym do ostatecznego rozwiązania konfliktu, bez zwycięzców ani zwyciężonych, bez warunków wstępnych, za dialogiem, podczas którego dojdzie do jasnej prezentacji stanowisk i ich konfrontacji z myślą o przezwyciężeniu różnic i wspólnym dążeniu do celu, jakim jest osiągnięcie godnego i sprawiedliwego pokoju w Chiapas. Wielokrotnie zapewniałem, że jestem gotów zaspokoić słuszne żądania wszystkich wspólnot indiańskich i zapewnić pełne respektowanie ich praw politycznych, gospodarczych, społecznych i kulturalnych.
Jedną z przyczyn rewolty w Chiapas było ubóstwo. Obiecywał pan, że z każdego peso, które wyda rząd, 56 centavos zostanie przeznaczonych na poprawę życia Meksykan...
Grupy etniczne z Chiapas są częścią wielokulturowej mozaiki Meksyku. Działania rządu zawsze zmierzały do poprawy poziomu życia wszystkich Meksykan. Wymagało to zapewnienia bezpieczeństwa i stabilności gospodarczej do utrzymania szybkiego, stałego wzrostu, który generowałby nowe miejsca dobrze opłacanej pracy oraz zasoby niezbędne do finansowania wydatków na cele socjalne. Jednocześnie doskonalono zdolności reagowania instytucji dzięki przekazywaniu władzom lokalnym uprawnień, obowiązków i funduszy.
Nasza strategia na rzecz rozwoju społecznego jest dwukierunkowa. Po pierwsze polega na zapewnieniu ludności oświaty, ochrony zdrowia, ubezpieczeń społecznych, mieszkań, przygotowania zawodowego oraz miejsc pracy i pełnych świadczeń pracowniczych. To plany średnio- i długoterminowe. Drugi kierunek działań to programy adresowane do Meksykan żyjących w skrajnej nędzy, którym trzeba zapewnić podstawową infrastrukturę i zwiększyć ich dochody przez zasiłki.
Na rozwój społeczny przeznaczamy w ramach wydatków publicznych coraz większe środki. W pierwszym półroczu 1998 roku sięgnęły one 148,98 miliardów pesos (1 USD = około 10 pesos przyp. MT-O) i stanowiły 60,7 proc. wydatków federacji.
Kryzys finansowy z grudnia 1994 roku ujawnił słabości meksykańskiej gospodarki, ukrywane przez poprzednią ekipę. Czy za pana rządów gospodarka stała się na tyle silna, by stawić czoło skutkom kryzysów azjatyckiego, rosyjskiego, itd.?
Uważam, że faktycznie mamy gospodarkę wystarczająco silną, by stawić czoło międzynarodowej niestabilności finansowej.
Potwierdziły to ostatnie lata. Już w 1996 roku odnotowaliśmy 5,2-procentowy wzrost gospodarczy, a w 1997 roku uzyskaliśmy najwyższy wskaźnik wzrostu w ciągu ostatnich 16 lat - 7 procent. W roku 1998, mimo spadku PKB o 1 procent z powodu obniżki cen ropy, w ciągu pierwszego półrocza mieliśmy wzrost 5,4 proc. - drugi pod względem wysokości wśród 15 największych gospodarek świata. Od 1995 roku powstało ponad 1,7 miliona nowych miejsc pracy.
Zawdzięczamy to w dużym stopniu temu, że jesteśmy teraz mniej zależni od eksportu ropy i mamy lepszy dostęp do rynków zagranicznych dzięki układom o wolnym handlu. Polityka liberalizacji handlu była jednym z kluczowych elementów uzdrawiania gospodarki. Gdyby nasze uzależnienie od eksportu ropy było takie jak w latach 80., to spadek cen tego surowca oznaczałby prawdziwą katastrofę dla całej gospodarki. Na szczęście zdołaliśmy włączyć do eksportu wiele innych branż, czego odzwierciedleniem jest fakt, iż 90 proc. eksportu stanowią obecnie wyroby przemysłowe.
Meksyk nie wydaje się przywiązywać wagi do współpracy z Europą Środkową i Wschodnią. Obroty z Polską są bardzo skromne. Czy to się zmieni?
Meksyk i Polska mają za sobą 70 lat stosunków dyplomatycznych. W tym czasie doszło do zacieśnienia więzów przyjaźni dzięki kulturze, sztuce, a przede wszystkim kontaktom międzyludzkim.
Niedawna wizyta premiera Jerzego Buzka w Meksyku zapoczątkowała nowy etap zrozumienia i współpracy. Jestem przekonany, że zbieżność w negocjacjach obu państw z Unią Europejską, silne więzy przyjaźni i wspólnota interesów mogą przyczynić się do zwielokrotnienia inwestycji i wymiany gospodarczej. Żywotne znaczenie ma niedawno podpisana umowa o unikaniu podwójnego opodatkowania. Oba rządy pracują nad poszerzeniem i aktualizacją ram prawnych współpracy w dziedzinie nauki i techniki oraz nad zacieśnieniem więzów kulturalnych. Jestem przekonany, że wynikiem intensywnej wymiany kulturalnej będzie równie owocna i intensywna współpraca w dziedzinie handlu i inwestycji.
rozmawiała: Małgorzata Tryc-Ostrowska
|
Ernesto Zedillo, prezydent Meksyku: Wprawdzie Meksyk przeżył trudne chwile, ale Gospodarka ewoluowała w sposób bardzo korzystny. Reformy polityczne zagwarantowały poszanowanie pluralizmu i zaufanie do procesów wyborczych.
Przed rokiem opinią publiczną wstrząsnęła wieść o dokonanej w stanie Chiapas masakrze Indian.
Rząd nie pozostał bierny.
Ale rozmowy między rządem i partyzantami w Chiapas utknęły w martwym punkcie...
podjęto wiele inicjatyw w celu wznowienia dialogu. Opracowaliśmy strategię, która ma pobudzić rozwój gospodarczy i społeczny regionu.
|
W 1960 roku, kiedy Czetwertyńscy udawali się na emigrację, zburzono pałacyk. Dla amerykańskich urzędników nie miało znaczenia to, że miał on wartość zabytkową. Dla rodziny szczególnie bolesne jest to, że wszystkie wartościowe przedmioty - ornamenty, rzeźby, kominki, kandelabry - zostały sprzedane na licytacji.
Czetwertyńscy kontra Stany Zjednoczone
Pod budynkiem ambasady USA w Warszawie, w miejscu w którym stał pałac rodziny Czetwertyńskich, w sierpniu 1997 zebrali się potomkowie i spadkobiercy rodziny. Na ręce urzędników ambasady przekazali list, w którym przypominali o prawie do utraconej posesji.
FOT. (C) RADOSŁAW PIETRUSZKA/PAP
ANNA ROGOZIńSKA-WICKERS
Z RAWDONU
Skromny parterowy dom z kortem tenisowym przy Rue de la Terrasse, w kanadyjskim miasteczku Rawdon, dzieli od ambasady amerykańskiej w Warszawie odległość ponad siedmiu tysięcy kilometrów. O ambasadzie i Warszawie mówi się tam jednak często.
Właścicielem domu jest Jan Czetwertyński, jeden ze spadkobierców roszczących sobie prawo do nieistniejącego już pałacyku w stylu renesansowym, który stał w Alejach Ujazdowskich pod numerem 31. Wyburzyli go Amerykanie po wydzierżawieniu posiadłości od rządu polskiego w 1956 roku, aby wybudować w tym miejscu betonowo-szklany budynek, pozbawiony jakiegokolwiek stylu.
Decyzja o złożeniu pozwu w sądzie w Nowym Jorku przeciwko rządowi USA przybliża rodzinie Czetwertyńskich odzyskanie tego, co utraciła, oraz sprawia, że w ciepłą lipcową sobotę mówi się o przeszłości więcej niż zwykle. Zwłaszcza że przy stole ustawionym na werandzie, z widokiem na wartką rzekę Quareau, która przepływa przez miasteczko, zebrało się aż sześcioro wnuków Róży Czetwertyńskiej, właścicielki skonfiskowanego pałacyku, trzy siostry Jana: Aniela, Dorota i Maruszka oraz dwóch braci, Albert i Sewer.
Sąd kapturowy
- Gdyby nie konfiskata pałacyku, jedynej własności, jaka pozostała w rękach rodziny po utracie majątków na Białorusi i Ukrainie, nigdy nie znaleźlibyśmy się w Kanadzie. Nasz ojciec po wyzwoleniu obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie, którego był więźniem, znalazł się w Anglii. Mama chciała wyjechać z Polski, żeby do niego dołączyć. Mieliśmy już nawet załatwione bilety na statek. Ojciec jednak uparł się, żeby wrócić do kraju - mówi Maruszka, trzecia pod względem starszeństwa. - Najpierw mieszkaliśmy w Gdyni. Potem przenieśliśmy się pod Warszawę, do Anina. Początkowo radziliśmy sobie nieźle. Głównym źródłem utrzymania był czynsz, jaki płaciło nam Polskie Radio, które mieściło się w pałacyku odebranym naszej babci. Było to 2000 złotych miesięcznie, co na owe czasy stanowiło bardzo dobrą pensję.
Albert Czetwertyński
FOT. MICHAŁ SADOWSKI
Dobry okres skończył się jednak w 1953 roku wraz z aresztowaniem Stanisława Czetwertyńskiego. Najbardziej przeżył to Sewer, który jako jedyny z rodzeństwa znajdował się w domu, kiedy o 6 rano do domu wpadli funkcjonariusze UB i zaczęli przeprowadzać rewizję. Sewer, który miał wówczas jedenaście lat, zobaczył, że na biurku znajduje się ilustracja przedstawiająca księdza Skorupkę błogosławiącego polskich żołnierzy idących do walki z bolszewikami. Złapał ją i schował pod poduszkę, na której usiadł. Nie ruszył się z niej, dopóki nie zakończono rewizji.
Pozostałe dzieci, które w tym czasie były na wakacjach w Bukowinie Tatrzańskiej, otrzymały od matki list wzywający do natychmiastowego powrotu. - Przez sześć miesięcy nie wiedzieliśmy, co się dzieje z ojcem. Nie znaliśmy przyczyny aresztowania i nie mieliśmy pojęcia, gdzie jest przetrzymywany. Dopiero od kogoś, kto został wypuszczony z więzienia, dowiedzieliśmy się, że jest na Rakowieckiej i że został skazany wyrokiem sądu kapturowego, to znaczy na tajnej rozprawie. Otrzymał wyrok 8 lat więzienia na podstawie fałszywego oskarżenia o szpiegostwo na rzecz wywiadu amerykańskiego i angielskiego. Odebrano mu też prawa obywatelskie i pozbawiono prawa do posiadania jakiejkolwiek własności - wspomina Albert, który w chwili aresztowania był o dwa lata starszy od Sewera.
Stanisław Czetwertyński spędził w wiezieniu prawie dwa lata. Zwolniono go w 1955 roku, kiedy zaczęła się polityczna odwilż, przyznając, że zarzuty o szpiegostwo okazały się bezpodstawne.
Zmowa czy przypadek
Podczas pobytu w więzieniu Stanisława Czetwertyńskiego rozpoczęto pertraktacje z rządem polskim o wydzierżawienie Amerykanom na 80 lat pałacyku i przylegających do niego terenów. Dzieci Stanisława uważają, że aresztowanie i wydzierżawienie posiadłości wkrótce potem miały ze sobą związek. - Ambasada amerykańska mieściła się w tym czasie w pałacu, który przed wojną należał do rodziny Dziewulskich. Po wojnie został on sprzedany Bułgarom, a ci podnajęli go Amerykanom. Kiedy jednak rząd amerykański zawetował przyjęcie Bułgarii do ONZ, Bułgarzy w rewanżu wypowiedzieli umowę. Zażądali, aby Amerykanie wyprowadzili się do końca 1955 roku. Znalezienie nowego miejsca w prestiżowym miejscu stało się wówczas dla nich sprawą pilną. Przypuszczamy, że rząd USA wywarł presję na rząd polski, aby ten zgodził się wydzierżawić pałacyk naszej babci, który znajdował się obok pałacu Dziewulskich. Polska była winna wówczas USA 50 mln dolarów za dostawy sprzętu wojskowego z demobilu, które nie były już potrzebne armii amerykańskiej. Jest na to dokument w Narodowych Archiwach Stanów Zjednoczonych z podpisem ówczesnego sekretarza stanu Johna Fostera Dullesa - mówi Albert. Aresztowanie ojca było na rękę władzom polskim i Amerykanom.
Albert wyjaśnia również, że przed aresztowaniem ojciec pracował dla Amerykanów, pomagając w organizowaniu dostaw żywności do Berlina Zachodniego. Żywność kupowano wówczas w Polsce, następnie przewożono statkami do Niemiec, a stamtąd dostarczano samolotami do amerykańskiej strefy. Kiedy jednak w rok po wyjściu z więzienia Stanisław Czetwertyński poszedł do ambasady Stanów Zjednoczonych, Amerykanie udali, że go nie poznają. Nie doszło również do spotkania zaaranżowanego za pośrednictwem ambasady belgijskiej (najstarsza siostra Izabela wyszła za mąż za Belga i mieszka w Brukseli). Ambasador Jacob Beam odwołał je, kiedy dowiedział się, co ma być tematem rozmowy.
Zmuszono nas do wyjazdu
W tym czasie pojawiła się możliwość emigracji do Kanady. Nie było jednak pewności, czy rodzina Czetwertyńskich otrzyma zgodę na wyjazd. - Nasza mama poszła do Biura Paszportowego, żeby dowiedzieć się, jak sprawa wygląda... Powiedziano jej, że dostaniemy paszporty, ale pod warunkiem, że wyjedziemy wszyscy. Albo wszyscy, albo nikt. Bardzo to przeżyłam - mówi Maruszka - byłam wtedy na drugim roku medycyny. Dostanie się na studia z takim pochodzeniem jak moje było wówczas bardzo trudne. Marzyłam o tym, żeby zostać chirurgiem. Ale nie mogłam zablokować wyjazdu całej rodzinie i powiedzieć, że zostanę w Polsce - mówi z wyraźną goryczą, chociaż od tego czasu upłynęło 41 lat. Również Albert, który studiował historię na Uniwersytecie Warszawskim, musiał przerwać studia. - Zmuszono nas do wyjazdu. Nie chcieliśmy tego robić - wtóruje siostrze.
Załatwianie formalności wyjazdowych zajęło trzy lata. W 1960 roku, kiedy Czetwertyńscy udawali się na emigrację, zburzono pałacyk. Dla amerykańskich urzędników nie miało znaczenia to, że miał on wartość zabytkową. Dla rodziny Czetwertyńskich szczególnie bolesne jest to, że wszystkie wartościowe przedmioty - ornamenty, rzeźby, kominki, kandelabry - zostały sprzedane na licytacji. - Nikt nawet nie próbował skontaktować się z nami - wtrąca Sewer.
Dolar dla księcia
Maruszka i Sewer przyjechali do Kanady jako pierwsi w grudniu 1960 roku. - Nie mogliśmy wyjechać wszyscy razem - tłumaczą - ponieważ nie starczyło pieniędzy na bilety na "Batory". W tym celu trzeba było sprzedać dom w Aninie, a ojciec nie chciał tego robić, dopóki nie mieliśmy paszportów w ręku. Bał się, że zostaniemy bez dachu nad głową. Wypadło na nas. Mieliśmy przygotować grunt dla pozostałych członków rodziny, którzy dojechali po sześciu miesiącach. Kanada, kiedy tu przyjechali, nie udzielała żadnej pomocy imigrantom. Byliśmy zdani wyłącznie na siebie - mówi Maruszka, która po przyjeździe dostała zatrudnienie jako sprzątaczka w szpitalu.
Niechętnie wspominają swoje pierwsze emigracyjne doświadczenia. Książęce pochodzenie oraz fakt, że mają w swoim rodowodzie władców Rusi Kijowskiej, niewiele pomogło w nowym emigracyjnym życiu.
- Zyskałem na tym tylko ja - mówi z uśmiechem Sewer. - Pracowałem w Ottawie przy myciu butelek po coca-coli i pepsi. Zarabiałem 90 centów na godzinę. Kiedyś wezwał mnie właściciel firmy. Myślałem, że chce mnie wylać. Tymczasem zapytał, czy to prawda, że jestem księciem. Odparłem, że tak. Poprosił wówczas o czek, który właśnie otrzymałem za tygodniową pracę, podarł go i wypisał nowy, podwyższając stawkę godzinową do jednego dolara - wspomina z humorem.
Wykidajło i mięso dla psów
Albert Czetwertyński, w rodzinie znany jako Ali, dostał stałą pracę w fabryce papierosów. Żeby dorobić, zatrudnił się jako wykidajło w klubie nocnym "Lorelei" w Montrealu. Kiedyś doszło do burdy. Nie mogąc poradzić sobie sam z rozdzieleniem krewkich gości, którzy wszczęli bójkę, wezwał policję. Właściciel klubu miał mu to za złe i powiedział, że musi sobie poszukać pracy gdzie indziej. W końcu jednak zmiękł i pozwolił pilnować szatni i toalety. Albert skończył studia dopiero później, ale nie historię, a biochemię.
Rodzeństwu się nie przelewało. Maruszka pamięta, jak kiedyś obaj bracia wprosili się do niej na lunch. - Miałam tylko makaron i puszki z mięsem dla psa. Takie małe kulki - pokazuje ręką. Podgrzałam je i dodałam do makaronu. Dopiero później dowiedzieli się, co jedli - mówi. - Chciałabym, żeby w Polsce zrozumiano, że emigracja to ciężka rzecz. Na ogół ludzie uważają, że tym, co wyjechali, dobrze się powodzi. A my straciliśmy najpiękniejsze lata naszego życia.
Aniela, która w chwili przyjazdu do Kanady miała 9 lat, i o rok młodsza od niej Dorota radziły sobie jeszcze gorzej z zaaklimatyzowaniem się. Były w szkole jedynymi polskimi uczennicami, a na dodatek prawie nie znały francuskiego. Aniela, którą oddano do szkoły z internatem, nie odzywała się do nikogo. - Kiedyś siostra przełożona wezwała mego ojca i powiedziała, że jestem nienormalna, bo nie mówię - wspomina. A ja bałam się coś powiedzieć, bo nie chciałam, żeby mi dokuczano.
Kennedy nie pomógł
Rawdon, oddalone o godzinę drogi samochodem od Montrealu, znane z Wodospadów Darwina, pięknych lasów i jeziora Pontbriand, odkryli w czasie II wojny światowej polscy lotnicy, którzy odbywali trening w Kanadzie. Czetwertyńscy trafili tu dzięki rodzinie. - Przyjechaliśmy po raz pierwszy do Rawdonu w 1961 roku, żeby odwiedzić naszą ciocię i wujka Zamojskich, i tak to się zaczęło - mówi Maruszka. Szybko okazało się, że nie są jedyną rodziną z arystokratycznym rodowodem, że są tu również Tyszkiewiczowie, Platerowie, Siemieńscy, Roztworowscy. Pierwszy osiedlił się na stałe w Rawdonie Sewer, który z czyszczenia butelek przerzucił się na reperowanie maszyn do pisania. Kupił domek przy 16. ulicy, składający się z dużego pokoju i trzech malutkich sypialni. Zjeżdżała się do niego cała rodzina, wówczas mieszkająca w Montrealu.
Obecnie w Rawdonie mieszka na stałe trójka rodzeństwa - Sewer, Jaś, który organizuje znane wśród Polonii kanadyjskiej turnieje tenisowe, i Maruszka, która wyszła za mąż za rosyjskiego emigranta Władimira Boldireffa. Nigdy nie została chirurgiem. Odkryła za to w sobie inny talent. Część jej domu zajmuje pracownia. Maluje tu fajanse, które cieszą się dużym powodzeniem. Niedawno kupił też dom w Rawdonie Albert, który od 1990 roku dzieli czas między Kanadę i Polskę. Natomiast dwie najmłodsze siostry, mieszkające na stałe w Montrealu, mają tu domki letniskowe i przyjeżdżają z rodzinami prawie w każdy weekend. Wyłamał się tylko najstarszy brat Ludwik, który osiadł w Ottawie.
Pomimo krótkiego pobytu w Rawdonie Czetwertyńscy zapisali się już w historii miasteczka. W katolickim kościele w środku miasta można obejrzeć kopię obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, którą sprowadziła z Polski matka, Ewa Czetwertyńska, a jedna z rawdońskich ulic nosi nazwę Rue de Varsovie.
Zapuszczając korzenie w Kanadzie, Czetwertyńscy nie zapomnieli o pałacyku w Alejach Ujazdowskich. W 1963 roku dzięki wstawiennictwu kuzyna Stanisława Radziwiłła, ożenionego z Lee Bouvier, siostrą Jacqueline Kennedy, miało dojść do spotkania z prezydentem USA w Hyannisport, letniej siedzibie Kennedych. Prezydentowi coś wypadło i w ostatniej chwili przełożył spotkanie. Następne miało się odbyć w Boże Narodzenie, ale tragiczna śmierć Johna Kennedy'ego przekreśliła te plany.
Ojciec się załamał - mówi Albert. - Uznał, że to palec boży.
Obojętni Amerykanie
Właśnie Albert był tym, którego rodzina upoważniła do wznowienia starań po jego powrocie do Polski w 1990 roku. Pojechał do Warszawy, usiłując spotkać się z kolejnym ambasadorem amerykańskim Whitem. I tym razem się nie udało. Do spotkania doszło dopiero siedem lat później, kiedy ambasadorem został mianowany Amerykanin polskiego pochodzenia Nicholas Rey. A stało się to po serii artykułów o rodzinie i odebranym jej pałacyku, jakie ukazały w "Wall Street Journal".
Albert Czetwertyński wspomina, że rozmowa nie doprowadziła do niczego. - Ambasador Rey nie wykazał żadnego zainteresowania moralnym aspektem sprawy, twierdząc, że rząd amerykański nie poczuwa się do żadnej odpowiedzialności, ponieważ w umowie podpisanej w 1956 roku rząd polski zwolnił Amerykanów od jakichkolwiek zobowiązań. Rząd USA nie zareagował również na demonstrację zorganizowaną przez Czetwertyńskich w 1997 roku, podczas zjazdu rodzinnego, przed ambasadą amerykańską.
Niepowodzeniem zakończyły się także starania podjęte po politycznym przełomie w Polsce w 1989 roku. Ministerstwo Gospodarki Przestrzennej i Budownictwa, do którego Czetwertyńscy zwrócili się o unieważnienie decyzji o przejęciu przez skarb państwa nieruchomości w Alejach Ujazdowskich, odrzuciło wniosek. Od orzeczenia tego odwołano się do kolegium samorządowego w Warszawie. To z kolei zawiesiło postępowanie, uzależniając jego wznowienie od zakończenia postępowania spadkowego po spadkobiercach Róży Czetwertyńskiej.
Decyzja o podjęciu starań po zmianie sytuacji politycznej w Polsce nie była łatwa. - Początkowo nie mieliśmy zamiaru ubiegać się o odszkodowanie. Kiedy przyjechałem do Warszawy w 1990 roku, uważałem, że Polska jest biedna i że w takiej sytuacji nie mamy prawa niczego się domagać. Potem jednak okazało się, że wille i kamienice jedna za drugą powracają do właścicieli. Zorientowałem się, że często bywa tak, że właściciel stara się bezskutecznie o zwrot własności. Dopiero kiedy odstępuje swoje prawo do niej komuś innemu, sprawa szybko zostaje załatwiona. Tak np. stało się z pałacem rodziny Sobańskich, która odprzedała swoje roszczenia panu Wejchertowi, właścicielowi firm medialnych. To skłoniło nas do wznowienia starań - wyjaśnia Albert Czetwertyński.
Nawet bez pałacyku Czetwertyńscy coraz więcej czasu spędzają w Polsce. Albert prowadzi tu firmę zajmującą się marketingiem lekarstw i kosmetyków. Sewer jest przedstawicielem wielkiej firmy produkującej farby. Do wyjazdu zaczyna również przymierzać się Jan Czetwertyński. - Bracia namawiają mnie, żebym do nich dołączył. Może się zdecyduję. -
|
pałacyk, który stał w Alejach Ujazdowskich31. Wyburzyli go Amerykanie po wydzierżawieniu posiadłości od rządu polskiego w 1956 roku, aby wybudować betonowo-szklany budynek.
Decyzja o złożeniu pozwu w sądzie w Nowym Jorku przeciwko rządowi USA przybliża rodzinie Czetwertyńskich odzyskanie tego, co utraciła.
- Gdyby nie konfiskata pałacyku nigdy nie znaleźlibyśmy się w Kanadzie. ojciec po wyzwoleniu obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie uparł się, żeby wrócić do kraju.
Dobry okres skończył się w 1953 roku wraz z aresztowaniem Stanisława Czetwertyńskiego. Nie znali przyczyny aresztowania. dowiedzieli się, że Otrzymał wyrok 8 lat więzienia na podstawie fałszywego oskarżenia o szpiegostwo. Odebrano mu prawa obywatelskie i pozbawiono prawa do posiadania jakiejkolwiek własności.
Podczas pobytu w więzieniu Stanisława rozpoczęto pertraktacje z rządem polskim o wydzierżawienie Amerykanom na 80 lat pałacyku. Aresztowanie ojca było na rękę władzom polskim i Amerykanom.
W tym czasie pojawiła się możliwość emigracji do Kanady.
kiedy Czetwertyńscy udawali się na emigrację, zburzono pałacyk. nie miało znaczenia, że miał wartość zabytkową.
Niechętnie wspominają swoje pierwsze emigracyjne doświadczenia. Książęce pochodzenie niewiele pomogło w nowym emigracyjnym życiu.
Rawdon odkryli w czasie II wojny światowej polscy lotnicy, którzy odbywali trening w Kanadzie. Czetwertyńscy trafili tu dzięki rodzinie. zapisali się już w historii miasteczka. W katolickim kościele można obejrzeć kopię obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej.
Zapuszczając korzenie w Kanadzie, Czetwertyńscy nie zapomnieli o pałacyku w Alejach Ujazdowskich.
Niepowodzeniem zakończyły się starania podjęte w Polsce w 1989 roku.
|
Adopcja serca
Akcja się nam spodobała, gdyż pieniądze trafiają do konkretnego dziecka - mówią państwo Zwierzchowscy, którzy pomagają małej Rwandyjce
Powrót ze świata cichej śmierci
Państwo Czerniawscy chcieli, aby chłopcy zrozumieli, że nie każdy jest szczęśliwy, i by byli wrażliwi na krzywdy innych ludzi
FOT. MICHAŁ SADOWSKI
Beata Zubowicz
Kiedy 6 kwietnia 1994 roku "nieznani sprawcy" zestrzelili samolot prezydenta Rwandy Juvenala Habyarimany, Nashimiyimana, miał może dwa lata. Niewiele starsza była Mukandayiesenga. Może bliscy Nashimiyimana byli z plemienia Hutu, a Mukandayiesengi z plemienia Tutsi? Może było odwrotnie, a może byli członkami jednego plemienia? Tak czy inaczej dzieci przeżyły masakrę, do której sygnałem stał się zamach na prezydenta.
Ludzie Hutu chwycili za maczety, młoty, dzidy oraz kije i poszli do domów Tutsi. Zabijali bezlitośnie, metodycznie. Zginęło pół miliona, milion ludzi. Po rzezi pokonani Hutu uciekli do Zairu, gdzie - jak pisze Ryszard Kapuściński w książce "Heban" - "błąkali się z miejsca na miejsce, niosąc na głowach swój nędzny dobytek". Z Rwandy uciekły dwa miliony ludzi. Po ofiarach zostały dzieci. Około pół miliona sierot. Prawie wszystkie widziały zwłoki zamordowanych, większość była świadkami zabijania ludzi, połowa - śmierci swoich rodziców. Misjonarze zbierali je potem po drogach i opustoszałych osadach i zachodzili w głowę, jak umożliwić im przeżycie.
Dać szansę
Kiedy przed rokiem Adam (11 lat), Paweł (10 lat), Marcin (8 lat) i Tomek (5 lat) Czerniawscy dowiedzieli się, że będą pomagać 5-letniej wówczas Beatrice, od razu chcieli biec do sklepu i kupić jej lalkę - koniecznie Murzynkę. Wyobrażali sobie, że jak dorosną, to będą Rwandyjczykom wysyłać samoloty pełne różnych dobrych rzeczy. Na razie raz na trzy miesiące na utrzymanie Beatrice dokładają ze swojego kieszonkowego. Zapewniają, że bez bólu. Dwaj starsi byli z mamą na filmie o Rwandzie. Jak tam jest? - No, okropnie. Ludzie żyją w biednych domach i nie mają co jeść - opowiadają.
Nie wiadomo właściwie, kto pierwszy wymyślił akcję "Adopcja serca". W ten sam sposób Anglicy pomagali hinduskim dzieciom, ale czy byli pierwsi? Nikt się nad tym nie zastanawia. Najważniejsze, że ktoś odpowiada na czyjeś wołanie o pomoc.
Magdalena Słodzinka, odpowiedzialna za "Adopcję serca" w Warszawie, tłumaczy, że celem akcji jest związanie ofiarodawcy z dzieckiem, aby miał on świadomość, komu pomaga. Osamotnione dziecko natomiast powinno wiedzieć, że w kraju tak dalekim, że aż niewyobrażalnym, jest ktoś, kto o nim myśli, pisze listy i że dzięki niemu nie umiera z głodu. "Adopcja serca" nie miała być jednorazowym fajerwerkiem, lecz długotrwałą i systematyczną pomocą. Opiekunowie łożą na utrzymanie dzieci - równowartość 15 dolarów miesięcznie - do momentu ukończenia przez nie 18. roku życia. W tym czasie muszą one skończyć szkołę podstawową, nauczyć się zawodu i usamodzielnić. Data po to jest określona, aby dzieci wiedziały, że pomoc dla nich kiedyś się skończy, że nie będzie trwać wiecznie. Dostają szansę, którą mogą wykorzystać.
- Akcja spodobała się nam przede wszystkim dlatego, że pieniądze trafiają do konkretnego dziecka, a nie na ogólne konto jakiejś organizacji - mówią państwo Hanna i Piotr Zwierzchowscy, którzy ponad rok temu zaczęli pomagać 10-letniej dziś Mukandayiesendze.
Nie przeraża ich, że zobowiązanie, jakiego się podjęli, będzie trwało wiele lat. - Na tym polega urok pomocy - przekonuje pan Piotr. - Ma ona wartość wtedy, gdy nas do czegoś zobowiązuje. Nasze pieniądze mają Mukandzie, jak ją nazywają w skrócie, pomóc w życiu. 15 dolarów na miesiąc, które jej wysyłamy, nie jest dla nas wielkim obciążeniem. A gdyby nawet przyszedł jakiś gwałtowny regres, to najwyżej nie kupię sobie pary butów - zapowiada. Państwo Zwierzchowscy są dobrze sytuowani; on, z wykształcenia architekt, prowadzi studium rysunku i ilustracji, ona - po stomatologii, wychowuje synka.
Nie bez znaczenia było również i to, że patronat nad akcją sprawuje Kościół. - Nawet osoby niewierzące, jak ja, mogą stwierdzić, że organizacje prowadzone przez Kościół są uczciwe - przekonuje pan Piotr. Pani Jadwiga Kulik pokazuje szczegółowe rozliczenie wydatków, które dostała pod koniec roku, mimo że ani o nie nie prosiła, ani się go nie spodziewała.
Ktoś, kto myśli
Zdjęcie Nashimiyimany pani Jadwiga powiesiła na ścianie wśród fotografii swoich wnuków. Jest ich wspólnym adopcyjnym dzieckiem. Pamięta, że gdy tylko dostała list z Rwandy z jego zdjęciem, to natychmiast pobiegła do wnuków. Już przez domofon krzyczała: "mamy Olisadebe! ". - Przecież wystarczy dać mu piłkę - pokazuje fotografię. Poważne, dorosłe spojrzenie nie pasuje do skończonych ośmiu lat.
Pani Jadwiga w "adopcję" zaangażowała się emocjonalnie. Chciałaby, aby Shimi, jak go nazywa, poczuł, że ma rodzinę. Zrobiła już kilka fotomontaży, na których czarnoskóry chłopiec stoi wśród jej własnych wnuków. Wyśle je do Rwandy, gdy tylko nadarzy się sposobność. Nie jest to jednak takie proste. Trzeba czekać na pocztę misyjną. Pani Jadwiga nie może się doczekać wiadomości od chłopca.
Od siedmiu lat żyje samotnie. Choć jest rencistką, wciąż pracuje jako asystentka stomatologiczna. - Nie mam domu ani samochodu, każdy mebel jest z innej parafii, ale tym, co mam, mogę się jeszcze z kimś podzielić - rozgląda się po skromnej, wynajętej kawalerce.
Hanna Zwierzchowska do akcji podchodzi bardziej pragmatycznie. - Trudno powiedzieć, że jesteśmy dla niej rodzicami, bo rodzicielstwo to coś więcej. Nie traktujemy tego jako adopcji w ścisłym znaczeniu tego słowa - mówi. Dla tych dzieci ważniejsze jest chyba to, że mają kogoś, kto o nich myśli, że dostają listy, którymi mogą się pochwalić innym dzieciom. Państwo Zwierzchowscy chcieli początkowo pomagać młodszemu dziecku - miało być w wieku zbliżonym do wieku ich rocznego Jasia - ale gdy się decydowali na udział w "Adopcji serca", nie było takich maluchów.
Stopień do nieba
Gdy państwo Czerniawscy postanowili włączyć się do akcji, oprócz pobudek altruistycznych, myśleli również o wychowaniu swoich synów. Chcieli, aby chłopcy zrozumieli, że nie każdy jest szczęśliwy, i by byli wrażliwi na krzywdy innych ludzi. Im samym powodzi się dobrze. Pan Jan jest finansistą, pracuje w firmie biegłych rewidentów. Jego żona, Lucyna, zajmuje się domem.
O wychowaniu sześciorga wnuków myślała również pani Kulik. To ona zdecydowała, że "biorą" małego Rwandyjczyka. Wnuki na początku traktowały to jak zabawę. Potem jednak bardzo się zaangażowały. Pani Jadwiga jest przekonana, że znalazła właściwy sposób, by dzieci nie wyrosły na egoistów.
Gdy usiłuje propagować akcję wśród znajomych, słyszy jednak zniecierpliwienie w ich głosach, że przecież u nas też jest biednie. A czy konanie z głodu da się z czymś porównać?
- My nie poprawiamy bytu tego dziecka. My ratujemy mu życie - tłumaczy również pani Zwierzchowska. Rwanda to kraj wdów i sierot. Dziewczynki zagrożone są prostytucją, chłopcy - wcieleniem do którejś ze zbrojnych band, a dzięki pomocy dostają szansę na powrót do normalnego świata. - W Polsce - dodaje pan Piotr - ludzie żyją w tak dobrych warunkach, że nie zdają sobie nawet sprawy, iż istnieje inny świat - świat cichej śmierci, gdzie codziennie z głodu umiera 20 tysięcy dzieci i gdzie jeden posiłek dziennie jest niemal luksusem.
Państwu Zwierzchowskim akcja daje poczucie spełnienia. Poważnie zastanawiają się, czy pomocą nie objąć kolejnego dziecka. - Skoro rozumiemy, że jest to potrzebne, to dlaczego nie pójść dalej - mówi pan Piotr. - Może - dodaje jego żona - w tym dalekim kraju będzie ktoś, kto o nas dobrze pomyśli.
Pan Jan Czerniawski przypomina sobie, że kiedy był chłopcem, w szkole zbierali pieniądze na misje. Każda złotówka to był jeden stopień wyżej na drabince do nieba. - Może jest to jakieś uspokojenie sumienia - zastanawia się. Czasem myśli, że w życiu powinno się dać z siebie coś więcej. Nie pojedzie jednak do Afryki, gdyż nie jest ani lekarzem, ani misjonarzem. Może więc przynajmniej z oddali 7 tysięcy kilometrów minimalnie przyczyni się do poprawy bytu jednej małej dziewczynki.
Pallotyński Sekretariat Misyjny Adpocja Serca zwraca się z prośbą o ufundowanie stypendiów dla 21 uczniów szkoły średniej z parafii Kinoni w Rwandzie. Wysokość stypendium wynosi 21 dolarów na miesiąc. Czas nauki to 4-5 lat. Obecnie "Adopcją serca" objętych jest 911 dzieci. Uczą się one w szkole podstawowej lub zawodowej. Comiesięczna pomoc dla nich wynosi 15 dolarów.
Jeśli ktoś z Państwa chciałby odpowiedzieć na apel, może się zwrócić po szczegółowe informacje do pani Magdaleny Słodzinki, tel. 0-22 756-58-50, lub pod adres Pallotyński Sekretariat Misyjny Adopcja Serca, ul. Skaryszewska 12, 03-802 Warszawa.
|
Z Rwandy uciekły dwa miliony ludzi. Po ofiarach zostały dzieci. Magdalena Słodzinka, odpowiedzialna za "Adopcję serca" w Warszawie, tłumaczy, że celem akcji jest związanie ofiarodawcy z dzieckiem, aby miał on świadomość, komu pomaga. Opiekunowie łożą na utrzymanie dzieci - równowartość 15 dolarów miesięcznie - do momentu ukończenia przez nie 18. roku życia. W tym czasie muszą one skończyć szkołę podstawową, nauczyć się zawodu i usamodzielnić.
|
ROZMOWA Profesor Zenon Ważny, długoletni szef Katedry Teorii Sportu AWF Warszawa i AWF Katowice
Martwy punkt
Profesor Zenon Ważny
Urodzony 6 grudnia 1929 roku w Wilnie. Kierownik Katedry Teorii Sportu AWF w Katowicach (1983-1989); kierownik Katedry Teorii Sportu AWF w Warszawie (1991-1995); prorektor ds. nauki AWF Warszawa (1991-1996); kierownik Zakładu Teorii Treningu Sportowego AWF Warszawa (1996-2000). Osiągnięcia sportowe: 4-krotny mistrz Polski w skoku o tyczce; trzykrotny rekordzista Polski; szósty na igrzyskach olimpijskich w Melbourne (1956); piąty na Mistrzostwach Europy w Sztokholmie (1957); pierwszy na Uniwersjadzie w Paryżu (1957). Trener kadry tyczkarzy (1960-1966); wiceprezes PZLA ds. szkoleniowych (1980-1981).
FOT. PIOTR KOWALCZYK
Rz: Czy współczesna nauka deprawuje sport?
ZENON WAżNY: Rozumiem, że jest to pytanie prowokacyjne. Nie myślę, aby to nauka deprawowała sport. Nauka jest nauką i ma za zadanie poznawanie człowieka i jego reakcji na bodźce środowiskowe. Sport deprawują ludzie, którzy wykorzystują zdobycze nauki w sposób naganny i nieetyczny.
Tak się składa, że są to, niestety, także ludzie nauki.
Bywa i tak, jednak warto zauważyć, że to, co w sporcie uchodzi za nieetyczne, choćby branie dopingu, w innych dziedzinach życia, np. w show-biznesie, uznawane jest poniekąd za normę. Myślę o narkotykach, wszystko jedno - miękkich czy twardych. Handel narkotykami jest przestępstwem. Ale na widok idola rocka naszprycowanego kokainą wzruszamy ramionami, czasem mu współczujemy. To, że bierze narkotyki, nikogo specjalnie nie szokuje.
A kogo dziś szokuje, że sportowiec bierze doping? Pod tym względem show-biznes i sport-biznes to jedno.
Nauka nie jest ani dobra, ani zła. Nauka służy poznaniu, odkrywaniu prawdy i praw przyrody. Jedną z chorób nękających współczesną cywilizację są różne atrofie, czyli zaniki, także masy mięśniowej. Lekarstwem na tę przypadłość są m. in. sterydy. Wiedzę o sterydach, będącą dorobkiem nauki, często wykorzystują ludzie sportu, by skrócić sobie drogę do sukcesu. Czy można za to obwiniać naukę? Obecnie, jak wiem, Amerykanie pracują nad szczepionką, za pomocą której będzie można zmusić do bardziej intensywnej pracy gen kodujący białka we włóknach mięśniowych. Czyli grubość włókna, masę mięśniową załatwi stosowna szczepionka. Czy nie sięgnie po nią sport? Zapewne sięgnie, choć nie takie jest jej przeznaczenie. Chociaż nie dla sportu pracują nad szczepionką naukowcy. Oni szukają leku na choroby.
Albert Einstein też nie rozmyślał o bombie atomowej, pracując nad teorią względności. To stary problem: praktyczne implikacje odkryć. Jednak nie w tym rzecz. Chodzi o działania świadome, celowe. Chodzi o setki lekarzy, fizjologów na całym świecie, którzy trudzą się nad nowymi preparatami. Te preparaty nie mają leczyć. One mają dopingować.
Rzucę kamyk do pańskiego ogródka. Przecież to media doprowadziły do tego, że sport stał się tak popularny. Miliardy ludzi siedzą przez telewizorami i obserwują zawody. Za popularnością idą pieniądze. Im większa popularność, tym większe pieniądze. Pieniądze dla sportowców, pieniądze dla menedżerów, pieniądze dla lekarzy także. Mówiąc o wpływie mediów, chcę tylko zwrócić uwagę na jedną z obiektywnych przyczyn. Nie chcę nikogo usprawiedliwiać. Nie ma usprawiedliwienia dla hiszpańskiego działacza, który na ostatnich igrzyskach paraolimpijskich w Sydney wystawił w drużynie koszykarskiej całkiem zdrowych graczy. Nie ma usprawiedliwienia dla zawodników, którzy udawali niepełnosprawnych. Próbuję zdiagnozować sytuację. Deprawacja sportu ma kilka przyczyn, tych subiektywnych i tych obiektywnych.
Obiektywnie nauka deprawuje sport. Czy oprócz dopingu wnosi coś jeszcze?
To grube uproszczenie. Oczywiście EPO, hormon wzrostu, środki psychotropowe to jedno, a rozwój technologii, teorii treningu, wiedzy o reakcjach człowieka na trening - to zupełnie coś innego. Ludzie nauki monitorują sport od lat. Z tych badań wynika olbrzymia wiedza o ludzkich możliwościach rozwojowych. Zdolności wysiłkowe, podatność na zmienne bodźce, funkcjonowanie organizmu w warunkach ekstremalnych - to wiedza pozyskana poprzez sport. Związek nauki ze sportem przyniósł niewątpliwy postęp w wielu dziedzinach. Dzięki temu wiemy znacznie więcej o fizjologii, biomechanice, psychologii człowieka. O wpływie stresu na organizm.
Wcale mnie pan nie przekonał. Skoro nauka traktuje sportowców jak szczury doświadczalne, ciąg dalszy nastąpi. Ktoś zechce sklonować Michaela Johnsona. Jakiś ambitny inżynier genetyk spreparuje kolarskiego Robokopa. A wszystko to w celach poznawczych.
Człowieka poznaje się w różnych sytuacjach. W celach poznawczych nauka tworzy sytuacje sztuczne, powiedzmy takie, jak w czasie wojny. Takie jak w kosmosie. Zresztą kosmonauci korzystają z doświadczeń sportu. Historia nauki zna przypadki uczonych, którzy wszczepiali sobie zarazki, żeby sprawdzić działanie szczepionek. Warunkiem jest zgoda osoby, którą poddaje się eksperymentom. Mnie to moralnie nie odpowiada.
Sportowcy biorą doping i łamią bariery uznawane za granice ludzkich możliwości. Przecież to pyszna okazja, żeby badać; żeby mierzyć i pisać uczone traktaty. W ten sposób doping działa w służbie postępu nauki.
Można i tak powiedzieć.
Czy pana to nie przeraża?
Nie odpowiada mi ten sposób pozyskiwania wiedzy. Nawet wtedy, gdy człowiek sam, z własnej woli, poddaje się eksperymentom, w których ryzykuje zdrowie i życie, budzi to mój sprzeciw. Ale to jest ocena moralna. Nie da się zaprzeczyć, że pewien zakres wiedzy o człowieku, nauka zdobyła, i nadal zdobywa, poprzez bardzo ryzykowne eksperymenty.
Ujmę to tak: zdeprawowani uczeni wymyślają różne dopingi. Moraliści się przyglądają i czekają, co z tego wyniknie.
Powtórzę raz jeszcze. Nauka nie jest ani dobra, ani zła. Jest instrumentarium, które służy poznaniu rzeczywistości. Doping to występek przeciw regułom, które tworzą rzeczywistość sportu. Ja jestem za czystym sportem. Nie cieszę się na myśl, że nowe preparaty pomogą osiągać lepsze wyniki, bo wtedy my, ludzie nauki, będziemy mieli ciekawy materiał badawczy. Chciałbym, aby dopingu nie było. Ale on jest i jest składnikiem rzeczywistości sportu. A celem nauki jest badanie rzeczywistości.
Zostawmy na chwilę dylematy moralne. Czy pan jednak nie przecenia zdobyczy nauki? Przecież ciągle nie znamy granic ludzkich możliwości, choćby tylko tych w sporcie.
Myślę, że obecnie nauka wie o wiele więcej o człowieku, niż kiedykolwiek wiedziała. Na przykład o sprawności układu krążenia, oddychania, o przemianach metabolicznych wiemy ogromnie dużo. Czy wiemy wszystko? Na pewno nie. Takie twierdzenie byłoby niewybaczalną arogancją. Ale wiadomo, że im więcej pochłaniasz tlenu, tym więcej możesz wyprodukować energii. Wiadomo, jaka jest dawka graniczna: 94 mml/kg wagi ciała.
Na kim to zbadano?
Zbadano to na narciarzach. Na wspaniałych biegaczach norweskich.
A czy pan wie, że są to astmatycy. Że mają stosowne zaświadczenia, które wystawili im lekarze.
Wiem o tym, czytałem.
To wie pan zapewne i to, że ta astma to lipa, prosty wybieg przeciw kontroli antydopingowej. Że w lekach na astmę są składniki absorbujące tlen. Że te składniki są dopingiem. Zatem biegacze dopingują się legalnie, bezkarnie, więc jaką wartość naukową mają robione na nich badania?
Składnik leku na astmę, o którym pan mówi, poszerza kapilary w płucach, co ułatwia pobór tlenu. Jednak każdy organizm reaguje inaczej. Zatem pewne wartości dadzą się uśrednić, sprowadzić do obiektywnych wskaźników. To też ma swoją wartość naukową. Skoro wszyscy stosują ten sam środek i każdy reaguje w nieco inny sposób, można określić, kto ma lepsze, a kto gorsze predyspozycje wytrzymałościowe. W badaniach naukowych rzadko udaje się wykreować warunki idealne, chociaż nauka do tego dąży. Zawsze coś zaciemnia obraz. Lepiej wiedzieć, co to jest, bo można ten czynnik wydzielić, odrębnie zanalizować. Zwiększa to prawdopodobieństwo trafnej diagnozy.
Przyjdzie Bob Beamon i diagnoza weźmie w łeb. Zapytam paradoksalnie: czy wiedza o ludziach jest dzisiaj większa niż wiedza o poszczególnym człowieku?
Ja bym to ujął inaczej: nauka może określić możliwości konkretnego człowieka poprzez kompleksowe badania. Natomiast rozwój populacji jest wielką niewiadomą. Zatem sportowe możliwości przyszłych pokoleń też nie dadzą się precyzyjnie określić.
Załóżmy sytuację hipotetyczną: mamy dwóch zawodników, powiedzmy dwóch lekkoatletów. Są równie utalentowani, mają podobne warunki fizyczne, trenują z tym samym trenerem tę samą konkurencję, ale jeden bierze doping, a drugi nie. Który będzie lepszy?
Lepszy będzie ten, który bierze. Niestety.
To spójrzmy z innej strony. Czy amerykańska szczepionka na przyrost masy mięśniowej, o której pan wspomniał, będzie dopingiem, czy nie będzie?
Z etycznego punku widzenia będzie to doping. Natomiast formalnie nie będzie to dopingiem, ponieważ nikt, za żadne skarby, nie będzie w stanie udowodnić, że rozbudowa układu mięśniowego nastąpiła pod wpływem szczepionki. Mięśnie będzie można powiększać punktowo, dokładnie takie grupy mięśni, które są najbardziej przydatne w konkretnej dyscyplinie sportu.
No i mamy martwy punkt, w którym utknął współczesny sport. Doping rzeczywisty formalnie nie jest dopingiem, bo nie da się go wykryć, zatem nie może zostać umieszczony na liście środków zakazanych, czyli że można go bezkarnie brać. Co dalej?
Uważam, że istnieje jeszcze wiele niewykorzystanych możliwości uczenia człowieka poprzez trening. Uczenia doskonałości ruchowej.
Ale to nie rozwiązuje problemu dopingu, nawet przeciwnie: im lepsza technika, tym lepsze efekty dopingu.
Ja się tak zastanawiam, czy rzeczywiście wszędzie jest ten doping?
Doświadczenie uczy, że wszędzie.
Chciałbym wierzyć, że nie wszędzie; że istnieją jeszcze jakieś obszary sportu, gdzie go nie ma.
Wiara i nauka w różnych stoją domach. Jak to rozwiązać praktycznie, racjonalnie?
Mnie osobiście odpowiada to, że sport, mimo trudności, ciągle jednak walczy z dopingiem. Sport powinien być uczciwą walką między zawodnikami, którzy stają na starcie równi. Nie wolno ustawać w walce z oszustwem.
Rzecz w tym, że tak naprawdę największym oszustwem w sporcie jest walka z dopingiem. Uspokajanie wrażliwych sumień niczego nie zmienia.
Myślę, że będzie trzeba jeszcze raz zdefiniować, co jest dopingiem, a co nie jest. Podstawą nowej definicji powinno być zdrowie człowieka. Przecież nie wszystkie z tych setek preparatów, które znajdują się obecnie liście środków zakazanych, szkodzą zdrowiu. Są takie, które ewidentnie szkodzą, i te trzeba wyeliminować. Ale to nie będzie prosta sprawa. Weźmy tę szczepionkę, o której pisze Glenn Zorpette w "Świecie nauki". Dla wielu ludzi może być ona olbrzymią szansą przedłużenia aktywności życiowej. Przecież u każdego człowieka, choćby żył zdrowo i trochę się ruszał, masa mięśniowa maleje z wiekiem. Między dwudziestym a siedemdziesiątym rokiem życia spada o ok. 20 procent. Gubiąc masę, człowiek gubi białka w mięśniach, a te białka to także enzymy, które decydują o metabolizmie. Obniża się zatem odporność i sprawność organizmu. Szczepionka może ten proces spowolnić. Co to ma wspólnego ze sportem? Otóż może się okazać, że wiele. Jednych sportowców się zaszczepi, żeby nie chorowali. Inni wezmą szczepionkę, aby zwiększyć masę mięśniową i żeby poprawić swoje wyniki. Zatem jak zdefiniować preparat: jako doping czy jako dopuszczalny lek? Na czym oprzeć definicję, skoro wykrycie szczepionki w organizmie będzie praktycznie niemożliwe? To jest rzeczywiście martwy punkt i sport chyba utknął na dobre.
Myśmy też chyba utknęli. W końcu testosteron także miał służyć zdrowiu.
Testosteron pomaga wyzdrowieć ludziom chorym. Zdrowych uzależnia, więc ich zdrowiu szkodzi. Wzrasta stężenie testosteronu we krwi. Ponieważ wprowadza się go z zewnątrz, słabnie i w końcu zanika wytwarzanie hormonu przez własne gruczoły, które przestają funkcjonować. Taka stymulacja prowadzi do zaburzeń funkcji organizmu, jest ewidentnie szkodliwa.
Spróbujmy jednak jakoś przełamać ten martwy punkt. Jak pan powiedział, doping to czynnik dodatkowy, poza treningiem i odnową biologiczną. Wprowadzanie go do organizmu jest, jak rozumiem, moralnie naganne.
Bałbym się jednoznacznej odpowiedzi. Powiedzmy, że ktoś cierpi na przedłużającą się depresję. Amerykanie wynaleźli prozac. Lek, który pomaga przezwyciężyć stan zapaści psychicznej. Jeżeli ktoś stosuje ten lek pod nadzorem lekarza, nie doprowadza on do uzależnienia i chory wraca do życia. Czy ten ktoś postępuje źle? Sportowcy są ludźmi, też miewają trudne okresy. Nie można im odbierać prawa do lepszego samopoczucia, do dbania o siebie.
Ułatwia pan sobie sprawę.
Oczywiście. Problem jest wystarczająco skomplikowany.
To ja panu utrudnię. Sportowiec czuje się świetnie. Bierze coś, co jest na liście środków dopingujących tylko po to, żeby osiągać lepsze wyniki. Czy to jest moralnie naganne?
Mnie to nie odpowiada. W moim widzeniu świata i sportu nie mieści się taka postawa. Sport to idea czystej, uczciwej walki. Ale weźmy gry sportowe. Tu strategia polega na wyprowadzeniu rywala w pole. Cwany piłkarz - to dobry piłkarz. Taktyczny faul jest faulem świadomym. Pułapka na spalonym, itp... To są akceptowane elementy gry.
Wspomniał pan o równym starcie, ale nie ma równego startu. Bogatsi są równiejsi, mają dostęp do droższych specyfików, więc zanim klękną w blokach, już są uprzywilejowani.
Bogatsi mieli, mają i zawsze będą mieli lepsze możliwości. Odrzućmy doping. Ja trenowałem skok o tyczce. Skakałem na metalowej tyczce, lądowałem na piasku. Współczesna technologia jest nieporównywalna. Zmieniły się nie tylko tyczki i zeskoki. Kto ma więcej pieniędzy, ma dostęp do lepszych technologii treningowych, może lepiej się odżywiać, ćwiczyć w optymalnych warunkach klimatycznych. Tak jest urządzony świat. Nie twierdzę, że jest urządzony dobrze i sprawiedliwie.
Rozmawiamy u progu nowego tysiąclecia. Myślę, że nowa definicja dopingu to mało. Potrzebna jest nowa definicja sportu, zwłaszcza sportu olimpijskiego. Powtarzanie starych pojęć to powielanie nowych kłamstw. Czy nie sądzi pan, że nadszedł czas na intelektualny wysiłek, na gruntowną rewizję dekalogu Coubertina?
Myślę, że warto spróbować. Igrzyska olimpijskie zagubiły swe idee. Wskutek konkretnych działań konkretnych ludzi. Te współczesne, globalne, komercyjne spektakle nie mają nic wspólnego z pierwowzorem. Utknęły w martwym punkcie i to jest złe.
Potrzebny jest nowy impuls?
W historii starożytnych igrzysk tak to się właśnie stało. Tamte igrzyska także osiągnęły swój martwy punkt, idee uległy deprawacji i zdziczeniu. Za czasów Teodozjusza miały zostać rozegrane kolejne, w roku 394, igrzyska w Olimpii, ale one już się nie odbyły. Na arenie dziejów pojawiło się chrześcijaństwo, wnosząc nowy system wartości, nową cywilizację. Myślę, że z nowym tysiącleciem pojawią się nowe idee, które, tak czy inaczej, przesądzą o losie współczesnych igrzysk. Sport jest w końcu częścią cywilizacji. Wypadkową wartości, które w niej dominują. Trudno powiedzieć, co zdominuje naszą planetę za pięćdziesiąt czy za sto lat.
Rozmawiał: Marek Jóźwik
Amerykanie pracują nad szczepionką, za pomocą której będzie można zmusić do bardziej intensywnej pracy gen kodujący białka we włóknach mięśniowych. Czyli grubość włókna, masę mięśniową załatwi stosowna szczepionka. Czy nie sięgnie po nią sport? Zapewne sięgnie, choć nie takie jest jej przeznaczenie. Z etycznego punku widzenia będzie to doping. Natomiast formalnie nie będzie to dopingiem, ponieważ nikt, za żadne skarby, nie będzie w stanie udowodnić, że rozbudowa układu mięśniowego nastąpiła pod wpływem szczepionki.
|
Profesor Zenon Ważny Kierownik Katedry Teorii Sportu AWF w Katowicach Nie myślę, aby to nauka deprawowała sport. Nauka jest nauką i ma za zadanie poznawanie człowieka i jego reakcji na bodźce środowiskowe. Sport deprawują ludzie, którzy wykorzystują zdobycze nauki w sposób naganny i nieetyczny. Przecież to media doprowadziły do tego, że sport stał się tak popularny. Mówiąc o wpływie mediów, chcę tylko zwrócić uwagę na jedną z obiektywnych przyczyn. Nie chcę nikogo usprawiedliwiać. Sportowcy biorą doping i łamią bariery uznawane za granice ludzkich możliwości. Przecież to pyszna okazja, żeby badać. W ten sposób doping działa w służbie postępu nauki.Nie odpowiada mi ten sposób pozyskiwania wiedzy. nauka może określić możliwości konkretnego człowieka poprzez kompleksowe badania. Natomiast rozwój populacji jest wielką niewiadomą. mamy martwy punkt, w którym utknął współczesny sport. Doping rzeczywisty formalnie nie jest dopingiem, bo nie da się go wykryć, zatem nie może zostać umieszczony na liście środków zakazanych, czyli że można go bezkarnie brać. Mnie osobiście odpowiada to, że sport, mimo trudności, ciągle jednak walczy z dopingiem. Rzecz w tym, że tak naprawdę największym oszustwem w sporcie jest walka z dopingiem. Uspokajanie wrażliwych sumień niczego nie zmienia.Myślę, że będzie trzeba jeszcze raz zdefiniować, co jest dopingiem, a co nie jest. Podstawą nowej definicji powinno być zdrowie człowieka. Testosteron pomaga wyzdrowieć ludziom chorym. Zdrowych uzależnia, więc ich zdrowiu szkodzi.
|
REPORTAŻ
Najwięcej gminnych referendów w Polsce odbyło się w tej kadencji na Warmii i Mazurach
Wirus będzie się rozprzestrzeniał
IWONA TRUSEWICZ
W pierwszych czterech latach polskiej samorządności w Olsztyńskiem odbyło się jedno gminne referendum. Okazało się nieważne. W drugiej kadencji referendów było osiem. W dwóch mieszkańcy odwołali władze. Przez pół obecnej kadencji na Warmii i Mazurach przeprowadzono jedenaście referendów, z których ważne były cztery.
Na swoją kolejkę czekają dwa następne, a w pięciu gminach trwa zbieranie podpisów pod wnioskami o głosowanie nad odwołaniem rad i zarządów.
- Nie ma jednoznacznej odpowiedzi, dlaczego referendów jest coraz więcej. Sprawa jest złożona. Część inicjatyw to skutek konfliktów powstających przy wprowadzaniu reform, szczególnie edukacji i opieki zdrowotnej, ale także wzrostu społecznej świadomości. Gminne referenda bywają również próbą powrotu przegranych wójtów, burmistrzów, radnych na zajmowane w poprzednich kadencjach stanowiska - wymienia Walery Piskunowicz, dyrektor wojewódzkiej delegatury Krajowego Biura Wyborczego w Olsztynie.
Anna Lubaczewska z Krajowego Biura Wyborczego w Warszawie uważa, że wzrost liczby referendów w całym kraju ma związek "z upublicznieniem tej instytucji".
- Im biedniejszy region, tym więcej referendów. Na takich terenach jak Warmia i Mazury ludzie coraz częściej postrzegają pracę w gminnym urzędzie, udział w radzie jako szansę na polepszenie sobie warunków życia - ocenia Tadeusz Wojnicz, powiatowy lekarz weterynarii z Bartoszyc.
Przed pięciu laty to on był inicjatorem referendum, które - pierwsze w drugiej kadencji polskiego samorządu - doprowadziło do zmiany gminnych władz.
Sposób na udane referendum
Sępopol to miasteczko na końcu Polski. Gmina graniczy z Rosją. Ludzie mówią, że droga tu prowadzi w jedną stronę - w głąb kraju. Przed pięciu laty Sępopol przodował w wojewódzkich statystykach umieralności, a ciągnął się w ogonie wydatków budżetowych. Padły zakłady pracy i ogromny kombinat rolny dający zatrudnienie 700 osobom. Śmierdziały rzeki Łyna i Guber, bo miasto nie miało oczyszczalni. Krzywe chodniki, dziurawe jezdnie, odrapane domy dopełniały szarego obrazu.
Sześciu ludziom ten obraz nie spodobał się tak bardzo, że zawiązali grupę inicjatywną ds. referendum. Na czele stanął Tadeusz Wojnicz, weterynarz i właściciel domu nad śmierdzącą rzeką. Dołączył do niego sąsiad Zygmunt Daniluk, wówczas bezrobotny na zasiłku, z zawodu instalator, szef Stowarzyszenia Bezrobotnych, były właściciel upadłego zakładu usługowego, niedoszły prezes spółki komunalnej.
Do głosowania przygotowali się bardzo starannie. Za własne pieniądze wydrukowali trzysta plakatów, tysiąc pięćset ulotek z odezwami. Jeździli po wsiach, rozmawiali z mieszkańcami. Wynajęli dziesięć samochodów dostawczych do przewożenia chętnych do punktów głosowania.
Kiedy w przeddzień głosowania dowiedzieli się, że zarząd gminy odmówił mieszkańcom kilku odległych wiosek autobusu na przejazd do lokalu, pojechali do Bartoszyc i w prywatnej firmie przewozowej zamówili dwa autokary.
I wygrali, choć w referendalną niedzielę 3 września 1995 r. lał deszcz i zacinał zimny wiatr. Na 5350 sępopolan uprawnionych do głosowania do lokali dotarło prawie 36 procent. 1682 oddało głosy za odwołaniem rady.
Ludzie się spalili
Tadeusz Wojnicz dwa lata był w Sępopolu burmistrzem. Czesław Sekita został zastępcą. Zygmunt Daniluk szefował zakładowi gospodarki komunalnej, Jerzy Baran był radnym. W miasteczku załatano dziury w jezdniach, wybudowano mostki na rzece, na chodnikach pojawiła się kostka, przybyły dwa wiejskie wodociągi i centrala telefoniczna. Opracowany został projekt oczyszczalni ścieków i rozstrzygnięty przetarg na wykonawcę. Potem przyszły nowe wybory i Tadeusz Wojnicz przegrał walkę o fotel burmistrza jednym głosem.
- Nie dość dobrze przygotowaliśmy się do tamtego głosowania - przyznaje Zygmunt Daniluk.
Choć wciąż mieszka w Sępoplu, pracuje w Bartoszycach. Jego miejsce w zakładzie gospodarki komunalnej zajął Czesław Sekita. Hanna Sawicka przeniosła się do Reszla, Jerzy Baran dalej jest radnym. Tadeusz Wojnicz sprzedał dom i wyjechał z miasta.
- Ci ludzie się spalili, nie wytrzymali społecznej presji - uważa Roman Rodzik, którego wojniczowe referendum pozbawiło w 1995 r. fotela burmistrza. Teraz pracuje w sąsiednim Bisztynku i ocenia, że przez całe referendalne zamieszanie Sępopol "stracił wiarygodność".
- Referendum miało sens, bo pokazaliśmy, że można coś zrobić. Ludzie to wspominają - rozmarza się Zygmunt Daniluk.
On sam już się w politykę nie bawi. - Wcześniej czy później ludzie, z którymi współpracowaliśmy, dojdą do głosu. A mnie nadarzyła się okazja, więc z Sępopola uciekłem. Nie można wiele zrobić, póki o wyborze burmistrza decydują radni. Taki burmistrz jest zakładnikiem grupy radnych. Musi się zmienić ordynacja, tak aby burmistrza wybierali mieszkańcy w wyborach powszechnych - Tadeusz Wojnicz uważa, że w miarę ubożenia Warmii i Mazur niezadowolenie społeczne, a z nim liczba referendów będzie rosła. - Ten wirus będzie się rozprzestrzeniał - przepowiada były burmistrz Sępopola.
Jeden przeciw władzy
W Zalewie do referendum doprowadził jeden człowiek. Sam opracował zarzuty, zebrał podpisy, sam prowadził agitację, sam tworzył grupę inicjatywną. I choć do urn poszło 19,37 proc. dorosłych mieszkańców gminy, Zbigniew Kozak mówi, że ma satysfakcję.
Mogło być przecież tak jak w Kowalach Oleckich, gdzie w lutym do głosowania wybrało się dwieście siedem osób, czyli 5,1 proc. uprawnionych. Konflikt, zogniskowany wokół miejscowego lekarza, stracił rację bytu jeszcze przed głosowaniem, kiedy lekarz przeniósł się do Olecka.
- Od razu ogłosiłem, że nie mam zamiaru kandydować na radnego, gdyby rada została odwołana - zapewnia Zbigniew Kozak.
Radnym i przewodniczącym rady był w poprzedniej kadencji.
- Kłopotem każdej rady jest burmistrz - uważa Kozak.
Burmistrz Zalewa Bogdan Hardybała motywy Kozaka ocenia krótko: to dawny przewodniczący rady, który się w tej kadencji nie dostał do władz i dlatego mnie chciał dokuczyć.
Bogdan Hardybała uważa, że "im biedniejsze społeczeństwo, tym łatwiej wzbudzić niechęć do władzy i przyciągnąć na głosowanie". A Zalewo to środowisko ubogie, gdzie 2700 zł otrzymywane miesięcznie przez burmistrza, to dużo pieniędzy. Zbigniew Kozak przyznaje, że ludzie mu zarzucali, iż przedstawił gminnym władzom "kiepskie zarzuty". - Gdybym ja miał mocne zarzuty, to bym poszedł do prokuratora, a nie robił referendum. A tak wiem, że ludzie lubią bać się władzy - dodaje.
Po fakcie wie też, jakie popełnił błędy: nie zrobił zebrań we wsiach, aby wytłumaczyć mieszkańcom, o co mu chodzi. - A teraz to mi burmistrz napisał, że najlepiej, jakbym się z gminy wyprowadził. Więc się zastanawiam, czy mam już zakładać związek wypędzonych...
Problem rolnika
Podobny wynik jak w Zalewie (19,9 proc.) miało referendum w podolsztyńskim Barczewie. Frekwencja okazała się za niska, by zmienić władze. Inicjatorowi głosowania - Komitetowi Obrony Rolników RP - nie podobało się, że gmina nie obniża podatku rolnego, choć sytuacja na wsi jest zła i wielu gospodarzy odłoguje pola.
- Nie ukrywam, że na początku był mój prywatny problem z władzami gminy. Potem jednak okazało się, że podobne kłopoty mają inni rolnicy Dołączyli do nas handlowcy i właściciele małych firm - wymienia Wojciech Stasiak ze wsi Niedźwiedź, pełnomocnik grupy inicjatywnej, rolnik gospodarujący na prawie tysiącu hektarach.
Niepowodzenie referendum tłumaczy tym, że "zjawisko jest nowe i ludziom nie znane". - Pomimo przegranej uważam, że warto było włożyć w organizację własną pracę i pieniądze. Nasza kampania uświadomiła mieszkańcom, ile ich kosztuje władza i co z tego mają. Myślę, że zaprocentuje to w najbliższych wyborach samorządowych - podsumowuje Wojciech Stasiak.
Wyjątkowe Rybno
W grudniu 1999 r. odbyło się referendum w Rybnie, niewielkiej gminie w powiecie działdowskim. Zarzuty inicjatorów mówiły o arogancji władzy, utracie zaufania, problemach z opieką zdrowotną.
Druga strona wymieniała: od 1994 roku gmina ma nowoczesną centralę telefoniczną, oczyszczalnię ścieków, skanalizowano gminną wieś, a w ośmiu innych wybudowano wodociągi. Pod względem procentowego udziału inwestycji w budżecie Rybno zajmowało 7. miejsce w kraju.
Do urn poszło 27 proc. mieszkańców. Do ważności wyniku zabrakło trzech procent, czyli 149 głosów. Organizatorzy zaprotestowali w Sądzie Okręgowym w Warszawie i sąd uznał zasadność protestu. Decyzję podtrzymał Sąd Apelacyjny, nakazując powtórzenie referendum. Po raz pierwszy w Polsce. - To dla nas wielki znak zapytania, bo o decyzji sądu dowiedzieliśmy się z prasy. Od pierwszej rozprawy w styczniu nie otrzymaliśmy z sądu ani decyzji, ani uzasadnienia - mówi Marek Dzieńkowski, wójt Rybna. Pierwsze referendum kosztowało gminę 20 tys zł. Powtórzenie to kolejny taki wydatek.
Nadzór nad prawidłowym przeprowadzeniem referendum w Rybnie miała elbląska delegatura Krajowego Biura Wyborczego. Jej dyrektor Czesław Pieprzak uważa, że wszystko zostało przygotowane prawidłowo.
Walery Piskunowicz, dyrektor delegatury olsztyńskiej, pojechał do Rybna w dniu głosowania, bowiem "doszły nas sygnały, że coś złego może się dziać". - W gminie nie było rozplakatowanych obwieszczeń o referendum, a w jednej z miejscowości nie sposób było znaleźć lokalu wyborczego - wymienia dyrektor.
Burmistrz kontra burmistrz
W Korszach, w referendum przeprowadzonym w listopadzie ubiegłego roku, naprzeciwko siebie stanęli dwaj burmistrzowie. Grupie inicjatywnej przewodził były burmistrz Jerzy Skórko, którego na stanowisku zastąpił Henryk Rechinbach.
Jednym z pierwszych posunięć nowego burmistrza było obniżenie sobie poborów o ponad 3000 zł. Henryk Rechinbach uznał, że ubogiej gminy nie stać na tyle, ile zarabiał jego poprzednik, czyli 6380 zł brutto.
- Ja sobie sam nie ustaliłem poborów. Rada je przyznała, doceniając mój wkład pracy w rozwój Korsz. A ludzie widać też to docenili, bo w referendum zagłosowali za odwołaniem władz - mówi Jerzy Skórko.
W głosowaniu wzięło udział 38,2 proc. uprawnionych, 2952 osoby opowiedziały się za odwołaniem rady. Jerzy Skórko uważa, że aby referendum było ważne, w ludziach musi być "autentyczne niezadowolenie".
- Nie mielibyśmy żadnych szans, gdyby w grę wchodziły tylko moje ambicje. W gminie musi być 70 procent niezadowolonych, żeby trzydzieści poszło zagłosować - dodaje Skórko. Swoje i sponsorów wydatki na referendalną kampanię szacuje na 14 tys. zł.
Henryk Rechinbach nie pogodził się z przegraną. Zarzuty oponentów o niegospodarności uważa za nieprawdziwe, a kampanię za prowadzoną w sposób nieuczciwy.
- Kiedy w 1998 r. zostałem burmistrzem, zastałem gminę bez płynności finansowej, z długami sięgającymi jeszcze 1997 r. na sumę 1,2 mln zł. Korsze nie miały oczyszczalni ścieków i kanalizacji ani studium zagospodarowania przestrzennego. Po roku zostawiałem gminę bez długów, z płynnością finansową i z zaawansowanymi pracami nad planami zagospodarowania i oczyszczalni - wyjaśnia i dodaje: - Ludzie byli dowożeni do lokali, byli też częstowani alkoholem, a cisza wyborcza została naruszona przez Radio Olsztyn.
Tych argumentów nie podzielił Sąd Okręgowy w Olsztynie ani Sąd Apelacyjny. Złożone protesty wyborcze zostały odrzucone. Sprawa trafiła do rzecznika praw obywatelskich, a jeżeli to nic nie da, Henryk Rechinbach zapowiada wystąpienie przeciwko Polsce do Trybunału w Strasburgu. Jego zdaniem sąd był stronniczy i popełnił szereg błędów proceduralnych.
21 maja doszło w Korszach do przedtreminowych wyborów. Wystartowali obaj burmistrzowie i ich zwolennicy. Blok Jerzego Skórko zdobył 10 mandatów. Henryk Rechinbach także będzie radnym.
- Intencje organizatorów referendów muszą być bardzo czyste. Jeżeli wyprowadzą ludzi na ulicę dla celów prywatnych, to nie poradzą sobie z otrzymaną władzą i sytuacja szybko obróci się przeciwko nim - przestrzega Tadeusz Wojnicz, były burmistrz Sępopola.
Ustawa o gminnym referendum została uchwalona w październiku 1991 r. W I kadencji samorządów w Polsce odbyło się 40 referendów, w tym 3 ważne. W II kadencji referendów było 104, z czego 9 skutecznych. Od trzeciej kadencji z inicjatywą referendalną można występować rok od wyborów. W okresie od października 1999 r. do połowy maja 2000 r. odbyło się 59 referendów, w tym 13 ważnych. Najwięcej w woj. warmińsko-mazurskim - 11, 10 w dolnośląskim i 8 w zachodniopomorskim.
W tej kadencji samorządu przeprowadzono na Warmii i Mazurach referenda w Barczewie, Fromborku, Gołdapi, Korszach, Kowalach Oleckich, Morągu, Płośnicy, Rybnie, Świętajnie, Wydminach i Zalewie. Ważne okazały się referenda we Fromborku (frekwencja 37,8 proc.), Korszach (38,2 proc.), Morągu (30,37 proc.) i Wydminach (33,1 proc.). Powtórzone zostanie referendum w Rybnie.
|
W pierwszych czterech latach polskiej samorządności w Olsztyńskiem odbyło się jedno gminne referendum. Okazało się nieważne. W drugiej kadencji referendów było osiem. W dwóch mieszkańcy odwołali władze. Przez pół obecnej kadencji na Warmii i Mazurach przeprowadzono jedenaście referendów, z których ważne były cztery.Na swoją kolejkę czekają dwa następne, a w pięciu gminach trwa zbieranie podpisów pod wnioskami o głosowanie nad odwołaniem rad i zarządów.
- Im biedniejszy region, tym więcej referendów. Na takich terenach jak Warmia i Mazury ludzie coraz częściej postrzegają pracę w gminnym urzędzie, udział w radzie jako szansę na polepszenie sobie warunków życia - ocenia Tadeusz Wojnicz, powiatowy lekarz weterynarii z Bartoszyc. Przed pięciu laty to on był inicjatorem referendum, które - pierwsze w drugiej kadencji polskiego samorządu - doprowadziło do zmiany gminnych władz. Do głosowania przygotowali się bardzo starannie. Kiedy w przeddzień głosowania dowiedzieli się, że zarząd gminy odmówił mieszkańcom kilku odległych wiosek autobusu na przejazd do lokalu, pojechali do Bartoszyc i w prywatnej firmie przewozowej zamówili dwa autokary.I wygrali. W Zalewie do referendum doprowadził jeden człowiek. Sam opracował zarzuty, zebrał podpisy, sam prowadził agitację, sam tworzył grupę inicjatywną. I choć do urn poszło 19,37 proc. dorosłych mieszkańców gminy, Zbigniew Kozak mówi, że ma satysfakcję. Podobny wynik jak w Zalewie miało referendum w podolsztyńskim Barczewie. Frekwencja okazała się za niska, by zmienić władze. Inicjatorowi głosowania - Komitetowi Obrony Rolników RP - nie podobało się, że gmina nie obniża podatku rolnego, choć sytuacja na wsi jest zła i wielu gospodarzy odłoguje pola. W grudniu 1999 r. odbyło się referendum w Rybnie, niewielkiej gminie w powiecie działdowskim. Zarzuty inicjatorów mówiły o arogancji władzy, utracie zaufania, problemach z opieką zdrowotną. Do urn poszło 27 proc. mieszkańców. Do ważności wyniku zabrakło trzech procent. Ustawa o gminnym referendum została uchwalona w październiku 1991 r. W I kadencji samorządów w Polsce odbyło się 40 referendów, w tym 3 ważne. W II kadencji referendów było 104, z czego 9 skutecznych. Od trzeciej kadencji z inicjatywą referendalną można występować rok od wyborów. W okresie od października 1999 r. do połowy maja 2000 r. odbyło się 59 referendów, w tym 13 ważnych. Najwięcej w woj. warmińsko-mazurskim - 11, 10 w dolnośląskim i 8 w zachodniopomorskim.
|
Korupcja jest zjawiskiem groźnym. Jednak walka z nią prowadzić może do głębokich patologii demokracji
Zepsute reguły gry
RYS. KATARZYNA GERKA
JACEK RACIBORSKI
Trochę o korupcji w świecie polityki wiadomo na pewno. Jest zjawiskiem uniwersalnym, ale w poszczególnych państwach ma różne natężenie. Dotyka wszystkich sfer życia społecznego, ale jest szczególnie groźna w sferze polityki. Nie dlatego, że odbywa się na koszt podatników, bo często niekorupcyjne, a błędne decyzje polityków wiodą do daleko większych strat, a decyzje, którym towarzyszyły "datki", mogą być ekonomicznie i politycznie dobrze uzasadnione i efektywne.
Najważniejsze negatywne konsekwencje korupcji w świecie polityki to psucie reguł gry, stanowiących podstawę ładu społecznego i ekonomicznego.
Jeśli jakaś pani profesor na podrzędnej uczelni brała od studentów datki w postaci bluzki, kryształu czy butelki brandy w zamian za pozytywną ocenę na egzaminie (historia z życia wzięta), to jest to psucie reguł gry na tej konkretnej uczelni. Jeśli zaś minister w zamian za korzyść osobistą lub partii kupuje czołg, sprzedaje tanio fabrykę czy umożliwia ucieczkę przestępcy, to podważa owe reguły w skali makro. Dla moralnej oceny zjawiska skala ma znaczenie drugorzędne. Ocena natomiast społecznych konsekwencji korupcji i rangi patologii musi być w obu przypadkach odmienna. Prawdą o korupcji jest i to, że ma systemowe korzenie, a nie bierze się z ułomności natury ludzkiej, gdyż w wielce wpływowych koncepcjach osobowości człowieka dążenie do korzyści uważa się wręcz za jego gatunkową cechę.
Co sprzyja korupcji polityków?
Stosunkowo łatwo wskazać mechanizm psychologiczny. Idzie o deprywację względną. Decyzje polityka, wysokiego urzędnika państwowego przynoszą konkretnym ludziom bardzo duże korzyści materialne. Ci z nich korzystają: budują wille, kupują luksusowe samochody, wydają wystawne przyjęcia, utrzymują kochanki. Dlaczego polityk ma być finansowym kopciuszkiem, jeżeli w dodatku powie sobie, że jest wybrańcem narodu, wybitnym specjalistą, marnie wynagradzanym w porównaniu z byle biznesmenem. Dodatkowo niepewna wydaje mu się droga stopniowego akumulowania dóbr, bo jego pozycja jest z natury rzeczy niestabilna. Im większa niepewność, tym silniejsza pokusa korupcji. Uleganie owej deprywacji względnej nie jest rzecz jasna nieuchronne.
Sprawowanie władzy, poczucie mocy często jest wystarczającą nagrodą. Nie warto tego wątku kontynuować, bo nie wykracza poza ludową psychologię. Dociekać trzeba strukturalnych źródeł korupcji, czyli takich, które wypływają ze struktur organizacyjnych społeczeństwa i państwa. Kilka ważnych przyczyn korupcji polityków wskazał Andrzej Kojder w artykule "W aurze korupcji" ("Rzeczpospolita", 19 lipca 2001 r.). Przede wszystkim zgadzam się z jego tezami o fikcji przejrzystości finansów polityków, o powszechnym lekceważeniu wprowadzonych dotychczas rozwiązań antykorupcyjnych. Jednak nazbyt wąsko ujmuje on ustrojowy kontekst korupcji i zupełnie pomija polityczne aspekty obecnej przeciw niej ofensywy.
Ortodoksyjni liberałowie zwykli wskazywać, że korupcja w świecie polityki to prosta konsekwencja rozrostu funkcji państwa i ograniczania wolnego rynku. Rzeczywiście, w modelowym wolnorynkowym społeczeństwie nie ma potrzeby przekupywania polityków, bo o niczym ważnym dla produkcji dóbr nie decydują. Takiego społeczeństwa jednak nie ma i z wielu powodów jest trudne nawet do pomyślenia. Komunistyczna recepta na korupcję jest równie mało realistyczna: znosząc własność prywatną, znosi się dawców łapówek, a z czasem i potencjalnych biorców, skoro zaniknąć ma państwo. Rzeczywistość współczesnych państw mieści się pomiędzy tymi dwoma modelami.
W gospodarkach względnie liberalnych korupcja dotyczy przede wszystkim sfery zamówień publicznych, a w szczególności handlu bronią. Wszystko wskazuje na to, że i my mamy właśnie tego rodzaju aferę. Handel bronią z racji poufności procedur, bardzo wysokich prowizji dla kolejnych pośredników wręcz nieuchronnie korumpuje polityków.
Demokracja, transformacja a korupcja
Innego rodzaju korupcję generuje konieczność zdobywania przez partie i polityków pieniędzy na kampanie wyborcze. Tu nie idzie o osobistą korzyść polityka, lecz o zdolność partii do gry w ramach demokratycznych procedur. Za większe darowizny trzeba jednak płacić - stanowiskami (to częste w USA) lub korzystnymi dla konkretnych osób i firm decyzjami. To zaś wiedzie zawsze do społecznych szkód. Demokracje usiłują bronić się przed tym rodzajem korupcji, wprowadzając ograniczenia wydatków na kampanie wyborcze, a przede wszystkim dotując partie z budżetu państwa. W tym kierunku poszły też polskie rozwiązania. Nowa ordynacja wyborcza do Sejmu i Senatu oraz ustawa o partiach politycznych ma szanse istotnie ograniczyć korupcyjne praktyki w zdobywaniu środków na kampanie wyborcze.
Czynnikiem, który w Polsce i w innych krajach postkomunistycznych wywołał falę korupcji, była prywatyzacja. Miał sporo racji Jan Olszewski, gdy mówił w Sejmie, iż zbyt często niewidzialna ręka rynku okazywała się ręką złodzieja i aferzysty. Transformacja ustrojowa wielorako sprzyja korupcji. W miejsce dawnych monopoli państwowych, które siłą rzeczy nie musiały nikogo korumpować, pojawiły się firmy prywatne korzystające z państwowych koncesji (jak w telekomunikacji). Koncesja równie dobrze kosztować może pięćset milionów złotych i dwa razy więcej, po części według uznania urzędników.
Z natury procesu transformacji wynika też zmienność prawa. Złe prawo, grzeszące nadmierną szczegółowością, ale zarazem zawierające nie zawsze przypadkowe luki w oczywisty sposób sprzyja korupcji. Z tego punktu widzenia nie jest dobra polska ustawa o zamówieniach publicznych. Pozornie restrykcyjna, drobiazgowa, starająca się ująć nawet zamówienia na prace twórcze, w rzeczywistości dostarcza wygodnego parawanu, za którym kryją się prawdziwi decydenci, nie ponosząc przy tym odpowiedzialności.
Patologie walki z korupcją
Korupcja jest zjawiskiem groźnym. Paradoksalnie jednak walka z korupcją prowadzić może do głębokich patologii demokracji. Na czele frontu walki z korupcją znajdują się UOP i WSI. Służby specjalne zawsze i wszędzie problem ten traktują instrumentalnie wobec innego rodzaju gry i wielce selektywnie dzielą się podejrzeniami z uprawnionymi do zwalczania korupcji organami państwa, a także z prasą. Wśród kanonów skonsolidowanej demokracji jest realna cywilna kontrola nad służbami specjalnymi. Te bowiem często wykorzystują argument korupcji do poszerzania swej autonomii i manipulowania polityką. W warunkach polskich są powody do niepokoju. Premier Waldemar Pawlak podał się do dymisji po serii artykułów we "Wprost", powstałych nie bez pomocy informatorów ze służb specjalnych.
Nieuzasadnione oskarżenie premiera Józefa Oleksego o szpiegostwo, które w dodatku od razu uczyniono faktem medialnym, stanowiło przejaw bezprecedensowego zaangażowania się służb specjalnych w politykę na najwyższym szczeblu. Obserwujemy ponownie wzmożoną ich aktywność. Trudno zaprzeczyć, że walka z korupcją polityków jest bliska statutowym zadaniom UOP. Wszystko byłoby w porządku, gdyby każde podejrzenie o korupcję wobec jakiegokolwiek polityka było przedkładane prokuraturze i starannie przez nią badane, przy wykorzystaniu policji, we współpracy z inspektoratami kontroli skarbowej i innymi państwowymi urzędami.
Jeżeli jest inaczej i argument korupcji stał się orężem w politycznej walce toczonej na gruzach obecnego rządu, a służby specjalne odgrywają w niej aktywną rolę, to ofensywa przeciwko korupcji wygaśnie po wyborach, część polityków i ich protegowanych uczestniczących w korupcyjnych układach nie będzie ukarana, a autonomia służb specjalnych zostanie potwierdzona. Nie jestem pewien, czy polityczna instrumentalizacja problemu korupcji nie wystąpiła nawet w przypadku NIK - instytucji, która skądinąd ma niezaprzeczalne zasługi w walce z korupcją i która we współdziałaniu z prokuraturą może w tej sferze odegrać dużą rolę.
Autor jest profesorem socjologii, pracuje w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej i w Instytucie Socjologii UW.
|
Najważniejsze negatywne konsekwencje korupcji w świecie polityki to psucie reguł gry, stanowiących podstawę ładu społecznego i ekonomicznego.
Prawdą o korupcji jest i to, że ma systemowe korzenie. Dlaczego polityk ma być finansowym kopciuszkiem, jeżeli w dodatku powie sobie, że jest wybrańcem narodu, wybitnym specjalistą, marnie wynagradzanym w porównaniu z byle biznesmenem. Dodatkowo niepewna wydaje mu się droga stopniowego akumulowania dóbr, bo jego pozycja jest z natury rzeczy niestabilna. zgadzam się z tezami o fikcji przejrzystości finansów polityków. w modelowym wolnorynkowym społeczeństwie nie ma potrzeby przekupywania polityków, bo o niczym ważnym dla produkcji dóbr nie decydują. Takiego społeczeństwa jednak nie ma i z wielu powodów jest trudne nawet do pomyślenia. Komunistyczna recepta na korupcję jest równie mało realistyczna. Rzeczywistość współczesnych państw mieści się pomiędzy tymi dwoma modelami.Innego rodzaju korupcję generuje konieczność zdobywania przez partie i polityków pieniędzy na kampanie wyborcze. Demokracje usiłują bronić się przed tym rodzajem korupcji, wprowadzając ograniczenia wydatków na kampanie wyborcze, a przede wszystkim dotując partie z budżetu państwa. Czynnikiem, który w Polsce i w innych krajach postkomunistycznych wywołał falę korupcji, była prywatyzacja. Złe prawo, grzeszące nadmierną szczegółowością, ale zarazem zawierające nie zawsze przypadkowe luki w oczywisty sposób sprzyja korupcji. Wśród kanonów skonsolidowanej demokracji jest realna cywilna kontrola nad służbami specjalnymi. Te bowiem często wykorzystują argument korupcji do poszerzania swej autonomii i manipulowania polityką.
|
"Ogniem i mieczem"
Trudna lekcja kapitalizmu: producenci zarabiają, ale zwlekają z rozliczeniami
Pojedynek przy kasie
BARBARA HOLLENDER
Film "Ogniem i mieczem" obejrzało ponad 7 milionów widzów. Zostawili oni w kinowych kasach blisko 105 mln złotych. To astronomiczna suma. Zarobiły kina, dystrybutor, a także producent filmu - "Zodiak Jerzy Hoffman Film Production" sp. z o.o. Zważywszy, że na konto tej spółki wpłynęło prawie 40 mln zł, koszt produkcji "Ogniem i mieczem" zwrócił się i film przynosi już zyski. W całym rozliczeniu jest tylko jeden przegrany: Agencja Produkcji Filmowej, która w film włożyła pieniądze budżetowe, a więc pochodzące z kieszeni podatników. Jak dotąd państwo nie tylko na "Ogniem i mieczem" nie zarobiło, ale nawet nie odzyskało swojego wkładu.
Rick McCallum, jeden z najlepszych amerykańskich producentów filmowych, współtwórca "Gwiezdnych wojen", powiedział mi niedawno: - W historii kapitalizmu nie ma dziedziny, która by tak szybko jak film mogła zwrócić zainwestowane pieniądze. Problem polega tylko na tym, że w każdym roku wielki sukces odnoszą trzy, cztery filmy, a trzeba zrobić 400 i nikt naprawdę nie wie, który będzie na szczycie.
O tym, jak wielkim interesem może być kino, świadczy także fakt, że kinematografia znajduje się na czele listy najbardziej opłacalnych eksportowych gałęzi przemysłu USA. Ale Amerykanie uczą się kapitalizmu w sztuce od 100 lat. Polscy twórcy ćwiczą ten problem dopiero od dziesięciu, a "Ogniem i mieczem" jest pierwszym filmem, który w nowym systemie finansowania odniósł tak spektakularny sukces. Tym bardziej jego przykład jest istotny.
Kto kręcił lody?
"Ogniem i mieczem" wyprodukowała spółka z o.o. "Zodiak Jerzy Hoffman Film Production". Jednocześnie z filmem powstał serial telewizyjny, nad którym prace właśnie się kończą.
Lwią część budżetu "Ogniem i mieczem" stanowiły pieniądze z kredytu, jaki zaciągnęli producenci w Kredyt Banku. Początkowo kredyt ten opiewał na 13 mln zł, potem został zwiększony do blisko 18 mln zł. Na film kinowy złożyły się, poza pieniędzmi spółki pochodzącymi z kredytu, fundusze od Browaru Okocim - 2 mln zł i od Agencji Produkcji Filmowej - 3 mln zł.
Ponadto 6 mln zł wyłożyła TVP S.A. TVP dostała prawa do korzyści majątkowych płynących z tytułu eksploatacji serialu w kraju i za granicą, producent filmu wraz z koproducentami otrzymał prawo do eksploatacji filmu kinowego.
Umowa pomiędzy Agencją Produkcji Filmowej (agencją Komitetu Kinematografii) oraz spółką z o.o. "Zodiak Jerzy Hoffman Film Production" została zawarta 5 czerwca 1997 roku. Ze strony Agencji Produkcji Filmowej podpisali ją pełniąca wówczas obowiązki dyrektora Jolanta Rajzacher i zastępca dyrektora ds. finansowych Ryszard Rosiak. Ze strony producenta - członek zarządu Andrzej Leszek Stempowski i członek zarządu Jerzy Kajetan Frykowski. Obaj ci panowie nie są już zresztą dzisiaj członkami zarządu spółki. Teraz prezesem spółki jest Jerzy Hoffman, a wiceprezesem Jerzy Michaluk. Jednak w 1997 roku, w czasie podpisywania umowy, Jerzy Michaluk był jeszcze szefem państwowego Studia Filmowego "Zodiak", w spółce go nie było.
- Ale to ja te lody kręciłem - mówi.
Na mocy umowy Agencja stała się koproducentem filmu "Ogniem i mieczem". Jej wkład finansowy wynosił 3 mln zł. Budżet całego filmu określono wówczas na 18 mln zł. Wkład Agencji obliczono na 16,6 proc. I w takim właśnie procencie Komitet Kinematografii miał partycypować w dochodach z filmu.
Najpierw bank
Agencja swój wkład 3 mln zł miała przekazać w 13 ratach (w umowie było 12, potem zawarto aneks). Raty te były przekazywane nadzwyczaj sumiennie, jedenastą wypłacono nawet - za zgodą Komitetu Kinematografii - dużo przed terminem, pod koniec 1998 roku. Na rachunek "Ogniem i mieczem" nie trafiły tylko dwie ostatnie raty w wysokości 70 tys. zł, które zgodnie z umową miały zostać przelane po zakończeniu prac, przedstawieniu wynikowych kosztów produkcji filmu, rozliczeniu środków inscenizacyjnych i potwierdzeniu przez Filmotekę Narodową przyjęcia materiałów (chodzi o kopię filmu, listy dialogowe, fotosy). Produkcja "Ogniem i mieczem" nie przedstawiła rozliczenia i nie przekazała materiałów Filmotece.
Zazwyczaj w przypadku umów z producentami prywatnymi Agencja Produkcji Filmowej ma pełne prawa koproducenta filmu i idące za tym udziały we wpływach "od pierwszej złotówki". Oczywiście, od pierwszej złotówki przekazanej producentowi. Bo z każdego sprzedanego biletu ok. 50 proc. zostaje w kinach. Od pozostałej sumy najpierw odejmuje się koszty dystrybucji. Od tego, co zostanie, 25 proc. bierze dystrybutor, dopiero reszta przekazywana jest producentom. I właśnie te kwoty dzielone są na poszczególnych inwestorów, w odpowiednich do ich udziałów procentach.
W przypadku "Ogniem i mieczem" wszyscy koproducenci zgodzili się, aby najpierw spłacić kredyt bankowy wraz z odsetkami, a dopiero później dzielić proporcjonalnie wpływy producenta.
Ze strony Agencji Produkcji Filmowej było to wówczas duże ustępstwo. Negocjatorzy zgodzili się na nie, bo inaczej Kredyt Bank nie dałby "Ogniem i mieczem" kredytu. Przedsięwzięcie, zdaniem bankowców, było ryzykowne. Inny bank, po rozpoznaniu, odmówił współpracy. Kredyt Bank zaś, co jest rzeczą zrozumiałą, żądał zabezpieczeń. Dwa mieszkania - Jerzego Hoffmana i Jerzego Michaluka mu nie wystarczały. Chodziło przecież o sumę 13 mln zł.
- Pół roku spotykaliśmy się z przedstawicielami banku, którzy mieli różne pomysły zabezpieczeń - mówi Ryszard Rosiak. - Ale najważniejsze było właśnie żądanie spłaty kredytu w pierwszej kolejności. Musieliśmy się na to zgodzić.
- W ten sposób Agencja w istocie partycypowała w spłacie kredytu bankowego nic z tego nie mając - tłumaczy dyrektor Agencji Produkcji Filmowej Kazimierz Sioma. - Dopiero następne wpływy miały być dzielone między koproducentów.
Według umowy zawartej między Agencją Produkcji Filmowej a spółką "Zodiak Jerzy Hoffman Film Production" Agencji przypadało 16,66 proc. wpływów, a innym koproducentom - 83,34 proc.
Umowa z Okocimiem zapewniała tej firmie - 5 proc. (Okocim zgodził się na taki udział, nieproporcjonalny do wysokości wkładu 2 mln zł, ponieważ uznano, że realną korzyścią jest dla niego reklama, jaką zapewniają producenci filmu). Spółce "Zodiak Jerzy Hoffman Film Production" przypadło 78,34 proc.
Na mocy umowy Agencja Produkcji Filmowej w 16,66 proc. partycypuje więc we wszystkich wpływach z "Ogniem i mieczem" - z kin, kaset, ze sprzedaży filmu za granicę. Nie ma praw do zysków z telewizji - wyłącznym właścicielem tych praw jest TVP S.A.
Dzisiaj już wiadomo, że "Ogniem i mieczem" odniosło wielki sukces. Konto producenta pęcznieje. Film zarobił blisko 105 mln zł. Połowa została w kinach, swoją część odebrał dystrybutor. Po tych operacjach na koncie producenta już w maju bieżącego roku było ok. 30 mln zł. Dzisiaj - co mówi sam Jerzy Michaluk - jest o prawie 10 mln więcej. A koproducent państwowy nie odzyskał jeszcze nawet wyłożonych na film pieniędzy - bądź co bądź pieniędzy podatników.
W środowisku filmowym huczy, zwłaszcza że od kwietnia kinematografia nie ma pieniędzy na produkcję filmową i rozdaje głównie promesy na rok przyszły, a nie żywą gotówkę wspierającą budżety kręconych filmów.
Według obliczeń dyrektora do spraw finansowych Agencji Ryszarda Rosiaka, w czerwcu, po pierwszym rozliczeniu, na konto Agencji powinno wpłynąć 2,4 mln zł. Te pieniądze nie zostały wpłacone, a Jerzy Michaluk przedstawił własne wyliczenie.
- To rozliczenie przedstawione nam przez kolegę Michaluka było nie do przyjęcia - mówi Ryszard Rosiak. - Zostało sporządzone niezgodnie z naszą umową. Nie mogliśmy uznać sumy kredytu 18 mln zł, bo w umowie mamy 13 mln, nie przyjęliśmy też kosztów promocji krajowej i zagranicznej. Z pierwszego wyliczenia Michalukowi wyszło, że jest nam winien niewiele ponad 1 mln zł.
Od tej pory trwają rozmowy. Do tej pory w rozmowach tych reprezentował spółkę Jerzy Michaluk. Jerzy Hoffman nie brał w nich udziału, choć - jak mówi - rozmawiał z przewodniczącym Komitetu Kinematografii prywatnie.
Dżentelmeńskie rozmowy
Dyrektorzy Agencji twierdzą, że w każdej rozmowie pojawiają się nowe propozycje rozliczeń przedstawiane przez wiceprezesa spółki "Zodiak Jerzy Hoffman Film Production" Jerzego Michaluka. Dyskusje odbywają się w coraz bardziej nieprzyjemnej atmosferze, przerwy pomiędzy kolejnymi spotkaniami są ogromne, ponieważ w maju producent bawił dwa tygodnie w Cannes, w lecie promował swój film w Ameryce, a w połowie sierpnia wyjechał na miesiąc do Australii. Wrócił dopiero w połowie września.
2 lipca Agencja wystosowała do produkcji "Ogniem i mieczem" pierwsze oficjalne pismo. Jerzy Michaluk w ustnych rozmowach twierdził, że ma dla Agencji kolejne propozycje, ale mimo wcześniejszych jego zapowiedzi i próśb dyrektora Siomy, do dnia 29 września do Agencji nie wpłynęło kolejne oficjalne pismo, w którym produkcja "Ogniem i mieczem" precyzowałaby, jak zamierza rozliczyć się i jakie dokładnie kwoty wyłączać z podziału zysków.
- Agencja nie mieści się na drugim końcu świata - twierdzi Jerzy Hoffman. - Wydawało nam się, że wystarczą dżentelmeńskie rozmowy.
Dyrektorzy Agencji uważają, że w toczonych rozmowach Jerzy Michaluk nie kwestionował wysokości udziału agencji w budżecie filmu. Ta wysokość, określona na 16,6 proc., jest zresztą - zdaniem Ryszarda Rosiaka i dyrektora Agencji Produkcji Filmowej Kazimierza Siomy - nie do negocjacji.
Oczywiście, początkowy budżet "Ogniem i mieczem", określany na 18 mln zł, został przekroczony. O ile? To dosyć trudno powiedzieć. W prasie podawano sumę ok. 24 mln zł, jednak i ona nie jest precyzyjna. Pieniędzy zostało wydanych znacznie więcej. Ale jednocześnie z filmem fabularnym realizowany był serial telewizyjny, na który TVP S.A. wyłożyła kolejne 6 mln zł. Kredyt bankowy zwiększył się, sięgając niemal 18 mln zł. To, wraz z pieniędzmi od innych inwestorów, już daje sumę bliską 29 mln zł. Ale ile z tego pochłonął serial, który jest właśnie kończony? Nie wiadomo. Zdjęcia kręcono jednocześnie, kostiumy, scenografia są te same, aktorzy grali w filmie i serialu, delegacje ekipy powinny obciążać i film, i serial...
Paragraf 5 punkt 4 umowy mówi jednak dokładnie, że "każde przekroczenie wydatków poza kwoty wyszczególnione w przyjętym kosztorysie filmu obciąża wyłącznie producenta, jest działaniem na własne ryzyko producenta i nie zmienia proporcji udziałów i praw Agencji do partycypowania we wpływach i zyskach z rozpowszechniania".
Taka sytuacja jest w filmowym świecie normalna. Zdarzyła się nawet przy produkowanym przez wytwórnię 20th Century Fox "Titanicu". Jak podawało pismo "Variety", Fox podpisał umowę koprodukcyjną z wytwórnią Paramount, która za 65 mln dolarów udziału w budżecie miała dostać prawa do wpływów z całej dystrybucji w USA. Ale budżet "Titanica" określano wówczas na 120 mln dolarów. Kiedy film przekraczał koszty, Fox chciał renegocjować umowę. Szefowie Paramountu nie zgodzili się. Ostatecznie "Titanic" kosztował ponad 200 mln dolarów, a Paramount miał swoje wpływy z rynku amerykańskiego za 65 mln dolarów. Całe ryzyko poniósł Fox i też zresztą na tym wygrał, bo zyski z rynków światowych przyniosły mu fortunę.
W Polsce też zdarza się, że filmy przekraczają zakładany budżet. Przytrafiło się to również drugiej wielkiej polskiej produkcji, która niedługo wejdzie na ekrany - "Panu Tadeuszowi".
- Agencja Produkcji Filmowej dała nam 715 tys. zł, co stanowiło wówczas 5,88 proc. budżetu - mówi Paweł Poppe, prezes "Heritage Films", producenta filmu Andrzeja Wajdy. - Taki też Agencja ma udział we wpływach z filmu. W trakcie realizacji przekroczyliśmy zakładany budżet, ale jest oczywiste, że udział Agencji się z tej racji nie zmienia. Takie przekroczenia zawsze obciążają producenta.
Dyrektorom Agencji Produkcji Filmowej wydawało się, że po pierwszej próbie rozliczeń, potem już w rozmowach Jerzy Michaluk nie negował owych 16,66 proc. wpływów Agencji. Negował natomiast podstawę, od jakiej owe sumy mają być naliczane.
- W Okocimiu - mówi Jerzy Michaluk - uznali mi wszystkie wydatki dystrybucyjne: mam przecież faktury na zrobienie kopii. Z 3,5 mln zł wydanych na promocję, odjąłem tylko 700 tys. Bo kogo obchodzi, że "przećwiczyłem" Cannes i antypody. Odciągnąłem tylko koszty reklamy w polskim radiu i w telewizjach prywatnych, nie odjąłem od zysków kosztów reklamy w telewizji publicznej, która skasowała mnie na 800 tys., zamiast dać mi bonusy.
Michaluk chce, by Agencja uznała mu jako koszty całe odsetki, jakie zapłacił w Kredyt Banku. Od dyrektora Siomy słyszę, że Agencja powinna uznać tylko część odsetek, od sumy 13 mln zł, a nie od kredytu zwiększonego do 18 mln.
- W umowie miałem zapisane, że muszę spłacić kredyt razem z odsetkami do czerwca 2000 - twierdzi Jerzy Michaluk. - Spłaciłem natychmiast, więc odsetki i tak były mniejsze. Dlatego uzurpuję sobie prawo do zawarcia w moich kosztach całej sumy odsetek.
Dyrektor Sioma mówi, że gdyby tylko o to chodziło, nie byłoby pewnie kłopotu z porozumieniem się. Dałoby się pewnie także uznać fakt, że producenci na własny koszt zrobili 50 kopii filmu. Ale innych kosztów, które pojawiają się w każdej rozmowie z Jerzym Michalukiem, jak twierdzą zgodnie obaj panowie - Kazimierz Sioma i Ryszard Rosiak - nie można przyjąć.
Na razie dostali na chleb
Poważnym punktem spornym jest również termin płatności. Według dyrektora Siomy ok. 2,4 mln zł, czyli to, co według jego obliczeń należy się Agencji po spłaceniu z 30 mln zł kredytu i odsetek, powinno było trafić na konto Agencji jeszcze w czerwcu 1999 roku. Nie trafiło, choć było już na koncie spółki "Zodiak Jerzy Hoffman Film Production". Przy czym, co bardzo ważne, nie można w tym przypadku narzekać na zatory bankowe ani na to, że pieniądze są tylko na papierze.
- Syrena ma wypracowaną metodę rozliczeń z kinami - przyznaje sam Jerzy Michaluk. - O każdej porze mogę wiedzieć, jakie mam wpływy. I te pieniądze nie są na papierze, tylko w banku.
W przypadku "Ogniem i mieczem" warunkiem, pod jakim kina dostawały kopię filmu, było natychmiastowe odprowadzanie pieniędzy na specjalnie założone dla "Ogniem i mieczem" konto Syreny. Na początku, gdy film oglądało po kilkaset tysięcy widzów tygodniowo, właściciele kin wpłacali pieniądze na to konto dwa razy w tygodniu. Teraz, kiedy film już nie ma wysokiej frekwencji, wpłaty następują w odstępach dwutygodniowych.
- Od razu po wpłynięciu pieniędzy na nasze konto - twierdzi szef Syreny Jerzy Jednorowski - potrącałem własne koszty i marżę, a pozostałą część pieniędzy przekazywałem na rachunek producentów filmu.
Oni z kolei powinni natychmiast rozliczać się ze swoimi partnerami proporcjonalnie do ich wkładu. Agencja jednak swoich należności nie dostawała, bo Jerzy Michaluk negocjował wysokość kwoty. Na monity dyrektora Siomy producenci wpłacili w trzech ratach zaliczkę na poczet przyszłych rozliczeń. 18 czerwca wpłynęło na konto Agencji 500 tys. zł, 6 sierpnia - 500 tys. zł i 18 sierpnia - 200 tys. zł. Razem do tej pory 1 mln 200 tys. zł. Połowa kwoty wyliczonej przez Agencję w maju 1999. Dzisiaj wpływy z "Ogniem i mieczem" są wyższe. Jerzy Michaluk mówi, że Syrena odprowadziła już na konto "Zodiak Jerzy Hoffman Film Production" prawie 40 mln zł. Tak więc koszt filmu zwrócił się całkowicie. Ale Agencja dostała zaledwie 40 proc. sumy, jaką w produkcję zainwestowała. O zyskach nie warto nawet wspominać.
Michaluk twierdzi, że umowa jest niedoskonała i nie precyzuje terminów rozliczeń.
- Na razie dałem im na chleb - mówi. - Na rozliczenie mam czas. Za pół roku, za rok, na dzień 31 grudnia? To dobra data, zwłaszcza że wtedy pewnie zamknę inwestycję "Ogniem i mieczem".
Wiceprezes "Zodiak Jerzy Hoffman Film Production" twierdzi, że w umowie cywilnoprawnej powinny być jasno określone terminy rozliczania się. Podobnie jak to, czy ma ono nastąpić od wpływów netto czy brutto. Uznaje, że umowa z Agencją, podpisana na wzorcowych drukach, jest niedobra.
- Jeśli ktoś kwestionuje dzisiaj umowę, to gdzie był, kiedy była ona podpisywana? - pyta przewodniczący Komitetu Kinematografii Tadeusz Ścibor-Rylski. - Można ją było negocjować. Ale wtedy nikt umowy nie kwestionował. Produkcja "Ogniem i mieczem" nie zgłaszała żadnych próśb o uściślenie czegokolwiek.
- To dobra umowa, jedyna, jaką można było w tym czasie wynegocjować, żeby film doszedł do skutku - twierdzi Jerzy Kajetan Frykowski, producent wykonawczy "Ogniem i mieczem", który podpisał umowę z Agencją w imieniu spółki. - Precedensowa, bo po raz pierwszy Agencja poszła na ustępstwo i w produkcji prywatnej zrezygnowała ze swojego prawa do rozliczeń "od pierwszej złotówki" przyznając pierwszeństwo bankowi.
Co do braku terminów rozliczeń Tadeusz Ścibor-Rylski wyjaśnia:
- To specyficzna sprawa. Nie mogliśmy narzucić terminu, np. 15 czerwca. To jest film, a nie fabryka gwoździ. A gdyby premiera się przesunęła? "Pan Tadeusz" miał wejść do kin w kwietniu, wejdzie w październiku. Co by było, gdybyśmy wpisali, że produkcja ma się rozliczyć np. 1 lipca? Zawsze terminem spłaty Agencji był termin rozliczenia się z dystrybutorem. Tak jest we wszystkich filmach - jak producent dostaje pieniądze, rozlicza się. Fakt, że polskie filmy rzadko zwracają pieniądze. Ale jeśli odnoszą sukces, to rozliczają się uczciwie. W ub. roku do Agencji wpłynęło 900 tys. zł i nie było problemu, kiedy ma to nastąpić.
- Zaraz po rozliczeniu z dystrybutorem, producent zwraca Agencji, co się jej należy - dodaje Ryszard Rosiak. - Tak było przy wszystkich filmach. Z przyjemnością rozliczałem się z firmą Da Vinci, która wyprodukowała "Młode wilki". Nie było żadnych problemów z "Kilerem", z "Sarą". "Sztos" miał kłopot, bo raport od dystrybutora mieli, a żywe pieniądze ugrzęzły. Zadzwonili, poprosili o dwa tygodnie zwłoki, potem zaraz się rozliczyli.
Umowę na tych samych drukach podpisał z Agencją na "Pana Tadeusza" prezes "Heritage Films" Paweł Poppe.
- Nie mam żadnych wątpliwości, kiedy mam się rozliczać z państwowym inwestorem - mówi. - Dla mnie jest oczywiste, że gdy wypisuję dystrybutorowi rachunek i dostaję od niego określoną kwotę, to natychmiast muszę uregulować swoje zobowiązania finansowe względem partnerów.
Tymczasem rozmowy z Jerzym Michalukiem przedłużają się. Kolejne dni i tygodnie lecą. Uczestnicy spotkań narzekają, że w negocjacjach padają coraz bardziej nieparlamentarne słowa. Michaluk uważa, że może sobie pozwolić na najlepszych prawników i może nawet stanąć przed sądem. W Agencji wiedzą, że sprawa sądowa to ostateczność. Bo takie procesy trwają latami i kto wie, co się w tym czasie może zdarzyć.
Pasztet z Zodiakiem
Agencja ma zresztą jeszcze jeden problem. "Ogniem i mieczem" zostało wyprodukowane przez prywatną spółkę Jerzego Hoffmana i Jerzego Michaluka. Tymczasem obaj panowie zostawili za sobą studio państwowe Zodiak z zadłużeniem, które - razem z odsetkami - wynosi już dzisiaj 3 mln zł. Komitet Kinematografii nie ma jak takich długów spłacić. Coraz częściej więc powtarza się pytanie: dlaczego "Ogniem i mieczem" nie zostało wyprodukowane przez państwowe studio, tylko prywatnie?
Jerzy Hoffman odszedł ze studia Zodiak jako pierwszy. Złożył prośbę o zwolnienie go ze stanowiska dyrektora, która została przez Przewodniczącego Kinematografii przyjęta. W studiu pozostał Jerzy Michaluk. Studio miało wówczas zadłużenie 400 tys. zł, ale w błyskawicznym tempie narastały odsetki.
Jerzy Michaluk twierdzi, że chciał przeprowadzać produkcję przez Zodiak.
- Spółka mogła zawrzeć z państwowym Zodiakiem umowę koprodukcyjną. Pieniądze mogły pójść przez państwowe studio i spłaciłbym długi. Komitet nie wyraził zgody, to ja tę sprawę olałem i poszedłem tylko przez spółkę kapitałową. A potem po cichutku zlikwidowali studio państwowe. Dlaczego? Nie wiem. Zawiść.
- Komitet Kinematografii chciał, aby "Ogniem i mieczem" powstało w studiu Zodiak - wyjaśnia Tadeusz Ścibor-Rylski. - Ale bank nie chciał udzielić kredytu zadłużonej firmie. Dzisiejszy rynek wymaga czystych partnerów, bez przeszłości i zadłużeń. Zgodziłem się na odejście ze studia Zodiak Hoffmana, a potem Michaluka, żeby nie utrudniać im zbierania pieniędzy na film, żeby "Ogniem i mieczem" mogło powstać. A studio postawiłem w stan likwidacji, ponieważ już od lat nie produkowało, a teraz jeszcze nie miało szefów.
Dzisiaj w Agencji siedzą ciągle kontrole NIK-owskie i poselskie. Zodiak jest zadłużony w ZUS-ie i Urzędzie Skarbowym (są tam jeszcze stare popiwki i podatki od wynagrodzeń), a także w Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych (to nie popłacone rachunki za usługi dla filmu "Piękna nieznajoma" Jerzego Hoffmana).
- Teraz zaproponowałem Hoffmanowi i Michalukowi powrót do studia Zodiak - mówi Tadeusz Ścibor-Rylski.
Jerzy Michaluk nie chce. Uważa, że odpowiedzialność za niespłacone długi spada na Komitet Kinematografii, który zlikwidował studio "nieroztropną decyzją".
Rozgoryczenie
Jerzy Michaluk czuje się rozgoryczony. Atmosferę wokół rozliczeń "Ogniem i mieczem" traktuje jako coś wyjątkowo niesmacznego. Uważa, że gdy przez lata starał się o zapięcie budżetu filmu, nikt mu nie pomógł. A teraz wszyscy liczą na jego pieniądze.
- Ale jak liczą, to się przeliczą - mówi.
Minister Podkański go oszukał, dał na piśmie zobowiązanie, że dołoży do "Ogniem i mieczem" 4 mln zł i nigdy się z tego nie wywiązał. Następna pani minister - Nazarowa - też, zdaniem Michaluka, obiecywała, że wyrwie pieniądze z zysków telewizji publicznej i przekaże na produkcję. I też skończyło się na słowach. Koledzy, całe niemal środowisko, byli przeciwni realizacji, młodsi krzyczeli, że "Ogniem i mieczem" zeżre całe pieniądze kinematografii. A teraz chcą pieniędzy.
W środowisku rośnie niesmak. Bo to prawda, że większość twórców była przeciwna realizacji "Ogniem i mieczem". Ale też prawdą jest, że teraz przyznała się do błędu. Co nie zmienia faktu, że oczekuje rozliczeń, zadając pytanie, dlaczego pieniądze należne narodowej kinematografii nadal tkwią na koncie "Zodiak Jerzy Hoffman Film Production" i tam również procentują.
- Bierzemy pieniądze z państwowej kasy - mówi Lew Rywin, najlepszy polski producent filmowy, sprawdzony w trudnej koprodukcji z samym Stevenem Spielbergiem. - Ale jeśli zdarzy się dochód, to musimy się rozliczać. Na tym polega ten system.
O swoim rozgoryczeniu mówi także przewodniczący Komitetu Kinematografii Tadeusz Ścibor-Rylski.
- Kiedy wszyscy byli przeciwni, podjąłem pozytywną decyzję, angażując państwowe pieniądze w "Ogniem i mieczem". Wtedy nie mówiło się o zyskach, tylko o tym, żeby ten film powstał. Bez naszych gwarancji bank nie dałby żadnego kredytu, ustąpiłem nawet ze swego prawa do podziału zysków od pierwszej złotówki. Kiedy bank zażądał czystego partnera, nie trzymałem Hoffmana i Michaluka w państwowym studiu, nie kazałem im porządkować spraw finansowych, bo ten film nigdy by nie powstał. Potem, kiedy mogłem, poszedłem produkcji na rękę i kiedy bardzo im były potrzebne pieniądze, wcześniej wypłaciłem przedostatnią ratę. A teraz muszę prosić o rozliczenie, o zwrot pieniędzy? Przecież to strasznie upokarzające. W nowym systemie finansowania wyprodukowaliśmy już 173 filmy i jeszcze nigdy coś takiego nam się nie zdarzyło. Nie przyjmuję do wiadomości żadnych pretensji do umowy, która została zawarta w pełnej świadomości nie tylko panów Hoffmana i Michaluka, ale także banku, dla którego była warunkiem i innych partnerów. Ciągle wierzę, że obaj panowie rozliczą się prawidłowo.
Na posiedzeniu w dniu 29 września członkowie Komitetu Kinematografii poprosili, by Przewodniczący Komitetu wystąpił do producentów "Ogniem i mieczem" z żądaniem rozliczenia się z Agencją.
A przecież to wszystko dopiero początek. Rozliczenie wpływów z kina. Co będzie, gdy dojdzie do rozliczeń dystrybucji kaset i sprzedaży zagranicznej, która - jak mówił w Cannes Jerzy Michaluk - idzie doskonale?
Okazało się, że nie wystarczy odnieść sukces. Pierwsza poważna lekcja kapitalizmu w kinematografii okazała się ogromnie trudna.
PS 30 września o godz. 15.00 do Agencji wpłynęło pismo z "Zodiak Jerzy Hoffman Film Production". Po raz pierwszy, obok podpisu głównej księgowej, był na nim również podpis Jerzego Hoffmana. W piśmie tym Hoffman wnioskuje o sporządzenie aneksu do umowy związanego ze zmianą wysokości kredytu bankowego. Chce również, aby agencja uznała inne przekroczenia kosztów związane z dystrybucją i promocją.
- Stoimy na stanowisku - mówi mi w rozmowie Jerzy Hoffman - że Agencja w rozliczeniach powinna uznać koszty filmu łącznie z odsetkami bankowymi i zwiększonym kredytem. Sumy wyłożone na promocję też powinny zostać uznane, ponieważ bez tych działań nie byłoby takich wyników dystrybucji.
Jerzy Hoffman uważa również, że nie czas jeszcze na zajmowanie się publiczne sprawami rozliczeń. Na razie muszą się nad nimi pochylić prawnicy.
|
Film "Ogniem i mieczem" obejrzało ponad 7 milionów widzów. Zostawili oni w kinowych kasach blisko 105 mln złotych. To astronomiczna suma. Zarobiły kina, dystrybutor, a także producent filmu - "Zodiak Jerzy Hoffman Film Production" sp. z o.o. Zważywszy, że na konto tej spółki wpłynęło prawie 40 mln zł, koszt produkcji "Ogniem i mieczem" zwrócił się i film przynosi już zyski. W całym rozliczeniu jest tylko jeden przegrany: Agencja Produkcji Filmowej, która w film włożyła pieniądze budżetowe, a więc pochodzące z kieszeni podatników. Jak dotąd państwo nie tylko na "Ogniem i mieczem" nie zarobiło, ale nawet nie odzyskało swojego wkładu.
Umowa pomiędzy Agencją Produkcji Filmowej oraz spółką z o.o. "Zodiak Jerzy Hoffman Film Production" została zawarta 5 czerwca 1997 roku. Na mocy umowy Agencja stała się koproducentem filmu "Ogniem i mieczem". Wkład Agencji obliczono na 16,6 proc. I w takim właśnie procencie Komitet Kinematografii miał partycypować w dochodach z filmu.
Według obliczeń dyrektora do spraw finansowych Agencji Ryszarda Rosiaka, w czerwcu, po pierwszym rozliczeniu, na konto Agencji powinno wpłynąć 2,4 mln zł. Te pieniądze nie zostały wpłacone, a Jerzy Michaluk przedstawił własne wyliczenie.
|
FIRMY
Przebieg restrukturyzacji przedsiębiorstw był i jest poważnie zakłócany przez ingerencje polityków i grup nacisku, ścieranie się sprzecznych interesów
Stan chroniczny
RYS. ROBERT DĄBROWSKI
JERZY DRYGALSKI
Eksperci i politycy są zaniepokojeni. Deficyt w handlu zagranicznym rośnie nieprzerwanie od 1991 roku. W 1998 roku osiągnął poziom 18,8 miliarda dolarów, w 1999 roku - 18,5 miliarda. Głównym powodem tak wysokiego deficytu jest niska konkurencyjność polskich firm. Z tego powodu deficyt w handlu zagranicznym może być - jeszcze przez wiele lat - chronicznym stanem polskiej gospodarki.
Deficyt w bilansie handlowym przez lata nie budził większych zastrzeżeń. Panowało przekonanie, że jest to dowód szybkiego napływu nowoczesnych technologii i urządzeń do przedsiębiorstw w konsekwencji czego nastąpi ich modernizacja i wzrost konkurencyjności. To zaś umożliwi wzrost eksportu. Efekt miał być tym większy, że dopływ zachodnich maszyn i urządzeń był sprzęgnięty z prywatyzacją i restrukturyzacją sektora państwowego, bezpośrednimi inwestycjami zagranicznymi oraz rozwojem firm prywatnych.
Polskie przedsiębiorstwa zrobiły wiele, aby dostosować się do wymogów gospodarki rynkowej. Efektem tego wysiłku jest wzrost produkcji, modernizacja firm, reorientacja eksportu, rozwój małego biznesu, postępy prywatyzacji. Są to fakty niepodważalne. Jednak dystans między zachodnimi i polskimi firmami jest nadal poważny. Dokonany postęp nie znalazł także odzwierciedlenia w eksporcie - w jego dynamice i strukturze. Nadto ujawniły się silne bariery rozwoju.
Ślimacząca się restrukturyzacja
Tempo modernizacji, prywatyzacji i restrukturyzacji poszczególnych branż i przedsiębiorstw było bardzo nierównomierne. W wielu branżach restrukturyzacja była podjęta zbyt późno, realizowana połowicznie lub błędnie. W niektórych branżach zmiany są więcej niż skromne. Przebieg restrukturyzacji przedsiębiorstw był i jest poważnie zakłócany przez ingerencje polityków i grup nacisku, ścieranie się sprzecznych interesów. Związki zawodowe uzyskały faktyczne prawo weta. Po dziesięciu latach daleko jest jeszcze do zakończenia restrukturyzacji i prywatyzacji.
Uwaga wszystkich rządów koncentrowała się przede wszystkim na branżach politycznie i społecznie wrażliwych - górnictwie, hutnictwie, cukrownictwie, PKP, zbrojeniówce, energetyce. Aby uniknąć konfliktów, decydowano się na wiele ustępstw. Znany jest dyktat kopalń czy PKP. W konsekwencji rosły koszty i upływał czas.
Przedłużanie procesu prywatyzacji i restrukturyzacji jest bardzo szkodliwe, cena zaniechania wysoka. Jest to okres konfliktów, niepewności, żmudnych prac przygotowawczych, niekończących się negocjacji, wystawania w ministerialnych przedpokojach. Menedżerowie nie są w stanie koncentrować się na rozwoju. A świat ucieka, konkurencyjne firmy modernizują się i poprawią efektywność. Dlatego w wielu branżach luka technologiczna nie zmniejsza się. Transformacja gospodarki dokonuje się w okresie gwałtownych zmian w gospodarce światowej i jej globalizacji.
Restrukturyzacja, zwłaszcza branż społecznie wrażliwych, nie jest łatwa. Jednak można i trzeba było ją robić z większą determinacją. W Polsce stopniowo i stosunkowo długo następowało przewartościowanie poglądów na temat roli państwa w gospodarce, ochrony przedsiębiorstw, roli inwestorów zachodnich.
Polska weszła w okres transformacji z anachroniczną strukturą gospodarki (dominacja branż tradycyjnych, wysoki stopień monopolizacji), dotkliwym brakiem kapitału i technologii. Prosta restrukturyzacja jest na ogół niewystarczająca. Konieczne są głębsze zmiany. To jednak oznacza ograniczenie roli tradycyjnych branż przemysłowych lub ich upadek oraz gwałtowny zwrot ku usługom i nowoczesnym technologiom. Ten proces obecnie zachodzi.
Nadprodukcja
Żywiołowa modernizacja ma i drugą stronę - prowadzi do nadmiernej rozbudowy mocy wytwórczych i w konsekwencji do ostrej walki konkurencyjnej, pogłębionej jeszcze przez otwarcie granic, zagraniczną konkurencję i szarą strefę. Ciężkie i niedoceniane są konsekwencje kryzysu rosyjskiego. Nadprodukcja nakłada kaganiec na wzrost cen produktów i usług oraz prowadzi do ograniczonego wykorzystania mocy wytwórczych. Dlatego w wielu branżach ceny sprzedawanych produktów nie nadążają za inflacją. W niektórych trwa wyniszczająca wojna cenowa. Tymczasem koszty rosną w zawrotnym tempie. Rozwierają się nożyce między tempem wzrostu cen produktów i usług a tempem wzrostu kosztów. Dlatego katastrofalnie - i to od kilku lat - kurczy się rentowność polskich firm. W 1999 roku wynik finansowy netto przedsiębiorstw pogorszył się aż o 82,7 procent. Rentowność obrotu netto spadła z 1,3 procent w 1998 do 0,2 w 1999 roku. Z kolei spadająca rentowność to kurczące się środki na rozwój i dalszą konieczną modernizację. Konieczną, ponieważ produktywność większości firm jest nadal niska.
Nie byłoby tych problemów, gdyby polskie firmy były w stanie więcej eksportować. Mimo wysiłków eksport nie rośnie jednak wystarczająco szybko.
Nadprodukcja i nasilająca się konkurencja na rynku wymuszały i wymuszają kolejną falę restrukturyzacji (fuzje, przejęcia upadłości i likwidacje, redukcje pracowników itd.). Upadają nawet całe branże (w przemyśle lniarskim pozostały na przykład dwie spółki, w tym jedna rentowna). Trudno jeszcze ocenić skutki tej fali.
Ograniczony dostęp do kapitału
Większość polskich firm charakteryzuje się słabą płynnością, niedoborem środków obrotowych i brakiem środków na rozwój. Dostęp do nich jest ograniczony. Realne oprocentowanie kredytów stale utrzymuje się w granicach 8 - 10 punktów powyżej inflacji. Dlatego spada rola kredytów jako źródła finansowania rozwoju.
Oprocentowanie kredytów jest tak wysokie, ponieważ utrzymuje się relatywnie niska skłonność do oszczędzania ludności. To z kolei skłania banki do wysokiego oprocentowania kredytów dla przedsiębiorstw. Poza tym wiele firm nie spełnia kryteriów stawianych przez banki lub wręcz nie ma zdolności kredytowej. Banki po doświadczeniach z początku lat dziewięćdziesiątych są, i słusznie, ostrożne, a i tak procentowo w ich portfelach rosną kredyty III i IV grupy. Jest to sygnał narastających trudności firm.
Brak wystarczających środków obrotowych prowadzi w wielu przypadkach do ograniczenia sprzedaży, rezygnacji z kontraktów itd., pogłębiając i tak trudną sytuację. Gorsze wyniki ograniczają środki na rozwój, zatem firmy zmniejszają inwestycje lub pożyczają za granicą. W 1999 roku środki własne przedsiębiorstw przeznaczone na cele rozwojowe zmalały w porównaniu z 1998 rokiem o 10,1 procent, z tego w produkcji o 21,8 procent. Zadłużenie zagraniczne przedsiębiorstw zwiększyło się do 25 miliardów dolarów i przypuszczalnie będzie rosło.
Być może gdyby rząd wsparł rozwój rynku niepublicznego, gdyby bardziej aktywnie zachęcał do wejścia do Polski fundusze inwestycyjne typu venture capital, mogłoby być lepiej. Wymagałoby to jednak zmian w systemie podatkowym i generalnie zmiany sposobu podejścia Ministerstwa Finansów.
Nadmierne obciążenia
Transformacja musi kosztować. Rozbudzone są społeczne aspiracje. Ludzie chcą więcej zarabiać. Kosztuje modernizacja służby zdrowia, oświaty, sytemu emerytalnego. Konieczna jest także osłona socjalna zmian. Jest to zrozumiałe. Jednak przedsiębiorstwa są nadmiernie obciążane kosztami transformacji. Bardzo wysokie są koszty pracy i zwolnień pracowników. Wysokie są podatki - i te pośrednie, i te bezpośrednie. Firmy obciążane są rozmaitymi opłatami. Warto porównać całość obciążeń, w tym koszty uzyskania przychodów i stawki amortyzacyjne oraz bodźce do inwestowania u nas i w innych krajach. Nadto przepisy są w wielu przypadkach niejasne lub ciągle się zmieniają. Większość polityków dostrzega tę sytuację. Jednak poważne napięcia w budżecie skłaniają do skrzętnego - najczęściej kosztem przedsiębiorstw - poszukiwania dodatkowych dochodów.
Słaba innowacyjność
Dzięki dopływowi technologii do większości polskich firm modernizowano produkcję, jednak zazwyczaj nie były one w stanie dalej samodzielnie jej rozwijać. Konieczna dla poprawy konkurencyjności innowacyjność nigdy nie była silną stroną firm. Złożyło się na to wiele przyczyn. Gospodarka nakazowa wręcz zniechęcała do postępu. Był on "wtłaczany" z zewnątrz. W latach dziewięćdziesiątych działy badawczo-rozwojowe były w pierwszej kolejności likwidowane. Upadły instytuty naukowo-badawcze. Postęp wymaga też poważnych nakładów, a środki zawsze były dotkliwie ograniczane. W wielu branżach nawet środki z amortyzacji były przeznaczane na bieżące potrzeby.
W sytuacji nierównowagi technologicznej - zapóźnienia większości firm - nie ma żadnych bodźców do rozwoju własnych technologii. Import jest tańszy i szybszy. Jednak import technologii i urządzeń nie wsparty własną myślą wymusza konieczność dalszego importu.
Inwestycje zagraniczne, zwłaszcza firm działających globalnie, komplikują ten obraz. Transfer technologii odbywa się w ramach tych firm i jest podporządkowany ich globalnej polityce. Działając w polskim środowisku, pozytywnie na nie oddziałują, wymuszając modernizację i zmiany w kulturze korporacyjnej. Jednak znaczna część obrotów i więzi kooperacyjnych odbywa się w ramach samych firm i ich tradycyjnych kooperantów. Wyrazem tego jest wysoce ujemny - jak dotąd - wynik netto w obrotach tych firm.
Mały biznes bez euforii
Osobną kwestią jest nierozwiązany od lat problem wspierania rozwoju małego biznesu. Oprócz mnożenia programów postęp jest niewielki. Firm takich jest mało i są one słabe ekonomiczne. Na tysiąc obywateli przypada 27 firm, na Węgrzech 51, a w Czechach 68. Niskie są wydatki inwestycyjne tych firm.
Konieczna reorientacja
Truizmem jest, że podstawą zdrowej gospodarki są zdrowe przedsiębiorstwa. Nie jest jednak tak, że zdrowe przedsiębiorstwa powstają same z siebie. W latach dziewięćdziesiątych nastąpiła deregulacja, liberalizacja i demonopolizacja gospodarki. Dzięki temu uwolnione zostały przedsiębiorczość oraz siły konkurencji. Zabrakło jednak drugiego kroku - budowy trwałych, stymulujących rozwój ram ekonomicznych. Dlatego polskie firmy natrafiły na bariery rozwoju.
Dwa problemy wydają się szczególnie ważne. Przede wszystkim konieczne jest przyspieszenie i zakończenie restrukturyzacji i prywatyzacji sektora państwowego. Cena zaniechania jest bowiem zbyt wysoka. Ślimaczenie się restrukturyzacji i zmian systemowych deformuje perspektywę i odciąga od myślenia o przyszłości.
Należy też złagodzić różnego rodzaju obciążenia nałożone na przedsiębiorstwa i wesprzeć ich rozwój. Wymaga to przełamania dominującej w Polsce orientacji prosocjalnej, koncentracji na tym, jak zarobić i jak stymulować rozwój firm, nie zaś jak dzielić to, co one wytworzyły. Wymaga to zmian systemu podatkowego i kodeksu pracy oraz aktywnego i nowoczesnego wsparcia przedsiębiorstw przez rząd. Nie chodzi o dotacje i ulgi, ale o nowoczesny system regulacji, wsparcie informacyjne i instytucjonalne, stymulowanie rozwoju najnowocześniejszych branż.
Autor był wiceministrem przekształceń własnościowych i szefem komisji likwidacyjnej RSW.
|
Deficyt w handlu zagranicznym rośnie nieprzerwanie od 1991 roku. Głównym powodem tak wysokiego deficytu jest niska konkurencyjność polskich firm. Tempo modernizacji, prywatyzacji i restrukturyzacji poszczególnych branż i przedsiębiorstw było bardzo nierównomierne. Przebieg restrukturyzacji przedsiębiorstw był i jest poważnie zakłócany przez ingerencje polityków i grup nacisku, ścieranie się sprzecznych interesów. uwolnione zostały przedsiębiorczość oraz siły konkurencji. Zabrakło jednak drugiego kroku - budowy trwałych, stymulujących rozwój ram ekonomicznych. Dlatego polskie firmy natrafiły na bariery rozwoju.
|
ANALIZA
Kampania wyborcza w telewizji publicznej
Cienka czerwona linia
Pozwalam sobie przywołać pana do porządku - mówił dziennikarz TVP Piotr Gembarowski do Mariana Krzaklewskiego podczas programu "Kandydat"
FOT. RAFAŁ GUZ
LUIZA ZALEWSKA
Niedawno Sejmowa Komisja Kultury nie była w stanie ocenić, czy telewizja publiczna właściwie wypełnia swoją misję. Trudno to zrozumieć, bo kampania wyborcza dostarczyła aż nadto przykładów, że TVP ma kłopoty z realizacją swych obowiązków przynajmniej na jednym polu - dostarczania uczciwej i bezstronnej informacji oraz stworzenia forum do prezentacji poglądów wszystkich reprezentantów sceny politycznej.
Ustawa o radiofonii i telewizji sprzed ośmiu lat określiła wyraźnie, co należy do zadań publicznej telewizji. Z dziewięciu artykułów precyzujących jej podstawowe powinności w czasie kampanii wyborczej najważniejsze wydają się cztery: odpowiedzialność za słowo, rzetelne ukazywanie różnorodności wydarzeń i zjawisk w kraju, sprzyjanie swobodnemu kształtowaniu się poglądów obywateli oraz formowaniu się opinii publicznej, umożliwianie obywatelom i ich organizacjom uczestniczenia w życiu publicznym poprzez prezentowanie zróżnicowanych poglądów i stanowisk. Miniona kampania dała aż nadto przykładów, że właśnie te cztery artykuły TVP zdarzało się lekceważyć.
Cenne sekundy
Najprościej posłużyć się metodą, którą sama TVP wprowadziła przed kilkoma laty. Dowodząc, że sprawiedliwie traktuje wszystkich bohaterów sceny politycznej, zaczęła skrupulatnie podliczać czas wystąpień głowy państwa, rządu i najważniejszych ugrupowań parlamentarnych. Dzięki temu mogła odpierać ataki oponentów. Po tę samą metodę sięgnęły niezależne firmy badawcze, ale ich wyniki nie były dla TVP korzystne. Już w sierpniu z pierwszych zestawień wynikało, że w programach informacyjnych TVP pojawia się najczęściej jeden kandydat - Aleksander Kwaśniewski. Na pretensje sztabu Mariana Krzaklewskiego, którego wyprzedzali w tych zestawieniach nawet Lech Wałęsa i Andrzej Lepper, TVP tak odpowiadała: - Pan Krzaklewski nie był tak długo lustrowany ani osadzony w areszcie.
We wrześniu niewiele się zmieniło. Telewizja w zestawieniu przesłanym Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji potwierdziła, że faworytem publicznej stacji był w czasie kampanii Kwaśniewski.
Niektórzy wyszli przed szereg
Prezes TVP Robert Kwiatkowski już pięć lat temu radził prezydentowi, jak zdobyć popularność wśród wyborców. Z taką biografią trudno zachować pozory bezstronności, ale przyznać trzeba, że prezes podejmował wysiłki, by jego telewizja nie stała się jawną filią sztabu prezydenta. Przed wyborami wszystkim pracownikom stacji w Warszawie i w ośrodkach regionalnych przypomniano, że "zasady etyczne dziennikarstwa zakazują prezenterom, reporterom, dziennikarzom oraz publicystom wykonywania zajęć podważających niezależność i wiarygodność dziennikarską, w tym uczestniczenia w kampaniach wyborczych". A mimo to co rusz dochodziło do incydentów, które przekreślały starania o zachowanie tych pozorów.
Zaczęło się 9 września na placu Zamkowym w Warszawie, gdzie SLD zorganizował festyn z udziałem Kwaśniewskiego. Prowadził go Robert Samot, który przedstawił się warszawiakom jako prezenter najstarszej polskiej telewizji. Dzień później wystąpił on na antenie, by poprowadzić konkurs audiotele.
We wrześniowym numerze lubelskiego "Głosu Lewicy" na liście członków honorowego komitetu wyborczego Aleksandra Kwaśniewskiego w Lubelskiem znaleźli się - obok Izabelli Sierakowskiej i Lecha Nikolskiego - Jeremi Karwowski i Krzysztof Komorski. Komorski jest dziennikarzem lubelskiego ośrodka TVP, podobnie jak Karwowski, który do niedawna był wicedyrektorem ośrodka, a teraz jest szefem publicystyki. Do programu "W naszym imieniu" zapraszał posłów ziemi lubelskiej.
23 września w Brzozie Toruńskiej na spotkaniu z honorowym komitetem wyborczym Aleksandra Kwaśniewskiego w Kujawsko-Pomorskiem pojawił się dyrektor ośrodka TVP w Bydgoszczy Marek Brodowski. Jak twierdzi, zdjęcie, które publikujemy obok, zrobiono mu przypadkiem i jest ono absolutnym nieporozumieniem. - Nadzorowałem tam i wyłącznie pracę ekipy telewizyjnej naszego oddziału, która obsługiwała konferencję prasową dla Telewizyjnej Agencji Informacyjnej i programu regionalnego. Naklejkę, którą po chwili zdjąłem, przyklejono mi tuż przy wejściu na konferencję prasową, jak mi powiedziano, ze względów organizacyjnych - zapewnia dyrektor.
Atmosfera przyzwolenia
Ostatni dzień kampanii TVP zwieńczyła skandalem na antenie ogólnopolskiej. Rozmowę telewizyjnego dziennikarza Piotra Gembarowskiego z Marianem Krzaklewskim jego rzecznik nazwał absolutnym szaleństwem. "Pozwalam sobie przywołać pana do porządku", "Konwencja programu jest taka, że nie mówi pan tego, co chce, a odpowiada na pytania", "Pan odpowiada na pytanie, którego nie zadałem", "Proszę szanować reguły tego programu", "O takich sprawach może pan mówić w swoich reklamówkach", "Nie szkoda panu czasu? Zaraz skończy się program" - strofował Gembarowski swego gościa i odbierał głos, zwłaszcza gdy Krzaklewski próbował przypomnieć weto Kwaśniewskiego do ustawy odbierającej przywileje emerytalne funkcjonariuszom PRL. Na koniec oświadczył: "Skutecznie uniemożliwił mi pan zadanie dalszych pytań" i zakończył program.
Przeciwko arogancji dziennikarza, podawaniu przezeń fałszywych danych i informacji zaprotestowała telewizyjna "Solidarność", ministrowie, posłowie i rzecznik rządu.
- Sam nie wiem, co się stało. Dziennikarza poniósł temperament, może nerwy, może nie wytrzymał napięcia - przepraszał jeszcze tego samego wieczora dyrektor Jedynki Sławomir Zieliński. Nikt nie potrafił wyjaśnić, jak mogło dojść do takiego skandalu, skoro wcześniej TVP starannie dobrała skład dziennikarzy wytypowanych do przeprowadzenia wywiadów z pretendentami do prezydenckiego fotela. Właśnie z tego powodu zrezygnowała z usług dziennikarza Radia Zet Krzysztofa Skowrońskiego, który dotąd w tym paśmie prowadził rozmowy z politykami. Zastanawiano się wówczas, czy nie stało się tak właśnie dlatego, że Skowroński - jako dziennikarz spoza TVP - mógłby zadawać niewygodne pytania. - Nic podobnego - zarzekała się telewizja.
Zachowanie Gembarowskiego odbiło się szerokim echem. Zaprotestowali inni dziennikarze skupieni w telewizyjnym kole Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, którzy sposób przeprowadzenia wywiadu określili jako "urągający zasadom profesjonalizmu". Ich zdaniem taka rozmowa nie byłaby możliwa, gdyby nie atmosfera przyzwolenia, jaka panuje w kierownictwie telewizji. Pięć dni później Rada Etyki Mediów uznała, że rozmowa Gembarowskiego "była całkowicie nieprofesjonalna i naruszała podstawowe standardy moralne".
TVP: wyjaśniamy, wyjaśniamy...
Dlaczego mimo jasnych reguł, które przypomniano przed wyborami, doszło do takich incydentów? - Biorąc pod uwagę, że miesięcznie produkowanych jest 9 tys. godzin programów i liczbę dziennikarzy zatrudnionych lub współpracujących z TVP w skali całego kraju, to 4 czy 5 nagannych zachowań stanowi zaledwie ułamek promila. Choć oczywiście nie jesteśmy zadowoleni, że takie incydenty miały miejsce - odpowiada Janusz Cieliszak, rzecznik zarządu TVP.
Do tej pory żaden bohater wyborczych incydentów nie stracił pracy. Robertowi Samotowi "zwrócona została uwaga na niestosowność takich działań, ale ponieważ jest on współpracownikiem TVP, konsekwencje służbowe nie mogą być wobec niego wyciągnięte. W przypadku ponownego naruszenia zasad współpraca z nim zostanie rozwiązana" - napisał prezes TVP do szefa KRRiTV. Na razie telewizyjna agencja, z którą Samot współpracował, postanowiła nie korzystać z jego usług.
Karwowski i Komorski do czasu wyborów zostali zawieszeni w obowiązkach i otrzymali zakaz pojawiania się na antenie, dopóty, dopóki telewizyjna Komisja Etyki nie oceni ich zachowania.
Sprawę dyrektora Brodowskiego bada Biuro Kontroli TVP i Biuro Programów Regionalnych.
Pracy nie stracił również Gembarowski. Na razie został zawieszony do czasu wyjaśnienia sprawy przez telewizyjną Komisję Etyki i wysłany na urlop. Dyrektor Zieliński informuje, że codziennie do telewizji przychodzi ponad setka listów z... gratulacjami dla odważnego dziennikarza.
Konsekwencji nie poniósł żaden z przełożonych i raczej nie należy się spodziewać, że poniesie je w przyszłości. Krajowa Rada, która miała nieraz okazję, by zaapelować do TVP o stosowanie właściwych proporcji, w czasie kampanii z boku przyglądała się rozwojowi sytuacji i postanowiła poczekać z oceną na finał wyborów. Równocześnie ta sama Rada jeszcze w czasie kampanii, ale już w innej sprawie wykazała zaskakującą sprawność i zaangażowanie. Kiedy sztab Krzaklewskiego przekroczył limit płatnych reklamówek wyborczych, co skrupulatnie podliczył sztab Kwaśniewskiego dokładnie w tym samym dniu, co Departament Reklamy KRRiTV, jej sekretarz Włodzimierz Czarzasty nie czekał do 9 października, ale niezwłocznie powiadomił o fakcie Państwową Komisję Wyborczą.
Nie skarżył się tylko jeden
Sprzeciw wobec nierównego traktowania kandydatów przez telewizję publiczną połączył aż pięciu rywali do prezydenckiego fotela. W połowie września pięć prawicowych sztabów zarzuciło TVP promowanie tylko jednego kandydata - Kwaśniewskiego. Dzień wcześniej czworo członków Rady Programowej TVP, m.in. Robert Tekieli i Wojciech Wencel, zawiesiło swe uczestnictwo w tym organie z powodu "zaangażowania się TVP po stronie Aleksandra Kwaśniewskiego". Zarzuciło również TVP tendencyjny dobór dziennikarzy, którzy prowadzić będą programy wyborcze, a w przeszłości byli czynnie zaangażowani po stronie prezydenta oraz w budowanie niekorzystnych wizerunków jego rywali.
Władze TVP nie zmieniły jednak swej polityki. Już kilka dni później wykorzystały do kampanii wyborczej letnie igrzyska w Sydney, na które wybrał się Kwaśniewski. W sportowych programach pokazano, jak prezydent udziela wskazówek przed kolejnym meczem, wizytuje wioskę olimpijską, macha z trybun, a potem w specjalnym studiu olimpijskim podsumowuje kondycję polskiego sportu. Nie zareagowała Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, ale zabrała głos Państwowa Komisja Wyborcza. "TVP w okresie kampanii powinna unikać prezentacji w swoich audycjach kandydatów na prezydenta pełniących funkcje publiczne, jeżeli prezentacje te nie dotyczą wykorzystywanych przez nich funkcji" - oświadczyła.
Nawet ci kandydaci, którzy nie przyłączyli się do protestu, nie byli zadowoleni z pracy TVP. Już w sierpniu Janusz Korwin-Mikke zaskarżył telewizję do sądu i wygrał proces, bo dziennikarze przypisali mu nieprawdziwą wypowiedź. Niezadowolony był także - dość wstrzemięźliwy w atakach na TVP - komitet Andrzeja Olechowskiego. Już po wyborach szef jego sztabu Maciej Jankowski w jednym z programów zakwestionował słowa dziennikarza, który powiedział, że 8 października Polacy wzięli los w swoje ręce. - Los Polski w swoje ręce postanowiła wziąć telewizja - oświadczył Jankowski.
Zbieżne plany prezydenta i TVP
Jednym z najistotniejszych zarzutów stawianych publicznej stacji było ograniczenie czy nawet celowe unikanie debaty publicznej, która powinna towarzyszyć każdej kampanii wyborczej.
Telewizja w obronie przytaczała taki argument: - To nie od nas zależy, że kandydatów jest trzynastu. Chcieliśmy zapraszać do programów tylko pięciu najpopularniejszych kandydatów, ale nie zgodziła się reszta, a PKW nie wykluczyła, że przyzna im rację.
Przypomnijmy, że debaty publicznej domagali się wszyscy najpoważniejsi kandydaci z wyjątkiem Kwaśniewskiego, którego strategia wyborcza nie przewidywała takiego spotkania przed pierwszą turą. Również w tym przypadku plany sztabu prezydenta i władz telewizji okazały się zbieżne i w rezultacie - tak jak chciał prezydent - poważnej debaty między najważniejszymi kandydatami nie było.
Nie można jednak zarzucić TVP całkowitego ignorowania faktów niewygodnych dla prezydenta. Kompromitujące taśmy z Kalisza stały się czołówką "Wiadomości", a w "Monitorze Wiadomości" rozprawiano na ten temat dwukrotnie. Realizując zresztą zapowiedź prezydenta, TVP wyemitowała po wyborach kaliski film w całości, choć pokazywał on to samo, co wcześniej ujawnili już konkurenci. Nie oznacza to bynajmniej, że dziennikarze analizowali zachowanie prezydenta i jego otoczenia. Dyskusja dotyczyła najpierw sensu prowadzenia kampanii negatywnej, którą film z Kalisza wywołał, a potem ubolewano nad skutkami ujawnienia kompromitujących taśm. - Czy nie zaszkodzi to stosunkom państwo - Kościół? - dopytywała dziennikarka "Monitora". Pytania, jak ocenić osoby, które gesty papieża parodiowały i dlaczego prezydent zwleka z decyzją w sprawie dymisji Marka Siwca, nie padły.
Najniższy poziom
Niektórzy kandydaci niezadowoleni byli także z prezentacji ich oferty w autorskich audycjach TVP. Co prawda w "Forum wyborczym" do głosu dopuszczono przedstawicieli sztabów wyborczych, ale już "Tygodnik wyborczy Jedynki" zdominowały spory ekspertów. Ci bardziej skupiali się na prezentacji własnych opinii niż analizie poglądów polityków. Pojawiły się więc sugestie, że media powinny dokonywać wstępnej selekcji i poświęcać czas przede wszystkim liczącym się kandydatom. - A według jakich kryteriów powinno się przeprowadzać taką selekcję? Według poparcia w sondażach? Tym samym prezentowanie wyników badań opinii publicznej stałoby się decyzją polityczną - protestuje prof. Andrzej Rychard z Instytutu Filozofii i Socjologii PAN. Zauważa, że takie decyzje prowadzić by mogły do paradoksalnych sytuacji i do grupy egzotycznych kandydatów trzeba by zaliczyć także Lecha Wałęsę. - Konieczność prezentowania wszystkich kandydatów jest niestety jednym z kosztów demokracji. Ale jest on nieporównywalnie mniejszy niż możliwość wybierania przez dziennikarzy według własnych kryteriów tych kandydatów, którzy powinni być ich zdaniem eksponowani - dodaje prof. Rychard.
Niektórzy proponują daleko idące zmiany przynajmniej w sposobie prezentacji bezpłatnych audycji wyborczych. Tym bardziej że niektóre nie zdołały zgromadzić przed telewizorami nawet 500 tys. widzów. - To dobry moment, by zastanowić się nad tym, jak uatrakcyjnić te bloki. To, co oglądaliśmy w czasie kampanii, tworzyło kakofonię. Było męczące dla wyborców i mało korzystne dla samych kandydatów, skoro oglądalność audycji była niska - mówi prof. Lena Kolarska-Bobińska, dyrektor Instytutu Spraw Publicznych. Proponuje ona dyskusję nad tym, czy wszystkim komitetom wyborczym powinna przysługiwać jednakowa ilość czasu i czy ich audycje powinny być prezentowane w blokach czy raczej powinno się je rozbić na kilka części, by nadawać je w różnych godzinach. - Wiem, że powstanie dylemat nad sprawiedliwym podziałem czasu, ale ważniejsza jest chyba kwestia jakości programów i funkcja, jaką powinny one spełniać, a której w tej kampanii, jak się okazało, nie spełniły - mówi dyrektor ISP.
Za ocenę telewizji publicznej zabrali się również politycy i to z obu stron. Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe zwróciło się właśnie o publiczną debatę w sprawie przekształcenia stacji w "prawdziwie publiczną instytucję". Do podsumowania działalności dzisiejszych władz TVP szykują się także liderzy SLD. Leszek Miller, opierając się na badaniach opinii publicznej i własnych obserwacjach, mówi wprost: - Obecna telewizja jest zbyt prawicowa.
Z punktu widzenia Millera publiczna stacja powinna bardziej przechylić się w lewą stronę. Trudno sobie jednak wyobrazić, że publiczną stację można jeszcze bardziej upartyjnić i obowiązujące dziś standardy obniżyć. Kampania wyborcza dowiodła, że już teraz osiągnęły poziom najniższy z możliwych do zaakceptowania.
Luiza Zalewska
|
Ustawa o radiofonii i telewizji sprzed ośmiu lat określiła wyraźnie, co należy do zadań publicznej telewizji. Z dziewięciu artykułów precyzujących jej podstawowe powinności w czasie kampanii wyborczej najważniejsze wydają się cztery: odpowiedzialność za słowo, rzetelne ukazywanie różnorodności wydarzeń i zjawisk w kraju, sprzyjanie swobodnemu kształtowaniu się poglądów obywateli oraz formowaniu się opinii publicznej, umożliwianie obywatelom i ich organizacjom uczestniczenia w życiu publicznym poprzez prezentowanie zróżnicowanych poglądów i stanowisk. Miniona kampania dała aż nadto przykładów, że właśnie te cztery artykuły TVP zdarzało się lekceważyć. Telewizja w zestawieniu przesłanym Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji potwierdziła, że faworytem publicznej stacji był w czasie kampanii Kwaśniewski.
|
ROZMOWA
Józef Płoskonka, wiceminister spraw wewnętrznych i administracji
Nareszcie się można skompromitować
JAKUB OSTAłOWSKI
Rz: Co się stało w śląskim Urzędzie Wojewódzkim?
JÓZEF PŁOSKONKA: Nie nazwałbym tego "korupcją", bo na razie nie można udowodnić, że ktoś za coś brał łapówkę. W otoczeniu wojewody działał człowiek nazywany jego doradcą ds. gospodarczych. Nieczyste interesy prowadziły prawdopodobnie firmy, których był właścicielem.
Sytuacja w śląskim Urzędzie Wojewódzkim pokazuje, że może się to dziać na bardzo wysokim szczeblu, pod okiem człowieka, w którego uczciwość nikt nigdy nie wątpił.
Czyli rząd zdawał sobie sprawę, że jest korupcja, ale nie przypuszczał, że może być aż tak wysoko?
Wiemy, że różne dziwne rzeczy dzieją się w tych urzędach, gdzie jest duża uznaniowość, np. w zakresie podejmowania decyzji, i tak naprawdę nie ma przejrzystych zasad. Ale wiemy także, że w wielu urzędach wojewódzkich w Polsce można znaleźć przypadki naganne, nawet kryminogenne.
Czy w tej chwili MSWiA ma jakieś konkretne sygnały o takich nieprawidłowościach?
- Mamy je bez przerwy. Przecież anonimy dotyczące sytuacji w śląskim Urzędzie Wojewódzkim znalazły się w skrytkach poselskich już 10 czy 12 miesięcy temu. Drogą korespondencji średnio w tygodniu dostaję kilka, czasami kilkanaście informacji dotyczących nieprawidłowości w różnego rodzaju urzędach administracji publicznej. Dostaję je również od posłów. Każdy z tych sygnałów staramy się sprawdzić.
Prawda jest też taka, że po artykule "Rz" liczba informacji znacznie wzrosła. To jest naturalne. Musimy być ostrożni, bo można łatwo wpaść w histerię łapownictwa, w histerię korupcji. Ale nie wolno też ulegać samouspokojeniu: wszystko jest dobrze, nasi urzędnicy są najlepsi. Tak również nie jest.
Ile takich sygnałów teraz państwo sprawdzają?
Nie potrafię powiedzieć. Jeżeli chodzi o urzędy administracji, to zdarzają się takie przypadki, gdy po określonych informacjach wysyłamy tzw. szybką kontrolę.
W takim razie ile było takich kontroli w tym roku?
Ja wiem o dwóch przypadkach. Jedna sprawa została wyjaśniona, druga jest jeszcze analizowana.
Szybkie kontrole, wewnętrzne zespoły, komisje. Zazwyczaj nikt nie dowiaduje się o efektach ich pracy. Jeżeli dziennikarze nie ujawniliby afery na Śląsku, to po kolejnych kontrolach współpracownicy Kempskiego i on sam odeszliby po cichu, pod byle pretekstem. Nikt by nie powiedział jasno opinii publicznej, co się stało.
Myślę, że nie. Pewnych rzeczy nie da się uniknąć. Według mojej wiedzy działania operacyjne wokół wszystkich firm, które są związane z aferami na Śląsku, były prowadzone od dłuższego czasu, np. sprawa nieprawidłowości w PKS w Żywcu została ujawniona co najmniej tydzień przed tekstem "Rzeczpospolitej".
To jest argument, który potwierdza moją tezę - nikt jasno nie powiedział, co tam się stało. Sprawa wypłynęła dopiero po naszej publikacji.
Po publikacji poznali ją ludzie w całej Polsce. Na Śląsku, w Żywcu już wcześniej wiedziano, co się stało.
Legendy krążą o tym, co się dzieje w najbogatszym w Polsce warszawskim samorządzie. Był pan rządowym komisarzem, który miał "oczyścić" sytuację w stołecznej gminie Centrum. Co pan tam zobaczył?
Samorząd warszawski ma rzeczywiście dużo pieniędzy. Może sobie pozwolić na wiele rzeczy, o których inni nie mogą nawet marzyć. W związku z tym na decydentów - radnych i urzędników - wywierane są silne naciski, aby wydawali pieniądze na te cele, które interesują daną dzielnicę, daną firmę, albo daną grupę ludzi. A uznaniowość jest ogromna.
Ja nikogo w gminie Warszawa Centrum nie złapałem na korupcji, bo gdyby było inaczej, to prasa by o tym wiedziała. Natomiast w wielu miejscach zauważyłem działania urzędnicze, które mogłyby powodować podejrzenia o korupcję.
Co zrobić, żeby takich działań było coraz mniej?
Musi być jasne, co wolno urzędnikowi, a czego nie. Czy jeśli przyjmie zaproszenie na obiad od kolegi, który pracuje w biznesie, to jest to naganne? Czy urzędnik może wykonywać jakąkolwiek pracę zleconą na własny rachunek?
Urzędnik nie powinien robić rzeczy, za które można go oskarżyć o konflikt interesów. Tego nie da się skatalogować - wszystko zależy od jego sumienia i wiedzy, ale również od kontroli ze strony zwierzchników i niezależnej prasy.
Na czym będą polegać zapowiadane przez rząd zmiany w prawie, które mają ułatwić walkę z korupcją?
Bardzo istotny jest projekt zmiany ustawy o policji, kodeksu postępowania karnego oraz innych ustaw.
Będzie można stosować prowokację policyjną, podsłuch i kontrolę korespondencji we wszelkich przypadkach, które budzą podejrzenie o korupcję. Dzisiejszy stan prawny jest taki, że wspomniane techniki można stosować wyłącznie wtedy, gdy mamy do czynienia z "przysporzeniem korzyści" w wielkich rozmiarach - powyżej 650 tys. zł. Zmiana, jaką proponujemy, uchyla tego typu ograniczenia.
Kryzys katowicki uwidocznił, że jest potrzebny wewnątrzrządowy zespół ds. walki z przestępczością gospodarczą. Myślę, że w najbliższym czasie zespół, który będzie koordynował wszystkie działania izb skarbowych, policji i urzędów celnych, powstanie. Poza tym tworzymy komórki kontroli wewnętrznej. Taka komórka działa już np. w policji.
A jak ograniczyć uznaniowość podejmowania decyzji administracyjnych?
Pierwsza taka próba to wprowadzenie nowych mandatów karnych - każdy wie, za jakie wykroczenie ile trzeba zapłacić. A techniczne zabezpieczenia - rejestrowanie prędkości zatrzymywanych pojazdów - pozwalają kontrolować policjantów.
W podobnym kierunku zmierza poselski projekt ustawy o jawności procedur decyzyjnych w grupach interesów i publicznym dostępie do informacji. Jeśli będzie można w każdej chwili sprawdzić, jak rozpatrywane jest nie tylko moje podanie czy wniosek, ale podania wszystkich, którzy je złożyli, to wtedy sytuacja będzie jasna.
Wprowadzamy bardzo głębokie zmiany w Departamencie Zezwoleń i Koncesji MSWiA. Osoby, które przyjmują dokumenty, nie będą ich rozpatrywać. Powstanie tzw. rejestr interwencji, gdzie odnotowywany będzie każdy sprzeciw w danej sprawie.
Gdzie Kempski popełnił błąd?
Wójt, burmistrz, prezydent, starosta, wojewoda, ministrowie, premier odpowiadają za wszystko, co się dzieje na obszarze ich działania, ale nie merytorycznie, tylko z punktu widzenia odpowiedzialności za skutek działania. Jeżeli dochodzi do nieprawidłowości w województwie, to wojewoda za wszystko odpowiada, nawet jeżeli prywatnie jest kryształowo uczciwym człowiekiem. Trzeba więc mieć niesłychanego nosa do ludzi - doradców, dyrektorów, kontrolerów - żeby być dobrym wojewodą.
Nie chcę oskarżać Kempskiego, ale jego doświadczenia życiowe pokazują, niestety, że nosa do ludzi to on nie ma. Wręcz przeciwnie - ma niesamowitą zdolność do dobierania sobie nieodpowiednich współpracowników.
Kempski jest człowiekiem biało-czarnym. Albo komuś bezgranicznie ufa, albo nie ufa wcale. Nie stopniuje zaufania. A przecież w żadnym z nas nie siedzi w stu procentach anioł bądź w stu procentach diabeł. Dobrze to ilustruje przypadek dyrektora generalnego śląskiego Urzędu Wojewódzkiego. Tenże dyrektor, zdecydowanie człowiek Kempskiego, był jedną z najważniejszych osób w urzędzie. Dwa tygodnie przed tekstem "Rzeczpospolitej" Kempski wystąpił o natychmiastowe zawieszenie dyrektora i poinformował, że stracił do niego całkowicie zaufanie. Nie było żadnej fazy przejściowej.
Kempski będzie miał znaczące miejsce - jestem głęboko przekonany, że pozytywne - w historii walki z korupcją w Polsce. Pokazał pewien mechanizm - jak niesłychanie uczciwy, inteligentny polityk, który buduje narzędzie do walki z korupcją, może wpaść w swoje sidła.
Przypadek śląskiego Urzędu Wojewódzkiego znajdzie się chyba w podręcznikach dla wysokich urzędników administracji.
Przykład Kempskiego jest zdecydowanie większą, niż pan sobie zdaje sprawę, nauczką dla wszystkich wojewodów, starostów, wójtów i również dla władz centralnych. W sobotę artykuł, w środę dymisja. Niesłychane tempo. Na tym przykładzie uczymy się odpowiedzialności politycznej. To tragiczne, że padło na tak kryształowego człowieka. Ale może dobrze, że tak to zostało przerysowane? Wreszcie w Polsce można się skompromitować politycznie. Do tej pory wydawało się, że nie ma nic piękniejszego niż uprawianie polityki. W powszechnym przekonaniu w polityce bez względu na okoliczności, zawsze się wygrywało. Nieprawda - Kempski przegrał.
Rozmawiał Andrzej Stankiewicz
|
w śląskim Urzędzie Wojewódzkim W otoczeniu wojewody działał człowiek nazywany jego doradcą ds. gospodarczych. Nieczyste interesy prowadziły prawdopodobnie firmy, których był właścicielem. w wielu urzędach wojewódzkich w Polsce można znaleźć przypadki naganne.
działania operacyjne wokół firm, które są związane z aferami na Śląsku, były prowadzone od dłuższego czasu, np. sprawa nieprawidłowości w PKS w Żywcu została ujawniona co najmniej tydzień przed tekstem "Rzeczpospolitej". Po publikacji poznali ją ludzie w całej Polsce.
Samorząd warszawski ma dużo pieniędzy. W związku z tym na decydentów wywierane są silne naciski, aby wydawali pieniądze na te cele, które interesują daną dzielnicę, daną firmę. A uznaniowość jest ogromna. zauważyłem działania urzędnicze, które mogłyby powodować podejrzenia o korupcję. żeby takich działań było mniejMusi być jasne, co wolno urzędnikowi, a czego nie.
istotny jest projekt zmiany ustawy o policji, kodeksu postępowania karnego oraz innych ustaw. Będzie można stosować prowokację policyjną, podsłuch i kontrolę korespondencji we wszelkich przypadkach, które budzą podejrzenie o korupcję.
jak ograniczyć uznaniowość podejmowania decyzji administracyjnych?Pierwsza taka próba to wprowadzenie nowych mandatów karnych - każdy wie, za jakie wykroczenie ile trzeba zapłacić. A techniczne zabezpieczenia - rejestrowanie prędkości zatrzymywanych pojazdów - pozwalają kontrolować policjantów.
Jeżeli dochodzi do nieprawidłowości w województwie, to wojewoda za wszystko odpowiada, nawet jeżeli prywatnie jest kryształowo uczciwym człowiekiem. Kempski będzie miał znaczące miejsce w historii walki z korupcją w Polsce. Pokazał pewien mechanizm - jak uczciwy polityk, który buduje narzędzie do walki z korupcją, może wpaść w swoje sidła. Przykład Kempskiego jest nauczką dla wojewodów, wójtów i władz centralnych.
|
W 1990 roku były zaledwie trzy napady na banki,w 1998 roku już 40, w ubiegłym - 91
Złapani podczas skoku
Budynek banku przy ulicy Jasnej 1
FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI
Telefon od przygodnej osoby uratował Powszechny Bank Kredytowy przed utratą dużej sumy pieniędzy. W niedzielę wieczorem warszawski oddział banku opanowali bandyci, którzy prawdopodobnie współpracowali z dwoma strażnikami.
To już drugi duży napad w centrum Warszawy w ciągu trzech miesięcy. A 37 lat temu skradziono 1,3 mln zł w oddziale NBP, który mieścił się również w tym samym budynku przy ulicy Jasnej 1. W ostatnich latach liczba skoków na banki w całej Polsce gwałtownie rośnie.
Bandytów zauważył mężczyzna, który w niedzielę około północy poinformował przez telefon policję, że w banku kręcą się podejrzani ludzie. Dyżurny oficer stołecznej komendy potraktował sygnał poważnie i wysłał patrol na ulicę Jasną, w pobliże filharmonii. Pod dom "pod orłami", w którym na parterze mieści się VIII Oddział PBK, podjechał radiowóz.
Do policjantów wyszedł jeden z ochroniarzy bankowych, który przekonywał, że w środku wszystko jest w porządku.
- Wyglądał na odurzonego i nie wzbudził zaufania. Czuć było od niego alkohol. Policjanci go zatrzymali - mówi rzecznik prasowy stołecznej policji, komisarz Dariusz Janas.
Sygnał o zatrzymaniu trafił do oficera dyżurnego, który przysłał następnych policjantów. Obstawili wszystkie wejścia do banku. Wtedy wyszedł do nich kolejny mężczyzna, który oświadczył, że w środku nie dzieje się nic niepokojącego. Został zatrzymany. Policjanci dostrzegli na dziedzińcu banku chryslera, który w nocy nie powinien tu stać. Po sprawdzeniu okazało się, że auto było kradzione.
Wezwano grupę antyterrorystyczną. Po negocjacjach z banku wyszło z podniesionymi rękami czterech mężczyzn. Poddali się bez oporu.
- Wiedzieli, że nie mają szans. Policjanci z Wydziału Patrolowo-Interwencyjnego Komendy Stołecznej Policji otoczyli budynek - mówi Krzysztof Hajdas.
- W samochodzie zatrzymanych były worki, palnik do cięcia metalu, wiertarki i młot pneumatyczny - podał komisarz Dariusz Janas, który w nocy z niedzieli na poniedziałek cztery godziny spędził na miejscu planowanego napadu. W banku policjanci znaleźli trzy pistolety ukryte w koszu na śmieci. Dwa miały tłumiki.
Napastników zarejestrowały kamery bankowego systemu bezpieczeństwa. Taśmy z zapisem napadu ma policja.
Portier pilnujący domu "pod orłami", w którym siedzibę ma też Krajowa Rada Spółdzielcza, nie zauważył niczego niepokojącego.
- Sprawę prowadzi Prokuratura Rejonowa Warszawa Śródmieście. Prawdopodobnie zajmie się nią nasz Wydział Przestępczości Zorganizowanej - powiedziała rzeczniczka stołecznej Prokuratury Okręgowej, Małgorzata Dukiewicz. - Napad na bank to poważna sprawa. Na razie za wcześnie na wnioski - dodała.
Rzeczniczka prokuratury zaprzecza, jakoby zatrzymani bandyci mieli związek z wcześniejszym napadem na placówkę Kredyt Banku przy ul. Żelaznej.
Zatrzymani to dwaj strażnicy Grzegorz G. i Tomasz J. i czterech napastników: Adam K., Włodzimierz J. Leszek B. i Janusz C. Dopiero dziś prokurator sformułuje zarzuty i wystąpi o ewentualne tymczasowe aresztowanie zatrzymanych mężczyzn.
- Napad się nie udał, bo zareagowało społeczeństwo. Ktoś zauważył, że coś dziwnego dzieje się przy banku, zadzwonił na policję. Dzięki bardzo sprawnej akcji nie ucierpiał bank i pieniądze klientów - powiedział rzecznik prasowy Powszechnego Banku Kredytowego Marek Kłuciński.
Banku pilnowała agencja PBK Ochrona SA należąca do Grupy PBK. W agencji pracuje ponad 1,5 tys. ludzi. - Pracownicy są starannie selekcjonowani oraz poddawani szczegółowemu procesowi sprawdzania - podał PBK.
- Policja wysoko ocenia nasze zabezpieczenia. Mamy własną agencję ochrony. Są podejrzenia, że jej dwóch pracowników mogło współpracować w przygotowaniu napadu. Trwa sprawdzanie, jak mogło dojść do takiej sytuacji. Chcemy się też dowiedzieć, co zaszło w banku - mówi Kłuciński. - Z moich informacji wynika, że pracownik ochrony wyłączył przy użyciu kodów zabezpieczających urządzenie nadające sygnał alarmowy do centrali ochrony.
Do dziś nie wykryto sprawców innego napadu. W sobotę 3 marca tego roku doskonale zorganizowana grupa bandytów napadła na filię Kredyt Banku przy ul. Żelaznej w Warszawie. Napastnicy zamordowali ochroniarza i trzy kasjerki. Z filii zginęło około 30 tys. zł. Nie pomogła wyznaczona nagroda, której łączna suma wynosi 230 tys. zł. Nikt niczego nie zauważył. Niczego podejrzanego nie widzieli też ochroniarze pilnujący budynku, w którym mieści się filia, chociaż feralnego ranka przechodzili obok okien banku kilka razy.
Harald Kittel, PAP
JAK TO BYŁO W 1964 ROKU
22 grudnia 1964 roku dotąd nieodnalezieni bandyci napadli na bank przy ulicy Jasnej w Warszawie ,mieszczący się w domu "pod orłami". Zrabowali całodzienny utarg z Centralnego Domu Towarowego. O pół do siódmej wieczorem kasjerka Jadwiga Michałowska z dwoma konwojentami przywiozła do III Oddziału Narodowego Banku Polskiego 1 336 500 zł. Gdy wchodzili do banku, niewysoki młody mężczyzna strzelił w pierś strażnikowi Stanisławowi Piętce, wyrwał worek z pieniędzmi i zaczął uciekać. Wtedy drugi napastnik wyszedł zza rogu i dwa razy strzelił do konwojenta Zdzisława Skoczka, który zmarł. Zaraz potem milicję zawiadomił redaktor Andrzej Olszewski z "Kuriera Polskiego". Napad widział z okna. Milicja zbadała znalezione na miejscu zdarzenia łuski. Okazało się, że trzy pochodziły z pistoletu PW-33 użytego wcześniej w 1957 r. w napadzie na Krystynę Wawerek, kasjerkę sklepu "Chełmek". W roku 1959 zabito z niego plutonowego milicji Zygmunta Kiełczykowskiego a dwa miesiące potem - konwojenta Łukasza Czeczunia i raniono strażnika pocztowego Stanisława Furmańczyka. Pięć innych łusek znalezionych przed domem "pod orłami" pochodziło z pistoletu zabranego zabitemu milicjantowi. Prowadzone na dużą skalę śledztwo po napadzie nie przyniosło efektów. Śledczym udało się tylko zdobyć zeznania świadków, którzy widzieli, jak worek z pieniędzmi przejął mężczyzna w samochodzie. HK
CORAZ WIĘCEJ NAPADÓW
Z policyjnych statystyk wynika, że liczba napadów na banki i inne placówki obracające gotówką rośnie w zastraszającym tempie. Jeszcze dziesięć lat temu były rzadkością . W 1990 roku zaledwie trzy . W 1998 roku napadów było już 40, w ubiegłym - 91. W ubiegłym roku straty spowodowane napadami na banki wyniosły ponad dwa miliony zł, a łącznie w skokach na banki oraz konwoje, listonoszy, poczty i stacje benzynowe padło łupem bandytów ponad sześć milionów zł.
- We Włoszech jest ponad trzysta napadów rocznie. U nas, niestety, będzie tyle samo. Napada się na bank, bo są tam pieniądze. Nie wszyscy poważnie traktują to zagrożenie - uważa Ryszard Kuciński, zajmujący się zabezpieczaniem banków.
Przeciętny napad trwa nie dłużej niż kilka minut. Zwykle sprawcy rzadko robią użytek z broni, ale używają jej do zastraszenia personelu placówek finansowych.
- Najczęściej obiektem ataku przestępców są małe filie lub oddziały dużych banków w niewielkich miejscowościach. Te filie często są gorzej ochraniane niż duże centrale banków - mówi komisarz Zbigniew Matwiej z biura prasowego Komendy Głównej Policji. HK
|
Z policyjnych statystyk wynika, że liczba napadów na banki i inne placówki obracające gotówką rośnie w zastraszającym tempie. W 1990 roku zaledwie trzy. W 1998 roku napadów było już 40, w ubiegłym - 91. W ubiegłym roku straty spowodowane napadami na banki wyniosły ponad dwa miliony zł, a łącznie w skokach padło łupem bandytów ponad sześć milionów zł.
Przeciętny napad trwa nie dłużej niż kilka minut. Zwykle sprawcy rzadko robią użytek z broni, ale używają jej do zastraszenia personelu placówek finansowych. Najczęściej obiektem ataku przestępców są małe filie lub oddziały dużych banków w niewielkich miejscowościach. Te filie często są gorzej ochraniane niż duże centrale banków.
|
ROZMOWA
Jacek Socha, przewodniczącym KPWiG
Koniec okresu ochronnego
ANDRZEJ WIKTOR
Jacek Socha
Zgodnie z umową z OECD, tylko do końca tego roku Komisja Papierów Wartościowych i Giełd ma prawa decydować, czy spółka ma być wyłącznie notowana w Warszawie. Obecnie możliwe jest, że tylko do 25 proc. akcji firm może być notowanych poza granicami Polski. Po 1 stycznia spółki same będą decydować o swoim rynku notowań Nie obawia się pan, że duże spółki giełdowe zdecydują, że głównym rynkiem notowań ich akcji będą zagraniczne giełdy?
JACEK SOCHA: Faktycznie, w związku z ratyfikowaną przez parlament umową z OECD, istnieje taka możliwość, że już od stycznia spółki nie będą musiały uzyskiwać zgody komisji na przekroczenie 25 proc. kapitału, który chcą ulokować za granicą. To oznacza, że polska giełda musi być konkurencyjna i wszystkie instytucje tego rynku także. Koszty obsługi emitentów muszą być niskie, a efektywność wyższa. Skończył się okres ochronny, w którym przepisy prawa trzymały spółki na rynku polskim. A konkurencja jest spora. Niedawno Wiedeń podpisał umowę z Frankfurtem w sprawie stworzenia rynku dla spółek z naszej części Europy.
Jaki według pana wpływ na kondycję rynku kapitałowego miały wydarzenia mijającego roku?
Rok 1999 rozpoczął się w czasie przedłużających się kryzysów światowych. Dodatkowo w Polsce mieliśmy do czynienia z wieloma problemami makroekonomicznymi. Od lutego do listopada byliśmy świadkami istotnego wzrostu inflacji, Rada Polityki Pieniężnej we wrześniu i listopadzie podniosła stopy procentowe. Do tego nałożyły się nie najlepsze wyniki finansowe spółek giełdowych. Oprócz oferty Polskiego Koncernu Naftowego brak było dużych prywatyzacji, które mogłyby przyciągać nowe kapitały i inwestorów. Rok 2000 powinnien być znacznie ciekawszy.
Sytuacja na warszawskim parkiecie w przyszłym roku będzie przede wszystkim zależeć od tego, w jak sposób będzie mobilizowany kapitał. To pozyskiwanie kapitałów z rynku w dużym stopniu świadczy o jego rozwoju. Ważne dla rynku będą ewentualne prywatyzacje, które przyciągają nowych inwestorów i uaktywniają tych, którzy od dawna inwestują na rynku. Polski Koncern Naftowy był tego przykładem, ale z drugiej strony także ostrzeżeniem. Wiele mówi się o niedoborze kapitału, a jednocześnie okazuje się, że oferty prywatyzacyjne cieszą się dużą popularnością, a nadsubskrypcja jest ogromna. Oczywiście, duża część środków na akcje PKN pochodziła z kredytu, ale było to uzasadnione tym, że mało było do kupienia, a więc ci, którzy chcieli kupić więcej, musieli wspomagać się dźwignią finansową. Konkluzja nasuwa się sama - trzeba po prostu dostosowywać podaż do popytu. Dobrze, że minister skarbu zapowiedział sprzedaż w przyszłym roku dalszego pakietu PKN. Moim zdaniem, powinny być także sprzedawane inne instytucje państwowe. Giełda w Polsce nie będzie się rozwijała, jeżeli nie będą notowane spółki istotne dla polskiej gospodarki.
Mimo że jest stosunkowo dużo funduszy inwestycyjnych, nie mają one decydującej roli na rynku. Dominującą pozycję przejmą więc fundusze emerytalne.
Tak, otwarte fundusze emerytalne są szansą dla rynku. Jednak trzeba przyjrzeć się dokładnie ich strukturze inwestowania. Przede wszystkim uważam, że wartość aktywów lokowanych na rynkach zagranicznych, określona na 5 proc. kapitałów, nie powinna ulec zmianie. Wiem, że jest taka presja ze strony funduszy emerytalnych, aby ten udział zwiększyć do ponad 5 proc. Środki pieniężne OFE powinny być wykorzystane do polskiej prywatyzacji i do nabywania spółek, które są notowane na giełdzie w Warszawie.
Równie ważne powinno być jak najwcześniejsze uruchomienie trzeciego filaru. Ludzie powinni zrozumieć, że należy się dodatkowo ubezpieczać, bo może się okazać, że drugi filar nie zaspokoi w pełni ich potrzeb emerytalnych. A Polacy pieniądze jednak mają, widać to wyraźnie na przykładzie rynku samochodowego, gdzie kolejny rok bijemy rekordy pod względem liczby kupowanych nowych samochodów.
Komisja Papierów Wartościowych i Giełd zapowiadała wprowadzenie w przyszłym roku zmian w prawie o publicznym obrocie papierami wartościowymi. Miały zostać zmienione zasady regulujące nabywanie znacznych pakietów akcji spółek przez dużych inwestorów.
Propozycja nasza dotyczyła zmian progów dla inwestorów. Przykładowo osiągając 20 lub 25 proc. akcji, inwestorzy zobowiązani byliby do ogłoszenia wezwania do sprzedaży akcji, gdy w ciągu roku kupili ponad 3 proc. udziałów w spółce. Zakładaliśmy również umożliwienie inwestorom przekroczenia progu 50 proc. głosów bez konieczności ogłaszania wezwania. Propozycja nasza przewiduje, że to od akcjonariuszy danej spółki będzie zależeć, czy w spółce pojawił się inwestor strategiczny, który nie chce wówczas ogłosić publicznego wezwania. Obligatoryjnie wezwanie należałoby ogłosić po przekroczeniu 60 proc. głosów. Przygotowaliśmy te zmiany i wysłaliśmy je do konsultacji uczestnikom rynku. Wywołały on wiele kontrowersji. Nie jest prosta regulacja. Nie ma na to dobrych wzorów, Unia Europejska nie ma takich rozwiązań prawnych. Dlatego też trudno powiedzieć, jaki kształt przyjmą te poprawki do ustawy o publicznym obrocie papierami wartościowymi. Ustawa była pisana w latach 1995-1996, zmiany w technologii są tak ogromne, że prawo musi za nimi nadążać. Internet staje się coraz bardziej popularną platformą dla pośredników na rynku. Nowelizacja dotyczyć będzie także umożliwienia konsolidacji Centralnej Tabeli Ofert z innymi rynkami. Zakładam, że w przyszłym roku prześlemy projekt nowelizacji.
Z uwagi na nieefektywny system ścigania przestępców giełdowych, zastanawiamy się także, jakie dodatkowe uprawnienia powinna mieć KPWiG.
Na łamach "Rz" opublikowaliśmy petycję inwestorów giełdowych korzystających z Internetu do Wiesława Rozłuckiego, prezesa giełdy, z żądaniem równego dostępu do bieżących informacji o przebiegu notowań ciągłych. Uważają oni, że inwestorzy instytucjonalni są uprzywilejowani. Jak, według KPWiG, powinnien wyglądać dostęp do informacji giełdowych?
Jeśli chce się mieć powszechny rynek i równocześnie zachęcać inwestorów do kupowania akcji, najlepiej byłoby, żeby prawdziwa i rzetelna informacja docierała do szerokiego kręgu inwestorów. Trzeba spowiedzieć, że informacje są swoistym towarem, który decyduje o cenie danego papieru wartościowego.
Muszę wyraźnie powiedzieć, że nie ma niestety informacji darmowych. Przecież ich przygotowanie i dystrybucja kosztuje.
Zbliża się koniec roku. Czy obawy inwestorów o stan swoich rachunków inwestycyjnych i o przebieg notowań w styczniu są uzasadnione? Czy mogą się oni czuć bezpiecznie w związku ze zbliżającym się problemem roku 2000?
Na tyle, ile pozwala nam na to dzisiejsza wiedza na ten temat. Nikt do końca nie wie, co może się zdarzyć 1 stycznia. Przygotowania rynku kapitałowego do tego problemu rozpoczęły się już dawno. Wszystkie spółki przesłały już do komisji informacje, jak się przygotowały do PR 2000. W KPWiG zmieniliśmy cały system informatyczny, to samo dotyczy systemu emitent. Zrobiliśmy dwa testy - wiosną i jesienią. Oba wypadły pozytywnie, mam nadzieję, że rynek będzie funkcjonował.
Przygotowaliśmy plany awaryjne, dyżury i spotkania, na których podejmiemy decyzje, jak zareagować na ewentualne kłopoty.
Kuba Kurasz
|
Zgodnie z umową z OECD, tylko do końca tego roku Komisja Papierów Wartościowych i Giełd ma prawa decydować, czy spółka ma być wyłącznie notowana w Warszawie. Obecnie możliwe jest, że tylko do 25 proc. akcji firm może być notowanych poza granicami Polski. Po 1 stycznia spółki same będą decydować o swoim rynku notowań Nie obawia się pan, że duże spółki giełdowe zdecydują, że głównym rynkiem notowań ich akcji będą zagraniczne giełdy?JACEK SOCHA: Faktycznie. To oznacza, że polska giełda musi być konkurencyjna. Koszty obsługi emitentów muszą być niskie, a efektywność wyższa. Skończył się okres ochronny, w którym przepisy prawa trzymały spółki na rynku polskim. A konkurencja jest spora. Sytuacja na warszawskim parkiecie w przyszłym roku będzie przede wszystkim zależeć od tego, w jak sposób będzie mobilizowany kapitał. To pozyskiwanie kapitałów z rynku w dużym stopniu świadczy o jego rozwoju. Ważne dla rynku będą ewentualne prywatyzacje, które przyciągają nowych inwestorów i uaktywniają tych, którzy od dawna inwestują na rynku. otwarte fundusze emerytalne są szansą dla rynku. Jednak trzeba przyjrzeć się dokładnie ich strukturze inwestowania. Równie ważne powinno być jak najwcześniejsze uruchomienie trzeciego filaru. Ludzie powinni zrozumieć, że należy się dodatkowo ubezpieczać, bo może się okazać, że drugi filar nie zaspokoi w pełni ich potrzeb emerytalnych.
|
REPORTAŻ
Najwięcej gminnych referendów w Polsce odbyło się w tej kadencji na Warmii i Mazurach
Wirus będzie się rozprzestrzeniał
IWONA TRUSEWICZ
W pierwszych czterech latach polskiej samorządności w Olsztyńskiem odbyło się jedno gminne referendum. Okazało się nieważne. W drugiej kadencji referendów było osiem. W dwóch mieszkańcy odwołali władze. Przez pół obecnej kadencji na Warmii i Mazurach przeprowadzono jedenaście referendów, z których ważne były cztery.
Na swoją kolejkę czekają dwa następne, a w pięciu gminach trwa zbieranie podpisów pod wnioskami o głosowanie nad odwołaniem rad i zarządów.
- Nie ma jednoznacznej odpowiedzi, dlaczego referendów jest coraz więcej. Sprawa jest złożona. Część inicjatyw to skutek konfliktów powstających przy wprowadzaniu reform, szczególnie edukacji i opieki zdrowotnej, ale także wzrostu społecznej świadomości. Gminne referenda bywają również próbą powrotu przegranych wójtów, burmistrzów, radnych na zajmowane w poprzednich kadencjach stanowiska - wymienia Walery Piskunowicz, dyrektor wojewódzkiej delegatury Krajowego Biura Wyborczego w Olsztynie.
Anna Lubaczewska z Krajowego Biura Wyborczego w Warszawie uważa, że wzrost liczby referendów w całym kraju ma związek "z upublicznieniem tej instytucji".
- Im biedniejszy region, tym więcej referendów. Na takich terenach jak Warmia i Mazury ludzie coraz częściej postrzegają pracę w gminnym urzędzie, udział w radzie jako szansę na polepszenie sobie warunków życia - ocenia Tadeusz Wojnicz, powiatowy lekarz weterynarii z Bartoszyc.
Przed pięciu laty to on był inicjatorem referendum, które - pierwsze w drugiej kadencji polskiego samorządu - doprowadziło do zmiany gminnych władz.
Sposób na udane referendum
Sępopol to miasteczko na końcu Polski. Gmina graniczy z Rosją. Ludzie mówią, że droga tu prowadzi w jedną stronę - w głąb kraju. Przed pięciu laty Sępopol przodował w wojewódzkich statystykach umieralności, a ciągnął się w ogonie wydatków budżetowych. Padły zakłady pracy i ogromny kombinat rolny dający zatrudnienie 700 osobom. Śmierdziały rzeki Łyna i Guber, bo miasto nie miało oczyszczalni. Krzywe chodniki, dziurawe jezdnie, odrapane domy dopełniały szarego obrazu.
Sześciu ludziom ten obraz nie spodobał się tak bardzo, że zawiązali grupę inicjatywną ds. referendum. Na czele stanął Tadeusz Wojnicz, weterynarz i właściciel domu nad śmierdzącą rzeką. Dołączył do niego sąsiad Zygmunt Daniluk, wówczas bezrobotny na zasiłku, z zawodu instalator, szef Stowarzyszenia Bezrobotnych, były właściciel upadłego zakładu usługowego, niedoszły prezes spółki komunalnej.
Do głosowania przygotowali się bardzo starannie. Za własne pieniądze wydrukowali trzysta plakatów, tysiąc pięćset ulotek z odezwami. Jeździli po wsiach, rozmawiali z mieszkańcami. Wynajęli dziesięć samochodów dostawczych do przewożenia chętnych do punktów głosowania.
Kiedy w przeddzień głosowania dowiedzieli się, że zarząd gminy odmówił mieszkańcom kilku odległych wiosek autobusu na przejazd do lokalu, pojechali do Bartoszyc i w prywatnej firmie przewozowej zamówili dwa autokary.
I wygrali, choć w referendalną niedzielę 3 września 1995 r. lał deszcz i zacinał zimny wiatr. Na 5350 sępopolan uprawnionych do głosowania do lokali dotarło prawie 36 procent. 1682 oddało głosy za odwołaniem rady.
Ludzie się spalili
Tadeusz Wojnicz dwa lata był w Sępopolu burmistrzem. Czesław Sekita został zastępcą. Zygmunt Daniluk szefował zakładowi gospodarki komunalnej, Jerzy Baran był radnym. W miasteczku załatano dziury w jezdniach, wybudowano mostki na rzece, na chodnikach pojawiła się kostka, przybyły dwa wiejskie wodociągi i centrala telefoniczna. Opracowany został projekt oczyszczalni ścieków i rozstrzygnięty przetarg na wykonawcę. Potem przyszły nowe wybory i Tadeusz Wojnicz przegrał walkę o fotel burmistrza jednym głosem.
- Nie dość dobrze przygotowaliśmy się do tamtego głosowania - przyznaje Zygmunt Daniluk.
Choć wciąż mieszka w Sępoplu, pracuje w Bartoszycach. Jego miejsce w zakładzie gospodarki komunalnej zajął Czesław Sekita. Hanna Sawicka przeniosła się do Reszla, Jerzy Baran dalej jest radnym. Tadeusz Wojnicz sprzedał dom i wyjechał z miasta.
- Ci ludzie się spalili, nie wytrzymali społecznej presji - uważa Roman Rodzik, którego wojniczowe referendum pozbawiło w 1995 r. fotela burmistrza. Teraz pracuje w sąsiednim Bisztynku i ocenia, że przez całe referendalne zamieszanie Sępopol "stracił wiarygodność".
- Referendum miało sens, bo pokazaliśmy, że można coś zrobić. Ludzie to wspominają - rozmarza się Zygmunt Daniluk.
On sam już się w politykę nie bawi. - Wcześniej czy później ludzie, z którymi współpracowaliśmy, dojdą do głosu. A mnie nadarzyła się okazja, więc z Sępopola uciekłem. Nie można wiele zrobić, póki o wyborze burmistrza decydują radni. Taki burmistrz jest zakładnikiem grupy radnych. Musi się zmienić ordynacja, tak aby burmistrza wybierali mieszkańcy w wyborach powszechnych - Tadeusz Wojnicz uważa, że w miarę ubożenia Warmii i Mazur niezadowolenie społeczne, a z nim liczba referendów będzie rosła. - Ten wirus będzie się rozprzestrzeniał - przepowiada były burmistrz Sępopola.
Jeden przeciw władzy
W Zalewie do referendum doprowadził jeden człowiek. Sam opracował zarzuty, zebrał podpisy, sam prowadził agitację, sam tworzył grupę inicjatywną. I choć do urn poszło 19,37 proc. dorosłych mieszkańców gminy, Zbigniew Kozak mówi, że ma satysfakcję.
Mogło być przecież tak jak w Kowalach Oleckich, gdzie w lutym do głosowania wybrało się dwieście siedem osób, czyli 5,1 proc. uprawnionych. Konflikt, zogniskowany wokół miejscowego lekarza, stracił rację bytu jeszcze przed głosowaniem, kiedy lekarz przeniósł się do Olecka.
- Od razu ogłosiłem, że nie mam zamiaru kandydować na radnego, gdyby rada została odwołana - zapewnia Zbigniew Kozak.
Radnym i przewodniczącym rady był w poprzedniej kadencji.
- Kłopotem każdej rady jest burmistrz - uważa Kozak.
Burmistrz Zalewa Bogdan Hardybała motywy Kozaka ocenia krótko: to dawny przewodniczący rady, który się w tej kadencji nie dostał do władz i dlatego mnie chciał dokuczyć.
Bogdan Hardybała uważa, że "im biedniejsze społeczeństwo, tym łatwiej wzbudzić niechęć do władzy i przyciągnąć na głosowanie". A Zalewo to środowisko ubogie, gdzie 2700 zł otrzymywane miesięcznie przez burmistrza, to dużo pieniędzy. Zbigniew Kozak przyznaje, że ludzie mu zarzucali, iż przedstawił gminnym władzom "kiepskie zarzuty". - Gdybym ja miał mocne zarzuty, to bym poszedł do prokuratora, a nie robił referendum. A tak wiem, że ludzie lubią bać się władzy - dodaje.
Po fakcie wie też, jakie popełnił błędy: nie zrobił zebrań we wsiach, aby wytłumaczyć mieszkańcom, o co mu chodzi. - A teraz to mi burmistrz napisał, że najlepiej, jakbym się z gminy wyprowadził. Więc się zastanawiam, czy mam już zakładać związek wypędzonych...
Problem rolnika
Podobny wynik jak w Zalewie (19,9 proc.) miało referendum w podolsztyńskim Barczewie. Frekwencja okazała się za niska, by zmienić władze. Inicjatorowi głosowania - Komitetowi Obrony Rolników RP - nie podobało się, że gmina nie obniża podatku rolnego, choć sytuacja na wsi jest zła i wielu gospodarzy odłoguje pola.
- Nie ukrywam, że na początku był mój prywatny problem z władzami gminy. Potem jednak okazało się, że podobne kłopoty mają inni rolnicy Dołączyli do nas handlowcy i właściciele małych firm - wymienia Wojciech Stasiak ze wsi Niedźwiedź, pełnomocnik grupy inicjatywnej, rolnik gospodarujący na prawie tysiącu hektarach.
Niepowodzenie referendum tłumaczy tym, że "zjawisko jest nowe i ludziom nie znane". - Pomimo przegranej uważam, że warto było włożyć w organizację własną pracę i pieniądze. Nasza kampania uświadomiła mieszkańcom, ile ich kosztuje władza i co z tego mają. Myślę, że zaprocentuje to w najbliższych wyborach samorządowych - podsumowuje Wojciech Stasiak.
Wyjątkowe Rybno
W grudniu 1999 r. odbyło się referendum w Rybnie, niewielkiej gminie w powiecie działdowskim. Zarzuty inicjatorów mówiły o arogancji władzy, utracie zaufania, problemach z opieką zdrowotną.
Druga strona wymieniała: od 1994 roku gmina ma nowoczesną centralę telefoniczną, oczyszczalnię ścieków, skanalizowano gminną wieś, a w ośmiu innych wybudowano wodociągi. Pod względem procentowego udziału inwestycji w budżecie Rybno zajmowało 7. miejsce w kraju.
Do urn poszło 27 proc. mieszkańców. Do ważności wyniku zabrakło trzech procent, czyli 149 głosów. Organizatorzy zaprotestowali w Sądzie Okręgowym w Warszawie i sąd uznał zasadność protestu. Decyzję podtrzymał Sąd Apelacyjny, nakazując powtórzenie referendum. Po raz pierwszy w Polsce. - To dla nas wielki znak zapytania, bo o decyzji sądu dowiedzieliśmy się z prasy. Od pierwszej rozprawy w styczniu nie otrzymaliśmy z sądu ani decyzji, ani uzasadnienia - mówi Marek Dzieńkowski, wójt Rybna. Pierwsze referendum kosztowało gminę 20 tys zł. Powtórzenie to kolejny taki wydatek.
Nadzór nad prawidłowym przeprowadzeniem referendum w Rybnie miała elbląska delegatura Krajowego Biura Wyborczego. Jej dyrektor Czesław Pieprzak uważa, że wszystko zostało przygotowane prawidłowo.
Walery Piskunowicz, dyrektor delegatury olsztyńskiej, pojechał do Rybna w dniu głosowania, bowiem "doszły nas sygnały, że coś złego może się dziać". - W gminie nie było rozplakatowanych obwieszczeń o referendum, a w jednej z miejscowości nie sposób było znaleźć lokalu wyborczego - wymienia dyrektor.
Burmistrz kontra burmistrz
W Korszach, w referendum przeprowadzonym w listopadzie ubiegłego roku, naprzeciwko siebie stanęli dwaj burmistrzowie. Grupie inicjatywnej przewodził były burmistrz Jerzy Skórko, którego na stanowisku zastąpił Henryk Rechinbach.
Jednym z pierwszych posunięć nowego burmistrza było obniżenie sobie poborów o ponad 3000 zł. Henryk Rechinbach uznał, że ubogiej gminy nie stać na tyle, ile zarabiał jego poprzednik, czyli 6380 zł brutto.
- Ja sobie sam nie ustaliłem poborów. Rada je przyznała, doceniając mój wkład pracy w rozwój Korsz. A ludzie widać też to docenili, bo w referendum zagłosowali za odwołaniem władz - mówi Jerzy Skórko.
W głosowaniu wzięło udział 38,2 proc. uprawnionych, 2952 osoby opowiedziały się za odwołaniem rady. Jerzy Skórko uważa, że aby referendum było ważne, w ludziach musi być "autentyczne niezadowolenie".
- Nie mielibyśmy żadnych szans, gdyby w grę wchodziły tylko moje ambicje. W gminie musi być 70 procent niezadowolonych, żeby trzydzieści poszło zagłosować - dodaje Skórko. Swoje i sponsorów wydatki na referendalną kampanię szacuje na 14 tys. zł.
Henryk Rechinbach nie pogodził się z przegraną. Zarzuty oponentów o niegospodarności uważa za nieprawdziwe, a kampanię za prowadzoną w sposób nieuczciwy.
- Kiedy w 1998 r. zostałem burmistrzem, zastałem gminę bez płynności finansowej, z długami sięgającymi jeszcze 1997 r. na sumę 1,2 mln zł. Korsze nie miały oczyszczalni ścieków i kanalizacji ani studium zagospodarowania przestrzennego. Po roku zostawiałem gminę bez długów, z płynnością finansową i z zaawansowanymi pracami nad planami zagospodarowania i oczyszczalni - wyjaśnia i dodaje: - Ludzie byli dowożeni do lokali, byli też częstowani alkoholem, a cisza wyborcza została naruszona przez Radio Olsztyn.
Tych argumentów nie podzielił Sąd Okręgowy w Olsztynie ani Sąd Apelacyjny. Złożone protesty wyborcze zostały odrzucone. Sprawa trafiła do rzecznika praw obywatelskich, a jeżeli to nic nie da, Henryk Rechinbach zapowiada wystąpienie przeciwko Polsce do Trybunału w Strasburgu. Jego zdaniem sąd był stronniczy i popełnił szereg błędów proceduralnych.
21 maja doszło w Korszach do przedtreminowych wyborów. Wystartowali obaj burmistrzowie i ich zwolennicy. Blok Jerzego Skórko zdobył 10 mandatów. Henryk Rechinbach także będzie radnym.
- Intencje organizatorów referendów muszą być bardzo czyste. Jeżeli wyprowadzą ludzi na ulicę dla celów prywatnych, to nie poradzą sobie z otrzymaną władzą i sytuacja szybko obróci się przeciwko nim - przestrzega Tadeusz Wojnicz, były burmistrz Sępopola.
Ustawa o gminnym referendum została uchwalona w październiku 1991 r. W I kadencji samorządów w Polsce odbyło się 40 referendów, w tym 3 ważne. W II kadencji referendów było 104, z czego 9 skutecznych. Od trzeciej kadencji z inicjatywą referendalną można występować rok od wyborów. W okresie od października 1999 r. do połowy maja 2000 r. odbyło się 59 referendów, w tym 13 ważnych. Najwięcej w woj. warmińsko-mazurskim - 11, 10 w dolnośląskim i 8 w zachodniopomorskim.
W tej kadencji samorządu przeprowadzono na Warmii i Mazurach referenda w Barczewie, Fromborku, Gołdapi, Korszach, Kowalach Oleckich, Morągu, Płośnicy, Rybnie, Świętajnie, Wydminach i Zalewie. Ważne okazały się referenda we Fromborku (frekwencja 37,8 proc.), Korszach (38,2 proc.), Morągu (30,37 proc.) i Wydminach (33,1 proc.). Powtórzone zostanie referendum w Rybnie.
|
W pierwszych czterech latach polskiej samorządności w Olsztyńskiem odbyło się jedno gminne referendum. Okazało się nieważne. W drugiej kadencji referendów było osiem. W dwóch mieszkańcy odwołali władze. Przez pół obecnej kadencji na Warmii i Mazurach przeprowadzono jedenaście referendów, z których ważne były cztery.Na swoją kolejkę czekają dwa następne, a w pięciu gminach trwa zbieranie podpisów pod wnioskami o głosowanie nad odwołaniem rad i zarządów. Sprawa jest złożona. Część inicjatyw to skutek konfliktów powstających przy wprowadzaniu reform, szczególnie edukacji i opieki zdrowotnej, ale także wzrostu społecznej świadomości. Gminne referenda bywają również próbą powrotu przegranych wójtów, burmistrzów, radnych na zajmowane w poprzednich kadencjach stanowiska. Im biedniejszy region, tym więcej referendów. Na takich terenach jak Warmia i Mazury ludzie coraz częściej postrzegają pracę w gminnym urzędzie, udział w radzie jako szansę na polepszenie sobie warunków życia. Przed pięciu laty Sępopol ciągnął się w ogonie wydatków budżetowych. Sześciu ludziom ten obraz nie spodobał się tak bardzo, że zawiązali grupę inicjatywną ds. referendum. Do głosowania przygotowali się bardzo starannie. I wygrali. Na 5350 sępopolan uprawnionych do głosowania do lokali dotarło prawie 36 procent. 1682 oddało głosy za odwołaniem rady.
|
TYBET
Czternastoletni mnich może przejąć po Dalajlamie przywództwo Tybetańczyków
Nadzieja w Karmapie
Czternastoletni lama Ugjen Trinlej Dordże, XVII Karmapa, czyli duchowy przywódca buddyjskiej szkoły Kagjupa
(C) REUTERS
KRZYSZTOF DĘBNICKI
W końcu grudnia czternastoletni lama Ugjen Trinlej Dordże, XVII Karmapa, czyli duchowy przywódca buddyjskiej szkoły Kagjupa, uciekł z Tybetu do Indii. Razem z małą grupą tybetańskich mnichów przez cały tydzień przedzierał się przez pokryte głębokim śniegiem przełęcze Himalajów. Zmylili chińskich strażników i tajnych agentów, później wymknęli się straży granicznej. Ta ucieczka może okazać się najważniejszym wydarzeniem w historii Tybetu od 1959 roku, kiedy Lhasę potajemnie opuścił obecny przywódca tybetańskich buddystów - Dalajlama.
Klasztor Tsurpu, gdzie Ugjen pobierał nauki i gdzie władze chińskie trzymały go pod ścisłą kontrolą, jest centrum Kagjupów. Założył go drugi wielki mistrz sekty w 1150 roku i od tego czasu, jak wierzą buddyści, wcielał się w każdego kolejnego przywódcę, aż do obecnego, XVII.
Wcielenie tradycji Tybetu
Buddyzm dotarł do Tybetu z Indii wraz ze świętym mistykiem Padmasambhawą w 747 roku. Długo trwało, zanim się zadomowił, usunął w cień szamańskie wierzenia bon i uzyskał akceptację mieszkańców. Kagjupowie są jedną z wielu tybetańskich szkół buddyzmu, należących do tak zwanych ugrupowań niezreformowanych lub zreformowanych tylko częściowo. Na przełomie XIV i XV wieku powstała bowiem nowa szkoła - Gelukpa zwana buddyzmem zreformowanym. Wkrótce stała się oficjalną, dominującą formą buddyzmu, przyjętą w Tybecie. Należy do niej również Dalajlama. Szkoła Kagjupa ma natomiast dziś duże wpływy wzdłuż łańcucha himalajskiego, w szczególności zaś po jego południowej stronie: w Sikkimie, Bhutanie, Nepalu i północnych Indiach.
Twórcą szkoły Kagjupa byli indyjscy duchowi mistrzowie Tilopa i Naropa oraz ich dwaj tybetańscy uczniowie Marpa i Milarepa. Milarepa jest bardziej znany, ponieważ posiadał wielką wiedzę tajemną i poddawał - jak pisał W. E. Evans-Wentz - "naukę Kagjupy próbie eksperymentu, tak aby ze stopu metali wyłuskać złoto". Jak większość innych szkół tybetańskiego buddyzmu, Kagjupa zaczęła dzielić się na sekty. Najważniejszym z powstałych ugrupowań była sekta Karmapa, biorąca nazwę od imienia jej założyciela - Karmapy Rangchung Dordże, ucznia Dvagpo Lharje, następcy Milarepy.
To jest ważne, ponieważ na młodego Karmapę, jako na duchowego sukcesora Wielkiego Jogina Milarepy spływa dzięki temu charyzmat setek lat buddyjskiej tradycji Tybetu. Tybetańczycy słuchają i poważają czternastoletniego lamę nie tyle ze względu na jego cechy osobowe, jego wiedzę, cnotę czy doskonałość technik magicznych, bo te są zapewne mniejsze niż jego znacznie starszych nauczycieli, ale dlatego, że jest inkarnacją. Jest wcieleniem swoich szesnastu poprzedników i fizycznie ucieleśnia setki lat duchowej tradycji tybetańskiej kultury.
Niezliczone wojska Mongołów
Buddyzm zakłada niekrzywdzenie istot żywych. W historii Tybetu różnie jednak z tym bywało. Król Srongtsen Gampo, panujący w VII wieku, stworzył na drodze podboju gigantyczne imperium tybetańskie, rozciągające się od dzisiejszego Pakistanu aż do środkowych Chin. Ale w jego czasach buddyzm stawiał w Tybecie dopiero pierwsze kroki. Kiedy się umocnił, natychmiast powstało wiele różnych sekt toczących ze sobą zaciekłe walki, nie tylko na polu religijnych dysput.
Początkowo Tybet zdominowała szkoła Sakja po tym jak wnuk Dżyngis-chana, Godan, narzucił swoją zwierzchność opatowi tybetańskiego klasztoru Sakja, traktując go jako reprezentanta całego kraju. Opat przyjął tę opiekę w poczuciu wyższej konieczności. Tłumacząc konieczność ustąpienia przed przeważającą siłą, napisał w liście zaadresowanym w 1247 roku do najważniejszych świeckich i duchowych panów Tybetu: "nawiasem mówiąc, wojska Godana są niezliczone". Ale zdawał sobie też sprawę, że wsparcie potężnego sojusznika wyniesie jego sektę ponad wszystkie inne.
W 1253 roku Khubilai, Wielki Chan Mongołów wezwał do swojego obozu Phagspę, nowego opata sekty Sakja oraz Karmę Pakshi, przywódcę sekty karmapów, aby zademonstrowali mu swoje magiczne umiejętności. W tym starciu zwyciężył Sakjapa, który publicznie obciął mieczem wszystkie swoje członki, oraz głowę, aby po chwili złożyć je z powrotem w jedną całość.
Z Phagspą zawarł Khubilai rodzaj przymierza, nazwanego cho-yon w którym "cho" było religią, "yon" zaś jej świeckim patronem. Teoretycznie oba te elementy miały być równoprawne, w praktyce dominowała strona świecka. Kiedy w 1270 roku Khubilai założył w Chinach własną dynastię Yuan, system cho-yon zaczęto traktować jako podstawę stosunków tybetańsko-chińskich. I tak już zostało, wieki po zniknięciu dynastii mongolskiej w mrokach dziejów.
Nadleciały żelazne ptaki
Przez stulecia żadna ze stron się nie skarżyła. Od połowy XVIII wieku coraz większą rolę w tybetańskiej polityce odgrywali chińscy przedstawiciele w Lhasie, ale, szczególnie w kwestiach religijnych, Tybet miał pełną swobodę. Od połowy XIX wieku, wraz z rugowaniem chińskich wpływów w Tybecie, sytuacja zaczęła się nawet poprawiać. Ich miejsce zajmowały wpływy europejskie, głównie brytyjskie.
W 1912 roku, po upadku cesarstwa w Chinach, Tybet ogłosił niepodległość. Pekin nigdy tej deklaracji nie uznał i jesienią 1950 roku wojska komunistycznych Chin przekroczyły granicę tybetańską. Spełniał się czarny scenariusz przepowiedziany w VIII wieku przez Padmasambhawę: "Kiedy pofruną żelazne ptaki, a konie ruszą na kołach, lud tybetański rozproszy się po świecie jak mrówki, a dharma zapuka do drzwi czerwonego człowieka".
Następujące po inwazji lata były straszne. Ponad milion Tybetańczyków zmarło z głodu i niedożywienia, klasztory niszczono, mnichom pod karą śmierci nakazywano się żenić. Jeden z tybetańskich uciekinierów wspominał, że któregoś dnia do jego wsi Dhingri przybyli komunistyczni agitatorzy, zebrali mieszkańców na placu i oświadczyli im, że "zgodnie z art. 5 bycie zadowolonym, szczęśliwym i zrelaksowanym przeszkadza w osiągnięciu postępu i w związku z tym należy zaprzestać takich praktyk".
Tysiące mieszkańców Tybetu opuściło swoje domy, szukając schronienia w Indiach i Nepalu. Do dnia dzisiejszego co roku nielegalnie przekracza południową granicę około trzech tysięcy Tybetańczyków. W Dharamsali, położonej u podnóża Himalajów powstał tybetański rząd na uchodźstwie, ośrodki zdrowia, szkoły i klasztory. Tybetańczycy to ludzie zaradni i pracowici, którzy potrafili odbudować swoje życie od podstaw głównie własnymi siłami.
Na czele rządu stoi obecny, XIV Dalajlama, który zbiegł z Lhasy w 1959 roku. Ale z jego osobą wiąże się inna ponura przepowiednia, a te zdają się sprawdzać w historii Tybetu. Według niej miałby być już ostatnim dalajlamą, o czym zresztą sam kilkakrotnie wspominał. Co więc stanie się później? Co z Tybetem, Tybetańczykami, buddyzmem? Co z ich wyjątkową cywilizacją?
Tybetański numer trzy
Dalajlama nie jest oczywiście jedynym duchowym i politycznym przywódcą Tybetańczyków. Drugim w hierarchii był zawsze panczenlama, który podczas małoletności Dalajlamy występował również jako jego nauczyciel. Panczenlama jednak zmarł w 1989 roku, a jego inkarnację - kilkuletniego chłopca, którego sześć lat później odnaleźli tybetańscy mnisi - władze chińskie wywiozły w nieznanym kierunku. Następnie, pod kontrolą Pekinu inna grupa mnichów "odkryła właściwego panczenlamę". Jego z kolei nie uznał Dalajlama. W taki sposób tybetański numer dwa został skutecznie wyeliminowany z gry politycznej.
Pozostał numer trzy w tybetańskiej hierarchii, czyli młody Karmapa. Jego sytuacja jest o tyle dobra, że akceptuje go zarówno Pekin, jak i Dalajlama. Dzięki temu w 1992 roku mógł zasiąść na tronie klasztoru Tsurpu.
Ale Dalajlama ma już 65 lat i choć cieszy się dobrym zdrowiem, nikt nie może być pewien jak długo jeszcze będzie żył. Zagrożenia wydają się narastać. W ostatnich kilku latach wzmocniono ochronę rezydencji Dalajlamy, znajdującej się na wzgórzu, górującym nad Dharamsalą. Przedstawiciele tybetańskiego rządu na uchodźstwie mówili mi, że coraz bardziej obawiają się o jego życie. Dlatego zorganizowanie sukcesji zawczasu jest prawdopodobnie najważniejszą sprawą dla Tybetańczyków. Dalajlama jest bowiem najważniejszą postacią, łącznikiem tybetańskiego, buddyjskiego i narodowego uchodźstwa.
Wątpliwe, aby niezależne struktury tybetańskie przetrwały pod jego nieobecność. Nawet jeśli lamowie sprawnie odnajdą nową inkarnację Dalajlamy, nawet jeśli Chiny tę inkarnację zaakceptują, to co najmniej przez kilkanaście lat wolnościowy ruch tybetański będzie pozbawiony swojego najważniejszego elementu, który go łączył i napawał nadzieją. Karmapa, który nagle pojawił się w Indiach zmienia tę sytuację diametralnie. Po śmierci Dalajlamy będzie mógł, z jego namaszczeniem, przejąć władzę i dziedziczyć charyzmę pierwszego lamy Tybetu, da Tybetańczykom czas na poszukiwanie nowego dalajlamy, podtrzyma nadzieje.
Co zamierza Karmapa
Z Indii nadeszły w czwartek sprzeczne informacje o intencjach Karmapy. Gazeta "The Times of India" twierdzi, że chce on pozostać w Indiach.
Miał o tym powiedzieć podczas spotkania z wiernymi w siedzibie uchodźców tybetańskich w Dharamsali na północy Indii.
Z kolei członkowie stowarzyszenia solidarności indyjsko-tybetańskiej, którzy uczestniczyli w tym spotkaniu, oznajmili, że Karmapa nie odpowiedział na ich apel, by "pozostał w Dharamsali do czasu, aż wszyscy Tybetańczycy będą mogli powrócić do wolnego Tybetu". Chłopiec oznajmił jedynie, iż jest bardzo szczęśliwy w Indiach, a pieszą wędrówkę przez Himalaje do Dharamsali nazwał "pielgrzymką".
Chiny nadal utrzymują, że chłopiec, którego uznają za duchowego przywódcę Tybetańczyków, odbywa jedynie podróż zagraniczną. Ponownie przestrzegły Indie przed udzieleniem Karmapie statusu uchodźcy politycznego. Rząd w Delhi twierdzi, że dotychczas nie zajmował się tą kwestią, gdyż nie otrzymał oficjalnego wniosku o azyl polityczny.
Według indyjskiej prasy Delhi może zdecydować się na przyznanie Karmapie statusu "uchodźcy de facto", z którego korzysta około 100 tysięcy Tybetańczyków zbiegłych do tego kraju w ciągu 40 ostatnich lat.
Dziennik "Indian Express" sugerował w czwartek nieco inne wyjście. Jego zdaniem rząd powinien pomóc Karmapie w wyjeździe do innego kraju. "Rząd musi poważnie się zastanowić, czy Indie mogą sobie pozwolić na to, by gościć na swej ziemi potężną sektę buddyjską, przeżywającą w dodatku poważne konflikty wewnętrzne oraz silnie związaną z Zachodem" - napisała gazeta. MT-O, AFP, DPA, AP
|
W końcu grudnia czternastoletni lama Ugjen Trinlej Dordże, XVII Karmapa, czyli duchowy przywódca buddyjskiej szkoły Kagjupa, uciekł z Tybetu do Indii. Ta ucieczka może okazać się najważniejszym wydarzeniem w historii Tybetu od 1959 roku, kiedy Lhasę potajemnie opuścił obecny przywódca tybetańskich buddystów - Dalajlama. Karmapa Po śmierci Dalajlamy będzie mógł, z jego namaszczeniem, przejąć władzę i dziedziczyć charyzmę pierwszego lamy Tybetu, da Tybetańczykom czas na poszukiwanie nowego dalajlamy, podtrzyma nadzieje.
|
ETYKA PRACY
Zachowania etyczne Polaków w życiu zawodowym rozmijają się z uznawanym systemem wartości
Wybór czy zaniedbanie
Rys. Robert Dąbrowski
EWA K. CZACZKOWSKA
Kościół w Polsce boi się mówić o etyce pracy. Mówi o transcendencji, ale nie o tym, że korupcja, nepotyzm to grzech - taką uwagą podzielił się Tadeusz Syryjczyk, minister transportu i polityk UW, z uczestnikami konferencji "Jaki kapitalizm dla Polski", zorganizowanej jakiś czas temu przez KAI i "Przegląd Katolicki". W sytuacji, w której wśród coraz większego grona naukowców i praktyków panuje zgodność, że do przetrwania demokracji liberalnej potrzeba nie tylko efektywności gospodarowania, ale podstaw moralnych, to stwierdzenie nabiera głębszego znaczenia.
Na uwagę ministra Syryjczyka można by od razu odpowiedzieć, że jest tylko częściowo uzasadniona. Można mieć pretensje do Kościoła, ale i do samych polityków, których zachowania, chcą tego czy nie, są przykładem albo nawet zachętą dla innych do nieetycznych zachowań w życiu społecznym. To właśnie od polityków można by wymagać inicjatyw ustawodawczych zmieniających takie przepisy prawa, które jednych zachęcają, a innych zmuszają do korupcji. Zatrważające było również twierdzenie ministra Syryjczyka, iż zna polityków mieniących się chrześcijańskimi, którzy w ogóle nie uświadamiają sobie istnienia związku między wyznawaną wiarą a sposobem uczestniczenia w polityce. Na pewno nie zawsze jest to cynizm, ale po prostu brak właściwej formacji. W tym świetle inaczej brzmi pytanie o prawdziwość pierwszej konstatacji. Czy w istocie Kościół koncentruje się na transcendencji i unika mówienia o etyce pracy?
Co w centrum
Bez wątpienia właśnie kwestia pracy człowieka, jej moralnego wymiaru, a także słusznej płacy, sposobu korzystania z własności są najistotniejszą częścią nauki społecznej Kościoła. Nauki, której systematyzacja rozpoczęła się dopiero przed stu laty - w wyniku zderzenia dwóch sprzecznych systemów: kapitalizmu i socjalizmu, choć kwestia pracy od samego początku znajduje się w chrześcijańskim nauczaniu. To przecież święty Paweł mówił: "Kto nie chce pracować, niech też nie je". Obrona praw człowieka, także praw wynikających z pracy, stoi w centrum społecznych zainteresowań Kościoła od czasu Soboru Watykańskiego II. Ich rozwinięcie nastąpiło w nauczaniu Jana Pawła II. Zagadnieniom m.in. treści i sensu pracy, jej moralnej wartości ("Praca jest po to, by bardziej stać się człowiekiem, jest drogą ku Bogu"), humanizacji warunków pracy papież poświęcił encyklikę "Laborem exercens", częściowo "Centesimus annus", a także wiele homilii i katechez.
- Podstawowym obowiązkiem Kościoła jest budzenie zmysłu transcendencji. Dopiero z tego wynikają konsekwencje natury etycznej - mówi profesor Aniela Dylus, kierownik Katedry Etyki Gospodarczej Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Pani profesor nie odmawia Kościołowi kompetencji mówienia o etyce pracy, ale podkreśla, iż bez realizacji podstawowego zadania, czyli budzenia zmysłu transcendencji, łatwo jest popaść w pułapkę moralizatorstwa - bądźcie oszczędni, pracowici.
Biskup Piotr Jarecki, uczestnik wspomnianej konferencji, uważa natomiast, że to właśnie Kościół musi uświadamiać, że właściwa koncepcja pracy jest konsekwencją problemów transcedentnych, prawdziwej wizji człowieka. Dzielenie problemu uznaje więc za sztuczne: potrzebne jest i jedno, i drugie. - To tak, jakby zapytać, czy reformować człowieka, czy struktury? Jeśli człowiek jest zły, nie stworzy dobrych struktur, a nawet jeżeli utworzy je dla niego ktoś inny, to one mogą mu uniemożliwić czynienie części zła, ale nadal będą generować zło.
O polskiej chorobie
Każdy, kto obserwuje życie Kościoła, musi się zgodzić ze stwierdzeniem ministra Syryjczyka, iż zbyt mało uwagi poświęca on w swoim nauczaniu szeroko pojętym wymogom etycznym pracy, co niezmiennie nadrabia podczas każdej pielgrzymki do Polski Jan Paweł II. Sytuacja ta wynika raczej z zaniedbania niż ze świadomego wyboru.
- Są różnego rodzaju uwarunkowania historyczne, które sprawiają, że Kościół - w homiliach, na katechezie - może zbyt rzadko porusza temat społecznych konsekwencji wiary katolickiej. Jest to wynik mentalności ukształtowanej w poprzednim systemie, która musiała także dotknąć księży - mówi biskup Jarecki.
Profesor Aniela Dylus: - W poprzednim systemie nawoływanie do dobrej pracy przyjmowano często z dużym dystansem, gdyż ocierało się o kolaborację: im bardziej będziemy bohaterami dobrej pracy, tym bardziej będziemy popierać system. Nie na tym koncentrowano uwagę i ta postawa przetrwała do dziś.
Nie będzie przesadą dodanie, że zła praca była dość powszechnie akceptowaną normą społeczną.
Właśnie Kościół jako pierwszy zaczął mówić o chorej polskiej pracy, to stąd wyszło wołanie o przywrócenie pracy jej właściwego znaczenia i sensu. Mimo wcześniejszych rozważań na ten temat kardynała Stefana Wyszyńskiego, właściwa "praca nad pracą" rozpoczęła się w 1981 roku wraz z powstaniem "Solidarności" i serią katechez wygłoszonych na pierwszym zjeździe związku przez księdza Józefa Tischnera. Wielu chyba dopiero wtedy odkryło głęboki sens pracy ("...praca jest wzajemnością, jest porozumieniem, jest należnością, jest budowaniem wspólnoty; praca nad pracą to klucz do niepodległości") i społeczne skutki chorej pracy. Opatrznościowym wydarzeniem było ogłoszenie w owym roku encykliki "Laborem exercens".
Przełożeniem zaś owych rozważań na poziom duszpasterski było obchodzenie 1 maja wspomnienia św. Józefa Robotnika, co miało być przeciwwagą dla pierwszomajowych pochodów chwalących socjalistyczną robotę. Święto to jednak nie weszło na trwałe do tradycji i świadomości wierzących. W przeciwieństwie do śląskiego sanktuarium ludzi pracy, którym - w dużej mierze za sprawą biskupa Henryka Bednorza - stały się Piekary Śląskie.
Duszpasterskie braki
Po 1989 roku dyskurs intelektualny w Kościele na temat etyki pracy był kontynuowany, ale na pewno w stopniu niewystarczającym. Na pewno nie miał też szczególnego odbicia ani w homiliach, ani w pracy duszpasterskiej. Również Konferencja Episkopatu Polski nie wydała znaczących na ten temat dokumentów, które byłyby przedstawieniem stanowiska nauki społecznej Kościoła w konkretnych kwestiach społecznych (oprócz dokumentu z 1995 roku na temat sytuacji wsi i małych miast). Próbę aplikowania wartości chrześcijańskich do życia społecznego podjęła reaktywowana przed kilku laty Akcja Katolicka. Ale w istocie jest tak, że największe katechezy społeczne, także na temat pracy, wygłasza w czasie pielgrzymek po Polsce Jan Paweł II.
Bez wątpienia nie jest to bez znaczenia dla naszego, bądź co bądź ciągle słabego, systemu społeczno-politycznego. Tym bardziej że na świecie coraz więcej teoretyków, ale i praktyków podkreśla, iż nie może istnieć demokratyczny kapitalizm bez kultury moralnej, opartej na wartościach. W XIX stuleciu Charles Alexis de Tocqueville mówił: "Wolność nie może istnieć bez moralności, a żadna moralność bez wiary". Kilka miesięcy temu w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" Michael Novak, znany amerykański naukowiec i publicysta, powiedział: "Wierzę, że aby w dalszej perspektywie mogła istnieć republika, potrzebna jest religia po to, aby utrzymać cnotę. Bez religii cnota staje się samolubna, a w końcu utylitarna". Natomiast profesor Aniela Dylus podkreśla, iż życie gospodarcze może czerpać rezerwy moralne także z innych, pozareligijnych źródeł kulturowych.
Widzieć jaśniej
Rozmijanie się zachowań etycznych Polaków w życiu społecznym, w tym szczególnie w życiu zawodowym, z uznawanym, przynajmniej deklaratywnie, systemem wartości budzi coraz większy niepokój. Mimo zmiany systemu nasza praca jest ciągle chora. Braki etyczne dotyczą zarówno zachowań pracowników, choć wydawać by się mogło, że bezrobocie wymusi lepszą pracę, oraz pracodawców, z których wielu pragnie wyłącznie zrobić szybkie pieniądze albo utrzymuje się na rynku za cenę uczciwości.
Jednym z mierników naszej choroby jest stopień korupcji (czterdzieste miejsce w światowym rankingu Transparency International). Profesor Aniela Dylus uważa, iż ocenianie korupcji z punktu widzenia moralności indywidualnej jest błędne. - Chcemy bohaterów, herosów moralności, gdy są sprawy, które można rozwiązać strukturalnie, rozsądnym prawodawstwem i jego egzekucją. Jeśli zła jest struktura czy prawo, powinnością obywatelską jest organizowanie się, by je zmienić.
Wojciech Włodarczyk, od dwudziestu lat przedsiębiorca, obecnie w branży meblarskiej, a od pięciu lat związany z duszpasterstwem przedsiębiorców, uważa jednak, iż "nawet w naszym systemie prawnym, który nie ułatwia rozwoju małym i średnim przedsiębiorcom, co więcej, nie tworzy wolnego rynku, można zachowywać cnoty chrześcijańskie". - To nie znaczy, że człowiek nie ma się prawa potknąć, że jest kryształowy, ale może się trzymać określonej linii postępowania. W jego opinii najważniejszym problemem, z punktu widzenia chrześcijańskiego, jest to, iż praca wciąż nie jest miejscem wspólnego funkcjonowania pracownika i pracodawcy. Nie ma wspólnej płaszczyzny porozumienia, istnieje ciągła walka dwóch stron i trudna do przebicia mentalna bariera.
Problemy z etyką pracy sprawiają, że oczekuje się od Kościoła większej aktywności w przekładaniu chrześcijańskiej inspiracji na zachowania etyczne. Odpowiedzią na te oczekiwania są na przykład dokumenty II Ogólnopolskiego Synodu Plenarnego, który po przypomina, co to są grzechy "gospodarcze", oraz zachęca do tworzenia duszpasterstw ludzi pracy i duszpasterstw przedsiębiorców. Dotychczasowe doświadczenia wskazują, iż jest duże zainteresowanie tą formą pracy.
Ksiądz Wiesław Ojrzyński wspomina, że kiedy kilka lat temu szukał u przedsiębiorców wsparcia finansowego dla ośrodka rekolekcyjnego w Magdalence, okazało się, iż większej pomocy potrzebują... przedsiębiorcy. Oczywiście pomocy duchowej. Od tamtej pory przez duszpasterstwo przedsiębiorców skupione wokół księdza Ojrzyńskiego przewinęło się około dziewięciuset osób z całej Polski (ponadto działa kilka innych grup, w tym Polskie Stowarzyszenie Chrześcijańskich Przedsiębiorców). Z duszpasterstwem księdza Ojrzyńskiego od pięciu lat związany jest właśnie Wojciech Włodarczyk, który nazywa się chrześcijaninem-przedsiębiorcą. - Liczba problemów, szczególnie w kwestiach moralnych, jest tak wielka, że samemu trudno sobie poradzić. Zdarzają się sytuacje, że wybór jest bardzo trudny, a wytyczenie czarno-białej granicy jest prawie niemożliwe. Ale dzięki duszpasterstwu mam większą jasność co do generalnej linii postępowania.
|
Kościół w Polsce boi się mówić o etyce pracy. Obrona praw człowieka, także praw wynikających z pracy, stoi w centrum społecznych zainteresowań Kościoła od czasu Soboru Watykańskiego II. Ich rozwinięcie nastąpiło w nauczaniu Jana Pawła II. - Podstawowym obowiązkiem Kościoła jest budzenie zmysłu transcendencji. Dopiero z tego wynikają konsekwencje natury etycznej - mówi profesor Aniela Dylus. Biskup Piotr Jarecki uważa natomiast, że Kościół musi uświadamiać, że właściwa koncepcja pracy jest konsekwencją problemów transcedentnych.
Każdy, kto obserwuje życie Kościoła, musi się zgodzić ze stwierdzeniem, iż zbyt mało uwagi poświęca on w swoim nauczaniu wymogom etycznym pracy. Są uwarunkowania historyczne, które sprawiają, że Kościół zbyt rzadko porusza temat społecznych konsekwencji wiary katolickiej. W poprzednim systemie zła praca była akceptowaną normą społeczną. Kościół jako pierwszy zaczął mówić o chorej polskiej pracy. "praca nad pracą" rozpoczęła się w 1981 roku wraz z powstaniem "Solidarności" i serią katechez wygłoszonych na pierwszym zjeździe związku przez księdza Józefa Tischnera.
Po 1989 roku dyskurs intelektualny w Kościele na temat etyki pracy był kontynuowany, ale w stopniu niewystarczającym. nie miał też szczególnego odbicia ani w homiliach, ani w pracy duszpasterskiej. Próbę aplikowania wartości chrześcijańskich do życia społecznego podjęła Akcja Katolicka.
Rozmijanie się zachowań etycznych Polaków w życiu społecznym, w tym w życiu zawodowym, z uznawanym systemem wartości budzi niepokój. Mimo zmiany systemu nasza praca jest ciągle chora. Braki etyczne dotyczą zachowań pracowników oraz pracodawców.Jednym z mierników naszej choroby jest stopień korupcji. Problemy z etyką pracy sprawiają, że oczekuje się od Kościoła większej aktywności w przekładaniu chrześcijańskiej inspiracji na zachowania etyczne. Odpowiedzią na te oczekiwania są dokumenty II Ogólnopolskiego Synodu Plenarnego, który po przypomina, co to są grzechy "gospodarcze", oraz zachęca do tworzenia duszpasterstw ludzi pracy i duszpasterstw przedsiębiorców. przez duszpasterstwo przedsiębiorców skupione wokół księdza Ojrzyńskiego przewinęło się około dziewięciuset osób z całej Polski.
|
Ministerstwo Skarbu Państwa zorganizowało maraton zgromadzeń akcjonariuszy
Drugie rozdanie stanowisk
RYS. PAWEŁ GAŁKA
W środę na zgromadzeniu akcjonariuszy PKN Orlen Ministerstwo Skarbu Państwa (MSP) próbowało zmienić radę nadzorczą, by uzyskać pełną kontrolę nad tą - wydawałoby się - już sprywatyzowaną firmą. W poniedziałek MSP zdobyło większość w radzie nadzorczej PZU, łamiąc porozumienie z zagranicznym inwestorem w tej firmie. Również w wielu innych firmach, w których państwo ma udziały, na walnych zgromadzeniach akcjonariuszy wybierane są nowe rady nadzorcze. Może to mieć związek z finansowaniem przyszłych wyborów parlamentarnych.
Przyzwyczailiśmy się już do tego, że rady nadzorcze w firmach, w których państwo ma udziały, są wymieniane w rytm wyborów parlamentarnych. Ostatnio wyborów nie było, a mimo to jesteśmy świadkami masowej wymiany przedstawicieli skarbu państwa. Jak się wydaje, zmiany te są spowodowane przygotowaniami do tegorocznych wyborów parlamentarnych oraz chęcią zapewnienia uposażeń członkom rządzących partii.
Niestety, zmiany te dotyczą również spółek, w których skarb państwa nie jest już jedynym, a czasami nawet nie dominującym, akcjonariuszem. Zdarzają się przypadki ewidentnego naruszania praw mniejszościowych akcjonariuszy. Ministerstwo dąży też do przejęcia władzy nad spółkami, w których państwo nie ma bezpośrednich udziałów.
Do niedawna stanowiska w radach nadzorczych traktowano przede wszystkim jako uzupełnienie pensji urzędników. Dzisiaj podstawowym wyznacznikiem do pełnienia tych funkcji wydaje się przynależność partyjna.
Nastąpiła też drastyczna zmiana postrzegania skarbu państwa jako akcjonariusza w spółkach, w których nie ma on większości głosów. Do tej pory Ministerstwo Skarbu Państwa było traktowane jako neutralny akcjonariusz broniący tylko interesu państwa. Teraz trudno o racjonalne wytłumaczenie niektórych jego posunięć.
Kluczowe PZU
Na początku tego tygodnia na zgromadzeniu akcjonariuszy PZU Ministerstwo Skarbu Państwa powołało nową radę nadzorczą, która z kolei wyłoniła nowy zarząd firmy. Oznaczało to zerwanie umowy prywatyzacyjnej podpisanej z konsorcjum, w skład którego wchodzi BIG Bank Gdański oraz międzynarodowa firma ubezpieczeniowa Eureko. Konsekwencją tego będzie spór międzynarodowy, który na pewno nie poprawi wizerunku Polski za granicą.
Ministerstwo twierdzi, że musiało się zdecydować na taki krok, bo umowa prywatyzacyjna dawała mu mniej władzy nad PZU, niż wynikałoby to z posiadania 56-proc. pakietu akcji. Ale właściwie można odnieść wrażenie, że wojna o kontrolę nad PZU w rzeczywistości jest bitwą o PZU Życie (w 99,9 proc. należy do PZU).
Ministerstwo proponowało na pewnym etapie konfliktu, by konsorcjum Eureko-BIG Bank Gdański zachowało władzę nad PZU, ale pozostawiło bez zmian nieprzychylne sobie kierownictwo PZU Życie z prezesem Grzegorzem Wieczerzakiem. Konsorcjum nie chciało się na to zgodzić. Argumentowało, że za przeszło 3 mld zł kupiło 1/3 akcji całej grupy, a nie tylko samo PZU, którego wartość bez spółki ubezpieczeń na życie oraz kontrolowanego przez nią towarzystwa emerytalnego była o przeszło połowę niższa. Ministerstwo - po odrzuceniu, jego zdaniem, ugodowej propozycji - przystąpiło do siłowego rozwiązania konfliktu łamiąc umowę prywatyzacyjną i statut spółki, narażając Polskę na utratę prestiżu i mniejsze wpływy budżetowe.
Wierny sojusznik
Dlaczego więc ministerstwo uznało, że warto dla PZU Życie ryzykować międzynarodowy skandal. Wiele wskazuje na to, że o dużym znaczeniu tej spółki decyduje rola, jaką odgrywa ona na polskim rynku kapitałowym. Towarzystwa ubezpieczeń życiowych lokują na rynku składki swoich klientów (w akcje, papiery skarbowe) i bardzo dobrze nadają się na sojusznika w operacjach na rynku kapitałowym.
Tę rolę grupa PZU zaczęła pełnić jeszcze przed sprzedażą jej akcji konsorcjum. Na początku ubiegłego roku PZU, zgodnie z polityką Ministerstwa Skarbu Państwa przesądziło o sprzedaży Citibankowi kontrolnego pakietu akcji Banku Handlowego. Odrzucono wtedy wartą kilkadziesiąt milionów złotych więcej ofertę Commerzbanku.
Wojna o fundusze
Już w tym roku grupa PZU wraz z MSP przystąpiła do walki o kontrolę nad trzema narodowymi funduszami inwestycyjnymi (wcześniej kontrolowanymi przez grupę Capital Everest). Dotychczasowi akcjonariusze funduszy byli całkowicie zaskoczeni zaangażowaniem ministerstwa wspierającego PZU. Do tej pory resort nie mieszał się do kłótni między akcjonariuszami NFI. Pilnował jedynie, by nie umniejszano jego pozycji, np. poprzez podniesienie kapitału akcyjnego, w efekcie czego malałby udział skarbu państwa.
Atak Ministerstwa Skarbu Państwa i PZU zakończył się połowicznym sukcesem. Tylko w zaatakowanym w pierwszej kolejności NFI Foksal udało się wybrać nową radę, która powołała kierownictwo funduszu popierane przez PZU Życie. Atak na Zachodni NFI odparto.
Najciekawsza sytuacja wystąpiła w VII NFI. Tam, ze względów proceduralnych, zdecydowano o pozbawieniu prawa głosu przedstawiciela Ministerstwa Skarbu Państwa i wybrano radę nadzorczą kontrolowaną przez dotychczasowych akcjonariuszy. Jednak ministerstwo podało do protokołu zgromadzenia własne informacje (tak jakby głosowało). Na podstawie tych informacji sąd zarejestrował inny skład rady, niż podano w protokole. W efekcie, fundusz ma dwie rady i dwa zarządy.
Ministerstwo twierdzi, że porzuciło neutralność, bo akcjonariusze kontrolujący wcześniej fundusz nie interesowali się restrukturyzacją tzw. spółek parterowych, dbając tylko o bieżące zyski. Nietrudno jednak zauważyć, że nie ma specjalnych różnic w strategii realizowanej przez zaatakowane fundusze i inne działające na polskim rynku. Dlatego bardziej przekonująca jest teza, że ministerstwu zależy na wprowadzeniu swoich ludzi do rad nadzorczych firm kontrolowanych przez NFI. Jest to tym bardziej prawdopodobne, że w końcu ubiegłego roku we wszystkich firmach kontrolowanych przez fundusze, będące pod wpływem grupy PZU, zwołano walne zgromadzenia akcjonariuszy. W porządku obrad zazwyczaj znajduje się tylko jeden punkt - zmiany w radzie nadzorczej.
Niespodziewany atak
W końcu grudnia ubiegłego roku odbyło się walne zgromadzenie akcjonariuszy KGHM. Miało ono przeprowadzić zmiany w radzie nadzorczej. Spodziewano się, że chodzi tylko o zamianę jednego z członków rady - Jerzego Zdrzałki, prezesa PZU, który utracił zaufanie Ministerstwa Skarbu Państwa. Ostatecznie wymieniono jednak 6 z 9 osób, wyrzucając z rady m.in. przedstawiciela banku depozytariusza GDR. Podobnie jak w PZU, teoretycznie zrobiono to na wniosek drobnego akcjonariusza, tyle że uzyskał on poparcie skarbu państwa.
Podobny przebieg miało zgromadzenie akcjonariuszy PKN Orlen. Państwo usiłowało przejąć kontrolę nad tą spółką - też przy współdziałaniu PZU. Atak był całkowitym zaskoczeniem. W porządku obrad były zapisane zmiany w radzie nadzorczej, ale wydawało się to naturalne, skoro jeden z członków złożył rezygnację. Mało kto spodziewał się, że ministerstwo będzie chciało przejąć kontrolę nad spółką, a tym bardziej że będzie usiłowało odwołać z rady przedstawiciela inwestorów zagranicznych. Ostatecznie zgodzono się na kandydaturę reprezentanta Templetona, który wcześniej nie raz współpracował z PZU.
Przejęcie kontroli na KGHM i PKN Orlen pozwoli zdobyć władzę nad Polkomtelem. Państwo nie ma w nim bezpośrednio udziałów, ale dwaj inni akcjonariusze są spółkami skarbu państwa. Przez te spółki i poprzez wymienione wcześniej firmy państwo kontroluje przeszło 60 proc. akcji Polkomtelu.
Państwo we współdziałaniu z PZU Życie próbowało odwołać również zarząd Polskiego Towarzystwa Reasekuracyjnego. Jednak ze względu na chwilowe sukcesy konsorcjum Eureko-BIG BG w bitwie o PZU (brakowało w związku z tym większości na WZA) nie udało się osiągnąć tego celu.
Kierownictwo Ministerstwa Skarbu Państwa wymienia rady nadzorcze także w spółkach, w których jest jedynym akcjonariuszem. W październiku ubiegłego roku zmieniono prawie całą radę nadzorczą PKO BP (z 9-osobowej rady odwołano 6 członków). Miesiąc wcześniej resort wymienił 5 z 11 członków rady nadzorczej Ruch SA.
Dla pieniędzy i kariery
Niepotwierdzone informacje o tym, że PKN Orlen finansował kampanię wyborczą Mariana Krzaklewskiego, mogą być wskazówką do wyjaśnienia przyczyny wszystkich tych posunięć MSP. Warto zwrócić uwagę, że wśród firm, które wymieniliśmy, znajdują się spółki dysponujące olbrzymimi środkami i wielkimi funduszami promocyjnymi. Dlatego hipoteza, że zmiany w radach nadzorczych wynikają z chęci zdobycia środków na zbliżającą się kampanię wyborczą, jest bardzo prawdopodobna.
Ale warto też zwrócić uwagę na zmiany w radach nadzorczych mniejszych spółek. Do nowych rad ministerstwo często desygnuje ludzi według niejasnego klucza. Część z nich pochodzi z Nowego Sącza, miasta, w którym minister Andrzej Chronowski został wybrany na senatora.
W PKO BP do rady powołano wicedyrektora nowosądeckiego oddziału Kredyt Banku. Dowiedział się o tej nominacji z "Rzeczpospolitej". Następnego dnia Ministerstwo Skarbu Państwa zwołało kolejne walne zgromadzenie i odwołało go z rady. Świadczy to o pośpiesznym zdobywaniu stanowisk dla ludzi powiązanych z kierownictwem partii i o braku jasnej polityki personalnej. Wydaje się, że kierownictwo MSP chce zapewnić dobrze płatne dodatkowe zajęcie swoim poplecznikom. Wprawdzie należy się liczyć z tym, że po wyborach ludzie ci stracą stanowiska, ale do tego czasu minie kilka miesięcy.
Paweł Jabłoński
|
W środę na zgromadzeniu akcjonariuszy PKN Orlen Ministerstwo Skarbu Państwa próbowało zmienić radę nadzorczą, by uzyskać kontrolę nad tą firmą. W poniedziałek MSP zdobyło większość w radzie nadzorczej PZU, łamiąc porozumienie z zagranicznym inwestorem w tej firmie. Również w wielu innych firmach, w których państwo ma udziały, wybierane są nowe rady nadzorcze. Może to mieć związek z finansowaniem przyszłych wyborów parlamentarnych. Niestety, zmiany te dotyczą również spółek, w których skarb państwa nie jest już jedynym, a czasami nawet nie dominującym, akcjonariuszem. Zdarzają się przypadki ewidentnego naruszania praw mniejszościowych akcjonariuszy. Do niedawna stanowiska w radach nadzorczych traktowano przede wszystkim jako uzupełnienie pensji urzędników. Dzisiaj podstawowym wyznacznikiem do pełnienia tych funkcji wydaje się przynależność partyjna. Do tej pory MSP było traktowane jako neutralny akcjonariusz broniący tylko interesu państwa. Teraz trudno o racjonalne wytłumaczenie niektórych jego posunięć.
|
Niektórzy twierdzą, że ostatecznym celem Pierwszej Damy jest powrót do Białego Domu
Hillary zdobywa Nowy Jork
Hillary bardzo pomogła mężowi w zrobieniu kariery politycznej. Teraz chce sama spróbować swych sił.
FOT. (C) AP
SYLWESTER WALCZAK
z Nowego Jorku
Kiedy Bill i Hillary Clinton przejeżdżali przez Park Ridge w Illinois, zobaczyli ubrudzonego smarem mechanika, wymieniającego koło w samochodzie. "To był mój narzeczony w szkole średniej. Chciał się ze mną ożenić" - powiedziała Hillary. "Cóż, miałabyś za męża mechanika samochodowego" - odezwał się z przekąsem Bill. "Nie - zaprotestowała Hillary - gdybym za niego wyszła, byłby prezydentem".
Sposób, w jaki Amerykanie reagują na powyższą anegdotę, pokazuje, jak wielkie emocje budzi postać Hillary Clinton. Niektórzy widzą w niej Lady Makbet, która pociąga za sznurki w Białym Domu i jest odpowiedzialna za wszystko, co najgorsze. Inni zgadzają się, że Hillary bardzo pomogła mężowi w zrobieniu kariery politycznej - i podziwiają ją za to. Jeszcze inni, zmęczeni Clintonami i ich rozlicznymi skandalami, nie chcą już więcej oglądać Billa i Hillary w telewizji ani wysłuchiwać dowcipów na ich temat.
Hillary nie zamierza jednak zniknąć po cichu. Po 25 latach pracy na rzecz kariery swego męża postanowiła wyjść z jego politycznego cienia. Kilka dni temu oficjalnie ogłosiła swą kandydaturę do Senatu ze stanu Nowy Jork. Stała się w ten sposób pierwszą w historii USA prezydencką małżonką, ubiegającą się o publiczny urząd.
Przeciwko stereotypom
Hillary od lat burzyła stereotypy, wywołując u amerykańskich wyborców mieszane uczucia. Po poślubieniu Billa nie przyjęła jego nazwiska. Kiedy jej mąż został gubernatorem Arkansas, nie zrezygnowała z kariery zawodowej. Przez wiele lat zarabiała więcej od Billa, którego gubernatorska pensja wynosiła 35 tysięcy dolarów rocznie. Pomagała mu osiągać jego cele polityczne i wpływała na podejmowane przez niego decyzje. Bill nigdy nie ukrywał roli swej żony. Podczas kampanii prezydenckiej w 1992 roku powiedział Amerykanom: "wybierzcie mnie, a Hillary dostaniecie za darmo".
Po przeprowadzce do Białego Domu wizerunek Hillary jako niezależnej kobiety interesu zaczął jednak przeszkadzać. Jej lekceważąca uwaga na temat kobiet, które "wolą piec ciasta w domu", niż pracować zawodowo, wywołała falę oburzenia. Hillary przeprosiła i skupiła się na roli szarej eminencji. Objęła kierownictwo zespołu, który miał stworzyć plan powszechnych ubezpieczeńzdrowotnych w USA, najważniejszego projektu pierwszego roku prezydentury Billa Clintona. Nigdy wcześniej Pierwsza Dama nie piastowała tego typu stanowiska w rządowej administracji.
Po klęsce wspomnianego planu i zwycięstwie republikanów w wyborach do Kongresu w 1994 roku Hillary odsunęła się od wielkiej polityki. Zajęła się problemami dzieci i kobiet, które bardziej pasowały do tradycyjnie rozumianej roli Pierwszej Damy. Podróżując po świecie, protestowała przeciwko obowiązkowej sterylizacji kobiet w Chinach, przypadkom palenia wdowy wraz ze zwłokami męża w Indiach i okrutnemu zwyczajowi wycinania łechtaczki u afrykańskich dziewcząt. Napisała książkę o wychowaniu dzieci "It Takes a Village". Udzieliła wywiadów kilku kobiecym magazynom, ale niechętnie rozmawiała z dziennikarzami na tematy polityczne.
Zawsze u boku Billa
Jednym ze źródeł tej niechęci było dochodzenie w sprawie afery Whitewater i niejasnej roli Hillary w całym skandalu. Pierwsza Dama została wezwana na przesłuchanie przed Wysoką Ławę Przysięgłych, a konserwatywna prasa uczyniła z niej główną podejrzaną o popełnienie wykroczeń finansowych. Wtajemniczeni twierdzą, że to Hillary upierała się, by ukryć przed prasą i sądem dokumenty związane z Whitewater, co doprowadziło do wszczęcia dochodzenia specjalnego prokuratora, zakończonego próbą usunięcia prezydenta Clintona z urzędu.
Skandal z Moniką Lewinsky był najcięższą próbą, na jaką Bill Clinton wystawił uczucia swej małżonki. Hillary broniła Billa w wielu poprzednich aferach. Ich wspólny wywiad telewizyjny, udzielony tuż po opublikowaniu zwierzeń tancerki kabaretowej Gennifer Flowers przed ośmiu laty, uratował szanse Billa w demokratycznych prawyborach, pozwalając mu zdobyć prezydenturę.
Reakcja Pierwszej Damy na romans prezydenta ze stażystką miała istotne znaczenie polityczne. Gdyby Hillary odwróciła się wtedy od Billa, oznaczałoby to jego upadek. Zamiast tego w pełnym godności milczeniu znosiła ona publiczne upokorzenie, budząc podziw i współczucie opinii publicznej. "Skoro ona się nie buntuje, co nas to obchodzi?" - uznała większość Amerykanów, odmawiając poparcia republikańskim wysiłkom odsunięcia prezydenta od władzy.
Kiedy wczesną jesienią 1998 roku Hillary podróżowała po kraju, wspomagając demokratycznych kandydatów w wyborach kongresowych, witano ją owacjami na stojąco. Sympatia opinii publicznej dla tej nietypowej Pierwszej Damy osiągnęła wtedy swoje apogeum. Jej wsparcie bardzo pomogło demokratom, szczególnie w takich stanach jak Nowy Jork i Kalifornia. Zamiast spodziewanego zwycięstwa, republikanie ponieśli straty w Izbie Reprezentantów, z trudnością utrzymując minimalną większość. Zamiast Billa Clintona, stanowisko stracił przywódca "republikańskiej rewolucji" z 1994 roku, przewodniczący Izby Reprezentantów Newt Gingrich.
Przez Nowy Jork do Waszyngtonu
Kiedy wkrótce potem senator Daniel Patrick Moynihan ogłosił, że przechodzi na emeryturę, demokratyczny kongresman z Nowego Jorku Charles Rangel wpadł na pomysł, żeby Hillary Clinton zajęła jego miejsce. Pierwsza Dama nie odrzuciła tej sugestii. Kiedy 12 lutego ubiegłego roku Senat USA odrzucił wniosek Izby Reprezentantów o odwołanie prezydenta Billa Clintona ze stanowiska, Hillary zabrała się do pracy. W ciągu tygodnia zebrała grupę doradców politycznych, z dawnym współpracownikiem swego męża Haroldem Ickesem na czele. W kilka dni później "Time" i "Newsweek" umieściły jej zdjęcie na okładkach, opatrzone tytułami: "Jej kolej" i "Senator Clinton"
Wyborcze szanse Hillary od początku oceniano wysoko. W stanie Nowy Jork jest o prawie 3 miliony więcej zarejestrowanych demokratów niż republikanów. 15 proc. ludności stanu to Murzyni, którzy w ogromnej większości głosowali na Billa Clintona. Zaangażowanie Hillary w sprawy oświaty, opieki zdrowotnej, problemy kobiet i dzieci pomagało umocnić jej pozycję w środowisku białych kobiet z zamożnych przedmieść Nowego Jorku.
Nie zabrakło jednak sceptyków, którzy kwestionowali sens wyborczej eskapady Hillary. "Niech lepiej wystartuje w 2002 roku z Arkansas, gdzie mieszkała przez 20 lat, albo w 2004 z Illinois, gdzie się urodziła i wychowała" - pisał były doradca Clintonów Dick Morris. Zwracano uwagę, że jeśli Hillary skoncentruje swe wysiłki na własnej kampanii, na którą będzie musiała zebrać dużo pieniędzy, nie będzie w stanie wspomóc Ala Gore'a w jego trudnej walce o prezydenturę. Ostrzegano Pierwszą Damę, że decydując się na udział w brutalnej kampanii politycznej w Nowym Jorku, otworzy puszkę Pandory. Pojawią się kolejne pytania i dochodzenia dziennikarskie, w takich sprawach jak: Whitewater, Travelgate, Filegate, czy spekulacje na chicagowskiej giełdzie towarowej - Hillary w niejasnych okolicznościach zarobiła wówczas 100 tysięcy dolarów.
Krok po kroku
Rok temu, na fali sympatii i współczucia, Hillary cieszyła się poparciem znacznie większej liczby nowojorczyków, niż jej prawdopodobny rywal, republikański burmistrz Nowego Jorku Rudolph Giuliani. Dziś, kilka dni po oficjalnym zgłoszeniu przez Hillary swej kandydatury, różnicą siedmiu procent prowadzi Giuliani. Wydawało się, że taka gwiazda, jak Hillary Clinton, bez kłopotu zgromadzi znacznie więcej pieniędzy na kampanię, niż przepracowany Giuliani, który codziennie musi rozwiązywać problemy największego miasta w USA. W styczniu okazało się, że Giuliani zebrał w ubiegłym roku 12 milionów dolarów, podczas gdy Hillary tylko 8 milionów.
Większość ekspertów uważa, że starcie Hillary z Giulianim sprowadzi się do starcia dwóch osobowości. Najpoważniejsze różnice w ich programach dotyczą rozmiarów obniżki podatków (Giuliani chce dużej obniżki, Hillary umiarkowanej) oraz sposobu uzdrowienia oświaty (Giuliani chce, żeby finansowane przez państwo bony mogły być wykorzystywane na opłacanie nauki w szkołach prywatnych, Hillary twierdzi, że doprowadzi to do ogołocenia funduszy szkół publicznych). Generalnie, Hillary chce być postrzegana jako bardziej wrażliwa na ludzkie problemy niż burmistrz, którego nie omieszkała skrytykować za rozkaz aresztowania bezdomnych na nowojorskich ulicach. W istocie jednak różnice programowe nie są duże, a w Giuliani sytuuje się w lewym skrzydle Partii Republikańskiej.
Nie przeszkadza to Hillary oskarżać Giulianiego o "związki ze skrajną prawicą". Burmistrz odpowiada pięknym za nadobne, strasząc wyborców wizją zwycięstwa wyborczego "skrajnie lewicowej Hillary Clinton, która próbowała narzucić Ameryce socjalistyczny system opieki zdrowotnej". Według Giulianiego, Hillary traktuje Senat USA jako trampolinę w swej przyszłej walce o prezydenturę. Tygodnik "New Yorker" cytował nawet wypowiedź byłej współpracownicy Billa Clintona, z której wynikało, że Hillary poważnie myśli o zastąpieniu swego męża w Białym Domu. Zapytany o to główny doradca polityczny Pierwszej Damy, Harold Ickes, odpowiedział enigmatycznie: "W tym biznesie trzeba się posuwać krok po kroku, nie wybiegając zbyt daleko w przyszłość".
|
Hillary Clinton oficjalnie ogłosiła swą kandydaturę do Senatu ze stanu Nowy Jork. od lat burzyła stereotypy, wywołując u amerykańskich wyborców mieszane uczucia. Po przeprowadzce do Białego Domu wizerunek Hillary jako niezależnej kobiety interesu zaczął przeszkadzać. Skandal z Moniką Lewinsky był najcięższą próbą, na jaką Bill Clinton wystawił uczucia swej małżonki. kilka dni po oficjalnym zgłoszeniu przez Hillary swej kandydatury, różnicą siedmiu procent prowadzi Giuliani.
|
OŚWIATA
Działka ważniejsza niż uczniowie
Na zapleczu Pałacu Sprawiedliwości
- Będzie nam trudno zgodzić się na rozproszenie uczniów po innych szkołach - mówi Krystyna Taraszkiewicz, dyrektor Zespołu Szkół nr 25
Zespołowi Szkół nr 25 z ulicy Świętojerskiej 9 w Warszawie już raz, przed czterema laty, groziła likwidacja. Wtedy Ministerstwo Zdrowia ustąpiło, uznając, że roczniki z wyżu demograficznego powinny mieć szansę na naukę w szkole średniej. Wojewoda, zgodnie z podpisanym z kuratorem oświaty porozumieniem, zgodził się użyczyć Zespołowi Szkół Średnich pomieszczenia Medycznego Studium Zawodowego. Ale porozumienie to wygasa 31 sierpnia 2001 roku. Uczniowie widzieli niedawno w szkole osoby fotografujące korytarze i klasy - podobno do dokumentacji niezbędnej przed wystawieniem obiektu do sprzedaży.
Przewodniczący Sejmiku Województwa Mazowieckiego Włodzimierz Nieporęt powiedział "Rzeczpospolitej", że sejmik nie podejmował żadnej uchwały o zbywaniu nieruchomości. Rodzice wiedzą swoje; szepczą, że podobno sejmik chce za pieniądze ze sprzedaży działki, na której stoi szkoła, wybudować sobie siedzibę.
Z petycji uczniów Zespołu Szkół nr 25: "Prosimy Pana Wojewodę, Pana Marszałka i Pana Starostę o zweryfikowanie swoich decyzji i pozostawienie nas w naszej ukochanej szkole. Będziemy o nią walczyć wszelkimi sposobami. Nie damy się wyrzucić jak niepotrzebne śmieci, wszak jesteśmy przyszłością tego Narodu. A Naród dba o swoje dzieci". Pod petycją podpisało się 620 uczniów.
Liczne organy prowadzące
Na losach Zespołu Szkół nr 25 składającego się z Liceum Ogólnokształcącego im. Fredry oraz eksperymentalnej szkoły zasadniczej zaważyły reformy administracji i edukacji, zmiany w przyporządkowaniu szkół poszczególnym organom prowadzącym. Zbudowana przy Świętojerskiej typowa "tysiąclatka" została w 1962 roku przekazana Wydziałowi Zdrowia na szkołę medyczną. W 1992 roku, kiedy Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej postanowiło zlikwidować licea medyczne jako szkoły kształcące pielęgniarki w przestarzały sposób, warszawskie Kuratorium Oświaty zawarło z Wydziałem Zdrowia Urzędu Wojewódzkiego porozumienie i w tym samym budynku co liceum medyczne uruchomiono liceum ogólnokształcące oraz jedyną w Polsce eksperymentalną szkołę zawodową dla tych uczniów, którym nie powiodło się na egzaminie do liceum. Z wyników tego eksperymentu korzysta teraz MEN, proponując reformę szkolnictwa zawodowego.
W listopadzie 1995 roku, kiedy w Liceum Medycznym zostały już tylko dwie ostatnie klasy, minister zdrowia zwrócił się do wojewody, by rozważył możliwość umieszczenia w tym obiekcie Centrum Edukacji Medycznej. W tym czasie na Świętojerskiej było już czterystu uczniów w liceum i szkole zasadniczej oraz stu w zamierającym liceum medycznym i Medycznym Studium Policealnym. Opór rodziców i uczniów szkół ogólnokształcących spowodował, że zawarto na pięć lat porozumienie. Ale wkrótce, w związku z reformą administracyjną, szkoły ogólnokształcące zostały przekazane przez kuratoria oświaty starostwom lub gminom, a medyczne przeszły do sejmików wojewódzkich. Gmina Warszawa Centrum, która prowadzi też licea ogólnokształcące, była nawet zainteresowana przejęciem LO im. Fredry, ale kiedy zorientowała się, jak zagmatwany jest status prawny obiektu, zrezygnowała.
Werdykt NSA nie wystarczy
Podobno wielu ostrzy sobie zęby na działkę, na której stoi szkoła. Jest to 8938 metrów kwadratowych w świetnym punkcie, tuż za nowym budynkiem sądów przy placu Krasińskich, o krok od Starego Miasta. Metr kwadratowy gruntu w tej części Warszawy kosztuje 1200 dolarów. Uczniowie mówią, że są prawnicy, którzy za 10 procent wartości tej działki chętnie udowodniliby przed sądem, iż Sejmik Województwa Mazowieckiego stał się jej właścicielem bezprawnie. Starostwo powiatu warszawskiego pod koniec listopada 2000 roku odwołało się do NSA, zaskarżając decyzję ministra skarbu państwa utrzymującą w mocy decyzję wojewody mazowieckiego, na podstawie której "z dniem 1 stycznia 1999 r. województwo mazowieckie nabyło nieodpłatnie, z mocy prawa, własność skarbu państwa będącą we władaniu Medycznego Studium Zawodowego nr 14 przy ulicy Świętojerskiej w Warszawie". W uzasadnieniu do skargi wskazuje się na to, że w 1996 roku szkoły medyczne ze Świętojerskiej zostały zlikwidowane, a Medyczne Studium Zawodowe nie jest prawnym następcą zlikwidowanego Zespołu Szkół Medycznych. Minister skarbu nie uwzględnił też tego, że zasadnicza część nieruchomości przy Świętojerskiej była użytkowana przez Zespół Szkół nr 25 przejęty przez powiat.
- Liczymy, że werdykt NSA będzie dla nas korzystny - mówi Ewa Kobyłecka z Wydziału Edukacji Starostwa Powiatu Warszawskiego. - Mamy trochę problemów z wyjaśnieniem prawa własności budynków i terenów przejętych przez nas szkół. Ze "Świętojerską" jest największy problem, bo to duża szkoła, bardzo dobra, z tradycjami. Nie myślimy o przeniesieniu z niej klas do innych szkół. Wystąpiliśmy już z wnioskiem o przedłużenie umowy z Sejmikiem Województwa Mazowieckiego na użyczenie pomieszczeń przy Świętojerskiej. Nie przypuszczamy, by umowa nie została przedłużona, przecież tu chodzi o młodzież. Proponujemy na razie, bo sprawa jest w NSA, przedłużenie umowy na następny rok szkolny.
Dyrektor Wydziału Edukacji Urzędu Marszałkowskiego Województwa Mazowieckiego Jerzy Polański, odpowiadając pisemnie na pytania "Rzeczpospolitej", zaprzeczył twierdzeniom, że sejmik podjął decyzję o sprzedaży działki przy Świętojerskiej. Ale napisał też, że porozumienie dotyczące użytkowania przez Zespół Szkół nr 25 budynku przy Świętojerskiej nie zostanie przedłużone. Polański nie wyklucza, że w budynku zostanie umieszczony jeden z kierunków Wydziału Nauki o Zdrowiu Akademii Medycznej.
Będą mnie musieli wynieść
- Pan Marcin Sobocki, dyrektor Wydziału Edukacji ze starostwa, powiedział nam, że jeżeli NSA podtrzyma decyzję ministra skarbu, można będzie całymi klasami przenieść uczniów do innych szkół - mówi Krystyna Taraszkiewicz, dyrektor Zespołu Szkół nr 25. - Zrobiło mi się przykro, bo ta szkoła to jak moje dziecko. Jest wymagająca, ale życzliwa uczniom. Wypracowano tu program, klimat. Mamy profil humanistyczny z elementami wiedzy o teatrze. Trudno nam się będzie zgodzić na rozproszenie młodzieży.
- Nie wiem, jakim prawem można zabierać uczniom szkołę - mówi przewodniczący samorządu szkolnego Piotr Śmigasiewicz. Nie mam zamiaru tej szkoły opuścić, będą mnie musieli wynieść. Tutaj spędziłem trzy lata i nie wyjdę stąd. Koniec. Chodzę do trzeciej klasy. Gdyby nas przenieśli, zaaklimatyzowanie się potrwa mniej więcej pół roku, trzeba poznać nauczycieli, system oceniania. Na przygotowanie się do matury pozostaną dwa miesiące - to nierealne. Ludzie, którzy nam zabierają szkołę, zabierają nam maturę. A chodzi o ziemię wartą 10 milionów dolarów. Myślę, że robią nam wielką krzywdę.
- Jestem tu pierwszy rok, ale już się przywiązałem do szkoły. Teraz zajmujemy się tylko sprawą zagrożenia szkoły, na nic innego nie mamy czasu - mówi Michał Kibil.
Samorząd szkolny przygotowuje się do akcji protestacyjnej, ale też stara się pokazać szkołę z dobrej strony, promować jej dorobek. Uczniowie przygotowują inscenizację "Opowieści wigilijnej", na którą zamierzają zaprosić przedstawicieli władz, od których zależy ich przyszłość.
Anna Paciorek
Zdjęcia Jakub Ostałowski
|
Zespołowi Szkół nr 25 z ulicy Świętojerskiej 9 w Warszawie już raz groziła likwidacja. Wojewoda, zgodnie z podpisanym z kuratorem oświaty porozumieniem, zgodził się użyczyć Zespołowi Szkół Średnich pomieszczenia Medycznego Studium Zawodowego. Ale porozumienie to wygasa 31 sierpnia 2001 roku. Na losach Zespołu Szkół nr 25 zaważyły zmiany w przyporządkowaniu szkół poszczególnym organom prowadzącym.
|
SAMORZĄD
Prowincja może wkrótce utracić istotny motor dotychczasowego rozwoju
Wieści z gminy
WISŁA SURAŻSKA
Publiczna debata o samorządzie skoncentrowała się wokół nadmiernych wynagrodzeń. W Sejmie rozważane są różne projekty ich regulacji. Chociaż temat ten budzi społeczne emocje, nie stanowi istotnego problemu w skali kraju. Co więcej, odwraca uwagę od rzeczywistych problemów samorządu, które wymagają pilnych rozwiązań.
W przeciwnym wypadku może się zdarzyć, że w dążeniu do naprawiania samorządu i rozszerzenia go na wyższe szczeble, zniszczymy jedyny w pełni funkcjonujący jego szczebel podstawowy, czyli gminy.
Główny nurt debaty przebiega w Warszawie i dlatego oceny formułowane są z perspektywy stołecznego samorządu, który jest dość nietypowy dla reszty kraju. Warszawa ma po prostu niedobry samorząd. Rozwiązania strukturalne są tu tak zawiłe, że wyborca z trudem orientuje się, kogo i do jakich organów wybiera. To z kolei stawia niektóre jednostki samorządowe w mieście poza kontrolą wyborców i sprzyja politycznej korupcji. Należy tu oddzielić samorząd miejski i powiatowy od warszawskich gmin, gdzie samorząd jest bardziej profesjonalny i pozostaje w lepszym kontakcie z wyborcą.
Poza Warszawą problemy rażących wynagrodzeń pojawiły się dopiero po ostatnich wyborach. Ich bezpośrednią przyczyną jest ordynacja wyborcza, która w miastach o ponad 20 tysiącach mieszkańców uzależniła wielu działaczy samorządowych od partii politycznych. Przypuszczam, że płacowe żądania niektórych radnych są wynikiem wcześniejszych ustaleń wewnątrzpartyjnych. Takie uzależnienia są jednak znacznie częstsze w radach powiatowych i sejmikach wojewódzkich, aniżeli w miastach i gminach, gdzie radni są pod silniejszą kontrolą lokalnych społeczności. W nowych granicach administracyjnych brakuje jeszcze społecznej integracji, która stanowi warunek dobrego samorządu.
Ograniczenie wynagrodzeń w samorządzie ustawą nie rozwiąże problemów, których źródłem jest wadliwa struktura stołecznego samorządu oraz zła ordynacja wyborcza. Właściwym rozwiązaniem jest zmiana korupcjogennych struktur i ordynacji.
Degradacja najbardziej udanej instytucji
W samorządach gmin zaznacza się kilka niedobrych trendów, których utrwalenie może sprawić, że ta najbardziej udana instytucja III RP ulegnie degradacji. Diagnoza ta brzmi alarmistycznie, ale też są powody do alarmu.
Ważną cechą samorządów jest ich napęd inwestycyjny. Polski samorząd, jakkolwiek najbiedniejszy w całej Europie Centralnej, dorównywał do niedawna swym bogatszym sąsiadom z Czech i Węgier pod względem poziomu inwestowania w lokalną infrastrukturę.
Przyniosło to wymierne rezultaty w postaci poprawy warunków życia sporej części społeczeństwa. W większych miastach zmiany nie były aż tak spektakularne, lecz w najbardziej zacofanych częściach kraju pojawiły się po raz pierwszy bieżąca woda, gaz, kanalizacja, telefony czy nawet oczyszczalnie ścieków.
Co więcej, gminne inwestycje odznaczają się wysoką efektywnością, między innymi dlatego, że angażują się w nie często sami mieszkańcy zarówno poprzez składki, jak i przez bezpośredni udział w robotach wykończeniowych. Rośnie więc przy okazji lokalny kapitał społecznego zaangażowania, którego w Polsce tak bardzo brakuje.
Wydawać by się więc mogło, że wspieranie inwestycji samorządowych dyktuje zarówno interes gospodarczy, jak i żywotny interes społeczny. Jednak począwszy od 1998 r. inwestycje samorządowe wzrastają jedynie w miastach powyżej 100 tys. mieszkańców. W miastach od 40 do 100 tysięcy ich wzrost uległ zahamowaniu, natomiast w mniejszych miastach i gminach, a więc tam, gdzie inwestycje są najbardziej potrzebne, mamy do czynienia z ich spadkiem od 4 do 6 procent (dane za rok 1998).
Samorządowe plany inwestycyjne na rok 1999 nie są jeszcze dostępne w skali kraju, jednak przypuszczam, że spadek ten w roku bieżącym pogłębi się jeszcze bardziej.
Spadek dochodów własnych w małych gminach
Główną przyczyną spadku inwestycji samorządowych jest spadek dochodów własnych. Badania wykazały, że dochody własne są najsilniejszym stymulatorem inwestycji samorządowych, dlatego ich spadek jest trendem niepokojącym. Jest on największy w gminach poniżej 20 tys. mieszkańców (średnio 8 proc. w 1998 r.). W gminach wiejskich spadek dochodów własnych jest spowodowany coraz mniejszą ściągalnością podatku rolnego. Jak wiadomo, sytuacja rolników się pogarsza, co ma swoje konsekwencje dla dochodów gmin o charakterze rolniczym. Bezpośrednim środkiem zaradczym na spadek dochodów pochodzących z lokalnych podatków jest sprzedaż mienia komunalnego, ale jest to sztuka na jeden raz. Wyczerpują się również inne źródła, z których samorządy mogły pozyskać dodatkowe fundusze na finansowanie swoich inwestycji. Jeśli problem ten nie zostanie potraktowany poważnie już teraz, w ciągu najbliższych kilku lat polska prowincja utraci istotny motor swego dotychczasowego rozwoju - inwestycje samorządowe w lokalną infrastrukturę.
Byłoby to tym bardziej niebezpieczne, że ogólny wzrost gospodarczy skoncentrowany jest głównie w większych miastach, natomiast na wsi i w małych miasteczkach, a więc w przeważającej części kraju, jest on znacznie wolniejszy. Prawidłowość tę ilustruje coraz większe zróżnicowanie samorządowych udziałów w podatkach dochodowych od osób fizycznych i prawnych. Geograficzny rozkład tego zróżnicowania prezentuje mapa. Widać na niej wyraźnie, że pozostawienie lokalnego rozwoju na łasce mechanizmów rynkowych może jeszcze bardziej pogłębić terytorialne zróżnicowanie rozwojowe w kraju.
Do kogo należy kontrola
Samorząd jest jak dotychczas jedyną instytucją podejmującą racjonalne działania dla zmniejszenia różnic między miastem a wsią. Żadne centralnie powoływane agencje do rozwoju tego czy owego nie wykazały się dotychczas podobną skutecznością. Jest to zrozumiałe, zważywszy na to, że samorząd najlepiej reprezentuje interesy lokalnych społeczności i znajduje się pod ich kontrolą, czego nie można powiedzieć o żadnej innej instytucji. W przeciętnej gminie kontrola ta jest już dość dobra i wzrasta w miarę nabywania przez mieszkańców doświadczenia w posługiwaniu się mechanizmami lokalnej demokracji. Wszelkie ingerencje z centrum mogą jedynie zniekształcić stosunki między lokalną społecznością a wybieranym przez nią samorządem.
Dyscyplinę finansową samorządu kontrolują regionalne izby obrachunkowe, a zgodność jego działań z obowiązującym prawem - władze wojewódzkie. Jest to kontrola wystarczająca. Finansowa autonomia została gminom zagwarantowana konstytucyjnie. Jednak centrum wykorzystuje każdą okazję do ręcznego sterowania gminnymi finansami. Szczególną rolę odgrywa tu Ministerstwo Finansów. Formalnie zadaniem ministerstwa jest jedynie przekazywanie samorządom środków określonych ustawowo. W rzeczywistości od kilku lat urzędnicy Ministerstwa Finansów uzurpują sobie prawo do coraz bardziej szczegółowej kontroli samorządowych budżetów.
Rola Ministerstwa Finansów
Kontrola ta odbywa się na dwa sposoby. Po pierwsze, rosną wymogi ministerstwa dotyczące sprawozdawczości. Już teraz gminy muszą sprawozdawać o swych wydatkach nie tylko w przekroju rzeczowym (na co wydają pieniądze) i w działach (jakie jednostki je wydają), lecz również w układzie czasowym (kiedy dokładnie pieniądze są wydawane).
Na pytanie jednego ze skarbników, po co ministrowi te informacje, padło wyjaśnienie, że powinno to podnieść racjonalność gospodarowania środkami w gminach. Kto przyznał Ministerstwu Finansów taką funkcję wobec samorządu? O ile przedmiotem uzasadnionego zainteresowania ministra są poziom i obsługa zadłużenia w gminach, o tyle pozostała sprawozdawczość powinna zostać ograniczona do minimum.
Drugim sposobem sprawowania bezpośredniej kontroli nad finansami samorządowymi jest coraz bardziej uznaniowy sposób rozdziału środków, które przysługują gminom na mocy prawa. Przejawia się to między innymi w zmianie kryteriów ich naliczania, wydłużaniu kanałów ich rozprowadzania między urzędem skarbowym a gminą, zmianie ich tytułu, np. z dotacji celowych na subwencje. W tym ostatnim przypadku ogólna idea jest dobra. Subwencjami gmina może gospodarować jak chce, natomiast dotacje celowe powinna wydawać zgodnie z ich centralnym przeznaczeniem. Jednak w praktyce wygląda to odwrotnie.
Jeśli państwo powierza gminie określone zadania, to gmina ma ustawowo zapewnione pełne refinansowanie tych zadań z kasy państwowej. Nie można tych pieniędzy wydawać na inne cele, ale przynajmniej nie trzeba dopłacać do nich z gminnej kasy. Jeśli jednak finansowanie dodatkowych zadań odbywa się drogą subwencji, to znacznie trudniej ustalić, czy odpowiednie wydatki zostały właściwie oszacowane. Każda gmina z osobna może to sobie obliczyć, ale trudno o uzyskanie odpowiednich danych w skali kraju.
Na przykład trudno ocenić w skali kraju adekwatność wypłacanej gminom subwencji szkolnej, gdyż jest ona ujmowana w jednym paragrafie z pozostałymi subwencjami. W praktyce Ministerstwo Finansów poszerza sobie w ten sposób pole manewru w gminnych finansach.
Wskutek tego państwo zyskuje taniego administratora dla swych zadań, lecz samorząd jest dodatkowo obciążany finansowo i administracyjnie, i coraz mniej zasobów zostaje mu na zadania własne, w których nikt go nie zastąpi.
Autorka ([email protected]) prowadzi badania nad gospodarką samorządową na Uniwersytecie Europejskim we Florencji oraz kieruje Centrum Badań Regionalnych w Warszawie.
|
Publiczna debata o samorządzie skoncentrowała się wokół nadmiernych wynagrodzeń. Ograniczenie wynagrodzeń w samorządzie ustawą nie rozwiąże problemów, których źródłem jest wadliwa struktura stołecznego samorządu oraz zła ordynacja wyborcza. Właściwym rozwiązaniem jest zmiana korupcjogennych struktur i ordynacji.
W samorządach gmin zaznacza się kilka niedobrych trendów, których utrwalenie może sprawić, że ta instytucja ulegnie degradacji.
Ważną cechą samorządów jest ich napęd inwestycyjny. Przyniosło to wymierne rezultaty w postaci poprawy warunków życia sporej części społeczeństwa. gminne inwestycje odznaczają się wysoką efektywnością. Jednak od 1998 r. w mniejszych miastach i gminach mamy do czynienia z ich spadkiem. Główną przyczyną spadku inwestycji samorządowych jest spadek dochodów własnych. ogólny wzrost gospodarczy skoncentrowany jest głównie w większych miastach, na wsi i w małych miasteczkach jest znacznie wolniejszy. pozostawienie lokalnego rozwoju na łasce mechanizmów rynkowych może jeszcze bardziej pogłębić terytorialne zróżnicowanie rozwojowe w kraju.
Dyscyplinę finansową samorządu kontrolują regionalne izby obrachunkowe, a zgodność jego działań z obowiązującym prawem - władze wojewódzkie. Jest to kontrola wystarczająca. Jednak urzędnicy Ministerstwa Finansów uzurpują sobie prawo do coraz bardziej szczegółowej kontroli samorządowych budżetów. Po pierwsze, rosną wymogi ministerstwa dotyczące sprawozdawczości. Drugim sposobem sprawowania bezpośredniej kontroli nad finansami samorządowymi jest coraz bardziej uznaniowy sposób rozdziału środków, które przysługują gminom na mocy prawa. Przejawia się to między innymi w zmianie ich tytułu, np. z dotacji celowych na subwencje. Ministerstwo Finansów poszerza sobie w ten sposób pole manewru w gminnych finansach. państwo zyskuje taniego administratora dla swych zadań, lecz samorząd jest dodatkowo obciążany finansowo i administracyjnie, i coraz mniej zasobów zostaje mu na zadania własne.
|
POLICJA
Nieporozumienia wokół systemu poszukiwania skradzionych samochodów
Lojack wprowadzany tylnymi drzwiami
Od kilku miesięcy trwa ogólnopolska kampania reklamowa firmy Lojack, oferującej radiowo-komputerowy system poszukiwania skradzionych samochodów. Firma powołuje się na umowy z komendantami wojewódzkimi, na mocy których policja zobowiązana jest reagować na sygnały o kradzieży aut (nadajniki montowane są w pojazdach, a odbiorniki w radiowozach).
Według Komendy Głównej urządzenia firmy Lojack są przez polską policję "wyłącznie czasowo, pilotażowo testowane". Według rzecznika prasowego firmy, nie jest to test, ale "program wdrożeniowy".
Z powodu sprzecznych wypowiedzi przedstawicieli Komendy Głównej Policji i firmy Lojack w błąd mogą zostać wprowadzeni klienci, którzy, decydując się na skorzystanie z usług firmy i zamontowanie nadajników w swoim samochodzie, nie mają pewności, czy umowa firmy z policją zostanie przekształcona w długoterminową. W sposób nie do końca uczciwy zachowuje się też Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji oraz policja, które nie ogłaszają przetargu ani konkursu ofert dla firm oferujących na polskim rynku różne systemy poszukiwania aut, a jednocześnie pozwalają na tak szerokie testowanie systemu (umowy czasowe z Lojackiem podpisało 13 komendantów wojewódzkich i komendant stołeczny). Naraża to firmę na koszty, bez gwarancji na podpisanie umów długoterminowych.
Montowanie urządzeń nadających sygnały z samochodu, niezależnie od tego, gdzie on jest, pozwoliłoby na szybkie odnalezienie skradzionego auta. Dlaczego, mimo że plaga kradzieży samochodów w Polsce rośnie, dotychczas nie wprowadzono systemów lokalizacyjnych i policja nie podpisała stosownych umów, nie wiadomo.
Nie wiadomo także, dlaczego po kilku latach negatywnych opinii w policji o systemie Lojack nagle zdecydowano się wybrać tę firmę. Rzecznik firmy gwałtownie zaprzecza, jakoby Lojack uprawiał jakiś nieformalny lobbing.
Pierwsze pytania w tej sprawie "Rzeczpospolita" zadała kilka miesięcy temu MSWiA, Komendzie Głównej Policji oraz firmie Lojack. Ministerstwo nie odpowiedziało, ponieważ - jak oświadczył Paweł Ciach, rzecznik prasowy ówczesnego szefa resortu Janusza Tomaszewskiego - "odpowiedź przekazała już KGP". Z tego powodu bez odpowiedzi pozostały m.in. pytania o zaangażowanie się w poparcie dla tej firmy doradcy jednego z wiceministrów spraw wewnętrznych i administracji oraz samego wiceministra. Z informacji "Rz" wynikało, że firma dążyła do zawarcia umowy z Komendą Główną Policji, jednak mimo sugestii z MSWiA kierownictwo policji nie zdecydowało się jej podpisać. Po decentralizacji policji w styczniu tego roku zdecydowano, że umowy z Lojackiem mogą zawierać sami komendanci wojewódzcy, jednak - jak informował nas w czerwcu rzecznik prasowy KGP - "urządzenia miały być wyłącznie czasowo, pilotażowo testowane".
Lojack: to nie test
Firma Lojack zapytana o czas, na jaki zawarto umowy z policją, odpowiedziała: "przez jeden rok od czasu podpisania umowy trwa program wdrożeniowy. Jeżeli potwierdzona zostanie w tym okresie w praktyce przydatność tego systemu dla zwiększenia efektywności odzyskiwania kradzionych pojazdów i zatrzymywania sprawców kradzieży pojazdów, to umowa zostanie przekształcona w długoterminową. W większości podpisanych umów długoterminowa umowa o współpracy zostanie zawarta na okres 10 lat, niezwłocznie po pozytywnej ocenie programu wdrożeniowego. Umowa długoterminowa ulegać będzie automatycznemu przedłużaniu na okres kolejnych 5 lat".
- Czy firma informuje swoich klientów, że są to wyłącznie umowy dotyczące czasowego pilotażowego testowania urządzeń - zapytaliśmy Lojacka. Odpowiedź brzmiała: "Nasi klienci są poinformowani o zasadach działania systemu, jego zasięgu i opisanych powyżej, a popartych umowami z poszczególnymi KWP zasadach współpracy z policją".
"Rz" telefonicznie zapytała Henryka Gawucia, rzecznika prasowego Lojacka - skąd mają pewność, że policja podpisze z nimi umowy długoterminowe i - po raz kolejny - czy firma informuje swoich klientów, że policja wyłącznie testuje urządzenia Lojacka.
- Wiążące są odpowiedzi na piśmie - powiedział Henryk Gawuć i dodał: "W umowach, które podpisaliśmy z komendantami wojewódzkimi nie ma mowy o teście, ale o programie wdrożeniowym".
Komendant główny sprawdza umowy
Paweł Biedziak powiedział wczoraj "Rz", że komendant główny zarządził sprawdzenie "poprawności umów" komendantów wojewódzkich z Lojackiem. - Wszystkie umowy zostały faktycznie zawarte na nie dłużej niż rok. Komenda wyraziła zgodę wyłącznie na testowanie produktu i dlatego zawierane przez KWP umowy muszą dotyczyć czasowego pilotażowego sprawdzenia testowanych urządzeń. W razie stwierdzenia uchybień prawnych, umowy - z polecenia komendanta głównego - muszą zostać poprawione.
Lojack: nie trzeba przetargu
Przedstawiciele firmy Lojack podkreślają, że nie jest konieczny przetarg, ponieważ firma montuje urządzenia odbiorcze w radiowozach za darmo. W przedstawionej nam przez firmę opinii z Urzędu Zamówień Publicznych napisano, że "nie zachodzi przesłanka wydatkowania środków publicznych, wobec czego zawarcie umowy przez jednostki organizacyjne policji z firmą Lojack nie musi być poprzedzone postępowaniem o udzielenie zamówienia publicznego i nie podlega ustawie o zamówieniach publicznych".
Policja: będzie przetarg
Firma, która ma możliwość montowania urządzeń odbiorczych w policyjnych radiowozach uzyskuje przewagę nad innymi. Komenda Główna Policji pytana przez "Rz" o takie "preferowanie jednej firmy", odpowiedziała: - KGP jest w kontakcie z innymi podmiotami, działającymi w branży budowy systemów radiowego lub satelitarnego pozycjonowania pojazdów. Uczestniczymy w prezentacjach, nie wykluczając możliwości czasowego testowania proponowanych rozwiązań.
- Według radców prawnych KGP, po zakończeniu testowania, jeśli policja w ogóle zdecyduje się na trwałe zainstalowanie systemu, Lojack będzie musiał stanąć do przetargu - dodał Paweł Biedziak, rzecznik KGP.
Co ze Strażą Graniczną
Firma w swoich materiałach reklamowych pisze także: "Aktualnie wyposażamy jednostki Straży Granicznej w komputery śledzące Lojack". Marek Bieńkowski, komendant główny Straży Granicznej, powiedział jednak "Rz", że były jedynie wstępne rozmowy, po których nie podpisano żadnego dokumentu. - SG mogłaby być tym zainteresowana jedynie po pozytywnych ocenach innych instytucji, w tym policji. A także po przeprowadzeniu testów w Straży, czego na razie nie robimy - mówi szef SG, oceniając zachowanie Lojacka jako "nadużycie".
Co to jest Lojack
"Rz" pisała szczegółowo o firmie Lojack w kwietniu br. w dodatku "Nauka i technika". Informowaliśmy wówczas, że spółka Lojack Polska dostała licencję na system od amerykańskiej Lojack Corp. (spółka giełdowa; NASDAQ). W Stanach Zjednoczonych system Lojack zaczęto wprowadzać już przed 10 laty. Od 1993 r., na podstawie licencji, system trafił do 22 krajów.
Na system Lojack składają się: komputer zarządzający siecią stacji nadawczych; urządzenia transmisyjne; urządzenia nadawczo-odbiorcze montowane w pojazdach objętych nadzorem; urządzenia odbiorcze w samochodach policyjnych lub firm ochrony mienia, lokalizujące pojazd emitujący sygnał identyfikacyjny. Urządzenie montowane jest w zabezpieczanym aucie tak, że nawet właściciel samochodu nie zna miejsca jego instalacji. Pojazd otrzymuje indywidualny kod identyfikacyjny. Po zgłoszeniu kradzieży urządzenie zostaje uruchomione (aktywowane) przez sieć nadajników i emituje sygnał. Odbierają go urządzenia zainstalowane w pojazdach policji lub firm ochrony mienia i lokalizują poszukiwany samochód.
Przedstawiciele spółki uważają, że mają duże szanse na przedłużenie umów z policją, ponieważ są jedyną firmą lokalizującą auta w systemie komputerowo-radiowym (wykorzystującym w swym działaniu bezprzewodową sieć komputerową).
Nie tylko Lojack
Poza Lojackiem, oferującym system komputerowo-radiowy, funkcjonują w kraju firmy, które chcą wdrożyć systemy satelitarnego monitorowania pojazdów (przy wykorzystaniu sieci satelitów GPS). Te dwie grupy systemów różnią się pod względem stosowanej technologii oraz zakresem oferowanych funkcji, ale wszystkie mają na celu szybkie określanie pozycji samochodu i dzięki temu odnalezienie go po kradzieży.
Mniej o nich wiadomo, gdyż właściwie poza firmą Lojack żadna nie zdecydowała się na tak intensywną promocję.
Oferowane systemy wykorzystują do lokalizacji pojazdów techniki satelitarne (GPS) lub techniki radiowe. Do komunikowania się z pojazdami wykorzystuje się łączność radiową (np. w paśmie UKF) lub sieci telefonii komórkowej GSM. Konkurujące ze sobą firmy podkreślają, co oczywiste, walory jedynie swoich systemów. Gdy na przykład używają systemów satelitarnych, twierdzą, że radiowe można zagłuszyć i odwrotnie, np. przed satelitarnym systemem auto można ukryć.
Przed dwoma laty swe systemy próbowały wprowadzić warszawskie spółki PW Milawa oraz Zasada-Noram, miały za sobą okres testów, ale potem mniej było o nich słychać. Funkcjonują też później wprowadzone systemy warszawskiej firmy Boguard oraz system Mobitel (też ma centralę w stolicy). Są to systemy oferowane zarówno użytkownikom prywatnym, jak i instytucjonalnym. Natomiast dla firm mających większy tabor pojazdów oferuje system satelitarny Satlok firma Elektronika 2000 z Gdyni. Z pewnością są jeszcze inne, ale nie afiszują się ze swoją działalnością.
Anna Marszałek, Z.Z.
|
Od kilku miesięcy trwa ogólnopolska kampania firmy Lojack, oferującej radiowo-komputerowy system poszukiwania skradzionych samochodów. Dlaczego,dotychczas policja nie podpisała stosownych umów, nie wiadomo. Poza Lojackiem, oferującym system komputerowo-radiowy, funkcjonują w kraju firmy, które chcą wdrożyć systemy satelitarnego monitorowania pojazdów. grupy systemów różnią się pod względem technologii oraz zakresem oferowanych funkcji, ale wszystkie mają na celu szybkie określanie pozycji samochodu.
|
W Unii Europejskiej każdy rolnik ma szansę, ale każdy inną
Jaka polityka - takie korzyści
RYS. JANUSZ MAJEWSKI MAYK
ROMAN JAGIELIŃSKI
Jeśli prawdziwe jest przysłowie, że "wiara czyni cuda", to wiara w korzyści z integracji z Unią Europejską jest za słaba, aby ów cud uczynić. Jest paradoksem, że im bardziej owe korzyści stają się mierzalne i konkretne , tym bardziej rosną obawy społeczne przed członkostwem Polski w UE.
Obawy te dotyczą szczególnie ludności wiejskiej, a głównie rolników, którzy mają poczucie większego zagrożenia i niedostatecznych gwarancji równości w wyścigu różnych grup społeczno-zawodowych oraz podmiotów gospodarczych do owych niewątpliwych korzyści.
Szansa dla każdego
Niedostateczna wiedza wśród samych zainteresowanych powoduje, iż są oni wyjątkowo podatni na obawy i lęki przekazywane przez polityków, decydentów, parlamentarzystów i inne autorytety, które raczej straszą Unią Europejską niż rzetelnie informują. Dobrym przykładem może tu być kwestia jednolitego rynku produktów rolnych i jego wymagania.
Nie jest on szansą dla wszystkich 2 mln polskich gospodarstw rolnych, tak jak nie wszyscy producenci butów czy mebli sprzedadzą je za obecną zachodnią granicą. Wspólnotowy rynek to przyszłość dla tych, którzy potrafią owe wymagania spełnić, wyprodukować dobre mleko, mięso, warzywa czy owoce i zająć wcale nie gorszą pozycję niż rolnik z okolic Brukseli, Hamburga lub Kopenhagi. Takich gospodarstw, które będą mogły i chciały wytworzyć tak samo dobry produkt, ale także osiągnąć takie same korzyści, jak rolnik unijny, w Polsce nie brakuje. I to właśnie dla nich jest liberalizacja handlu, standardy i normy jakościowe, rywalizacja na rynku i dbałość o utrzymanie jak najlepszej pozycji wśród konkurentów.
W Unii Europejskiej każdy rolnik ma szansę, ale każdy inną. Uczestniczyć w rynku rolnym może tylko cześć rolników. Pozostali korzystają jednak z licznych programów dla regionów problemowych. Dotyczą one zmiany zawodu, podniesienia kwalifikacji, tworzenia alternatywnych źródeł zarobkowania. Specjalne preferencje są dla tych, którzy wykorzystują swoje gospodarstwa w celach turystycznych i rekreacyjnych. Łatwiej za pieniądze Unii Europejskiej "sprzedać" ludowe pieśni i tańce, dobrą kuchnie, wyroby rękodzieła, tradycję i zwyczaje, niż dostać dotacje do zboża czy mięsa. Europejska szansa otwiera się więc przed każdym - stosownie do jego pomysłu, aktywności, posiadanego gospodarstwa, stosownie do chęci, pracy, otwartości na zmiany, do skłonności chwytania tego, co nowe.
Różnorodność ofert
Obawy przed członkostwem w UE wiążą się również z brakiem informacji na temat tego, co trzeba zrobić, jak i za ile, aby z którejkolwiek szansy rozwoju swojego gospodarstwa móc skorzystać. Brakuje wyraźnie adresowanej oferty pomocy ze strony państwa. To rząd jest odpowiedzialny za przygotowanie polskich producentów rolnych do korzystania z owoców członkostwa UE. To państwo dysponuje środkami finansowymi na realizację programów restrukturyzacyjnych, ustala kryteria i warunki pomocy interwencyjnej, określa cele i zadania programów, które gotowe jest wesprzeć, aby przybliżyć polskie rolnictwo do wymogów i struktur Unii Europejskiej (np. zasady i warunki programu mleczarskiego, zalesiania gruntów, poprawy jakości surowców rolnych, łagodzenia bezrobocia na wsi, modernizacji gospodarstw rolnych itp.). Obowiązkiem rolników jest do tych wymagań się dostosować przy pomocy publicznych pieniędzy.
Na państwie więc spoczywa obowiązek przygotowania ofert restrukturyzacyjnych. Oferty te muszą być zróżnicowane, bo niejednorodne jest polskie rolnictwo. Inny więc powinien być pakiet adresowany do gospodarstw rozwojowych, korzystających z preferencyjnych kredytów, ulg w cenach paliwa rolniczego, interwencyjnych cen skupu (gdy zawodzi rynek), inwestycyjnych ulg podatkowych, inny dla gospodarstw produkujących na małą skalę.
Gospodarstwa "butikowe" mogą produkować na rynek niewielką ilość wysoko jakościowego towaru, często ekologicznego, dla konsumentów o niemal zindywidualizowanych gustach. Ich właściciele muszą upatrywać głównego źródła dochodu w pracy poza gospodarstwem rolnym. W tych przypadkach pakiet interwencyjny objąć powinien takie instrumenty, jak przygotowanie do alternatywnego zawodu, doradztwo, kredyty i pożyczki preferencyjne na tworzenie nowych miejsc pracy, pomoc na zalesianie gruntów itp.
Inna oferta pomocy powinna być skierowana do właścicieli gospodarstw, którzy nie mogą być aktywni na żadnym rynku pracy (inwalidztwo, podeszły wiek, inne przyczyny trwałej niezdolności do pracy). W tej grupie pakiet interwencyjnej pomocy powinien obejmować rentę lub emeryturę wspieraną w maksymalnej wysokości ze środków publicznych
Polityką restrukturyzacyjną musi zostać objęte w sposób zharmonizowany otoczenie rolnictwa: zakłady przetwórstwa rolno-spożywczego, giełdy, rynki hurtowe, ale także - banki, instytucje doradcze, jednostki badawczo-rozwojowe.
Naczynia połączone
Polityka ekonomiczno-społeczna dla różnych grup gospodarstw rolnych musi być spójna z polityką rozwoju obszarów wiejskich, a w szczególności z polityką łagodzenia bezrobocia, sprzyjającą odchodzeniu od rolnictwa, polityką edukacyjną przygotowującą rolników do dobrego zarządzania gospodarstwami rolnymi i poprawiającą ich mobilność na lokalnych rynkach pracy, polityką dotyczącą ochrony środowiska, rozwoju regionalnego itp.
Aby polityka restrukturyzacji była skuteczna - sami rolnicy dokonać muszą wyboru: z jakiej oferty pomocy, zaproponowanej przez państwo chcą korzystać. Wybór ten musi oznaczać opowiedzenie się za korzystaniem z odpowiedniego pakietu interwencji, ze wszystkimi tego konsekwencjami dla rolnika i gospodarstwa. Będzie to bowiem wywierać wpływ na dalsze decyzje dotyczące albo kierunku produkcji, podaży, skali inwestycji - albo zaniechania produkcji i odejścia z rynku. Dokonanie wyboru oznacza akceptację ze strony rolnika dla proponowanych przez państwo instrumentów interwencyjnych. Rolnik musi jednak znać prawa i rygory korzystania ze środków publicznych. Musi wiedzieć, jakie ma uprawnienia (nie przywileje), a jakie obowiązki gospodarstwo rozwojowe; jakie są formy i warunki wspierania preferencyjnego poszczególnych kierunków produkcji rolnej, w tym - udzielania pomocy kredytowej; jaka jest pomoc państwa i jakie warunki tej pomocy dla tych, którzy zamierzają zrezygnować z rolnictwa; kto ma prawo i na jakich warunkach do korzystania z pomocy socjalnej oraz jakie są warunki i zachęty do wcześniejszego przechodzenia rolników na emeryturę, przekazywania gospodarstw następcom, odprzedaży ziemi sąsiadom, wyłączania ziemi z intensywnego użytkowania, zalesiania gruntów itp.
Decydujący głos
Proponowane rozwiązania mogą stworzyć mechanizm przyspieszający modernizację rolnictwa i łagodzący napięcia między państwem a rolnikami. Zniknie bowiem zarzewie konfliktów: przypadkowość interwencji podejmowanej na skutek blokad dróg i innych form protestu, niezadowolenie rolników ze zbyt małej skali pomocy państwa, a nade wszystko - kierowanie środków publicznych nie na zmniejszanie dolegliwości wynikających z pojawienia się na rynku nadwyżek produktów rolnych (część z nich z powodu jakości nigdy na rynek nie powinna trafić!), ale na likwidowanie przyczyn tych nadwyżek, tj. na przemiany strukturalne. Rolnicy zaś - wybierając pakiet pomocy prorozwojowej, mieszanej lub socjalnej - będą znali zasady stabilnej polityki państwa wobec własnego gospodarstwa.
Dla całego społeczeństwa nie jest obojętne, jak będą się kształtować losy 4,5 milionów zawodowo czynnej ludności w Polsce, zaangażowanej w rolnictwie. Jej głos przesądzi o tym, czy Polska skorzysta z dobrodziejstw integracji. A nie będzie to głos pozytywny, jeśli nieskuteczność i bierność państwa utrwali lęki, strach i obawy, jeśli o integracji będzie się toczyć dyskusja "na salonach", jeśli zamiast na rzetelnej wiedzy i mrówczej pracy od podstaw skupimy się prawie wyłącznie na ekwilibrystyce liczb i dat: ile będzie okresów przejściowych, ile dostaniemy, ile pójdzie na co, w którym roku będziemy członkiem UE.
Autor jest przewodniczącym Partii Ludowo-Demokratycznej, był wicepremierem i ministrem rolnictwa.
|
im bardziej korzyści stają się mierzalne i konkretne, tym bardziej rosną obawy społeczne przed członkostwem Polski w UE.Obawy te dotyczą głównie rolników.
Niedostateczna wiedza wśród samych zainteresowanych powoduje, iż są oni wyjątkowo podatni na obawy i lęki przekazywane przez polityków, decydentów, parlamentarzystów i inne autorytety, które straszą Unią Europejską.przykładem może tu być kwestia jednolitego rynku produktów rolnych i jego wymagania.
Wspólnotowy rynek to przyszłość dla tych, którzy potrafią owe wymagania spełnić. W Unii Europejskiej każdy rolnik ma szansę, ale każdy inną. Uczestniczyć w rynku rolnym może tylko cześć rolników. Pozostali korzystają jednak z licznych programów dla regionów problemowych. Dotyczą one zmiany zawodu, podniesienia kwalifikacji, tworzenia alternatywnych źródeł zarobkowania. preferencje są dla tych, którzy wykorzystują gospodarstwa w celach turystycznych i rekreacyjnych. Obawy przed członkostwem w UE wiążą się również z brakiem informacji na temat tego, co trzeba zrobić, jak i za ile, aby z którejkolwiek szansy rozwoju swojego gospodarstwa móc skorzystać. rząd jest odpowiedzialny za przygotowanie polskich producentów rolnych do korzystania z owoców członkostwa UE. Na państwie spoczywa obowiązek przygotowania ofert restrukturyzacyjnych. Polityką restrukturyzacyjną musi zostać objęte w sposób zharmonizowany otoczenie rolnictwa: zakłady przetwórstwa rolno-spożywczego, giełdy, rynki hurtowe, ale także - banki, instytucje doradcze, jednostki badawczo-rozwojowe.Aby polityka restrukturyzacji była skuteczna - sami rolnicy dokonać muszą wyboru: z jakiej oferty pomocy, zaproponowanej przez państwo chcą korzystać.
|
Handel Prowadzenie sklepów w sieci Gabriela miało zapewnić spore dochody, a może skończyć się koniecznością płacenia weksli
Jeden bankrut czy kilkudziesięciu
Po sieci Gabriel zostało już tylko logo na jej dawnych sklepach. Dziś prowadzą je nowi, nie związani z kaliską firmą właściciele.
FOT. RAFAŁ GUZ
ANITA BŁASZCZAK
Kaliska spółka Gabriel, do niedawna prowadząca jedną z największych sieci sklepów kosmetycznych, czeka aż sąd rozpatrzy jej wniosek o upadłość. Gabriel Rokicki, założyciel, większościowy akcjonariusz i prezes firmy twierdzi, że główną przyczyną upadku było zbyt szybkie tempo rozwoju sieci i nieufność kredytodawców. Zbytnią ufność zarzuca sobie natomiast grupa byłych partnerów Gabriela, którzy nie dość, że na współpracy nie zarobili, to teraz boją się, że będą musieli jeszcze do niej dopłacić po kilkaset tysięcy złotych.
Jeszcze wiosną 2000 r. Anna Nizińska sądziła, że osiągnęła zawodowy sukces - prowadziła nowoczesną i elegancką perfumerię należącą do sieci Gabriel. Kupiła na raty samochód i liczyła, że z dochodów szybko go spłaci; wkrótce miała zarabiać nawet po 7 tysięcy miesięcznie. Tak wynikało z symulacji przygotowanych na kursie w centrali sieci w Kaliszu, gdzie szkolono przyszłych franszyzobiorców Gabriela.
Początkowo nie było mowy o żadnej opłacie licencyjnej za przystąpienie do systemu. - Przedstawiciele Gabriela stwierdzili, że choć nie mam pieniędzy, to jestem osobą wiarygodną i kompetentną i zależy im, abym prowadziła ten sklep - mówi Anna Nizińska. Przyznaje, że nie przejęła się wekslem in blanco, jaki musiała wystawić po zawarciu umowy franchisingowej. - Wyjaśniano mi wówczas, że weksel to zabezpieczenie towaru i wyposażenia sklepu - wspomina.
Wkrótce okazało się, że jej sklep nie jest tak dochodowy, jak wykazywały symulacje. Pod koniec 2000 r. zawieszono umowę franchisingową i Anna Nizińska z menedżera sklepu stała się pracownikiem. W marcu tego roku sklep zamknięto, a bank za długi sieci zajął towar i wyposażenie perfumerii. Dzisiaj Anna Nizińska szuka pracy i boi się, czy zdoła spłacić raty za samochód. W dodatku grozi jej bankructwo - kaliski oddział Kredyt Banku w kwietniu przesłał jej wezwanie do zapłaty weksla na 300 tys. zł.
W podobnej sytuacji jest dzisiaj kilkudziesięciu byłych partnerów kaliskiej spółki Gabriel. Większość z nich, choć rozwiązała umowy o współpracy z siecią, także dostała wezwania do spłaty weksli, które miały stanowić zabezpieczenie towarów, wyposażenia sklepu i opłaty licencyjnej.
Sieć na kredyt
Franchising, popularny od dawna na zachodzie, w Polsce rozwinął się w latach 90. Na początku, pojawiły się sprawdzone na zachodzie systemy franchisingu (np. McDonald's). W połowie lat 90. także krajowi przedsiębiorcy dostrzegli w nim szansę na szybszy rozwój. Taką szansą franchising miał być też dla kaliskiej, rodzinnej spółki Gabriel, która zaczęła od hurtowej dystrybucji kosmetyków, a w połowie lat 90. zdecydowała się na inwestycje w sklepy.
Gabriel Rokicki, założyciel sieci i większościowy akcjonariusz spółki (z zawodu prawnik) niedługo po otwarciu pierwszych sklepów Gabriel w 1997 r., zapowiadał, że utworzy największą sieć polskich perfumerii i wprowadzi ją na giełdę.
Kaliska spółka wyszukiwała odpowiednie lokalizacje, urządzała i wyposażała sklepy, które potem mieli prowadzić wyszkoleni partnerzy. W ciągu trzech lat Gabriel stał się jedną z największych (72 sklepy) sieci perfumerii w Polsce, co wymagało sporych inwestycji. Jak ocenia Rokicki, koszt urządzenia i wyposażenia jednego sklepu wynosił od 350 do 500 tys. zł.
Ze sklepikarza menedżer
Szybkie tempo rozwoju sieci sklepów umożliwiały kredyty i znajomość branży - zaopatrując dziesiątki prywatnych sklepików spółka łatwiej mogła wybrać przyszłych partnerów. Krzysztof Trawiński, który do połowy stycznia 2001 r. prowadził perfumerię Gabriela w jednym z warszawskim centrów handlowych, wspomina, że wcześniej kaliska firma była przez dłuższy czas dostawcą sklepu kosmetycznego jego żony. Sklepik prosperował, ale był niewielki i nie dawał szansy na większe zarobki. Wydawało się, że umożliwi to przystąpienie do sieci.
Umowa franchisingowa przewidywała sięgającą 250 tys. wstępną opłatę licencyjną (za wprowadzenie do systemu), ale od razu należało zapłacić tylko 10 proc. tej kwoty. Resztę Gabriel rozkładał na 60 miesięcznych oprocentowanych rat. Dodatkowo, franszyzobiorca zobowiązywał się co miesiąc opłacać okresowe opłaty licencyjne 1,5 proc. obrotu brutto. W zamian Krzysztof Trawiński został latem 1999 r. menedżerem eleganckiej perfumerii w jednym z centrów handlowych w Warszawie. Sam zatrudniał i opłacał pracowników, ale ich liczbę określał Gabriel, który decydował też o wyglądzie i asortymencie perfumerii - większość towarów dostarczała kaliska centrala. Na centralę Trawiński miał też liczyć na początku działalności, gdy nowy sklep nie przynosił jeszcze zysków - wówczas menedżer, który przekazywał cały utarg na konto sieci, dostawał co miesiąc określoną kwotę na pensję swoją i pracowników.
W sukces Gabriela uwierzyli franszyzobiorcy, banki, które kredytowały rozwój spółki, i inwestor finansowy - zarejestrowany w USA fundusz inwestycyjny Central Poland Fund, który miał ok. 30 proc. akcji spółki (ok. 60 proc. należało do Rokickiego). - To był system, który miał szansę funkcjonowania - dawał możliwość prowadzenia biznesu osobom, które nie miały pieniędzy na inwestycję w sklep sięgającą 300- 500 tys. zł. Uznaliśmy, że jeśli ktoś jest dobrym handlowcem, to powinno mu się udać. Nasza oferta nie była skierowana do przedsiębiorców z dużym kapitałem - na sklepie dużego biznesu zrobić nie można - ale do bardzo określonej grupy; właścicieli małych sklepików, dla których zarobki 3-5 tys. miesięcznie netto to już niezłe pieniądze - wyjaśnia Rokicki. Dziś, gdy firma Gabriel czeka na ogłoszenie upadłości, on rozwija inną rodzinną spółkę, Deco, zajmującą się hurtową dystrybucją kosmetyków i zaopatrywaniem salonów fryzjerskich. Działają także na zasadach franchisingu pod logo Gabriel. Jak wyjaśnia Rokicki, Deco jest kontynuacją operacji franchisingu, ale już bez zobowiązań i bez majątku Gabriela. Nie bierze też na siebie prowadzenia sieci.
Przez perfumy do wacików
Dariusz Sowiński, który przed rozwiązaniem umowy z Gabrielem prowadził dwa sklepy sieci w warszawskich centrach handlowych, wspomina, że w początkowej wersji systemu franchisingowego Gabriela, kiedy kaliska spółka dawała swym partnerom więcej swobody, jego perfumerie radziły sobie bardzo dobrze. Roman Wroński, który prowadził dwa sklepy Gabriela na Śląsku, na franchising zdecydował się jesienią 1999 r. Wcześniej działał, co prawda, pod logo sieci, ale był właścicielem sklepu i 20 proc. towarów mógł kupować samodzielnie. Pod koniec 1999 r. sprzedał sklep Gabrielowi i stał się jednym z kilkudziesięciu menedżerów sieci. - Szybko okazało się, że cały system nie funkcjonuje dobrze. Nagle mój sklep zaczął przynosić straty - wspomina Roman Wroński. Jak wynika z korespondencji z kaliską centralą, partnerzy Gabriela wielokrotnie narzekali na warunki współpracy; skarżyli się, że dostawy atrakcyjnych marek kosmetyków są coraz rzadsze i niepełne. W zamian sklepy dostawały zestawy drogich produktów mało w Polsce znanych zachodnich firm.
Jak wspomina Anna Nizińska, z czasem gdy sieć miała coraz większe problemy z płaceniem za dostawy, perfumerie Gabriela zaczęły sprzedawać popularne kosmetyki, które taniej można było kupić w pobliskich hipermarketach. W dostawach trafiały się przeterminowane produkty, a zwrotów Gabriel nie przyjmował. Menedżerom polecono obniżyć pensje pracowników i zmniejszyć zatrudnienie do 3 osób, podczas gdy sklepy w centrach handlowych wciąż musiały pracować przez 7 dni w tygodniu.
- Byliśmy naiwni i sądziliśmy, że wspólnymi siłami stworzymy sieć, która przeciwstawi się inwazji zachodnich firm. Tymczasem mieliśmy gorszy towar niż małe sklepiki z kosmetykami - oburza się Bogdan Rybarski, inny z byłych partnerów sieci. Jak wspomina Trawiński, w grudniu 1999 r. wartość towarów w jego sklepie sięgała 500 tys. zł, a po roku zmalała do 130-140 tys. zł. - Nie było co sprzedawać. Trudno robić obrót na wacikach za 1,5 zł - dodaje.
Został szyld
Nie ma takiego numeru - mówi głos w słuchawce, po wybraniu numeru Gabriela w Kaliszu. Firma nie działa - wyjaśnia Gabriel Rokicki, którego można teraz zastać pod kaliskim numerem firmy Deco (jej szefem jest Andrzej Rokicki). Przyznaje, że choć jeszcze w pierwszych miesiącach 2000 r. sieć Gabriel jakoś sobie radziła (mimo przekraczających 50 mln zł zobowiązań, w tym 39,2 mln zł krótkoterminowych), w IV kwartale miała już poważne problemy z płynnością. Nie płaciła za dostawy, zalegała z czynszami za sklepy.
Zaczęto szukać silnego inwestora z branży. Rokicki twierdzi, że przejęciem firmy interesowała się jedna z dużych niemieckich sieci drogerii. Inwestycja nie doszła jednak do skutku. Zdaniem prezesa Rokickiego, jednemu z bankowych wierzycieli zabrakło wyobraźni - wystąpił o spłatę zobowiązań. Pod koniec kwietnia zagraniczny kontrahent wycofał się z negocjacji. 10 maja w Sądzie Okręgowym w Kaliszu spółka Gabriel złożyła wniosek o ogłoszenie upadłości. Rozprawa ma się odbyć 5 września.
Dziś sieć perfumerii Gabriel już w zasadzie nie istnieje. Dlaczego przegrała?
- Obroty rosły i wszystko było w porządku. Zabrakło tylko finansowania. Popełniony został bardzo istotny błąd - rozwój sieci był za szybki - uważa jej właściciel Rokicki.
Dodaje, że wierzyciele zajęli "wszystko co się dało", także wyposażenie sklepów i towar; część z nich sprzedano dawnym franszyzobiorcom Gabriela. Inne trafiły do osób z zewnątrz. W jednym z warszawskich centrów handlowych kierowniczka perfumerii Gabriel zapewnia, że sklep nie ma już nic wspólnego ani z Gabrielem, ani z Deco. Administracja innego z centrów handlowych wyjaśnia, że umowę najmu perfumerii podpisała z nową firmą raczej nie związaną z Gabrielem. Może dziwić, że na dawnych perfumeriach nadal jest logo sieci. Prezes Rokicki wyjaśnia, że najpierw muszą zostać rozstrzygnięte kwestie związane z upadłością spółki.
Pamiątka po franchisingu
- Informuję, że zostałem oszukany przez firmę Gabriel - pisze Krzysztof Trawiński w skardze, którą złożył w Prokuraturze Okręgowej w Poznaniu. niedługo po tym, jak dostał z Kredyt Banku wezwanie do zapłaty prawie 196 tys. zł. (plus odsetki). Oszukanymi czuje się też kilkudziesięciu innych byłych partnerów kaliskiej spółki. Oni również dostali podobne wezwania do zapłaty weksli, które po podpisaniu umowy z Gabrielem wystawili jako zabezpieczenie zobowiązań wobec sieci (głównie opłaty licencyjnej). W niektórych przypadkach kwoty na wezwaniu sięgają prawie 400 tys. zł. Jak wynika z wezwania, bank realizuje w ten sposób weksel, który Gabriel przeniósł na jego rzecz.
Według dokumentów, jakie udostępnił nam Gabriel, takie działanie było rezultatem umowy między kaliską spółką a Kredyt Bankiem; weksle stanowiły zabezpieczenie linii kredytowej (do wysokości 12 mln zł) otwartej dla Gabriela w KB przez rok, od połowy 1999 r. Kredyt uruchamiany był w transzach, których wielkość zależała od liczby zawartych umów franchisingowych. Kaliska spółka przelewała swe należności wynikające z opłaty licencyjnej na Kredyt Bank. W ten sposób Gabriel zaciągał kredyt, który potem miał być spłacany z przekazywanych przez biorców rat za wstępne opłaty licencyjne.
Problem w tym, że cały system był przewidziany na 10 lat - na taki okres Gabriel podpisywał umowy franchisingowe. Podkreślano tam, że rozwiązanie umowy przed terminem nie zwalnia od spłaty rat wstępnej opłaty licencyjnej. Tymczasem większość partnerów współpracowała z Gabrielem znacznie krócej - rok, dwa. Na przełomie lat 2000/2001 zagrożona bankructwem spółka zawiesiła albo rozwiązała większość umów franchisingowych; w podpisanych wtedy porozumieniach obie strony deklarowały brak wzajemnych roszczeń i pretensji. Byli partnerzy przekazali z powrotem sklepy do Gabriela i sądzili, że ten etap mają już za sobą.
Teraz są zaskoczeni i oburzeni wezwaniem do zapłaty wypełnionego weksla. Podczas gdy właściciele i szefowie Gabriela bez względu na popełnione błędy, niespłacone kredyty i bankructwo sieci mogą być spokojni o swój osobisty majątek, byli partnerzy sieci odpowiadają za weksel wszystkim co mają. - Przecież nie mam żadnych zobowiązań finansowych wobec Gabriela. Nigdy nie byłem żyrantem kredytu, który on zaciągnął - podkreśla Krzysztof Trawiński.
Bogdan Rybarski zastanawia się, jak to się stało, że weksle grupy osób, których kondycji finansowej nikt nie sprawdzał, wystarczyły do zaciągnięcia tak dużego kredytu. - Wątpię, czy ktoś z nas dostałby w tej sytuacji kredyt. Gabrielowi się udało. Być może dlatego, że w radzie nadzorczej spółki był jeden z dyrektorów poznańskiego oddziału Kredyt Banku - zastanawia się Rybarski. Ani w poznańskim oddziale banku, ani w jego biurze prasowym nie udało się nam uzyskać wyjaśnień co do Gabriela i weksli jego byłych partnerów. Biuro prasowe wyjaśniło, że cała sprawa jest dokładnie analizowana z punktu formalnoprawnego. Kiedy analiza się zakończy - nie wiadomo. Kilkunastu byłych franszyzobiorców Gabriela, którzy wspólnie zamierzają walczyć o swoje interesy, liczy, że wygrają spór - prawnicy zwracają uwagę, że rozwiązując umowę franchisingową obie strony deklarowały brak roszczeń.
- To nie jest taka prosta i jednoznaczna sprawa. Jest deklaracja wekslowa, w której stwierdza się, że weksle były ściśle związane z umową franchisingową. A ona praktycznie przestała funkcjonować - przyznaje Gabriel Rokicki. - My nie przekazaliśmy tych weksli bankowi poza wiedzą biorców - to wynikało z umowy, którą podpisali. Jeśli projekt się nie powiódł i bank próbuje teraz znaleźć pieniądze przy użyciu weksli, to jest to rzecz, którą można było przewidzieć w momencie podpisywania umowy. Przecież jak pani podpisuje weksel, to pani wie, czym to grozi - dodaje prezes Rokicki.
- Nazwiska franszyzobiorców zostały zmienione.
FRANCHISING
System prowadzenia biznesu, w którym działająca już na rynku, zwykle uznana firma przekazuje odpłatnie innemu podmiotowi gospodarczemu prawa do utworzenia i prowadzenia przedsiębiorstwa według jej pomysłu, doświadczeń i na bazie jej procedur oraz organizacji.
Wśród handlowców przyjęło się używanie określeń franszyzobiorca i franszyzodawca.
|
Jeszcze wiosną 2000 r. Anna Nizińska prowadziła perfumerię należącą do sieci Gabriel.. Pod koniec 2000 r. zawieszono umowę franchisingową. W marcu tego roku sklep zamknięto.kaliski oddział Kredyt Banku w kwietniu przesłał jej wezwanie do zapłaty weksla na 300 tys. zł.Gabriel Rokicki, założyciel siecipo otwarciu pierwszych sklepów Gabriel w 1997 r., zapowiadał, że utworzy największą sieć polskich perfumerii i wprowadzi ją na giełdę. W ciągu trzech lat Gabriel stał się jedną z największych sieci perfumerii w Polsce.W sukces Gabriela uwierzyli franszyzobiorcy, banki i inwestor finansowy.Jak wspomina Anna Nizińska, z czasem sieć miała coraz większe problemy z płaceniem za dostawy.10 maja w Sądzie Okręgowym w Kaliszu spółka Gabriel złożyła wniosek o ogłoszenie upadłości. Rozprawa ma się odbyć 5 września.
|
LITERATURA
Dziś promocja nieznanych tuwimianów z kolekcji Tomasza Niewodniczańskiego
Wiersze ukryte w pudle
Wszystko zaczęło się od Damaszku. A właściwie od sztychu stolicy Syrii, który otrzymał na 35. urodziny od żony. Podarunek obudził drzemiącą w Tomaszu Niewodniczańskim pasję kolekcjonerską. Dziś jego zbiór liczy ponad 8 tysięcy map i prawie 300 atlasów, których wartość wyraża się w dziesiątkach milionów marek. Ale właściciel najbardziej dumny jest z kolekcji dokumentów (niemal 4 tysięcy papierowych i około 500 pergaminowych). Szczególnie hołubi mickiewicziana oraz tuwimiana, zebrane w opublikowanej właśnie nakładem firmy Papier-Service książce pt. "Julian Tuwim. Utwory nieznane. Ze zbiorów Tomasza Niewodniczańskiego w Bittburgu".
- Na ślad młodzieńczych wierszy poety oraz jego twórczości kabaretowej wpadł przypadkowo w USA kolekcjoner Filip Poniż. Pewna mieszkanka Nowego Jorku przechowująca pożółkłe rękopisy i maszynopisy na pawlaczu w zakurzonym pudle po butach, chciała się ich po prostu pozbyć. Poniż skontaktował się z "tuwimologiem" - Tadeuszem Januszewskim. Ten potwierdził autentyczność większości tekstów. Jego zdanie podzielili grafolodzy z FBI. Odnaleziono młodzieńcze wiersze poety, rymowane wprawki, limeryki, polemikę z Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim, przeznaczoną dla "Wiadomości Literackich", lecz nigdy nie ogłoszoną drukiem oraz teksty kabaretowe pisane niekiedy dla konkretnych wykonawców, między innymi dla Adolfa Dymszy - wyjaśnia właściciel odkrytych po latach tekstów.
Nie wiadomo, jak archiwum Tuwima znalazło się za Atlantykiem. Może autor zostawił je tam przed powrotem z wojennej tułaczki do Polski w 1947 roku, a może ktoś je wywiózł z kraju za ocean po nagłej śmierci poety w ZAIKS-owskim pensjonacie "Halama", 17 grudnia 1953.
Litewskie korzenie
Był na Litwie ród zacny od Giedymina się wywodzący, można by tak zacząć trawestując Sienkiewicza. Korzenie Niewodniczańskich tkwią bowiem głęboko w Wileńszczyźnie. Wedle legendy jeden z antenatów uczestniczył w wyprawie wiedeńskiej króla Jana III Sobieskiego. Z pogromcą Turków Niewodniczańskiego łączy też szkoła. Obaj ukończyli renomowane krakowskie gimnazjum im. Nowodworskiego. Tomasz trafił pod Wawel jako repatriant w roku 1947. Wcześniej na własnej skórze poznał w Wilnie smak okupacji sowieckiej i niemieckiej. Rodzina, zmuszona przypieczętowanym w Jałcie wyrokiem historii, opuściła Kresy. Ojciec Henryk - profesor fizyk, wykładowca Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie znalazł zatrudnienie jako pedagog na Uniwersytecie Jagiellońskim. Niebawem został dyrektorem krakowskiego Instytutu Atomistyki. Synowie profesora odziedziczyli w genach zainteresowania. Jerzy i Tomasz zostali fizykami. Pierwszy jest nim do dziś, piastując obecnie stanowisko prezesa Polskiego Komitetu Atomistyki. Drugi..., ale pozostańmy wierni chronologii.
Po uzyskaniu magisterium w 1955 roku Tomasz zyskuje opinię utalentowanego naukowca. Akurat nastaje odwilż, więc dostaje możliwość pogłębiania wiedzy w Zurychu. Spędza tam sześć lat. W tym czasie nie tylko pracuje naukowo, lecz też poznaje przyszłą żonę. Niemkę, Marię Luizę, córkę właściciela browaru w Bittburgu. Po ślubie młode małżeństwo wraca do Polski. Osiedlają się w Warszawie, bo nowożeniec otrzymuje pracę w sztandarowej placówce naukowej PRL - Instytucie Jądrowym w Świerku. Mieszkają w standardowych M-4, powstałych w oszczędnej epoce architektury budowlanej okresu "małej stabilizacji". Rodzina powiększa się o trzech synów. Mateusza, Jana i Romana.
Emigracja za... piwem
Nadchodzi rok 1968. Porachunki w elitach władzy PRL odbijają się rykoszetem na naukowcach. Nierzadko zagląda się im w życiorysy wypominając żydowskich przodków. Atmosfera insynuacji i prowokacji staje się trudna do wytrzymania, a decydenci nie stawiają przeszkód w emigracji. Zwolnione miejsca nierzadko zajmują beztalencia spragnione splendorów. Nie tolerują w pobliżu fachowców, wytykających im na każdym kroku niekompetencję. Niewodniczański, ówczesny kierownik samodzielnego laboratorium budowy akceleratora liniowego, rychło zauważa brak zawodowych perspektyw. Decyduje się na emigrację.
- Wyjeżdżaliśmy potajemnie, by nie wzbudzać podejrzeń. Najpierw żona z dziećmi pociągiem, po kilku dniach autem - ja. Tuż przed podróżą załatwiłem formalności dające prawo przejęcia mieszkania przez brata - wspomina.
Dostaje posadę na renomowanym uniwersytecie w Heidelbergu. Zdaje się, że kariera naukowa staje prze nim otworem, gdy - niczym grom z jasnego nieba - otrzymuje propozycję nie do dorzucenia. Teść, szef i właściciel browaru w Bittburgu widzi go w roli sukcesora. Niewodniczański sam siebie zaskakuje zgodą na tę ofertę.
Od znaczków do listów
Bakcyla zbieractwa połknął w dzieciństwie. Podobnie jak rówieśnicy zaczął od znaczków, potem przyszła fascynacja modelami statków, w końcu przerzucił się na kartografię. Mapy, plany, widoki miast oraz atlasy, które gromadzi od trzydziestu lat. Szczególnym sentymentem darzy polonica. Choćby panoramę XIX-wiecznego Krakowa pędzla Juliusza Kossaka czy plan bitwy pod Olszynką Grochowską. Serce bije mu też mocniej, kiedy sięga do dokumentów z naszej historii. Na przykład pisma sygnowane przez królów: Władysława Jagiełłę i Zygmunta Starego, list Charles'a de Gaulle'a wysłany z Warszawy pod koniec sierpnia 1920 roku, dokładnie opisujący "Cud nad Wisłą", czy deklarację carycy Katarzyny II popierającej stolnika litewskiego Stanisława Augusta Poniatowskiego marzącego o koronie. Ale oprócz korespondencji postaci historycznych, zbiera też ślady po ludziach nieznanych. Takie jak listy do i od więźniów obozów koncentracyjnych. Ma ich około tysiąca. Ponieważ kolekcja pęka w szwach z trudem mieszcząc się w salach specjalnie wybudowanego obok rezydencji w Bittburgu muzeum, a synowie - ku rozżaleniu taty - nie palą się do rozszerzania, myśli o jej podarowaniu Polsce.
Crime story
W Polsce o zbiorze Niewodniczańskiego zrobiło się głośno dopiero w obecnej dekadzie. Dzięki mickiewiczianom. A właściwie zuchwałej kradzieży tzw. Albumu Moszyńskiego, zawierającego wiersze wieszcza. Niewodniczański w latach dziewięćdziesiątych nabył browar w Turyngii, zainwestował w dwa zakłady piwowarskie w Polsce (Bosman w Szczecinie oraz Kasztelan w Sierpcu), zainteresował się także wodą mineralną (Dobrawa). Przy okazji wizyt w kraju nawiązał kontakt z dyrektorem warszawskiego Muzeum Literatury, Januszem Odrowążem-Pieniążkiem. W gościnnych salach staromiejskiej kamieniczki odbywały się promocje kolejnych książek prezentujących zebrane przez Niewodniczańskiego mickiewicziana. Po publikacji drugiego tomu w lutym 1993 roku wsiadł do swego BMW i pojechał odwiedzić rodzinę. Złodzieje nie mieli problemu z kradzieżą auta, gdyż roztargniony szofer zapomniał uruchomić skomplikowany i ponoć niezawodny system alarmowy. Przepadł też lekkomyślnie pozostawiony w bagażniku "Album Moszyńskiego" (na 99 stronach Mickiewicz zapisał 42 utwory: sonety, elegie, bajki, ballady, translacje z Goethego. Niektóre są starannie wykaligrafowane, na innych nie brak poprawek i skreśleń).
- Chciałem od razu apelować przez "Gazetę Wyborczą", ale powiedziano mi, że złodzieje jej nie czytają - śmieje się Niewodniczański. - To nieprawda. Właśnie po reportażu w dodatku do tego dziennika sprawcy kradzieży nawiązali ze mną kontakt. Negocjacje trwały ponad trzy lata. Najpierw rozmawiałem z przedstawicielem gangu przez telefon. Potem spotykaliśmy się tete-a-tete w hotelowych holach. Ustalaliśmy cenę zwrotu, potem miejsce wymiany. Koniec końców osiągnęliśmy porozumienie. Naturalnie wszystko odbywało się bez wiedzy policji, która zresztą wcześniej umorzyła śledztwo.
Nie zdradza, ile kosztowało go odzyskanie "Albumu Moszyńskiego". Zasłania się tajemnicą handlową. Obowiązującą również, kiedy powiększa swój zbiór nie przez renomowane domy aukcyjne, lecz osobiste transakcje. Wiadomo za to, że stracił kolejną luksusową limuzynę. Drugie BMW skradziono mu na warszawskiej stacji benzynowej. Tym razem zlekceważył ofertę pośrednika proponującego zwrot auta po cenie umownej.
- Parafrazując Casanovę wyznam, że zawsze najbardziej kocham ostatni nabytek - mówi Tomasz Niewodniczański. - Teraz oczkiem w głowie są dla mnie tuwimiana, ale ufam, iż niebawem usunie je w cień egzemplarz pierwszego wydania "Pana Tadeusza" z dedykacją autora. Od kilku lat negocjuję kupno tej książki, należącej do pewnej obywatelki Stanów Zjednoczonych. W planach mam też bibliofilskie wydanie podobizny rękopisu "Poematu dla dorosłych" Adama Ważyka.
Tomasz Zbigniew Zapert
|
Podarunek obudził drzemiącą w Tomaszu Niewodniczańskim pasję kolekcjonerską. Szczególnie hołubi mickiewicziana oraz tuwimiana, zebrane w opublikowanej właśnie książce pt. "Julian Tuwim. Utwory nieznane. Ze zbiorów Tomasza Niewodniczańskiego w Bittburgu". Na ślad młodzieńczych wierszy poety oraz jego twórczości kabaretowej wpadł przypadkowo w USA kolekcjoner Filip Poniż. Nie wiadomo, jak archiwum Tuwima znalazło się za Atlantykiem. Korzenie Niewodniczańskich tkwią w Wileńszczyźnie. Rodzina, zmuszona, opuściła Kresy. Niewodniczański zauważa brak zawodowych perspektyw. Decyduje się na emigrację.
W Polsce o zbiorze Niewodniczańskiego zrobiło się głośno w obecnej dekadzie Dzięki zuchwałej kradzieży tzw. Albumu Moszyńskiego. Tomasz Niewodniczański - Teraz oczkiem w głowie są dla mnie tuwimiana, ale niebawem usunie je w cień egzemplarz pierwszego wydania "Pana Tadeusza" z dedykacją autora.
|
ROZMOWA Profesor Zenon Ważny, długoletni szef Katedry Teorii Sportu AWF Warszawa i AWF Katowice
Martwy punkt
Profesor Zenon Ważny
Urodzony 6 grudnia 1929 roku w Wilnie. Kierownik Katedry Teorii Sportu AWF w Katowicach (1983-1989); kierownik Katedry Teorii Sportu AWF w Warszawie (1991-1995); prorektor ds. nauki AWF Warszawa (1991-1996); kierownik Zakładu Teorii Treningu Sportowego AWF Warszawa (1996-2000). Osiągnięcia sportowe: 4-krotny mistrz Polski w skoku o tyczce; trzykrotny rekordzista Polski; szósty na igrzyskach olimpijskich w Melbourne (1956); piąty na Mistrzostwach Europy w Sztokholmie (1957); pierwszy na Uniwersjadzie w Paryżu (1957). Trener kadry tyczkarzy (1960-1966); wiceprezes PZLA ds. szkoleniowych (1980-1981).
FOT. PIOTR KOWALCZYK
Rz: Czy współczesna nauka deprawuje sport?
ZENON WAżNY: Rozumiem, że jest to pytanie prowokacyjne. Nie myślę, aby to nauka deprawowała sport. Nauka jest nauką i ma za zadanie poznawanie człowieka i jego reakcji na bodźce środowiskowe. Sport deprawują ludzie, którzy wykorzystują zdobycze nauki w sposób naganny i nieetyczny.
Tak się składa, że są to, niestety, także ludzie nauki.
Bywa i tak, jednak warto zauważyć, że to, co w sporcie uchodzi za nieetyczne, choćby branie dopingu, w innych dziedzinach życia, np. w show-biznesie, uznawane jest poniekąd za normę. Myślę o narkotykach, wszystko jedno - miękkich czy twardych. Handel narkotykami jest przestępstwem. Ale na widok idola rocka naszprycowanego kokainą wzruszamy ramionami, czasem mu współczujemy. To, że bierze narkotyki, nikogo specjalnie nie szokuje.
A kogo dziś szokuje, że sportowiec bierze doping? Pod tym względem show-biznes i sport-biznes to jedno.
Nauka nie jest ani dobra, ani zła. Nauka służy poznaniu, odkrywaniu prawdy i praw przyrody. Jedną z chorób nękających współczesną cywilizację są różne atrofie, czyli zaniki, także masy mięśniowej. Lekarstwem na tę przypadłość są m. in. sterydy. Wiedzę o sterydach, będącą dorobkiem nauki, często wykorzystują ludzie sportu, by skrócić sobie drogę do sukcesu. Czy można za to obwiniać naukę? Obecnie, jak wiem, Amerykanie pracują nad szczepionką, za pomocą której będzie można zmusić do bardziej intensywnej pracy gen kodujący białka we włóknach mięśniowych. Czyli grubość włókna, masę mięśniową załatwi stosowna szczepionka. Czy nie sięgnie po nią sport? Zapewne sięgnie, choć nie takie jest jej przeznaczenie. Chociaż nie dla sportu pracują nad szczepionką naukowcy. Oni szukają leku na choroby.
Albert Einstein też nie rozmyślał o bombie atomowej, pracując nad teorią względności. To stary problem: praktyczne implikacje odkryć. Jednak nie w tym rzecz. Chodzi o działania świadome, celowe. Chodzi o setki lekarzy, fizjologów na całym świecie, którzy trudzą się nad nowymi preparatami. Te preparaty nie mają leczyć. One mają dopingować.
Rzucę kamyk do pańskiego ogródka. Przecież to media doprowadziły do tego, że sport stał się tak popularny. Miliardy ludzi siedzą przez telewizorami i obserwują zawody. Za popularnością idą pieniądze. Im większa popularność, tym większe pieniądze. Pieniądze dla sportowców, pieniądze dla menedżerów, pieniądze dla lekarzy także. Mówiąc o wpływie mediów, chcę tylko zwrócić uwagę na jedną z obiektywnych przyczyn. Nie chcę nikogo usprawiedliwiać. Nie ma usprawiedliwienia dla hiszpańskiego działacza, który na ostatnich igrzyskach paraolimpijskich w Sydney wystawił w drużynie koszykarskiej całkiem zdrowych graczy. Nie ma usprawiedliwienia dla zawodników, którzy udawali niepełnosprawnych. Próbuję zdiagnozować sytuację. Deprawacja sportu ma kilka przyczyn, tych subiektywnych i tych obiektywnych.
Obiektywnie nauka deprawuje sport. Czy oprócz dopingu wnosi coś jeszcze?
To grube uproszczenie. Oczywiście EPO, hormon wzrostu, środki psychotropowe to jedno, a rozwój technologii, teorii treningu, wiedzy o reakcjach człowieka na trening - to zupełnie coś innego. Ludzie nauki monitorują sport od lat. Z tych badań wynika olbrzymia wiedza o ludzkich możliwościach rozwojowych. Zdolności wysiłkowe, podatność na zmienne bodźce, funkcjonowanie organizmu w warunkach ekstremalnych - to wiedza pozyskana poprzez sport. Związek nauki ze sportem przyniósł niewątpliwy postęp w wielu dziedzinach. Dzięki temu wiemy znacznie więcej o fizjologii, biomechanice, psychologii człowieka. O wpływie stresu na organizm.
Wcale mnie pan nie przekonał. Skoro nauka traktuje sportowców jak szczury doświadczalne, ciąg dalszy nastąpi. Ktoś zechce sklonować Michaela Johnsona. Jakiś ambitny inżynier genetyk spreparuje kolarskiego Robokopa. A wszystko to w celach poznawczych.
Człowieka poznaje się w różnych sytuacjach. W celach poznawczych nauka tworzy sytuacje sztuczne, powiedzmy takie, jak w czasie wojny. Takie jak w kosmosie. Zresztą kosmonauci korzystają z doświadczeń sportu. Historia nauki zna przypadki uczonych, którzy wszczepiali sobie zarazki, żeby sprawdzić działanie szczepionek. Warunkiem jest zgoda osoby, którą poddaje się eksperymentom. Mnie to moralnie nie odpowiada.
Sportowcy biorą doping i łamią bariery uznawane za granice ludzkich możliwości. Przecież to pyszna okazja, żeby badać; żeby mierzyć i pisać uczone traktaty. W ten sposób doping działa w służbie postępu nauki.
Można i tak powiedzieć.
Czy pana to nie przeraża?
Nie odpowiada mi ten sposób pozyskiwania wiedzy. Nawet wtedy, gdy człowiek sam, z własnej woli, poddaje się eksperymentom, w których ryzykuje zdrowie i życie, budzi to mój sprzeciw. Ale to jest ocena moralna. Nie da się zaprzeczyć, że pewien zakres wiedzy o człowieku, nauka zdobyła, i nadal zdobywa, poprzez bardzo ryzykowne eksperymenty.
Ujmę to tak: zdeprawowani uczeni wymyślają różne dopingi. Moraliści się przyglądają i czekają, co z tego wyniknie.
Powtórzę raz jeszcze. Nauka nie jest ani dobra, ani zła. Jest instrumentarium, które służy poznaniu rzeczywistości. Doping to występek przeciw regułom, które tworzą rzeczywistość sportu. Ja jestem za czystym sportem. Nie cieszę się na myśl, że nowe preparaty pomogą osiągać lepsze wyniki, bo wtedy my, ludzie nauki, będziemy mieli ciekawy materiał badawczy. Chciałbym, aby dopingu nie było. Ale on jest i jest składnikiem rzeczywistości sportu. A celem nauki jest badanie rzeczywistości.
Zostawmy na chwilę dylematy moralne. Czy pan jednak nie przecenia zdobyczy nauki? Przecież ciągle nie znamy granic ludzkich możliwości, choćby tylko tych w sporcie.
Myślę, że obecnie nauka wie o wiele więcej o człowieku, niż kiedykolwiek wiedziała. Na przykład o sprawności układu krążenia, oddychania, o przemianach metabolicznych wiemy ogromnie dużo. Czy wiemy wszystko? Na pewno nie. Takie twierdzenie byłoby niewybaczalną arogancją. Ale wiadomo, że im więcej pochłaniasz tlenu, tym więcej możesz wyprodukować energii. Wiadomo, jaka jest dawka graniczna: 94 mml/kg wagi ciała.
Na kim to zbadano?
Zbadano to na narciarzach. Na wspaniałych biegaczach norweskich.
A czy pan wie, że są to astmatycy. Że mają stosowne zaświadczenia, które wystawili im lekarze.
Wiem o tym, czytałem.
To wie pan zapewne i to, że ta astma to lipa, prosty wybieg przeciw kontroli antydopingowej. Że w lekach na astmę są składniki absorbujące tlen. Że te składniki są dopingiem. Zatem biegacze dopingują się legalnie, bezkarnie, więc jaką wartość naukową mają robione na nich badania?
Składnik leku na astmę, o którym pan mówi, poszerza kapilary w płucach, co ułatwia pobór tlenu. Jednak każdy organizm reaguje inaczej. Zatem pewne wartości dadzą się uśrednić, sprowadzić do obiektywnych wskaźników. To też ma swoją wartość naukową. Skoro wszyscy stosują ten sam środek i każdy reaguje w nieco inny sposób, można określić, kto ma lepsze, a kto gorsze predyspozycje wytrzymałościowe. W badaniach naukowych rzadko udaje się wykreować warunki idealne, chociaż nauka do tego dąży. Zawsze coś zaciemnia obraz. Lepiej wiedzieć, co to jest, bo można ten czynnik wydzielić, odrębnie zanalizować. Zwiększa to prawdopodobieństwo trafnej diagnozy.
Przyjdzie Bob Beamon i diagnoza weźmie w łeb. Zapytam paradoksalnie: czy wiedza o ludziach jest dzisiaj większa niż wiedza o poszczególnym człowieku?
Ja bym to ujął inaczej: nauka może określić możliwości konkretnego człowieka poprzez kompleksowe badania. Natomiast rozwój populacji jest wielką niewiadomą. Zatem sportowe możliwości przyszłych pokoleń też nie dadzą się precyzyjnie określić.
Załóżmy sytuację hipotetyczną: mamy dwóch zawodników, powiedzmy dwóch lekkoatletów. Są równie utalentowani, mają podobne warunki fizyczne, trenują z tym samym trenerem tę samą konkurencję, ale jeden bierze doping, a drugi nie. Który będzie lepszy?
Lepszy będzie ten, który bierze. Niestety.
To spójrzmy z innej strony. Czy amerykańska szczepionka na przyrost masy mięśniowej, o której pan wspomniał, będzie dopingiem, czy nie będzie?
Z etycznego punku widzenia będzie to doping. Natomiast formalnie nie będzie to dopingiem, ponieważ nikt, za żadne skarby, nie będzie w stanie udowodnić, że rozbudowa układu mięśniowego nastąpiła pod wpływem szczepionki. Mięśnie będzie można powiększać punktowo, dokładnie takie grupy mięśni, które są najbardziej przydatne w konkretnej dyscyplinie sportu.
No i mamy martwy punkt, w którym utknął współczesny sport. Doping rzeczywisty formalnie nie jest dopingiem, bo nie da się go wykryć, zatem nie może zostać umieszczony na liście środków zakazanych, czyli że można go bezkarnie brać. Co dalej?
Uważam, że istnieje jeszcze wiele niewykorzystanych możliwości uczenia człowieka poprzez trening. Uczenia doskonałości ruchowej.
Ale to nie rozwiązuje problemu dopingu, nawet przeciwnie: im lepsza technika, tym lepsze efekty dopingu.
Ja się tak zastanawiam, czy rzeczywiście wszędzie jest ten doping?
Doświadczenie uczy, że wszędzie.
Chciałbym wierzyć, że nie wszędzie; że istnieją jeszcze jakieś obszary sportu, gdzie go nie ma.
Wiara i nauka w różnych stoją domach. Jak to rozwiązać praktycznie, racjonalnie?
Mnie osobiście odpowiada to, że sport, mimo trudności, ciągle jednak walczy z dopingiem. Sport powinien być uczciwą walką między zawodnikami, którzy stają na starcie równi. Nie wolno ustawać w walce z oszustwem.
Rzecz w tym, że tak naprawdę największym oszustwem w sporcie jest walka z dopingiem. Uspokajanie wrażliwych sumień niczego nie zmienia.
Myślę, że będzie trzeba jeszcze raz zdefiniować, co jest dopingiem, a co nie jest. Podstawą nowej definicji powinno być zdrowie człowieka. Przecież nie wszystkie z tych setek preparatów, które znajdują się obecnie liście środków zakazanych, szkodzą zdrowiu. Są takie, które ewidentnie szkodzą, i te trzeba wyeliminować. Ale to nie będzie prosta sprawa. Weźmy tę szczepionkę, o której pisze Glenn Zorpette w "Świecie nauki". Dla wielu ludzi może być ona olbrzymią szansą przedłużenia aktywności życiowej. Przecież u każdego człowieka, choćby żył zdrowo i trochę się ruszał, masa mięśniowa maleje z wiekiem. Między dwudziestym a siedemdziesiątym rokiem życia spada o ok. 20 procent. Gubiąc masę, człowiek gubi białka w mięśniach, a te białka to także enzymy, które decydują o metabolizmie. Obniża się zatem odporność i sprawność organizmu. Szczepionka może ten proces spowolnić. Co to ma wspólnego ze sportem? Otóż może się okazać, że wiele. Jednych sportowców się zaszczepi, żeby nie chorowali. Inni wezmą szczepionkę, aby zwiększyć masę mięśniową i żeby poprawić swoje wyniki. Zatem jak zdefiniować preparat: jako doping czy jako dopuszczalny lek? Na czym oprzeć definicję, skoro wykrycie szczepionki w organizmie będzie praktycznie niemożliwe? To jest rzeczywiście martwy punkt i sport chyba utknął na dobre.
Myśmy też chyba utknęli. W końcu testosteron także miał służyć zdrowiu.
Testosteron pomaga wyzdrowieć ludziom chorym. Zdrowych uzależnia, więc ich zdrowiu szkodzi. Wzrasta stężenie testosteronu we krwi. Ponieważ wprowadza się go z zewnątrz, słabnie i w końcu zanika wytwarzanie hormonu przez własne gruczoły, które przestają funkcjonować. Taka stymulacja prowadzi do zaburzeń funkcji organizmu, jest ewidentnie szkodliwa.
Spróbujmy jednak jakoś przełamać ten martwy punkt. Jak pan powiedział, doping to czynnik dodatkowy, poza treningiem i odnową biologiczną. Wprowadzanie go do organizmu jest, jak rozumiem, moralnie naganne.
Bałbym się jednoznacznej odpowiedzi. Powiedzmy, że ktoś cierpi na przedłużającą się depresję. Amerykanie wynaleźli prozac. Lek, który pomaga przezwyciężyć stan zapaści psychicznej. Jeżeli ktoś stosuje ten lek pod nadzorem lekarza, nie doprowadza on do uzależnienia i chory wraca do życia. Czy ten ktoś postępuje źle? Sportowcy są ludźmi, też miewają trudne okresy. Nie można im odbierać prawa do lepszego samopoczucia, do dbania o siebie.
Ułatwia pan sobie sprawę.
Oczywiście. Problem jest wystarczająco skomplikowany.
To ja panu utrudnię. Sportowiec czuje się świetnie. Bierze coś, co jest na liście środków dopingujących tylko po to, żeby osiągać lepsze wyniki. Czy to jest moralnie naganne?
Mnie to nie odpowiada. W moim widzeniu świata i sportu nie mieści się taka postawa. Sport to idea czystej, uczciwej walki. Ale weźmy gry sportowe. Tu strategia polega na wyprowadzeniu rywala w pole. Cwany piłkarz - to dobry piłkarz. Taktyczny faul jest faulem świadomym. Pułapka na spalonym, itp... To są akceptowane elementy gry.
Wspomniał pan o równym starcie, ale nie ma równego startu. Bogatsi są równiejsi, mają dostęp do droższych specyfików, więc zanim klękną w blokach, już są uprzywilejowani.
Bogatsi mieli, mają i zawsze będą mieli lepsze możliwości. Odrzućmy doping. Ja trenowałem skok o tyczce. Skakałem na metalowej tyczce, lądowałem na piasku. Współczesna technologia jest nieporównywalna. Zmieniły się nie tylko tyczki i zeskoki. Kto ma więcej pieniędzy, ma dostęp do lepszych technologii treningowych, może lepiej się odżywiać, ćwiczyć w optymalnych warunkach klimatycznych. Tak jest urządzony świat. Nie twierdzę, że jest urządzony dobrze i sprawiedliwie.
Rozmawiamy u progu nowego tysiąclecia. Myślę, że nowa definicja dopingu to mało. Potrzebna jest nowa definicja sportu, zwłaszcza sportu olimpijskiego. Powtarzanie starych pojęć to powielanie nowych kłamstw. Czy nie sądzi pan, że nadszedł czas na intelektualny wysiłek, na gruntowną rewizję dekalogu Coubertina?
Myślę, że warto spróbować. Igrzyska olimpijskie zagubiły swe idee. Wskutek konkretnych działań konkretnych ludzi. Te współczesne, globalne, komercyjne spektakle nie mają nic wspólnego z pierwowzorem. Utknęły w martwym punkcie i to jest złe.
Potrzebny jest nowy impuls?
W historii starożytnych igrzysk tak to się właśnie stało. Tamte igrzyska także osiągnęły swój martwy punkt, idee uległy deprawacji i zdziczeniu. Za czasów Teodozjusza miały zostać rozegrane kolejne, w roku 394, igrzyska w Olimpii, ale one już się nie odbyły. Na arenie dziejów pojawiło się chrześcijaństwo, wnosząc nowy system wartości, nową cywilizację. Myślę, że z nowym tysiącleciem pojawią się nowe idee, które, tak czy inaczej, przesądzą o losie współczesnych igrzysk. Sport jest w końcu częścią cywilizacji. Wypadkową wartości, które w niej dominują. Trudno powiedzieć, co zdominuje naszą planetę za pięćdziesiąt czy za sto lat.
Rozmawiał: Marek Jóźwik
Amerykanie pracują nad szczepionką, za pomocą której będzie można zmusić do bardziej intensywnej pracy gen kodujący białka we włóknach mięśniowych. Czyli grubość włókna, masę mięśniową załatwi stosowna szczepionka. Czy nie sięgnie po nią sport? Zapewne sięgnie, choć nie takie jest jej przeznaczenie. Z etycznego punku widzenia będzie to doping. Natomiast formalnie nie będzie to dopingiem, ponieważ nikt, za żadne skarby, nie będzie w stanie udowodnić, że rozbudowa układu mięśniowego nastąpiła pod wpływem szczepionki.
|
Profesor Zenon Ważny, długoletni szef Katedry Teorii Sportu AWF Warszawa i AWF Katowice: Nie myślę, aby to nauka deprawowała sport. Nauka jest nauką i ma za zadanie poznawanie człowieka i jego reakcji na bodźce środowiskowe. Sport deprawują ludzie, którzy wykorzystują zdobycze nauki w sposób naganny i nieetyczny. Nauka służy poznaniu, odkrywaniu prawdy i praw przyrody. Jedną z chorób nękających współczesną cywilizację są różne atrofie, czyli zaniki, także masy mięśniowej. Lekarstwem na tę przypadłość są m. in. sterydy. Wiedzę o sterydach, będącą dorobkiem nauki, często wykorzystują ludzie sportu, by skrócić sobie drogę do sukcesu. Czy można za to obwiniać naukę? Chodzi o działania świadome, celowe. Chodzi o setki lekarzy, fizjologów na całym świecie, którzy trudzą się nad nowymi preparatami. Te preparaty nie mają leczyć. One mają dopingować.
to media doprowadziły do tego, że sport stał się tak popularny. Im większa popularność, tym większe pieniądze. Deprawacja sportu ma kilka przyczyn, tych subiektywnych i tych obiektywnych. EPO, hormon wzrostu, środki psychotropowe to jedno, a rozwój technologii, teorii treningu, wiedzy o reakcjach człowieka na trening - to zupełnie coś innego. Związek nauki ze sportem przyniósł niewątpliwy postęp w wielu dziedzinach. Doping to występek przeciw regułom, które tworzą rzeczywistość sportu. Chciałbym, aby dopingu nie było. Ale on jest i jest składnikiem rzeczywistości sportu. A celem nauki jest badanie rzeczywistości.
|
List z Paryża Gdy dwa plemiona żyją pod jednym dachem przez tysiąc lat, codzienność nie składa się wyłącznie z aktów braterskiej miłości
Z pamięcią o dziesięciu sprawiedliwych
ANTONI GRYZIK
Jestem Francuzem pochodzenia polskiego. Choć w swoim czasie pozbawiono mnie obywatelstwa polskiego, zawsze czułem się kulturowo zakorzeniony w kraju moich przodków - niektórzy z nich czasem nosili myckę.
Na duszy mi lżej, że się zbrodnię potępia i nareszcie prawdę mówi o ludzkim cierpieniu. Ale jako specjalista od problematyki komunikacji widzę może jaśniej niż inni sens manipulacji, w której skład wchodzi przypomnienie sprawy Jedwabnego. Myślę o Normanie Finkelsteinie i jego książce "Przedsiębiorstwo Holokaust". Tak grubymi (nie jedwabnymi) nićmi szyte są niektóre argumenty wymieniane w dyskusji. Jak byśmy nagle powrócili, przeniesieni jakimś wehikułem czasu do dwudziestolecia międzywojennego i do seansów w kawiarni "Ziemiańska" pomiędzy Tuwimem a Nowaczyńskim. Widziane z Francji, wszystko to wydaje się egzotyczne. Czytam wypowiedzi nieocenzurowane w dzienniku waszego konkurenta "Gazety", w którym coraz bardziej daje się odczuć rosnącą falę antysemityzmu. Wiem, że większość tych, co dzisiaj psioczą na Żydów, najczęściej nie są autentycznymi antysemitami. Ale boję się, że jeśli źle pokieruje się dyskusją o Jedwabnem, to mogą nimi zostać naprawdę. Reagują oni jak stereotyp Polaka w kawale z książki dowcipów żydowskich "Przy szabasowych świecach" zatytułowanym "O polskim antysemityzmie". Przypomnę go: Polak stwierdza, że Żydów jako takich nie znosi, z wyjątkiem - i tu wymienia listę swoich znajomych Żydów, opisując ich w superlatywach. Żyd na to mu odpowiada, oczerniając indywidualnie wszystkich tych, których wymienił jako oszustów, złodziei itp. konkludując, że poza tym nie pozwoli oczerniać narodu żydowskiego tak w ogóle.
Nie chciałbym, aby pomyślano, że źle oceniam przygotowanie merytoryczne redaktorów prowadzących dyskusję ("Jedwabne, 10 lipca 1941 - zbrodnia i pamięć", "Rz" 53, 3 - 4.03.2001 r.). Ale ze zdumieniem zauważyłem, że gdy zaczęto poruszać dogłębnie problematykę współżycia Żydów z resztą społeczeństwa polskiego, wszystko się nagle usztywniło i zatriumfowała niewiedza i wzajemna nietolerancja. W formie eleganckiej, na płaszczyźnie intelektualnego konwenansu, zaczęto niemalże "rzucać mięsem". Jedni krzyczą, że wszystko to, co się zarzuca Żydom to kłamstwo i skandal, że Żydzi nigdy niczego złego nie zrobili Polakom, a jakby nawet, to należy to zrozumieć, tak bardzo zawsze Polak pogardzał Żydem, a drudzy na to, że wręcz przeciwnie, że Polak jako taki jest dobry i szlachetny, tylko czasem szumowina itd., że z drugiej strony Żydzi powinni też zdać sobie sprawę, iż nie są niewiniątkami. I poszły konie po betonie! Powróciła obustronna paranoja. Po co nam to wszystko dziś, w 2001 roku?
Ileż ja tu, w Paryżu, takich dyskusji się nasłuchałem... W 1982 roku zorganizowałem spotkanie mające na celu pojednanie pod hasłem "Pamięć żydowska a solidarność". Niestety, wszystko się skończyło na pyskówce. Nawet biednemu Brandysowi dostało się od antysemitów, gdy próbował bronić dobrego imienia Polaków. A przecież istnieje literatura, łatwo dostępna, która w sposób czytelny mogłaby uzmysłowić obecnemu pokoleniu głęboki sens historyczny konfrontacji polsko-żydowskiej. Przeczytajmy raz jeszcze na przykład "Mój wiek" Wata. Wiele lat temu napisałem tekst do dziennika "Liberation", aby spróbować uspokoić dyskusję o polskim antysemityzmie. Powiedziałem tam zdanie, które chciałbym, aby ktoś kiedyś powiedział spokojnie nad Wisłą: "Gdy dwa plemiona żyją pod jednym dachem przez tysiąc lat, codzienność nie składa się wyłącznie z aktów braterskiej miłości. Konflikty, nienawiść i zbrodnie musiały być również na porządku dziennym".
Broniąc imienia Polaków dorzuciłem, że wydaje mi się karykaturalne, gdy ktoś sobie wyobraża, iż winna jest zawsze jedna strona. Przeszłość jest bardzo ważna. Ale teraźniejszość i przyszłość niosą w sobie inne wyzwania niż wieczne przeżywanie dawnych krzywd. Było, jak było. Dziś trzeba raz zwyczajnie powiedzieć, że w sytuacji porozbiorowej ludność polskojęzyczna, zraniona w swej tożsamości instynktownie reagowała wrogością wobec ludności, która w swej masie odmawiała asymilacji kulturowej, a często wręcz asymilowała się poprzez pryzmat kultury okupanta. Kapuściński napisał w tym kontekście świetny artykuł na temat mechanizmów ludobójstwa w dzienniku "Le Monde des Debats".
Klimat, jaki się tworzy obecnie w Polsce w wyniku dyskusji o Jedwabnem, martwi mnie coraz bardzie,j bo mam jeszcze w Polsce rodzinę. Moi bliscy mówią mi, że coś niedobrego zaczyna się dziać, coś wisi w powietrzu. Może my już tak (kwestia obciążenia genetycznego) jesteśmy wszyscy przeczuleni; może reagujemy jak spłoszone ptaki.
Stańmy sobie raz porządnie twarzą w twarz, Polacy wszystkich odcieni, tożsamości prywatnych czy religijnych, wywalmy sobie prosto z mostu wszystko, co złe, ale na miłość boską, nie zapominajmy o tym, co było dobre. Bóg obiecał Lotowi, że uratuje Sodomę i Gomorę, jak się tam znajdzie dziesięciu sprawiedliwych mężów. Czy nie mamy w stosunkach polsko-żydowskich po obu stronach dziesięciu sprawiedliwych, których pamięć by nam pomogła budować wspólnie w trzecim tysiącleciu naszą wspólną Sodomę i Gomorę - Polskę?
Pamiętajmy o Róży Luksemburg, co chciała wymazać Polskę z mapy Europy, ale nie zapominajmy jednocześnie pejsatego chasyda z obrazu Grottgera. Pamiętajmy o tych młodych Żydach, co zbałamuceni komunistyczną propagandą przyłączyli się do wojsk sowieckiej Rosji w 1920 roku. Ale pamiętajmy także o setkach chłopców z galicyjskich szetteli, co na ochotnika zaciągnęli się do Pierwszej Brygady w 1916 roku. Poznałem tu, we Francji jednego z nich, stuletniego dziś doktora Maurycego Wajdenfelda, przyjaciela i tłumacza Korczaka. Z dumą pokazywał mi Virtuti Militari za udział w wyprawie kijowskiej i list pochwalny marszałka. Pamiętajmy o tych, co kolaborowali z sowieckim okupantem w 1939 roku, ale nie zapominajmy o tysiącach tych, co męczeństwem lub śmiercią w łagrze przypłacili chęć przyłączenia się do polskiej armii na emigracji, jak Herling-Grudziński. Pamiętajmy o Menachemie Beginie, który zdezerterował z Pierwszego Korpusu, ale uklęknijmy przed mogiłami z gwiazdą Dawida na cmentarzu pod Monte Cassino.
A w Jedwabnem, płacząc nad męczeństwem okrutnie zamordowanych, wdzięczną myśl kieruję do tych, co z narażeniem życia uratowali kilka ludzkich istot, późniejszych świadków, bez zeznań których pies z kulawą nogą nigdy by się nie dowiedział o prawdzie. Próbuję sobie wyobrazić, jak ciężko musiało im być po wojnie, patrząc codziennie w oczy sąsiadom, którzy z pewnością gdzieś tam mieli do nich żal o to, że nie zrobili tak jak większość mieszkańców. Bohaterom zawsze było trudno, gdy ucichło echo armat.
A może byśmy im dzisiaj pomnik postawili? Dlaczego tylko w Izraelu jest miejsce pamięci poświęcone Sprawiedliwym? Dlaczego nigdy nie pomyśleliśmy o czymś podobnym w Polsce, zamiast czekać, aż w obcym kraju obcy naród ich osądzi i wyróżni? Czy nas wszystkich, zjednoczonych nareszcie ponad podziałami religijnymi, nie stać na podobny gest, by w ten sposób zainaugurować nowe tysiąclecie?
Autor jest profesorem w Ecole Superieure de la Realisation Audiovisuelle.
|
Na duszy mi lżej, że się zbrodnię potępia i nareszcie prawdę mówi o ludzkim cierpieniu. Ale widzę może jaśniej niż inni sens manipulacji, w której skład wchodzi przypomnienie sprawy Jedwabnego. gdy zaczęto poruszać dogłębnie problematykę współżycia Żydów z resztą społeczeństwa polskiego, wszystko się nagle usztywniło i zatriumfowała niewiedza i wzajemna nietolerancja.
|
WILNO
Litewska prokuratura żąda ukarania polskich samorządowców za dążenia autonomiczne w latach 1990 - 91
Prawo czy polityka
Oskarżeni Polacy (od lewej): Jan Kucewicz, Jan Jurołajc, Alfred Aluk.
JAKUB OSTAŁOWSKI
ANDRZEJ KACZYŃSKI
z Wilna
Oczekiwany w piątek w Wilnie wyrok w procesie czterech Polaków i jednego Łotysza, byłych radnych samorządu rejonu solecznickiego na Wileńszczyźnie, nie zapadł. Sąd Apelacyjny odroczył rozprawę do 13 sierpnia z powodu nieobecności oskarżycieli posiłkowych, działaczy nacjonalistycznej litewskiej organizacji Vilnija, którzy byli w gmachu sądu, ale - być może na widok obserwatorów z Polski - nie stawili się na sali.
Vilniję mieli reprezentować Kazimieras Garszva i Jozuas Stankunas. Organizacja ta głosi, że wśród rdzennej ludności Wileńszczyzny właściwie nie ma Polaków, a ci, którzy się za nich podają, są spolszczonymi, wskutek wielowiekowej "okupacji" Litwy przez Polskę, Litwinami. Na ich określenie używają pogardliwego "-icze", od polskiej końcówki, jakoby sztucznie "przylepionej" do litewskich nazwisk. Poglądowi nie nowemu, bo dziewiętnastowiecznemu, z okresu budzenia się nowożytnej litewskiej świadomości narodowej, współcześnie nadał pseudonaukową oprawę lider Vilniji, językoznawca, Garszva.
Nacjonalizm tej organizacji ma ostrze wyłącznie antypolskie; nie dostrzega ona żadnych innych niebezpieczeństw dla tożsamości narodowej Litwinów, jak tylko ze strony Polski i Polaków. Vilnija wielokrotnie pikietowała ambasadę RP w Wilnie i demonstrowała przeciwko aspiracjom Polaków z Wileńszczyzny. Wbrew konwencjom międzynarodowym oraz stanowisku władz i głównych sił politycznych Litwy Vilnija uważa, że warunkiem pełnego uznania praw obywatelskich Polaków na Litwie jest ich pełna asymilacja.
Deklaracje i praktyka
Litewscy partnerzy w dialogu z Polską bagatelizują zwykle działalność Vilniji jako marginesową. Dopuszczenie jednak jej przedstawicieli jako oskarżycieli posiłkowych oraz waga, jaką Sąd Apelacyjny przywiązał do ich nieobecności (a właściwie rejterady), powodują, że proces ten zasługuje na baczną obserwację. Sąd odrzucił wszystkie wnioski oskarżonych i ich adwokatów, jak np. skargę na prokuratora, którego opinie - nieprzychylne dla podsądnych oraz ignorujące fakt, że sąd pierwszej instancji oddalił główny zarzut - publikowała litewska prasa.
Na rozprawę jako obserwatorzy przyjechali senatorowie Anna Bogucka-Skowrońska (UW) i Stanisław Marczuk (AWS), którzy udzielają się w komisji polonijnej Senatu i w Polsko-Litewskim Zgromadzeniu Parlamentarnym, oraz prezes Stowarzyszenia "Wspólnota Polska" prof. Andrzej Stelmachowski.
- Zarzuty stawiane oskarżonym dotyczą ich działalności politycznej i proces nabrał charakteru politycznego. Organ wymiaru sprawiedliwości, jakim jest prokuratura, realizuje politykę państwa. Litewska Prokuratura Generalna żąda bardzo wysokich kar dla oskarżonych Polaków, którzy byli wybrani do samorządu rejonu o największym na Litwie procencie ludności polskiej, i - lepiej czy gorzej, co trudno ocenić, bo działo się to w okresie zamętu związanego z rozpadem ZSRR - wyrażali aspiracje i lęki swoich wyborców. Chcemy więc skonfrontować deklaracje władz Litwy, dotyczące stosunku państwa do polskiej mniejszości narodowej, z praktyką - tak wyjaśniła "Rz" powody swego przyjazdu senator Bogucka-Skowrońska.
Prośba o autonomię
Rozprawa toczy się przeciwko pięciu byłym (w latach 1990-91) działaczom samorządu rejonowego w Solecznikach. Główny zarzut dotyczył próby utworzenia w rejonie - w 80 procentach zamieszkanym przez Polaków - autonomii. Postulat taki pojawił się w środowiskach polskich na początku roku 1989, czyli przed proklamowaniem niepodległości Litwy. Prawo ZSRR dopuszczało tworzenie autonomicznych obszarów, a inicjatywa działaczy polskich była odpowiedzią na postanowienie prezydium Rady Najwyższej Litwy o przejściu w ciągu dwóch lat na język litewski, jako państwowy, do czego zwarte skupiska ludności polskiej nie były przygotowane. (Podobne projekty ruchów narodowych na Białorusi, Ukrainie, także na Łotwie, wzbudziły tam niepokój i w następstwie odepchnęły od nich znaczną część innojęzycznych wyborców.)
Działacze polscy powołali Radę Koordynacyjną do utworzenia Polskiego Obwodu Autonomicznego; jedni uważali, że w składzie Litwy, inni - że w składzie ZSRR. Rada rejonu solecznickiego (ale poprzedniej kadencji, niż ta, do której wchodzili oskarżeni) uchwaliła prośbę do Rady Najwyższej Litwy (ciągle jeszcze radzieckiej) o przyznaniu rejonowi takiego statusu. Zarzut przeciwko oskarżonym dotyczy postawienia wniosku w radzie solecznickiej następnej kadencji o ponowne przyjęcie takiej uchwały - już po proklamacji niepodległości, ale przed uchwaleniem prowizorium konstytucyjnego i kodeksu karnego. Akt oskarżenia stawia także zarzuty mniejszego kalibru, m.in. o popieranie poboru do armii ZSRR, o przekazaniu budynku gminnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego.
Sąd rejonowy, po wielokrotnym odsyłaniu akt prokuraturze do uzupełnienia, w procesie wznowionym w czasie kampanii przed wyborami prezydenckimi na Litwie, na początku kwietnia wydał wyrok: oddalił oskarżenie główne, a za pozostałe skazał Leona Jankielewicza na dwa lata, a Alfreda Aluka, Jana Jurołajcia, Jana Kucewicza oraz Łotysza Karla Bilansa na 6 do 14 miesięcy w "kolonii robót poprawczych zaostrzonego reżimu". Od wyroku odwołali się skazani, a także prokurator, który zażądał wyroków od 6 do 7,5 roku.
Zemsta czy próba zastraszenia
Mimo oddalenia głównego oskarżenia w prasie litewskiej skazanych nazywa się uporczywie "autonomistami". W piątek na rozprawie pojawili się m.in. ówcześni deputowani do Rady Najwyższej Litwy, Walentyna Subocz i Stanisław Pieszko. Tłumaczyli ówczesne postępowanie działaczy polskich stanem faktycznej dwuwładzy, podwójnego prawa, a właściwie nieistnienia prawa (najwyżej prowizorium) niepodległej Litwy. Przypomnieli, że m.in. ówczesny szef Sajudisu i przewodniczący Rady Najwyższej, a obecnie marszałek Sejmu Litwy - Vytautas Landsbergis - zapowiadał wtedy na spotkaniach z ludnością polską przychylne rozpatrzenie postulatu autonomii. Frakcja polska w Radzie Najwyższej podzieliła się wprawdzie w głosowaniu nad deklaracją niepodległości (3 głosy "za", 6 wstrzymujących się), ale już podczas zbrojnej interwencji radzieckiej na początku 1991 roku jednomyślnie opowiedziała się za niepodległością Litwy.
Na zaproszenie posła Akcji Wyborczej Polaków na Litwie Jana Sienkiewicza parlamentarzyści polscy i prezes "Wspólnoty Polskiej" wystąpili wraz z nim w gmachu Sejmu litewskiego na konferencji prasowej.
Sienkiewicz stwierdził, że wobec oskarżonych zastosowano działanie prawa wstecz, a prawdziwą intencją procesu jest wywarcie zniechęcającej presji na społeczność polską. - Na Litwie - dodał - nie ma ustawy lustracyjnej ani dekomunizacyjnej, panuje wręcz niechęć do przejrzystego prawnego działania.
Profesor Andrzej Stelmachowski zwrócił uwagę, że oskarżeni nie działali tajnie ani przemocą, lecz jawnie, w ramach demokratycznych (czy wówczas jeszcze parademokratycznych) organów i procedur, i że skazywanie ich za sformułowanie projektu uchwały rady samorządowej jest absurdalne. Senator Marczuk podniósł, że ponieważ działania oskarżonych nie miały praktycznych skutków, to ściga się ich za poglądy polityczne. Senator Bogucka-Skowrońska pytała, jakie zagrożenie dla obecnego państwa litewskiego może stanowić działalność polityczna sprzed kilku lat osób, które dochowują Litwie lojalności, że - zamiast odstąpić od ścigania - żąda się tak drakońskich kar. - Proces polityczny może stworzyć w stosunkach między naszymi państwami problem polityczny - dodała.
|
wyrok w procesie czterech Polaków i jednego Łotysza, byłych radnych samorządu rejonu solecznickiego na Wileńszczyźnie, nie zapadł. Sąd Apelacyjny odroczył rozprawę z powodu nieobecności oskarżycieli posiłkowych, działaczy nacjonalistycznej litewskiej organizacji Vilnija.
Organizacja ta głosi, że wśród rdzennej ludności Wileńszczyzny nie ma Polaków.
Na rozprawę jako obserwatorzy przyjechali senatorowie Anna Bogucka-Skowrońska i Stanisław Marczuk .
Chcemy skonfrontować deklaracje władz Litwy, dotyczące stosunku państwa do polskiej mniejszości narodowej, z praktyką - wyjaśniła Bogucka-Skowrońska.
Rozprawa toczy się przeciwko byłym działaczom samorządu. Główny zarzut dotyczył próby utworzenia w rejonie autonomii. Prawo ZSRR dopuszczało tworzenie autonomicznych obszarów, a inicjatywa działaczy polskich była odpowiedzią na postanowienie prezydium Rady Najwyższej Litwy o przejściu w ciągu dwóch lat na język litewski. Akt oskarżenia stawia także zarzuty o popieranie poboru do armii ZSRR, o przekazaniu budynku gminnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego.
Sąd rejonowy oddalił oskarżenie główne, a za pozostałe skazał Leona Jankielewicza na dwa lata, a Alfreda Aluka, Jana Jurołajcia, Jana Kucewicza oraz Łotysza Karla Bilansa na 6 do 14 miesięcy w "kolonii robót poprawczych zaostrzonego reżimu". Od wyroku odwołali się skazani, a także prokurator, który zażądał wyroków od 6 do 7,5 roku.
Na zaproszenie posła Jana Sienkiewicza parlamentarzyści polscy i prezes "Wspólnoty Polskiej" wystąpili w gmachu Sejmu litewskiego na konferencji prasowej.
|
Adopcja serca
Akcja się nam spodobała, gdyż pieniądze trafiają do konkretnego dziecka - mówią państwo Zwierzchowscy, którzy pomagają małej Rwandyjce
Powrót ze świata cichej śmierci
Państwo Czerniawscy chcieli, aby chłopcy zrozumieli, że nie każdy jest szczęśliwy, i by byli wrażliwi na krzywdy innych ludzi
FOT. MICHAŁ SADOWSKI
Beata Zubowicz
Kiedy 6 kwietnia 1994 roku "nieznani sprawcy" zestrzelili samolot prezydenta Rwandy Juvenala Habyarimany, Nashimiyimana, miał może dwa lata. Niewiele starsza była Mukandayiesenga. Może bliscy Nashimiyimana byli z plemienia Hutu, a Mukandayiesengi z plemienia Tutsi? Może było odwrotnie, a może byli członkami jednego plemienia? Tak czy inaczej dzieci przeżyły masakrę, do której sygnałem stał się zamach na prezydenta.
Ludzie Hutu chwycili za maczety, młoty, dzidy oraz kije i poszli do domów Tutsi. Zabijali bezlitośnie, metodycznie. Zginęło pół miliona, milion ludzi. Po rzezi pokonani Hutu uciekli do Zairu, gdzie - jak pisze Ryszard Kapuściński w książce "Heban" - "błąkali się z miejsca na miejsce, niosąc na głowach swój nędzny dobytek". Z Rwandy uciekły dwa miliony ludzi. Po ofiarach zostały dzieci. Około pół miliona sierot. Prawie wszystkie widziały zwłoki zamordowanych, większość była świadkami zabijania ludzi, połowa - śmierci swoich rodziców. Misjonarze zbierali je potem po drogach i opustoszałych osadach i zachodzili w głowę, jak umożliwić im przeżycie.
Dać szansę
Kiedy przed rokiem Adam (11 lat), Paweł (10 lat), Marcin (8 lat) i Tomek (5 lat) Czerniawscy dowiedzieli się, że będą pomagać 5-letniej wówczas Beatrice, od razu chcieli biec do sklepu i kupić jej lalkę - koniecznie Murzynkę. Wyobrażali sobie, że jak dorosną, to będą Rwandyjczykom wysyłać samoloty pełne różnych dobrych rzeczy. Na razie raz na trzy miesiące na utrzymanie Beatrice dokładają ze swojego kieszonkowego. Zapewniają, że bez bólu. Dwaj starsi byli z mamą na filmie o Rwandzie. Jak tam jest? - No, okropnie. Ludzie żyją w biednych domach i nie mają co jeść - opowiadają.
Nie wiadomo właściwie, kto pierwszy wymyślił akcję "Adopcja serca". W ten sam sposób Anglicy pomagali hinduskim dzieciom, ale czy byli pierwsi? Nikt się nad tym nie zastanawia. Najważniejsze, że ktoś odpowiada na czyjeś wołanie o pomoc.
Magdalena Słodzinka, odpowiedzialna za "Adopcję serca" w Warszawie, tłumaczy, że celem akcji jest związanie ofiarodawcy z dzieckiem, aby miał on świadomość, komu pomaga. Osamotnione dziecko natomiast powinno wiedzieć, że w kraju tak dalekim, że aż niewyobrażalnym, jest ktoś, kto o nim myśli, pisze listy i że dzięki niemu nie umiera z głodu. "Adopcja serca" nie miała być jednorazowym fajerwerkiem, lecz długotrwałą i systematyczną pomocą. Opiekunowie łożą na utrzymanie dzieci - równowartość 15 dolarów miesięcznie - do momentu ukończenia przez nie 18. roku życia. W tym czasie muszą one skończyć szkołę podstawową, nauczyć się zawodu i usamodzielnić. Data po to jest określona, aby dzieci wiedziały, że pomoc dla nich kiedyś się skończy, że nie będzie trwać wiecznie. Dostają szansę, którą mogą wykorzystać.
- Akcja spodobała się nam przede wszystkim dlatego, że pieniądze trafiają do konkretnego dziecka, a nie na ogólne konto jakiejś organizacji - mówią państwo Hanna i Piotr Zwierzchowscy, którzy ponad rok temu zaczęli pomagać 10-letniej dziś Mukandayiesendze.
Nie przeraża ich, że zobowiązanie, jakiego się podjęli, będzie trwało wiele lat. - Na tym polega urok pomocy - przekonuje pan Piotr. - Ma ona wartość wtedy, gdy nas do czegoś zobowiązuje. Nasze pieniądze mają Mukandzie, jak ją nazywają w skrócie, pomóc w życiu. 15 dolarów na miesiąc, które jej wysyłamy, nie jest dla nas wielkim obciążeniem. A gdyby nawet przyszedł jakiś gwałtowny regres, to najwyżej nie kupię sobie pary butów - zapowiada. Państwo Zwierzchowscy są dobrze sytuowani; on, z wykształcenia architekt, prowadzi studium rysunku i ilustracji, ona - po stomatologii, wychowuje synka.
Nie bez znaczenia było również i to, że patronat nad akcją sprawuje Kościół. - Nawet osoby niewierzące, jak ja, mogą stwierdzić, że organizacje prowadzone przez Kościół są uczciwe - przekonuje pan Piotr. Pani Jadwiga Kulik pokazuje szczegółowe rozliczenie wydatków, które dostała pod koniec roku, mimo że ani o nie nie prosiła, ani się go nie spodziewała.
Ktoś, kto myśli
Zdjęcie Nashimiyimany pani Jadwiga powiesiła na ścianie wśród fotografii swoich wnuków. Jest ich wspólnym adopcyjnym dzieckiem. Pamięta, że gdy tylko dostała list z Rwandy z jego zdjęciem, to natychmiast pobiegła do wnuków. Już przez domofon krzyczała: "mamy Olisadebe! ". - Przecież wystarczy dać mu piłkę - pokazuje fotografię. Poważne, dorosłe spojrzenie nie pasuje do skończonych ośmiu lat.
Pani Jadwiga w "adopcję" zaangażowała się emocjonalnie. Chciałaby, aby Shimi, jak go nazywa, poczuł, że ma rodzinę. Zrobiła już kilka fotomontaży, na których czarnoskóry chłopiec stoi wśród jej własnych wnuków. Wyśle je do Rwandy, gdy tylko nadarzy się sposobność. Nie jest to jednak takie proste. Trzeba czekać na pocztę misyjną. Pani Jadwiga nie może się doczekać wiadomości od chłopca.
Od siedmiu lat żyje samotnie. Choć jest rencistką, wciąż pracuje jako asystentka stomatologiczna. - Nie mam domu ani samochodu, każdy mebel jest z innej parafii, ale tym, co mam, mogę się jeszcze z kimś podzielić - rozgląda się po skromnej, wynajętej kawalerce.
Hanna Zwierzchowska do akcji podchodzi bardziej pragmatycznie. - Trudno powiedzieć, że jesteśmy dla niej rodzicami, bo rodzicielstwo to coś więcej. Nie traktujemy tego jako adopcji w ścisłym znaczeniu tego słowa - mówi. Dla tych dzieci ważniejsze jest chyba to, że mają kogoś, kto o nich myśli, że dostają listy, którymi mogą się pochwalić innym dzieciom. Państwo Zwierzchowscy chcieli początkowo pomagać młodszemu dziecku - miało być w wieku zbliżonym do wieku ich rocznego Jasia - ale gdy się decydowali na udział w "Adopcji serca", nie było takich maluchów.
Stopień do nieba
Gdy państwo Czerniawscy postanowili włączyć się do akcji, oprócz pobudek altruistycznych, myśleli również o wychowaniu swoich synów. Chcieli, aby chłopcy zrozumieli, że nie każdy jest szczęśliwy, i by byli wrażliwi na krzywdy innych ludzi. Im samym powodzi się dobrze. Pan Jan jest finansistą, pracuje w firmie biegłych rewidentów. Jego żona, Lucyna, zajmuje się domem.
O wychowaniu sześciorga wnuków myślała również pani Kulik. To ona zdecydowała, że "biorą" małego Rwandyjczyka. Wnuki na początku traktowały to jak zabawę. Potem jednak bardzo się zaangażowały. Pani Jadwiga jest przekonana, że znalazła właściwy sposób, by dzieci nie wyrosły na egoistów.
Gdy usiłuje propagować akcję wśród znajomych, słyszy jednak zniecierpliwienie w ich głosach, że przecież u nas też jest biednie. A czy konanie z głodu da się z czymś porównać?
- My nie poprawiamy bytu tego dziecka. My ratujemy mu życie - tłumaczy również pani Zwierzchowska. Rwanda to kraj wdów i sierot. Dziewczynki zagrożone są prostytucją, chłopcy - wcieleniem do którejś ze zbrojnych band, a dzięki pomocy dostają szansę na powrót do normalnego świata. - W Polsce - dodaje pan Piotr - ludzie żyją w tak dobrych warunkach, że nie zdają sobie nawet sprawy, iż istnieje inny świat - świat cichej śmierci, gdzie codziennie z głodu umiera 20 tysięcy dzieci i gdzie jeden posiłek dziennie jest niemal luksusem.
Państwu Zwierzchowskim akcja daje poczucie spełnienia. Poważnie zastanawiają się, czy pomocą nie objąć kolejnego dziecka. - Skoro rozumiemy, że jest to potrzebne, to dlaczego nie pójść dalej - mówi pan Piotr. - Może - dodaje jego żona - w tym dalekim kraju będzie ktoś, kto o nas dobrze pomyśli.
Pan Jan Czerniawski przypomina sobie, że kiedy był chłopcem, w szkole zbierali pieniądze na misje. Każda złotówka to był jeden stopień wyżej na drabince do nieba. - Może jest to jakieś uspokojenie sumienia - zastanawia się. Czasem myśli, że w życiu powinno się dać z siebie coś więcej. Nie pojedzie jednak do Afryki, gdyż nie jest ani lekarzem, ani misjonarzem. Może więc przynajmniej z oddali 7 tysięcy kilometrów minimalnie przyczyni się do poprawy bytu jednej małej dziewczynki.
Pallotyński Sekretariat Misyjny Adpocja Serca zwraca się z prośbą o ufundowanie stypendiów dla 21 uczniów szkoły średniej z parafii Kinoni w Rwandzie. Wysokość stypendium wynosi 21 dolarów na miesiąc. Czas nauki to 4-5 lat. Obecnie "Adopcją serca" objętych jest 911 dzieci. Uczą się one w szkole podstawowej lub zawodowej. Comiesięczna pomoc dla nich wynosi 15 dolarów.
Jeśli ktoś z Państwa chciałby odpowiedzieć na apel, może się zwrócić po szczegółowe informacje do pani Magdaleny Słodzinki, tel. 0-22 756-58-50, lub pod adres Pallotyński Sekretariat Misyjny Adopcja Serca, ul. Skaryszewska 12, 03-802 Warszawa.
|
Może bliscy Nashimiyimana byli z plemienia Hutu, a Mukandayiesengi z plemienia Tutsi? może byli członkami jednego plemienia? Tak czy inaczej dzieci przeżyły masakrę, do której sygnałem stał się zamach na prezydenta.
Ludzie Hutu chwycili za maczety i poszli do domów Tutsi. Zabijali bezlitośnie. Zginęło pół miliona, milion ludzi. Z Rwandy uciekły dwa miliony ludzi. Po ofiarach zostały dzieci. Około pół miliona sierot.
Magdalena Słodzinka, odpowiedzialna za "Adopcję serca" w Warszawie, tłumaczy, że celem akcji jest związanie ofiarodawcy z dzieckiem, aby miał on świadomość, komu pomaga. Osamotnione dziecko natomiast powinno wiedzieć, że w kraju dalekim jest ktoś, kto o nim myśli, pisze listy i że dzięki niemu nie umiera z głodu. Opiekunowie łożą na utrzymanie dzieci - równowartość 15 dolarów miesięcznie - do momentu ukończenia przez nie 18. roku życia. W tym czasie muszą one skończyć szkołę podstawową, nauczyć się zawodu i usamodzielnić.
- Akcja spodobała się nam dlatego, że pieniądze trafiają do konkretnego dziecka, a nie na konto jakiejś organizacji - mówią państwo Hanna i Piotr Zwierzchowscy, którzy zaczęli pomagać 10-letniej dziś Mukandayiesendze.
Nie bez znaczenia było, że patronat nad akcją sprawuje Kościół.
Pani Jadwiga w "adopcję" zaangażowała się emocjonalnie. Chciałaby, aby Shimi poczuł, że ma rodzinę.
Od siedmiu lat żyje samotnie. jest rencistką.
Gdy państwo Czerniawscy postanowili włączyć się do akcji, oprócz pobudek altruistycznych, myśleli również o wychowaniu swoich synów. Chcieli, aby chłopcy zrozumieli, że nie każdy jest szczęśliwy, i by byli wrażliwi na krzywdy innych ludzi.
- My nie poprawiamy bytu tego dziecka. My ratujemy mu życie - tłumaczy również pani Zwierzchowska.
Państwu Zwierzchowskim akcja daje poczucie spełnienia.
- Może jest to jakieś uspokojenie sumienia - zastanawia się.
|
ROZMOWA
Zbigniew Kaczmarek, mistrz olimpijski z Montrealu w podnoszeniu ciężarów, któremu odebrano medal za doping
Pomost w garażu
Jak wspomina pan swoje starty olimpijskie?
ZBIGNIEW KACZMAREK: Byłem na trzech olimpiadach. Debiutowałem w 1972 roku w Monachium, od razu stając na podium. Byłem solidnie przygotowany. Najładniejszą olimpiadę przeżyłem cztery lata później w Montrealu.
Czy pan żartuje?
Najpierw było miło. Kiedy dowiedziałem się, że mój start wyznaczono na 21 lipca, odczułem dodatkowe emocje. Tego dnia obchodziłem bowiem 30. urodziny. Uznałem to za dobrą wróżbę. Tak mnie to zmobilizowało, że w rwaniu ustanowiłem rekord świata wynikiem 139,5 kilogramów. W efekcie wygrałem. Ponieważ konkurs zakończył się późnym wieczorem, dekoracja odbyła się dopiero następnego dnia. Do dziś pamiętam, jak słuchałem Mazurka Dąbrowskiego ze złotym medalem na szyi.
Kiedy zabrano panu ten medal?
Najpierw było świętowanie i to dość długie. Jeszcze w wiosce olimpijskiej złoci medaliści otrzymywali telegramy z gratulacjami podpisanymi przez przewodniczącego Rady Państwa, Henryka Jabłońskiego. Już w kraju, na specjalnym spotkaniu, odznaczenia w klapy marynarek rodem z Bytomia wpinał nam premier Piotr Jaroszewicz, a pierwszy sekretarz KC PZPR, Edward Gierek, chętnie się z olimpijczykami fotografował i wzniósł radzieckim szampanem toast za naszą pomyślność. W nagrodę za sukcesy władający wówczas na Górnym Śląsku sekretarz partii Zdzisław Grudzień obiecał talon na małego fiata. Słowa nie dotrzymał. Tymczasem jesienią pod adresem Polskiego Komitetu Olimpijskiego nadeszło oficjalne pismo od Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. Z żalem informowano o pozytywnym rezultacie mego testu dopingowego, przeprowadzonego zaraz po konkursie w Montrealu. Unieważniono mój występ, żądając zwrotu medalu.
Oddał pan?
Początkowo nie chciałem, lecz nie miałem wyjścia. Dowiedziałem się o tym podczas obozu wypoczynkowego na czarnomorskim wybrzeżu w Bułgarii. Podtrzymywali mnie na duchu koledzy. Trener Klemens Roguski swoimi kanałami próbował dowiedzieć się czegoś konkretniejszego, ale wskórać wiele nie mógł. Lekarz kadry, Michał Firsowicz, nabrał wody w usta. Odwieczny prezes Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów, Janusz Przedpełski, też sugerował milczenie. Chciałem się bronić, ale nie wiedziałem jak. Na nic zdały się starania, by przebadano mnie ponownie. Dano mi wybór: zwracam medal i dostaję półroczną dyskwalifikację, bez odebrania stypendium i z możliwością treningów, albo zdobycz zostaje mi odebrana, a ja tracę miejsce w drużynie narodowej oraz klubie i wracam do wyuczonego fachu górnika. Tylko pierwsze rozwiązanie dawało możliwość powrotu na pomost, więc długo się nie namyślałem. Po karencji wystartowałem w kolejnych mistrzostwach Europy i świata w Stuttgarcie, zdobywając srebrny i brązowy medal. Medalistów testowano na doping, ale byłem czysty jak łza.
Czuje się pan zawiedziony?
Na pewno. Zabrano mi najcenniejsze trofeum sportowe, nie przedstawiając konkretnych zarzutów. I nie wysłuchując moich racji. Ale nie lamentuję. Nie jestem w tym względzie wyjątkiem. Wielu sportowcom wyrządzono większą krzywdę.
Nie zamierza pan walczyć o zwrot olimpijskiego złota?
Nie chcę jeszcze raz przez to wszystko przechodzić. Po co mam się denerwować?
Czy dyskwalifikacja dopingowa nie zraziła pana do podnoszenia ciężarów?
Jestem fanatykiem swojej dyscypliny. Jeszcze cztery lata temu startowałem w zawodach Bundesligi.
Dla pieniędzy czy przyjemności?
To nie były wielkie kwoty. Jakieś 500 marek. Wystarczało na pokrycie kosztów podróży. Dźwiganie wciąż sprawia mi frajdę. Auto moknie pod chmurką, gdyż w garażu kazałem zamontować minipomost. Zamiast opon trzymam w nim "fajery". Po kilku latach przerwy, spowodowanej operacją, bez przygotowania wyrwałem 90 kilogramów i podrzuciłem 120. Chciałbym wystartować w mistrzostwach weteranów, jeśli odbędą się gdzieś blisko. W Niemczech jest trudno o sponsora.
W Niemczech też pan miał dopingową wpadkę.
Tym razem sam byłem sobie winny. Wspomagałem się medykamentami bez konsultacji z lekarzem. Jedno z lekarstw zawierało niedozwolony środek. Nie znałem jeszcze biegle języka niemieckiego i czytając skład tabletek, o tym nie wiedziałem. Dlatego test dał wynik pozytywny. Sędziowie zwrócili jednakże uwagę, że sam postanowiłem po zawodach dać się przebadać, co dowodziło, że doping przyjąłem nieświadomie. Dodam, że był to mój debiut ciężarowy w Niemczech.
Wracając do pana olimpijskich startów, w Moskwie nie było medalu.
To był jeden z lepszych występów w mojej karierze, ale nigdy nie miałem tak silnej konkurencji. Bardzo chciałem ponownie stanąć na olimpijskim "pudle" i udowodnić, że potrafię się tam dostać w sposób uczciwy. Niestety, skończyło się na 6. pozycji. Nie kryłem rozczarowania, w dodatku słyszałem komentarze, że Kaczmarek może zdobyć medal jedynie "na koksie".
A pan jak ocenia swój moskiewski start?
Z perspektywy lat z szóstego miejsca jestem zadowolony. 317 kilogramów dawałoby mi medal jeszcze na kolejnej olimpiadzie w Los Angeles. W Moskwie padły rekordowe rezultaty. Na pytanie, czy zostały one uzyskane uczciwie, odpowiadam: nie wiem. Nigdy nie poznamy prawdy w tej kwestii. Niemniej dziwna wydaje się lawina rekordów na olimpijskim pomoście w stolicy ZSRR.
Zaraz potem zakończył pan karierę.
Miałem już 34 lata i zaczynało brakować motywacji. Szczyt możliwości na pewno miałem już za sobą. Wydawało mi się, że pora kończyć z dźwiganiem, tym bardziej iż czułem ciężary w kościach. Dziś mogę śmiało powiedzieć, że mogłem jeszcze kilka sezonów walczyć na pomoście. A może stanąłbym na podium podczas igrzysk w Los Angeles?
W roku 1981 wyjechał pan na stałe do RFN. Dlaczego?
Nie bardzo wiedziałem, co dalej robić. Trener Roguski miał mi pomóc w wyjeździe zagranicznym, gdzie miałbym pomagać w szkoleniu sztangistów, ale nic z tego nie wyszło. Jako górnik w kopalni "Siemianowice" nie miałem prawa narzekać na zarobki. Tyle że w tym czasie w polskich sklepach bez kolejki można było kupić chyba jedynie ocet. Ale ekonomia nie była decydująca. W Polsce jak ogon ciągnęła się za mną przeszłość. Dostawałem listy dotyczące dopingowej wpadki. Zdarzało się, że pytali mnie o to napotkani na ulicy przypadkowi kibice. To było bardzo uciążliwe psychicznie. Ile razy miałem mówić: jestem niewinny, to była pomyłka. W RFN stałem się postacią anonimową i odzyskałem spokój. Zresztą wyjazdy sportowców zauważano, bo byli znani. A wyjeżdżała przecież w tym czasie cała masa Polaków. I nie tylko do Niemiec, lecz przede wszystkim do Stanów Zjednoczonych, Kanady, Australii. Jeżeli ktoś decydował się pozostać w RFN, traktowano go podejrzliwie, nie bacząc, że tam ma rodzinę. W przypadku Ślązaków było to na porządku dziennym.
Kupił pan bilet w jedną stronę?
Nie. Sądziłem, że dwa, trzy lata posiedzę, zarobię i wrócę. Ale tymczasem wybuchł stan wojenny. W niemieckiej telewizji zobaczyłem na polskich ulicach czołgi i patrole żołnierzy. Pojawiły się informacje o ofiarach śmiertelnych. Zamiast myśleć o powrocie, coraz głębiej zapuszczałem korzenie. Wolna Europa podała nawet, że poprosiłem o azyl, co nie było prawdą.
Co pan robi w Niemczech?
Pracuję w fabryce Volkswagena. Mieszkam w mieście Kassel w Hesji. Polskę odwiedzam coraz częściej. Zawsze wpadam do Tarnowskich Gór, gdzie odwiedzam rodziców, klub i stare kąty.
Lato spędza pan nad Bałtykiem.
Tak jak dawniej. Staram się spędzać urlop w mniejszych miejscowościach, gdzie nie ma tłoku na plaży. Moje ostatnie wakacyjne hobby to łowiectwo, którym "zainfekował" mnie zaprzyjaźniony strzelec, srebrny medalista olimpijski z Montrealu, Wiesiek Gawlikowski. Najchętniej polujemy na Pomorzu, w okolicach Tuczna.
Nie myślał pan o trenerce?
To nie dla mnie. Ja sobie lubię wypić piwko, zapalić papierosa. Nie mógłbym tego robić jako trener.
Rozmawiał Tomasz Zbigniew Zapert
|
Zbigniew Kaczmarek, mistrz olimpijski z Montrealu w podnoszeniu ciężarów, któremu odebrano medal za dopingZBIGNIEW KACZMAREK: Byłem na trzech olimpiadach. Debiutowałem w 1972 roku w Monachium, od razu stając na podium. Najładniejszą olimpiadę przeżyłem cztery lata później w Montrealu. dowiedziałem się, że mój start wyznaczono na 21 lipca. Tego dnia obchodziłem 30. urodziny. Tak mnie to zmobilizowało, że w rwaniu ustanowiłem rekord świata wynikiem 139,5 kilogramów. wygrałem. jesienią pod adresem Polskiego Komitetu Olimpijskiego nadeszło pismo od Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. informowano o pozytywnym rezultacie mego testu dopingowego. Unieważniono mój występ, żądając zwrotu medalu.
Zabrano mi najcenniejsze trofeum sportowe, nie przedstawiając konkretnych zarzutów. I nie wysłuchując moich racji. Nie jestem w tym względzie wyjątkiem. Wielu sportowcom wyrządzono większą krzywdę.Jestem fanatykiem swojej dyscypliny. Jeszcze cztery lata temu startowałem w zawodach Bundesligi. Po kilku latach przerwy, spowodowanej operacją, bez przygotowania wyrwałem 90 kilogramów i podrzuciłem 120. Chciałbym wystartować w mistrzostwach weteranów. w Moskwie nie było medalu.
nigdy nie miałem tak silnej konkurencji. skończyło się na 6. pozycji. 317 kilogramów dawałoby mi medal jeszcze na olimpiadzie w Los Angeles. W Moskwie padły rekordowe rezultaty. czy zostały one uzyskane uczciwie, nie wiem.Miałem 34 lata. Szczyt możliwości miałem za sobą. mogłem jeszcze kilka sezonów walczyć na pomoście. Pracuję w fabryce Volkswagena. Mieszkam w Kassel. Polskę odwiedzam coraz częściej.Nie myślał pan o trenerce?
To nie dla mnie.
|
ROZMOWA
Viswanathan Anand, arcymistrz szachowy, drugi na liście rankingowej FIDE
Tygrys z Madrasu
FOT. AUTOR
Jest pan pierwszym w historii reprezentantem Azji i zarazem kraju uznawanego za ojczyznę szachów, który walczył o tytuł mistrza świata. Chyba najwyższy już czas, by wreszcie sięgnąć po szachową koronę.
Viswanathan Anand: Też tak myślę. Jednak trudno się na to specjalnie nastawiać. Kiedy FIDE podaje dokładną datę i miejsce - niedawno dowiedziałem się, że to jest czerwiec, Las Vegas - zaczynam o tym myśleć. Ciągle czekam na swoją szansę.
W jakich okolicznościach zetknął się pan z szachami?
Nauczyłem się grać od mojej mamy. Miałem wtedy 6 lat.
Dlaczego gra pan szachy?
Po prostu to lubię. Chciałbym dać panu dłuższą, bardziej wyczerpującą odpowiedź. Ale ta narzuca się natychmiast - po prostu lubię szachy.
Przez kilka lat przebywał pan z rodzicami na Filipinach...
Mój ojciec jest inżynierem specjalizującym się w kolejnictwie i pracował tam jako konsultant. To był czysty przypadek, że pojechaliśmy na Filipiny. Nie miało to nic wspólnego z szachami.
Czy rodzice panu pomagali?
Tak, bardzo. Najczęściej jest tak, że dzieciom. które grają w szachy, rodzice mówią, że najważniejsza jest nauka. Moi rodzice byli zupełnie inni. Zachęcali mnie do gry w szachy, bardzo mnie wspierali.
A nauka?
Zachęcali mnie i do nauki, i do szachów. Jeśli jednak miałem przed sobą jakiś ważny turniej, nie było problemu. Mogłem odpuścić szkołę. Rodzice byli bardzo elastyczni. Taka postawa była czymś niezwykłym, jak na Indie. Zwłaszcza w tamtych czasach, kiedy wszyscy mówili: nauka, nauka i jeszcze raz nauka.
Czy skończył pan studia?
Tak, mam dyplom. Skończyłem uniwersyteckie studia o profilu handlowym i na tym poprzestałem.
Mając 17 lat został pan mistrzem świata do lat 20. Czy to przesądziło, że został pan zawodowym szachistą?
Nie było przełomowego momentu. To stawało się stopniowo.
Szybka kariera i szybki styl gry. Mówi się, że jest pan najszybciej grającym szachistą świata. Skąd ten sposób gry?
Powodów znalazłoby się wiele, ale najprostsza jest odpowiedź, że taka jest moja natura. Taki po prostu jestem.
Szachy mają teraz dwóch mistrzów świata: Garriego Kasparowa i Anatolija Karpowa. Czy jest jakieś wyjście z tej niezdrowej sytuacji?
W mojej opinii jest tylko jeden prawdziwy mistrz - Kasparow. Karpowa za mistrza mogą uważać ludzie, którzy nie mają pojęcia o szachach.
Sprawa jest oczywista. Myślę, że Kasparow jest kimś "ponad Olimpem", osobą jakby spoza świata szachowego. Nie ma też żadnej wątpliwości, że Karpow nie jest mistrzem świata, gdyż utracił tytuł w 1985 roku i nigdy go nie odzyskał. Można zmieniać zasady w nieskończoność, ale nie zmienia to obiektywnej prawdy, że nie jest mistrzem.
Ale przecież grał pan z Karpowem w Lozannie o mistrzostwo świata.
Tak.
A mówi pan, że Karpow nie jest mistrzem.
Zgadza się.
W takim razie, gdyby go pan pokonał, pan również nie byłby mistrzem świata.
Nie. Byłbym mistrzem. Ponieważ zakwalifikowałem się do finału, wygrywając w uczciwej walce w Groningem. Natomiast jego uprawnienia do gry ze mną były nieuczciwe. Dostał się od razu do finału, ponieważ posiada duże wpływy polityczne. To nie są szachy. Możemy mówić, że Karpow jest mistrzem świata w politycznej manipulacji, ale nie możemy powiedzieć, że jest mistrzem świata w szachach. W Groningen wszystko było jasne. W Lozannie tylko jeden zawodnik grał o tytuł, nie dwóch. Jeden z graczy dostał się do finału, ponieważ potrafił manipulować działaczami FIDE. Ja dostałem się tam, wygrywając turniej, który trwał cały miesiąc. Myślę więc, że sprawa jest jasna.
Mógł pan zagrać o mistrzostwo WCC z Kasparowem. Dlaczego nie doszło do tego spotkania?
Miałem podpisany kontrakt z FIDE, który mówił, że nie powinienem grać w konkurencyjnym meczu o mistrzostwo świata. Uważałem, że byłoby to nie fair. Poza tym nie podobało mi się WCC. Podjąłem chyba trafną decyzję. Proszę zobaczyć, co się stało z WCC. Już się rozpadła. Myślę, że dobrze zrobiłem odmawiając.
Który z dotychczasowych sukcesów jest dla pana najważniejszy?
Trudno powiedzieć. Pamiętam wiele turniejów. Wymieńmy mistrzostwa świata juniorów w 1987 roku, dwa zwycięstwa w Groningen, mistrzostwa PCA, mistrzostwa świata FIDE. A oprócz tego, generalnie, moje wyniki w 1997 i 98 roku, za które otrzymałem szachowego Oscara.
W roku 1991 wygrał pan silnie obsadzony (XVIII kategoria) turniej w Reggio Emilia, jako jedyny jego uczestnik spoza Związku Radzieckiego. W pokonanym polu zostali m.in. Borys Gelfand, Garri Kasparow, Anatolij Karpow, Wasilij Iwańczuk.
No, właśnie. Zapomniałem o tej imprezie. Ten turniej z pewnością zaliczał się do najważniejszych. Były to ostatnie "mistrzostwa ZSRR".
Jak pan się wtedy czuł, grając wyłącznie przeciwko radzieckim arcymistrzom?
Było zabawnie. Chcę powiedzieć, że nigdy nie uważałem moich rywali za ludzi ZSRR. Dla mnie byli to pan Poługajewski, pan Sałow, pan Gurewicz, pan Ehlvest. Nigdy nie myślałem o nich jako o Sowietach. Dla mnie to nie jest istotne.
Mówi pan po rosyjsku?
Nie. Tylko kilka słów.
Czy nie żałuje pan życiowego wyboru? Może w innej dziedzinie, na przykład jako programista komputerowy, zrobiłby pan większą karierę? Jeden z pana najgroźniejszych rywali, Gata Kamsky, porzucił szachy na rzecz medycyny.
Nie wiem. Nie było powodu, by myśleć o innym wyborze. Przeciwnie, jestem bardzo zadowolony. Cieszę się z życia, jakie prowadzę. Nie mam takich planów, jak Gata.
Czy komputery są pomocą czy też zagrożeniem dla szachów?
Ich pojawienie się było nieuniknione. Nie można z nimi walczyć. Trzeba się z tym pogodzić. Nawet jeżeli komputery są zagrożeniem, to jakoś trzeba sobie z tym radzić. Ludzie wciąż przyzwyczajają się do nowych wynalazków. Kiedyś samochody były zagrożeniem dla koni.
Skąd ta szrama na pańskim policzku?
Od ugryzienia owada. Miałem wtedy 17 lat. Niestety, nie skorzystałem z pomocy chirurga plastycznego.
Czy uprawia pan inne sporty, kibicuje jakiejś drużynie, sportowcowi?
Kiedyś grałem w tenisa. Teraz dużo gram w ping-ponga. Lubię pływać, jeździć na rowerze.
Interesuje się pan sportem?
Tak, ale na pewno nie jestem jego fanatykiem. Oglądam futbol, ale nie mam ulubionej drużyny. Oglądam tenis, ale nikomu szczególnie nie kibicuję. Dla mnie to sposób spędzania czasu. Mieszkam w Madrycie, więc śledzę wyniki Realu, ale nie jestem jego zapalonym kibicem.
Czym interesuje się pan poza szachami?
Oglądam wiadomości. Lubię filmy, czytam magazyny. Interesują mnie bieżące wydarzenia na świecie.
Wielu szachistów ze światowej czołówki znalazło sobie ostatnio nowe ojczyzny. Nie myślał pan o zmianie obywatelstwa?
Nie. Jestem nadal obywatelem Indii i nim pozostanę. Mieszkam w Hiszpanii, dlatego że stąd wygodniej mi podróżować na turnieje, rozgrywane zwykle w Europie.
Podoba się panu przydomek "Tygrys z Madrasu"?
Tak. Tygrysy to fantastyczne zwierzaki. Nie przeszkadza mi to. Nie ma problemu.
Co sądzi pan o polskich szachistach?
Miewam kontakty z polskimi zawodnikami. Na przykład z Kuczyńskim i Gdańskim grałem na mistrzostwach świata juniorów i na turniejach w Oakham w Anglii. No i oczywiście wszyscy znają Miguela Najdorfa. Nie pamiętam, jakie było jego polskie imię...
Mieczysław.
Słyszałem też o turniejach w Polanicy.
Był pan kiedyś w Polsce?
Nigdy.
A chciałbym pan zagrać w Polanicy Zdroju?
Tak, ale w tym roku nie będzie to możliwe. Może w przyszłości...
Szachiści tworzą wielką wędrującą po świecie rodzinę. Przyjaźnią się ze sobą, ale zdarza się też, że nienawidzą. Kto jest pana przyjacielem, a kogo uważa pan za wroga?
Większość graczy z mojego pokolenia mógłbym nazwać przyjaciółmi, co nie znaczy, że nie mam przyjaciół z innych generacji. Utrzymuję dobre stosunki z Lubojeviciem, Timmanem, Anderssonem. Wrogów nie mam. Nie mieszczą się oni w mojej filozofii życia.
A kto z młodej generacji jest pana przyjacielem?
Wszyscy - Kramnik, Piket, Szirow, Swidler. Każdy z mojego pokolenia.
Ma pan rodzinę?
Tak. Jestem żonaty od dwóch i pół roku. Żona pochodzi z Madrasu. Jesteśmy bardzo szczęśliwym małżeństwem.
Jeśli będziecie mieli syna, przygotuje go pan do kariery szachisty?
Z pewnością nauczę go zasad gry. Nie będę nalegał, ale jeśli on sam zechce spróbować iść w moje ślady, pokażę mu wszystko, co wiem o szachach.
Różnie mówi się o obecnym prezesie FIDE, Kirsanie Ilumżynowie. To pozytywna czy negatywna postać ?
Wobec mnie Ilumżynow jest zawsze uprzejmy. Patrząc na to, co zrobił w Lozannie, można powiedzieć, że jest prawdziwym patronem szachów. Cóż więcej powiedzieć? Ten człowiek wyłożył prawie 5 milionów dolarów z własnej kieszeni na rozwój naszej dyscypliny i nagrody dla szachistów. Jego ideą jest włączenie szachów do programu igrzysk olimpijskich. Mogę być tylko wdzięczny.
Rozmawiał w belgradzie Marek Cegliński
Viswanathan Anand, urodzony 11 grudnia 1969 roku w Madrasie, mistrz świata juniorów do lat 20 (1987), uczestnik finałowych meczów o mistrzostwo świata PCA (z Garrim Kasparowem) i FIDE (z Anatolijem Karpowem). Aktualnie drugi w światowym rankingu FIDE - 2783 (wyprzedza go tylko Kasparow - 2812).
|
Nauczyłem się grać od mojej mamy. Miałem wtedy 6 lat. Najczęściej jest tak, że dzieciom. które grają w szachy, rodzice mówią, że najważniejsza jest nauka. Moi rodzice byli zupełnie inni. Taka postawa była czymś niezwykłym, jak na Indie. Skończyłem uniwersyteckie studia o profilu handlowym i na tym poprzestałem.
W mojej opinii jest tylko jeden prawdziwy mistrz - Kasparow. Karpowa za mistrza mogą uważać ludzie, którzy nie mają pojęcia o szachach. Możemy mówić, że Karpow jest mistrzem świata w politycznej manipulacji, ale nie możemy powiedzieć, że jest mistrzem świata w szachach. W Lozannie tylko jeden zawodnik grał o tytuł, nie dwóch. Jeden z graczy dostał się do finału, ponieważ potrafił manipulować działaczami FIDE. Ja dostałem się tam, wygrywając turniej, który trwał cały miesiąc. Myślę więc, że sprawa jest jasna.
Pamiętam wiele turniejów. Wymieńmy mistrzostwa świata juniorów w 1987 roku, dwa zwycięstwa w Groningen, mistrzostwa PCA, mistrzostwa świata FIDE. A oprócz tego, generalnie, moje wyniki w 1997 i 98 roku, za które otrzymałem szachowego Oscara.
Nawet jeżeli komputery są zagrożeniem, to jakoś trzeba sobie z tym radzić. Ludzie wciąż przyzwyczajają się do nowych wynalazków. Kiedyś samochody były zagrożeniem dla koni.
Jestem nadal obywatelem Indii i nim pozostanę. Mieszkam w Hiszpanii, dlatego że stąd wygodniej mi podróżować na turnieje, rozgrywane zwykle w Europie.
Miewam kontakty z polskimi zawodnikami. Na przykład z Kuczyńskim i Gdańskim grałem na mistrzostwach świata juniorów i na turniejach w Oakham w Anglii. No i oczywiście wszyscy znają Miguela Najdorfa.
Większość graczy z mojego pokolenia mógłbym nazwać przyjaciółmi, co nie znaczy, że nie mam przyjaciół z innych generacji. Utrzymuję dobre stosunki z Lubojeviciem, Timmanem, Anderssonem. Wrogów nie mam.
|
ROZMOWA
Urszula Korab, dyrektorka Gimnazjum i Liceum Niepublicznego nr 38 Katolickiego Stowarzyszenia Wychowawców im. św. Stanisława Kostki w Warszawie
Niemoralny nauczyciel nie wychowa moralnego ucznia
Prowadzę szkołę wyznaniową, ale wcale nie sprawdzam, czy nauczyciel jest katolikiem, czy jest religijny. Informuję tylko, że jest to szkoła katolicka i obowiązuje w niej zgodność nauczania z nauką Kościoła. FOT. PIOTR KOWALCZYK
Rz: O bulwersujących opinię publiczną zachowaniach uczniów słyszymy dość często. Porozmawiajmy jednak o nauczycielach, którzy - choć oczywiście nie dotyczy to wszystkich - udzielają korepetycji swoim uczniom lub uczniom z tej samej szkoły, biorą łapówki albo, jak w przypadku nauczycieli akademickich, piszą odpłatnie prace magisterskie. Czy tacy nauczyciele mogą dobrze wychowywać młodzież?
URSZULA KORAB: Oczywiście, nie. Chociaż może być dobrym wychowawcą człowiek, który popełniał w życiu błędy, ale zrywa z nimi radykalnie. On może nawet zrobić więcej dobrego niż ktoś, kto przez całe życie postępował zgodnie z przyjętym systemem wartości. Szkoła jest miejscem szczególnym, gdzie dotyka się tkanki najdelikatniejszej, gdzie wielu rzeczy nie można wyjaśnić słowami, a przekazuje się je sobą. Dla każdego psychologa i rodzica jest oczywiste, że oddziałujemy na dzieci przez to, kim jesteśmy, a nie co mówimy. Człowiek zawsze oddziałuje na drugiego człowieka przede wszystkim tym, co w sobie nosi. A w przypadku nauczyciela absolutnie nie da się tego uniknąć.
Czy większość nauczycieli ma choć tego świadomość?
Nie, i to jest w tej chwili najważniejszy problem szkoły. Reforma wprowadziła dobre prawo, sprawiła, że teoretycznie szkoła daje wszystko: wiedzę, umiejętności i wychowuje. Dzieci, młodzież jest taka sama jak 20, 50 lat temu, ma te same potrzeby, chociaż żyjemy w innych cywilizacyjnie czasach. Rzecz sprowadza się do nauczycieli. Niestety, w ciągu ostatnich 50 lat nie mieliśmy "narzędzia", za pomocą którego możliwe byłoby wykazanie, kto naprawdę może być nauczycielem. Zresztą celowo z niego zrezygnowano. W tej chwili tak zwane szkoły renomowane weryfikują nauczycieli wyłącznie pod względem kompetencji, przygotowania merytorycznego, liczby olimpijczyków. Nie wiedzą natomiast, jak na wstępie zweryfikować kandydata do zawodu nauczyciela. To samo dzieje się w przypadku innych zawodów - prawnika, lekarza - które również winny być powołaniem. Wyboru dokonuje się na podstawie testu, który sprawdza, czy kandydat wie, co zdarzyło się 13, 19 czy 23 grudnia któregoś roku. I to jest uważane za ważniejsze niż sprawdzenie, co on ma w środku, co nim kieruje...
Bo to jest znacznie łatwiejsze do sprawdzenia.
Oczywiście, ale jakie są tego skutki! Czy naprawdę najważniejsze jest to, żeby wtłoczyć uczniowi do głowy ileś wiedzy i ją wyegzekwować? Przecież równie ważne jest, by nauczyciel był człowiekiem, któremu na uczniu zależy. Młodzież tak wprost to definiuje: dobry nauczyciel to człowiek, któremu na nas zależy.
Ale tego na wyższych uczelniach, na kierunkach pedagogicznych przyszli nauczyciele się nie uczą?
Na to rzeczywiście nie zwraca się należytej uwagi. Są zajęcia teoretyczne na ten temat, mówi się o relacjach, o interaktywnych metodach, zdaje jakieś egzaminy, ale nie zwraca się przyszłemu nauczycielowi uwagi na to, że uczeń jest osobą, a nie jednostką. Nie będzie normalnej szkoły dopóty, dopóki nie zacznie się inaczej kształcić nauczycieli.
A w jaki sposób Pani sprawdza nauczycieli przed przyjęciem do swojej szkoły, skąd Pani wie, że są to właściwi kandydaci?
Prowadzę szkołę wyznaniową, ale wcale nie sprawdzam, czy nauczyciel jest katolikiem, czy jest religijny. Informuję tylko, że jest to szkoła katolicka i obowiązuje w niej zgodność nauczania z nauką Kościoła, przede wszystkim w kwestiach moralnych oraz że nauczyciel nie może mieć niechętnego stosunku do religijności uczniów. Nauczyciel zobowiązany jest także do uczestniczenia, chociaż niekoniecznie aktywnie, w codziennej modlitwie z uczniami oraz rekolekcjach. Następnie kandydat przeprowadza lekcję, którą obserwuję. Nie zwracam uwagi na jego przygotowanie merytoryczne, bo jego kwalifikacje znam z podania, ale na sposób kontaktowania się z uczniami. Na przykład na to, w jaki sposób reaguje on, gdy uczeń mówi dobrze. Czy na twarzy nauczyciela w sposób automatyczny pojawia się radość, czy w ten sposób daje uczniowi do zrozumienia: "cieszę się, że wiesz".
A jeżeli uczeń nie wie?
Obserwuję, jak nauczyciel zachowuje się, gdy stawia uczniowi jedynkę. Jeżeli swoją postawą nie informuje, iż stawia ją, by uczniowi pomóc, to znaczy, że on w ogóle nie powinien wchodzić do szkoły, bo wcześniej czy później stawianie jedynki stanie się dla niego narzędziem zemsty i satysfakcji: "znowu nie wiesz, mogę ci dołożyć". Nauczyciel powinien przeżywać wzloty i upadki ucznia, pokazywać mu jednocześnie, że upadek nie oznacza, iż nie można z niego się podnieść. Uczeń powinien być oceniany przede wszystkim za postęp, za to, ile zrobił. W szkole każdy stopień, czy się tego chce, czy nie, ma wymiar pedagogiczny. Jeżeli o tym się zapomina, to przestaje być ona szkołą, a zamienia w miejsce wyścigu koni, gdzie liczy się tylko skutek.
Efektem tego są napięcia i konflikty między uczniami a nauczycielami, agresja uczniów, ale i nauczycieli wobec uczniów.
W tym "przoduje" Japonia, ataków agresji uczniów jest tam więcej niż w USA. Aby temu zaradzić, wprowadzono w Japonii przedmiot "edukacja serca", chcąc w ten sposób zwrócić uwagę, że prócz rozumu, ciała, uczuć człowiek ma jeszcze duszę. Natomiast do Senatu amerykańskiego wpłynął wniosek, aby we wszystkich szkołach, wyznaniowych czy laickich, wprowadzić dekalog jako obowiązkowy system wartości.
Czy nauczyciele zatrudnieni w Pani szkole udzielają korepetycji?
Wydaje mi się, że nie, nic mi o tym nie wiadomo. Natomiast na pewno nie udzielają ich uczniom naszej szkoły. Nie ma zresztą takiej potrzeby i dlatego branie korepetycji jest u nas źle widziane, o czym mówię i rodzicom, i uczniom.
Jednak doświadczenia rodziców z wielu szkół są zgoła inne, nauczyciele rano uczą w szkole, a po południu w domu albo uczniów swoich, albo uczniów kolegi nauczyciela z tej samej szkoły. Nietrudno zgadnąć, jak traktowane są te, które "korków" nie biorą. Dlaczego w tak ewidentnie nieuczciwych przypadkach nie istnieje coś takiego jak ostracyzm środowiska?
Bo korepetycje wynikają z realiów. Nauczyciel nie jest w stanie utrzymać siebie i niewielkiej rodziny z pieniędzy, które zarabia w szkole. Naprawdę zarabia się po wyjściu ze szkoły, nie tylko udzielając korepetycji, co jest najbardziej bolesne, ale także, co moim zdaniem jest równie gorszące, pracując na przykład jako przedstawiciel handlowy jakiejś firmy. Nauczyciel zachęca rodziców uczniów do kupna garnków, bielizny albo ubezpieczenia się w jakiejś firmie, bo chce na przykład zarobić na kurs językowy dla dziecka. Nauczyciel z definicji powinien być człowiekiem w pełni dyspozycyjnym dla szkoły. Ma 18 czy 22 godziny dydaktyczne, a drugie tyle powinien poświęcać szkole na różne sposoby, przygotowując się do zajęć czy doskonaląc się. W Szwajcarii nauczyciele co kilka lat są sprawdzani, czy są w stanie douczyć się, czy nadążają za rozwojem w swojej dziedzinie.
U nas natomiast dorabiają do niskich pensji.
Generalnie udaje się, że się pracuje. Kiedyś minister edukacji Mirosław Handke powiedział: nauczyciele udają, że pracują, a my udajemy, że płacimy. Nauczyciele byli oburzeni, a ja się z tym w pełni zgadzam. Ale są także nauczyciele wspaniali, i pod względem merytorycznym, i moralnym, którzy utrzymują wysoki poziom szkoły. Oni bardzo często są szykanowani w swoim środowisku za to, że ustawiają poprzeczkę wysoko. Ale zawsze wszystkie zmiany, które prowadziły ku dobremu, zaczynały się od siłaczek. To może brzmi śmiesznie, ale uważam, że jeżeli pewna grupa nauczycieli swoją postawą nie przełamie błędnego koła, nie pokaże, że można inaczej, choćby za cenę biedy, i nie zdobędzie w ten sposób zaufania rodziców, by stanęli po stronie nauczycieli, to nic się nie zmieni. Jeżeli społeczeństwo uwierzy, że nauczycielom zależy na uczniu jako na osobie, na tym, by uczeń był dobrym, moralnym i otwartym na wiedzę człowiekiem, to odwdzięczy mu się najwyższym szacunkiem i uznaniem, także finansowym. Nauczyciel powinien być osobą zaufania publicznego, jakimś wzorcem. Bo to nie jest zawód, to jest stan.
Czy nauczyciele w ogóle traktują jeszcze swój zawód jak powołanie? Czy mają tego świadomość?
Uważam, że idzie ku dobremu. Bardzo młodzi nauczyciele, dwudziestoparoletni, rozmowę o powołaniu traktują jako rzecz normalną. Ludzie mojego pokolenia uciekają od tego tematu. Może w indywidualnych rozmowach byliby w stanie podjąć taką rozmowę, ale publicznie uważaliby za duży nietakt. A przecież, jeżeli nauczyciel nie będzie sam moralny, to nigdy moralnie nie wychowa. Nie będzie w stanie, bo to jest po prostu nielogiczne.
A może postawa młodych nauczycieli jest po prostu wynikiem tego, że oni podejmując decyzję o zawodzie w latach 90., kiedy możliwości wyboru były już większe, czynili to z pełną świadomością, na co się decydują, także na jakie warunki finansowe?
Ale oni również mają nadzieję, że ich sytuacja finansowa zmieni się, a jednocześnie są przekonani, iż warto być nauczycielem, bo czują, że istnieje społeczne zapotrzebowanie na wychowywanie młodzieży i że jeżeli od nauczyciela wymaga się uczciwości, to będzie się go za taką postawę wynagradzać nie tylko szacunkiem.
Rozmawiała Ewa K. Czaczkowska
|
Urszula Korab, dyrektorka Gimnazjum i Liceum Niepublicznego nr 38 Katolickiego Stowarzyszenia Wychowawców im. św. Stanisława Kostki w Warszawie
Szkoła jest miejscem szczególnym, gdzie dotyka się tkanki najdelikatniejszej, gdzie wielu rzeczy nie można wyjaśnić słowami, a przekazuje się je sobą. Reforma wprowadziła dobre prawo, sprawiła, że teoretycznie szkoła daje wszystko: wiedzę, umiejętności i wychowuje. Dzieci, młodzież jest taka sama jak 20, 50 lat temu, ma te same potrzeby, chociaż żyjemy w innych cywilizacyjnie czasach. Rzecz sprowadza się do nauczycieli. Niestety, w ciągu ostatnich 50 lat nie mieliśmy "narzędzia", za pomocą którego możliwe byłoby wykazanie, kto naprawdę może być nauczycielem. Czy naprawdę najważniejsze jest to, żeby wtłoczyć uczniowi do głowy ileś wiedzy i ją wyegzekwować? Przecież równie ważne jest, by nauczyciel był człowiekiem, któremu na uczniu zależy. Nie będzie normalnej szkoły dopóty, dopóki nie zacznie się inaczej kształcić nauczycieli.Prowadzę szkołę wyznaniową, ale wcale nie sprawdzam, czy nauczyciel jest katolikiem, czy jest religijny. Informuję tylko, że jest to szkoła katolicka i obowiązuje w niej zgodność nauczania z nauką Kościoła, przede wszystkim w kwestiach moralnych oraz że nauczyciel nie może mieć niechętnego stosunku do religijności uczniów. Nauczyciel powinien przeżywać wzloty i upadki ucznia, pokazywać mu jednocześnie, że upadek nie oznacza, iż nie można z niego się podnieść. branie korepetycji jest u nas źle widziane, o czym mówię i rodzicom, i uczniom. korepetycje wynikają z realiów. Nauczyciel nie jest w stanie utrzymać siebie i niewielkiej rodziny z pieniędzy, które zarabia w szkole. Naprawdę zarabia się po wyjściu ze szkoły, nie tylko udzielając korepetycji, co jest najbardziej bolesne, ale także, co moim zdaniem jest równie gorszące, pracując na przykład jako przedstawiciel handlowy jakiejś firmy. nauczyciele udają, że pracują, a my udajemy, że płacimy.
|
Wiadomo, że jesteśmy uzależnieni do rosyjskiego gazu. Wiadomo, że to niedobrze. Wiadomo, że aby się uniezależnić, trzeba podpisać kontrakt z Norwegami. Dlaczego nie udaje się go podpisać od dziesięciu lat? Tego akurat nie wiadomo.
Gaz z Norwegii? Jeszcze chwileczkę
MICHAŁ MAJEWSKI, PAWEŁ RESZKA
Ślimaczące się od lat negocjacje w sprawie umowy na dostawy gazu z Norwegii zdenerwowały Jerzego Buzka. Za punkt honoru postawił sobie jak najszybsze podpisanie kontraktu na budowę gazociągu, który da nam bezpośrednie połączenie ze złożami na Morzu Północnym i częściowo uniezależni od dostaw z Rosji. Szef rządu w kwietniu zeszłego roku obiecał, że kontrakt będzie podpisany w lipcu. W lipcu mówił, że w grudniu, a w grudniu, że w lutym. Fachowcy od gazu spodziewają się rychło kolejnego wystąpienia szefa rządu. W środowisku mówi się, że w lutym żadnego kontraktu podpisać się nie uda.
W Unii Europejskiej obowiązuje zasada, iż z jednego kierunku powinno się brać nie więcej niż trzecią część dostaw. Dyktują to względy bezpieczeństwa. Polska ponad 70 procent gazu ziemnego kupuje od Rosji. Problem naszego uzależnienia od sąsiedniego mocarstwa politycy zauważyli na początku lat 90. Rozpoczęliśmy wtedy negocjacje z Wielką Brytanią, Holandią i Norwegią. Z rozmów nic nie wyszło.
W latach 1993 i 1995 podpisaliśmy kontrakty wiążące nas energetycznie z Rosją - o budowie gazociągu jamalskiego i o długoterminowych dostawach gazu. Ogromne ilości gazu zakontraktowane w Rosji stawiały pod znakiem zapytania zasadność szukania następnych dostawców (ramka).
W 1997 roku, zaraz po przejęciu władzy, Jerzy Buzek powołał zespół ds. dywersyfikacji dostaw gazu, polecił także przyspieszyć rozmowy z Norwegami. Rząd zdecydował, że bezpieczeństwo energetyczne zapewni nam tylko bezpośredni dostęp do złoża gazu. To zaś oznaczało konieczność budowy gazociągu z norweskich złóż wprost do północno- -zachodniej Polski. Mimo poparcia rządu rozmowy z Norwegami nie nabierały właściwego tempa. Jedna z przyczyn to prawdopodobnie postawa negocjatorów - byli to ci sami od lat szefowie Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa.
Ludzie PGNiG
Ludzie PGNiG mieli jasne wytyczne nakazujące wręcz doprowadzenie do kontraktu norweskiego:
Uchwała Sejmu z 9 listopada 1990 r. w sprawie założeń energetycznych Polski do 2010 r. Sejm uznał m.in. konieczność zróżnicowania kierunków dostaw.
"Raport w sprawie dostaw gazu ziemnego do roku 2010" z lipca 1992 r., opracowany przez MPiH i PGNiG. Stwierdzono w nim m.in., że dla uniknięcia katastrofy energetycznej konieczne jest doprowadzenie gazu z drugiego kierunku - z Morza Północnego.
Raport ten został przyjęty przez KERM w grudniu 1992 r. Minister przemysłu został zobowiązany do podjęcia działań w celu pozyskania gazu ze źródeł na Morzu Północnym i jego tranzytu gazociągiem przez Danię.
Kontrola NIK z przełomu 1995 na 1996 r. wykazała, że w sprawie uniezależnienia się od Rosji ponieśliśmy same klęski:
- Nie przyniosły spodziewanych efektów działania zmierzające do importu gazu z innych [niż rosyjski] kierunków. Upadła bowiem w połowie 1994 r. koncepcja realizacji gazociągu Polpipe z Morza Północnego po wycofaniu się z tego przedsięwzięcia strony brytyjskiej ze względu na znaczne koszty budowy. Fiaskiem zakończyły się rozmowy z Norweskim Komitetem ds. Sprzedaży Gazu (GFU) - pisał 15 marca 1996 r. wiceszef NIK do Kazimierza Modzelewskiego, przewodniczącego Sejmowej Komisji Stosunków Gospodarczych z Zagranicą.
Wśród wniosków Najwyższej Izby Kontroli ponownie znalazło się zobligowanie resortu przemysłu do przyspieszenia negocjacji w sprawie umów na dostawy gazu z innych kierunków niż Rosja, np. Norwegii, Wielkiej Brytanii i innych.
Mniej więcej w tym samym czasie, w styczniu 1996 r., "Rzeczpospolita" pisała:
"Wbrew temu, co od lat twierdzi PGNiG, firma odpowiedzialna m.in. za zaopatrzenie kraju w gaz ziemny, Polska nie prowadzi rozmów na temat alternatywnych dostaw gazu z Morza Północnego". "Rzeczpospolita" dysponuje pismem z norweskiej firmy Statoil, właściciela złóż na Morzu Północnym, w którym Statoil zaprzecza, jakoby PGNiG składało ofertę zakupu gazu. Tym samym - jeśli nic się szybko nie zmieni - jedynym kierunkiem, z którego importujemy i będziemy w przyszłości importować gaz, pozostanie Rosja.
Zaplątany premier
Taki stan zastał Jerzy Buzek w 1997 roku. Jedną z pierwszych spraw, jakie poruszył publicznie, było bezpieczeństwo energetyczne i konieczność zróżnicowania źródeł zaopatrzenia w gaz. Mimo tych deklaracji nie doszło do zmian we władzach PGNiG, czyli sprawy gazowe pozostawiono w rękach ludzi, którzy od lat nie umieli o nie zadbać. Dymisje nastąpiły dopiero w 1999 i 2000 r. Stało się wtedy jasne, że nie tylko dywersyfikacja jest bolączką PGNiG. Raport komisji rządowej wskazuje, iż Polska straciła niemal kontrolę nad gazociągiem tranzytowym oraz kablem światłowodowym, biegnącym obok niego. Można wnosić, że z powodu takiego stanu premier postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Czy się udało?
W 1999 r. pojechał do Norwegii. Potem, 12 kwietnia 2000 r., po powrocie ze szczytu premierów Rady Państw Morza Bałtyckiego ogłosił:
- W lipcu możliwe jest podpisanie umowy między Polską i Norwegią w sprawie budowy gazociągu przez Bałtyk do polskiego wybrzeża. W lipcu przyjedzie premier Norwegii i chcielibyśmy sfinalizować całą sprawę.
Rzeczywiście, w lipcu Jens Stoltenberg gościł w Warszawie. Oczekiwana umowa nieoczekiwanie zamieniła się we: "wspólną deklarację w sprawie zapewnienia Polsce dostaw z Norwegii 5 mld metrów sześciennych gazu ziemnego rocznie. To może stworzyć podstawę do budowy nowego gazociągu z norweskiego szelfu kontynentalnego do bałtyckiego wybrzeża Polski".
- Negocjacje na temat dostaw norweskiego gazu, zarówno samego kontraktu, jak i budowy nowego gazociągu, zakończą się w grudniu tego roku - zapewnił premier. Niestety, pod koniec roku stało się jasne, że umowy nie da się wynegocjować.
Szef rządu musiał 2 stycznia 2001 r. poinformować dziennikarzy, że rozmowy, choć bardzo złożone, są na dobrej drodze. Pytany o termin zakończenia negocjacji, przyznał, że został przesunięty o kilka tygodni:
- W żaden sposób nie osłabło nasze przekonanie, że ta umowa jest dobra i korzystna dla obu stron - dodał.
Steinhoff w składzie porcelany
Dlaczego nic nie wychodzi, skoro tak wielka jest determinacja szefa rządu?
Norwegowie są w rokowaniach ostrożni, i trudno im się dziwić. Gazociąg pod dnem Bałtyku ma kosztować prawie miliard dolarów. Polska jest w stanie przyjąć najwyżej 5 miliardów metrów sześciennych gazu. Do tego Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo - państwowy właściciel sieci gazowniczej - ma być prywatyzowane. Dlatego Norwegowie domagają się gwarancji rządowych na odbiór gazu. Chcą mieć pewność, że sprywatyzowana firma zechce brać gaz, który będzie o 30 procent droższy od rosyjskiego. Norwegowie zastanawiają się, czy w ogóle wchodzić w ten interes. Nasłuchują sygnałów z Polski. A są one niepokojące. Politycy SLD - który ma duże szanse na objęcie rządów w tym roku - otwarcie podważają sens budowy bałtyckiej rury. Wicepremier Steinhoff mówił nam, że ze strony opozycji słychać głosy, iż po ewentualnym zwycięstwie wyborczym porozumienie z Norwegami będzie zakwestionowane.
Co więcej, sami członkowie rządu zachowują się, oględnie mówiąc, różnie.
Premier Buzek i prezes PGNiG Andrzej Lipko w Zgorzelcu. Uroczysta inaugruracja tzw. małego kontraktu norweskiego odbyła się bez Norwegów.
FOT. (C) WOJTEK ROBAKOWSKI / GAZETA WROCŁAWSKA
Janusz Steinhoff pojechał 15 stycznia do Szczecina na konferencję poświęconą projektowi konkurencyjnemu dla norweskiego rurociągu. Jest to o tyle dziwne, że premier Buzek wiele razy powtarzał, iż podpisanie umowy z Norwegami jest dla jego gabinetu priorytetowe. Sam Steinhoff mówi oficjalnie: "Nie chcielibyśmy, aby teraz jakikolwiek projekt zagrażał kontraktowi norweskiemu".
Mimo to wicepremier wybrał się na spotkanie poświęcone budowie w Policach potężnego terminalu do importu gazu skroplonego. Inwestycją ma się zająć konsorcjum sześciu firm, m.in. Polimex-Cekop i Zakłady Chemiczne "Police". Skroplony gaz przypływałby do Polski na statkach z Libii, Algierii lub Nigerii. Tym sposobem miałoby trafiać do kraju 5 miliardów metrów sześciennych gazu. Tak się składa, że właśnie 5 miliardów mamy sprowadzać przez podmorską rurę z Norwegii.
Pomysłodawca konsorcjum Krzysztof Piotrowski (prezes Stoczni Szczecińskiej Porta Holding SA) nie kryje zresztą, że idea terminalu jest alternatywą dla gazociągu:
- Realizacja naszej koncepcji byłaby tańsza od budowy rurociągu norweskiego. Czy jest to koncepcja najlepsza, ocenią eksperci. Jest bezdyskusyjne, że daje dużą niezależność i stanowi impuls dla gospodarki Pomorza Zachodniego - zachwalał w "Głosie Szczecińskim".
Premier Steinhoff pytany przez nas o wizytę w Szczecinie bagatelizował sprawę: "Nie znam żadnych sygnałów, by negatywnie odebrano to, iż spędziłem godzinę, słuchając opowieści o skroplonym gazie i możliwości budowy takiej instalacji w Polsce. To nawet nie jest jakiś przedwstępny projekt. To była jakaś koncepcja, co do której mam wątpliwości, czy można przełożyć ją na język ekonomii".
Według naszych informacji premier Buzek przyjął wizytę Steinhoffa na tym spotkaniu z najwyższym zdziwieniem i odbył z wicepremierem rozmowę na ten temat.
Norweg, czyli rodowity Bawarczyk
Cztery dni po wizycie Steinhoffa w Szczecinie przytrafiła się kolejna wpadka. Tym razem rzecz rozegrała się na polu koło Zgorzelca. Premier Buzek pojechał tam, żeby przed kamerami TV odkręcić kurek z gazem. Była to inauguracja tzw. małego kontraktu norweskiego. Impreza miała charakter czysto symboliczny, ponieważ gaz przez stację przesyłową w Laskowie koło Zgorzelca płynie od początku października. Chodziło o to, żeby premier politycznie wsparł trwające negocjacje w sprawie budowy gazociągu z Norwegii. Rzecz zakończyła się blamażem, ponieważ na polu pod Zgorzelcem nie było żadnego Norwega. Nerwowo szukano reprezentanta norweskiej firmy Statoil, ale bez rezultatu. Okazało się, że jedynym "Norwegiem" na polu w Laskowie jest honorowy konsul Norwegii w Niemczech, na dodatek rodowity Bawarczyk, zatrudniony w koncernie rywalizującym ze skandynawskim Statoilem.
Polska Agencja Prasowa napisała 19 stycznia, że Buzek rozmawiał w Laskowie z przedstawicielami norweskiego Statoila. Takiej rozmowy być nie mogło.
Dlaczego doszło do wpadki? Impreza z premierem odbywała się w piątek, zaproszenia na nią rozesłano dopiero w środę wieczorem. Niemcy zdążyli przyjechać, bo mieli bliżej, Norweg z zarządu Statoila nie zdążył.
Andrzej Lipko, prezes PGNiG, tłumaczył, że przedstawiciel Statoila trafił na roboty drogowe na autostradzie z Berlina. Do Zgorzelca przyjechał, ale premiera Buzka już tam nie było.
Z naszych informacji wynika, że raport o zgorzeleckiej inauguracji kontraktu norweskiego bez Norwegów trafił na biurko premiera, ale sprawa ucichła.
Wiecznie żywy Bernau - Szczecin
Wciąż głośna jest sprawa innego konkurencyjnego projektu. Chodzi o gazociąg Bernau (Niemcy) - Szczecin, który połączyłby Polskę z systemem gazociągów zachodnioeuropejskich. PGNiG jeszcze w 1998 r. negocjowało w sprawie tego gazociągu z Ruhrgasem (największą niemiecką firmą gazowniczą). Jednak rozmowy nie przyniosły efektu. Z Niemcami dogadał się za to Aleksander Gudzowaty - właściciel firmy Bartimpex, wieloletni pośrednik w zakupach gazu od Rosji do Polski.
PGNiG jeszcze w 1999 r. popierało ten projekt:
- Nie tyle ważne jest, do kogo należy rurociąg, ale kto jest jego operatorem, czyli rządzi strumieniem gazu. My chcemy, by po stronie polskiej było to PGNiG - powiedział "Gazecie Wyborczej" we wrześniu 1999 r. ówczesny prezes PGNiG Stefan Geroń.
Problem w tym, że budowa gazociągu Bernau - Szczecin torpeduje budowę rury norweskiej. Dlatego wiceminister gospodarki Jan Szlązak (odszedł z funkcji w 1999 r.) wprost nakazał Polskiemu Górnictwu Naftowemu i Gazownictwu przerwanie rozmów z Bartimpeksem w sprawie rurociągu Bernau - Szczecin. Oburzony Aleksander Gudzowaty napisał list otwarty do premiera. Potem publicznie zarzucał polskiemu rządowi, że przedkłada zagraniczną firmę Statoil nad polskie przedsiębiorstwo Bartimpex. Wsparcie znalazł wśród prominentnych polityków SLD. O przewagach połączenia Bernau - Szczecin mówią głośno m.in. Wiesław Kaczmarek i Marek Borowski.
W końcu (2 lutego) Bartimpex złożył do prokuratury zawiadomienie "o popełnieniu przestępstwa nadużycia władzy przez byłego wiceministra gospodarki Jana Szlązaka, wiceminister skarbu Barbarę Litak-Zarębską i Jerzego Kropiwnickiego jako członka zespołu rządowego ds. dywersyfikacji dostaw gazu".
Powodem wystąpienia przez Bartimpex na drogę sądową była decyzja Jana Szlązaka nakazująca Polskiemu Górnictwu Naftowemu i Gazownictwu przerwanie rozmów z Bartimpeksem.
- Podjęto naszym zdaniem bezprawną decyzję, wydano polecenie Polskiemu Górnictwu Naftowemu i Gazownictwu, żeby się wstrzymało z udziałem w tej inwestycji. Tę decyzję wydał pan Szlązak, a on przecież nie ma żadnych uprawnień tego typu. Z kolei pan Kropiwnicki i pani Litak-Zarębska uczestniczyli w prokurowaniu tej decyzji - powiedział PAP Lech Falandysz, który reprezentuje interesy prawne Bartimpeksu.
Bartimpex ocenił szkodę z powodu przerwania rozmów na ponad 6 mln złotych.
Na własnej piersi
Do kolejnych działań, które mogłyby doprowadzić do fiaska norweskich negocjacji, doszło na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy firmy EuRoPol Gaz (spółka polsko-rosyjska powołana do budowy rurociągu jamalskiego).
Pod koniec zeszłego roku Aleksander Gudzowaty (jako reprezentant udziałowca, czyli firmy Gas Trading) próbował przeforsować na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy zmiany w statucie EuRoPol Gazu. Miały umożliwić firmie handel gazem na terytorium Polski. Oznaczałoby to, że państwo za darmo oddaje monopol na handel gazem, firmie, w której 48 proc. akcji ma rosyjski Gazprom. Propozycję udało się zablokować.
Gdyby przeszedł pomysł szefa Bartimpeksu, EuRoPol Gaz stałby się groźnym konkurentem dla PGNiG. Zagroziłoby to także koncepcji prywatyzacji PGNiG.
Ministerstwo Skarbu chce podzielić tę spółkę na siedem mniejszych. Cztery zajmowałyby się dystrybucją gazu i konkurowały ze sobą. Inwestorzy przejęliby długi, zapłacili za te firmy i zainwestowali w ich rozwój.
Z naszych informacji wynika, że rozważana jest możliwość sprzedaży północno-zachodniej spółki dystrybucyjnej Norwegom. Miałoby to ich dodatkowo zachęcić do budowy gazociągu do naszego kraju.
Spółki, w których udziały ma rosyjski Gazprom, stosowały lub próbowały stosować metody wchodzenia na wewnętrzny rynek w innych krajach Europy Wschodniej. W ten sposób rosyjski koncern stał się firmą współdecydującą o warunkach działania na danym rynku gazowym. Tak było na przykład w Bułgarii. W tym kraju Gazprom, korzystając z groźby zakręcenia kurków, konsekwentnie występował z ofertami umorzenia części długów gazowych w zamian za udziały w bułgarskich firmach przemysłu petrochemicznego oraz gazowniczego. Taktyka przyniosła rezultaty: zgodnie z podpisaną w 1998 roku umową za umorzenie części bułgarskiego zadłużenia Gazprom przejął od państwowego Bułgargazu 100 procent udziałów w spółce Topenergy, przejmując kontrolę nad komercyjną dystrybucją gazu wewnątrz kraju.
Rozmowy z Norwegami są trudne. W dodatku cały czas dzieje się coś wokół tych negocjacji. W tych warunkach determinacja premiera, by doprowadzić sprawę do końca, jest godna uznania. Pytanie, czy Jerzemu Buzkowi się uda, czy też będzie kolejnym szefem rządu, który nie poprawi bezpieczeństwa energetycznego kraju.
Współpraca Artur Morka
|
Polska 70 procent gazu ziemnego kupuje od Rosji. Problem politycy zauważyli na początku lat 90. Rozpoczęliśmy wtedy negocjacje z Wielką Brytanią, Holandią i Norwegią. Z rozmów nic nie wyszło. Kontrola NIK z 1996 r. wykazała, że w sprawie uniezależnienia się od Rosji ponieśliśmy same klęski. Upadła koncepcja realizacji gazociągu z Morza Północnego. Fiaskiem zakończyły się rozmowy z Norweskim Komitetem ds. Sprzedaży Gazu. Taki stan zastał Buzek w 1997 roku. Jedną z pierwszych spraw, jakie poruszył, było bezpieczeństwo energetyczne. Mimo tych deklaracji nie doszło do zmian we władzach PGNiG. Polska straciła niemal kontrolę nad gazociągiem tranzytowym. premier pojechał do Norwegii. Norwegowie są w rokowaniach ostrożni. domagają się gwarancji rządowych na odbiór gazu. Nasłuchują sygnałów z Polski. A są one niepokojące. Politycy SLD podważają sens budowy bałtyckiej rury. członkowie rządu zachowują się różnie. Janusz Steinhoff wybrał się na spotkanie poświęcone budowie terminalu do importu gazu skroplonego. idea terminalu jest alternatywą dla gazociągu. przytrafiła się kolejna wpadka koło Zgorzelca. Premier Buzek pojechał tam, żeby odkręcić kurek z gazem. Była to inauguracja tzw. małego kontraktu norweskiego. Rzecz zakończyła się blamażem, ponieważ na polu pod Zgorzelcem nie było żadnego Norwega. głośna jest sprawa innego projektu. Chodzi o gazociąg Bernau - Szczecin, który połączyłby Polskę z systemem gazociągów zachodnioeuropejskich. PGNiG popierało ten projekt. Problem w tym, że budowa gazociągu Bernau - Szczecin torpeduje budowę rury norweskiej. Rozmowy z Norwegami są trudne. determinacja premiera jest godna uznania. Pytanie, czy Buzkowi się uda.
|
ROZMOWA
Longin Komołowski, wicepremier oraz minister pracy i polityki społecznej
Musimy dostrzegać oczekiwania
FOT. PIOTR KOWALCZYK
Pamięta Pan początki rozmów koalicyjnych, poprzedzających utworzenie rządu Jerzego Buzka? Zakładano wówczas, że będzie dwóch wicepremierów: Leszek Balcerowicz, szef resortu finansów, i minister pracy. Miało to zagwarantować równowagę ekonomicznych i społecznych priorytetów rządu...
LONGIN KOMOłOWSKI: Tak, wtedy rzeczywiście myślano takimi kategoriami. Teraz jednak, po dwóch latach pracy w rządzie, sądzę, a nawet wiem, że przypisywanie funkcji wicepremiera nadzwyczajnych możliwości jest błędem. Prawdą jest, że wicepremier, minister finansów kieruje pracami Komitetu Ekonomicznego Rady Ministrów, a wicepremier, minister pracy - Komitetem Społecznym Rady Ministrów.
Kierowanie KSRM da Panu możliwość wpływania na prace innych poza Ministerstwem Pracy "społecznych" resortów?
Da możliwość większej koordynacji rozwiązań i decyzji wypracowywanych w tych resortach. Ministrowie kierujący resortami nie podlegają żadnemu wicepremierowi, ale bezpośrednio premierowi.
Czy to znaczy, że powierzenie Panu funkcji wicepremiera do spraw społecznych ma znaczenie czysto symboliczne?
Absolutnie nie. Taka decyzja premiera to podkreślenie priorytetów rządu. To sygnał, że problemy społeczne - zarówno te, które próbujemy rozwiązywać perspektywicznie, reformując np. system edukacji czy ochrony zdrowia, jak również te bieżące są przez rząd postrzegane jako ważne.
Co to w praktyce oznacza?
Często mówimy o problemach ekonomicznych. I dobrze, bo te dwie sfery - ekonomia i polityka społeczna - oddziałują na siebie, nakładają się na siebie. Często problemy społeczne, choćby bezrobocie, są m.in. efektem niekorzystnych rozwiązań ekonomicznych.
To samo mówi drugi wicepremier rządu Jerzego Buzka...
Ja mówię więcej - problemu bezrobocia nie rozwiąże się jedynie przez stwarzanie pracodawcom lepszych warunków do tworzenia miejsc pracy, choćby przez obniżanie podatków, aczkolwiek jest to szalenie istotne. Konieczne są jeszcze działania prowadzone m.in. przez system urzędów pracy - szkolenia bezrobotnych, programy specjalne wspierające ich zatrudnianie itd. Musimy dostrzec oczekiwania ludzi i odpowiadać na nie.
Rząd chyba nie jest jednak w stanie zaspokoić wszystkich oczekiwań - górników, pielęgniarek, nauczycieli, rolników?
Żaden rząd na świecie nie byłby w stanie spełnić wszystkich postulatów. Mówię o czymś innym. O takim patrzeniu na rzeczywistość, które pozwoli dostrzec, że rozwiązywanie problemów ekonomicznych czy makroekonomicznych nie wystarczy do uporządkowania spraw społecznych, bo tu potrzebne są inne, dodatkowe instrumenty działania.
Na rozwiązanie problemów społecznych potrzeba pieniędzy...
Toteż musimy być realistami. Nie wydamy na osłony dla zwalnianych pracowników choćby w służbie zdrowia więcej, niż mamy, niż możemy wydać. Trzeba jednak wiedzieć, że takie wydatki ponieść musimy, a nie myśleć, że problem rozwiąże się sam, jeśli tylko zadbamy o gospodarkę.
Rozwój gospodarczy stwarza dobre podstawy do rozwiązania problemów społecznych, ale wiele zależy od klimatu społecznego, np. gotowości społeczeństwa do dialogu, do wzajemnej pomocy.
Według ostatniego sondażu OBOP 61 procent Polaków uważa, że najważniejszym zadaniem rządu jest tworzenie nowych miejsc pracy. W resorcie pracy powstała kilka miesięcy temu "Narodowa strategia zatrudnienia". Czy to już jest oficjalny dokument rządowy?
Trwają ostatnie prace w KERM i KSRM. Myślę, że w ciągu najbliższych dwóch, trzech tygodni rząd będzie mógł zająć się strategią.
I co z tego wyniknie? Czy nie będzie to kolejny dokument zaakceptowany przez Radę Ministrów, który nie doczeka się przełożenia na rozwiązania prawne?
Jerzy Buzek kilka tygodni temu wyraźnie zapowiedział, że poszerzanie rynku pracy będzie jednym z priorytetów w następnych miesiącach funkcjonowania tego rządu. Badania opinii publicznej potwierdzają, że bezrobocie, strach przed utratą pracy to najpoważniejsze problemy Polaków. Ci, którzy pracę mają i nie muszą się obawiać jej utraty, nie są w stanie wyobrazić sobie, co czuje człowiek, który wie, że może zostać zwolniony, a następnej pracy szybko nie znajdzie.
Dlatego ta strategia porusza wiele kwestii - i promocję gospodarczych podstaw tworzenia nowych miejsc pracy, i rozwój edukacji, i pomoc ludziom w kształtowaniu ich kariery zawodowej.
"Narodowa strategia zatrudnienia" zwraca szczególną uwagę na przygotowanie młodzieży do wejścia na rynek pracy. Co powinno się zmienić, by młody człowiek kończąc szkołę nie trafiał od razu w szeregi bezrobotnych?
Już w tej chwili, m.in. przez program "Absolwent", Krajowy Urząd Pracy stara się pomagać młodym ludziom w poszukiwaniu zatrudnienia. Chodzi jednak o to, by mogli oni już w szkole nauczyć się, jak należy szukać pracy. Dwudziestolatek kończący edukację nie może myśleć o pracy jako o czymś, co mu się należy! A już zupełnie podstawowa sprawa to odejście od kształcenia w zawodach, które nie dają młodzieży żadnych perspektyw. Trzeba również wpoić ludziom nawyk podnoszenia swoich kwalifikacji.
Powiedziałbym, że szkoła oraz instytucje kształcące dorosłych muszą oferować nie tylko poszerzanie wiedzy, ale i kompetencji - uczyć nowoczesnych technik komunikacji, obsługi komputera itd.
To wszystko będzie kosztować.
Tak, ale wydatki na edukację są niezbędne, jeśli chcemy być nowoczesnym społeczeństwem. Dane Krajowego Urzędu Pracy wyraźnie mówią, że ponad 70 procent bezrobotnych to osoby o bardzo niskim wykształceniu. Związek między edukacją a rynkiem pracy jest bardzo wyraźny.
Tak samo, jak między sytuacją na rynku pracy a poziomem życia społeczeństwa.
Dokładnie. Przecież jeśli mówimy o ubóstwie, o sferach biedy, o klientach pomocy społecznej, to najczęściej sprawy te dotyczą bezrobotnych, zwłaszcza tych od wielu lat nie mających pracy. Dlatego jeżeli rząd mówi, że tworzenie miejsc pracy będzie w tej chwili priorytetem, to nie jest to tylko zadanie ministra pracy. Musimy skoordynować działania wielu resortów - zarówno tych społecznych, jak i ekonomicznych. To jest pole współpracy.
Wróćmy znów do początku rządu Jerzego Buzka. Mówiono wtedy, że będzie on prowadził jedną wspólną, a nie podzieloną między resorty politykę społeczną. Czy teraz będzie łatwiej realizować te zapowiedzi?
Nie można powiedzieć, by rząd Jerzego Buzka nie prowadził całościowej polityki społecznej. Rozwiązania, nad którymi pracujemy - zmiany w systemie pomocy społecznej, pomocy dla niepełnosprawnych, rozwój rynku pracy, tworzenie możliwości powstania w ciągu najbliższych lat kilku milionów miejsc pracy, walka z ubóstwem - mają dać odpowiedź na jedno podstawowe pytanie: jak stworzyć warunki, które pozwolą na przeprowadzenie ludzi ubogich ze sfery zasiłków socjalnych i marginalizacji społecznej do sfery aktywności zawodowej.
Może jakiś przykład?
Byłem kiedyś w Ostródzie, gdzie KUP prowadzi programy specjalne dla bezrobotnych. Do tej pory jestem pod wrażeniem kobiet, które przez wiele - siedem, czasem dziesięć lat - nigdzie nie pracowały. Kobiet z popegeerowskich wsi, które kończyły właśnie udział w programie. W okolicach Ostródy stopa bezrobocia jest bardzo wysoka. Mimo to te panie były pewne, że po tych kursach dadzą sobie radę w życiu. Przedstawiały pomysły, gdzie będą szukać zatrudnienia, jak będą walczyć, by znaleźć miejsce pracy. Podczas spotkania z pracodawcami przedstawiały swoje kwalifikacje, możliwości. To był wynik szkolenia prowadzonego przez urząd pracy.
Ale samo szkolenie nie wystarczy, by znaleźć pracę.
Oczywiście nie. Jeżeli nie będzie miejsc pracy, to dowolna liczba szkoleń nie pomoże bezrobotnym. Co więcej, taka sytuacja, gdy szkoli się człowieka, jak znaleźć pracę, każe mu się podnosić kwalifikacje, a mimo to dla niego zatrudnienia po prostu nie ma, bo pracodawcy nie mają warunków do tworzenia miejsc pracy - jest bardzo niebezpieczna i demoralizująca. Wiedzą o tym choćby Niemcy, bo to poważny problem w ich wschodnich landach. Konieczna jest koordynacja - szkolenia muszą odpowiadać zmieniającej się sytuacji na rynku pracy.
Skoro już jesteśmy przy szkoleniach prowadzonych przez urzędy pracy, porozmawiajmy o tym, co dzieje się w Sejmie w związku z przekazaniem ich samorządom. Jeśli parlament nie znowelizuje ustawy o zatrudnieniu i przeciwdziałaniu bezrobociu, pierwszego stycznia problemami rynku pracy zaczną się martwić samorządy powiatowe i wojewódzkie.
Lobby samorządowe w Sejmie uważa, że tak właśnie powinno być. Że przez to, iż samorządy są blisko człowieka, znają lokalne warunki, łatwiej będzie walczyć z bezrobociem.
To nieprawda?
Przyznaję, że gdy dwa lata temu obejmowałem stanowisko ministra pracy, byłem w tej kwestii zupełnie neutralny. Oba rozwiązania - utrzymanie systemu urzędów pracy jako administracji rządowej lub oddanie urzędów samorządom - wydawały mi się równorzędne. Teraz, kiedy przyjrzałem się funkcjonowaniu urzędów pracy u nas i w innych krajach, wiem, że nie powinniśmy eksperymentować. Nigdzie na świecie nie rozdzielono krajowego rynku pracy na rynki lokalne, sterowane wyłącznie przez samorządy i władze lokalne.
Do tego Pana zdaniem dojdzie, jeśli ustawa nie zostanie zmieniona?
Tak. A doświadczenia cywilizowanych krajów wskazują, że rynek pracy to domena państwa, za którą rząd ponosi odpowiedzialność.
Samorządy nie mają żadnych zadań w tej dziedzinie?
Wręcz odwrotnie. Gdy w ubiegłym roku podpisywałem z ministrem Michałem Kuleszą, wówczas pełnomocnikiem rządu ds. spraw reform ustrojowych państwa, porozumienie, na które teraz powołują się posłowie występujący w obronie samorządów, mówiliśmy, że w 1999 roku będziemy szukali kompromisu, który pozwoli rozwiązać problem.
Ale te poszukiwania nie były chyba zbyt intensywne...
Zapewne z winy obu stron. Chcę jednak zapewnić, że w Ministerstwie Pracy nie ma ortodoksów. Byliśmy i jesteśmy gotowi oddać część zadań i pieniędzy samorządom.
Na przykład?
Samorządy mogłyby się zająć organizowaniem robót publicznych. Z moich kontaktów z samorządowcami wynika, że właśnie w takich robotach upatrują często szansę na walkę z bezrobociem. Niestety, nie jest to walka skuteczna. Roboty publiczne nie tworzą miejsc pracy, nie dają zatrudnienia, nie wyrywają ludzi ze stanu bycia bezrobotnymi. Są jednak istotne jako element polityki socjalnej. Dają możliwości zarobienia pieniędzy, osłabiają napięcie społeczne.
Co oprócz robót publicznych mogłoby przejść w ręce samorządów?
Na pewno jest to dofinansowanie zatrudnienia młodocianych, a jeśli w przyszłości to zadanie ulegnie przekształceniu, to pieniądze te będzie można przeznaczyć na edukację. Ponadto w ramach kontraktów KUP np. z marszałkami można realizować i inne zadania ze sfery aktywnej polityki rynku pracy. Wola współpracy z naszej strony jest bardzo duża.
Jak się skończy spór dotyczący urzędów pracy?
Tego nie wiem. Wiem jednak, że rząd nie może stracić możliwości skoncentrowanego oddziaływania na rynek pracy. Wiem też, że spór ten nie powinien przenosić się na płaszczyznę ideologiczną. Do niczego nie dojdziemy, jeżeli będziemy oskarżać ministra pracy o popełnienie zdrady stanu dlatego, że nie zgadza się na zburzenie systemu urzędów pracy. Może trzeba jeszcze trochę czasu na zbudowanie sensownego kompromisu...
Rozmawiała Małgorzata Solecka
|
Longin Komołowski, wicepremier oraz minister pracy i polityki społecznej: ekonomia i polityka społeczna oddziałują na siebie. rozwiązywanie problemów ekonomicznych nie wystarczy do uporządkowania spraw społecznych.
W resorcie pracy powstała "Narodowa strategia zatrudnienia".
ta strategia porusza wiele kwestii - promocję gospodarczych podstaw tworzenia nowych miejsc pracy, rozwój edukacji, pomoc ludziom w kształtowaniu ich kariery zawodowej.
Nigdzie na świecie nie rozdzielono krajowego rynku pracy na rynki lokalne, sterowane przez samorządy. rynek pracy to domena państwa, za którą rząd ponosi odpowiedzialność.
|
TRYBUNAŁ W LUKSEMBURGU
Wolność przepływu towarów
Rozróżnienie środków krajowych: odnoszące się do towaru oraz dotyczące sposobów jego zbytu
CEZARY MIK
Traktat o Wspólnocie Europejskiej z 1957 r. przewiduje tzw. wolność przepływu towarów. Zgodnie z art. 9 swoboda ta ma być zapewniona - z jednej strony - przez stworzenie unii celnej (eliminacja ceł i opłat o skutku równoważnym w stosunkach handlowych państw członkowskich oraz ustanowienie wspólnej zewnętrznej taryfy celnej; art. 12-29), a z drugiej - przez urzeczywistnienie zakazu stosowania ograniczeń ilościowych i środków o charakterze równoważnym (art. 30-36).
W odniesieniu do drugiego elementu wolności przepływu w orzecznictwie Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości (ETS) przez długi czas nie było poczucia bezpieczeństwa prawnego, gdyż nie dokonano jednoznacznej prawnie i prawidłowej ekonomicznie wykładni pojęcia "środek o skutku równoważnym do ograniczenia ilościowego". ETS początkowo przyjął bardzo szeroką interpretację, twierdząc, że jest nim każdy środek, który rzeczywiście lub potencjalnie, bezpośrednio lub pośrednio przeszkadza w handlu wewnątrzwspólnotowym (wyrok w sprawie Procureur du Roi przeciwko Benedyktowi i Gustawowi Dassonville z 11 lipca 1974 r., tzw. formuła Dassonville). Może być on uzasadniony jedynie względami pozagospodarczymi, wyraźnie i enumeratywnie wymienionymi w art. 36 (np. bezpieczeństwo publiczne, moralność publiczna, zdrowie publiczne, ochrona własności przemysłowej lub handlowej).
W wyroku z 20 lutego 1979 r. (sprawa Rewe-Zentral AG przeciwko Bundesmonopolverwaltung für Branntwein) ETS jednak złagodził swe stanowisko. Uznał, że gdy we Wspólnocie nie ma reguł wspólnych dla jakiegoś towaru, WE musi zaakceptować przeszkody, jakie wynikają z różnic w regulacjach krajowych, o tyle, o ile jest to konieczne dla zadośćuczynienia pilnym powodom interesu ogólnego, związanym w szczególności z potrzebą zapewnienia skuteczności kontroli fiskalnej, ochroną zdrowia publicznego, uczciwością transakcji handlowych i ochroną konsumenta. To ograniczenie zasady swobodnego przepływu towarów może być jednak wykorzystywane wyłącznie przy zachowaniu zakazu dyskryminacji ze względu na pochodzenie towarów i zasady proporcjonalności. Jak każdy wyjątek od reguły musi też być stosowane zwężająco (tzw. formuła Cassis de Dijon).
Wyrok w sprawie Cassis nie zapobiegł dalszej erozji formuły Dassonville. Rychło bowiem okazało się, że istnieje liczna grupa środków krajowych, których kwalifikacja z punktu widzenia prawa wspólnotowego nie jest prosta. Państwa członkowskie regulowały bowiem swobodny przepływ w taki sposób, że zakazywały pewnych sposobów promocji i sprzedaży towarów. ETS długo nie zdołał określić jednoznacznie swego stanowiska. Zgodnie z niektórymi wyrokami tworzącymi tzw. nurt sprawy Oebel ETS stwierdzał, że środki takie - jako część polityki społeczno-gospodarczej - nie podlegają art. 30, jeżeli stosowane są bez dyskryminacji ze względu na pochodzenie podmiotów gospodarczych i towarów, gdyż nie są one w stanie wywołać negatywnych skutków w handlu wewnątrz WE.
W wielu innych sprawach (tzw. nurt sprawy Oosthoek) stanowisko ETS było zgoła odmienne. Uważał, że prawo krajowe, które ogranicza lub zakazuje pewnych form reklamy i promocji towaru, może ograniczać wolumen sprzedaży wskutek konieczności zmiany form reklamowo-promocyjnych i zwiększenia związanych z tym kosztów handlowych, nawet wtedy, gdyby było ono stosowane bez dyskryminacji.
Wreszcie, na przełomie lat 80. i 90., ETS wydał kilka orzeczeń, które składają się na tzw. nurt sprzedaży niedzielnej. Sformułował tam przekonanie, że gdy państwo stosuje środki odzwierciedlające pewne wybory odnoszące się do szczególnych cech narodowych lub regionalnych o charakterze społeczno-kulturalnym, nie mają one na celu obrotu towarowego. Aczkolwiek mogą mieć one niekorzystny wpływ na wolumen sprzedaży, to jednak stosowane są bez dyskryminacji ze względu na pochodzenie towaru. Środki takie w istocie wywierają jedynie hipotetyczny wpływ na handel między państwami członkowskimi i z tego względu nie powinny podlegać art. 30.
Mając takie doświadczenie orzecznicze, ETS zajął się połączonymi sprawami Keck i Mithouard. Najpierw fakty. Francuski urząd ochrony konkurencji ustalił, że w dwóch supermarketach: SA CORA w Mundolsheim i COOP Rond Point w Geispolsheim, sprzedawano przez pewien czas w 1989 r. piwo "Picon biere" i kawę "Sati rouge" po cenach niższych od ich nabycia w celu promocji tych towarów, co stanowiło nielegalną praktykę handlową, zwaną sprzedażą ze stratą. Na podstawie protokołu pokontrolnego prokurator wszczął postępowanie karne przeciwko dyrektorom obu centrów handlowych: Bernardowi Keck i Danielowi Mithouard. Przed Sądem Wielkiej Instancji w Strasburgu oskarżeni zakwestionowali zgodność francuskiej ustawy o finansach z art. 30 traktatu. W obliczu niejednoznacznych interpretacji tego postanowienia sąd zawiesił postępowanie i zwrócił się do ETS z pytaniem, czy przepisy francuskie zakazujące takiej formy promocji mogą być uznane za środek o skutku równoważnym do ograniczeń ilościowych.
ETS nie miał prostego zadania, tym bardziej że adwokat generalny Walter van Gerven nie ułatwiał rozstrzygnięcia. W opinii z listopada 1992 r. twierdził, że przepisy francuskie są środkiem o skutku równoważnym w znaczeniu art. 30 i zaczął weryfikować ich zasadność z punktu widzenia formuły Cassis. Pod wpływem wyroków z nurtu sprzedaży niedzielnej wydał jednak w kwietniu 1993 r. nową opinię, w której dowodził jedynie hipotetycznego wpływu norm francuskich na handel wewnątrz WE.
W tej sytuacji ETS najpierw przypomniał formułę Dassonville, następnie podkreślił, że prawo francuskie nie miało na celu regulacji wymiany towarowej między państwami członkowskimi. Dostrzegł przy tym, że przez zakaz pewnej formy reklamy może ono ograniczyć wolumen sprzedaży towarów. Zauważył również, że podmioty gospodarcze odwołują się do art. 30 dla kwestionowania wszelkich przepisów ograniczających wolność handlu, choćby nie dotyczyły one towarów z innych państw członkowskich.
ETS orzekł więc, że istnieje potrzeba rewizji i doprecyzowania dotychczasowego orzecznictwa. Postanowił - zgodnie z formułą Cassis - że środkami o skutku równoważnym ograniczeniom ilościowym są przeszkody, które w braku harmonizacji wspólnotowej wynikają ze stosowania do towarów z innych państw członkowskich, gdzie są legalnie produkowane i wprowadzane do obrotu, reguł określających warunki, którym powinny odpowiadać te towary (nazwa, kształt, wymiary, waga, skład, prezentacja, etykietowanie, opakowanie), choćby były stosowane także wobec towarów krajowych, chyba że znajduje to uzasadnienie w postaci interesu ogólnego, który przeważy nad wolnością obrotu towarami.
Natomiast, odmiennie od dotychczasowego orzecznictwa, ETS stwierdza, że nie jest zdolny przeszkodzić w handlu bezpośrednio lub pośrednio, rzeczywiście lub potencjalnie w sensie formuły Dassonville środek krajowy, który ogranicza lub zakazuje niektórych sposobów sprzedaży, pod warunkiem że jest on stosowany bez dyskryminacji do wszystkich podmiotów gospodarczych działających w państwie stosującym środek i do wszystkich towarów komercjalizowanych w tym państwie. Przepisy takie bowiem z natury swej nie są w stanie przeszkodzić towarom importowanym w dostępie do rynku i nie krępują go w stopniu wyższym niż w stosunku do towarów krajowych.
W rezultacie art. 30 nie ma zastosowania do prawa francuskiego, które zakazuje jedynie pewnej formy promocji sprzedaży i dotyka w równym stopniu wszystkich podmiotów gospodarczych i wszelkich towarów, bez względu na ich pochodzenie.
Wyrok w sprawach Keck i Mithouard nie był tylko epizodem, kolejnym z wielu rozbieżnych orzeczeń ETS. Jak dowodzi tego późniejsza praktyka, stał się opoką formuły na trwale wpisanej w jego dorobek. W sferze wolności przepływu towarów nakazał on przyjąć rozróżnienie środków krajowych na te, które odnoszą się do towaru jako takiego, i te, które dotyczą sposobów jego zbytu. Pierwsze z nich zawsze mieszczą się w pojęciu "środek o skutku równoważnym do ograniczeń ilościowych" i mogą być usprawiedliwione wyłącznie względami z art. 36 lub formułą Cassis. Pozostałe, jeżeli są stosowane bez dyskryminacji, z natury swej nie przeszkadzają w handlu wewnątrz Wspólnoty i nie są zakazane przez prawo wspólnotowe. Ważne jest również to, że formuła Keck-Mithouard wykazuje tendencje do ekspansji, wkraczając w inne wolności rynku wewnętrznego: swobodę poruszania się osób, wolność przedsiębiorczości i świadczenia usług.
Wyrok wstępny w sprawach Criminal proceedings przeciwko B. Keck i D. Mithouard z 24 listopada 1993 r., 267/91 i 268/91, ECR 1993, s. 6126.
Autor jest profesorem habilitowanym w Katedrze Praw Człowieka i Prawa Europejskiego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu
|
Traktat o Wspólnocie Europejskiej z 1957 r. przewiduje tzw. wolność przepływu towarów. w orzecznictwie Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości (ETS) nie dokonano jednoznacznej prawnie i prawidłowej ekonomicznie wykładni pojęcia "środek o skutku równoważnym do ograniczenia ilościowego". ETS Uznał, że gdy we Wspólnocie nie ma reguł wspólnych dla jakiegoś towaru, WE musi zaakceptować przeszkody, jakie wynikają z różnic w regulacjach krajowych o ile jest to konieczne dla zadośćuczynienia pilnym powodom interesu ogólnego. Państwa członkowskie regulowały swobodny przepływ w taki sposób, że zakazywały pewnych sposobów promocji i sprzedaży towarów. na przełomie lat 80. i 90. ETS Sformułował przekonanie, że gdy państwo stosuje środki odzwierciedlające pewne wybory odnoszące się do szczególnych cech narodowych lub regionalnych o charakterze społeczno-kulturalnym, nie mają one na celu obrotu towarowego. Francuski urząd ochrony konkurencji ustalił, że w dwóch supermarketach sprzedawano piwo i kawę po cenach niższych od ich nabycia, co stanowiło nielegalną praktykę handlową. sąd zwrócił się do ETS z pytaniem, czy przepisy francuskie zakazujące takiej formy promocji mogą być uznane za środek o skutku równoważnym do ograniczeń ilościowych.
ETS Postanowił że środkami o skutku równoważnym ograniczeniom ilościowym są przeszkody, które w braku harmonizacji wspólnotowej wynikają ze stosowania do towarów z innych państw członkowskich reguł określających warunki, którym powinny odpowiadać te towary. ETS stwierdza, że nie jest zdolny przeszkodzić w handlu środek krajowy, który ogranicza lub zakazuje niektórych sposobów sprzedaży, pod warunkiem że jest on stosowany bez dyskryminacji do wszystkich podmiotów gospodarczych działających w państwie stosującym środek i do wszystkich towarów komercjalizowanych w tym państwie.
|
SLD
Na szesnastu przewodniczących organizacji wojewódzkich tylko dwie osoby nie rekrutują się z dawnej Socjaldemokracji RP
Czy nowa jakość lewicy
O stanowiska wiceprzewodniczących SLD będą walczyli zapewne byli wiceprzewodniczący SdRP - Jerzy Szmajdziński i Marek Borowski, wicemarszałek Sejmu z ramienia SLD.
FOT. JACEK DOMIŃSKI
ELIZA OLCZYK
Politycy SLD kpią z nowego otwarcia rządu Jerzego Buzka, że skończyło się na wymianie jednego ministra. Sami jednak pragną, aby partia Sojusz Lewicy Demokratycznej również stała się dla nich nowym otwarciem. Mówiąc o składzie partii, zawsze podkreślają, że jedna trzecia członków to osoby, które nie skończyły 35 lat i że dla 30 proc. działaczy SLD jest pierwszą partią w życiu.
Czołowi politycy SLD podkreślają, że ich partia to nowa jakość. Na dowód przywołują chociażby obecność w jej szeregach Andrzeja Celińskiego, byłego członka władz Unii Demokratycznej. Tymczasem na zjazdach wojewódzkich, które wyłaniały delegatów na pierwszy kongres SLD oraz wybierały władze wojewódzkie, owa nowa jakość była słabo widoczna.
Liderzy jak w SdRP
Dziś już wiadomo, że na szesnastu przewodniczących organizacji wojewódzkich tylko dwie osoby nie rekrutują się z dawnej Socjaldemokracji RP.
Krzysztof Janik, sekretarz generalny SdRP, podkreśla jednak inny aspekt zagadnienia - tylko 3 osoby to działacze z okresu PRL, reszta zaczynała swoją działalność w latach 90. Zdaniem Janika we władzach powiatowych zasiada znacznie więcej osób spoza SdRP - około 25 procent.
- Przewodniczący organizacji wojewódzkiej jest lokalnym liderem. To naturalne, że zwykle staje się nim parlamentarzysta z danego terenu - mówi Janik. Dodaje, że funkcję sekretarzy w ponad połowie organizacji wojewódzkich objęli młodzi ludzie, którzy wcześniej nie byli związani z SdRP i że to jest dowód zmian, jakie się dokonały.
Statut nowej partii daje przewodniczącym różnych szczebli (z wyjątkiem szczebla centralnego) niezwykle duże kompetencje. Przewiduje mianowicie, że zarządy partii - gminne, powiatowe, wojewódzkie - powoływane są przez radę określonego szczebla na wniosek przewodniczącego. Co prawda każdy kandydat, żeby zostać członkiem zarządu musi uzyskać 50 proc. głosów plus jeden, jednak prawo zgłaszania kandydatów ma wyłącznie przewodniczący. Podczas publicznej dyskusji nad programem i przyszłością Sojuszu część działaczy wyrażała zaniepokojenie tym przepisem. Obawiali się, że przewodniczący zechcą wybierać do współpracy wyłącznie ludzi sobie posłusznych, że w rezultacie mogą powstawać sitwy, a nowi członkowie partii, nie związani z SdRP, będą się czuli jak działacze drugiej kategorii. Za parę dni, kiedy odbędą się pierwsze posiedzenia nowo wybranych rad i zostaną wyłonione zarządy struktur terenowych, okaże się, w jakim stopniu te obawy były słuszne.
Działacz statystyczny
Zjazdy wojewódzkie obnażyły również inne problemy w partii, przede wszystkim brak kobiet, ale również młodzieży i - jak to zwykle w partiach bywa - rozmaite konflikty.
Zjazd organizacji małopolskiej ujawnił na przykład konflikt Krakowa z tzw. terenem. Teren okazał się sprytniejszy od mieszczuchów, ponieważ się dogadał. Działacze z terenu jednomyślnie "wycięli w pień" kandydatów na I Kongres z Krakowa (podobno ci ostatni traktowali zbyt protekcjonalnie swoich kolegów z innych miejscowości). W rezultacie organizacja krakowska skupiająca 30 proc. członków SLD z terenu Małopolski uzyskała... jeden mandat na Kongres, co stanowi 3 proc. wszystkich małopolskich mandatów.
Podczas zjazdu mazowieckiej SLD okazało się, że lista delegatów na kongres została ustalona przed zjazdem (chodziło podobno o to, aby Warszawa nie zdominowała organizacji terenowych i nie zagarnęła znakomitej większości mandatów). Rezultat: kandydaci zgłaszani z sali - głównie kobiety - zostali w większości odrzuceni. Zjazdy w innych województwach były bardziej spontaniczne, jednak i tam w walce o mandaty zwyciężali mężczyźni, i to raczej niemłodzi.
Jerzy Szmajdziński, goszcząc na zjeździe w Zielonej Górze, ubolewał nad brakiem kobiet. - Ta sala nie oddaje struktury społeczeństwa, bo jest męska, a w dodatku ze starszego pokolenia - mówił niebezzasadnie, bowiem na 130 uczestników zjazdu było ok. 10 kobiet. Szmajdziński przekonywał zielonogórskich delegatów, że w ciągu kilku najbliższych miesięcy każdy z nich powinien skłonić do uczestnictwa w Sojuszu jedną, młodszą kobietę. Ta z kolei powinna przyprowadzić na zebranie ucznia ostatniej klasy szkoły średniej lub studenta. Widać więc, że działaczom SLD jeszcze daleko do upragnionej nowej jakości.
Gdzie te kobiety
Sylwia Pusz, która była przewodniczącą frakcji młodych w SdRP, uważa, że na I Kongresie partii młodych ludzi będzie jak na lekarstwo. Prawdopodobnie niewiele więcej będzie kobiet. Jolanta Gontarczyk ocenia, że najwyżej 10 proc. Krzysztof Janik jest większym optymistą i szacuje, że wśród delegatów kobiet będzie około 20 procent, choć dotychczas jeszcze nie wiadomo, ile w ogóle jest ich w Sojuszu.
Zdaniem Janika niewielka liczba kobiet wśród delegatów na kongres jest spowodowana tym, że w ogóle mało kobiet ubiegało się o mandat. Jolanta Gontarczyk uważa jednak, że jest to, pokutujący wśród działaczy terenowych, skutek starego sposobu myślenia.
- Partia nie jest gotowa na przyjęcie kobiet w innej roli niż w charakterze paprotki - mówi. Zastrzega się, że ten zarzut nie odnosi się do ścisłego kierownictwa partii, które przyznaje, że kobiety powinny odgrywać znaczącą rolę w polityce, ale do działaczy terenowych, ciągle uważających, iż kobieta nie ma prawa upominać się o awans.
- Nasi koledzy traktują udział kobiet we władzy jako nagrodę. To, co odbywało się na zjazdach wojewódzkich, było swoistym karceniem kobiet, a nawet próbą zastraszenia, aby w przyszłości nie żądały zbyt wiele - uważa Gontarczyk.
Zarówno Janik, jak i inni czołowi działacze SLD zgodnie twierdzą, że będą popierali zmianę w statucie, która ma zagwarantować kobietom 30 proc. miejsc we władzach wszystkich szczebli oraz na listach wyborczych do organów przedstawicielskich.
Własnego parytetu - 15-procentowego - domaga się też SLD-owska młodzież (uchwała w tej sprawie zostanie przyjęta w sobotę, 11 grudnia).
- Skoro będzie parytet dla kobiet, może być i dla młodzieży - mówi Sylwia Pusz. - My również będziemy wnosić o zmianę w statucie.
Partyjne mniejszości, a więc młodzież i kobiety, chcą też mieć coś w rodzaju swoich platform-frakcji, tylko nazwane inaczej, bo podobno słowo "frakcja" źle działa na przewodniczącego.
Bez względu jednak na to, czy takie platformy-frakcje zostaną zaakceptowane i czy parytet dla kobiet oraz dla młodzieży zostanie uwzględniony w statucie partii, nie będzie to miało większego znaczenia dla przebiegu I Kongresu. Zmiany w statucie, które ewentualnie wprowadziłby kongres, zaczną obowiązywać dopiero po ich zarejestrowaniu w sądzie, a więc za kilka miesięcy. Wybór władz partii będzie się zatem odbywać według obecnie obowiązującego statutu, a władze wybierane są na cztery lata. Każdego roku, co prawda, odbywa się konwencja, ale jej rolą jest udzielenie skwitowania aktualnym władzom. W historii SdRP nie było przypadku, by podczas głosowania nad wotum zaufania dla władz partii ktoś ze ścisłej czołówki nie dostał wymaganej bezwzględnej większości głosów. O tym, czy ktoś cieszył się większą sympatią czy antypatią w partii, świadczyły jedynie niewielkie różnice w liczbie oddanych głosów. Przypuszczalnie nie inaczej będzie w SLD. Można się więc spodziewać, że parytet dla kobiet - o ile zostanie uchwalony przez Kongres - po raz pierwszy odegra znaczącą rolę dopiero za dwa lata, przy układaniu list wyborczych kandydatów do parlamentu.
Przywódca niekwestionowany
Nowe otwarcie w partii nie dotyczy starego kierownictwa. Na samym szczycie Sojusz prawdopodobnie w niewielkim stopniu będzie się różnił od "nieboszczki" SdRP. Wśród kandydatów na najwyższe stanowiska przewijają się nazwiska znane od lat.
Partia powołała komisję wyborczą, która przyjmuje zgłoszenia kandydatów na przewodniczącego, wiceprzewodniczących i sekretarza generalnego SLD. Mało jest jednak prawdopodobne, aby poza Leszkiem Millerem, tymczasowym przewodniczącym SLD, ostatnim przewodniczącym SdRP, ktokolwiek ubiegał się o stanowisko przewodniczącego partii. W każdym razie na niespełna 10 dni przed kongresem nikogo takiego nie widać. Działacze SLD pytani, czy sądzą, że znajdzie się ktoś chętny do konkurowania z liderem, tylko się uśmiechają. Przywództwo Millera jest więc niekwestionowane. Część działaczy uważa, że kreowanie nowego przewodniczącego przed wyborami parlamentarnymi w 2001 roku byłoby błędem, że ludzie, którzy utożsamiają Leszka Millera z lewicą, przeżyliby szok. Jednak do wyborów parlamentarnych są dwa lata, a po drodze odbędzie się jeszcze bój o fotel prezydencki. Kampania prezydencka byłaby doskonałą okazją do wykreowania nowego lidera Sojuszu Lewicy Demokratycznej, tyle że po prostu nie ma takiej woli w partii.
Krzysztof Janik, ostatni sekretarz generalny SdRP, zapewne też ma zagwarantowane stanowisko sekretarza generalnego SLD.
Przypuszczalnie natomiast ostra walka będzie się toczyła o stanowiska wiceprzewodniczących i o wejście do zarządu partii.
Po dwóch chętnych na jedno miejsce
Ze względu na to, że Rada Krajowa SLD będzie liczyła około 300 osób (samych parlamentarzystów jest prawie 200, a oni stają się automatycznie jej członkami), zarząd będzie się składał z ok. 30 osób, a wiceprzewodniczących przypuszczalnie będzie siedmiu. Już w piątek, 10 grudnia, okaże się, kto będzie ubiegał się o stanowiska wiceprzewodniczących. Na razie spośród ewentualnych kandydatów znakomitą większość stanowią byli działacze i zarazem członkowie władz nie istniejącej SdRP. Zapewne o stanowiska wiceprzewodniczących zechcą powalczyć obaj byli premierzy: Józef Oleksy i Włodzimierz Cimoszewicz (nie był członkiem SdRP, ale należał do PZPR). Spośród pań typuje się Jolantę Banach, byłą pełnomocnik rządu ds. rodziny i kobiet, Annę Bańkowską, byłą prezes ZUS (jej pozycja nie jest najmocniejsza, a więc nominacja mało prawdopodobna), Izabellę Sierakowską, byłą wiceprzewodniczącą SdRP (uzyskała nominację organizacji w Lublinie na to stanowisko), Krystynę Łybacką, obecną przewodniczącą wielkopolskiego SLD (jedyna kobieta na stanowisku szefa wojewódzkiej organizacji). Jedna kobieta musi się znaleźć w prezydium partii. Podobno największe szanse na to stanowisko ma Krystyna Łybacka.
Zapewne o stanowiska wiceprzewodniczących SLD będą walczyli byli wiceprzewodniczący SdRP - Jerzy Szmajdziński, Marek Borowski, wicemarszałek Sejmu z ramienia SLD, Jacek Piechota (obecnie szef zachodniopomorskiego SLD). Mówi się też, że apetyt na stanowiska mają Jerzy Jaskiernia i Tadeusz Iwiński. Z całą pewnością o stanowiska wiceprzewodniczących partii będą się ubiegali związkowcy. Oni również będą musieli dostać przynajmniej jedno miejsce w prezydium - jako ewentualnych kandydatów wymienia się Zbigniewa Janasa, tymczasowego wiceprzewodniczącego SLD (był jednym z trójki pełnomocników, którzy rejestrowali nową partię), Zbigniewa Kaniewskiego (przewodniczący Federacji NSZZ Przemysłu Lekkiego, był w PZPR) i Zbigniewa Janowskiego (Związek Zawodowy "Budowlani", prezydium OPZZ).
Kto nie zgłosi swojej kandydatury do komisji wyborczej, może to jeszcze uczynić na kongresie, ale w SLD uważa się, że takie osoby nie będą miały zbyt wielu szans na zyskanie poparcia.
Ostra walka będzie się też toczyła o miejsca w zarządzie, choć liczny zarząd może oznaczać, że decyzje będą podejmowane w gronie prezydium, czyli o przewodniczącego i wiceprzewodniczących.
|
Czołowi politycy SLD podkreślają, że ich partia to nowa jakość. Dziś wiadomo, że na szesnastu przewodniczących organizacji wojewódzkich tylko dwie osoby nie rekrutują się z dawnej Socjaldemokracji RP. Statut nowej partii daje przewodniczącym różnych szczebli duże kompetencje. część działaczy wyrażała zaniepokojenie tym przepisem. Zjazdy wojewódzkie obnażyły inne problemy w partii.Zjazd organizacji małopolskiej ujawnił na przykład konflikt Krakowa z tzw. terenem. Podczas zjazdu mazowieckiej SLD okazało się, że kandydaci zgłaszani z sali - głównie kobiety - zostali w większości odrzuceni. w Zielonej Górze na 130 uczestników zjazdu było ok. 10 kobiet. niewielka liczba kobiet to skutek starego sposobu myślenia. czołowi działacze SLD będą popierali zmianę w statucie, która ma zagwarantować kobietom 30 proc. miejsc na listach wyborczych. parytetu domaga się też SLD-owska młodzież. Zmiany zaczną obowiązywać dopiero za kilka miesięcy. Nowe otwarcie w partii nie dotyczy starego kierownictwa. ostra walka będzie się toczyła o stanowiska wiceprzewodniczących i o wejście do zarządu partii. spośród ewentualnych kandydatów większość stanowią byli działacze i członkowie SdRP.
|
Jeżeli najsilniejsze państwo świata upokorzy i okaleczy najsłabsze, będzie to również cios w chrześcijaństwo i prawa człowieka
Wściekłość i duma to fatalni doradcy
JACEK DOBROWOLSKI
Talibowie to fanatycy wypaczający islam do swych morderczych celów. Próbują stworzyć utopijne państwo islamskie, opierając je na najsurowszym z szarijatów. Potrafią ludzi zakopywać żywcem, dusić w kontenerach, kamienować i dokonywać publicznych egzekucji na stadionach. Ich instruktorzy - arabscy najemnicy bin Ladena - lubują się w masakrach. Większość świata muzułmańskiego jest przerażona obiema grupami w takim samym stopniu jak my. Ocenianie świata islamu na podstawie ich czynów można porównać z ocenianiem chrześcijaństwa na podstawie działań nazistów, którzy też uważali, że Bóg jest po ich stronie, o czym świadczyły napisy "Gott mit uns" na pasach żołnierzy Wehrmachtu.
Ciosy w Nowy Jork były ciosami również w islam, tak jak bombardowanie przez hitlerowców Polski we wrześniu 1939 r. było ciosem zadanym całemu, również niemieckiemu, europejskiemu chrześcijaństwu.
Talibowie należą do wywodzącej się z Indii szkoły, która - w odróżnieniu od tolerancyjnych nauk sufickich i hanafickich, również obecnych w Afganistanie i Pakistanie - kieruje się surową, purytańską doktryną, potępiającą wszelkie liberalne wykładnie islamu.
Wiara bin Ladena
Wiara Osamy bin Ladena jest bardzo podobna. Do tego, co napisał Stanisław Grzymski w swym rzetelnym artykule "Wysłannik nienawiści" ("Rzeczpospolita" 231, 3.10.2001), warto dodać, że ojciec bin Ladena był zwykłym murarzem i pozostał analfabetą do końca życia. Miał jednak talent i wpadł w oko władcy Arabii Saudyjskiej. Tak rozpoczęła się jego wielka kariera głównego królewskiego budowniczego, której ukoronowaniem było odrestaurowanie sanktuariów w Mekce i Medynie.
Bin Laden, podobnie jak 7 zamachowców z Arabii Saudyjskiej (z 19), którzy zniszczyli World Trade Center i skrzydło Pentagonu, należy do fundamentalistycznej sekty wahhabitów, którzy, jak podaje Janusz Danecki w swym znakomitym "Słowniku kultury islamu", "głoszą konieczność prowadzenia dżihadu przeciwko wszystkim, którzy bezczeszczą islam". To właśnie wahhabici zbrojnie tworzyli kolejne królestwa Arabii Saudyjskiej, łącznie z ostatnim z 1932 r. Założyciel sekty Muhammad ibn Abd al Wahhab (zm. w 1787 r.) głosił, że wszelkie przedmioty kultu poza Allahem są fałszywe i wszyscy, którzy ten kult wyznają, zasługują na śmierć. Wahhabici pojawili się też w Indiach, gdzie rozpoczęli dżihad najpierw przeciw Sikhom, a później Hindusom i Brytyjczykom. Działali też w Turkiestanie i Afganistanie. Nic dziwnego, że mułła Omar przyjął Osamę bin Ladena z otwartymi ramionami. Bin Laden i jego arabscy fanatycy krzewią skrajny wahhabizm od Algierii po Filipiny.
Zdzisław Krasnodębski, autor artykułu "Siła prostych zasad", głęboko się myli, pisząc: "Niewiele wiemy o motywach i celach zamachowców. Są terrorystami nowego rodzaju, nie stawiali żądań, nie walczą o konkretną sprawę". Celem działań bin Ladena jest obalenie dynastii saudyjskiej za dopuszczenie niewiernych do sanktuariów w Mekce i Medynie, wyrzucenie z Arabii Saudyjskiej amerykańskich i brytyjskich żołnierzy oraz wyzwolenie Jerozolimy. Jerozolimski meczet Al-Aksa (Najdalszy Meczet) zbudowano na miejscu, do którego prorok Mahomet odbył swą, wspomnianą w Koranie, mistyczną "nocną podróż" z Mekki. Bin Laden, atakując Nowy Jork, zaatakował nie tylko centrum Ameryki, okupującej najświętsze miejsca islamu, lecz również największe skupisko Żydów na świecie, którzy z kolei, jego zdaniem, okupują Jerozolimę.
Amerykańscy i brytyjscy żołnierze stacjonują w Arabii Saudyjskiej, gdyż jest to kraj strategicznie ważny dla Zachodu ze względu na ropę. Obaj prezydenci Bushowie działali w teksańskim przemyśle naftowym, a młodszy był współwłaścicielem przedsiębiorstwa naftowego posiadającego zezwolenie na prowadzenie wierceń u wybrzeży Bahrajnu. Opisała to Anna Rogozińska-Wickers w "Magazynie Rzeczpospolitej" z 30.03.2001. W interesie Zachodu leży zbudowanie rurociągu naftowego z Turkmenistanu przez Afganistan do Pakistanu. Złoża minerałów w Azji Centralnej są ostatnimi wielkimi złożami niepodzielonymi między wielkie koncerny. Nawiasem mówiąc, gdyby firmy nafciarskie i samochodowe nie wykupywały patentów na samochody elektryczne, obecnego konfliktu by nie było.
Islam jest religią pokoju
Potężny konflikt, którego jesteśmy świadkami, to starcie ideologiczne i starcie interesów. Jednakże Samuel Huntington, autor "Zderzenia cywilizacji", w niedawnym wywiadzie dla telewizji CNN oświadczył, że nie mamy do czynienia ze zderzeniem cywilizacji islamu z Zachodem, ponieważ zdecydowana większość krajów muzułmańskich potępia terroryzm, a islam jest religią pokoju i umiaru. Do takiego zderzenia prą jednak nie tylko paranoicy w rodzaju bin Ladena i jego zwolenników, lecz również premier Włoch Silvio Berlusconi, głoszący niższość cywilizacji islamu. Poparła go w tym, niestety, wybitna dziennikarka Oriana Fallaci, która opublikowała tekst "Wściekłość i duma" - pełen nienawiści do Arabów i islamu, głoszący natomiast wyższość cywilizacji Zachodu. Twierdzi w nim m.in., że poza Mahometem i uczonym Awerroesem niczego w kulturze islamu nie ma. Wściekłość i duma to fatalni doradcy i są one, wraz z nienawiścią, również stałymi doradcami terrorystów.
Co zawdzięczamy Arabom
Berlusconi i Fallaci nie wiedzą, że do XIV w., kiedy pojawiły się tkaniny flandryjskie, Europa nie miała ani jednego wyrobu, który mógłby konkurować z wyrobami cywilizacji muzułmańskiej. Nie pamiętają, że włoski sonet Petrarki i Dantego nie powstałby, gdyby nie poezja arabska; zapomnieli o "Księdze tysiąca i jednej nocy". Nie orientują się, ile Europa zawdzięcza Avicennie, którego podręcznik medycyny studiowano w Europie do końca XVIII w., ani też, że niektóre greckie komentarze do tekstów Platona i Arystotelesa przetrwały tylko dzięki arabskim tłumaczeniom. Nie zdają sobie sprawy, że alchemię, algebrę, trygonometrię, alkohol (!), lutnię i kafelki w łazienkach zawdzięczamy Arabom, nie mówiąc o rachatłukum, chałwie i sezamkach. Nie pamiętają, że pałac Alhambry, ozdobę Hiszpanii, zbudowali Maurowie i że bez nich nie byłoby flamenco. Nie słyszeli o tolerancji za kalifatu bagdadzkiego czy sułtanatu osmańskiego, o jakiej ówczesnej Europie się nie śniło. Nie wiedzą, że gdy krzyżowcy zdobyli Jerozolimę, wyrżnęli wszystkich Arabów i Żydów, brodząc w ich krwi, ani że gdy 188 lat później Saladyn, władca Egiptu i Syrii, ją odbił, nie pozwolił mścić się na ludności chrześcijańskiej i na drugi dzień po zdobyciu Jerozolimy we wszystkich kościołach normalnie odprawiano msze. Nie słyszeli również o tym, że w średniowiecznej Kordobie muzułmanie, chrześcijanie i żydzi wspólnie studiowali teologię i toczyli dysputy o naturze Boga.
Oczywiście cywilizacja islamu obecnie nie jest tym, czym była kiedyś, ale czy cywilizacja zachodnia jest tym, czym była kiedyś? Czy jest to jeszcze cywilizacja chrześcijańska? Kilka lat temu Jan Paweł II nazwał tę najbardziej materialistyczną ze wszystkich cywilizacji cywilizacją śmierci.
Dialog jest jedynym wyjściem
Żyjemy w świecie wielokulturowym i nie mamy innego wyjścia jak dialog - nie poprowadzą go ludzie z bronią w ręku. Łatwo jest rozpocząć tę wojnę, ale jak ją zakończyć? Ile ludzi będzie musiało zginąć, by politycy zdali sobie sprawę, że nikt tej wojny wygrać nie może. Terroryści mogą być pokonani tylko we współpracy z krajami islamu, których autorytety religijne winny potępić terroryzm jako sprzeczny z nauką Mahometa. Na szczęście rząd Stanów Zjednoczonych tę prawdę zrozumiał i nie dał się sprowokować do odwetu na oślep. Popełniono jednak kilka poważnych błędów.
Prezydent Bush w pierwszej reakcji na zbrodniczy atak zapowiedział "krucjatę". Później nigdy już tego słowa nie użył. Jednak prezydent wciąż twierdzi, że Bóg jest po jego stronie - podobnie jak strona przeciwna. I podobnie jak strona przeciwna uważa, że obecna wojna to zmagania dobra ze złem. Jest to iście manichejska wizja. Gafę strzelił także prymas Polski, przywołując w swym kazaniu postać Jana III Sobieskiego. Winien był raczej przywołać postać Pawła VI, inicjatora dialogu z islamem, lub obecnego papieża, który, odwiedzając meczety, dialog ten pogłębia.
Prof. Zdzisław Krasnodębski we wspomnianym artykule pochwala bezrefleksyjny charakter kultury amerykańskiej, wynosząc amerykańską "sprężystość ducha i zdolność do stawiania na swoim". Cytuje nawet Conrada, który miał napisać, że "zwyczaj głębokich rozmyślań jest najszkodliwszy ze wszystkich zwyczajów wytworzonych przez cywilizowanego człowieka". Absolutnie się nie zgadzam. To na skutek nieobecności głębokich rozmyślań i głębokich pytań o wielokulturową naturę świata Ameryka narzuca swoją cywilizację tym, którzy sobie tego nie życzą, jednocześnie szkoląc (w przeszłości) bin Ladena. Amerykańskie media od lat kultywują dwa negatywne stereotypy Arabów i muzułmanów: albo są to terroryści, albo naftowi multimilionerzy. Nie ma żadnych pozytywnych postaci ze świata islamu poza Aladynem i Sindbadem Żeglarzem. Rząd amerykański dopiero zaczyna stawiać sobie pytania o sens swej polityki bliskowschodniej i polityki wobec świata arabskiego, szczególnie Palestyńczyków. Mam nadzieję, że w rezultacie tych pytań i rozmyślań będzie działać roztropnie, a nie tylko tak, by zademonstrować światu swą siłę.
Jeżeli najsilniejsze państwo świata upokorzy i okaleczy najsłabsze, będzie to również cios w chrześcijaństwo i prawa człowieka. Wówczas będziemy musieli pożegnać się z marzeniem o społeczeństwie otwartym i zaczniemy żyć w społeczeństwach fortec, zdominowanych przez plemienną mentalność oblężonych twierdz. Gdyby ktoś mnie zapytał, po której stronie konfliktu stoi Bóg, odparłbym, że po stronie niewinnych ofiar z obu stron.
Po ataku na World Trade Center na chodniku przed nowojorskim Centrum Kultury Islamskiej ktoś namalował maksymę Gandhiego: "Oko za oko sprawia, że cały świat jest ślepy".
Autor jest poetą, krytykiem i tłumaczem.
|
Talibowie to fanatycy wypaczający islam do swych morderczych celów. Ocenianie świata islamu na podstawie ich czynów można porównać z ocenianiem chrześcijaństwa na podstawie działań nazistów. Potężny konflikt, którego jesteśmy świadkami, to starcie ideologiczne i starcie interesów. Jednakże Samuel Huntington, autor "Zderzenia cywilizacji", w niedawnym wywiadzie dla telewizji CNN oświadczył, że nie mamy do czynienia ze zderzeniem cywilizacji islamu z Zachodem, ponieważ zdecydowana większość krajów muzułmańskich potępia terroryzm.
|
LUDZIE
Para znanych lekarzy do samego końca nie miała pojęcia, że ich dorosła córka jest w ciąży. Teraz wspólnie z nią walczą o odzyskanie chłopca, który ma nową rodzinę
Dwoje wnucząt
Marta i Jack wpadli na siebie w "Między Nami", knajpce młodej "warszawki". Marta lubiła "Między Nami". Często przesiadywała tam z bratem i jego znajomymi.
MICHAŁ MAJEWSKI
Marta spała w swoim pokoju, jak zwykle trochę dłużej niż rodzice. Jej tata, profesor kardiolog, i mama, znany pediatra, krzątali się bladym świtem po kuchni. Nagle profesor rzucił do żony: "Jak się czujesz podwójna babciu?" - Podwójna? Mamy przecież jedną wnuczkę - odparła zmieszana pani doktor. Profesor wiedział, co mówi: "Mamy dwoje wnucząt. Pół roku temu nasza Marta urodziła chłopca. Dowiedziałem się kilka dni temu". Pani doktor poczuła, jak w kilka sekund przybywa jej dziesięć lat.
Marta - 27 lat, efektowna, wysoka blondynka. W domu od najmłodszych lat znakomite warunki - gosposia, latem wakacje z rodzicami nad morzem, zimą narty z tatą i mamą we Włoszech.
W ogólniaku Marta trenuje biegi i skok wzwyż. Potem przykra wpadka - oblewa maturę przy pierwszym podejściu. Później uczy się w Szkole Głównej Handlowej. Przerywa, nie podoba się jej na tych studiach. Teraz przygotowuje się do egzaminów na psychologię. Chce zostać terapeutką.
Paweł - 33 lata, brat Marty. Nie miał problemów z nauką. Na prawo dostał się za pierwszym razem. Odwrotność Marty - raptus i gorąca głowa. Żona, dwuletnia córka. Posada notariusza w dobrej firmie.
Mama Marty - elegancka pani. Pediatra, ponadtrzydziestoletnie doświadczenie zawodowe, pracuje w jednym z warszawskich szpitali. Opowiada chętnie, ze swobodą, łatwością, ale stara się nie patrzeć w oczy. Szalenie zakochana w Bogusi - córce Pawła.
Tata Marty - profesor medycyny. Kardiolog. Niesłychanie ambitny, wymagający. Bardzo przeżył nieudaną maturę córki. Do wszystkiego w życiu doszedł ciężką pracą. Idealista. Przekonany, że sprawiedliwość musi zwyciężać.
Amerykanin z Między Nami
Marta i Jack wpadli na siebie w Między Nami, knajpce młodej warszawki. Marta lubiła Między Nami. Często przesiadywała tam z bratem i jego znajomymi. Potem spotkania tamtej paczki robiły się coraz rzadsze. Znajomi, starsi od Marty o parę lat, mieli coraz mniej czasu - praca, obowiązki, wyjazdy, rodziny, dzieci.
Jej brat, który był duszą tamtego towarzystwa, cieszył się narodzinami córki Bogusi. Przestali bywać, ale "opuszczona" Marta z przyzwyczajenia przesiadywała w knajpie przy Brackiej.
Trzy dni później przychodzi na przyjęcie do restauracji "Sofia", na którym rodzina i znajomi świętują rocznicę ślubu jej rodziców.
Wtedy pojawia się Jack. Młody Amerykanin wpada jej w oko - wygadany, wesoły, przystojny, podobno tańczył i występował w pokazach mody. Marta jest po prostu zakochana. Wkrótce przenosi się do mieszkania przy ul. Emilii Plater, które Jack wynajmuje wspólnie z amerykańskim kolegą o imieniu Bob. Marta zaczyna pracować ze swoim nowy przyjacielem. Zatrudniają się w wytwornej restauracji przy ulicy Marszałkowskiej - on jest szefem kuchni, ona pracuje jako tłumaczka. Niedługo potem Marta zaprasza do tej knajpy rodziców, żeby poznali jej nowego chłopaka. Jack przyrządza na tę okazję wystrzałowe potrawy. - Sprawiał miłe wrażenie - wspomina pani doktor.
Ale od początku rodzice po cichu kręcą nosem na faworyta córki. Nie podoba im się, że Marta się nie uczy, pracuje w knajpie i na dodatek mieszka z dwoma facetami. Nic jednak głośno nie mówią, bo dziewczyna jest zachwycona. Szkoda, że się nie wtrącają.
Kłamstwo w dużym swetrze
W listopadzie 1997 r. Marta zachodzi w ciążę. Nikomu nie mówi - przyjaciółce, bratu, rodzicom, wreszcie samemu Amerykaninowi, który okazuje się niepoważnym facetem. Przyszły tata coraz częściej bez wstydu, na oczach Marty, ugania się za innymi kobietami. Dlaczego Marta nie informuje go o ciąży? Teraz mówi, że bała się, iż ją opuści.
Dlaczego nie mówi rodzicom? Bała się braku ich zgody na związek z Jackiem.
Dziewczyna szybko brnie w coraz bardziej chore sytuacje.
Na przełomie 1997 i 1998 roku Jack i jego kumpel Bob potrzebują pieniędzy na założenie baru z szybkim jedzeniem w znanej warszawskiej dyskotece. Po namowach Amerykanina Marta zastawia w lombardzie mieszkanie swojej świętej pamięci babci. Bez wiedzy rodziców Marty pokój z kuchnią na Mokotowie, wart sto tysięcy złotych, przepada za śmieszne cztery tysiące.
Amerykanin musi wiedzieć, że dziewczyna jest w ciąży - śpią w jednym łóżku, Marta fatalnie się czuje. Jack udaje, że wszystko jest w porządku. Czasami mówi Marcie, że nie lubi dzieci i nie wyobraża sobie ich wychowywania.
W lutym para wyskakuje ze znajomymi na weekend do Wrocławia. Na miejscu pada pomysł, żeby jechać do Pragi czeskiej. Marta jest bez paszportu. Zostawiają dziewczynę w czwartym miesiącu ciąży na stacji benzynowej, w obcym mieście.
Niemal przez całą ciążę Marta mniej więcej dwa razy w miesiącu widuje się z mamą. Spotykają się w mieście na kawie, bywa, że córka wpada do mieszkania rodziców. - Zawsze była niechlujnie ubrana, przychodziła w szerokim swetrze albo w za dużej bluzie - opowiada pani doktor.
Poza tym ciągle jest w złej formie - przygnębiona, wynędzniała i płaczliwa. Spowiada się mamie, że wszystko przez sercowe kłopoty z Jackiem. Pani doktor myśli, że córka zapadła na anoreksję albo bulimię - wcześniej Marta miała chorobliwą obsesję odchudzania się. W końcu zaniepokojona matka dzwoni do znajomej psycholog. Marta zgadza się pójść na spotkanie. Wizyt jest kilka, ale psycholog nie wyciągnęła od Marty zbyt wiele.
W czerwcu, niecały miesiąc przed porodem, pani doktor namawia marnie wyglądającą córkę, żeby przebadała się w jej szpitalu. Marta się zgadza. Badania wypadają znakomicie, może poza lekką niedokrwistością. Nadal nikt nie wie o ciąży.
Nie więcej niż dziesięć dni przed porodem Marta spotyka się z rodzicami w greckiej knajpie Santorini na Saskiej Kępie. Znowu sprawa nie wychodzi na jaw.
Jak wtedy wyglądała? Marta wyciąga dowód osobisty, w którym jest jej fotografia sprzed dwóch lat. W pierwszej chwili trudno uwierzyć, że panna ze zdjęcia i efektowna dziewczyna, która siedzi obok, to ta sama osoba - z fotografii patrzy jakaś niezdarnie ostrzyżona, blada kobieta o przerażonych oczach.
Marta zmienia nazwisko
W nocy z 15 na 16 lipca 1998 r. Marta zrywa się z łóżka, które dzieli z Jackiem - dziewczyna ma silne bóle porodowe. Amerykanin nie reaguje. Marta jedzie sama taksówką do śródmiejskiego szpitala na Solcu. Przy rejestracji celowo przeinacza swoje nazwisko - boi się, że w szpitalu zorientują się, iż jest córką znanych lekarzy.
Potem nie chce pokazać dowodu osobistego. W końcu oddaje dokument, ale błaga lekarzy, aby utrzymali całą sprawę w tajemnicy. Tego samego dnia rodzi zdrowego chłopca - 8 punktów w skali Apgara.
Po porodzie Marta chce czym prędzej wyjść ze szpitala. Warunkiem wydostania się jest podpisanie niewiążącego oświadczenia, w którym matka prosi o zaopiekowanie się dzieckiem i wyraża zgodę na ewentualną adopcję. Marta podpisuje i przed opuszczeniem kliniki ogląda, śpiącego w cieplarce, chłopca - ostatni raz widzi swojego syna.
Po wyjściu zamiast dzieckiem zaczyna się opiekować szczeniakiem rasy husky, którego kupiła z gazetowego ogłoszenia dzień przed porodem.
Trzy dni później wpada na przyjęcie do restauracji Sofia - rodzina i znajomi świętują rocznicę ślubu jej rodziców. Znika po dwóch kwadransach, żeby nie prowokować kłopotliwych pytań o swój wygląd i marny nastrój.
Pięć dni po urodzeniu dziecka odbiera telefon od Anny Bałut z Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego (numer telefonu komórkowego Marta zostawiła w izbie przyjęć szpitala na Solcu - M.M.).
Stawia się na spotkanie i oświadcza, że zmienia decyzję - zamierza odebrać chłopca po niezwłocznej rozmowie z rodzicami. Przyznaje, że jej mama jest pediatrą. Podaje nazwę szpitala, w którym pracuje babcia chłopca.
Pani Bałut tłumaczy Marcie, że powinna zgłosić się po dziecko do szpitala na Solcu. Jednak Marta chce najpierw powiedzieć o historii rodzicom. Jedzie z nimi na urlop nad morze - ma zamiar wreszcie wyjawić prawdę. Nie daje rady i po kilku dniach wraca z niczym. Kilka dni później Amerykanin wyrzuca ją z mieszkania przy Emilii Plater. Dziewczyna wraca do pustego mieszkania rodziców. Kilka razy snuje się wokół szpitala. Boi się wejść, innym razem pojawia się z psem i zostaje przegnana przez portiera, kolejny raz zjawia się późnym wieczorem, kiedy lekarze są już dawno w domach. W końcu daje spokój, odpuszcza, znika, nie pojawia się więcej.
Powiem, ale po sylwestrze
Nie więcej niż dziesięć dni przed porodem Marta spotyka się z rodzicami w greckiej knajpie "Santorini" na Saskiej Kępie. Znowu sprawa nie wychodzi na jaw.
Pod koniec lata Marta zamęcza mamę z pozoru niewinnymi pytaniami. Na przykład chce się koniecznie dowiedzieć, co to oznacza, jeżeli dziecko po urodzeniu leży w cieplarce. Potem pani doktor znajduje w stercie ubrań córki śpioszki dla niemowlaka. Bardzo się cieszy - myśli, że Marta kupiła je dla małej Bogusi.
W tym samym czasie dziewczyna zaczyna odwiedzać znanego psychologa, profesora Jana Tylkę, który był nauczycielem jej przyjaciółki i jest znajomym ojca. Później profesor tak opowiadał o pierwszej wizycie Marty: "(...) W sumie nie wiedziałem, czego chce. Płakała, trzymała się za głowę (...). Nie zadawałem jej żadnych pytań, chciałem, aby sama powiedziała, jaki ma problem". Na to trzeba będzie czekać do listopada. Najpierw opowiada o sprzedanym za grosze mieszkaniu. Rodzice są zszokowani, ale wybaczają. W grudniu zdradza profesorowi prawdę o dziecku. Mówi, że pragnie odzyskać małego.
W tym samym czasie o istnieniu chłopca dowiadują się znajomi Marty. Z początku nie wierzą w porażającą informację. Daliby głowę, że dziecko jest wymysłem pogrążonej w depresji dziewczyny, ale wiadomości się potwierdzają. Przed sylwestrem informacja dociera do taty Marty. Profesor jest zszokowany. Przez pierwsze dni nie starcza mu sił, żeby o wszystkim powiedzieć żonie. W końcu na początku stycznia mówi jej, że jest "podwójną babcią". Rozmawiają z Martą. Są porażeni, nieludzko wstrząśnięci jej opowieścią, ale chwilę później cała trójka nie potrafi ukryć euforii: - Mamy wnuka, mamy synka.
Szczęśliwa Marta łapie słuchawkę i wykręca numer do Anny Bałut z Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego. Słyszy nie najlepsze wiadomości: "Została pani zaocznie pozbawiona praw rodzicielskich. Jestem ustanowionym przez sąd opiekunem prawnym chłopca, który jest w rodzinie preadopcyjnej. Dziecko ma porażenie mózgowe i wylew trzeciego stopnia. Pani mama będzie wiedziała, co to znaczy".
- To nic! Chcę go odzyskać - woła do słuchawki Marta. Umawiają się za trzy dni, na 12 stycznia 1999 roku - chłopiec ma wtedy pół roku.
Domek był za duży
Niewypał - tyle można powiedzieć o rozmowach, które zimą zeszłego roku prowadzą Marta i jej rodzice w ośrodku katolickim. Strony rozstają się chłodno, z zapowiedzią kolejnych spotkań na sali sądowej.
Marta i jej rodzice wychodzą rozgoryczeni. Mają wiele do zarzucenia ośrodkowi i pani Bałut.
Pani Bałut przez wiele dni zastanawiała się, czy rozmawiać z "Rz" o sprawie małego Pawła - to imię nadano chłopcu w szpitalu. W końcu opiekunka prawna dziecka nie zgadza się na spotkanie - odsyła do zeznań, które składała przed sądem. Problem w tym, że zeznania nie wyjaśniają wszystkiego, np. z informacji zebranych przez pełnomocnika Marty wynika, iż dzieci opuszczone przez matki trafiają do jednego szpitala - przez przypadek do tego, w którym pracuje babcia Pawła (pani Bałut znała jej miejsce pracy). Tymczasem chłopczyk trafił do innej placówki. Kolejna rzecz: Przed sprawą o pozbawienie praw rodzicielskich pani Bałut próbuje znaleźć Martę. W dowodzie, który dziewczyna zostawiła na Solcu są dwa adresy - pani Bałut sprawdziła jeden. Tu akurat opiekunka prawna ma przyzwoity argument. Mówi, że Marta jest dorosłą osobą i sama wiedziała, gdzie powinna się zgłosić w sprawie syna.
Mamę Marty dziwi inna rzecz. To, że dziecko z tak poważnymi uszkodzeniami znalazło momentalnie rodzinę preadopcyjną - trafiło do niej tego samego dnia, w którym odebrano Marcie prawa rodzicielskie.
- Nie było żadnego wylewu III stopnia ani porażenia mózgowego. To są nieodwracalne uszkodzenia, a chłopczyk jest przecież zdrowy. Domniemane uszkodzenia były tylko argumentem za szybkim oddaniem dziecka do adopcji - opowiada pani doktor.
W lutym pełnomocniczka Marty, przez przypadek, wpada w sądzie na koleżankę po fachu, która ma reprezentować pewne małżeństwo w sprawie o adopcję. Okazuje się, że chodzi o małego Pawła. Prawniczki postanawiają zaaranżować spotkanie obu stron. Szykuje się przełom, bo ludzie, u których od trzech miesięcy jest dziecko, chcą rozmawiać. Wycofują się w ostatniej chwili - okazuje się, że Anna Bałut zabrania im pojawić się na tym spotkaniu.
W marcu zeszłego roku zaczyna się sądowa sprawa o przywrócenie Marcie praw rodzicielskich - Paweł ma wtedy osiem miesięcy i cały czas jest w rodzinie preadopcyjnej. Marta i jej rodzice są pełni optymizmu. Kupują większą szafę, żeby pomieścić nowe ubranka dla wnuczka, wymieniają okna, żeby mały nie nabawił się kataru. Wynajmują nad morzem większy dom niż zwykle, by komfortowo spędzić pierwsze, wspólne wakacje.
Szybko przychodzi otrzeźwienie - przegrywają wszystko, co tylko można przegrać w tym procesie. Sąd nie zgadza się, żeby rodzice dziewczyny zostali nowymi opiekunami prawnymi. Sąd nie zgadza się też na kontakt Marty i jej rodziców z chłopczykiem i oddala wniosek o powołanie biegłego psychologa, który miałby wydać opinię na temat Marty. Proces wlecze się cały rok. W marcu 2000 r. jest postanowienie - wniosek o przywrócenie władzy rodzicielskiej zostaje oddalony. Przewodnicząca składu, która na sali sądowej zwracała się do pani Bałut po prostu: "Pani Aniu", potrzebuje aż dwóch miesięcy z okładem na napisanie uzasadnienia - druzgocącego dla Marty. Sąd ocenia, że dziewczyna jest emocjonalnie nieprzygotowana do wychowywania dziecka. Marta składa apelację - jest maj 2000 r. Chłopiec ma dwa lata bez dwóch miesięcy. Od półtora roku jest w rodzinie preadopcyjnej.
Dwa imiona za dużo
Dziecko jest w doskonałych rękach. Nie kwestionują tego nawet Marta i jej rodzice. Dzięki codziennym ćwiczeniom i pomocy fachowej rehabilitantki chłopak jest w znakomitej formie - pogodny, rozgarnięty, ufny i bardzo związany z opiekunami. "Dziecku nie brakuje nawet ptasiego mleka (...). Bardzo je kochają, dbają, robią wszystko dla dziecka. Wiedzą, że matka biologiczna złożyła wniosek o przywrócenie władzy rodzicielskiej. Bardzo się z tego powodu denerwują" - relacjonowała w sądzie pani Bałut.
Z kolei w opinii psychologicznej profesor Tylka napisał o Marcie: Myślę, że jej doświadczenie można uznać (...) za przejaw dezintegracji pozytywnej, kiedy po ciężkich przeżyciach osoba formuje nową osobowość, lepszą i dojrzalszą. W sądzie profesor dodał, że "dziecko ma prawo poznać biologicznych rodziców. Nie ma większej więzi niż ta między biologicznymi rodzicami i dzieckiem".
- Co się stanie, kiedy ten chłopak za kilkanaście lat dowie się, że jego biologiczna matka walczyła o bycie z nim. Walczyła i przegrała. To będzie dla niego koszmar - mówi Bartek, przyjaciel Marty.
Z drugiej strony, co z uczuciami i poświęceniem dwójki ludzi, którzy oddali wszystko temu chłopcu?
Ciekawa rzecz dotyczy imion. Otóż jedna z rehabilitantek miała powiedzieć w sądzie, że do chłopczyka w nowej rodzinie nie mówi się Paweł, lecz Wojtuś. Z kolei mama Marty uważa, że po ewentualnym powrocie, wnuczek powinien mieć na imię Boguś, bo wnuczka to przecież Bogusia. Sama Marta nie mówi o dziecku inaczej niż Mały.
- Pani doktor? Nie ciągnie pani, żeby pójść i zobaczyć chłopca? Pani przecież nigdy go nie widziała.
- Poszłabym, gdybym miała pewność, że go odzyskamy. A tak po prostu mam wnuka, którego nie mam. Znajoma neurolog pociesza mnie, że dzieci zaczynają pamiętać od połowy czwartego roku. Jest jeszcze chwila - tłumaczy pani doktor, opędzając się od szalonej husky, rówieśniczki chłopca, na którego ludzie mówią: Pawełek, Wojtek, Mały i Boguś.
Imiona chłopca i innych bohaterów tekstu zostały zmienione
|
Marta spała w swoim pokoju, jak zwykle trochę dłużej niż rodzice. Jej tata, profesor kardiolog, i mama, znany pediatra, krzątali się bladym świtem po kuchni. Nagle profesor rzucił do żony: "Jak się czujesz podwójna babciu?" - Podwójna? Mamy przecież jedną wnuczkę - odparła zmieszana pani doktor. Profesor wiedział, co mówi: "Mamy dwoje wnucząt. Pół roku temu nasza Marta urodziła chłopca. Dowiedziałem się kilka dni temu".
Marta i Jack wpadli na siebie w Między Nami, knajpce młodej warszawki. Marta lubiła Między Nami. Trzy dni później przychodzi na przyjęcie do restauracji "Sofia", na którym rodzina i znajomi świętują rocznicę ślubu jej rodziców.Wtedy pojawia się Jack. Młody Amerykanin wpada jej w oko. Wkrótce przenosi się do mieszkania przy ul. Emilii Plater, które Jack wynajmuje wspólnie z amerykańskim kolegą o imieniu Bob. Marta zaczyna pracować ze swoim nowy przyjacielem.
W listopadzie 1997 r. Marta zachodzi w ciążę. Nikomu nie mówi - przyjaciółce, bratu, rodzicom, wreszcie samemu Amerykaninowi, który okazuje się niepoważnym facetem. Dlaczego Marta nie informuje go o ciąży? Teraz mówi, że bała się, iż ją opuści.
W nocy z 15 na 16 lipca 1998 r. Marta zrywa się z łóżka, które dzieli z Jackiem - dziewczyna ma silne bóle porodowe. Amerykanin nie reaguje. Marta jedzie sama taksówką do śródmiejskiego szpitala na Solcu. Przy rejestracji celowo przeinacza swoje nazwisko - boi się, że w szpitalu zorientują się, iż jest córką znanych lekarzy. Po porodzie Marta chce czym prędzej wyjść ze szpitala. Warunkiem wydostania się jest podpisanie niewiążącego oświadczenia, w którym matka prosi o zaopiekowanie się dzieckiem i wyraża zgodę na ewentualną adopcję. Marta podpisuje i przed opuszczeniem kliniki ogląda, śpiącego w cieplarce, chłopca - ostatni raz widzi swojego syna. Pięć dni po urodzeniu dziecka odbiera telefon od Anny Bałut z Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego.Stawia się na spotkanie i oświadcza, że zmienia decyzję - zamierza odebrać chłopca po niezwłocznej rozmowie z rodzicami. Pani Bałut tłumaczy Marcie, że powinna zgłosić się po dziecko do szpitala na Solcu. Jednak Marta chce najpierw powiedzieć o historii rodzicom. Przed sylwestrem informacja dociera do taty Marty. Profesor jest zszokowany. Przez pierwsze dni nie starcza mu sił, żeby o wszystkim powiedzieć żonie.
Niewypał - tyle można powiedzieć o rozmowach, które zimą zeszłego roku prowadzą Marta i jej rodzice w ośrodku katolickim. Strony rozstają się chłodno, z zapowiedzią kolejnych spotkań na sali sądowej. W marcu zeszłego roku zaczyna się sądowa sprawa o przywrócenie Marcie praw rodzicielskich - Paweł ma wtedy osiem miesięcy i cały czas jest w rodzinie preadopcyjnej. Marta i jej rodzice są pełni optymizmu. Szybko przychodzi otrzeźwienie - przegrywają wszystko, co tylko można przegrać w tym procesie.
Dziecko jest w doskonałych rękach. Nie kwestionują tego nawet Marta i jej rodzice. - Co się stanie, kiedy ten chłopak za kilkanaście lat dowie się, że jego biologiczna matka walczyła o bycie z nim - mówi Bartek, przyjaciel Marty.Z drugiej strony, co z uczuciami i poświęceniem dwójki ludzi, którzy oddali wszystko temu chłopcu?
|
Profesor Jussuf Ibrahim żyje w pamięci wielu mieszkańców Jeny jako ukochany lekarz i znakomity nauczyciel akademicki. Z odnalezionych niedawno dokumentów wynika jednak, że słynny pediatra brał udział w nazistowskim programie likwidacji "życia niewartego życia"
Zbawca niemowląt z Jeny
Do niedawna jedna z ulic w pobliżu Kliniki Pediatrycznej w Jenie nazywała się Ibrahimstrasse
FOT. JERZY HASZCZYŃSKI
JERZY HASZCZYŃSKI
Profesor Jussuf Ibrahim, pediatra, umarł przed niemal półwieczem. Teraz, po tylu latach, wywołał najżywszą dyskusję w historii Jeny, uniwersyteckiego miasta we wschodnich Niemczech. W dyskusji pojawiły się wielkie niemieckie tematy - od oceny postaw w czasach nazistowskich po podejście do inności, obcości i ludzkiej niedoskonałości.
Profesor Ibrahim jest jednym z symboli Jeny, ukochanym lekarzem kilku pokoleń jej mieszkańców i honorowym obywatelem miasta, które - co też w tej historii istotne - było jednym z najważniejszych ośrodków medycznych w NRD. Jussuf Ibrahim ma w Jenie swój niewielki pomnik. Do niedawna była tu też klinika jego imienia, a jeszcze do 1 marca jedna z ulic nazywała się Ibrahimstrasse.
Wielu mieszkańców Jeny się zarzeka, że gdy byli dziećmi, uratował im życie, wyleczył z nieuleczalnych wydawałoby się chorób. Dziesiątki absolwentów miejscowego uniwersytetu wspominają go jako wspaniałego nauczyciela, a sędziwe dziś, wykształcone przez profesora pielęgniarki, zwane siostrami od Ibrahima, podają za wzór wszelkich cnót. Tych pozytywnych opinii raczej nie zmieniły odkrycia kilku publicystów i naukowców. Dotarli oni do dokumentów, z których wynika, że Jussuf Ibrahim brał udział w nazistowskim programie eutanazji. Wysyłał ciężko upośledzone dzieci na śmierć.
Enerdowski święty
Na najbardziej znanym zdjęciu profesora Ibrahima widać sympatycznego siwego pana o orientalnych rysach w białym kitlu, a obok wpatrzone w niego, ufne dziecko. Jussuf Ibrahim, syn Niemki i Egipcjanina tureckiego pochodzenia, całe zawodowe życie, a trwało ono ponad 50 lat i było związane głównie z Jeną, otaczał się dziećmi.
Najwięcej zaszczytów spłynęło na niego już na starość, w komunistycznych Niemczech wschodnich. W 1947 roku, w 70. rocznicę urodzin, nadano mu tytuł honorowego obywatela Jeny. Był też "zasłużonym lekarzem ludu" i laureatem enerdowskiej nagrody państwowej 1. klasy. Nazywano go "zbawcą niemowląt". Stał się niemal enerdowskim świętym. W czasach, gdy wielu lekarzy uciekało na zachód, a znaczna część tych, którzy zostawali w NRD, miała podejrzaną biografię z okresu Trzeciej Rzeszy, potrzebny był taki wzór. Stasi trafiło nawet na wypowiedzi podające w wątpliwość czystość i jego biografii, ale nie poszło tym tropem.
Po raz pierwszy cień na profesora Ibrahima rzucił na początku lat 80. publicysta Ernst Klee. Ale w NRD nikt nie chciał go słuchać, swoje rewelacje o udziale "zbawcy niemowląt" w nazistowskim programie likwidacji "życia niewartego życia" drukował przecież w zachodnioniemieckiej prasie. Ta niechęć do Wessich mieszających się w sprawy "naszego doktora" pozostała zresztą w Jenie do dzisiaj.
Kilkanaście lat później zarzuty pod adresem profesora Ibrahima postanowiły sprawdzić władze jenajskiego Uniwersytetu Fryderyka Schillera. "Były dyrektor uniwersyteckiej Kliniki Pediatrycznej Jussuf Ibrahim bez wątpienia aktywnie uczestniczył po roku 1941 w narodowosocjalistycznym programie »eutanazji dziecięcej«" - ogłoszono w kwietniu 2000 roku wyniki badań uniwersyteckiej komisji. Senat uniwersytetu pozbawił klinikę imienia profesora Ibrahima i ogłosił, że uczelnia "w głębokim smutku oddaje cześć dzieciom, które zostały zamordowane przy czynnej pomocy naukowców uniwersytetu w Jenie i innych niemieckich uniwersytetów".
- Sprawa zaangażowania profesora Ibrahima w nazistowski program eutanazji i obrona jego osoby przez część naukowców oraz wielu mieszkańców Jeny zaszkodziła miastu i uniwersytetowi - przyznaje rektor, profesor Karl-Ulrich Meyn. Podkreśla jednak, że uniwersytet zareagował tak szybko, jak tylko mógł. Po opublikowaniu badań komisji natychmiast zmienił nazwę Kliniki Pediatrycznej. A poza tym współpraca naukowców z nazistami czy ich udział w najkoszmarniejszych nawet eksperymentach nie są przecież charakterystyczne dla Jeny, podobnie działo się na wielu niemieckich uniwersytetach.
Szpital, w którym się szybko umiera
"Szanowny panie kolego! S[...] Sch[...] z Erfurtu, obecnie w wieku 12 i pół miesiąca, cierpi na microcephalia vera [małogłowie]. Normalnego rozwoju nie da się osiągnąć. Eutan. byłaby całkowicie do usprawiedliwienia, także w poczuciu matki. Może zaopiekuje się pan tym przypadkiem? Łącząc wyrazy poważania i Heil Hitler!. Oddany dr Ibrahim" - dokument tej treści z października 1943 roku komisja uniwersytecka uznała za najpoważniejszy dowód winy znanego pediatry.
Skrót od słowa "eutanazja" - tak jakby całe słowo nie chciało się przelać na papier - znaleziono też w innych aktach szpitalnych podpisanych przez Jussufa Ibrahima i skierowanych do dyrektora szpitala w Stadtrodzie koło Jeny, gdzie bardzo ciężko upośledzone dzieci umierały zadziwiająco szybko. W styczniu 1944 roku o prawie dwuletnim chłopcu z porażeniem centralnego systemu nerwowego Ibrahim napisał, że nie widzi dla niego przyszłości. "Może mógłby u pana przejść dokładniejszą obserwację i uzyskać opinię. Eut.?"
Komisja podkreśliła, że w pierwszym przypadku intencje profesora były jednoznaczne. Zalecał zabicie dziecka, bo jak założył, nie mogło się ono normalnie rozwijać. Powoływał się też na przyzwolenie matki. Matka jednak, mimo bardzo trudnej sytuacji rodzinnej, opiekowała się później dzieckiem. Nie trafiło ono bowiem do szpitala w Stadtrodzie i co najmniej o pięć lat przeżyło wojnę.
Inaczej było z dwuletnim chłopcem. Przyjęto go do Stadtrody, a pięć miesięcy później już nie żył. W sumie komisja uznała profesora Ibrahima za odpowiedzialnego za wysłanie do szpitala w Stadtrodzie siedmiorga dzieci, które zakończyły tam życie. Profesor miał być w pełni świadom tego, że w tamtejszym szpitalu zabijano ciężko upośledzone dzieci.
Setki listów do redakcji
Raportem komisji interesowało się całe stutysięczne miasto. Jenajskie oddziały regionalnych dzienników, "Ostthüringer Zeitung" ("OTZ") i "Thüringische Landeszeitung" ("TLZ"), zasypywano listami. Od ponad roku niemal każdego dnia przychodzi po kilka, kilkanaście listów od czytelników na temat Ibrahima. Czegoś takiego obie gazety nigdy nie przeżyły.
- Trzy czwarte piszących do nas czytelników biorą w obronę profesora Ibrahima - mówi Frank Döbert z "OTZ", który poświęcił temu tematowi kilkadziesiąt artykułów. Jego koleżanka z "TLZ", Barbara Glasser, dostała list z pogróżkami. Obrońcy Ibrahima nie dawali też spokoju jednej z autorek raportu, docent Susanne Zimmermann, specjalistce od historii medycyny. - Niektórzy współpracownicy profesora, dziś staruszkowie, nienawidzą mnie z całego serca - podkreśla zdenerwowana pani docent, odpalając papierosa od papierosa.
Atmosfera w mieście zagęściła się w październiku 2000 roku. Wtedy Rada Miejska podejmowała decyzję, czy odebrać Jussufowi Ibrahimowi honorowe obywatelstwo Jeny. Większość radnych głosowała wprawdzie za odebraniem, ale nie była to wymagana większość dwóch trzecich. Profesor Ibrahim pozostał honorowym obywatelem miasta, a w Niemczech, ściślej w Berlinie i na zachodzie, zaczęto wytykać Jenę jako miasto, które nie chce się rozliczyć z nazistowską przeszłością.
Trudno decyzję Rady Miejskiej identyfikować z jakąś opcją polityczną, wśród głosujących za odebraniem honorowego obywatelstwa byli radni ze wszystkich ugrupowań - od zielonych i postkomunistów z PDS po liberałów z FDP i chadeka z CDU. Przeciwnicy i wstrzymujący się od głosu również pochodzili z różnych partii, choć najwięcej było wśród nich chadeków.
Odwołanie do Talmudu
Przeciw pozbawieniu Jussufa Ibrahima honorowego obywatelstwa Jeny głosowała między innymi Johanna Hübscher, radna CDU i profesor miejscowego Instytutu Medycyny Sportowej: - Jako lekarka i chrześcijanka muszę podkreślić, że nie pochwalam żadnego z rodzajów zabijania. Jestem też przeciw zabijaniu nienarodzonego życia. Nie uważam jednocześnie, że można przebaczyć Ibrahimowi złe czyny dlatego, że zrobił też bardzo dużo dobrego - deklaruje na początek pani profesor, krótko ostrzyżona pięćdziesięciolatka w eleganckich okularach w kształcie łez.
Dlaczego więc głosowała za pozostawieniem mu najwyższego wyróżnienia, jakie nadaje miasto? - Odwołam się do Talmudu - mówi Johanna Hübscher. I cytuje z przygotowanej kartki: - Nie sądź nikogo, zanim nie znajdziesz się w jego położeniu.
- Uważam, że sprawa jest bardzo skomplikowana. Nie wszystkie dzieci, które zgodnie z ideologią nazistowską powinien wysłać na śmierć, skierował do szpitala w Stadtrodzie. Sądzę, że pomógł wielu osobom, którym nie wolno było pomagać - wylicza pani profesor. - Na liście honorowych obywateli Jeny są też Paul von Hindenburg, Otto von Bismarck i ideolog eutanazji Ernst Haeckel. Skoro ich nikt nie chce z tej listy usuwać, to nie widzę powodu, żeby pozbawiać honorowego obywatelstwa Jussufa Ibrahima.
Czy przy tak skomplikowanej sprawie nie lepiej się wstrzymać od głosu? - To było tak ważne głosowanie dla miasta i jego wizerunku, że trzeba się było jednoznacznie wypowiedzieć "za" lub "przeciw" - ucina profesor Hübscher i po wyjaśnienia odsyła do "najlepiej zorientowanych" obrońców Jussufa Ibrahima.
To nie z żądzy zabijania
- Zarzucamy profesorowi Ibrahimowi czyny, które także z dzisiejszego punktu widzenia trudno ocenić - mówi główny ideolog zwolenników zachowania honorowego obywatelstwa dla sławnego pediatry profesor Eggert Beleites, dyrektor uniwersyteckiej Kliniki Otorynolaryngologicznej i zarazem przewodniczący Krajowej Izby Lekarskiej w Turyngii.
- W tamtych czasach wiele dyskutowano o wartości życia i eutanazji. Profesor Ibrahim osobiście znał mieszkającego w Jenie Ernsta Haeckela, który był prominentnym zwolennikiem dopuszczalności eutanazji dzieci, zabijania na żądanie i likwidacji "życia niewartego życia". Zresztą znaczna część mieszkańców Niemiec miała bliskie temu poglądy. Na przykład w sondażu przeprowadzonym w 1920 roku 73 procent rodziców odpowiedziało, że zgodziliby się na bezbolesne skrócenie życia swojego nieuleczalnie umysłowo chorego dziecka. I dzisiaj zresztą, jak wykazały sondaże Forsy i Ermedu, prawie 80 procent Niemców opowiada się za eutanazją jako skróceniem cierpienia.
- Ja sam, żeby nie było niejasności, jestem przeciwnikiem eutanazji, bo śmierć jest nieodwracalna, a lekarz nie może z pewnością stwierdzić, czy stan pacjenta się nie poprawi. Jednak przed kilkudziesięciu laty inaczej myślano o śmierci i umieraniu. Teraz eutanazja jest w Niemczech zakazana i podlega karze więzienia. Przeciw "aktywnej pomocy przy umieraniu" wypowiedziała się też organizacja niemieckich lekarzy.
Profesor Beleites, posługując się cytatami z literatury naukowej i pięknej, przedstawia Ibrahima jako człowieka, który działał w warunkach zmuszających do podejmowania trudnych decyzji: - Nie był przecież zwykłym mordercą, który pozbawiał dzieci życia z żądzy zabijania. Jestem przekonany, że w wielu przypadkach, choć nie wiem, w ilu dokładnie, profesor Ibrahim robił to, czego oczekiwali rodzice ciężko upośledzonych dzieci.
- Być może działał pod presją czy ze strachu. Nie był przecież Aryjczykiem i prawdopodobnie z tego powodu nie przyjęto go do NSDAP. Sądzę, że nie przejął argumentacji nazistów, motywem dla niego nie była tzw. higiena rasowa czy eugenika. Wysyłał dzieci na eutanazję raczej dlatego, by ukrócić ich cierpienie.
Główny ideolog obrońców Ibrahima podkreśla, że pozbawianie honorowego obywatelstwa byłoby błędem: - Nie należy natomiast ukrywać problemu. Na klinice, którą Ibrahim kierował od 1917 do 1953 roku, powinno się zawiesić tabliczkę z napisem, że wysyłał stąd także dzieci na eutanazję. Musimy mieć szansę zadać sobie pytanie, dlaczego takie humanistycznie wykształcone osobistości jak Jussuf Ibrahim uczestniczyły w programie eutanazji. To pytanie musi być dozwolone.
Siła legendy
- Nie da się racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego mimo zebranych dowodów tak wielu ludzi nadal broni profesora Ibrahima i nie widzi nic zdrożnego w tym, że lekarz, który wysyłał dzieci na śmierć, jest honorowym obywatelem miasta - mówi zrezygnowana docent Susanne Zimmermann, współautorka raportu wykonanego na zlecenie Uniwersytetu Fryderyka Schillera. - Jego obrońcy żyją w świecie legend, opowiadają o chorych dzieciach, którym uratował życie. Ale one cierpiały na zwykłe choroby dziecięce, na infekcje.
Docent Zimmermann, która przez wiele lat badała przeszłość Ibrahima, jest przekonana, że zaangażował się on w program eutanazji z przekonania, bez żadnego przymusu: - Nie był Aryjczykiem to fakt, ale nie miał pochodzenia, które zgodnie z poglądami nazistowskimi kwalifikowałoby go do rasy podludzi. Pochodzenie egipskie czy tureckie nie było w Trzeciej Rzeszy źle widziane. Niemcy miały dobre kontakty z krajami muzułmańskimi Bliskiego Wschodu i Turcją. Na dodatek w czasie wojny był już na tyle stary, że niewiele mu groziło za zachowywanie dystansu wobec ideologii nazistowskiej.
- Obrońcy profesora ignorują jego główne ofiary - bezbronne dzieci. Powoływanie się na to, że to rodzice prosili o zabicie ich dzieci, jest nadużyciem. Tak było tylko w jednym wypadku - denerwuje się pani docent. - A nawet gdyby wszyscy rodzice o to błagali, to lekarz nie jest od spełniania zachcianek.
Susanne Zimmermann spotykała się z oskarżeniami, że kala własne gniazdo, że ona, Niemka z byłej NRD, bierze udział w kampanii przeciw Jenie, którą zorganizowali Niemcy z zachodu: - Wielu ludzi nie zastanawia się nad istotą problemu, nie dociera do nich, że "zbawca niemowląt" uczestniczył w zbrodni dokonywanej również na niemowlętach. Dla nich najważniejsze jest, że "Wessi chcą nam usunąć ostatni pomnik z czasów NRD".
W dyskusji o przeszłości sławnego pediatry zabrali głos chyba wszyscy żyjący jeszcze jego uczniowie. Ich wypowiedzi brzmiały zazwyczaj tak jak ta pochodząca od emerytowanego profesora jednej z zachodnioniemieckich klinik: "Jestem absolutnie pewien, że nie mógł zrobić nic złego czy niewłaściwego. Jena musi się zatroszczyć o to, żeby pół wieku po jego śmierci nie niszczono jego wizerunku". Obrońcy wyliczali bez końca dzieci, którym Ibrahim pomógł "w beznadziejnej sytuacji" i "za darmo". Pojawiły się też głosy, że na korzyść profesora przemawia to, że ratował w czasie wojny Żydów.
- Na to, że jakiś Żyd uratował się dzięki Ibrahimowi, nie ma dowodów - odpierali zwolennicy odebrania honorowego obywatelstwa. A publicysta Ernst Klee, który pierwszy podważył mit idealnego pediatry z Jeny, powiedział, że nie zna żadnego nazisty, który by nie podkreślał, że wypełniał tylko rozkazy, i żadnego, który by nie zapewniał, że uratował chociaż jednego Żyda.
Normalne i niegroźne miasto
Tak się złożyło, że w tygodniu, w którym Rada Miejska głosowała nad odebraniem honorowego obywatelstwa Jussufowi Ibrahimowi, doszło też do napadu na dwóch rosyjskich naukowców, gości miejscowego uniwersytetu. Jakby tego było mało, w dodatku magazynowym jednego z najpoważniejszych dzienników niemieckich "Süddeutsche Zeitung" (wydawanego na zachodzie, w Monachium) ukazał się kontrowersyjny tekst o Jenie - "mieście uchodzącym za stosunkowo niegroźne i normalne", oczywiście jak na byłą NRD.
Cóż to znaczy "normalne?" - pytają retorycznie autorzy. I obficie cytują wypowiedzi o kibicach miejscowej drużyny piłkarskiej, którzy przychodzą na stadion z nożami i kastetami i wykrzykują z trybun: "Czarnuchy won!", "Wybudujemy wam metro wprost do Auschwitz!" albo "Oddaj piłkę, żydowska świnio!". Z tekstu wynika, że nawet w podwórkowym futbolu panują neonazistowskie zwyczaje; niezależnie od tego, jak kto gra w piłkę, najważniejsze, żeby się nie wyróżniał kolorem skóry lub długimi włosami. Nastolatkowie z Jeny oddają cześć Hitlerowi, a ci, którzy się temu sprzeciwiają, muszą się ukrywać, a przynajmniej zastrzec swój numer telefonu i omijać wieczorami rynek, gdzie grasują skini, którzy są po imieniu z policjantami i palą z nimi papierosy. Pielęgniarki nazywają czarnoskórych "asfaltami", w czym nie przeszkadzają im lekarze, a w dzielnicy ponurych bloków, Lobedzie, nierozsądnych Murzynów, którzy po zmroku odważają się wracać do domu, biją normalnie wyglądający ludzie.
Wcześniej Jena nie miała złej prasy. Uchodzi za miasto ludzi wykształconych i, jak na wschodnią część Niemiec, bogatych. To tutaj są dobrze prosperujące zakłady optyczne Jenoptik i Carl Zeiss. Przede wszystkim zaś z Jeną związany jest najbarwniejszy sukces ekonomiczny w byłej NRD - założona przez dwudziestokilkulatków e-firma Intershop. Dzięki niej o Jenie mówi się "miasto młodych milionerów"; około stu pracowników i udziałowców Intershopu w ciągu kilku lat z niczego dorobiło się przeszło miliona marek.
Splot ważnych tematów
W Niemczech u władzy są partie bliskie ideowo tym, które w sąsiedniej Holandii przeforsowały legalizację eutanazji. Jednak niemieccy socjaldemokraci i zieloni bardzo krytycznie odnieśli się do holenderskiej ustawy. Wywodząca się z SPD minister sprawiedliwości Herta Däubler-Gmelin uznała ją za złamanie tabu.
Eutanazja wciąż jest dla niemieckich polityków tematem tabu z powodów historycznych. Nadal kojarzy się z Akcją T4 - nazistowskim programem likwidacji "życia niewartego życia". Pod tym hasłem tylko w latach 1940 - 1941 zamordowano ponad 70 tysięcy chorych psychicznie i inwalidów, uznanych za "nieuleczalnych" i "bezproduktywnych".
Nazizm, NRD, eutanazja, cudzoziemcy, neonazizm - każdy z tych tematów wzbudza w Niemczech emocje, a co dopiero ich splot. Rozmowy w Jenie na temat profesora Ibrahima były najdziwniejszymi, jakie w tym kraju przeprowadziłem. Nigdzie tylu rozmówców nie prosiło o wyłączanie dyktafonu, nigdzie nie domagano się tylu autoryzacji, nigdzie w Niemczech nie odczułem takiego zdenerwowania podczas spotkań z naukowcami czy lokalnymi politykami.
Nigdzie też nie usłyszałem takiego zdania jak od jednej z najważniejszych osób w Jenie: - Jak pan zacytuje coś, co może mi zaszkodzić, to się tego wyprę, choćby była to najświętsza prawda. -
|
Profesor Jussuf Ibrahim, pediatra, umarł przed niemal półwieczem. Teraz wywołał najżywszą dyskusję w historii Jeny, uniwersyteckiego miasta we wschodnich Niemczech. Profesor Ibrahim jest jednym z symboli Jeny, ukochanym lekarzem kilku pokoleń jej mieszkańców i honorowym obywatelem miasta. Wielu mieszkańców Jeny się zarzeka, że gdy byli dziećmi, uratował im życie. Tych pozytywnych opinii nie zmieniły odkrycia kilku publicystów i naukowców. Dotarli oni do dokumentów, z których wynika, że Ibrahim brał udział w nazistowskim programie eutanazji. Senat uniwersytetu pozbawił klinikę imienia profesora i ogłosił, że uczelnia "w głębokim smutku oddaje cześć dzieciom, które zostały zamordowane przy czynnej pomocy naukowców uniwersytetu w Jenie i innych niemieckich uniwersytetów".
Eutanazja jest dla niemieckich polityków tematem tabu z powodów historycznych. Nadal kojarzy się z Akcją T4 - nazistowskim programem likwidacji "życia niewartego życia".
|
ROZMOWA
Profesor Karol Modzelewski, historyk
Pariasi wolnej Polski
Ja wyznaję inny system wartości niż profesor Balcerowicz zdający się nie dostrzegać innych systemów wartości niż jego własny, który chyba wydaje mu się czymś tak naturalnym jak powietrze. Według Leszka Balcerowicza różnice zdań wynikają z niewiedzy jego oponentów albo ich złej woli, a nie z istnienia różnych systemów wartości.
FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI
Jak Pan, osoba obdarzona dużą wrażliwością społeczną, ocenia obecne rozwarstwienie polskiego społeczeństwa? Jakich kategorii użyłby Pan do określenia tego podziału?
KAROL MODZELEWSKI: Przychodzi mi na myśl słowo pariasi. Mamy w Polsce sporą grupę pariasów. Bardzo duża część społeczeństwa, może nawet większość, odczuwa niedostatek. Nie chodzi mi jednak o materialne samopoczucie tych ludzi, ale o dramatyczny problem odcięcia części z nich od udziału we wspólnocie i w dobrodziejstwach cywilizacyjnych.
Jakich dobrodziejstwach?
Elementarnych. Grupa społeczna, o której mówię, jest odcięta od edukacji i możliwości ratowania zdrowia, a często nawet życia, przez służbę zdrowia. Naturalnie, że publiczną służbę zdrowia ciągle jeszcze mamy. Nie zreformowano jeszcze ani podatków, ani państwa w taki sposób, żebyśmy musieli się tej opieki wyzbyć. Ona tylko źle funkcjonuje, a po reformie chyba gorzej. Ważniejszy jest problem edukacji. Polska zapaść społeczna i materialna polega na obecności w wielu rejonach kraju trwałego bezrobocia i niezdolności do wyjścia z tej bardzo złej sytuacji również w następnych pokoleniach. Jest to zjawisko zróżnicowania bardziej terytorialnego niż zawodowego, chociaż jedno z drugim jest bardzo związane. Największa bieda dotyka bowiem chłopów, mieszkańców małych miast oraz tych rejonów, w których nastąpiła likwidacja państwowych przedsiębiorstw i pegeerów. W wielu gminach nie ma stanowisk pracy poza sferą budżetową. Czyli jest praca na poczcie, na kolei, w szkole, w ośrodku zdrowia i na posterunku policji, no i oczywiście w urzędzie gminy. Poza tym pracy nie ma. A ponieważ ludzie w Polsce, jak zresztą we wszystkich krajach pokomunistycznych, są biedni, to są przykuci do miejsca zamieszkania. Nie stać ich ani na kupno czy zamianę mieszkania, ani na wynajęcie go w mieście, ani nawet na dojazdy do tego miasta, w którym można znaleźć pracę. Panuje więc wśród tych ludzi stan kompletnej beznadziei.
Dlaczego nie widzi Pan możliwości wyjścia z tego kręgu aż przez pokolenia?
Młode pokolenia z tych środowisk nie mają żadnych szans na zmianę zastanej sytuacji. Młodzież ze wsi czy małych miasteczek w ogóle nie ubiega się o przyjęcie na studia. Nie dlatego, że zabrakło ambicji, tylko dlatego, że zabrakło, mówiąc brutalnie, pieniędzy na pekaes, żeby dojechać do liceum. Dzieci chłopskie na ogół nie dochodzą do matury. Jeżeli więc zatrzymują się na poziomie szkoły podstawowej albo zawodówki, to znaczy, że produkuje się z pokolenia na pokolenie pariasów. Takich, dla których wolna Polska jest macochą. To jest bardzo groźne, ponieważ ta wcale niemała część Polaków szybko zorientuje się, że zostali wyrzuceni poza nawias. To znaczy, że nie będą traktowali Polski jako swego państwa, nie będą mieli poczucia uczestnictwa we wspólnocie wolnych obywateli, a słowa o takiej wspólnocie będą dla nich abstrakcją lub zgoła szyderstwem.
Użył Pan określenia "pariasi". To ludzie odarci z godności. Mówi Pan, że to niemała część społeczeństwa. Jaka?
Może ponad 20 procent. Jeśli mówię pariasi, nie mam na myśli odarcia z godności, chociaż ci ludzie mogą się tak czuć. To jest odarcie z szans. Ich dzieci nie mają już tego, co było mocną stroną systemu komunistycznego i zapewniało mu pewien stopień przyzwolenia społecznego, zawsze, również w czasach stalinowskich, mianowicie możliwości społecznego awansu. Proszę spojrzeć na środowiska naukowe, na dzisiejszych profesorów. Wielu z nich jest chłopskiego pochodzenia. To samo dotyczy elit politycznych. Gdyby ci ludzie dzisiaj byli dziećmi, nie mieliby szans na zdobycie wykształcenia i pozostaliby w środowisku wiecznych wiejskich bezrobotnych, żyjących z jakiegoś nędznego, właściwie nie mającego ekonomicznie racji bytu, gospodarstwa wiejskiego. A przecież procent ludzi obdarzonych talentami w tych środowiskach wcale nie jest mniejszy niż w poprzednich pokoleniach. W którą stronę pójdą ich talenty? To jest dynamit. Uprzytomnią sobie, że ich ustawiono w sytuacji pariasów. I ich frustracje będą bardzo silnie wpływały na kształt polskiej sceny politycznej. Mamy z tym do czynienia już dziś, bo to jest oczywiście podłoże sukcesów Leppera oraz wybuchów agresji, która w wielkomiejskich kręgach opiniotwórczych budzi zdumienie pomieszane z niechęcią i aroganckim potępieniem. To jest także podłoże antysemityzmu. Nie uważam, by pojawienie się warstw upośledzonych przekreślało dorobek wolnej Polski, ale stawia go pod znakiem zapytania. Skala nierówności zagraża naszym wspólnym osiągnięciom.
Gdzie, co zostało zgubione?
Oczywiście pewne rzeczy były nie do uniknięcia. Kiedy się przechodzi od gospodarki socjalistycznej do gospodarki rynkowej, musi nastąpić zwiększenie zróżnicowania materialnego w społeczeństwie. U nas nastąpiło to w warunkach dość głębokiego spadku dochodu narodowego, a więc zapaść biednych była tym większa. A poza tym nastąpiło to zgodnie z pewną filozofią gospodarczą, którą się wiąże słusznie z nazwiskiem Leszka Balcerowicza, a w której dominuje ciągle neoliberalne myślenie o gospodarce i społeczeństwie.
Wydaje się jednak, że polska gospodarka sporo zawdzięcza rygorom narzuconym przez premiera Balcerowicza.
W 1990 roku trzeba było uciec z walącego się gmachu socjalistycznej gospodarki. To zostało dokonane, choć koszt społeczny był bardzo wysoki. Dziś jednak żaden kataklizm nie zmusza nas do kolejnej rewolucji gospodarczej. Mimo to kontynuowana jest polityka zwiększająca skalę nierówności. (Rozmowa została przeprowadzona przed wetem prezydenta w sprawie podatków). Uważam, że forsowana obecnie reforma podatkowa dramatycznie zaostrzy zjawisko społecznego upośledzenia. Reforma ta wymusi bowiem oszczędności budżetowe równoznaczne z odejściem od europejskiego modelu państwa solidarności społecznej, zwanego też państwem dobrobytu lub państwem opiekuńczym. Państwo takie uzyskuje z podatków znaczne sumy na edukację, ochronę zdrowia i opiekę społeczną. Wydatki publiczne na ten cel dają znacznie więcej uboższym grupom ludności niż zamożnym i przyczyniają się do wyrównania szans. Natomiast komercjalizacja pozbawia uboższe grupy dostępu do edukacji i ochrony zdrowia. To przekształca różnicę dochodów różnych grup społecznych w trwały podział na uprzywilejowanych i upośledzonych, czyli właśnie pariasów. Kusząca na pozór obniżka podatków, bardzo radykalna od 2002 roku, wymusi redukcję wydatków publicznych na szkolnictwo i lecznictwo, bo po prostu nie będzie na nie pieniędzy. Tymczasem wydatki te - przy obecnym modelu państwa i poziomie zobowiązań wobec obywatela - są niewystarczające i powinny być zwiększane. Reforma podatkowa została podjęta nie tyle z inicjatywy Unii Wolności, ile raczej Leszka Balcerowicza. A to jest człowiek idei. Jego celem, dla którego poświęca wszystko, jest budowa pewnego ładu ustrojowego, który jest ładem liberalnym. Ładem państwa minimum, opartym wyłącznie, czy niemal wyłącznie, na indywidualnej przedsiębiorczości. Kto sobie radzi, to dobrze, kto nie - trudno, niech sobie radzi lepiej.
To jest hasło, które od blisko dziesięciu lat ma wytyczać rozwój polskiego społeczeństwa. Czy uważa Pan to hasło za błędne?
To jest oczywiście hasło czysto propagandowe, ideologiczne porzekadło. Większość tych ludzi, do których jest adresowane, nie jest w stanie radzić sobie lepiej. Ale nie w tym rzecz. To taka filozofia, której realizacja musi pogłębić zjawisko wywołujące u mnie tak wielką obawę, również o stan cywilizacyjny kraju, bo bez budżetowego finansowania zapaść nauki polskiej będzie się pogłębiać. To, o czym mówię, wynika z pewnego systemu wartości i wiąże się z nim. Ja wyznaję inny system wartości niż profesor Balcerowicz zdający się nie dostrzegać innych systemów wartości niż jego własny, który chyba wydaje mu się czymś tak naturalnym jak powietrze. Według Leszka Balcerowicza różnice zdań wynikają z niewiedzy jego oponentów albo ich złej woli, a nie z istnienia różnych systemów wartości. Nie dopuszcza także myśli, że jego własne rozumowanie opiera się na jakiejś aksjologii, a więc na czymś, co nie poddaje się logicznej ani empirycznej kontroli.
Czy i gdzie widzi Pan alternatywę wobec polityki premiera Balcerowicza?
Na początku lat 90. alternatywna polityka gospodarcza była do pomyślenia, ale nie do przeprowadzenia, bo nie opowiadały się za nią znaczące siły polityczne. Sojusz Lewicy Demokratycznej był wtedy mało czynny, bo czuł, że jest na oślej ławce. Natomiast lewica solidarnościowa była w owym czasie bardzo słaba i zresztą nigdy nie urosła w siłę. Dziś paradoksalnie istotną rolę w obronie - bo to nie jest budowanie alternatywy pozytywnej, tylko obrona przed niekorzystną zmianą - odgrywa prawica. Nie cała, ale tacy politycy, jak Henryk Goryszewski, który bardzo wyraźnie zawsze mówił, w odróżnieniu od Balcerowicza, że podjęcie takich a takich rozwiązań to wybór polityczny, a nie tylko sprawa techniczna, że za tym kryje się wybór określonych wartości. Jak się okazuje nie tylko lewica bywa wrażliwa społecznie, podobnie jak nie tylko prawica bywa brutalnie liberalna. Ale jest to oczywiście problem polskiej lewicy, że nie zabiera głosu na przykład w takich sprawach, jak losy polskiej wsi po wejściu do Unii Europejskiej. Wprawdzie jestem przekonany, że nie wejdziemy tam ani za dwa, ani za trzy lata, bo tego się boją i społeczeństwa, i rządy krajów Unii, i tego się obawia znacznie więcej ludzi i polityków w Polsce, niż się do tego przyznaje. Ale w końcu w Unii będziemy, bo dla tego akurat alternatywy nie ma. To oznacza dramatyczny problem dla polskiego rolnictwa, a to jest ćwierć narodu. Temu, że Unia Wolności nie ma odpowiedzi na to, co z tym zrobić, ja się tak bardzo nie dziwię.
Dlaczego nie? Unia skupia przecież inteligencję.
Ale przecież ta partia jest szalenie nieporadna. Nie umie sobie poradzić nawet z problemem własnego przywództwa. W Unii Wolności jest znaczne niezadowolenie z przywództwa Leszka Balcerowicza i kompletny brak alternatywy. Ci w tej partii, którzy mają inny pomysł na państwo, siedzą raczej cicho. Elektorat Unii Wolności nie jest w stanie wyegzekwować od tej partii upominania się o losy inteligencji budżetowej. Oczekiwać zatem, że Unia obejmie swą wyobraźnią wieś polską i będzie miała pomysł, co z nią zrobić, to naprawdę za wiele.
SLD?
Nie mam uprzedzeń do SLD, ale nie widzę, żeby miał w tej dziedzinie jakieś pomysły.
Czyli jest tak samo bezradny?
O nie, jest skuteczny. Pod tym względem akurat bardzo góruje nad Unią Wolności, ponieważ dysponuje kadrą mającą praktykę, a także czymś, co jest w polityce bardzo cenne, mianowicie poczuciem wstydu, które w SLD wiąże się z przeszłością. Obawiam się tylko, że SLD to poczucie wstydu może stracić.
Dlaczego to jest pozytywne?
Bo ogranicza dokonywanie przez Sojusz jawnych nadużyć. Oni zawłaszczają państwo, ale jednak w mniejszym stopniu niż ci, którzy czują się moralnie bez zarzutu w odniesieniu do przeszłości. Strasznie przykro mi to powiedzieć, bo moi koledzy to są ci drudzy, a nie ci pierwsi.
Pana zdaniem w polityce państwowej brakuje jednak lewicowego pierwiastka. Od czego trzeba byłoby zacząć, żeby zmniejszać problem biedy w Polsce?
Bardzo trudno jest przy niskim poziomie aktywności społecznej i politycznej w Polsce o stworzenie prawdziwej lewicowej alternatywy, bo musiałaby się ona odwoływać się do aktywności ludzi upośledzonych materialnie i socjalnie, a to jest właśnie najbardziej bezradna i bierna część społeczeństwa. Za najważniejsze uważam przywrócenie systemu awansu społecznego. Ludzie tego awansu, którzy niedawno doświadczali tego, co się dzieje w ich macierzystym środowisku, byliby zdolni do stworzenia innej niż populistyczna alternatywy politycznej. Populistyczna już jest - mamy Leppera, ale mamy elementy populizmu także w Polskim Stronnictwie Ludowym. To jest dopiero problem - PSL też nie ma odpowiedzi na wyzwanie unijne. Stronnictwo pełni rolę puklerza, broniąc chłopów przed zmianą status quo, ale to status quo jest coraz gorsze. To na pewno nie jest problem, który da się szybko rozwiązać, ale przy odpowiednio prowadzonej polityce może być stopniowo łagodzony i rozładowywany. Jak? Szczerze powiem, że nie czuję się na tyle mądry, by na to odpowiedzieć. Nie lekceważyłbym tylko tego, że wyzwanie jest poważne i palące. Potrzeba też pieniędzy, ale przede wszystkim konceptu, co zrobić z ludźmi, którzy są zbędni w rolnictwie. Ale bez takich utopii, że mają być przedsiębiorczy. Może będą przedsiębiorczy, kiedy się pojawi dla nich możliwość.
Jeżeli bez utopii, to jakie miałyby być konkretne punkty takiego konceptu? Jak zwrócić państwo do obywatela?
To musi być roboczy program, a nie jakaś teoria. Moje nadzieje budzi obecny spór podatkowy. Nadzieje na uzdrowienie relacji w koalicji. Za grzech pierworodny tej koalicji wcale nie uważam tego, że jest ona złożona z wielu podmiotów. Taki był werdykt wyborczy. Grzech pierworodny polega na tym, że nie doszło do kompromisu, tylko do podziału łupów: gospodarka dla tych, kultura dla tych. Tymczasem w kluczowych sprawach, i to zarówno dotyczących modelu państwa, jak i modelu polityki gospodarczej, przetrwać mogłoby rozwiązanie kompromisowe. Tylko, że Leszek Balcerowicz akurat nie jest osobą kompromisu. To pozwoliło mu przeprowadzić pierwszy plan na początku lat 90. mimo wszystkich ówczesnych obiekcji. Natomiast dzisiaj ten brak kompromisowości jest raczej przeszkodą. Dziś potrzebny jest układ na wszystkich polach, uwzględniający oblicze polityczne i bazę społeczną obu członów koalicji. Jeżeli spór o podatki doprowadzi do kompromisu, będzie to lepsze dla koalicji i dla nas wszystkich. Bo w końcu mało mnie obchodzą koalicje i to, że wybory wygra SLD, bo je wygra. Mnie obchodzą skutki dla nas, społeczeństwa, a nie myślenie w kategoriach własnego ugrupowania.
Ale to jest powszechny sposób myślenia.
Niestety nie tylko w polityce polskiej. Ale trzeba znać miarę. Również kiedy się zawiera kompromisy i układy koalicyjne, trzeba pamiętać, jaki będzie ich skutek społeczny.
A może ciężar pomocy warstwom uboższym powinny przejąć od państwa organizacje społeczne?
Organizacje pozarządowe mogą lepiej od urzędników zagospodarować środki na pomoc społeczną, ale skądś muszą te środki brać. Żadna filantropia nie zastąpi tu budżetu państwa. Jeśli zaś chodzi o to, by materialny niedostatek nie powodował trwałego upośledzenia społecznego, najlepszym środkiem zaradczym jest dostępność awansu przez edukację, np. przez zapewnienie młodzieży wiejskiej bezpłatnego dojazdu do miast, w których są licea. To musiałoby kosztować, więc znów wracamy do poziomu wydatków publicznych i podatków. Oczekiwania, że obniżka podatków od najzamożniejszych spowoduje cud gospodarczy, są aktem wiary bez pokrycia w doświadczeniu. Nie wiemy, jak będzie w dalszej perspektywie. Wiadomo, że w 2002 roku, gdy podatki obniżą się skokowo, wydatki trzeba będzie ciąć. Niestety, łatwo przewidzieć które.
Czy akceptuje więc Pan wybiegi SLD, by zablokować uchwalenie ustaw podatkowych?
Od kruczków proceduralnych wolałbym zrozumiałą dla wszystkich, otwartą debatę. Upominałem się o nią w "Gazecie Wyborczej" z 27 września. Ale rozumiem polityków SLD. Wszystko wskazuje, że to oni będą układać budżet 2002 roku. Dlatego AWS wymogła na UW przeniesienie głównego etapu reformy poza obecną kadencję: niech to spadnie na głowy następców z innego obozu politycznego. Ale taktyka spalonej ziemi jest czymś, czego my, obywatele, nie możemy zaakceptować. Politycy biją się między sobą, ale na spalonej ziemi my musimy żyć. Z tych samych powodów obawiam się budżetowych skutków ustawy o reprywatyzacji i łatwych do przewidzenia roszczeń przesiedleńców niemieckich. To są miliony ludzi i ogromne mienie.
Bardzo szanuję mojego przyjaciela Bronisława Geremka i lubię jego subtelne poczucie humoru, ale gdy mówi, że nie powstanie problem z przesiedleńcami niemieckimi, bo myśmy tego nie zapisali w naszej ustawie reprywatyzacyjnej, to wydaje mi się, że to poczucie humoru jest za daleko posunięte. Można powiedzieć, że my nie chcemy, żeby taki problem powstał, ale to, że nie chcemy i nie zapisaliśmy w ustawie, nie znaczy, że nie powstanie.
Co należałoby zrobić?
Natychmiast uwłaszczyć ludzi żyjących na terenach zachodniej i północnej Polski. Niestety uważam, że ustawa o reprywatyzacji przejdzie. Szkoda, bo została opracowana dość krótkowzrocznie. A jeżeli argumentem za ustawą ma być stwierdzenie, że naruszone zostało święte prawo własności, to zapytałbym teologów, czy są większe świętości niż własność, czyli złoty cielec. Być może jednak są jakieś inne wartości, dla których honorowanie prawa do niegdysiejszej własności można odsunąć na dalszy plan. Polska międzywojenna nie dała się rozdrapywać przez rozmaite roszczenia, na przykład pokrzywdzonych przez wywłaszczenia carskie po roku 1863. Teraz za sprawiedliwość historyczną muszą zapłacić wszyscy ci, którzy nie są spadkobiercami wywłaszczonych wówczas.
Rozmawiała Anna Wielopolska
|
Jak Pan, osoba obdarzona dużą wrażliwością społeczną, ocenia obecne rozwarstwienie polskiego społeczeństwa?
KAROL MODZELEWSKI: Przychodzi mi na myśl słowo pariasi. Mamy w Polsce sporą grupę pariasów. Bardzo duża część społeczeństwa, może nawet większość, odczuwa niedostatek. Nie chodzi mi jednak o materialne samopoczucie tych ludzi, ale o dramatyczny problem odcięcia części z nich od udziału we wspólnocie i w dobrodziejstwach cywilizacyjnych. Grupa społeczna, o której mówię, jest odcięta od edukacji i możliwości ratowania zdrowia, a często nawet życia, przez służbę zdrowia. Polska zapaść społeczna i materialna polega na obecności w wielu rejonach kraju trwałego bezrobocia i niezdolności do wyjścia z tej bardzo złej sytuacji również w następnych pokoleniach. Największa bieda dotyka chłopów, mieszkańców małych miast oraz tych rejonów, w których nastąpiła likwidacja państwowych przedsiębiorstw i pegeerów.
|
ROSJA
Jurij Łużkow jest gotów sprzymierzyć się z każdym, kto pomoże mu zdobyć Kreml. Ale otoczenie Jelcyna zrobi wszystko, by pokrzyżować jego plany
Mer wyrusza na wojnę
Łużkow się nie dokształca. Jego koncepcje gospodarcze wyśmiewają nawet studenci pierwszego roku ekonomii - mówi o merze Moskwy reformator Anatolij Czubajs.
FOT. (C) AP
PIOTR JENDROSZCZYK
z Moskwy
Mer Moskwy Jurij Łużkow schudł i spoważniał. Przemawia wolniej, jeszcze staranniej niż kiedyś dobierając słowa. Nie pozwala sobie na żarty czy dwuznaczności. Pracuje właściwie bez przerwy. Jest obecny wszędzie: w Moskwie, w regionach, często wyjeżdża za granicę.
Mer nie ma czasu ani dla swej młodszej o kilkadziesiąt lat żony, właścicielki wytwórni tworzyw sztucznych, której produkty kupują chętnie stołeczne władze, ani na ulubione sporty: tenis i piłkę nożną. Przyczyną przemiany mera są zbliżające się wybory parlamentarne i prezydenckie. Łużkow ma nadzieję, że weźmie w posiadanie Kreml.
Wszystko jest już zapięte na ostatni guzik. Mer Moskwy utworzył ugrupowanie polityczne o nazwie "Otieczestwo", które ma mu pomóc we wprowadzeniu w grudniu do Dumy sporego grona "swoich" deputowanych. Zgromadził wokół siebie doświadczonych polityków, którzy są gotowi objąć najważniejsze stanowiska w państwie. Prowadzi we wszystkich badaniach opinii publicznej i nie ma większych kłopotów ze zdobyciem środków na finansowanie obydwu kampanii wyborczych. W dziesięciomilionowej Moskwie może liczyć na poparcie przytłaczającej większości wyborców.
Żaden inny pretendent do schedy po Borysie Jelcynie nie może nawet marzyć o takim początku kampanii. Najgroźniejszym konkurentem mera stolicy byłby dzisiaj były premier Jewgienij Primakow. Mógłby zagrozić Łużkowowi, ale nie chce. Primakow zawsze zapewniał, że nie ma ambicji prezydenckich i wszystko wskazuje na to, że zapewniał szczerze. Ostatnim dowodem na prawdziwość tych deklaracji może być rozpuszczenie przez Primakowa ekipy najbliższych współpracowników - były szef rządu lokuje ich obecnie na stanowiskach ambasadorskich. W tej sytuacji Łużkow niemal codziennie składa Primakowowi oferty współpracy w "Otieczestwie". Na razie bez skutku. W tandemie z byłym premierem Łużkow byłby nie do pokonania.
Plany Łużkowa mógłby popsuć premier Siergiej Stiepaszyn, gdyby Kreml zdecydował, że to właśnie on ma być następcą Jelcyna. Nie wydaje się jednak, by ludzie prezydenta poważnie traktowali Stiepaszyna. Podczas formowania nowego rządu najbliższe otoczenie szefa państwa - tzw. rodzina, czyli kilka wpływowych osób zgromadzonych wokół córki Jelcyna Tatiany Diaczenko i Borysa Bieriezowskiego - nie pozwoliło premierowi na samodzielne podjęcie decyzji nawet w drobnych sprawach.
Miłość i nienawiść
Jeśli założyć - zapewne nieco na wyrost - że najbliższe wybory prezydenckie odbędą się w sposób nie urągający podstawowym zasadom demokracji, to Łużkow ma już otwartą drogę na Kreml. Jest jednak kilka spraw, które mogą mu w tym przeszkodzić.
Po pierwsze - ludzie Jelcyna nie chcą słyszeć o Łużkowie sprawującym funkcję premiera, a co dopiero prezydenta. Po drugie - nie wiadomo jeszcze, czy w 2000 r. Jelcyn opuści Kreml. Nie brak w Moskwie opinii, że w razie utworzenia konfederacji Rosji i Białorusi Jelcyn może zostać jej prezydentem. Po trzecie - aby przystąpić do batalii o urząd szefa państwa, Łużkow musi już w grudniu zapewnić sukces wyborczy "Otieczestwu". Będzie to test rzeczywistej - a nie opartej na badaniach socjologicznych - popularności mera stolicy; w świadomości społecznej Łużkow i "Otieczestwo" stanowią bowiem synonimy.
Partii "moskiewskiej" nie będzie łatwo zwyciężyć w wyborach do Dumy. Rzecz w tym, że wszystko, co moskiewskie, wywołuje w rosyjskim narodzie dwa sprzeczne uczucia: miłości i nienawiści. Miłość wynika z tęsknoty za dostatnim życiem (średnie dochody w Moskwie wynoszą 1260 rubli na osobę przy przeciętnej krajowej nie przekraczającej 450 rubli), dobrą pracą, czystymi ulicami i innymi korzyściami wynikającymi z mieszkania w stolicy. Nienawiść wzbudza powszechne na rosyjskiej prowincji przekonanie, że Moskwa okrada cały kraj, wysysa z Rosji wszystkie środki i jest niczym oaza dobrobytu na oceanie biedy i beznadziei.
Obietnice dla wszystkich
Takie nie całkiem pozbawione racji stereotypy mogą uniemożliwić Łużkowowi odegranie upragnionej roli w rosyjskiej historii. Dlatego czyni on wszystko, aby udowodnić, że może być inaczej. W Murmańsku buduje domy dla oficerów, w Kraju Stawropolskim szpital, rozsianym po całym całym kraju zakładom zbrojeniowym obiecuje kontrakty z moskiewskimi firmami. Wiele z nich, jak chociażby fabryka samochodów marki Moskwicz, jest własnością merostwa, a stołeczny holding Sistiema, założony kilka lat temu z inicjatywy Łużkowa, kontroluje około 100 stołecznych przedsiębiorstw, w tym kilka dużych banków.
Merostwo ma większość udziałów w stołecznej TV Centr. Jej program dociera do 40 regionów europejskiej części Rosji. Jest to propagandowa tuba Łużkowa. Czołobitne programy publicystyczne, godzinne wywiady, a właściwie monologi Łużkowa o konieczności odzyskania Krymu, wspaniałomyślnie podarowanego Ukrainie przez Chruszczowa, są w TV Centr na porządku dziennym. Podobnie jak tyrady o korzyściach płynących z unii z Białorusią lub o szkodliwości "przestępczej" prywatyzacji i znaczeniu walki z korupcją.
Równocześnie mer zabiega o względy lokalnych przywódców. Zaniedbane i zdane na siebie regiony liczą na grudniowe wybory, aby zdobyć przyczółek w Moskwie. Pragną stworzyć silną frakcję w Dumie i w ten sposób zyskać kontrolę nad przepływem środków budżetowych na prowincję. Z 89 rosyjskich regionów jedynie dziesięć płaci do kasy centralnej więcej, niż otrzymuje stamtąd dotacji.
W tej grze między regionami a centralą warto jednak brać udział. W ostatnim czasie powstały dwie organizacje polityczne skupiające przedstawicieli władz regionów. Jedna z nich, "Wsja Rossija" (Cała Rosja), zgromadziła niedawno na swym zjeździe w Sankt Petersburgu przedstawicieli 82 regionów. Nieformalnym przywódcą tego ugrupowania jest Mintimer Szajmijew, prezydent Tatarstanu. Drugi blok, o nazwie "Gołos Rossiji", założył gubernator obwodu samarskiego, Konstantin Titow.
Marzeniem Jurija Łużkowa jest połączenie tych sił z "Otieczestwem". Może mu się to udać, gdyż przywódcom regionów potrzebny jest lider, który potrafi zdobyć pieniądze i ma zaplecze organizacyjne.
Kłopoty z rodziną
Jeszcze niedawno Łużkow mógł mieć nadzieję na opanowanie Kremla w porozumieniu z Jelcynem i tzw. rodziną. Taka droga została ostatecznie zamknięta latem ubiegłego roku, kiedy otoczenie prezydenta uniemożliwiło objęcie przez Łużkowa stanowiska premiera. W administracji kremlowskiej doszło wtedy do rozłamu. Zwolennicy Łużkowa przegrali i musieli odejść. Rzecznik Jelcyna, Siergiej Jastrzembski, czy Andriej Kokoszyn, sekretarz Rady Bezpieczeństwa, znaleźli pracę w "gabinecie cieni" Łużkowa albo w stołecznych władzach.
Dlaczego Kreml nienawidzi Łużkowa, dokładnie nie wiadomo. Jedną z przyczyn są, o czym mówił Aleksander Wołoszyn, jego dyktatorskie zapędy. Rzecz w tym, że Jelcyn i jego otoczenie żądają od następnego prezydenta pewnych gwarancji bezpieczeństwa, które pozwolą im na korzystanie ze zgromadzonych kapitałów i spokojne życie w Rosji. "Mają swoje powody, aby nie wierzyć Łużkowowi" - twierdzi politolog Siergiej Markow.
Na inną przyczynę zwraca uwagę Anatolij Czubajs, były premier, jeden z rosyjskich reformatorów, znający doskonale kulisy kremlowskich intryg. - Największy problem Łużkowa polega na tym, że się nie dokształca. Pozostał w tyle co najmniej o 10 lat. To wstrząsające - mówi Czubajs, mając na myśli koncepcje ekonomiczne mera, z których - jak zapewnia - śmieją się studenci pierwszego roku ekonomii. W jednym z niedawnych wywiadów Czubajs opowiedział, jak bez powodzenia przez trzy godziny starał się kiedyś udowodnić Łużkowowi, że jest w błędzie, kiedy proponuje, aby Bank Rosji wydawał przedsiębiorstwom kredyty o rocznym oprocentowaniu 7 proc. Inflacja w kraju wzrosłaby natychmiast do 30 proc. miesięcznie. Ale mer Moskwy nie zwraca uwagi na takie drobiazgi i na wiecach wciąż domaga się nisko oprocentowanych kredytów, indeksacji płac, większych pieniędzy dla armii i dodatkowych funduszy na finansowanie programów kosmicznych oraz wielu innych wydatków państwa.
Świadomy populizm czy dyletanctwo? Łużkowowi obce są zasady gospodarki liberalnej. Opowiada się za kapitalizmem korporacyjnym i jest mistrzem w tworzeniu struktur quasi-mafijnych - twierdzi Tatiana Malewa, ekspertka moskiewskiego oddziału Fundacji Carnegie. W rosyjskiej stolicy, gdzie skupia się ponad dwie trzecie kapitałów całego kraju, Łużkow zbudował biurokratyczno-nomenklaturowy system ich wykorzystywania. Na tym polega cud gospodarczy rosyjskiej stolicy. Właściwie należałoby już mówić o nim w czasie przeszłym, bo Moskwa nie ma w tej chwili pieniędzy nie tylko na spłatę długów, ale nawet na remont ulic. Nie mówiąc o ambitnych projektach, jak chociażby budowa toru wyścigowego Formuły 1.
Ucieczka na Kreml
Wyjściem z sytuacji ma być ucieczka na Kreml. Nie mogąc się porozumieć z jego dzisiejszym gospodarzem, Łużkow przystąpił do frontalnego ataku. - Pozostaje mu budowanie autorytetu na krytyce wszystkiego, co robi Jelcyn - uważa Siergiej Markow z Instytutu Badań Politycznych. Potwierdzeniem tych słów może być wczorajsza deklaracja Łużkowa, który opowiedział się za niepodległością dla Czeczenii.
Jesienią ubiegłego roku mer Moskwy wstąpił na wojenną ścieżkę z Kremlem, dowodząc, że Jelcyn jest zbyt chory, by sprawować swój urząd, i powinien dobrowolnie ustąpić. Kilka miesięcy temu poparł prokuratora generalnego Jurija Skuratowa, który wplątał się w sprawę kompromitujących Kreml materiałów świadczących o ogromnej korupcji wśród osób z najbliższego otoczenia prezydenta. To właśnie mer zablokował dymisję Skuratowa w izbie wyższej rosyjskiego parlamentu w nadziei, że nie mający nic do stracenia prokurator otworzy teczki z obciążającymi Kreml dokumentami. To jednak nie wszystko. Kiedy administracja prezydencka usilnie pracowała nad utrąceniem w Dumie Państwowej wniosku o rozpoczęcie procedury odsunięcia od władzy Jelcyna, mer Moskwy wydał "swym" deputowanym polecenie, aby głosowali za pozbawieniem prezydenta stanowiska.
Jelcyn i jego rodzina takich rzeczy nie darują. Władimir Żyrinowski, przywódca rosyjskich nacjonalistów, uważany za wiernego sługę Kremla, tuż po historycznym głosowaniu zaproponował zmianę statusu rosyjskiej stolicy i przekształcenie jej w coś na kształt Dystryktu Columbia w USA. Mer Jurij Łużkow stałby się z dnia na dzień politycznym pariasem. Kreml przyjął oficjalną petycję Żyrinowskiego i myśli. W Moskwie oczekuje się decydującej batalii potężnego mera Jurija Łużkowa z jeszcze potężniejszym Kremlem.
|
Mer Moskwy Jurij Łużkow Pracuje właściwie bez przerwy. Przyczyną są zbliżające się wybory parlamentarne i prezydenckie. Łużkow ma nadzieję, że weźmie w posiadanie Kreml. Mer Moskwy utworzył ugrupowanie polityczne o nazwie "Otieczestwo", które ma mu pomóc we wprowadzeniu w grudniu do Dumy sporego grona "swoich" deputowanych. Zgromadził wokół siebie doświadczonych polityków, którzy są gotowi objąć najważniejsze stanowiska w państwie. Prowadzi we wszystkich badaniach opinii publicznej. W dziesięciomilionowej Moskwie może liczyć na poparcie przytłaczającej większości wyborców.
Jeśli najbliższe wybory prezydenckie odbędą się w sposób nie urągający podstawowym zasadom demokracji, to Łużkow ma już otwartą drogę na Kreml. Jest jednak kilka spraw, które mogą mu w tym przeszkodzić.Po pierwsze - ludzie Jelcyna nie chcą słyszeć o Łużkowie sprawującym funkcję premiera, a co dopiero prezydenta. Po drugie - nie wiadomo jeszcze, czy w 2000 r. Jelcyn opuści Kreml. Po trzecie - aby przystąpić do batalii o urząd szefa państwa, Łużkow musi już w grudniu zapewnić sukces wyborczy "Otieczestwu".
|
Boże Narodzenie
Kiedy Józef zorientował się, że Maryja jest brzemienna, zastanawiał się, czy zarzucić jej zdradę, czy też raczej oddalić potajemnie, bez jej zniesławienia
Urodzony w Betlejem: Jezus, syn Maryi
Narodziny Chrystusa. Bicci di Lorenzo (1373-1452)
EWA K. CZACZKOWSKA
Gdyby dzisiaj wypełnić metrykę urodzenia Jezusa, brakowałoby w niej wielu szczegółów:
data: dokładna nieznana, przed czwartym rokiem przed naszą erą, może w ósmym lub siódmym miejsce urodzenia: Betlejem w Autonomii Palestyńskiej; matka: Maryja; prawny opiekun: Józef z rodu Dawida; narodowość: żydowska.
O historycznych okolicznościach narodzin Jezusa, będących podstawowym wydarzeniem w dziejach chrześcijaństwa, w istocie wiemy niewiele. Z czterech Ewangelii tylko dwie, Mateusza oraz Łukasza, napisane mniej więcej osiemdziesiąt lat po narodzinach Jezusa, posiłkując się tradycją ustną, odtwarzają to wydarzenie. W źródłach pozachrześcijańskich tamtego okresu próżno szukać jakichkolwiek informacji, pojawiają się one dopiero z końcem wieku u historyka żydowskiego Józefa Flawiusza, gdy krąg wyznawców Chrystusa rozszerzył się już poza Palestynę. I nie ma w tym nic dziwnego, bo nikt wcześniej, oprócz oczywiście Maryi, Józefa oraz kilku postaci znanych dziś z kart Nowego Testamentu, nie wiedział, kim jest nowo narodzony. Nikt nie zapisał więc dokładnej daty urodzenia Jezusa, co było zresztą zgodne z ówczesnymi zwyczajami. Do takich informacji przykładano wagę tylko w rodach monarszych. Pozostali podawali swój wiek w przybliżeniu.
Palestyńskie dziewczęta dotykają miejsca, w którym według chrześcijan narodził się Jezus
FOT. (C) AP
Święty Łukasz odnotował z precyzją godną greckich historyków, iż kiedy Jan Chrzciciel "w piętnastym roku rządów Tyberiusza Cezara, gdy Poncjusz Piłat był namiestnikiem Judei, Herod tetrarchą Galilei..." chrzcił w wodach Jordanu Jezusa, ten miał wówczas lat około trzydziestu. Na tej podstawie w VI wieku mnich Dionizy Mniejszy przyjął, iż Jezus urodził się w 754 roku od założenia Rzymu, uznając ten rok za początek nowej ery. Była to data przybliżona, Dionizemu chodziło zapewne głównie o to, by "erą Jezusową" zastąpić urzędową rachubę według ery cesarza Dioklecjana. Późniejsze badania dowiodły, że rzeczywisty rok narodzin Jezusa i początek kalendarza różnią się. Na podstawie kilku innych przesłanek, między innymi czasu panowania króla Heroda, oblicza się, że Jezus narodził się przed czwartym rokiem p.n.e., może między ósmym a szóstym, czyli... "przed Chrystusem", co rzeczywiście brzmi niezręcznie. Natomiast data dzienna narodzin Jezusa - w nocy, najdłuższej w roku, z 24 na 25 grudnia przyjęta została w IV stuleciu i ma znaczenie symboliczne.
Świętowany w tym roku jubileusz dwu tysięcy lat od narodzenia Chrystusa jest więc spóźniony o kilka lat. Być może również z tego powodu, kiedy Jan Paweł II ogłosił kilkuletnie przygotowania do Roku Jubileuszowego, niemało było w Kościele głosów sceptycznych. Z czasem przycichły, bo przecież ważna jest tu nie tyle sama okrągła data, ile symbolika lat, możność realizowania za jej pośrednictwem podstawowego celu: przypominania o Chrystusie i potrzebie przemiany życia.
Maryja
Matką Jezusa była Maryja - po aramejsku jej imię brzmiało Mariam - młoda Żydówka pochodząca z Nazaretu w Galilei. Na podstawie ewangelicznych opowieści można wiele wnioskować o jej charakterze, lecz o tym, jak wyglądała, nie wiemy nic. Jej wspaniałe wizerunki na portretach różnych epok są wytworem artystycznej wyobraźni. W Bazylice Zwiastowania w Nazarecie, o współczesnej dwudziestowiecznej architekturze, Madonna w licznych wizerunkach-mozaikach z całego świata ma semickie, innym razem latynoskie rysy, a czasem skośne oczy, zaś najpiękniejsza, afrykańska, jest czarna, tak jak jej syn.
Żyzna i zielona Galilea, oddalona od administracyjnego centrum Palestyny, z uwagi na silne wpływy pogańskie była przez mieszkańców Jerozolimy traktowana z pogardą. Sam zaś Nazaret - dziś pięćdziesięciotysięczne miasto, w większości muzułmańskie, podzielone ostrym konfliktem w związku z planowaną budową meczetu - w czasach Jezusa był mało znaną wsią. Większość jej mieszkańców zajmowała się uprawą ziemi, tylko nieliczni, jak cieśla Józef, mąż Maryi, rzemiosłem. Gdy wkracza on w historię Jezusa, jego małżeństwo, jak twierdzą ewangeliści, było właściwie zaręczynami, nie osiągnęło jeszcze ostatniego etapu - Maryja nie mieszkała w jego domu. I właśnie w tym czasie, w domu rodziców Maryi - jak twierdzą katolicy, albo u źródła, z którego czerpała wodę - jak utrzymują prawosławni - miało miejsce przedziwne i tajemnicze zarazem spotkanie. Maryi objawia się archanioł Gabriel, wysłannik Boży do szczególnych zadań, jeden z najwyższych w chórze anielskim. Przybywa, by powiadomić ją, iż pocznie syna, który "będzie wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego". Gdy zaskoczona Maryja zapytała: "Jakże się to stanie, skoro nie znam męża?", w odpowiedzi usłyszała: "Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię. Dlatego też Święte, które się narodzi, zostanie nazwane Synem Bożym". Maryja, jak podają ewangeliści, nie pytała o nic więcej. Uwierzyła. Być może jako pobożna żydówka znała proroctwa Izajasza mówiące o dziewicy, który porodzi Syna o imieniu Emmanuel, to znaczy "Bóg z nami", jak też podobną do Zwiastowania zapowiedź narodzin Samsona. W każdym razie obaj ewangeliści, Łukasz i Mateusz, informują o dziewiczym poczęciu Jezusa.
W grocie pod Bazyliką Zwiastowania, gdzie Maryja miała poznać i przyjąć tę tajemnicę, Jan Paweł II złożył w czasie pielgrzymki do Ziemi Świętej złotą różę.
Józef
Na pewno trudniej było uwierzyć Józefowi. Kiedy zorientował się, że Maryja jest brzemienna, zastanawiał się, czy zarzucić jej zdradę, czy też raczej oddalić ją potajemnie, bez jej zniesławienia. Wtedy do akcji wkracza Boży wysłannik, który ukazuje się we śnie Józefowi. Pobożny cieśla uwierzył aniołowi, że "z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło", a stało się to wszystko, by wypełniło się "słowo Pańskie powiedziane przez proroków." Józef nie oddalił więc brzemiennej Maryi, w czym
Mateusz upatruje, iż był "sprawiedliwym człowiekiem". Niemniej jednak w opinii sobie współczesnych Józef uchodził za ojca Jezusa, pełniąc tę rolę wobec prawa. Dlatego też po Józefie Jezus dziedziczy królewski, Dawidowy rodowód.
W dwóch Ewangeliach Józef pojawia się tylko na pierwszych stronach, ostatni raz, gdy wraz z Maryją szuka w Jerozolimie zagubionego dwunastoletniego Jezusa. Z tego wnioskowano, że Józef nie dożył okresu, w którym Jezus rozpoczął publiczne nauczanie, a w konsekwencji, że był już starszym mężczyzną, gdy poślubił Maryję. Nie wskazują jednak na to żadne przesłanki biblijne. Wizerunek starego Józefa, z brodą, wspartego o długą laskę, utrwaliły pisma i wizerunki chrześcijańskie, sporo późniejsze niż Ewangelie. Później też pojawia się informacja, że Józef, poślubiając Maryję, był wdowcem.
Betlejem
Z Nazaretu do Betlejem jest około stu kilometrów. Tę trasę, biegnącą z północy na południe przez urodzajne pola Galilei, wzgórza środkowej Palestyny i Pustynię Judzką, autokarem pokonuje się w dwie godziny. W czasach Jezusa wędrówka trwała zapewne kilka dni. Wprawdzie drogi za czasów Heroda Wielkiego były w dobrym stanie, zwykli ludzie musieli wędrować pieszo czy na ośle. Jeszcze dzisiaj czynią tak Beduini - na swych osiołkach albo wielbłądach omijający sznury samochodów. Betlejem, po hebrajsku bet lechem, czyli dom chleba, a po arabsku bajt lahm, czyli dom mięsa, położone jest osiem kilometrów od Jerozolimy. Miasteczko, liczące dziś kilkanaście tysięcy mieszkańców, od czasu prac remontowych przeprowadzonych z okazji Roku Jubileuszowego nie jest już nawet, jak głosi jedna z kolęd, "nie bardzo podłym", ale zupełnie cywilizowanym miastem. Przed narodzeniem Jezusa splendoru Betlejem dodawało to, że stąd pochodził Dawid - najpotężniejszy król biblijnego Izraela.
Obaj ewangeliści podają, iż Jezus urodził się właśnie w Betlejem, gdzie, utrzymuje Łukasz, Józef jako potomek rodu Dawidowego musiał stawić się w związku z rozporządzeniem Cezara Augusta, nakazującym przeprowadzenie spisu ludności w całym państwie. Być może Józef pochodzący z Betlejem miał tam też jakąś nieruchomość. Kiedy dotarli do miasta, było już zapewne sporo przybyszów, bo wszystkie miejsca w zajazdach były zajęte. Schronili się więc w kwaterze najbiedniejszych - jednej z grot, dość w Betlejem licznych, gdzie trzymano zwierzęta. I tu Maryja urodziła syna, a następnie położyła go w żłobie.
"Tu z Dziewicy Maryi Jezus Chrystus został zrodzony" - głosi po łacinie napis z gwiazdą umieszczony w grocie, w której, zgodnie z tradycją, narodził się Jezus. W tym miejscu otoczonym czcią przez wszystkich chrześcijan pierwszą świątynię postawiono już w IV stuleciu. Ale było też ono przez stulecia obiektem rywalizacji różnych wyznań, świadkiem gorszących scen, łącznie z walkami i bijatykami. Obecnie gwiazda jest pod opieką greckich prawosławnych.
Co do tego, co stało się potem, autorzy Ewangelii różnią się w szczegółach. Łukasz informuje o pasterzach, którzy przybyli złożyć hołd Jezusowi, Mateusz zaś o mędrcach a ściślej magach ze Wschodu, którzy prowadzeni przez gwiazdę przybyli oddać hołd królowi żydowskiemu. Owa gwiazda betlejemska dostrzeżona przez magów to według współczesnych przypuszczeń koniunkcja planet Jowisza (gwiazda królewska) i Saturna w konstelacji Ryby w siódmym roku przed Chrystusem, sprawiająca wrażenie silnie świecącej gwiazdy, ewentualnie inne zjawisko astronomiczne.
Z narodzeniem Jezusa wiąże się jeszcze jedno, bardzo krwawe wydarzenie opisane w Biblii: rzeź niemowląt dokonana na rozkaz Heroda. Trzydziestoletni czas jego panowania był dla Palestyny z jednej strony okresem niebywałego rozkwitu, jak powiedzielibyśmy dzisiaj boomu gospodarczego: rozbudowano system obronny, zbudowano nowoczesny port - Cezareę Nadmorską, rozbudowano i upiększono Jerozolimę, podjęto odbudowę świątyni jerozolimskiej; z drugiej jednak strony był to czas terroru władcy opanowanego obsesją spisków i zamachów przeciw sobie. Z obawy przed utratą tronu Herod posunął się do zamordowania nawet swoich najbliższych - żony i synów. Kiedy usłyszał więc o narodzeniu króla żydowskiego, nakazał wymordować w Betlejem wszystkich chłopców do drugiego roku życia. I znów w historię Świętej Rodziny wkracza anioł. Pojawia się Józefowi we śnie i nakazuje mu, aby uciekł z Maryją i dzieckiem do Egiptu. Emigracja nie trwała długo, bo w czwartym roku p.n.e. Herod zmarł. Maryja, Józef i Jezus mogli wrócić do Galilei.
Ale i o tym okresie życia Jezusa ewangeliści informują skąpo. Zmieni się to dopiero, gdy Jezus rozpocznie publiczne nauczanie.
|
O historycznych okolicznościach narodzin Jezusa wiemy niewiele. rzeczywisty rok narodzin Jezusa i początek kalendarza różnią się. Matką Jezusa była Maryja - Żydówka pochodząca z Nazaretu. Maryi objawia się archanioł Gabriel, by powiadomić ją, iż pocznie syna, który będzie nazwany Synem Najwyższego. Uwierzyła. trudniej było uwierzyć Józefowi. do akcji wkracza Boży wysłannik. cieśla uwierzył aniołowi. Jezus urodził się w Betlejem, gdzie Józef musiał stawić się w związku z rozporządzeniem Cezara Augusta, nakazującym przeprowadzenie spisu ludności.
|
Brak kilkunastu mandatów zmienia sytuację SLD i każe myśleć o przyspieszonych wyborach z nową ordynacją
Cała władza w ręce zwycięzcy
RYS. PAWEŁ GAŁKA
BRONISŁAW WILDSTEIN
Kilkanaście mandatów, których zabrakło SLD do uzyskania większości w Sejmie, zmieniło radykalnie obraz polskiej sceny politycznej. Partie w Sejmie albo deklarują zasadniczo odmienne od Sojuszu poglądy, albo są jego naturalnymi przeciwnikami. Koalicja z nimi wydaje się niemożliwa. Sytuację dodatkowo komplikują poważne problemy gospodarcze, które mogą przerodzić się w kryzys, napięcia w sytuacji międzynarodowej oraz pogarszanie się ekonomicznej koniunktury, co miało będzie istotny wpływ na sytuację w Polsce.
Luka budżetowa, tak wałkowana ostatnio przez media, jest wyrazem kryzysu opiekuńczego i paternalistycznego państwa. Taki jego model stał się zasadniczą przeszkodą w rozwoju polskiej gospodarki. W odpowiedzi na tę sytuację władza może wybrać jedno z trzech rozwiązań:
1. reformę, tzn. rozmontowanie w dużej mierze owego państwa i redukcję jego agend, aby uczynić je rzeczywiście sprawnym,
2. próbę kunktatorskiego, doraźnego zażegnywania tylko najbardziej palących problemów i "zamiatania pod dywan" (jak określano w odniesieniu do budżetu przeksięgowywanie na przyszły rok kosztów w nadziei, że wszystko jakoś się załatwi) całej reszty, co spowoduje narastanie ich do skali poważnego kryzysu,
3. etatystyczno-protekcyjny model proponowany przez PSL czy "Samoobronę", co gwarantuje szybkie załamanie się polskiej gospodarki, a może i demokracji.
Nadzieja na reformy
W rzeczywistości możemy wyobrazić sobie raczej działania rozpięte między rozwiązaniem 1 a 2. Wbrew bowiem głosom niektórych publicystów, którzy uznali, że sytuacja kraju zmusi SLD do przekształcenia się w polską zbiorową Margaret Thatcher, nie wydaje się to prawdopodobne. Prawdopodobne wydawało się natomiast, że, wbrew swojej dotychczasowej polityce SLD podejmie część niezbędnych reform i będzie próbował lawirować w sprawach innych, co mogłoby pozwolić Polsce bez większych wstrząsów przetrwać trudny czas.
Nadzieję na to budziły ostatnie zachowania części elity SLD, zwłaszcza przedwyborcze wystąpienie najprawdopodobniej przyszłego wicepremiera i ministra finansów Marka Belki. Teraz sytuacja się zmieniła.
Samotność SLD
Ani PSL, ani "Samoobrona" nie są partiami ideologicznymi, choć w różnym stopniu są partiami protestu. Swoją tożsamość budowały na negowaniu gospodarki rynkowej i czarnym obrazie polskiej rzeczywistości, zgodnie z którym wystarczy odebrać ukradzione przez obcych i swoich, wziąć w obronę polską produkcję i rozbudować opiekuńcze funkcje państwa, aby w naszym kraju zapanował powszechny dobrobyt. Oczywiście przywódcy tych partii za udział we władzy pójść mogą na dalekie ustępstwa, jednak trudno wyobrazić sobie zmianę o 180 stopni politycznego credo, gdyż spowodowałoby to zupełną marginalizację tych partii w wyborach następnych. Mogą więc one za udział we władzy zrezygnować ze swoich najbardziej radykalnych roszczeń, ale nie zgodzą się na żadne reformy niezbędne dla Polski, które sugerował Belka.
Wprawdzie PO postuluje reformy znacznie radykalniejsze, ale koalicja z SLD w celu ich wprowadzenia także pozbawia to ugrupowanie racji bytu. Polityczny zamysł PO to budowa alternatywnej siły wobec SLD. Nie można tego robić w koalicji ze swoim głównym przeciwnikiem.
Z oczywistych względów koalicja SLD z PiS czy LRP nie jest możliwa. Dodatkowo okazać się może, że całkowicie dotąd zwasalizowana przez SLD Unia Pracy w nowej sytuacji zacznie domagać się uwzględnienia elementów swojego etatystyczno- opiekuńczego programu. Szczególnie że będzie mogła znaleźć sojuszników w łonie SLD spośród starej gwardii, dla której gospodarka nigdy nie stanowiła problemu. Zawsze przecież można dodrukować pieniędzy, nałożyć podatki i dosypać komu trzeba, nie zapominając o sobie.
Co jest możliwe?
Możliwa jest więc koalicja SLD z PSL (partią jednak znacznie bardziej przewidywalną i cywilizowaną niż "Samoobrona") za cenę ustępstw z jakichkolwiek reform i grożące katastrofą dryfowanie przez najbliższe cztery lata. Przeciwnikiem takiego rozwiązania jest ważny i w tej sytuacji zyskujący na znaczeniu gracz sceny politycznej, jakim jest prezydent Kwaśniewski. Mówił on zresztą już po wyborach, że lepszy jest rząd mniejszościowy niż "egzotyczna" koalicja z PSL. Tylko o ile rząd mniejszościowy, któremu brakuje kilku głosów, można wyobrazić sobie w każdym otoczeniu, o tyle taki, któremu brakuje kilkunastu w otoczeniu niechętnym - znacznie trudniej.
Istnieje wprawdzie możliwość, że SLD potrafi "przekonać" do siebie grupę posłów "Samoobrony". Nic o nich personalnie nie wiemy, ale mamy wszelkie dane, aby podejrzewać, że ich konstrukcja ideowa nie należy do najmocniejszych. Jednak kilkunastoosobowa grupa niezbędna SLD do uzyskania większości to już znacząca część "Samoobrony" i przejęcie ich na stałe przez SLD może być trudne. Zwłaszcza w wypadku partii typu wodzowskiego, jaką jest "Samoobrona".
Logiczne jest więc przypuścić, że SLD starać się będzie o zmianę ordynacji wyborczej - choćby o powrót do obowiązującej w roku 1997, która przy obecnych wyborach dawałaby im bezwzględną większość. Można przypuścić, że w usiłowaniach tych znajdzie sojusznika w PO, która deklarowała potrzebę ordynacji większościowej. Jest pytanie, czy w obecnej sytuacji podtrzymywać będzie ona ten projekt, który dałby wielką przewagę SLD? W każdym razie w długofalowych projektach ugrupowania, które chce przejąć drugie skrzydło sceny politycznej, miałoby to uzasadnienie.
Po zmianie ordynacji wyborczej SLD przy współudziale prezydenta doprowadzić może do przyspieszonych wyborów. W swoim interesie Sojusz będzie dążyć do tego w jak najkrótszym terminie. Ponieważ w każdej sytuacji sprawowanie rządów będzie oznaczało spadek popularności Sojuszu i to tym bardziej radykalny, im dłużej będzie trwało. Wprawdzie gdyby istniała możliwość radykalnych reform, które już w perspektywie dwóch lat mogłyby przynieść poprawę, sprawowanie rządów nie musiałoby wiązać się ze spadkiem (w każdym razie znacznym) popularności. Tylko że w obecnej sytuacji możliwości takiej nie ma, a wyborcy dość prędko zorientują się, że gruszki na wierzbie się nie pojawiły.
Ordynacja ryzykowna, ale konieczna
Perspektywa zmiany ordynacji i przyspieszonych wyborów, jakkolwiek ryzykowna, stwarza nowe możliwości SLD, a w dalszej perspektywie jest również korzystna dla Polski. Albowiem sytuacja, w której partia, zdobywająca ponad 40 proc. głosów, nie jest w stanie rządzić sama, nie jest normalna i prowadzi do osłabienia władzy wykonawczej, a więc destabilizacji państwa. Ugrupowanie, które zdobywa taką większość, winno mieć możność rządzić samodzielnie i ponosić za to pełną odpowiedzialność, a więc podejmować strategiczne, czasowo niepopularne posunięcia, z których rozliczane będzie dopiero po całej kadencji. Dojrzała demokracja polega na oddelegowywaniu władzy, a nie na ciągłym plebiscycie, który jest drogą do pełnego chaosu.
Wprawdzie można z pełnym uzasadnieniem obawiać się przejęcia całości władzy przez postkomunistów, ale są to koszty demokracji i w ogromnej części wina polskich prawicowych środowisk. Nowa ordynacja, najlepiej większościowa, będzie być może wreszcie tym zewnętrznym bodźcem, który pozwoli ukonstytuować się także prawej scenie polskiej sceny politycznej. Inaczej nadal będziemy karykaturą demokracji, a Polska może stoczyć się w głęboki kryzys. -
|
Kilkanaście mandatów, których zabrakło SLD do uzyskania większości w Sejmie, zmieniło radykalnie obraz polskiej sceny politycznej. Partie w Sejmie albo deklarują zasadniczo odmienne od Sojuszu poglądy, albo są jego naturalnymi przeciwnikami. Koalicja z nimi wydaje się niemożliwa. Sytuację dodatkowo komplikują poważne problemy gospodarcze, które mogą przerodzić się w kryzys, napięcia w sytuacji międzynarodowej oraz pogarszanie się ekonomicznej koniunktury, co miało będzie istotny wpływ na sytuację w Polsce.
Logiczne jest więc przypuścić, że SLD starać się będzie o zmianę ordynacji wyborczej. Po zmianie ordynacji wyborczej SLD przy współudziale prezydenta doprowadzić może do przyspieszonych wyborów.
Perspektywa zmiany ordynacji i przyspieszonych wyborów, jakkolwiek ryzykowna, stwarza nowe możliwości SLD, a w dalszej perspektywie jest również korzystna dla Polski. Albowiem sytuacja, w której partia, zdobywająca ponad 40 proc. głosów, nie jest w stanie rządzić sama, nie jest normalna i prowadzi do osłabienia władzy wykonawczej, a więc destabilizacji państwa.
Wprawdzie można z pełnym uzasadnieniem obawiać się przejęcia całości władzy przez postkomunistów, ale są to koszty demokracji i w ogromnej części wina polskich prawicowych środowisk. Nowa ordynacja, najlepiej większościowa, będzie być może wreszcie tym zewnętrznym bodźcem, który pozwoli ukonstytuować się także prawej scenie polskiej sceny politycznej. Inaczej nadal będziemy karykaturą demokracji, a Polska może stoczyć się w głęboki kryzys.
|
Polemika
A jednak zmarnowana dekada
JERZY EISLER
Z moją oceną okresu rządów Edwarda Gierka ("Zmarnowana dekada", "Rz" 4 - 5 sierpnia) podjął polemikę Krzysztof Dzierżawski z Centrum im. Adama Smitha ("Rz" 8 sierpnia). Na uwagi pana Dzierżawskiego nie odpowiadałbym, gdyby nie poważny, dyskwalifikujący historyka zarzut ahistoryzmu. Nie odważyłbym się podjąć polemiki z ekonomistą na polu gospodarczym; jeżeli jednak ekonomista podejmuje spór z historykiem o przeszłość, i to w dość napastliwy sposób, nie mogę pozostawić tego bez odpowiedzi.
Ani ja, ani żaden poważny badacz powojennej historii Polski nigdy nie zgłaszał (nawet hipotetycznie) przywołanych przez Dzierżawskiego niedorzecznych postulatów, by "na czele Biura Politycznego stał na przykład Anders, jego doradcą gospodarczym był Milton Friedman, a Radiokomitetem kierował Jan Nowak". Ironia jest tu nie na miejscu, gdyż dla historyka twarde trzymanie się realiów, a nie fantazjowanie, jest jedną z najważniejszych powinności. Byłbym gotów uznać to za zabieg retoryczny, gdyby nie wcześniejsze wywody Autora.
Otóż odrzuca on moją krytyczną ocenę gierkowskiego dziesięciolecia, stwierdzając, iż "w warstwie ekonomicznej jest z gruntu fałszywa". Zdaniem Dzierżawskiego "dekada lat siedemdziesiątych była w Polsce prawdziwą modernizacyjną rewolucją, finansowaną zresztą tylko w niewielkiej części z kredytów zachodnich. W sferze najbardziej spektakularnej zmodernizowano układ komunikacyjny kraju (droga szybkiego ruchu Warszawa - Katowice - Bielsko - Cieszyn, Centralna Magistrala Kolejowa łącząca Śląsk z Warszawą) i jego stolicy (Trasa Łazienkowska, Wisłostrada, rozpoczęcie budowy Trasy Toruńskiej); zbudowano Port Północny pozwalający na import znacznych ilości ropy naftowej spoza Związku Radzieckiego oraz nowoczesną rafinerię w Gdańsku, która mogła przerabiać surowiec z Bliskiego Wschodu; powstała Fabryka Samochodów Małolitrażowych; odbudowano Zamek Królewski w Warszawie. W sferze mniej spektakularnej zmodernizowano system energetyczny kraju, ale dokonała się także modernizacja na poziomie przedsiębiorstw".
Trudno nie zgodzić się z przykładami trafnych inwestycji. Rzecz w tym, że jednocześnie można przywołać setki inwestycji chybionych, błędnych, które pochłonęły miliardy złotych. Przykład pierwszy z brzegu: autobusy "Berliet". Gdy kupowano ich licencję, we Francji praktycznie nie były używane do komunikacji miejskiej i mimo że wyposażono je w produkowany w Polsce licencyjny silnik brytyjskiej firmy Leyland, okazały się zbyt delikatne na polskie warunki. Z czasem opowiadano, iż wyboru Berlieta dokonano, kierując się nie kryterium ekonomicznym, ale politycznym (znaczny pakiet akcji tej firmy posiadała Francuska Partia Komunistyczna i chodziło o wspomożenie "francuskich towarzyszy"). Kolejnym spektakularnym przykładem bezsensownego zakupu licencyjnego był traktor "Massey-Fergusson" z silnikiem Perkinsa. Kupując licencję, kierowano się głównie tym, że Polska będzie mieć światowy monopol na produkcję narzędzi i części zamiennych w układzie calowym. Nie wzięto tylko pod uwagę drobnego szczegółu, że świat właśnie odchodził od układu calowego i polskie elementy wkrótce stały się niepotrzebne. Jeżeli to nie jest marnotrawstwo i ekonomiczna niekompetencja, to doprawdy nie wiem, co mogłoby na to miano zasługiwać.
Trzeba też przypomnieć zapomnianą dziś, a obowiązującą w Polsce w latach siedemdziesiątych zasadę samospłaty. Otóż pożyczano za granicą pieniądze na budowę zakładu przemysłowego, przyjmując założenie, iż przez pierwsze lata będzie on produkował wyłącznie albo w zdecydowanej większości na eksport, i w ten sposób nastąpi spłata kredytu. I rzeczywiście, niektóre obiekty (np. zbudowany przez Szwedów w Warszawie Hotel Forum lub Fabryka Samochodów Małolitrażowych w Bielsku-Białej i Tychach) "spłaciły się" w taki sposób. Nieporównanie więcej nie było w stanie tego uczynić. Działo się tak między innymi dlatego, że wiele decyzji gospodarczych podejmowano w tamtych latach w sposób - jak to później określano - woluntarystyczny.
Żeby nie być gołosłownym - przykład. W 1972 roku był wybór: zbudować w Teofilowie pod Łodzią za mniej więcej te same pieniądze fabrykę markowych jeansów lub zakład produkcji bistoru. Młodzi Czytelnicy nie wiedzą nawet, co to był bistor - materiał ze sztucznego włókna na garnitury i garsonki, który wyszedł z mody, zanim fabryka osiągnęła docelową moc produkcyjną. Przez lata produkowano go niemal wyłącznie na skład, gdyż nikt nie chciał kupować "plastikowych" ubrań. Tymczasem jeansy modne trzydzieści lat temu są równie chętnie noszone i dzisiaj.
Krzysztof Dzierżawski ma częściowo rację, gdy pisze, iż modernizację gospodarki finansowano "tylko w niewielkiej części z kredytów zachodnich". Opinia ta jest prawdziwa zwłaszcza co do pierwszej połowy lat siedemdziesiątych. Zdzisław Rurarz - jeden z doradców gospodarczych Gierka, późniejszy ambasador w Tokio, który po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego "zdezerterował" do Stanów Zjednoczonych, w swojej wspomnieniowej książce napisał, że w latach 1971 - 1972 "kredyty obce odgrywały jeszcze bardzo małą rolę w przyspieszeniu rozwoju. W 1971 r. zadłużenie PRL w kredycie średnio- i długoterminowym, które na koniec 1970 r. wynosiło 1,2 miliarda dolarów, nie wzrosło w ogóle, a w 1972 r. wzrosło tylko o 300 milionów dolarów. Było to niczym w porównaniu do tego, co było później (w 1976 r. zadłużenie w ciągu jednego roku wzrosło o 3,6 miliarda dolarów, a w 1979 r. nawet o 3,8 miliarda)".
Wypada przypomnieć, iż dolary miały większą wartość niż dzisiejsze, a wpompowano je do Polski, w której przeciętna miesięczna płaca według czarnorynkowego (realnego) kursu wynosiła 30 dolarów, a według znacznie zaniżonego kursu oficjalnego 100 dolarów. Nie ulega wątpliwości, że inną wartość miał miliard dolarów, zainwestowany w Polsce w latach siedemdziesiątych, a inną miliard, który wpływał tutaj w ostatnim dziesięcioleciu.
Na koniec kluczowa kwestia: czy można było za zagraniczne kredyty zrobić coś bardziej sensownego dla Polski? Innymi słowy, czy można było je inaczej (mądrzej i efektywniej) zainwestować? Polemista stwierdza autorytatywnie, że było to niemożliwe, gdyż - jak można się domyślać - winę za wszystko ponosili nie ludzie, ale system, a "Edward Gierek na kształt systemu, a właściwie na jego istotę miał wpływ taki mniej więcej jak na przebieg zjawisk atmosferycznych, ponieważ system był konsekwencją rozstrzygnięć natury geopolitycznej, a nie widzimisię jakiegokolwiek sekretarza partii". Naturalnie, system polityczny i ustrój gospodarczy PRL były konsekwencją układu sił w powojennym świecie i nie zależały ani od Gierka, ani od żadnego innego sekretarza, ale nie da się tego powtórzyć w odniesieniu do konkretnych inwestycji. Te zależały od "pierwszego". Z moich rozmów z ówczesnymi działaczami szczebla centralnego niezbicie wynika na przykład, że Sowieci wcale nie narzucali nam budowy największego zakładu przemysłowego "zmarnowanej dekady" - Huty Katowice - choć oczywiście inicjatywę "polskich towarzyszy" przyjęli z zadowoleniem. Za pieniądze utopione w budowie huty (z której sprzedażą jest dziś tyle problemów, a która znacząco przyczyniła się do degradacji ekologicznej województwa katowickiego) można było na przykład wybudować autostrady Słubice - Terespol oraz Gdańsk - Kraków, i to byłaby prawdziwa modernizacja kraju.
Podtrzymuję przypuszczenie, że gdyby te dwadzieścia kilka miliardów dolarów zainwestowano wtedy rozumnie, a nie roztrwoniono na inwestycje oddawane do użytku w określonym z powodów politycznych terminie, które jak Dworzec Centralny w Warszawie (otwarty w dniu przyjazdu na VII Zjazd PZPR Leonida Breżniewa) niemal od razu trzeba było poprawiać i wykańczać po raz drugi, to bylibyśmy dzisiaj na poziomie Hiszpanii.
Jerzy Eisler jest historykiem, autorem licznych opracowań z dziejów PRL. Pracuje w Instytucie Pamięci Narodowej.
|
Z moją oceną okresu rządów Gierka podjął polemikę Dzierżawski z Centrum im. Adama Smitha. Na uwagi Dzierżawskiego nie odpowiadałbym, gdyby nie poważny, dyskwalifikujący historyka zarzut ahistoryzmu. Zdaniem Dzierżawskiego "dekada lat siedemdziesiątych była w Polsce prawdziwą modernizacyjną rewolucją, finansowaną zresztą tylko w niewielkiej części z kredytów zachodnich. Trudno nie zgodzić się z przykładami trafnych inwestycji. Rzecz w tym, że jednocześnie można przywołać setki inwestycji chybionych, błędnych, które pochłonęły miliardy złotych. Naturalnie, system polityczny i ustrój gospodarczy PRL były konsekwencją układu sił w powojennym świecie i nie zależały ani od Gierka, ani od żadnego innego sekretarza, ale nie da się tego powtórzyć w odniesieniu do konkretnych inwestycji. Te zależały od "pierwszego".
|
IRIDIUM
Satelitarne komórki okazały się za drogie - obrona przed bankructwem
Osiągnięcie zamienione w porażkę
IRIDIUM
ZBIGNIEW ZWIERZCHOWSKI
Od 9 miesięcy działa Iridium - pierwsza, globalna sieć satelitarnej telefonii komórkowej. Można dzięki niej dzwonić i być "pod telefonem" praktycznie w każdym miejscu na Ziemi. Można, ale chętnych do tego dzwonienia jest mało. Międzynarodowe konsorcjum Iridium LLC z siedzibą w Waszyngtonie, które zbudowało ten system, zamiast liczyć rosnące przychody i nowych klientów - liczy straty i stara się uchronić przed upadłością.
Uprzedzając działania wierzycieli, konsorcjum złożyło niedawno dobrowolny wniosek upadłościowy i korzysta z ochrony przed bankructwem, jaką zapewnia amerykańskie prawo (zgodnie z U.S. Chapter 11) zyskując czas i możliwość przeprowadzenia restrukturyzacji finansowej.
Sukces techniczny - finansowa katastrofa
Żeby nie było wątpliwości - Iridium funkcjonuje bez większych problemów: łączy rozmowy telefoniczne, przekazuje wiadomości przez satelitarne pagery, współdziała z naziemnymi systemami telekomunikacyjnymi. W swym zasięgu ma ponad 90 proc. globu, tylko kilka na sto połączeń nie dochodzi do skutku. Iridium jest jednym z największych przedsięwzięć i... osiągnięć dzisiejszej techniki.
Umieszczenie w przestrzeni wokółziemskiej 79 satelitów (aktywnych i zapasowych) w ciągu roku, zbudowanie tym samym największej jak dotychczas sieci satelitarnej, uruchomienie systemu, który ma w zasięgu cały glob i zapewnia łączność za pomocą podręcznych aparatów, to niewątpliwie dowód ogromnych możliwości techniki.
Iridium jest jednak obecnie równie spektakularnym przykładem finansowej porażki. Szacuje się, że realizacja projektu Iridium kosztowała ok. 5 mld dol., konsorcjum jest obecnie zadłużone na 3,5 mld dol., rocznie musi spłacać 250 mln dol. odsetek i dysponować 550 mln dol. rocznie na eksploatację sieci satelitarnej.
Czyżby system był budowany za wszelką cenę? Bo i tak się teraz twierdzi, gdy szuka się przyczyn dzisiejszych problemów. W końcowej fazie budowy, gdy postanowiono dotrzymać zapowiadanych terminów uruchomienia Iridium (w rzeczywistości odbyło się to z miesięczną zwłoką), koszty liczyły się mniej, ale nie można powiedzieć, że całe przedsięwzięcie realizowane było w taki sposób. Skoro tak, skoro technika nie zawodzi, to dlaczego konsorcjum stanęło na krawędzi bankructwa i dlaczego jest tak mało chętnych do korzystania z satelitarnych telefonów?
Mało abonentów, małe przychody
Odpowiedź na to pytanie dał jeszcze w kwietniu nowo powołany wówczas dyrektor wykonawczy Iridium, John A. Richardson, który zastąpił na tym stanowisku Eda Staiano, gdy okazało się, że wyniki są słabe. Po dwóch miesiącach od uruchomienia (od listopada 1998 r.) sieci korzystało z niej 5 tys. abonentów; po pięciu miesiącach - ponad 10 tys. abonentów. Po dwóch miesiącach firma zanotowała stratę netto 440 mln dol. Pierwszy kwartał br. zakończyła stratą netto 505 mln dol. przy przychodach, które wyniosły niespełna 1,5 mln dol. Tymczasem szefowie konsorcjum optymistycznie liczyli, że po roku abonentów będzie 500-700 tysięcy, zaś do roku 2002 - 2 miliony, a przedsięwzięcie jeszcze wcześniej zacznie się opłacać.
Richardson komentując słabe wyniki przyznał, że mała liczba abonentów wręcz rozczarowuje i że zawiódł marketing, dystrybucja sprzętu (brakowało telefonów, gdy uruchamiano system), dostosowanie oferty usług do potrzeb klientów i sprzedaż tych usług. Zapowiedział zmiany strategii marketingowej i obniżkę cen usług; nastąpiły one dwa miesiące później. Były radykalne, gdyż od lipca br. o 65 proc. obniżono ceny za połączenia, staniał sprzęt, uproszczono taryfy, zapowiedziano nowe usługi itd. W sumie abonenci Iridium mogą korzystać z tego wszystkiego za cenę o połowę mniejszą niż dotychczas. Zanim doczekano się efektów obniżki - pojawiły się jednak poważne problemy finansowe i konieczność ratowania firmy.
Wiadomo już, że ceny usług i sprzętu, jakie ustanowiono na starcie, okazały się "cenami zaporowymi". Zestaw sprzętu, telefon i pager kosztował bowiem ok. 3 tys. dol., zaś minuta rozmowy od 2 do 7 dol. Potencjalnych klientów nie pociągnęła możliwość dzwonienia "wszędzie i zawsze", globalny zasięg Iridium, gdy było to tak drogie np. w porównaniu ze zwykłymi telefonami komórkowymi.
Zignorowanie GSM
Oczywiście dotychczasowe komórki nie zapewniają takiego zasięgu jak Iridium, ale błędem było zignorowanie przez konsorcjum - jak się teraz twierdzi - gwałtownego rozwoju naziemnej telefonii komórkowej, a szczególnie cyfrowej GSM. Potencjalni klienci siłą rzeczy porównywali ceny "satelitarnych komórek" z cenami "komórek naziemnych". Co więcej, GSM w przeciwieństwie do starszych generacji analogowych komórek stał się de facto standardem światowym, zapewnia dzięki roamingowi korzystanie z jednego telefonu w wielu krajach (GSM słabo się rozwinął w USA i może dlatego szefowie konsorcjum nie docenili zagrożenia, jakie dla Iridium stanowi ten wymyślony w Europie system). Wprawdzie jeszcze Ed Staiano mówił, że nie ma sensu konkurowanie z naziemnymi sieciami komórkowymi i postawił na współpracę z nimi, ale ceny, jakie ustalono za korzystanie z satelitarnych komórek, skutecznie ostudziły zainteresowanie nimi nawet tych klientów, na których w pierwszym rzędzie liczono, a więc często podróżujących biznesmenów, pracowników firm żeglugowych, przemysłu naftowego, nie mówiąc o turystach.
Wysokie ceny to nie wszystko. W pierwszym okresie jeden z dwóch dostawców telefonów, japońska firma Kyocera miał problemy z oprogramowaniem i nie dostarczył aparatów na czas (drugim dostawcą jest Motorola). Mimo dużego wysiłku, jaki włożono w organizację sieci dystrybutorów i partnerów, okazało się, że nie wszyscy byli właściwie przygotowani do zaoferowania nowych usług, że sprzedawcy byli nie przeszkoleni, że wreszcie sieć nie była odpowiednio przetestowana i sprawiała kłopoty techniczne. Organizacyjną stronę przedsięwzięcia krytycznie oceniła m.in. firma analizująca rynki informatyki i telekomunikacji, Dataquest.
Inne sieci
Obecny szef Iridium również jest zdania, że świadczenie usług na zasadach handlowych zaczęto za wcześnie, że firma nie była do tego przygotowana, że zaoferowała klientom nie przemyślany w pełni produkt. Tak mówi nie tylko teraz, ale ostrzegał przed tym znacznie wcześniej. Dziś stoi przed trudnym zadaniem ratowania Iridium. Wprowadza strategię, która powinna być przyjęta, jak się mówi, kilkanaście miesięcy temu. Przede wszystkim zaś musi przekonać inwestorów, wierzycieli, banki, że jego działania mają sens.
"Poddanie się procedurze U.S. Chapter 11, to ostatnia szansa dla konsorcjum" - stwierdził "Financial Times". Według informacji agencji Reuters, konsorcjum m.in. zwróciło się do swych wierzycieli, aby zamienili swe wierzytelności (w łącznej kwocie 1,45 mld dol.) na udziały w Iridium, stara się o zmianę terminów spłaty pożyczek w bankach (1,55 mld dol.), a także o odroczenie opłat, jakie pobiera Motorola, główny udziałowiec konsorcjum, za operowanie systemem.
Sprawa Iridium zdążyła już obrosnąć w mity. Gazety piszą, że to żona jednego z szefów Motoroli podsunęła mu pomysł zbudowania globalnej sieci telefonicznej. Może i tak było, ale koncepcje wykorzystywania roju satelitów umieszczonych na niskiej orbicie, czyli tak jak w przypadku Iridium, znane były już wcześniej; nie był to "kaprys kobiety". Po wtóre nie tylko Iridium LLC podjęło budowę takiej sieci. Powstaje także sieć Globalstar, która ma być uruchomiona w najbliższych miesiącach oraz sieć ICO, która ma zacząć działać w przyszłym roku. Przyjęły one inne, tańsze rozwiązania techniczne niż Iridium, chcą zaoferować tańsze taryfy (np. Globalstar 1,5 dol. za minutę, zaś ICO od 0,5 dol. do 3 dol. za minutę). Zaczną od oferowania usług nie w skali globalnej, ale regionalnej. Wyciągają wnioski z doświadczeń Iridium, a jednocześnie natrafiają na podobne kłopoty - niełatwo jest im zwłaszcza teraz uzyskiwać kolejne pieniądze na finansowanie inwestycji.
|
Od 9 miesięcy działa Iridium - pierwsza, globalna sieć satelitarnej telefonii komórkowej. Można dzięki niej być "pod telefonem" w każdym miejscu na Ziemi. chętnych jest mało. konsorcjum Iridium LLC liczy straty. złożyło wniosek upadłościowy.
Iridium funkcjonuje bez problemów. jest jednym z największych przedsięwzięć techniki. jest jednak równie spektakularnym przykładem finansowej porażki. John A. Richardson przyznał, że liczba abonentów rozczarowuje i że zawiódł marketing, dystrybucja sprzętu. Zapowiedział zmiany strategii marketingowej i obniżkę cen usług.
błędem było zignorowanie przez konsorcjum naziemnej telefonii komórkowej, szczególnie GSM. ceny, jakie ustalono za korzystanie z satelitarnych komórek, ostudziły zainteresowanie często podróżujących. Mimo dużego wysiłku, jaki włożono w sieci dystrybutorów i partnerów, nie wszyscy byli przygotowani do zaoferowania usług, sprzedawcy byli nie przeszkoleni, sieć nie była przetestowana.
|
Z ks. Piotrem Brząkalikiem, duszpasterzem trzeźwości w archidiecezji katowickiej, rozmawia Danuta Lubina-Cipińska
Byłem na dnie
FOT. RAFAŁ KLIMKIEWICZ
Rz: Jak ksiądz wpadł w nałóg pijaństwa?
KS. PIOTR BRZĄKALIK: Nie wiem. Nie umiem sprecyzować przyczyny. Nie da się jasno powiedzieć, że to samotność, opuszczenie. Wpadłem jak każdy inny człowiek, którzy nie chce dostrzec - bo jest zakłamany - objawów dowodzących, że jego sposób używania alkoholu zwiastuje niebezpieczeństwo.
Pijał ksiądz sam czy w towarzystwie?
Choroba alkoholowa to proces, który trwa latami. W pierwszym etapie były to spotkania towarzyskie. Należę do ludzi łatwo nawiązujących kontakt. Zawsze wydawało mi się, że istotą kapłaństwa jest być bardzo blisko ludzi. Miałem złudzenie, że alkohol może być elementem tworzenia owej bliskości. Potem jest etap, kiedy się zostaje samemu i za pomocą alkoholu rozluźnia się napięcie, coś tam próbuje się znieczulić w sobie. Dalej jest już taki etap, w którym pojawia się element wstydu, przebłyski świadomości, że należy to zostawić w czterech ścianach swego mieszkania. To następny krok.
Czy na nim się ksiądz zatrzymał?
Spadłem na dno. Każdy musi spaść, bo nie ma innej możliwości obiektywnego przyjrzenia się temu zjawisku. Trzeba spaść na dno. I to musi zaboleć. Zawalone obowiązki, zły przykład, zgorszenie, wszystko to sprawiło, że mój arcybiskup pozbawił mnie prawa wykonywania funkcji kapłańskiej.
Nie buntował się ksiądz?
Przez lata rozwoju choroby alkoholowej miałem momenty, kiedy raz, drugi, dziesiąty, trzydziesty bardzo postanawiałem, że już nigdy więcej. Miesiąc, dwa, pół roku nie piłem. Potem znowu coś pękało. Aż w końcu doszedłem do przekonania, że już sobie z tym nie poradzę. Czułem się fatalnie. Tyle razy próbowałem, obiecywałem, przepraszałem. A kiedy szef pozbawił mnie funkcji kapłańskiej, pomyślałem: po co Kościołowi taki facet, który nie potrafi się z tego wyplątać, to nie Kościół mnie wyrzuca, to ja jestem do luftu.
Został ksiądz sam ze swoim problemem.
Jest wielu, którzy chcą pomóc. Pytanie czy chcesz, aby ci pomagali. Myślałem: jestem wykształcony, poważny ksiądz i z głupią gorzałą nie potrafiłbym sobie dać rady? Przyznanie się do alkoholizmu było dla mnie strasznie trudne. Najtrudniej leczyć z alkoholizmu lekarzy, nauczycieli, prawników i duchownych. Oni zawsze występują z pozycji radzenia komuś, jak trzeba żyć. To oni są od dawania rozwiązań, co zażywać, jakie napisać podanie, jak się zachowywać, jak moralnie postępować. I o wiele trudniej przyznają się przed sobą do tego, że z czymś nie mogą dać sobie rady.
Czy parafianie widzieli, co się z księdzem dzieje?
Nikt księdzu nie powie wprost niczego złego. Jeśli ksiądz fałszuje i źle śpiewa, to nawet organista się nie odezwie. Ten mechanizm wynika może z szacunku, może z obawy. A wiadomość, że ksiądz pije, rozchodzi się błyskawicznie.
Co ksiądz robił po pozbawieniu go funkcji kapłańskiej?
Z czegoś trzeba żyć. Redagowałem gazetę, pracowałem w Teatrze Rozrywki. Jako kapłan byłem osobą publiczną - istniałem w mediach jako organizator koncertów i corocznego festiwalu teatralnego. Pojawili się więc dziennikarze, którzy chcieli zrobić ze mną sensacyjny wywiad. Z mety odcinałem się, że nie powiem złego słowa na biskupa czy instytucję Kościoła.
Czy w nowej, "cywilnej", roli ksiądz się pozbierał?
Praca niczego nie zmieniła w procesie choroby. Jedna, druga, trzecia wpadka. Nadszedł moment, że byłem na skraju życia i śmierci. Odwodniony, fizycznie wyniszczony, ostatkiem sił zwróciłem się do proboszcza mojej rodzinnej miejscowości, który kiedyś zostawił w drzwiach domu moich rodziców kartkę: "Jak będziesz potrzebował pomocy - o każdej porze dnia i nocy". Pojechaliśmy do szpitala. Zostałem odtruty. Potem było leczenie odwykowe w Gorzycach - w normalnym, nie żadnym specjalnym dla duchownych, ośrodku odwykowym.
Tam nastąpił przełom?
Pierwszego dnia spotkałem człowieka lat około 60, który nam, leczącym się, powiedział: Mam na imię Marian, jestem alkoholikiem, jestem księdzem. Dostałem w twarz. To była pierwsza iskra. Skoro on, to może i ja? Następnego dnia przyjechał do Gorzyc ówczesny wikariusz generalny katowickiej kurii, dziś biskup tarnowski, z jednym zdaniem: "Szef się bardzo cieszy".
Czy ksiądz był w Gorzycach anonimowy?
Kapłaństwa nie da się utrzymać w tajemnicy, a pojawienie się księdza w ośrodku odwykowym zawsze jest elementem sensacji dla wszystkich, także dla personelu. Nie demonstrowałem jednak kapłaństwa, robiłem wszystko to, co inni pensjonariusze: sprzątałem, myłem toaletę, miałem dyżury. Jeśli ktoś mnie po zajęciach poprosił o osobistą rozmowę, nie odmawiałem. Uważam, że uzależnieni od alkoholu duchowni winni korzystać ze zwykłych ośrodków. Skoro alkoholizm jest chorobą, to duchowni powinni się leczyć tam, gdzie wszyscy. Nie ma przecież specjalnych szpitali dla chorych cukrzyków księży.
Tak, ale w odbiorze społecznym alkoholizm to wstydliwa choroba.
I tego przekonania trzeba się pozbyć. Kiedy kapłan leczy się wśród innych ludzi, oni nabierają zupełnie innej perspektywy. Widzą, że choroba alkoholowa to nie tylko sprawa marginesu, roboli, ryli. Dla księdza, pod warunkiem że zostawi kapłaństwo w kieszeni, jest to również dobre, bo słysząc dramatyczne historie innych, także nabiera zupełnie innej perspektywy do własnego życia, inaczej ustawia hierarchię wartości. W Gorzycach coś się we mnie przełamało. Uwierzyłem, że rzeczy nie są ostatecznie przegrane. Przez sześć tygodni nauczyłem się paru mechanizmów przyglądania się sobie. Wyszedłem. Szef mnie przyjął. Wróciłem do posługi kapłańskiej, do tego samego miasta, do dodatkowych zajęć, które robiłem przedtem - a więc do zachęcania do korzystania z uczestnictwa w kulturze, bo ono też może prowadzić do Boga. Rozpoczął się piąty rok mojej abstynencji.
Jestem zdumiona. Sześć tygodni i żadnych nawrotów?
Żadnych.
A wino przy ołtarzu?
Jak człowiek jest uzależniony od alkoholu, to powinien wystrzegać się nawet picia tzw. trunków bezalkoholowych - piwa czy szampana. Bo cały rytuał picia - owo otwieranie, szum, smak, mogą działać na naszą świadomość i wyzwolić nawrót nałogu. Stojące w ampułce na ołtarzu wino jest alkoholem. Jednak dla mnie jest ono wyłącznie elementem mojej wiary. Nigdy w kapłaństwie nie zwracałem tak uwagi na ten fragment Przeistoczenia, jak teraz. W tym momencie wierzę, że to nie jest wino. Wierzę, że jest to krew Pana Jezusa, mimo że ma atrybuty alkoholu. To brzmi bardzo górnolotnie, ale to prawda. I to się sprawdza przez tyle lat, dzięki Bogu.
Czy alkoholizm jest poważnym problemem wśród duchowieństwa?
Takim samym, jak w każdym innym środowisku. Jednak opowiadają o nim tylko ci, którzy mają to doświadczenie za sobą. Założyłem sobie, że przez pierwszy rok po odwyku nie powiem nic. Choć pokusa neofity była ogromna, bo jak człowiek zobaczy ogrom strat, krzywd, które wyrządził innym, to chciałby to wszystko od razu ponaprawiać. To jest niebezpieczne. Musi być karencja. Dopiero po roku nabiera się pewnego okrzepnięcia.
I teraz jest czas dawania świadectwa?
Alkoholizm jest chorobą. Nie ma potrzeby robić z tego sztandaru, ale jeśli ktoś o to wyraźnie pyta, to trzeba dać ewangeliczne świadectwo prawdzie. A jeśli ono może stać się dla kogoś innego iskrą - to jest to obowiązek. Dlatego chciałbym, by znani z pierwszych stron gazet ludzie, którzy mają za sobą doświadczenie choroby alkoholowej i późniejszego życia bez alkoholu, odważyli się o tym publicznie mówić. To, jaki teraz jestem, zawdzięczam mnóstwu ludzi. Tym, którzy byli wobec mnie stanowczy i tym, którzy ofiarowali w mojej intencji modlitwy, pielgrzymki. Dopiero po latach dowiaduję się, że takich towarzyszących mi milcząco, ale z chęcią wsparcia, ludzi było wielu. Jestem im wdzięczny. W tym, co robię teraz, jest więc nie tylko świadectwo, ale i forma wdzięczności, że te modlitwy, starania, współczucie nie poszły na marne. Mam też świadomość, że jest wielu ludzi, których nigdy nie będę w stanie przeprosić za wyrządzoną im krzywdę, że ich gorszyłem, że byłem złym przykładem. To ciężar, który będę nosił do końca życia. Dlatego każdą mszę rozpoczynam od westchnienia modlitewnego za tych, którym kiedykolwiek wyrządziliśmy krzywdę. To jest jedyny sposób mojego zadośćuczynienia.
Czy ksiądz uważa, że to, co najbardziej przekonuje trzeźwiejących alkoholików, to kontakt z człowiekiem, który ma to już za sobą?
Mam poczucie, że to, co robię teraz, jest akceptowane. Arcybiskup obdarzył mnie funkcją duszpasterza trzeźwości i pozostawił mi wolną rękę do zorganizowania tego duszpasterstwa. W katolickim Radiu Plus od ponad dwóch lat prowadzę audycję, gdzie zapraszam ludzi ze środowiska trzeźwiejących alkoholików. Dla Radia Watykańskiego nagrałem cykl refleksji. Odwiedzam zakłady odwykowe, spotykam się z Anonimowymi Alkoholikami. Na każdych rekolekcjach, które głoszę, jest nutka zachęty do poszerzenia wiedzy na temat alkoholu i choroby alkoholowej, do uczenia się mechanizmów obronnych, do mówienia prawdy. Przez mój pokój przewija się wielu ludzi. Czasem wiedzą, że mam osobiste doświadczenie z chorobą alkoholową, czasem nie. Kiedy nie wiedzą, jest lepiej, bo mogę zweryfikować ich prawdomówność, powiedzieć: słuchaj stary, ja to też przerobiłem. To działa czasem piorunująco.
Czy znalazł ksiądz nowy sposób na propagowanie trzeźwości?
Nie jestem wrogiem alkoholu, nie mam ochoty zamykać sklepów monopolowych. Nie jestem za prohibicją. Jestem za wiedzą i mądrością. Zawsze daleki byłem w kapłaństwie od tonacji nakazującej: tak zrób, postępuj. O sprawach alkoholu też nie powinno się tak mówić. Nie trzeba rozkazywać, tylko dawać świadectwo. Tak narodził się w 1999 roku pomysł medialnej kampanii propagującej w województwie śląskim lipiec i sierpień jako miesiące trzeźwości. W ubiegłym roku zrobiliśmy badania i okazało się, że 46 proc. ludzi naszego regionu słysząc hasło kampanii, wiedziało, o co w niej chodzi. Co więcej, 73 proc. było za tym, by kampanię powtarzać. Nikt nie był przeciw.
Czy nagłaśnianie problemu alkoholizmu może coś zmienić?
Uważam, że trzeba propagować wiedzę na temat choroby alkoholowej, by umieć rozpoznawać jej symptomy, by wiedzieć, kiedy sposób używania alkoholu zwiastuje niebezpieczeństwo. Kiedy umie się je rozpoznać, może można dużo wcześniej, przed osiągnięciem dna, zatrzymać się. Pod warunkiem że środowisko alkoholika też będzie wiedziało, jak postępować, będzie traktowało alkoholizm jak chorobę, a nie jako cechę charakteru, słabą wolę, złe prowadzenie się, grzech. Taki jest zamysł mojego zaangażowania. -
|
Rz: Jak ksiądz wpadł w nałóg pijaństwa?
KS. PIOTR BRZĄKALIK: Wpadłem jak każdy inny człowiek, którzy nie chce dostrzec objawów dowodzących, że jego sposób używania alkoholu zwiastuje niebezpieczeństwo. Zawalone obowiązki, zły przykład, zgorszenie, wszystko to sprawiło, że mój arcybiskup pozbawił mnie prawa wykonywania funkcji kapłańskiej. Nadszedł moment, że byłem na skraju życia i śmierci. ostatkiem sił zwróciłem się do proboszcza mojej rodzinnej miejscowości. Potem było leczenie odwykowe w Gorzycach. Uważam, że uzależnieni od alkoholu duchowni winni korzystać ze zwykłych ośrodków. W Gorzycach coś się we mnie przełamało. Wróciłem do posługi kapłańskiej. Rozpoczął się piąty rok mojej abstynencji. Alkoholizm jest chorobą. Nie ma potrzeby robić z tego sztandaru, ale jeśli ktoś o to pyta, to trzeba dać świadectwo prawdzie. A jeśli ono może stać się dla kogoś innego iskrą - to jest to obowiązek. Arcybiskup obdarzył mnie funkcją duszpasterza trzeźwości. Nie jestem za prohibicją. Uważam, że trzeba propagować wiedzę na temat choroby alkoholowej.
|
KOBIETY
Gender Studies, czyli wrażliwość na płeć
Feministki na uniwersytecie
ELIZA OLCZYK
Notariusz z małego miasteczka odmówił młodej kobiecie spisania aktu notarialnego kupna działki, żądając, aby przyszła z mężem. Ponieważ klientka była niezamężna, notariusz - jedyny w mieście - kazał jej przyjść z ojcem i dopiero w jego obecności spisał akt notarialny. Wszelkie szczegóły ustalał z ojcem, choć w akcie notarialnym figurowała córka.
- To jest najbardziej jaskrawy przykład dyskryminacji, z którym spotkałyśmy się podczas naszych badań nad stosowaniem prawa w Polsce - mówi profesor Małgorzata Fuszara, dyrektorka Gender Studies, podyplomowego studium działającego od czterech lat na Uniwersytecie Warszawskim.
Agnieszka Kołakowska w dodatku "Plus Minus" do "Rzeczpospolitej" z 29 - 30 stycznia oskarżyła Gender Studies o ideologiczną indoktrynację uprawianą pod pozorem nauczania oraz wprowadzenie terroru feminizmu, antyrasizmu, antyseksizmu itd., czyli terroru politycznej poprawności. Autorka artykułu stwierdziła, że dzieje się tak "na wszystkich wydziałach o tej nazwie, jakie zna", zastrzegając jednocześnie, że nie wie dokładnie, jakie zajęcia odbywają się na Gender Studies Uniwersytetu Warszawskiego.
- Gender Studies spotykają się z obelgami i oskarżeniami o krzewienie feminizmu, typowymi dla prawicowej nowomowy, a to nie jest żadna ideologia, tylko nauka, bardzo trudna i skomplikowana - mówi profesor Maria Janion.
Odnawianie znaczeń
Gender Studies to interdyscyplinarne studia nad kulturową i społeczną problematyką płci. Płeć i feminizm są elementem wszystkich wykładów zarówno z prawa, jak i z literatury czy kulturoznawstwa. - Zerwanie z tradycjami zawsze budzi opór - uważa profesor Paweł Dydel z Uniwersytetu w Białymstoku, który na Gender Studies prowadzi zajęcia na temat kategorii płci w psychoanalizie.
- Psychoanaliza jest bardzo ważnym punktem odniesienia w teorii feminizmu. Zygmunt Freud, który przez feministki jest krytykowany za patriarchalizm, pierwszy wprowadził do filozofii pojęcie płci jako kategorii kulturowej. Nie oznacza to jednak, że moje seminaria są zajęciami o feminizmie. Gender Studies nie można utożsamiać z feminizmem. Jest to raczej oferta zmiany perspektywy w spojrzeniu na tradycję europejską oraz nowej interpretacji wielu zjawisk. Ta nowa interpretacja stanowi głęboki przewrót w filozofii, jednak ma on charakter naukowy, a nie ideologiczny.
Dyskryminacja nie wprost
Profesor Maria Janion, która wykłada na Gender Studies literaturę romantyczną, uważa, że te studia są jak laboratorium do przeprowadzania szczególnego typu eksperymentów.
- Humanistyka polega na nieustannym odnawianiu znaczeń - mówi. - Wypowiedzi językowe w literaturze mogą być nacechowane etnicznie lub społecznie i tego się nie kwestionuje. Dlaczego więc dyskurs związany z rolą seksualną jest pomijany przez uczonych, skoro płeć tak samo określa wypowiedź literacką jak dyskurs społeczny czy ekonomiczny. Część osób kwestionuje jednak tezę, że płeć w literaturze nie jest neutralna, lecz konstruktywna.
Profesor Janion szczególną wagę przywiązuje do interdyscyplinarnego charakteru Gender Studies. Gdyby tematy tam wykładane włączyć do programu zajęć na polonistyce, straciłyby one charakter interdyscyplinarny - uważa profesor Janion. - Na moje wykłady przychodzą uczeni innych specjalności i prowadzą ze mną debaty w obecności studentów - to jest niesłychanie twórcze - mówi. - Przez wiele lat miałam swoją wąską specjalność, teraz potrzeba mi interdyscyplinarności.
W dziedzinie prawa Gender Studies zajmują się na przykład wykrywaniem przypadków nierównego traktowania płci w przepisach i ich stosowaniu. Przygotowują słuchaczy do oceniania, jak poszczególne przepisy prawa wpływają na sytuację kobiet, a jak mężczyzn, dają propozycje przyszłych zmian ustawodawczych i opracowują strategie ich przeprowadzania, prowadzą akcję edukacyjną, której celem jest uświadomienie społeczeństwu, że prawo wprawdzie może powodować nierówność płci lub pogłębiać istniejące już różnice, może jednak również skutecznie im przeciwdziałać.
Profesor Eleonora Zielińska z Instytutu Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, która wykłada na Gender Studies, zgadza się, że z polskiego prawa została wyeliminowana większość przepisów wprost dyskryminujących obywateli ze względu na płeć - np. do niedawna z urlopu wychowawczego oraz dni wolnych na opiekę nad chorym dzieckiem mogła korzystać wyłącznie kobieta, bo przepis mówił o "pracownicy". Pozostały jeszcze pojedyńcze przepisy, które nie traktują równo kobiet i mężczyzn, np. różny wiek emerytalny (60 lat dla kobiet i 65 lat dla mężczyzn) lub przepis mówiący o tym, że w rodzinie zastępczej tylko kobieta ma prawo do urlopu wychowawczego.
Zdaniem profesor Zielińskiej bolączką polskiego systemu prawnego jest dyskryminacja pośrednia i właśnie jej m.in. poświęcone są zajęcia na Gender Studies.
Z badań, jakie prowadziła nad orzecznictwem, wynika na przykład, że gwałty (99 proc. ofiar to kobiety) są karane szczególnie łagodnie w porównaniu z wyrokami ferowanymi przez sądy w innych sprawach. - W naszych sądach pokutuje stereotyp, że doniesienia o zgwałceniach często są fałszywe - mówi prof. Zielińska. - Tymczasem z badań wynika, że fałszywe doniesienia o gwałcie stanowią zaledwie 2 do 5 proc. wszystkich zgłoszeń gwałtów, nieco mniej niż w przypadku fałszywych doniesień o popełnieniu innych przestępstw.
Stereotyp w sądzie
Kobieta oskarżona o znęcanie się nad dzieckiem, łamiąca stereotyp istoty łagodnej i opiekuńczej, dostaje wyższy wymiar kary niż mężczyzna, który popełnił to samo przestępstwo.
Nieletnie dziewczyny, które popełniły przestępstwo lub wykroczenie, podczas przesłuchania i w sądach dla nieletnich zawsze pytane są o utrzymywane przez nie stosunki seksualne i o źródło utrzymania, nastoletni chłopcy zaś pytani są o to tylko wówczas, gdy przestępstwo, które popełnili, związane jest bezpośrednio z życiem seksualnym (zjawisko to określa się mianem seksualizacji przestępstw, a tzw. wykolejenie seksualne świadczy na niekorzyść dziewcząt).
- Jeżeli prawo mówi, że kobieta i mężczyzna mają takie same prawa i obowiązki w małżeństwie, to przy sprawach rozwodowych nie powinno się na niekorzyść kobiety interpretować faktu, że nie prała mężowi koszul, jeżeli mąż również nie prał jej rzeczy. Tymczasem w naszych sądach jako zarzut pod adresem żony traktuje się to, że nie gotowała, nie prała, nie prasowała, nie sprzątała, czyli nie dokładała starań, aby stworzyć wspólny dom. Mężczyznom w ogóle nie stawia się takich zarzutów - mówi Małgorzata Fuszara, dyrektorka Gender Studies, która prowadziła badania w sądach rodzinnych.
- Każdy z nas ulega stereotypom, które spełniają zresztą pożyteczną rolę, bo porządkują rzeczywistość - mówi profesor Eleonora Zielińska. - Nie powinny jednak wpływać na orzecznictwo sądów, a u nas tak się właśnie dzieje.
Zdaniem profesora Dydla otwarcie Gender Studies na Uniwersytecie Warszawskim jest świadectwem otwartości tej uczelni i jej zdolności do nadążania za zmianami.
- Jest to nowa dziedzina i będzie się rozwijała - mówi profesor. - Tym bardziej że na tego rodzaju studia jest spore zapotrzebowanie społeczne. Kiedyś z powodów ideologicznych likwidowano na uniwersytetach wydziały teologiczne. Teraz się je przywraca - zresztą słusznie - traktując je jako pewną dziedzinę wiedzy, którą można bezstronnie uprawiać. W podobny sposób należy traktować Gender Studies.
Gender Studies działają od 1996 roku, finansowane są przez Fundację Forda (wcześniej działalność Gender Studies finansowała Fundacja Batorego) oraz z opłat studentów - 300 zł za semestr. W ostatnim semestrze na Gender Studies było 110 słuchaczy - dziennikarzy, nauczycieli, lekarzy, sędziów, pracowników organizacji pozarządowych, tłumaczy. Gender Studies oferują zajęcia z prawa, socjologii, psychologii, pedagogiki, literatury obcej i polskiej, filozofii, kulturoznawstwa, monitoringu prasy.
|
Gender Studies to interdyscyplinarne studia nad kulturową i społeczną problematyką płci. Płeć i feminizm są elementem wszystkich wykładów zarówno z prawa, jak i z literatury czy kulturoznawstwa.Profesor Maria Janion, która wykłada na Gender Studies literaturę romantyczną, uważa, że te studia są jak laboratorium do przeprowadzania szczególnego typu eksperymentów.
Profesor Janion szczególną wagę przywiązuje do interdyscyplinarnego charakteru Gender Studies. Gdyby tematy tam wykładane włączyć do programu zajęć na polonistyce, straciłyby one charakter interdyscyplinarny - uważa profesor Janion.W dziedzinie prawa Gender Studies zajmują się na przykład wykrywaniem przypadków nierównego traktowania płci w przepisach i ich stosowaniu. Przygotowują słuchaczy do oceniania, jak poszczególne przepisy prawa wpływają na sytuację kobiet, a jak mężczyzn, dają propozycje przyszłych zmian ustawodawczych i opracowują strategie ich przeprowadzania, prowadzą akcję edukacyjną, której celem jest uświadomienie społeczeństwu, że prawo wprawdzie może powodować nierówność płci lub pogłębiać istniejące już różnice, może jednak również skutecznie im przeciwdziałać.Profesor Eleonora Zielińska z Instytutu Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, która wykłada na Gender Studies, zgadza się, że z polskiego prawa została wyeliminowana większość przepisów wprost dyskryminujących obywateli ze względu na płeć.Zdaniem profesor Zielińskiej bolączką polskiego systemu prawnego jest dyskryminacja pośrednia i właśnie jej m.in. poświęcone są zajęcia na Gender Studies.Gender Studies działają od 1996 roku, finansowane są przez Fundację Forda (wcześniej działalność Gender Studies finansowała Fundacja Batorego) oraz z opłat studentów - 300 zł za semestr.
|
TELEKOMUNIKACJA
Przyznawanie koncesji na UMTS to sprzedaż dobra narodowego
Lepsza aukcja niż konkurs piękności
RYS. ROBERT DĄBROWSKI
LESZEK MORAWSKI
Pytanie, w jaki sposób przyznawać koncesje na świadczenie usług telekomunikacyjnych za pomocą technologii UMTS (telefonia komórkowa trzeciej generacji), coraz częściej trafia na łamy prasy. Porównuje się przede wszystkim wady i zalety aukcji oraz postępowania przetargowego, nazywanego konkursem piękności.
Częstotliwości radiowe, udostępniane operatorom sieci komórkowych, są dobrem narodowym. Oznacza to, że każdy ma prawo do około jednej czterdziestomilionowej jego części. Członkowie rządu, a więc również minister łączności, posiadają jedynie delegację do dysponowania nim. Takim działaniem jest wydanie koncesji umożliwiającej korzystanie z częstotliwości przedsiębiorstwom prywatnym.
Co sprzedaje minister łączności
Z ekonomicznego punktu widzenia wydanie koncesji na UMTS jest równoznaczne z umożliwieniem osiągania zysku przez sprzedaż usług na zamkniętym rynku składającym się z małej, ustalonej liczby przedsiębiorstw. Brak możliwości wejścia na rynek eliminuje presję konkurencyjną ze strony potencjalnych nowych przedsiębiorstw, co wybranym daje szansę osiągania zysków nadzwyczajnych.
Ekonomiści badający rynki oligopolistyczne (takie, na których działa kilka dużych firm) często rozpoczynają analizę od pytania, czy ceny, liczba i wyniki finansowe przedsiębiorstw można wytłumaczyć za pomocą modelu monopolu. Często odpowiedź jest twierdząca, co oznacza, że dla konsumenta nie ma większego znaczenia, czy usługę świadczy monopolista, czy też mała liczba potrafiących się porozumieć oligopolistów. Warto tu przytoczyć cytat z książki Carltona i Perloffa:
"Wiele wiadomo na temat tych karteli, które udało się przyłapać, natomiast bardzo niewiele wiadomo na temat tych, którym udało się tego uniknąć. [...] Chociaż ekonomiści oraz prawnicy rozumieją szereg mechanizmów, które ułatwiają kartelom egzekwowanie porozumień kartelowych, najbardziej skuteczne porozumienia tego typu oraz mechanizmy zapewniające ich egzekwowanie mogą pozostawać dotąd nieznane".
Przydział częstotliwości jest w rzeczywistości sprzedażą przedsiębiorstwu prawa do czerpania zysków, i to zazwyczaj zysków nadzwyczajnych. Oczywiście zadaniem Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumenta oraz przyszłego Urzędu Regulacji Telekomunikacji (ma zostać powołany na mocy nowej ustawy Prawo telekomunikacyjne) będzie niedopuszczenie, aby przyszli operatorzy czerpali nieuzasadnione korzyści z ograniczonej konkurencji. Jednak dotychczasowa praktyka polska i zagraniczna wskazuje na małą skuteczność prawnych metod przeciwdziałania zmowom kartelowym. Minister łączności, przydzielając koncesję, sprzedaje więc przyszłe zyski.
Za ile sprzedać koncesję
Odpowiedź wydaje się prosta - minister powinien sprzedać koncesję za tyle, ile jest ona warta, czyli za sumę odpowiadającą oczekiwanym zyskom. Rozważmy jednak inne sytuacje.
Czy uprawniona jest sprzedaż poniżej wartości oczekiwanych zysków? Moim zdaniem tak, ale najpierw należałoby zapytać właścicieli, czyli społeczeństwo, czy się zgadzają na taki handel. Nie proponuję referendum, nie jest to w tym przypadku ani praktyczne, ani potrzebne. Jestem w pełni przekonany, że znakomita większość obywateli to ludzie rozsądni i dlatego chciałaby sprzedać posiadane przez siebie dobro za najwyższą cenę akceptowaną przez nabywcę. W tym przypadku głos ludu jest w zgodzie z postulatami ekonomii. Wniosek - sprzedaż poniżej wartości jest wyprzedażą majątku przyszłych użytkowników za pomocą transferu zysków od konsumenta do producenta.
Czy istnieje szansa sprzedaży powyżej rzeczywistej wartości? Minister sprzedaje oczekiwane, a nie rzeczywiste zyski. Może się zdarzyć, że nabywca przeszacuje wartość koncesji, bo na przykład nie uwzględni nowych, nieznanych obecnie technologii, które odeślą UMTS wraz z potencjalnymi zyskami do lamusa.
Najlepszym rozwiązaniem jest więc sprzedaż licencji za kwotę równą zarówno oczekiwanej, jak i rzeczywistej wartości zysków w przyszłości. Szansa, że tak się zdarzy, jest prawie zerowa. Można jednak tak zaprojektować proces koncesyjny, aby z maksymalnie dużym prawdopodobieństwem znaleźć się w pobliżu tej wartości.
Kto i jak powinien ustalić cenę
Zacznijmy od pytania: kto? Dostrzegam dwóch kandydatów: urzędnika z Ministerstwa Łączności oraz pracownika potencjalnego nabywcy. Ja głosuję za drugą osobą. Po pierwsze, mój kandydat ma znacznie więcej informacji o sytuacji na rynku i dlatego dokładniej potrafi przewidzieć przyszłe zyski niż urzędnik. Po drugie, nie dostrzegam żadnej motywacji dla urzędnika, który musiałby siedzieć po nocach, czytając raporty, studiując prace naukowe i prognozy rozwoju rynku. Owszem, spotykałem i spotykam uczciwych zapaleńców pracujących w ministerstwach od rana do nocy. Są oni zapracowani bardziej, niż przyzwoitość nakazuje, ale nie są specjalistami od wycen przyszłych wartości rynku.
Zgodnie ze starą dobrą zasadą podziału pracy proponuję zostawić wycenę specjalistom, czyli pracownikom operatorów. W przypadku UMTS nie dostrzegam żadnych powodów, dla których należałoby organizować przetarg, i dlatego, czując się właścicielem jednej czterdziestomilionowej sprzedawanego dobra, domagam się publicznie, aby cenę za licencję ustalił nabywca.
Zadaniem Ministerstwa Łączności jest wybranie takiego mechanizmu, który spowoduje, że potencjalni nabywcy ujawnią prawdziwe wartości odpowiadające oczekiwanym przez siebie zyskom. Aukcja oparta na konkurencji między oferentami jest znacznie lepszym mechanizmem wyceny koncesji niż "konkurs piękności".
Czego boją się przeciwnicy aukcji
Przeciwnicy aukcji obawiają się, że wysoka opłata koncesyjna spowoduje w przyszłości wysoką cenę usługi. Jeżeli ktoś tak uważa, niech przedstawi mechanizm wyjaśniający taką zależność! Moim zdaniem koszty stałe, i to tylko tzw. utopione, decydują o rozpoczęciu działalności, a nie o cenie. Holandia w roku 1996 przeprowadziła aukcję DCS1800, a ceny w lutym 2000 były tam poniżej średniej OECD.
Drugim argumentem przeciwników aukcji jest przekonanie, że wysoka opłata koncesyjna obniży tempo inwestycji. Tak może się zdarzyć, jeżeli przedsiębiorstwa podlegają ograniczeniom ze strony rynku kapitałowego. O to, czy tak jest w przypadku UMTS, trzeba zapytać specjalistę w dziedzinie finansów. Jeżeli odpowiedź będzie twierdząca, to przecież można w koncesji zapisać minimalne tempo inwestycji, które uwzględnione zostanie w wycenie koncesji.
Istniejące blokady kapitałowe na inwestycje zagraniczne ograniczają zainteresowanie polskim rynkiem telefonii komórkowej, a to przekłada się na niższą cenę, jaką można uzyskać za koncesję. Otworzenie rynku na kapitał zagraniczny z początkiem przyszłego roku może spowodować ujawnienie rzeczywistej wartości udziałów inwestorów zagranicznych oraz uzyskanie renty finansowej z tanich koncesji przez obecnych operatorów dzięki sprzedaży udziałów przedsiębiorstwom zagranicznym. Dlatego, jeżeli i tak 1 stycznia 2001 roku znikną ograniczenia, dla budżetu bardziej opłacalnejest usunąć je wcześniej i podnieść w ten sposób cenę koncesji.
Uniknąć posądzeń o korupcję
Zanim napisałem ten tekst, zapytałem kilku znanych mi ekonomistów - którzy mają w swoim dorobku publikacje w najlepszych ekonomicznych czasopismach naukowych o zasięgu światowym oraz doktorantów z zagranicznych uczelni - o opłacalność organizowania aukcji w przypadku UMTS. Zgodność ich poglądów była zaskakująca. Wszyscy uważali "konkurs piękności" za kosztowną pomyłkę.
Nasuwa się kilka wniosków.
Pierwszy - przydział koncesji to przyznanie prawa do czerpania zysków na zamkniętym rynku. Dlatego cena za koncesję powinna odpowiadać oczekiwanym zyskom nadzwyczajnym, które w przypadku istnienia administracyjnej bariery wejścia mogą być znacznie większe od zera.
Drugi - w przypadku asymetrii informacji cenę za dobro powinna ustalać strona posiadająca więcej informacji. W przypadku UMTS tą stroną są nabywcy, czyli przyszli operatorzy. Wysokość opłaty koncesyjnej nie wpływa na przyszłe ceny. Może natomiast wpłynąć na tempo inwestycji, co należy uwzględnić odpowiednim zapisem w koncesji.
Trzeci - zadaniem regulatora jest zastosowanie mechanizmu alokacji, który skłoni oferentów do ujawnienia prawdziwej wartości dostępu do rynku. Takim mechanizmem na pewno nie jest "konkurs piękności". Może za to być nim odpowiednio zaprojektowana aukcja.
Dlaczego więc Ministerstwo Łączności nie stosuje aukcji. Moim zdaniem istnieją pewne uwarunkowania (wynikają one wyłącznie z decyzji polityków) tworzące problemy ze skonstruowaniem dobrego mechanizmu aukcyjnego. Aukcje były wielokrotnie organizowane w różnych krajach, dzięki czemu są ludzie, którzy mają w tej dziedzinie doświadczenie. Jestem przekonany, że w interesie społecznym jest korzystanie z ich wiedzy.
Boję się jednak, że ktoś wpadnie na pomysł zorganizowania "polskiej aukcji". A w przypadku "konkursu piękności" znacznie trudniej będzie uniknąć posądzeń o korupcję niż przy aukcji.
Autor jest doktorem ekonomii, adiunktem na Wydziale Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego.
|
Pytanie, w jaki sposób przyznawać koncesje na świadczenie usług telekomunikacyjnych za pomocą technologii UMTS, coraz częściej trafia na łamy prasy. Porównuje się przede wszystkim wady i zalety aukcji oraz postępowania przetargowego, nazywanego konkursem piękności. Częstotliwości radiowe, udostępniane operatorom sieci komórkowych, są dobrem narodowym. Oznacza to, że każdy ma prawo do około jednej czterdziestomilionowej jego części. Członkowie rządu, a więc również minister łączności, posiadają jedynie delegację do dysponowania nim. Takim działaniem jest wydanie koncesji umożliwiającej korzystanie z częstotliwości przedsiębiorstwom prywatnym.
przydział koncesji to przyznanie prawa do czerpania zysków na zamkniętym rynku. Dlatego cena za koncesję powinna odpowiadać oczekiwanym zyskom nadzwyczajnym, które w przypadku istnienia administracyjnej bariery wejścia mogą być znacznie większe od zera. w przypadku asymetrii informacji cenę za dobro powinna ustalać strona posiadająca więcej informacji. W przypadku UMTS tą stroną są nabywcy, czyli przyszli operatorzy. Wysokość opłaty koncesyjnej nie wpływa na przyszłe ceny. Może natomiast wpłynąć na tempo inwestycji, co należy uwzględnić odpowiednim zapisem w koncesji. zadaniem regulatora jest zastosowanie mechanizmu alokacji, który skłoni oferentów do ujawnienia prawdziwej wartości dostępu do rynku. Takim mechanizmem na pewno nie jest "konkurs piękności". Może za to być nim odpowiednio zaprojektowana aukcja.
Dlaczego więc Ministerstwo Łączności nie stosuje aukcji. Moim zdaniem istnieją pewne uwarunkowania tworzące problemy ze skonstruowaniem dobrego mechanizmu aukcyjnego. Aukcje były wielokrotnie organizowane w różnych krajach, dzięki czemu są ludzie, którzy mają w tej dziedzinie doświadczenie. Jestem przekonany, że w interesie społecznym jest korzystanie z ich wiedzy.
|
Do czego odwołamy się przy budowie dobra wspólnego, jakim jest państwo?
Wojna o pamięć trwa
BRONISŁAW WILDSTEIN
Ostatnie triumfalne zwycięstwo wyborcze Aleksandra Kwaśniewskiego daje do myślenia. Jest przecież niezwykłe, że w kraju tradycyjnie i z uzasadnieniem uznawanym za antykomunistyczny, lider postkomunistycznego obozu, w przeszłości komunistyczny aparatczyk, cieszy się popularnością, jakiej nigdzie indziej na świecie nie zaznał żaden kandydat o jego politycznym rodowodzie. Dzieje się to niecały rok przed wyborami parlamentarnymi, które, jak wszystko wskazuje, wygra ugrupowanie postkomunistyczne w skali, w jakiej nie wygrała dotąd wyborów żadna partia w III Rzeczypospolitej. Czy dowodzi to, że historyczne zaszłości i rodowody nie mają znaczenia dla politycznych wyborów większości Polaków?
Wrogowie dekomunizacji i rozliczenia przeszłości jako jednego z kluczowych argumentów używali tezy o jednakowej odpowiedzialności za komunizm wszystkich Polaków żyjących w obszarze jego władania. To prawda, że komunizm zmuszał wszystkich do ciągłych kompromisów z moralnością i zdrowym rozsądkiem. Pozostawała jednak zasadnicza różnica między tymi, którzy dla władzy i kariery, łamiąc elementarne zasady obowiązujące ciągle w społeczeństwie, angażowali się w budowę i podtrzymywanie komunizmu, a osobami zmuszanymi przez nich do rozmaitych form uległości. Wrogowie rozliczenia tę różnicę zacierali.
Konsekwencja Urbana
W Polsce sytuacja była szczególna. Stworzyła ją "Solidarność", która była heroicznym ruchem sprzeciwu wobec systemu kłamstwa i przemocy, jak nazywało go wtedy również wielu obecnych wrogów rozliczenia. Był to ten niezwykły moment, gdy partykularyzmy ustępują na rzecz dobra wspólnego. Solidarność była tworzeniem wspólnej nadziei tak jak stan wojenny był jej uśmierceniem. Solidarność nie może być modelem organizacji wolnego i demokratycznego społeczeństwa. Winna natomiast stać się punktem odniesienia wolnej Polski, tak jak stała się jej rzeczywistym fundamentem.
Jednakże przeciwnicy dekomunizacji, a więc rozliczenia PRL, aby uzasadnić swoją postawę, musieli dokonać rewizji doświadczenia "Solidarności". Brak rozliczenia PRL musiał wiązać się z relatywizacją. Jeżeli obok twórców "Solidarności" bohaterami odrodzenia Polski mają być zasiadający przy Okrągłym Stole aparatczycy, dlatego tylko, iż po nieudanych próbach rekomunizacji kraju i uśmiercenia "Solidarności", czym był stan wojenny, uświadomili sobie, że aby utrzymać swoją pozycję muszą zrezygnować z niektórych aspektów władzy - wówczas cała niezwykłość i heroizm sierpniowego ruchu niknie.
Oczywiście działania wrogów dekomunizacji nie są konsekwentne. Z jednej strony usiłują oni odwoływać się do doświadczenia "Solidarności", z drugiej popadają w paradoksy. Konsekwentny jest Jerzy Urban, twórca propagandy stanu wojennego, który "Solidarność" na wszelkie sposoby usiłuje ośmieszyć i zdeprecjonować. To on zwycięża w języku i wyobraźni zbiorowej, zaśmieconej rozmaitymi "solidaruchami", "styropianem", "oszołomami" itd.
Podstawowym elementem strategii wrogów rozliczenia PRL jest, jak wspomniałem, rozłożenie winy za jego zło równo między wszystkich Polaków, którzy mieli pecha żyć w jego granicach. Strategia ta okazała się skuteczna. Udało się przekonać większość Polaków, że lepiej sprawę zostawić w spokoju, gdyż w innym wypadku trzeba będzie rozliczać się również z własnych przewin. Zamiast odwołać się do wielkiego, heroicznego aktu, do którego polska zbiorowość okazała się zdolna, "władcy dusz" III Rzeczypospolitej odwołali się do najgorszych cech Polaków. Nie macie się czego wstydzić, mówili wrogowie dekomunizacji, budując wspólnotę oportunizmu. Możecie być z tego dumni. W efekcie cała PRL zaczyna być obiektem rewizji i swoistego kultu.
Walka przeciw dekomunizacji rozpętana została pod sztandarem moralizmu, a w efekcie doprowadziła do kompromitacji i odrzucenia argumentu moralnego w politycznym dyskursie. Zaczęła się pod hasłami obrony autorytetu państwa i porządku prawnego, a doprowadziła do osłabienia państwa i pozbawienia go jakiegokolwiek autorytetu oraz do zniszczenia prestiżu prawa i uczynienia zeń martwej formy.
Państwo w rękach aparatczyków
Jednym z podstawowych argumentów, który dziś stosują przeciwnicy rozliczenia, jest dowodzenie, że postawy postkomunistów i antykomunistów w polityce, a zwłaszcza w stosunku do państwa różnią się niewiele. Gdybyśmy nawet przyjęli tę tezę, która prawdziwa jest tylko w części, uznać można ją za kolejny argument na rzecz dekomunizacji. Otóż praktyka zawłaszczania państwa przez koalicję postpeerelowską w latach 1993 - 1997, stworzyła model uprawiania polityki w III Rzeczypospolitej. Co znamienne, nawet główni przeciwnicy dekomunizacji (w tym "Gazeta Wyborcza" i Unia Wolności) z niewczesnym zdumieniem przyjęli, że owa nowo-stara koalicja traktuje państwo jako łup i buduje system nazwany w Polsce "kapitalizmem politycznym". Oburzenie było dlatego nie na miejscu, że trudno było wyobrazić sobie inne zachowanie dawnych aparatczyków, którzy nie zostali nawet moralnie potępieni za to, co robili w PRL. Aparatczyków, którzy za cichym przyzwoleniem dużej części opozycyjnych elit w latach 1989 - 1993 budowali kosztem państwa swoją ekonomiczno-instytucjonalną pozycję.
Jest niezwykle trudno przełamać model "kapitalizmu politycznego". Jeśli postkomuniści, jedna z głównych sił politycznych w kraju, kierują się wyłącznie zasadą budowy potęgi swojego obozu, to znaczy zawłaszczania państwa przez swoją grupę, trudno wyobrazić sobie, aby jej przeciwnicy mogli kierować się zasadami innymi, gdyż sytuowałoby ich to na zdecydowanie przegranych pozycjach. W polityce, jak na wojnie, to przeciwnik wyznacza reguły gry. Można oczywiście próbować wyłamać się z tej potępieńczej logiki. To znaczy - głównie zredukować obszar działania państwa i uczytelnić zasady jego funkcjonowania. Byłaby to jednak kolejna rewolucja w Polsce; przeprowadzenie jej jest trudne, a prawdopodobieństwo małe. Widzimy zresztą usiłowania takie w praktyce obecnego rządu, ale nie sięgają one skali potrzeb. Tak więc to postkomuniści ukształtowali scenę polityczną III Rzeczypospolitej. Zdominowali jej lewą stronę i narzucili sprzeczne z duchem republikańskim zasady funkcjonowania całego państwa. Rzeczywistość polityczną niepodległej Polski uformowała odmowa dekomunizacji.
Polska odmiana choroby
Choroba społeczeństw współczesnych, atrofia odpowiedzialności, w Polsce podniesiona została do rangi cnoty. Domaganie się odpowiedzialności za to, co ktoś uczynił, uznane zostało przez polskie ośrodki opiniotwórcze za grzech największy. Oczywiście, wybór taki musiał pociągnąć za sobą przewartościowanie wszystkich wartości. Zasadą stała się relatywizacja - nie jesteśmy w stanie ocenić, co było dobre, a co złe, toteż za jedyną prawdziwą przewinę uznać można próbę dochodzenia racji, prawdy czy sprawiedliwości.
Odrzucenie przeszłości (wybieranie przyszłości) i odmowa odpowiedzialności to dwie twarze tego samego zjawiska. Dla istnienia zbiorowości niezbędny jest rdzeń moralny, który przekłada się na szacunek dla jej elementarnych instytucji. Niezbędny jest on również dla funkcjonowania wolnego rynku, o czym pisali klasycy ekonomii. Można uznać, że w dużej mierze rdzeń ten został wyłuskany z polskiego społeczeństwa. Przy braku istnienia tego moralnego konsensu, pozostaje powszechnie jedynie uznanie dla "pragmatyzmu", który staje się wyłącznie oportunizmem. W tym wypadku nie może dziwić uznanie dla SLD, który zdolność tę przejawia w stopniu najwyższym i wolny jest od jakichkolwiek moralnych obciążeń.
No, ale sprawa dokonała się. Wojna o pamięć została przegrana. Co z tego, że jej przegrani rzecznicy reprezentowali moralne racje?
Jest oczywiste, że w polityce nie tylko nie wystarczy już antykomunistyczny argument, ale że należy stosować go niezwykle rozważnie. Polityka jako walka o władzę stanowi jednak tylko powierzchnię życia publicznego. Wojna o pamięć nie musi zostać definitywnie zamknięta, a więc przegrana. I tę wojnę warto rzeczywiście kontynuować, gdyż od niej zależy nasza przyszłość. Przyszłość uwarunkowana jest doświadczeniem, do którego odwołamy się przy budowie dobra wspólnego, jakim jest państwo.
|
Ostatnie triumfalne zwycięstwo wyborcze Aleksandra Kwaśniewskiego daje do myślenia. Jest przecież niezwykłe, że w kraju tradycyjnie i z uzasadnieniem uznawanym za antykomunistyczny, lider postkomunistycznego obozu, w przeszłości komunistyczny aparatczyk, cieszy się popularnością, jakiej nigdzie indziej na świecie nie zaznał żaden kandydat o jego politycznym rodowodzie. Dzieje się to niecały rok przed wyborami parlamentarnymi, które, jak wszystko wskazuje, wygra ugrupowanie postkomunistyczne w skali, w jakiej nie wygrała dotąd wyborów żadna partia w III Rzeczypospolitej. Czy dowodzi to, że historyczne zaszłości i rodowody nie mają znaczenia dla politycznych wyborów większości Polaków? Wrogowie dekomunizacji i rozliczenia przeszłości jako jednego z kluczowych argumentów używali tezy o jednakowej odpowiedzialności za komunizm wszystkich Polaków żyjących w obszarze jego władania.
|
22. Opolskie Konfrontacje Teatralne Klasyka Polska '97
Młoda klasyka
Grand Prix 22. Opolskich Konfrontacji Teatralnych Klasyka Polska '97 otrzymał Grzegorz Horst d'Albertis za opracowanie tekstu i reżyserię "Bzika tropikalnego" Witkacego z Teatru Rozmaitości w Warszawie. Barbara Hanicka otrzymała nagrodę za scenografię, a Cezary Kosiński (na zdjęciu - z prawej; obok Magdalena Kuta i Lech Łotocki) - za rolę Sydneya Price'a. Maja Ostaszewska dostała wyróżnienie za rolę Ellinor Fierce Golders, a Bolesław Rawski - za muzykę do spektaklu. FOT. JACEK DOMIŃSKI
Tegoroczne Opolskie Konfrontacje Teatralne były zdecydowanie młode. Na dziewięć konkursowych spektakli aż sześć opartych było na utworach powstałych w naszym wieku. Dwa reprezentowały romantyzm, jedno - literaturę staropolską. Było to również spotkanie młodych, głównie trzydziesto-, czterdziestoletnich reżyserów, dość istotnie kształtujących już oblicze teatrów w Polsce. Wspierała ich (dla równowagi) para reżyserów starszego pokolenia.
W repertuarze festiwalu znalazły się wszystkie okresy naszej literatury. Staropolszczyznę zaprezentowali gospodarze - Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu w widowisku "Barok" według scenariusza i w reżyserii Wiesława Hołdysa. Romantyzm polski znalazł sceniczne odzwierciedlenie w "Balladach i romansach" Adama Mickiewicza w opracowaniu tekstu i reżyserii Ireny Jun z Teatru Śląskiego im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach oraz w "Nie-boskiej komedii" Zygmunta Krasińskiego w reżyserii Krzysztofa Babickiego z Teatru Nowego w Poznaniu.
Obecność tych spektakli nie zaznaczyła się mocniej w werdykcie jury. Jedynie Juliusz Krzysztof Warunek otrzymał wyróżnienie za rolę Mefistofela w "Pani Twardowskiej" z katowickich "Ballad i romansów", a dwie opolskie aktorki odebrały (ex aequo) po raz pierwszy na tym festiwalu przyznawaną nagrodę publiczności: Grażyna Misiorowska za role Persony w Czerwieni, Chłopca i Śmierci w "Baroku", a także Szwaczki w "Ich czworgu" oraz Judyta Paradzińska za role Dziewki, Dewotki, Demona Dilgi i Kokoszki w "Baroku".
Ich czterech
Jury OKT w tym roku tworzyło czterech znanych ludzi teatru: Andrzej Domalik - reżyser teatralny i filmowy, Jan Kanty Pawluśkiewicz - kompozytor, Edward Linde-Lubaszenko - aktor i pedagog oraz Jan Nowicki - aktor (przewodniczący). Miał być jeszcze Maciej Prus, ale z powodów osobistych nie dojechał. Sekretarzem jury był Jan Nowara z Teatru im. Kochanowskiego w Opolu.
Jurorzy o znanych nazwiskach powetowali nieobecność na Opolskich Konfrontacjach wielkich sław polskiej sceny. I chociaż sami nie występowali, wciąż byli nagabywani przez opolskich fanów teatru o autografy. W tym roku zabrakło bowiem gwiazd. Kogoś takiego jak Andrzej Łapicki, który gościł tu ostatnio (jako aktor i reżyser) ze "Ślubami panieńskimi" Fredry.
Taki skład jurorów gwarantował interesujące artystyczne show. Zapoczątkował je Jan Kanty Pawluśkiewicz komponując hymn festiwalu "Ich czterech", wykonany na zakończenie 22. OKT przez kameralny skład opolskich filharmoników. Tytuł nawiązywał do sztuki Zapolskiej, którą - jako jedną z trzech propozycji - mieli w konkursie gospodarze. Sprawcą powstania tego krótkiego utworu (sam Mozart mógłby go Pawluśkiewiczowi pozazdrościć) był Jan Nowicki. Wyraził bowiem życzenie, by mieć jakąś ilustrację muzyczną rozpoczynającą i kończącą odczytywanie werdyktu. Kompozytor zareagował błyskawicznie i w ten sposób Adam Sroka, dyrektor artystyczny opolskiego festiwalu (jak i teatru), zyskał dla OKT wspaniały sygnał muzyczny.
Jurorzy odbyli następnie spontanicznie zaimprowizowane spotkanie - najdłuższe na tegorocznym festiwalu, z najliczniej zebraną publicznością. I najciekawsze. A werdykt jury, mimo że w jego składzie zabrakło w tym roku krytyków, zasadniczo zgodny był chyba z ich odczuciami.
Bzik teatralny
Grand Prix 22. Opolskich Konfrontacji Teatralnych Klasyka Polska '97 otrzymał Grzegorz Horst d'Albertis za opracowanie tekstu i reżyserię "Bzika tropikalnego" Witkacego, spektaklu z Teatru Rozmaitości w Warszawie, który był dyplomem młodego twórcy. "Bzik " zgarnął największą pulę nagród. Barbara Hanicka otrzymała nagrodę za scenografię do tego przedstawienia, a Cezary Kosiński - za rolę Sydneya Price'a. Maja Ostaszewska dostała wyróżnienie za rolę Ellinor Fierce Golders, a Bolesław Rawski - za muzykę do spektaklu. Pisaliśmy już o tym znakomitym, inspirującym, świeżo odczytanym scenicznie Witkacym. W całej rozciągłości podpisuję się więc pod tą decyzją jury.
Niewiele brakowało, by "Bzik " otrzymał również nagrodę akredytowanych przy festiwalu dziennikarzy. W finałowym głosowaniu zwyciężyła ostatecznie opcja zwolenników "Iwony, księżniczki Burgunda" Witolda Gombrowicza z Teatru Współczesnego w Szczecinie. To kolejny faworyt tegorocznego festiwalu teatralnej klasyki.
Jury przyznało nagrody: Annie Augustynowicz - za reżyserię oraz Annie Januszewskiej - główną nagrodę aktorską za rolę Królowej Małgorzaty. Szczecińska "Iwona " jest przykładem niezwykle rzetelnej, profesjonalnej roboty teatralnej. Wprawdzie pomysł wprowadzenia w obręb tekstu Gombrowicza pokazu najnowszej mody w rytm muzyki techno mógł budzić uzasadnione obawy, jednak - po obejrzeniu przedstawienia - uważam decyzję Anny Augustynowicz za słuszną. Muzyki jest tylko tyle, ile należy. W całym spektaklu zadziwiającym jednością formy i treści nie ma ani jednej pustej sekundy.
Jury uhonorowało również gospodarzy. Joanna Jędrejek pozyskała dla Teatru im. Jana Kochanowskiego nagrodę aktorską - za rolę w "Ich czworgu" Gabrieli Zapolskiej. Natomiast wyróżnienie za reżyserię spektaklu otrzymał Tomasz Obara. W jego ujęciu Zapolska nie jest - na szczęście - kolejnym katalogiem farsowych chwytów, lecz przejmującą rodzinną psychodramą, rozpiętą gdzieś pomiędzy tragedią a komedią.
Wyróżnienie odebrała także adeptka opolskiej sceny Grażyna Rogowska - za rolę Ofelii Jasnej w "Czasie Ofelii" w reżyserii Pawła Szumca według "Śmierci Ofelii" Stanisława Wyspiańskiego.
Nagrodzeni i wyróżnieni są ludźmi młodymi bądź bardzo młodymi - niekiedy dopiero starującymi w swoich artystycznych zawodach. Honor nestorów uratował Jerzy Goliński z Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, któremu jury przyznało nagrodę za rolę Tomasza Lekcickiego w "Rodzinie" Antoniego Słonimskiego. Goliński był również reżyserem tego spektaklu, nagradzanego śmiechem i burzliwymi brawami przez widzów, aczkolwiek gubiącego sensy w jawnym zmierzaniu w stronę farsy.
Romantycy na tarczy
Nagrody i wyróżnienia wzbogacą biogramy twórcze i artystyczne, choć w przypadku 22. OKT (jak i, oczywiście, prawie każdego innego festiwalu) dałoby się wskazać kilka osób nimi nie uhonorowanych, a niewątpliwie na to zasługujących. Kreacje aktorskie stworzyli np. Jacek Polaczek (Szambelan w "Iwonie ") i Marcin Kuźmiński (Hans w "Rodzinie"), świetną muzykę skomponował Jerzy Chruściński do "Wariata i zakonnicy" Witkacego z Teatru im. Stanisława Ignacego Witkiewicza w Zakopanem, a scenografię do tego spektaklu - Andrzej Dziuk i Marek Mikulski.
Nie było moim zamiarem doszukiwać się przegranych tego festiwalu. Gdybym jednak koniecznie musiał to zrobić, znalazłbym ich wśród romantyków. Nazwiska wieszczów firmowały utwory, których sceniczne interpretacje rozminęły się z czasem. Akademicka z ducha inscenizacja "Nie-boskiej komedii" Zygmunta Krasińskiego w reżyserii Krzysztofa Babickiego z Teatru Nowego w Poznaniu okazała się nadto ascetyczna i oschła. Mickiewiczowskie "Ballady i romanse" w reżyserii Ireny Jun z katowickiego Teatru Śląskiego to pastiszowo-parodystyczne widowisko, które - moim zdaniem - znacznie lepiej sprawdziłoby się w kameralnych warunkach. Tymczasem zostało rozdęte do niebywałych inscenizacyjnych rozmiarów, w których jak na dłoni widać było niedostatki warsztatowe śpiewających wykonawców.
Gombrowicz na pół podzielony
Podczas tegorocznych Opolskich Konfrontacji Teatralnych ponownie odżyła dyskusja na temat ich formuły. Czy pojęcie: "klasyka polska" nie powinno ulec przewartościowaniu? Przyjęta przez inicjatorów festiwalu data graniczna dla utworów klasycznych to rok 1945. Stwarza to dość absurdalną sytuację, w której przedstawienie "Iwony, księżniczki Burgunda" można na festiwal zaprosić, a "Ślubu" tego samego autora już nie. Oczywiście w latach 70. pamięć wojny była jeszcze znacznie świeższa. Dojrzewają jednak nowe pokolenia, dla których dzisiaj autorzy powojenni - Różewicz czy wczesny Mrożek - to już praktycznie historia.
22. Opolskie Konfrontacje Teatralne pokazały dowodnie, że to, co dobre, bardzo dobre, a niekiedy i najlepsze w teatrze polskim, leży w rękach twórców młodych i najmłodszych: dwudziestokilku-, trzydziesto- i czterdziestoletnich. Ci ludzie znakomicie czują puls epoki, nawet gdy przenoszą na scenę utwory sprzed 90 lat. Myślę, że wkrótce poradzą sobie również z repertuarem romantycznym, dla którego odbioru nie ma dziś chyba właściwego klimatu.
Tegoroczny festiwal, mimo wszelkich zastrzeżeń, przyniósł kilka wartościowych, niezapomnianych realizacji. Uhonorował twórców i artystów wchodzących w zawodowe życie. O tym można przeczytać w prasie ("Rzeczpospolita" sprawowała nad festiwalem patronat prasowy), usłyszeć w radio czy zobaczyć w telewizji. Nie sposób jednak oddać znakomitej atmosfery towarzyszącej festiwalowym imprezom. Spektaklom i późniejszym emocjonującym spotkaniom twórców i artystów z publicznością i krytykami. Tych planowanych na małej scenie i tych "pozaprotokolarnych" w teatralnym bufecie. To trzeba przeżyć. Opole zaprasza za rok.
Janusz R. Kowalczyk
|
Tegoroczne Opolskie Konfrontacje Teatralne były zdecydowanie młode. Na dziewięć konkursowych spektakli aż sześć opartych było na utworach powstałych w naszym wieku. Było to również spotkanie młodych reżyserów.
Jury OKT w tym roku tworzyło czterech znanych ludzi teatru: Andrzej Domalik - reżyser teatralny i filmowy, Jan Kanty Pawluśkiewicz - kompozytor, Edward Linde-Lubaszenko - aktor i pedagog oraz Jan Nowicki - aktor (przewodniczący). Taki skład jurorów gwarantował interesujące artystyczne show. Zapoczątkował je Jan Kanty Pawluśkiewicz komponując hymn festiwalu. Grand Prix 22. Opolskich Konfrontacji Teatralnych Klasyka Polska '97 otrzymał Grzegorz Horst d'Albertis za opracowanie tekstu i reżyserię "Bzika tropikalnego" Witkacego, spektaklu z Teatru Rozmaitości w Warszawie. Barbara Hanicka otrzymała nagrodę za scenografię do tego przedstawienia, a Cezary Kosiński - za rolę Sydneya Price'a. Maja Ostaszewska dostała wyróżnienie za rolę Ellinor Fierce Golders, a Bolesław Rawski - za muzykę do spektaklu. Niewiele brakowało, by "Bzik " otrzymał również nagrodę akredytowanych przy festiwalu dziennikarzy. W finałowym głosowaniu zwyciężyła ostatecznie opcja zwolenników "Iwony, księżniczki Burgunda" Witolda Gombrowicza z Teatru Współczesnego w Szczecinie. Jury przyznało nagrody: Annie Augustynowicz - za reżyserię oraz Annie Januszewskiej - główną nagrodę aktorską za rolę Królowej Małgorzaty. w przypadku 22. OKT dałoby się wskazać kilka osób nie uhonorowanych, a niewątpliwie na to zasługujących.
Podczas tegorocznych Opolskich Konfrontacji Teatralnych ponownie odżyła dyskusja na temat ich formuły. 22. Opolskie Konfrontacje Teatralne pokazały dowodnie, że to, co dobre, bardzo dobre, a niekiedy i najlepsze w teatrze polskim, leży w rękach twórców młodych i najmłodszych. Tegoroczny festiwal, mimo wszelkich zastrzeżeń, przyniósł kilka wartościowych, niezapomnianych realizacji.
|
Subsets and Splits
No community queries yet
The top public SQL queries from the community will appear here once available.