source
stringlengths
6.68k
29.9k
target
stringlengths
287
6.76k
Nieprawdę można wykryć dzięki dokładnemu słuchaniu, w jaki sposób ludzie przedstawiają swoją wersję wydarzeń Kłamcy w pułapce PIOTR KOŚCIELNIAK, ŁUKASZ KANIEWSKI Wystarczy dobrze wsłuchać się w słowa, aby wykryć kłamstwo - twierdzą amerykańscy psychologowie. Nie są do tego potrzebne żadne urządzenia w rodzaju wykrywacza kłamstw - trzeba tylko wiedzieć, czego szukać. Banalna z pozoru metoda okazała się skuteczna aż w dwóch trzecich analizowanych wypadków. Zdaniem amerykańskich naukowców wykryć nieprawdę można dzięki dokładnemu słuchaniu, w jaki sposób ludzie przedstawiają "swoją wersję" wydarzeń. "Osoby, które kłamią, komunikują się w zupełnie odmienny sposób od osób prawdomównych" - powiedział agencji Reuters Matthew Newman z Uniwersytetu Teksasu w Austin. Wyniki prac jego zespołu badawczego zaprezentowane zostały podczas ostatniego kongresu Amerykańskiego Towarzystwa Psychologii Społecznej. Prace amerykańskich specjalistów to kolejny dowód na to, że używane sformułowania czy nawet niektóre słowa mogą zdradzić kłamstwo. Usta prawdy Najważniejszym mechanizmem obserwowanym u kłamców jest dystansowanie się od relacjonowanych wydarzeń. Osoba świadomie mijająca się z prawdą stara się unikać słów "ja" czy "moje" - uważa Matthew Newman. W ten sposób kłamca stawia się w pozycji obserwatora, a nie uczestnika wydarzeń. Drugim znakiem, że coś "brzydko pachnie", jest ograniczenie szczegółów w relacjonowanej historii i zastąpienie ich kilkoma, często powtarzanymi faktami. "Kiedy ktoś kłamie, jest obciążony koniecznością wymyślenia całej historyjki, a to oznacza, że ma dostatecznie dużo do myślenia, aby całość brzmiała przekonująco. Nie ma już siły na to, aby wymyślać szczegóły" - tłumaczy to zachowanie Newman. Ostatnim analizowanym przez amerykańskich badaczy sygnałem oszustwa były negatywne emocje, przebijające przez kłamliwe wypowiedzi. Zdaniem badaczy z Uniwersytetu Teksasu kłamcy czują prawdopodobnie winę z powodu oszustwa. Wina ta przejawia się strachem i złością, którą można odkryć niejako między wierszami. Aby przetestować ten prosty sposób wykrywania kłamstw, naukowcy przeprowadzili eksperyment, w którym wykorzystali zwykłych ludzi - "sędziów" mających ocenić prawdomówność oraz program komputerowy LIWC (Linguistic Inquiry and Word Count), który miał obiektywnie przeanalizować wypowiedzi kłamców, poszukując w nich opisanych wyżej wzorców. "Sędziowie" wychwycili jedynie połowę kłamstw (czyli "na dwoje babka wróżyła"), komputer aż 67 proc. Bella DePaula, psycholog na Uniwersytecie stanu Virginia w USA, przeprowadziła podobne badania kilka lat temu. Po przebadaniu 3000 osób stwierdziła, że kiedy ludzie kłamią, nie podają szczegółów, nazw miejsc ani imion; dają bardzo krótkie odpowiedzi; używają najchętniej czasu przeszłego; używają zdań przeczących (mówią "nie jestem oszustem" zamiast "jestem uczciwy"); starają się patrzeć w oczy; ich głos jest nieznacznie wyższy. "FBI używa podobnego sposobu do badania prawdziwości zeznań" - twierdzi Matthew Newman. Metoda ta jest na tyle wygodna, że umożliwia testowanie wypowiedzi zapisanych na papierze, a nie jedynie podawanych w trakcie badania lub zarejestrowanych za pomocą urządzeń audiowizualnych. Stres oszusta Najbardziej rozpowszechnionym obecnie sposobem testowania prawdomówności jest tzw. wykrywacz kłamstw, czyli poligraf. Jest to urządzenie nie tyle wykrywające kłamstwa, ile monitorujące nieświadome reakcje organizmu na to, co mówi osoba obsługująca urządzenie i to, co odczuwa badany. W przeszłości wykorzystywano znane z licznych filmów poligrafy analogowe - pisakami rysujące krzywe na papierze. Obecnie korzysta się z urządzeń skomputeryzowanych, jednak zasada ich działania pozostała niezmieniona. Poligraf może zwykle mierzyć ciśnienie krwi, puls, częstotliwość oddechów oraz przewodnictwo elektryczne skóry (pocenie się, zazwyczaj na dłoniach lub palcach). Może również rejestrować np. poruszenia rąk i nóg badanego. Wszystkie te parametry mogą zmieniać się w zależności od poziomu stresu badanego. Nieświadome reakcje organizmu mogą zatem zdradzić, kiedy badana osoba czuje dyskomfort z powodu mówienia nieprawdy. Nie mniej istotnym elementem badania niż sam mechanizm są pytania zadawane przez badającego. Ich celem jest na początku "skalibrowanie" urządzenia i przygotowanie do sesji właściwych pytań. Tych jest z reguły ok. kilkunastu, z czego jedynie część dotyczy właściwej sprawy, np. przestępstwa. Dzięki temu można precyzyjnie określić, które reakcje badanej na poligrafie osoby mogą być "podejrzane". Nigdy nie ma bowiem stuprocentowej pewności, czy badany kłamie, czy mówi prawdę - podkreśla mający 18-letnie doświadczenie z poligrafami dr Bob Lee z firmy Axciton Systems, producenta sprzętu do badania "wykrywaczem kłamstw". "Nie ma maszyny potrafiącej wykryć kłamstwo. Urządzenia nie mierzą prawdomówności, a jedynie zmiany ciśnienia krwi czy częstość oddechu, ale te fizjologiczne efekty mogą być powodowane przez rozmaite emocje" - twierdzą działacze American Civil Liberties Union (ACLU), jednej z największych organizacji chroniącej prawa jednostki w USA. Taka opinia nie jest bezzasadna, tym bardziej że od lat znane są sposoby na oszukiwanie "wykrywaczy kłamstw". Niektóre są prymitywne - można ugryźć się w język lub nadepnąć na pinezkę w bucie, aby wywołać reakcję organizmu, czy też posmarować ręce dezodorantem. Inne są bardziej wyrafinowane, jak przyjmowanie odpowiednich leków uspokajających. Coraz bliżej pewności W ostatnich latach pojawiły się jednak nowe metody badania emocji towarzyszących kłamstwu. Obserwacja zmiany barwy głosu czy mocniejszego ukrwienia niektórych części twarzy to tylko niektóre sposoby na kłamców. Kolejnym wykorzystywanym dziś sposobem jest poklatkowa analiza obrazu wideo przedstawiającego osobę podejrzewaną o mijanie się z prawdą. Trwające ułamek sekundy mikroekspresje twarzy mówią więcej o intencjach danej osoby niż badania poligrafem i analiza słów. Nagła i krótkotrwała zmiana wyrazu twarzy zwykle nie jest uświadamiana. W pełni kontrolować mimikę potrafi tylko ok. 10 proc. ludzi. Do badania prawdomówności wykorzystywane jest także badanie rezonansem magnetycznym. Podczas wykonanych w ubiegłym roku eksperymentów neurologowie z Uniwersytetu Pensylwanii zbadali w ten sposób 18 studentów, którzy mieli za zadanie oszukiwać podczas gry w karty. Okazało się, że kłamstwo powoduje zmianę aktywności w obszarach mózgu odpowiedzialnych za koncentrację uwagi, zaprzeczanie i monitorowanie błędów. Była ona wyższa wtedy, gdy studenci kłamali. Zauważono również, że kiedy człowiek kłamie, więcej obszarów mózgu jest aktywnych - zmyślanie jest trudniejsze niż mówienie prawdy. Profesor Stephen Kosslyn z Harvardu twierdzi, że w zależności od rodzaju kłamstwa uaktywniają się rozmaite obszary kory. Na przykład, kiedy ktoś kłamiąc improwizuje - nie opowiada wcześniej przygotowanej bajki - uaktywnia się tylna część mózgu, odpowiedzialna za wizualizację. Lawrence Farwell, neurofizjolog, skonstruował urządzenia do wykrywania "odcisków mózgu". Nazwa powstała przez analogię z odciskami palców, ale zasada jest trochę inna - to nie mózg odciska się na przedmiocie, ale przedmiot pozostawia niezatarty ślad w mózgu. Urządzenie Farwella wykrywa obecność specyficznej fali mózgowej zwanej P300, która uaktywnia się, gdy badany widzi przedmiot mu znajomy. Pokazując podejrzanemu narzędzie zbrodni, zdecydować można, czy brał udział w morderstwie. Bardzo owocne okazują się też badania nad ciałem migdałowatym. Jest to część tzw. układu limbicznego (odpowiedzialnego za emocje), która odpowiada za strach i złość. Mierząc dopływ krwi do tego miejsca, wykryć można strach towarzyszący kłamstwu. Sprawdzić też można np. negatywne nastawienie badanego do pokazywanego mu przedmiotu. W USA przez obserwację aktywności ciała migdałowatego próbuje się na przykład wykrywać uprzedzenia rasowe, do których badani świadomie i szczerze nie przyznają się. - Podręczny poligraf Już w 1997 roku izraelska firma Mahk-Shevet opracowała program komputerowy, dzięki któremu można sprawdzić prawdomówność rozmówcy. Określany nazwą Truster, był pierwszym ogólnie dostępnym sposobem analizy cech głosu. Początkowo pomysł badania cech głosu był opracowywany dla wojska i policji, która potrzebowała narzędzia pozwalającego wstępnie analizować intencje telefonicznych rozmówców. Później okazało się, że programem zainteresowani są biznesmeni. "Często dzwonię do różnych firm, które starają się przekonać mnie, że mają najlepsze produkty w najlepszych cenach. Lubię wiedzieć, czy mówią prawdę" twierdzi Tamir Segal, prezes Mahk-Shevet. Najdroższa wersja Trustera, przeznaczona dla przedsiębiorstw, kosztowała ok. 2,5 tys. dolarów. Przetestowano ją na politykach wypowiadających się przed kamerami telewizji. Oświadczenie izraelskiego premiera Benjamina Netanjahu o przyjęciu pełnej odpowiedzialności za zamach na palestyńskiego lidera zostało określony przez komputer jako "przesadne". Zapewnienie o wdrożeniu pełnego śledztwa policji w tej sprawie było, zdaniem komputerowego programu, zwykłym kłamstwem. Oprogramowanie wykorzystano w przenośnym urządzeniu zwanym Handy Truster południowokoreańskiej firmy 911 Computer Co. Handy Truster trafił na rynek półtora roku temu, kosztuje ok. 50 dolarów. Konstruktorzy urządzenia twierdzą, że niełatwo je oszukać. Kiedy człowiek kłamie, do jego strun głosowych dopływa mniej krwi, co wpływa na zmianę barwy głosu. Nie sposób tego kontrolować. Trzeba tylko zarejestrować próbkę głosu osoby badanej, kiedy mówi prawdę. Na podstawie odstępstw od tej próbnej barwy głosu Handy Truster wykrywa kłamstwo z dokładnością ok. 82 proc. Reporterzy "Time'a" przetestowali wynalazek podczas ostatnich wyborów prezydenckich. Wyniki były następujące: podczas trzech debat Al Gore skłamał 23 razy, George Bush - 57. Prof. dr hab. Tadeusz Tomaszewski, dziekan Wydziału Prawa i Administracji UW Termin "wykrywacz kłamstw" jest niewłaściwy, choć bardzo często stosowany. Właściwą nazwą, międzynarodową, jest poligraf, lub spotykana niekiedy w Polsce - wariograf. Poligraf nie wykrywa kłamstw, a jedynie mierzy reakcję organizmu. Tak, jak termometr mierzy temperaturę, tak poligraf mierzy reakcję na bodźce - tymi bodźcami są pytania - istotne dla sprawy. Nie można zatem powiedzieć z całkowitą pewnością, czy dana osoba kłamie. Trafność badań określana jest różnie, w zależności od tego, czy mówią o nim zwolennicy, czy przeciwnicy. Z reguły jest to między 75 a 95 proc. Dziś wykorzystuje się poligraf raczej do określenia, czy dana osoba ma wiedzę o czynie, o przestępstwie. Pozwala też na szybkie eliminowanie podejrzanych. Wiadomo, że są firmy, które prowadzą badania poligrafem np. na pracownikach. Nie ma zakazu wykorzystywania takich urządzeń na użytek niedowodowy. Policja czy UOP stosują je do celów operacyjnych. Odrębną kwestią jest jednak zastosowanie takiego urządzenia w procesie karnym. W sądzie - po zmianie kodeksu - urządzeń wykrywających reakcje emocjonalne (bo nie mówi się wprost o poligrafie) nie można używać w związku z przesłuchaniem. Przepisy pozwalają jednak na wykorzystanie takiego badania jako ekspertyzy. Wszystko wskazuje na to, że do sądów wraca ostrożne stosowanie poligrafu.
Wystarczy dobrze wsłuchać się w słowa, aby wykryć kłamstwo - twierdzą amerykańscy psychologowie. Nie są do tego potrzebne żadne urządzenia w rodzaju wykrywacza kłamstw - trzeba tylko wiedzieć, czego szukać. Banalna z pozoru metoda okazała się skuteczna aż w dwóch trzecich analizowanych wypadków. "Osoby, które kłamią, komunikują się w zupełnie odmienny sposób od osób prawdomównych" - powiedział agencji Reuters Matthew Newman z Uniwersytetu Teksasu w Austin. Wyniki prac jego zespołu badawczego zaprezentowane zostały podczas ostatniego kongresu Amerykańskiego Towarzystwa Psychologii Społecznej. Prace amerykańskich specjalistów to kolejny dowód na to, że używane sformułowania czy nawet niektóre słowa mogą zdradzić kłamstwo. Najważniejszym mechanizmem obserwowanym u kłamców jest dystansowanie się od relacjonowanych wydarzeń. Drugim znakiem, że coś "brzydko pachnie", jest ograniczenie szczegółów w relacjonowanej historii i zastąpienie ich kilkoma, często powtarzanymi faktami. Ostatnim analizowanym przez amerykańskich badaczy sygnałem oszustwa były negatywne emocje, przebijające przez kłamliwe wypowiedzi. Najbardziej rozpowszechnionym obecnie sposobem testowania prawdomówności jest tzw. wykrywacz kłamstw, czyli poligraf. Jest to urządzenie nie tyle wykrywające kłamstwa, ile monitorujące nieświadome reakcje organizmu na to, co mówi osoba obsługująca urządzenie i to, co odczuwa badany. W ostatnich latach pojawiły się jednak nowe metody badania emocji towarzyszących kłamstwu. Obserwacja zmiany barwy głosu czy mocniejszego ukrwienia niektórych części twarzy to tylko niektóre sposoby na kłamców. Kolejnym wykorzystywanym dziś sposobem jest poklatkowa analiza obrazu wideo przedstawiającego osobę podejrzewaną o mijanie się z prawdą. Do badania prawdomówności wykorzystywane jest także badanie rezonansem magnetycznym. Zauważono również, że kiedy człowiek kłamie, więcej obszarów mózgu jest aktywnych - zmyślanie jest trudniejsze niż mówienie prawdy. Bardzo owocne okazują się też badania nad ciałem migdałowatym. Już w 1997 roku izraelska firma Mahk-Shevet opracowała program komputerowy, dzięki któremu można sprawdzić prawdomówność rozmówcy. Określany nazwą Truster, był pierwszym ogólnie dostępnym sposobem analizy cech głosu. Oprogramowanie wykorzystano w przenośnym urządzeniu zwanym Handy Truster południowokoreańskiej firmy 911 Computer Co.
ROZMOWA Louis Schweitzer, szef Renault Państwo nie powinno pomagać producentom Louis Schweitzer, szef Renault : Jak Pan ocenia sytuację przemysłu samochodowego na świecie? LOUIS SCHWEITZER: To przemysł, który zasadniczo się zmienił. Kilka lat temu można było mieć wrażenie, że jest to przemysł nieruchawy. Ponadto uważano, że ma małe perspektywy wzrostu. W ciągu ostatnich 2-3 lat nastąpiły ważne zmiany strukturalne, mamy do czynienia nie tylko z prosperity, pojawiła się też średnio- i długoterminowa perspektywa wzrostu i to nie tylko na tradycyjnych rynkach (USA, Europa Zachodnia, Japonia), ale także w Europie Środkowej i Ameryce Łacińskiej. Przemysł samochodowy skoncentrował się, a ponadto odkrywa rynki. Czy nie sądzi Pan, że sami producenci zaczęli działać przeciw sobie, produkując coraz lepsze, bardziej wytrzymałe pojazdy? Nie. Dobro, jakim jest samochód, jest jedynym - poza domem, mieszkaniem, czyli nieruchomością - które pierwszy właściciel odsprzedaje. A im bardziej kraj jest rozwinięty, tym wyższa jakość pojazdów i krótszy okres posiadania ich przez pierwszego nabywcę. A więc cechą charakterystyczną przemysłu samochodowego od 5 lat jest konieczność wywoływania stałego zainteresowania klientów poprzez poprawę produktu. Im dany produkt ma dłuższą żywotność, tym łatwiej i lepiej pierwszy właściciel sprzeda go, aby kupić nowy. Żywotność samochodu wynosi średnio 14 lat, od chwili kupna do złomowania. Pierwszy właściciel używa go na ogół 3-4 lata i im łatwiej będzie mu dobrze go sprzedać, tym chętniej kupi nowy. Zatem wydłużając żywotność pojazdu o 2-3 lata zwiększamy też jego wartość i sprzyjamy nabyciu nowego. W ciągu 5 lat zmieniło się w Europie natomiast to, że dawniej cena rosła regularnie szybciej od inflacji, potem nastąpiło załamanie tej tendencji i ceny nowych pojazdów raczej spadają. To zmiana strukturalna. Jaki pojazd został najskuteczniej, najbardziej inteligentnie wprowadzony na rynek? Ford T. To pierwszy samochód, który stał się markowym produktem. Natomiast pod względem technicznym, jeśli nie brać pod uwagę Renault, to Citroen 11 CV z przednim napędem. To najbardziej interesująca pod wieloma względami innowacja w historii motoryzacji. Jeśli zaś chodzi o sukces marketingowy, żywotność i czas trwania sukcesu "garbusa" są absolutnie wyjątkowe. Teraz, moim zdaniem, najciekawszymi nowinkami są modele Espace i Scénic Renault. Który segment aut w Europie jest najbardziej obiecujący: małych, średnich czy luksusowych? Dlaczego na przykład segment Opla Vectry traci 2 punkty procentowe rocznie? W ostatnich 20-25 latach chodziło głównie o zróżnicowanie oferty bez ponoszenia nadmiernych kosztów. Z kolei ludzie nie cierpią uniformizacji, dlatego chcą mieć swobodę wyboru. Przyszłość zatem to nie jeden konkretny segment, a wyjście z ofertą bardzo odmiennych przedmiotów odpowiadających zupełnie odmiennym od siebie jednostkom. Niektóre, jak scénic, będą przeznaczone dla dużej grupy, inne dla mniejszej jak choćby renault avantime (2-drzwiowy coupé) na płycie espace; tego auta zamierzamy sprzedawać 60-70 sztuk dziennie, a scénica sprzedajemy 1800 egz. Istnieje zatem ogromne zróżnicowanie, a w nim segment bardzo tradycyjny, właśnie vectry, który maleje. Kiedy pojawia się nowy produkt, segment tradycyjny kurczy się. Maleje udział wszystkich modeli, które można nazwać konwencjonalnymi limuzynami trzybryłowymi. W Europie nabierają popularności jednobryłowce, kombi, w USA - pojazdy wielozadaniowe (SUV), hybrydowe. Często dochodzi do akcji wycofywania aut z rynku i usuwania przez producenta wad fabrycznych. Ostatnio spotkało to model Renault Kangoo. Czy to, Pana zdaniem, jest skutek jawności w motoryzacji, czy wynik tempa produkcji narzuconego przez konkurencję? Sprawa Kangoo była sprawą bezpieczeństwa, bo istniało ryzyko uruchomienia bez powodu poduszek powietrznych. Oczywiście mamy do czynienia z istotnym elementem, jakim jest właśnie jawność w przemyśle. Niedawny przypadek Forda i opon Firestone - fakt świadomego stworzenia zagrożenia dla kogoś jest nie do zaakceptowania. Producenci naprawiają więc swe błędy, nawet wycofując auta do naprawy, niezależnie, czy chodzi o 10, 15 czy 100 tys. pojazdów. To taka sama zasada ostrożności, jak w produkcji żywności. I rzeczywiście związana z jawnością. Nie ma natomiast nic wspólnego z tempem produkcji, bo jeśli przyjrzeć się pojazdom to niezawodność wszystkich podzespołów znacznie poprawiła się. Wspominałem już, że pojazdy mają bogatsze wyposażenie. Ale kiedy zwiększa się bogactwo wyposażenia, wzrasta niemal mechanicznie ryzyko. Gdy następuje pogorszenie sytuacji w danym sektorze gospodarki w tym wypadku myślę o motoryzacji, i ma to wpływ na gospodarkę narodową, czy uważa Pan, że państwo powinno przyjść z pomocą? Nie! Ale to ciekawe. We Francji doszło do poważnego kryzysu na rynku samochodowym w latach 1993-95 i państwo przyszło mu z pomocą poprzez specyficzne posunięcia (dopłaty przy skupie starych pojazdów i kupnie nowych - p.r.). Początkowo byliśmy zadowoleni, ale kiedy patrzymy wstecz, nie było to dobre, wręcz katastrofalne. Nie sądzę, by sektor samochodowy wymagał pomocy, nie powinien natomiast cierpieć z powodu nienormalnych podatków i ja o to walczę. We Francji, w Niemczech nie ma takich podatków, ale już w Danii istnieje dopłata do ceny kupna w wysokości 100 proc. wartości pojazdu. Co Pan sądzi o obniżaniu podatku od paliwa płynnego? To trudna kwestia i nie ma prostej odpowiedzi. Jako taki jest podatkiem niesprawiedliwym dla jednostki, bo uderza bardziej ludzi gorzej sytuowanych niż bardzo bogatych. Wydatki na paliwo płynne nie są proporcjonalne do bogactwa, zatem to niesprawiedliwy podatek, a ponadto jest odbierany bardzo emocjonalnie, przy każdym tankowaniu. Z drugiej strony, jeśli spojrzeć na kraje, które nie mają takiego podatku, np. USA, to widać marnotrawstwo paliwa, a nie widać żadnych starań w celu zmniejszenia emisji tlenku węgla, nie walczy się skutecznie z efektem cieplarnianym. Należy więc znaleźć równowagę. Moim zdaniem, walka o zniesienie podatku od paliwa płynnego to błąd. Należałoby natomiast skorygować system opodatkowania. Kraje europejskie mnożyły ostatnie skutki podwyżek cen ropy w krajach naftowych. To nie jest normalne. Sytuacja Renault poprawiła się zdecydowanie. Jakie plany strategiczne ma grupa? Renault było przedsiębiorstwem państwowym. Zostało sprywatyzowane w 1996 r. Zaczęło jednak przekształcać się 10 lat wcześniej, gdy zdaliśmy sobie sprawę, że państwo nie może nam pomóc, a jeśli nie nastąpi poprawa, to firma zniknie. Od tamtej pory stawka jest tak sama: istniejemy w konkurencyjnym świecie, europejskim i światowym, bo Europa jest całkowicie otwarta na import, inaczej niż Japonia i USA. Zatem jedynym sposobem przetrwania było poprawienie naszej skuteczności. Zabraliśmy się więc za jakość, koszty produkcji, następnie przygotowaliśmy analizę strategiczną. Stwierdziliśmy, że jesteśmy firmą regionalną, a powinniśmy działać szerzej, to doprowadziło do kupna udziałów w Nissanie, przejęcia Samsunga i Daci. Dlaczego nie Daewoo Motor? Renault nie jest tak bogaty jak Ford czy General Motors. Mogliśmy kupić Samsunga, bo rozpoczął procedurę upadłościową i wiedzieliśmy, że nie ma więcej długów. W przypadku Daewoo nie wiadomo, jak duże są długi, nikt nie potrafi do dziś podać ich wielkości. Kiedy widzę, że Ford przyznaje, że nie stać go na kupno Daewoo, to mam wierzyć, że Renault na to stać? Jak był możliwy tak szybki sukces sanacji Nissana? Gdzie Pan znalazł takiego człowieka jak Carlos Ghosn? Zatrudniliśmy go przez firmę "łowców głów". Pięć lat temu szukałem kogoś na stanowisko zastępcy dyrektora generalnego Renault, który zająłby się redukcją kosztów i pokierowałby działem produkcji. Przedstawiono mi kilku Francuzów. Ghosn był wówczas Brazylijczykiem narodowości libańskiej. Uznałem go za najlepszego i zatrudniłem. Nissan w odróżnieniu od Daewoo był dobrym przedsiębiorstwem, jednak nie nastawionym na zysk, wbrew światowemu systemowi gospodarki kapitalistycznej. Wydawało się więc, że można dość szybko zmienić sposób zarządzania. Sądziliśmy, że ponieważ była to firma dobra technicznie, to jeśli nada się jej właściwy kierunek, szybko ożyje. I tak się stało. Renault był kiedyś obecny w Bułgarii, teraz jest w Turcji, Rosji, Rumunii, Słowenii. Dlaczego nie interesowały go inwestycje w produkcję w Polsce? W Europie Zachodniej mamy moce produkcyjne wystarczająco duże na nasze potrzeby. Zamknęliśmy nawet kilka fabryk. Gdybyśmy chcieli je budować, to z całą pewnością bralibyśmy pod uwagę Polskę, Czechy czy Słowację. Ale nie potrzebujemy nowej fabryki w Europie. Polska będzie należeć do UE i nie ma powodu traktować jej jak kraju nie należącego do wspólnego rynku. W Słowenii zbudowaliśmy zakład w czasach, kiedy jedynym sposobem obecności na rynku jugosłowiańskim było produkowanie na miejscu. W Rumunii powstała okazja przejęcia marki, z którą byliśmy tradycyjnie związani, która może stać się drugą marką w Renault. Tak więc były różne okoliczności. W Polsce nasz udział rynkowy wynosi nieco ponad 5 proc., tak było w ostatnich 4-5 latach, w tym roku 5,7 proc., a chodzi nam o zwiększenie go, tak samo jak i w innych krajach kandydujących do UE. Być może, gdy rynki te rozwiną się do poziomu Francji czy Niemiec obecnie, powstanie kwestia zdolności produkcyjnych. Ale nie jest to perspektywa krótkoterminowa. Polski rynek dziś oscyluje koło 600 tys. sztuk, a przy liczbie mieszkańców i dalszym rozwoju kraju powinien wynosić 1,5 mln sztuk. Rozmawiał Piotr Rudzki
Jak Pan ocenia sytuację przemysłu samochodowego na świecie? LOUIS SCHWEITZER: W ciągu ostatnich 2-3 lat nastąpiły ważne zmiany strukturalne. Przemysł samochodowy skoncentrował się, a ponadto odkrywa rynki. Gdy następuje pogorszenie sytuacji w motoryzacji, czy uważa Pan, że państwo powinno przyjść z pomocą? Nie! We Francji doszło do kryzysu na rynku samochodowym w latach 1993-95 i państwo przyszłoz pomocą. Początkowo byliśmy zadowoleni, ale kiedy patrzymy wstecz, nie było to dobre.
ANALIZA Zamknięty system źródeł prawa Jaka rachunkowość w bankach JAROSŁAW MAJEWSKI Dlaczego banki obowiązane są stosować się do ustawy o rachunkowości, ale już nie do przepisów aktów wykonawczych wydanych na jej podstawie? Przepisy ustawy z 29 września 1994 r. o rachunkowości (Dz. U. nr 121, poz. 591 ze zm.; dalej: u.r.) stosuje się m.in. do "jednostek organizacyjnych działających na podstawie prawa bankowego", czyli banków (art. 2 ust. 1 pkt 3 u.r.). W dwóch punktach art. 81 ust. 1 u.r. - jak należy przypuszczać, ze względu na specyfikę działalności prowadzonej przez banki - zawarto delegację dla prezesa Narodowego Banku Polskiego do określenia: w porozumieniu z ministrem finansów szczególnych zasad rachunkowości banków, sporządzania informacji dodatkowej oraz skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków, po zasięgnięciu opinii ministra finansów zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków i sporządzania innych sprawozdań. Na podstawie tej delegacji prezes NBP wydał trzy zarządzenia: nr 13/94 z 10 grudnia 1994 r. w sprawie zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków (Dz. Urz. NBP nr 23, poz. 36 ze zm.), nr 1/95 z 16 lutego 1995 r. w sprawie szczególnych zasad rachunkowości banków i sporządzania informacji dodatkowej (Dz. Urz. NBP nr 4, poz. 8 ze zm.), nr 10/95 z 29 grudnia 1995 r. w sprawie szczególnych zasad sporządzania skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków (Dz. Urz. NBP z 1996 r. nr 1, poz. 1). 1 stycznia 1998 r. - mocą art. 190 ustawy z 29 sierpnia 1998 r. - Prawo bankowe (Dz. U. nr 140, poz. 939) - przepis art. 81 ust. 1 u.r. został znowelizowany. Zmieniono organ właściwy do wydania aktów wykonawczych: stosowne kompetencje utracił prezes NBP, a uzyskała je Komisja Nadzoru Bankowego. Na podstawie znowelizowanego art. 81 ust. 1 pkt 1 u.r. KNB wydała dwie uchwały: nr 1/98 z 3 czerwca 1998 r. w sprawie szczególnych zasad rachunkowości banków i sporządzania informacji dodatkowej (Dz. Urz. NBP nr 14, poz. 27), nr 2/98 z 3 czerwca 1998 r. w sprawie szczególnych zasad sporządzania skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków (Dz. Urz. NBP nr 14, poz. 28). Obie uchwały weszły w życie 1 lipca 1998 r., uchylając zarządzenia prezesa NBP: pierwsza - nr 1/95, druga - nr 10/95. Stosowne klauzule derogacyjne są zawarte odpowiednio w § 46 uchwały nr 1/98 KNB oraz § 20 uchwały nr 2/98 KNB. Ponadto w KNB toczą się prace legislacyjne nad uchwałą w sprawie zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków, która zastąpiłaby przepisy zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP. Wydanie przez KNB uchwały w tej sprawie stanowiłoby wykonanie delegacji zawartej w art. 81 ust. 1 pkt 2 u.r. w jego obecnym brzmieniu. Tyle może nieco nużącego, ale koniecznego dla zasadniczych rozważań przypomnienia. Ad rem! Wyłania się mianowicie kwestia, czy banki w prowadzeniu swej rachunkowości są obecnie obowiązane przestrzegać przepisy aktów wykonawczych, wydanych na podstawie upoważnienia zawartego w art. 81 ust. 1 u.r. Wprawdzie stawianie takiego pytania może nieco dziwić, zwłaszcza w pierwszym odruchu, bo przecież adresatami zakazów i nakazów zawartych w rzeczonych przepisach są właśnie banki, ale, jak pokaże bliższa analiza, kwestia ta nie jest wbrew pozorom banalna. Przy czym wątpliwość dotyczy zarówno przepisów zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP, jak i uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB, choć w pierwszym wypadku ma inne źródło niż w drugim. Zacznijmy od wątpliwości związanej z zarządzeniem nr 13/94 prezesa NBP. Krótko można ją wyrazić w pytaniu: czy konsekwencją wejścia w życie nowelizacji art. 81 ust. 1 u.r. nie była aby utrata mocy wydanych wcześniej na podstawie tego przepisu przez prezesa NBP zarządzeń wykonawczych, w tym zarządzenia nr 13/94? Skąd to podejrzenie? Wedle powszechnie dziś uznawanej, ugruntowanej m.in. przez orzecznictwo Trybunału Konstytucyjnego reguły interpretacyjnej skutkiem utraty mocy obowiązującej przez normę zawierającą upoważnienie do wydania aktu wykonawczego jest również utrata mocy obowiązującej przez ten akt. A moim zdaniem z taką właśnie sytuacją mieliśmy do czynienia 1 stycznia 1998 r., kiedy weszła w życie nowelizacja art. 81 ust. 1 u.r. Norma upoważniająca zawarta w art. 81 ust. 1 u.r. przed 1 stycznia 1998 r. (tj. do jego nowelizacji) oraz norma upoważniająca zawarta w tymże przepisie od tej daty (tj. po jego nowelizacji) to dwie różne normy. Druga z nich zastąpiła pierwszą - pierwsza 1 stycznia 1998 r. utraciła moc, skutkiem czego utraciły moc również akty wykonawcze wydane na jej podstawie: zarządzenia nr 13/94, 1/95 oraz 10/95 prezesa NBP. Nie można ulegać pozorom, że cały czas chodzi o ten sam przepis ustawy. Nie można bowiem faktu utraty mocy obowiązującej przez normę zawierającą upoważnienie do wydania aktu wykonawczego wiązać jedynie z uchyleniem (skreśleniem) przepisu, z którego ową normę się odtwarza. Równie dobrze może chodzić o zmianę tego przepisu, a już na pewno o taką zmianę, która polega - jak w analizowanym wypadku - na modyfikacji istotnych elementów upoważnienia. Przyjmuje się zwykle, że upoważnienie do wydania aktu wykonawczego charakteryzują trzy elementy: podmiot kompetentny do wydania aktu, forma aktu oraz zakres spraw przekazanych do uregulowania. Art. 92 ust. 2 konstytucji daje podstawę do wyodrębnienia jeszcze jednego elementu charakterystycznego: wytycznych dotyczących treści aktu. Zauważmy, że nowelizacja art. 81 ust. 1 u.r. przyniosła zmianę dwóch spośród tych elementów: organu właściwego do wydania aktu (prezes NBP utracił w tym zakresie kompetencję na rzecz KNB) oraz formy aktu (formę zarządzenia zastąpiła forma uchwały). W związku z tym naprawdę trudno przyjąć, że cały czas była to, i jest nadal, ta sama norma upoważniająca. Naturalnie mimo zmiany przepisu art. 81 ust. 1 u.r., powodującej uchylenie zawartego do tej pory w tym przepisie upoważnienia dla prezesa NBP do wydania aktów wykonawczych, ustawodawca mógł akty wykonawcze wydane na podstawie tego upoważnienia czasowo zachować w mocy. Jednak gdyby tak miało być, powinien to wyraźnie zaznaczyć w stosownym przepisie przejściowym. Skoro tego nie uczynił, to zgodnie z przywołaną regułą interpretacyjną akty te utraciły moc w tym samym czasie, w którym utraciła moc norma ustawowa zawierająca upoważnienie do ich wydania, czyli 1 stycznia 1998 r. Co się tyczy zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP, to gwoli ścisłości należy jeszcze dodać, że w jego podstawie prawnej zostało powołane nie tylko upoważnienie zawarte w art. 81 ust. 1 pkt 2 u.r., ale również w art. 100 ust. 5 pkt 1 ustawy z 31 stycznia 1989 r. - Prawo bankowe (tekst jedn.: Dz. U. z 1992 r. nr 72, poz. 359 ze zm.), uchylonej przez prawo bankowe z 1997 r. Ten wątek jednak bez szkody dla dalszych rozważań można pominąć. Podobnie trudno przyjąć, choć już z innego powodu, że banki są związane postanowieniami uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB. Dlaczego? Koncepcja źródeł prawa, której hołdują postanowienia polskiej konstytucji, opiera się na rozróżnieniu prawa powszechnie obowiązującego oraz aktów normatywnych o charakterze wewnętrznym. Banki są samodzielnymi podmiotami prawa, przeto mogą je wiązać jedynie nakazy i zakazy zawarte w przepisach prawa powszechnie obowiązującego. Ale w świetle postanowień konstytucji uchwały KNB żadną miarą nie mogą być uznane za źródła prawa powszechnie obowiązującego. Jak wiadomo, konstytucja realizuje - przynajmniej w odniesieniu do stanowienia prawa powszechnie obowiązującego - ideę zamknięcia systemu źródeł prawa, zarówno w aspekcie przedmiotowym (wylicza wyczerpująco rodzaje aktów normatywnych, które mogą być źródłami prawa), jak i przedmiotowym (wylicza wyczerpująco podmioty wyposażone w kompetencje do stanowienia prawa). W tak zamkniętym systemie źródeł prawa uchwały KNB się nie mieszczą - do aktów prawa powszechnie obowiązującego ustrojodawca zaliczył jedynie konstytucję, ustawy, ratyfikowane umowy międzynarodowe, rozporządzenia oraz akty prawa miejscowego, a nadto rozporządzenia z mocą ustawy wydawane przez prezydenta RP w czasie stanu wojennego (art. 87 i 234 konstytucji). Ażeby adresowane do banków nakazy i zakazy określone w przepisach uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB istotnie mogły je wiązać, rzeczone nakazy i zakazy należałoby zawrzeć w akcie prawa powszechnie obowiązującego. Rzecz jednak w tym, że de lege lata nie może to być akt wydany przez KNB. Rozporządzenia, a więc jedyny rodzaj aktu normatywnego będący źródłem prawa powszechnie obowiązującego, który mógłby tu wchodzić w grę, mogą wydawać bowiem tylko organa wskazane w konstytucji (art. 92 ust. 1 konstytucji); pośród nich próżno by szukać KNB (szerzej o różnych aspektach konstytucyjnej reformy źródeł prawa oraz jej praktycznych konsekwencjach pisała Sławomira Wronkowska w cyklu artykułów "Koncepcja źródeł prawa", "Rz" z 7, 28 lipca i 10 sierpnia). Wprawdzie pojawiła się propozycja, żeby akty normatywne wydawane przez KNB, a zawierające nakazy i zakazy adresowane do banków, podobnie jak takież akty prezesa NBP oraz Rady Polityki Pieniężnej, traktować jako akty wewnętrzne o szczególnym charakterze, przy czym owa szczególność miałaby polegać na tym, że akty te wiązałyby banki, mimo że nie są one jednostkami organizacyjnymi podległymi KNB czy organom NBP w rozumieniu art. 93 ust. 1 konstytucji (R. Tupin: "Status prawny i kompetencje organów Narodowego Banku Polskiego i Komisji Nadzoru Bankowego", "Przegląd Ustawodawstwa Gospodarczego" 1998, nr 7-8), jednak propozycji tej, moim zdaniem, nie można zaaprobować. Nie tylko nie znajduje ona żadnego oparcia w przepisach konstytucji, ale wręcz się im sprzeciwia. Jak wspomniałem, postanowienia konstytucji dotyczące źródeł prawa opierają się na wyraźnym rozróżnieniu aktów prawa powszechnie obowiązującego oraz aktów normatywnych o charakterze wewnętrznym. Łatwo zauważyć, że omawiana propozycja ów wyraźnie w konstytucji zarysowany dualizm w obrębie źródeł prawa burzy, wprowadzając trzecią kategorię aktów prawnych. Akty prawne należące do owej trzeciej kategorii miałyby charakter hybrydalny: byłyby niby to aktami prawa wewnętrznego, bo nie mieściłyby się w zamkniętym katalogu źródeł prawa powszechnie obowiązującego, niby to aktami prawa powszechnie obowiązującego, bo jednak wiązałyby podmioty nie pozostające w stosunku podległości względem organów, które je wydały. Wykładnia językowa przepisów obowiązującej konstytucji dotyczących źródeł prawa nie pozostawia miejsca dla takich hybryd. Podstawę dla nich mogłaby stworzyć jedynie wykładnia rozszerzająca tych przepisów. Taką wykładnię w tym wypadku uznać należy jednak za niedopuszczalną. Zgoda na nią oznaczałaby bowiem faktycznie przekreślenie idei zamknięcia systemu źródeł prawa, a więc zasadniczej idei, która legła u podstaw konstytucyjnej reformy źródeł prawa. Zbierzmy na koniec wnioski z przeprowadzonej analizy. Po pierwsze - 1 stycznia 1998 r. utraciły moc zarządzenia nr 13/94, 1/95 oraz 10/95 prezesa NBP. Nieuzasadnione jest więc rozpowszechnione, jak wskazuje praktyka bankowa, przekonanie, jakoby przepisy tego pierwszego zarządzenia obowiązywały nadal, a przepisy pozostałych zakończyły żywot dopiero z końcem czerwca 1998 r. Po wtóre - banki nie są związane postanowieniami uchwał nr 1/98 oraz 2/98 KNB, mimo że zawierają one nakazy i zakazy właśnie do nich adresowane. Dodajmy też dla porządku, że banki nie będą związane również przepisami uchwały KNB mającej zastąpić zarządzenie nr 13/98 prezesa NBP, gdyby doszło do jej wydania. Cóż to oznacza w praktyce? Otóż to, że od 1 stycznia 1998 r. banków nie obowiązują żadne "szczególne zasady" rachunkowości, sporządzania informacji dodatkowej, skonsolidowanych sprawozdań finansowych czy też tworzenia tzw. rezerw celowych, formułowane w aktach wykonawczych wydanych na podstawie upoważnienia zawartego w art. 81 ust. 1 u.r. Od tego też dnia banki obowiązane są prowadzić swą rachunkowość - odmiennie niż to było do końca 1997 r. - na zasadach ogólnych, tj. stosować się do przepisów u.r, ale już nie do przepisów aktów wykonawczych wydanych na podstawie jej art. 81 ust. 1. W szczególności te ostatnie przepisy nie mogą stanowić podstawy decyzji podejmowanych wobec banków przez organa państwowe, np. rozstrzygnięć nadzorczych KNB. Autor jest doktorem prawa, pracownikiem naukowym UJ, zastępcą dyrektora Departamentu Prawnego Centrali PKO BP
Przepisy ustawy z 29 września 1994 r. o rachunkowości stosuje się do banków. W punktach art. 81 ust. 1 u.r. zawarto delegację dla prezesa Narodowego Banku Polskiego.Na podstawie tej delegacji prezes NBP wydał trzy zarządzenia.1 stycznia 1998 r. przepis art. 81 ust. 1 u.r. został znowelizowany. Zmieniono organ właściwy do wydania aktów wykonawczych: stosowne kompetencje uzyskała Komisja Nadzoru Bankowego. Cóż to oznacza? od 1 stycznia 1998 r. banków nie obowiązują żadne "szczególne zasady" rachunkowości formułowane w aktach wykonawczych wydanych na podstawie upoważnienia zawartego w art. 81 ust. 1 u.r.
PRAWICA Czy pomysł Mariana Krzaklewskiego spowoduje kryzys w Akcji Wyborczej Solidarność Ryzykowne wezwanie do jedności Głównym motywem powstania projektu zjednoczenia przygotowanego przez Jarosława Kaczyńskiego i zatwierdzonego przez ostatni kongres PC jest obawa przed rozpadem AWS tuż po wyborach. Na zdjęciu szef PC z Romualdem Szeremietiewem, Arkadiuszem Rybickim i Stanisławem Alotem. FOT. JACEK DOMIŃSKI MARCIN DOMINIK ZDORT Przekształcenie Akcji Wyborczej Solidarność w jedną partię prawicową, w chwili gdy koncepcję tę zaczął lansować Marian Krzaklewski, wydawało się być przesądzone. Po ponad dwóch miesiącach nie tylko odsunęło się w czasie, ale wiele wskazuje też na to, że pomysł przewodniczącego "Solidarności" może w ogóle nie doczekać się realizacji. Próby odgórnego wymuszania jedności dotychczas jedynie wzmocniły tendencje odśrodkowe w AWS. Projekt Kaczyńskiego '94 O tym, że kilkadziesiąt partii prawicowych powinno rozwiązać się i na to miejsce powołać jedno nowe ugrupowanie polityczne mówiło się głośno przynajmniej od wyborów parlamentarnych w 1993 roku. W połowie listopada roku 1994 Jarosław Kaczyński podczas spotkania na plebanii kościoła św. Katarzyny przedstawił plan samorozwiązania ugrupowań antykomunistycznych, a następnie powołania przez ich członków jednej formacji. - Porozumienie Centrum jest gotowe rozwiązać się jako pierwsze, tylko na podstawie deklaracji władz innych partii, że uczynią one w bliskiej przyszłości to samo - deklarował wówczas Kaczyński. PC za nienaruszalne elementy porozumienia zjednoczeniowego uważało przyjęcie zasady, że na zjeździe zjednoczeniowym partie będą reprezentowane według proporcji głosów, jakie otrzymały w wyborach w 1993 roku (jeden delegat na 5 tys. głosów), demokratyczny charakter nowej partii oraz gotowość wysunięcia przez nią jednego kandydata na prezydenta, którym jednak nie byłby Lech Wałęsa. Jak wiadomo, ówczesne plany PC nie zostały przez partnerów z prawicy potraktowane poważnie - nawet ci, którzy mieli ochotę na zjednoczenie podejrzewali raczej Jarosława Kaczyńskiego o grę polityczną mającą na celu wzmocnienie jego własnej pozycji. Projekt Kaczyńskiego '97 Po kilku latach zawierania małych koalicji i każdorazowym ich rozpadzie powstała Akcja Wyborcza Solidarność. Zdominowane przez NSZZ "Solidarność" i zależne od związku ugrupowania prawicowe początkowo pokornie zgadzały się na wszystkie propozycje Mariana Krzaklewskiego. To na jego wniosek w połowie lutego 1997 tymczasowy Zespół Koordynacyjny AWS postanowił, że jeszcze przed wyborami Akcja przekształci się w jedną "formację partyjną", do której będą musiały włączyć się wszystkie ugrupowania chcące nadal należeć do AWS. - Chciałbym, by nasi wszyscy partnerzy i wielu członków "S" zapisało się do jednej partii. Chciałbym, żeby właśnie z AWS powstało wreszcie ugrupowanie mocne, dlatego tak mocno się w to angażuję - tłumaczył Krzaklewski. Najgoręcej Mariana Krzaklewskiego poparł Jarosław Kaczyński, który przygotował nawet projekt powołania jeszcze przed wyborami jednej partii lub przynajmniej zwołania zjazdu jej zwolenników. Głównym motywem powstania projektu zjednoczenia przygotowanego przez Jarosława Kaczyńskiego i zatwierdzonego przez ostatni kongres PC jest obawa przed rozpadem AWS tuż po wyborach. Projekt zakłada, że każdy z uczestników zjazdu zjednoczeniowego przed wyborami złożyłby deklarację wejścia do nowej partii po jej powołaniu. Dopiero podpisanie takiego zobowiązania dawałoby możliwość ubiegania się o startowanie w wyborach z listy AWS. - To konieczne, musimy mieć gwarancję, że Akcja się po wyborach nie rozpadnie - twierdzi prezes PC. Porozumienie Centrum jest jednak jedyną spośród dużych partii prawicowych, która opowiada się za powołaniem jednej partii. Oprócz tego, paradoksalnie, zwolenników koncepcja ta znajduje dziś w gronie przeciwników Kaczyńskiego, czyli w tzw. spółdzielni (chodzi o kilka partii, które nie dopuściły do wyboru prezesa PC na wiceprzewodniczącego AWS i "podzieliły się" tym stanowiskiem). To oni uczestnicząc w powołanej w tym celu komisji Akcji Wyborczej przygotowali kalendarium i proponują, aby już w czerwcu zwołać zjazd programowy, a 11 listopada - po wyborach - zjednoczeniowy. Formuła usługowa i szlachetne lęki Gdy w AWS mówi się o jednej partii, zwykle na początku pada argument, że takie są oczekiwania wyborców. - W społeczeństwie i wśród liderów partyjnych jest świadomość bolesnego doświadczenia skutków rozbicia i skonfliktowania. Wojna na górze jest do dziś odczuwana dotkliwie, a z drugiej strony zdecydowanie widoczna jest akceptacja dla wszelkich form przezwyciężania konfliktów - mówi Bronisław Komorowski, który dodaje także argument bardziej pragmatyczny: - Potrzebne jest zbudowanie partii mającej kilkaset tysięcy członków. To jedyny środek na przezwyciężenie monopolu politycznego lewicy. Sekretarz generalny SKL niezbyt entuzjazmuje się perspektywą powołania jednej partii, ale przyznaje, że "większość wyborców AWS gotowa jest głosować na jedność". Jednolita formacja miałaby nie tylko szansę na zwycięstwo wyborcze, ale też na spójne rządzenie po wyborach. - Polsce jest potrzebne silne przywództwo narodowe, a będzie oni możliwe tylko wtedy, gdy będzie silne przywództwo polityczne. Na lewicy takie przywództwo już jest, na prawicy także być powinno - mówi. Za utworzeniem partii jest wielu działaczy związkowych, którzy widzą dziś swoją przyszłość w polityce. - Jednolite ugrupowanie byłoby formułą usługową dla ludzi "Solidarności", którzy chcą przejść do polityki, a nie widzą dla siebie miejsca w żadnej z obecnych partii - tłumaczy Andrzej Anusz z "Nowej Polski". Innym argumentem przemawiającym za powołaniem nowej partii jest stworzenie sytuacji podobnej do tej, która jest w SLD - gdzie związek zawodowy mimo swojej siły jest tylko jedną z "nóg" koalicji, zaś trzon polityczny stanowi SdRP. - Jeżeli AWS nie ma być bohaterem jednego sezonu, taki trzon polityczny musi powstać - uważa Anusz. Bronisław Komorowski z SKL nie ukrywa, że jego partia - mimo wszystkich argumentów za - obawia się koncepcji szybkiego tworzenia jednej partii. Komorowski na pierwszym miejscu wymienia "lęki szlachetne": obawę przed utratą dorobku programowego i tożsamości oraz przed tym, że podczas zbyt szybkiego "klejenia" w centrum, AWS może popękać na skrzydłach. Nie ukrywa też, że istnieją innego typu lęki wynikające z aspiracji i ambicji środowisk politycznych oraz ich liderów. "Solidarność" integruje Przeciwnicy jednolitej partii twierdzą, że wielu wyborcom łatwiej jest dziś utożsamiać się z którąś z istniejących dziś partii o wyrazistym programie, niż z całą AWS stanowiącą swego rodzaju programową "magmę". - Nasze stronnictwo na przykład przyciąga wielu ludzi, dla których ważne są nie tylko reintegracja obozu "Solidarności", ale też racjonalność gospodarcza i umiarkowane polityczne oraz niepodatność dla skrajności - w ten sposób Bronisław Komorowski uzasadnia konieczność dalszego samodzielnego istnienia SKL. Sekretarz Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego mówi dziś, że trzeba budować jednolitą formację, ale nie wolno już dziś przesądzać jej przyszłego kształtu dojścia do niej. - Jeśli chodzi o federację, to nie ma problemu. Musi być wspólne kierownictwo krajowe i reprezentacja parlamentarna, ale jeszcze dużo czasu mamy na likwidowanie odrębności organizacyjnych - twierdzi Komorowski. Bardziej radykalnymi przeciwnikami powoływania dziś jednej partii na bazie AWS są politycy ZChN. - Powołanie jednej partii przed wyborami spowoduje, że z AWS odejdzie "Solidarność" oraz pozapartyjne środowiska i stowarzyszenia społeczne. Ich stopień identyfikacji z AWS będzie słabszy - obawia się Marian Piłka. Prezes Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego przede wszystkim chciałby, aby w AWS jak najdłużej pozostała "Solidarność", swoją siłą i autorytetem łagodząca powolne dopasowywanie i ścieranie się innych środowisk. - Weryfikacja wyborcza sprzyja konsolidacji. Po wyborach parlamentarnych powstać powinna konfederacja lub federacja, zaś "S" powinna utrwalać ten układ, nie może wycofać się przed wyborami samorządowymi, czyli jeszcze przez kilka lat - mówi Piłka, według którego "tworzenie dziś jednej partii jest marnowaniem wysiłku, który potrzebny jest na kampanię wyborczą". Także Bronisław Komorowski twierdzi, że w okresie przed wyborami trzeba unikać wszystkich "raf". - Jeżeli uda się przy układaniu list wyborczych dla głównych nurtów AWS stworzyć gwarancję bezpieczeństwa, że nie będzie przechyłu w jedną stronę, będzie to zachętą do przyszłej jedności - uważa sekretarz SKL. Chadecy bez tradycji Na pytanie o ideowy charakter nowej partii uczestnicy AWS odpowiadają różnie. Jedni twierdzą, że szerokie ugrupowanie prawicy powinno określić się jako chadecja, inni, że w polskich warunkach na prawicy najsilniejszy jest nurt katolicko-narodowy. Marian Krzaklewski, od którego prawdopodobnie będzie tu wiele zależeć, przyznaje, że w Europie najbardziej odpowiadają mu ugrupowania "chrześcijańsko-demokratyczne z wrażliwością społeczną". Jednak główną słabością partii chadeckiej w Polsce byłby brak fundamentów - czyli tradycji chrześcijańsko-demokratycznych. Jedynym bardziej znanym tego typu ugrupowaniem było przez wojną Stronnictwo Pracy. Dziś w Polsce chadecją nazywają się m.in. Porozumienie Centrum, Partia Chrześcijańskich-Demokratów, Chrześcijańska Demokracja - Stronnictwo Pracy i kilka innych niewielkich środowisk. - Żadna z tych partii nie imponuje mi siłą ani skutecznością, a wręcz odwrotnie - przyznaje Krzaklewski. Lider "Solidarności" sam także nie chce określać się jako chadek, gdyż "to słowo w ogóle do polskiej rzeczywistości nie pasuje i kojarzy się negatywnie ze skorumpowaną chadecją włoską". Zwolennicy chadecji uważają, że główną siłą ich pomysłu jest jego znaczenie praktyczne. - Chadecja to formuła politycznie życiowa, pragmatyczna. Pozwala na dialog z innymi pokrewnymi nurtami, z ruchem chrześcijańsko-narodowym i z formułą konserwatywną - tłumaczy Przemysław Hniedziewicz, czołowy chadek Porozumienia Centrum. Podobnie sytuację ocenia Bronisław Komorowski z SKL: - Chadecja to klamra spinająca środowisko AWS. Komorowskiemu nie przeszkadza brak tradycji chrześcijańsko-demokratycznych w Polsce. - Na naszych oczach tworzy się zupełnie nowy, nie odpowiadający żadnym tradycjom podział sceny politycznej. Nie mają swoich odpowiedników w czasach międzywojennych także takie ugrupowania jak SLD i UW, jedynie UP czerpie z tradycji PPS, a PSL z ruchu ludowego - mówi sekretarz SKL. Czas partii wyrazistych Dotychczasowe decyzje AWS wskazują, że nurt chadecki nie zdominował Akcji. Nie tylko poglądy lidera Akcji Mariana Krzaklewskiego są bliższe ideologii chrześcijańsko-narodowej niż chadecji, ale też w trakcie wyborów wiceprzewodniczących koalicji dwa spośród czterech miejsc zajęli przedstawiciele ugrupowań katolicko-narodowych: Marian Piłka z ZChN i Kazimierz Kapera z Federacji Stowarzyszeń Rodzin Katolickich, zaś odwołujący się do idei chadeckich Jarosław Kaczyński nie miał szans na wybór. - W Polsce centralnym nurtem politycznym nie jest chadecja, ale nurt chrześcijańsko-narodowy. Polską specyfiką jest bardzo silny element narodowy - uważa Piłka. Krytycy "formuły chadeckiej" zarzucają jej też, iż przedstawiany jako atut pragmatyzm chadecji zwykle przekształca się w koniunkturalizm. - Partia taktyczna, której celem będzie głównie przeforsowanie iluś tam ustaw, załamie się. Nowe ugrupowanie musi mieć silny fundament ideowo-programowy. O jego sukcesie czy porażce rozstrzygnie umiejętność odpowiedzi na pytania, które stoją przed narodem w perspektywie 15 - 20 lat - mówi prezes ZChN. Ponieważ w ostatnich latach nastąpiła wyraźna polaryzacja polityczna, Piłka uważa, że w Polsce roku 1995 szanse mają ugrupowania wyraziste. - Dziś następuje proces krystalizacji ideowej. Jeśli powstanie jedna partia, to nie może to być partia taktyczna, taka jaką kiedyś było Porozumienie Centrum - dodaje Marian Piłka. Przyspieszenie spowoduje opóźnienie Bronisław Komorowski, który opowiada się za późniejszą integracją twierdzi, że jej elementem będzie "wspólny rząd i wspólna odpowiedzialność". - Jeśli powstanie rząd sukcesu, to nastąpi przy okazji upodobnienie programowe, podobnie jak poglądy polityków ZChN i UW zbliżały się w rządzie Suchockiej - mówi Komorowski. Pośrednio przesuwa moment zjednoczenia poza rok 2000 zwracając uwagę, że "najbardziej sprzyjać będą integracji wybory personalne, czyli prezydenckie, jeśli AWS zdoła wykreować mocnego kandydata". Marian Piłka uważa, że powołanie przez AWS federacji politycznej powinno nastąpić nie wcześniej niż po wyborach parlamentarnych. Nie wyklucza, że jednolita partia może nie powstać nigdy. - Nadmierne przyspieszenie może spowodować opóźnienie. W dalszej przyszłości nie wykluczam formuły jednej partii, choć nie jest to niezbędne: we Francji np. UDF działa sprawnie jako federacja polityczna - mówi lider ZChN. Piłka uważa, że twierdzenie, iż powołanie jednej partii zapobiegnie rozłamom, to "myślenie magiczne". - Przykładem, że może być odwrotnie, są losy Porozumienia Centrum - dodaje lider ZChN. Nad statutem nowej partii i sposobem jej powołania pracuje od pewnego czasu zespół utworzony przez AWS, jego członkami są jednak tylko przedstawiciele niewielkich ugrupowań. Zespół dysponuje już dziś trzema projektami statutu - federacyjnym, unitarnym i mieszanym. - Jeśli nie wszystkie ugrupowania zechcą wejść do nowej partii, to powstanie ona jako chadecki trzon partyjny AWS. Na jej orbicie będą mogły funkcjonować inne części koalicji: na przykład Ruch STU czy SKL - mówi Andrzej Anusz, członek zespołu pracującego nad koncepcją wspólnego ugrupowania. Jednocześnie wiadomo jednak, że sam Marian Krzaklewski opowiada się za przymusowym wstępowaniem dotychczasowych ugrupowań do nowej, wyłaniającej się z AWS, partii. Problem lidera Choć Czesław Bielecki z Ruchu STU uważa, że dziś "nie warto sobie zadawać pytania, kto i na jakich zasadach będzie numerem jeden w Akcji Wyborczej", to jedną z poważniejszych kwestii, jakie staną przed nową partią, będzie na pewno wybór personalny. Partią, jak słusznie zauważył Jarosław Kaczyński, nie mógłby kierować żaden z liderów obecnych partii prawicowych, a jedynie "ktoś z »Solidarności«". - Dziś jednym liderem chadecji może być Marian Krzaklewski. Innego logicznego rozwiązania nie widzę - nie ukrywa kolega partyjny Kaczyńskiego, Przemysław Hniedziewicz. Jeśli jednak Krzaklewski - jak wciąż zapowiada - zostanie w "Solidarności" do końca swojej kadencji, czyli do 1988 roku, to problem przywództwa może stać się przyczyną poważnych konfliktów w AWS. Pojawiła się więc koncepcja - jeśli do powołania partii miałoby dojść w najbliższym czasie - aby stanowisko jej lidera pozostało jeszcze przez jakiś czas wakatem, i aby ugrupowaniem kierowała szeroka grupa polityków. Potem na ich czele stanąłby obecny przewodniczący "Solidarności". Kłopoty z Wałęsą Stworzenie nowej partii napotykać więc będzie liczne przeszkody. Oprócz wszystkich wymienionych powyżej, znacząco zaszkodzić tej koncepcji może Lech Wałęsa. Powstanie silnego ugrupowania prawicowego pozostawiłoby go na marginesie życia politycznego i mogłoby uniemożliwić mu realizację koncepcji zaplanowanej na czas po wyborach: powołania własnego bloku politycznego, co były prezydent zapowiadał kilkakrotnie. Z planami Wałęsy często kojarzone są działania sympatyzującego z eks-prezydentem Porozumienia Prawicy, którego odpowiedzią na nawoływanie do utworzenia jednej partii była początkowo próba powołania własnego, niezależnego od Akcji Wyborczej, komitetu wyborczego. Ostatnio natomiast nieobecność posłów PP na spotkaniu zwołanym przez wiceprzewodniczącego Akcji Janusza Tomaszewskiego spowodowała, iż nie mogło dojść do powstania klubu parlamentarnego na rzecz AWS. W tej sytuacji sformułowane przez Mariana Krzaklewskiego stanowcze wezwanie do jedności może spowodować podziały i groźny konflikt w Akcji Wyborczej. Gdy plan zjednoczenia się nie powiedzie, zaszkodzi też liderowi AWS nadwerężając jego autorytet. Jeżeli politycy z wielu ugrupowań Akcji Wyborczej Solidarność będą w dalszym ciągu sprzeciwiać się szybkiemu powołaniu jednej partii na bazie AWS, będzie to pierwsza poważna prestiżowa porażka Krzaklewskiego, który dotychczas skutecznie łączył i rządził na polskiej prawicy.
Przekształcenie Akcji Wyborczej Solidarność w jedną partię prawicową, w chwili gdy koncepcję tę zaczął lansować Marian Krzaklewski, wydawało się być przesądzone. Po ponad dwóch miesiącach nie tylko odsunęło się w czasie, ale wiele wskazuje też na to, że pomysł przewodniczącego "Solidarności" może w ogóle nie doczekać się realizacji. Próby odgórnego wymuszania jedności dotychczas jedynie wzmocniły tendencje odśrodkowe w AWS. O tym, że kilkadziesiąt partii prawicowych powinno rozwiązać się i na to miejsce powołać jedno nowe ugrupowanie polityczne mówiło się głośno przynajmniej od wyborów parlamentarnych w 1993 roku. Po kilku latach zawierania małych koalicji i każdorazowym ich rozpadzie powstała Akcja Wyborcza Solidarność. Zdominowane przez NSZZ "Solidarność" i zależne od związku ugrupowania prawicowe początkowo pokornie zgadzały się na wszystkie propozycje Mariana Krzaklewskiego. To na jego wniosek w połowie lutego 1997 tymczasowy Zespół Koordynacyjny AWS postanowił, że jeszcze przed wyborami Akcja przekształci się w jedną "formację partyjną", do której będą musiały włączyć się wszystkie ugrupowania chcące nadal należeć do AWS. Najgoręcej Mariana Krzaklewskiego poparł Jarosław Kaczyński. Porozumienie Centrum jest jednak jedyną spośród dużych partii prawicowych, która opowiada się za powołaniem jednej partii. Gdy w AWS mówi się o jednej partii, zwykle na początku pada argument, że takie są oczekiwania wyborców. Przeciwnicy jednolitej partii twierdzą, że wielu wyborcom łatwiej jest dziś utożsamiać się z którąś z istniejących dziś partii o wyrazistym programie, niż z całą AWS stanowiącą swego rodzaju programową "magmę". Na pytanie o ideowy charakter nowej partii uczestnicy AWS odpowiadają różnie. Jedni twierdzą, że szerokie ugrupowanie prawicy powinno określić się jako chadecja, inni, że w polskich warunkach na prawicy najsilniejszy jest nurt katolicko-narodowy. Marian Krzaklewski, od którego prawdopodobnie będzie tu wiele zależeć, przyznaje, że w Europie najbardziej odpowiadają mu ugrupowania "chrześcijańsko-demokratyczne z wrażliwością społeczną". Dotychczasowe decyzje AWS wskazują, że nurt chadecki nie zdominował Akcji. Nie tylko poglądy lidera Akcji Mariana Krzaklewskiego są bliższe ideologii chrześcijańsko-narodowej niż chadecji, ale też w trakcie wyborów wiceprzewodniczących koalicji dwa spośród czterech miejsc zajęli przedstawiciele ugrupowań katolicko-narodowych. Bronisław Komorowski, który opowiada się za późniejszą integracją twierdzi, że jej elementem będzie "wspólny rząd i wspólna odpowiedzialność". Marian Piłka uważa, że powołanie przez AWS federacji politycznej powinno nastąpić nie wcześniej niż po wyborach parlamentarnych. Nie wyklucza, że jednolita partia może nie powstać nigdy. jedną z poważniejszych kwestii, jakie staną przed nową partią, będzie na pewno wybór personalny. Partią nie mógłby kierować żaden z liderów obecnych partii prawicowych, a jedynie "ktoś z »Solidarności«". Stworzenie nowej partii napotykać więc będzie liczne przeszkody. Oprócz wszystkich wymienionych powyżej, znacząco zaszkodzić tej koncepcji może Lech Wałęsa. Powstanie silnego ugrupowania prawicowego pozostawiłoby go na marginesie życia politycznego i mogłoby uniemożliwić mu realizację koncepcji zaplanowanej na czas po wyborach: powołania własnego bloku politycznego.
Senat może być antidotum na partyjniactwo. Dlaczego przeszkadza Leszkowi Millerowi? Gdy zabraknie gwaranta ZBIGNIEW ROMASZEWSKI Kampania wyborcza 2001 roku przebiega pod znakiem krytyki rządu Jerzego Buzka i gdyby nie rząd organizujący co pewien czas happeningi, obywatele nie bardzo by wiedzieli, na kogo głosować. A tak wiedzą: nie głosować na AWSP winną wszystkim nieszczęściom, poprzeć SLD, najbardziej radykalnego krytyka rządu. Cały kłopot polega na tym, że jeszcze miesiąc, półtora i rząd Jerzego Buzka poda się do dymisji, co więc robić? Kogo krytykować? Rząd Jerzego Buzka jest zły, bo minister Bauc chce zamrozić emerytury i uposażenia w sferze budżetowej. Rząd Jerzego Buzka jest jeszcze gorszy, bo zdymisjonował ministra Bauca i przyszłe decyzje strategiczne pozostawił SLD, a Sojusz woli obiecywać powszechną szczęśliwość, niż podejmować trudne decyzje. Chociaż czasami podejmuje, np. eksmisja na bruk wylansowana przez panią Blidę, sprzedaż mieszkań wraz z najemcami (ustawa z 1994 r.) to decyzje trudne, ale przecież niepodejmowane w czasie kampanii wyborczej przez ugrupowanie wrażliwe społecznie. Ale dość ironii. W kontekście załamania się koniunktury brak poważnej dyskusji w sprawie polityki społeczno-gospodarczej pomiędzy poszczególnymi ugrupowaniami startującymi w wyborach musi martwić. Mnie natomiast niezwykle zaniepokoiła wypowiedź pana Millera, który rozwiązania problemów społeczno-gospodarczych upatruje w sferze ustrojowej państwa. Śladem Łukaszenki Zdaniem przewodniczącego SLD demokracja za dużo kosztuje. Tych, którzy w to wierzą, pragnę zapewnić, że nie jest to pogląd oryginalny. Podobne stanowisko reprezentował prezydent Łukaszenko i jakoś Białoruś nie stała się krajem szczęśliwych i zamożnych obywateli. Likwidacja przerostów biurokratycznych to dobre i słuszne hasło, tylko czy na pewno to ma być 2500 etatów? Łatwo sobie wyobrazić, że np. Platforma Obywatelska przelicytuje pana Millera, i co wtedy? Na dodatek 2500 etatów to najwyżej 100 - 150 mln złotych, co w porównaniu z 40-miliardową dziurą budżetową jest niezauważalne. Wszystko, co wyżej powiedziano, to prawdę mówiąc populizm, ale dopuszczalny w trakcie kampanii wyborczej. Gorzej wygląda sytuacja, gdy pan Miller proponuje likwidację Senatu i ograniczenia Trybunału Konstytucyjnego i Trybunału Stanu. To prawda, rozwiązania konstytucyjne w dziedzinie tych instytucji nie są najszczęśliwsze, co zawsze było wiadomo, ale to nie ja, tylko pan Miller ze swoim ugrupowaniem je popierał. O co chodzi z Trybunałem Stanu Najtrudniej zrozumieć, o co mu chodzi z tym Trybunałem Stanu. Przecież sędziowie Trybunału Stanu nie pobierają żadnych uposażeń, a Trybunał nie ma własnej obsługi. Ponadto, co można policzyć na palcach, mniej sędziów Trybunał już liczyć nie może. W pierwszej instancji sprawę rozpatruje pięciu sędziów, w drugiej siedmiu innych, to razem dwunastu w każdej sprawie. Rezerwa pięciu sędziów nie jest chyba przesadna, uwzględniając, że ludzie chorują, mają problemy rodzinne, wyjeżdżają za granicę, i powtarzam - nie biorą za swoją funkcję pieniędzy. O co więc chodzi? O likwidację Trybunału Stanu, o likwidację odpowiedzialności konstytucyjnej polityków? Trudno uwierzyć. Można mieć również zastrzeżenia do konstytucyjnych uregulowań dotyczących Trybunału Konstytucyjnego. Pozbawienie Trybunału możliwości dokonywania wykładni przepisów prawnych to nieporozumienie, które często dość boleśnie odczuwamy w parlamencie. Trudno również pogodzić się z sytuacją, kiedy w wypadku kontrowersji prawnych orzeczenie ostateczne zapada stosunkiem głosów 5 do 4 i głos jednego sędziego podważa pracę obydwu izb parlamentu. Ale na ten temat pan Miller się nie wypowiada, martwi go natomiast nadmierna liczba sędziów. I w tym momencie sprawa się chyba wyjaśnia. Nie martwiła go liczba sędziów w roku 1997, lecz martwi dzisiaj. Co się zmieniło? No, oczywiście, zmienił się skład Trybunału. Powstał Trybunał, który mógłby podważyć monopol władzy SLD, a to jest niedopuszczalne. Jeśli wmówi się ludziom, że to dużo kosztuje, może zgodzą się na powrót władzy monopartii. Zagrożona hegemonia Podobną przeszkodę w monopolu władzy stanowi Senat. To wprost nie do wiary, jak historia lubi się powtarzać. Zasiadając w Senacie, trudno sobie wyobrazić, że ma on aż tak wielkie znaczenie ideologiczne. A jednak ma. Kiedy przystępowano do budowy zrębów komunistycznego państwa, co było przedmiotem referendum 1946 roku? Istnienie Senatu. Co miało być gwarantem odradzania się demokracji w Polsce? Powstanie Senatu. Co dziś może pokrzyżować plany pana Millera? Również Senat. Dlaczego? Myślę, iż przede wszystkim dlatego, że w wyborach do Senatu funkcjonujące na scenie politycznej ugrupowania posierpniowe zdołały się porozumieć i utworzyć ponadpartyjny Komitet Wyborczy Blok Senat 2001, desygnujący kandydatów do Senatu. To może złamać SLD-owską hegemonię w parlamencie. Nawet osiągnięcie przez SLD większości w Senacie zaczyna być problematyczne. Ale to są doraźne problemy taktyczne. Argumenty oszczędnościowe również nie wytrzymują krytyki. Budżet Senatu wynosi 125 mln zł (w tym 75 mln na funkcjonowanie Senatu i 50 mln na wsparcie działalności Polonii zagranicznej, głównie na Wschodzie). Przy budżecie państwa 181,6 mld działalność Senatu kosztuje 0,041 proc. państwowych wydatków. Tak więc tezę, że likwidacja Senatu przyniesie znaczące oszczędności, trzeba po prostu odrzucić jako niepoważną. Spróbujmy sobie wobec tego odpowiedzieć na pytanie, po co jest Senat i dlaczego tak przeszkadza SLD. Po co Senat Zgodnie z zakresem kompetencji określonym przez Konstytucję III RP Senat poprawia ustawy przychodzące z Sejmu. W bieżącej kadencji Senat wniósł ponad 6000 poprawek, w ponad 750 rozpatrywanych ustawach. Różna była ranga tych poprawek i różny był ich los. Były poprawki usuwające oczywiste błędy legislacyjne i były poprawki merytoryczne proponujące rozwiązania inne od zaproponowanych przez Sejm. Część poprawek Sejm akceptował, część z dużą łatwością (przy odrzuceniu poprawki Senatu obowiązuje bezwzględna większość głosów) odrzucał. Niekiedy, odrzucone przez Sejm poprawki senackie powracały do nas jako kolejne inicjatywy ustawodawcze nowelizujące niedawno uchwalone ustawy, ponieważ Trybunał Konstytucyjny kwestionował przyjęte przez Sejm rozwiązania. Czasami Senat korzystał z inicjatywy ustawodawczej. Taką inicjatywą senacką było rozszerzenie uprawnień osób z Kresów Wschodnich do ubiegania się o odszkodowania za krzywdy doznane w wyniku walki o niepodległe państwo polskie. Senat zajmuje się przede wszystkim pracą legislacyjną i nie ma (z czego nie wszyscy zdają sobie sprawę) żadnego wpływu na władzę wykonawczą. W tych warunkach na osiągnięcia Senatu szczególnie zły wpływ ma partyjniactwo. Utrzymująca się od dwóch kadencji sytuacja zdominowania Senatu przez silne, poddane dyscyplinie partyjnej ugrupowanie prowadzi do zanegowania podstawowej roli Senatu jako izby refleksji. W trzeciej kadencji taką rolę odgrywał SLD, a w ostatniej, czwartej - AWS. Upartyjniony Senat powtarza w gruncie rzeczy z nieistotnymi zmianami ustalenia Sejmu prowadzącego grę partyjną. Rozmija się to z zasadniczą rolą, jaką powinien spełniać Senat. Najważniejsze w pracy legislacyjnej Senatu powinno być ponowne rozpatrzenie rozwiązań proponowanych przez Sejm w innym gronie, z wykorzystaniem innych ekspertów; oderwanie się od doraźnych uwarunkowań kierujących przedłożeniami rządu i Sejmu oraz spojrzenie na nie z perspektywy generalnej wizji rozwoju państwa. Polityka rzeczą partii Ażeby uniknąć nieporozumień, powiedzmy sobie jasno: politykę prowadzi się, opierając się na partiach politycznych. Rząd, jeśli ma sprawnie wykonywać władzę, musi dysponować stabilną większością w Sejmie. Dyscyplina partyjna jest w tym wypadku niezbędna. Jednocześnie ten sam rząd musi zdawać sobie sprawę, że może funkcjonować jedynie w granicach platformy politycznej wyznaczonej przez popierające go partie. W przeciwnym wypadku grozi mu zawężenie bazy parlamentarnej i chaos. Oczywiste jest, że rząd musi również rozwiązywać kwestie doraźne, zawierać kompromisy, a te muszą uwzględniać interesy partyjne. Jeśli interesy te zaczynają dominować nad interesem państwa, jeśli pojawia się korupcja, rodzi się patologia, zaczyna się partyjniactwo. Nie ma rozwiązań idealnych, ale jakimś antidotum na klęskę partyjniactwa może być Senat. Sprzyja temu większościowa ordynacja wyborcza, w której wyborca głosuje nie na enigmatyczne partie polityczne, ale wybiera poszczególnych ludzi, których poglądy, postawę, rzetelność jest w stanie ocenić. Za swoje decyzje i postawę odpowiadają przed wyborcami nie anonimowe partie, ale poszczególni ludzie, i to osobiście. Ta osobista odpowiedzialność powoduje, że nawet w upartyjnionej grupie trudno odbudować bezkrytyczny "centralizm demokratyczny". Myślę, że to jest główna przyczyna, iż Senat jest aż tak niepożądany. Senat nie jest w stanie i nie powinien ingerować w bezpośrednie działania władzy wykonawczej. Powinien natomiast stanowić układ odniesienia, z którego społeczeństwo mogłoby zorientować się, czy w wyniku dziesiątków meandrów wykonywanych przez rząd poruszamy się jeszcze w tym kierunku, w którym zamierzaliśmy, czy też idziemy już zupełnie gdzie indziej, a może z powrotem. Taką funkcję może spełnić jedynie odpartyjniony, w którym nie ma dyscypliny partyjnej, niezależny Senat, i taka koncepcja legła u podstaw utworzenia Bloku Senat 2001. Powołany w ten sposób Senat mógłby odgrywać dużo większą i znakomicie bardziej pozytywną rolę niż ta, jaką wyznacza mu konstytucja. Myślę, że powinna to być przede wszystkim rola kontrolna i parasądownicza. Prowadzenie przez Sejm - uwikłany w taktyczne okołorządowe intrygi - przesłuchań, śledztw, postępowań konstytucyjnych to chyba nieporozumienie. Dlaczego upartyjniony Sejm ma mianować funkcjonariuszy publicznych na stanowiska apolityczne: rzecznika praw obywatelskich, prezesa IPN, inspektora danych osobowych, rzecznika interesu publicznego, rzecznika praw dziecka i wielu, wielu innych? Czemu Senat, nieposiadający żadnego wpływu na rząd, jest rozwiązywany wraz z upadkiem rządu i Sejmu? Praktycznie likwiduje to niezależność Senatu i wikła go w doraźne rozgrywki polityczne. Warto by o tym pomyśleć. Jeśli komuś związano nogi, to pogląd, że słabo biega, jest na pewno prawdziwy, ale czy konstruktywny? Jak już pisałem, nie ma rozwiązań idealnych, ale bywają lepsze i gorsze. Istniejąca ordynacja wyborcza do Senatu, na pewno trudna i stawiająca przed wyborcą wyższe wymagania niż w wyborach do Sejmu, stwarza możliwość, by Senat stał się gwarantem demokracji. Na koniec jeszcze dwie uwagi. Niezależnie od postulatu likwidacji Senatu SLD wystawił w wyborach do tej Izby 100 kandydatów. Jaka ma być ich rola w Senacie? Piątej kolumny? Sądzę, że nie wszyscy sobie na nią zasłużyli. Autor jest senatorem od 1989 roku
Zgodnie z zakresem kompetencji określonym przez Konstytucję RP Senat poprawia ustawy przychodzące z Sejmu, zajmuje się pracą legislacyjną i nie ma żadnego wpływu na władzę wykonawczą. W tych warunkach na osiągnięcia Senatu szczególnie zły wpływ ma partyjniactwo. Upartyjniony Senat powtarza rzeczy z nieistotnymi zmianami ustalenia Sejmu prowadzącego grę partyjną. Najważniejsze w pracy legislacyjnej Senatu powinno być ponowne rozpatrzenie rozwiązań proponowanych przez Sejm w innym gronie, z wykorzystaniem innych ekspertów; oderwanie się od doraźnych uwarunkowań kierujących przedłożeniami rządu i Sejmu. Senat nie jest w stanie i nie powinien ingerować w działania władzy wykonawczej. Powinien natomiast stanowić układ odniesienia, z którego społeczeństwo mogłoby zorientować się, czy poruszamy się w tym kierunku, w którym zamierzaliśmy, czy idziemy już zupełnie gdzie indziej, a może z powrotem. Taką funkcję może spełnić jedynie odpartyjniony, w którym nie ma dyscypliny partyjnej, niezależny Senat, i taka koncepcja legła u podstaw utworzenia Bloku Senat 2001.
ODSZKODOWANIA Część Niemców niezbyt chętnie wsłuchuje się w roszczenia byłych ofiar nazizmu. Twierdzą, że nie chcą być postrzegani przez pryzmat tego, co się wydarzyło pół wieku temu. Garnek, na którym siedział kanclerz Kohl JERZY HASZCZYŃSKI z Berlina Helmut Kohl był świadom, jak skomplikowana jest sprawa odpowiedzialności firm niemieckich za roboty przymusowe i inne zbrodnie nazizmu. To trochę jak z garnkiem z gotującą się zupą, na którym złowieszczo podskakuje pokrywka. W każdej chwili zupa może się wylać, a skutki są nie do przewidzenia. Dlatego Kohl najpierw trzymał pokrywkę, a potem nawet przysiadł na niej całym swym ciężarem. Autor tego porównania - obserwator sceny politycznej, który jak kilku innych rozmówców wolał zachować anonimowość - uważa, że gdyby poprzedni kanclerz Niemiec widział możliwość kompromisowego rozwiązania tego problemu, starałby się go rozwiązać. Ale nie widział, więc siedział na garnku. Mieli nadzieję, że im się upiecze - Inicjatywa powołania funduszu odszkodowawczego nie wynikła z tego, że świat stał się nagle lepszy, a przemysłowcy bardziej moralni. Bez nacisku z USA, działań lobbystycznych i skarg w sądach nic by nie było - twierdzi ten sam obserwator. Ignatz Bubis, przewodniczący Centralnej Rady Żydów w Niemczech, mówi o nacisku ze strony amerykańskiej. Jego zdaniem bez tej presji prawdopodobnie nie ruszyłaby też wcześniej sprawa martwych kont w bankach szwajcarskich. - To wstyd, że niemiecki przemysł i banki nie zdobyły się na to same, że musiała interweniować społeczność międzynarodowa - mówi Lothar Bisky, przewodniczący postkomunistycznej Partii Demokratycznego Socjalizmu (PDS). - Mam wrażenie, że ci, co się wzbogacili na pracy robotników przymusowych i więźniów obozów koncentracyjnych, mieli nadzieję, że im się upiecze, że nigdy nie będą musieli płacić. W funduszu, który ma wypłacać odszkodowania, chce uczestniczyć zaledwie szesnaście przedsiębiorstw z setek tych, których ten problem dotyczy. - Wszystkie przedsiębiorstwa i banki, które działały w Niemczech w czasach nazizmu, były w jakiś sposób związane z tym systemem. Jedne mniej, drugie bardziej. Dlatego do tworzenia funduszu powinno się zgłosić zdecydowanie więcej firm - uważa profesor Manfred Pohl, dyrektor Instytutu Historycznego przy Deutsche Banku. Profesor Pohl przed kilkoma miesiącami poinformował opinię publiczną o odnalezieniu dokumentów, które dowodzą, że filia katowicka Deutsche Banku kredytowała część budowy obozu zagłady w Oświęcimiu. - Wiadomo, że dyrekcja filii w Katowicach wiedziała, do czego wykorzystywano te kredyty, czy wiedział zarząd banku w Berlinie, można na razie tylko spekulować - mówi dyrektor Instytutu finansowanego przez bank, ale zachowującego całkowitą niezależność badań. Ten największy niemiecki bank (i jeden z dwóch, obok Dresdner Banku, który zdecydował się na udział w funduszu) od niemal dwudziestu lat interesuje się zasobami swoich archiwów z czasów nazizmu. Z doświadczenia profesora Pohla wynika, że z hitleryzmem przede wszystkim powiązane były przedsiębiorstwa budowlane, banki i kasy oszczędnościowe oraz towarzystwa ubezpieczeniowe. - Ale współpracowały wszystkie firmy - powtarza dyrektor Instytutu Historycznego DB. - Najważniejsze pytanie brzmi: w jakim stopniu poszczególne z nich były zaangażowane w nazizm? To trzeba badać na wielką skalę. Nie można ograniczać się do niewielkiej grupy przedsiębiorstw, bo w ten sposób fałszuje się historię. W wielkich przedsiębiorstwach niemieckich można usłyszeć, że twierdzenie, iż od półwiecza nie poczuwały się do rozwiązania kwestii odszkodowań za pracę przymusową w czasie drugiej wojny, są nieuzasadnione. - W przypadku DaimleraChryslera (przed fuzją z amerykańskim Chryslerem - Daimlera Benza) żaden międzynarodowy nacisk nie jest potrzebny - zapewnia Ursula Mertzig, przedstawicielka tego koncernu zajmująca się problemem pracy przymusowej. Dodaje, że jej firma już dawno wyraziła żal z powodu wykorzystywania pracowników przymusowych. Szefowie Daimlera podkreślają, ile od lat osiemdziesiątych koncern zrobił dla organizacji pomagających byłym robotnikom przymusowym. Przekazał 10 milionów marek dla Jewish Claims Conference, 5 milionów na dom spokojnej starości w Polsce, wspierał finansowo Czerwony Krzyż i inne organizacje. - Mamy dobre kontakty z naszymi byłymi robotnikami przymusowymi - mówi Ursula Mertzig. O mającym już długoletnią historię rozliczaniu się z problemem prac przymusowych wspomina się nie tylko u Daimlera. Opowiadano mi, że jeden z niemieckich koncernów "rozliczył się" ze swoimi byłymi robotnikami, zapraszając ich do Niemiec. Przyjechali z Europy Środkowej i Wschodniej, gdzie mieli emerytury wartości kilkudziesięciu marek. A tu zamieszkali na koszt koncernu w wielogwiazdkowym hotelu (po kilkaset marek doba) i przez tydzień żyli w luksusie, uczestnicząc w organizowanych dla nich przyjęciach, na których podawano wykwintne dania, nieznane im wcześniej nawet ze słyszenia. Wątek prawny i moralny Część Niemców niezbyt chętnie wsłuchuje się w roszczenia byłych ofiar nazizmu. - Przecież już tyle zapłaciliśmy - słyszałem od kilku osób urodzonych po wojnie. Zazwyczaj nie odróżniają zobowiązania firm od zobowiązań państwa niemieckiego. Gdy się im wskaże różnicę, nie bronią koncernów. Bronią siebie samych - nie mają nic wspólnego z wojną i nazizmem, nie chcą, by oni i ich naród byli postrzegani przez pryzmat tego, co się wydarzyło ponad pół wieku temu. Część Niemców mówi stanowczo: już dość tego kluczenia, niech przedsiębiorcy zrobią wreszcie to, co powinni zrobić dawno. - Nie chcę, by z tym borykały się jeszcze moje dzieci czy wnuki - podkreśla polityk w średnim wieku. - Co pewien czas słychać opinię, że Niemcy wywołali wojnę, a teraz powodzi im się bardzo dobrze, więc żeby było sprawiedliwie, powinni oddawać część dóbr innym, biedniejszym. To niewłaściwe podejście - mówi urodzony w czasie wojny adwokat Lothar de Maiziere (ostatni premier NRD). De Maiziere unika moralnej oceny tego, że przez tyle lat nie załatwiono sprawy pracy przymusowej. Uważa, że jedną z przyczyn tak późno podjętej próby ze strony przedsiębiorstw jest ograniczona suwerenność, jaką do 1990 roku miały państwa niemieckie. - Nie jesteśmy spadkobiercą prawnym przedsiębiorstwa, które wykorzystywało pracę robotników przymusowych - tłumaczy się wiele firm. Nazwy są te same lub podobne, ale "nie ma ciągłości prawnej". Koncern DaimlerChrysler wychodzi z założenia, że w czasie wojny nie decydował sam o sobie, że pracował zgodnie z zasadami realizowanej przez Trzecią Rzeszę gospodarki wojennej, a spadkobiercą tamtego państwa niemieckiego jest RFN. Dresdner Bank informował, że nie ma pewności, czy jest następcą prawnym wojennego Dresdner Banku, posądzanego o finansowanie SS. Kancelaria adwokacka Dietera Wissgota, która reprezentuje tysiące polskich ofiar nazizmu, uważa, że takie tłumaczenia to kpina z ofiar. Adwokat Lothar de Maiziere, który zajmował się sprawą ukraińskich robotników przymusowych, mówi, że problem ciągłości prawnej jest niezwykle skomplikowany: - Wiele przedsiębiorstw nie istnieje. Są też takie, które w NRD zostały znacjonalizowane i teraz mają nowych właścicieli. Niektóre przedsiębiorstwa korzystały z oferty SS, która traktowała więźniów obozów jak swoją własność i wynajmowała ich do pracy. Firmy te za wynajętych do pracy więźniów płaciły SS, a więc finansowały poprzez nią machinę wojenną. Nie ma jednak jednoznacznego związku między byłym pracownikiem przymusowym a dzisiejszą firmą - uważa de Maiziere. Koncerny, które zdecydowały się utworzyć fundusz odszkodowawczy, podkreślają, że z prawnego punktu widzenia nie musiały tego robić, że prawne roszczenia finansowe ich nie dotyczą. Ale chciały to uczynić - co jest wynikiem ich dobrej woli. Wszystko więc sprowadza się do wątku moralnego. Fundusz czy raczej inicjatywa na rzecz funduszu niemieckich przedsiębiorstw nazywa się "Pamięć, Odpowiedzialność i Przyszłość". W nazwie nie ma "odszkodowań". Także w projekcie działalności funduszu nie wspomina się o odszkodowaniach, lecz o "świadczeniach" (Leistungen), często z dodatkiem "moralne". - O odszkodowaniach można mówić w odniesieniu do rządu federalnego, który je zresztą realizował - tłumaczy Ursula Mertzig. W dyskusjach o zadośćuczynieniu za zbrodnie nazizmu ze strony niemieckiej pada jeszcze inny argument - przedawnienie. Ignatz Bubis mówi, że z punktu widzenia prawa można się powoływać na przedawnienie, ale nie znaczy to, że i w moralności obowiązuje ta zasada. Dlatego - uważa przewodniczący Centralnej Rady Żydów w Niemczech - szesnastu koncernom, które mimo wszystko zadeklarowały chęć wypłacenia świadczeń byłym robotnikom przymusowym, należy się uznanie. Sielankowa wizja pracy przymusowej Z rozważań o odszkodowaniach czy świadczeniach strona niemiecka z góry wyłączyła połowę zainteresowanych - robotników przymusowych, którzy pracowali na roli. - Po pierwsze, to nikt nas nie pytał, czy jesteśmy zainteresowani takim funduszem. Nie zgłosił się do nas zajmujący się tą sprawą szef Urzędu Kanclerskiego Bodo Hombach - mówi Michael Lohse, rzecznik Związku Rolników Niemieckich. Ale gdyby nawet się zgłosił, to i tak nic by z tego nie wynikło. Michael Lohse argumentuje: związek powstał cztery lata po zakończeniu wojny i nie wziął na siebie zobowiązań istniejących wcześniej organizacji rolniczych; największe gospodarstwa korzystające z pracy przymusowej znalazły się po wojnie na terenie Polski lub NRD, w zupełnie innych rękach; właścicieli zmieniło też wiele gospodarstw na zachodzie, w których w czasach nazistowskich pracował zazwyczaj jeden lub dwóch robotników przymusowych, w stosunku do nich nie używa się zresztą nazwy robotnik przymusowy (Zwangsarbeiter), lecz robotnik obcokrajowiec (Fremdarbeiter). Ale czy Fremdarbeiter nie był po prostu jednym z Zwangsarbeiterów? - Można tak powiedzieć - przyznaje Michael Lohse - ale jego praca była zupełnie inna niż w obozach czy fabrykach. Bez straży, bez lufy przy głowie. Rzecznik Związku Rolników przedstawił mi nawet sielankową wizję pracy w małych gospodarstwach na zachodzie Niemiec, w których "pracownicy należeli do rodziny". O wielu poniżających zakazach, które obowiązywały Fremdarbeiterów, i wielu innych niegodziwościach, które ich dotykały, nie wspomniał. Sprawa prac przymusowych nie była rozwiązana także w Niemieckiej Republice Demokratycznej. - W NRD uczono nas, że nazizm był ostatnią fazą imperializmu kapitalistycznego. Mówiono, że naziści żyli potem na zachodzie, w RFN, a na wschodzie zostali ci, których trzymano za Hitlera w obozach i więzieniach. Panowało zatem przekonanie, że my w NRD jesteśmy zwycięzcami historii, a nie sprawcami zbrodni nazistowskich - opowiada ostatni premier nie istniejącego już państwa Lothar de Maiziere. W kwietniu 1990 roku parlament enerdowski wydał uchwałę, w której przyznawano, że Niemcy z NRD są częścią narodu ponoszącego odpowiedzialność za holokaust. Lider postkomunistów Lothar Bisky przyznaje, że NRD - "która powstała jako państwo antyfaszystowskie" - nie płaciła robotnikom przymusowym: - Trzeba jednak dodać, że wielkie banki i wielkie przedsiębiorstwa, które korzystały z pracy przymusowej, nie pozostały w NRD. Oczywiście współodpowiedzialni za zbrodnie żyli w obu częściach Niemiec. Fundusz może nie powstać Ignatz Bubis obawia się, że fundusz może w ogóle nie powstać: - Mój sceptycyzm związany jest z jednym zdaniem, które znalazło się w projekcie funduszu [przedstawionego 10 czerwca - przyp. red.]. Jest w nim mowa o "nieodzownym warunku" założenia funduszu i przygotowania się do wypłat. Chodzi o gwarancję, że roszczenia takie nie pojawią się w przyszłości. - Kto jednak może to zagwarantować? - zastanawia się przewodniczący Centralnej Rady Żydów. - Bezpieczeństwo prawne to bardzo ważny punkt. Ale przedstawiony projekt to pierwszy szkic, który jest przedmiotem dyskusji - mówi Ursula Mertzig z DaimleraChryslera. - Jeżeli wszyscy podejdą do tematu z życzliwością, to fundusz ma szansę powstać - podkreśla Ursula Mertzig. - Ale gdy tylu mówi: "To nam nie wystarcza, to nie tak ma wyglądać, tego nie chcemy", to czy warto sobie zadawać trud powoływania go do życia? Teoretycznie jest jeszcze szansa na dotrzymanie planowanego wcześniej terminu pierwszych wypłat - 1 września, w sześćdziesiątą rocznicę wybuchu wojny. - Kanclerz Gerhard Schroder spodziewał się, że z powstawaniem funduszu będą kłopoty - mówi wspomniany na początku obserwator sceny politycznej - dlatego nie chciał, by go z tym identyfikowano.
Helmut Kohl był świadom, jak skomplikowana jest sprawa odpowiedzialności firm niemieckich za roboty przymusowe i inne zbrodnie nazizmu. Inicjatywa powołania funduszu odszkodowawczego nie wynikła z tego, że świat stał się lepszy. Ignatz Bubis, przewodniczący Centralnej Rady Żydów w Niemczech, mówi o nacisku ze strony amerykańskiej. W funduszu chce uczestniczyć szesnaście przedsiębiorstw z setek tych, których ten problem dotyczy. - Nie jesteśmy spadkobiercą prawnym przedsiębiorstwa, które wykorzystywało pracę robotników przymusowych - tłumaczy się wiele firm. Z rozważań o odszkodowaniach strona niemiecka wyłączyła robotników przymusowych, którzy pracowali na roli.
POMOCE SZKOLNE Szkołokrążcy, prywatni i państwowi Ryzykowny biznes ANNA PACIOREK Na zakup pomocy szkolnych wydaje się z budżetu oświaty niewiele pieniędzy - od 0,5 do 1 proc. - szacuje MEN. Zakupy te są bardzo nierytmiczne. Zazwyczaj pod koniec roku, kiedy nagle pojawiają się środki finansowe szkoły starają się je upłynnić i biorą wszystko, co się da, a producenci nie są w stanie sprostać zamówieniom. Skończyły się czasy, gdy bez aprobaty MEN szkoła nie mogła zakupić żadnej pomocy. Teraz wprawdzie funkcjonuje lista pomocy zalecanych przez MEN, ale nie jest ona obligatoryjna ani dla producentów, ani dla kupujących. Skończył się też monopol MEN w zakresie produkcji i dystrybucji pomocy dydaktycznych. Na rynku pomocy szkolnych trwa walka o klienta, walka między szkołokrążcami, oferującymi kiepski, a tani towar, którym nie zależy na umieszczeniu swoich produktów na liście MEN; dawnymi państwowymi producentami, przyzwyczajonymi do swej monopolistycznej pozycji oraz nowoczesnymi prywatnymi firmami, których produkty zbierają nagrody na krajowych i zagranicznych targach, jak np. ELBOX. Trwanie w poczuciu misji - Firmy państwowe, które działały na tym polu, były przyzwyczajone, że w MEN jest pewna pula pieniędzy na pomoce naukowe, jaka im się należy - mówi Paweł Bernas dyrektor ELBOX-u - a tu nagle pojawia się firma prywatna, która robi na tyle dobre pomoce, że MEN zdecydowało się włączyć jej wyroby do zakupów centralnych. Od tego momentu jesteśmy postrzegani jako ci, którzy wyciągają z kieszeni tych fabryk "ich" pieniądze. Od 1992 r. powstał jednolity front przeciwko ELBOX-owi wszystkich tych, którzy nie dorównują nam swoją ofertą. Do głównych przeciwników ELBOX-u należą pracownicy resortowego Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego, który został przez MEN postawiony w stan likwidacji. "Warunkiem właściwego funkcjonowania, tak potrzebnego Ośrodka - napisali oni w liście do ministra Jerzego Wiatra - były: nowoczesne i efektywne zarządzanie, właściwy nadzór nad Ośrodkiem i pracami tam prowadzonymi ze strony organu założycielskiego, zlecenie przez MEN koniecznych i odpowiednio wyprzedzających badań i studiów. Te warunki nie były spełnione (...) Od wielu miesięcy Ośrodek zmierzał ku upadkowi ekonomicznemu przy niekompetentnej postawie zarządu firmy oraz ignorancji i przyzwoleniu na taki stan rzeczy ze strony MEN. Dorobek ludzi i ich aktywność zostały zmarnowane i to - wszystko na to wskazuje - bezpowrotnie. Ludzie, związani tyle lat z pracą dla oświaty, zostali bez perspektyw." Swoje "10 pytań do ministra Jerzego Wiatra" rozpoczynają tak: Jak to się dzieje, że w czasie gdy MEN doprowadza do likwidacji swojej agendy - Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego - znajdują się w ministerstwie pieniądze na finansowanie prywatnej firmy ELBOX?". - Ośrodek w tej formule działania nie był w stanie się utrzymać - wyjaśnia Maria Branecka z MEN. - Ośrodek nie może tkwić w pozycji misji dziejowej, jak niektóre nasze drukarnie resortowe, którym też się wydawało, że nic im się nie może stać, bo przecież produkują szkolne podręczniki. Ośrodek działał w formule samofinansowania. Producenci popadli w kłopoty, więc przestali zamawiać w Ośrodku projekty. Ośrodek zaczął więc sam realizować swoje projekty, wchodzić w kooperację i sprzedawać - często z niezłym skutkiem. Natomiast funkcje badawcze zostały odsunięte na dalszy tor. Ośrodek jako jednostka badawczo-rozwojowa był zakwalifikowany przez KBN do kategorii D; nie udało mu się nigdy uzyskać z KBN środków na działalność naukową. Co zostało z tych lat Przed 1992 r. bez aprobaty MEN nie można było wprowadzać do obrotu żadnych pomocy naukowych, szkoły nie mogły kupować nic, co nie miało tej aprobaty. MEN nadzorowało producentów pomocy dydaktycznych - było organem założycielskim dla 9 fabryk pomocy naukowych. Nadzorowało również przedsiębiorstwa dystrybucyjne, czyli CEZAS-y - osiemnaście przedsiębiorstw zlokalizowanych w siedzibach dawnych województw plus w Toruniu. W latach 80. notowano taki niedobór pomocy dydaktycznych, że XXIV Plenum KC PZPR zobowiązało ministra oświaty do wybudowania dwóch fabryk pomocy i zwiększenia produkcji. Zobowiązanie pozostało na papierze. A po 1990 r. w dziewięciu istniejących fabrykach pomocy szkolnych proces przekształceń własnościowych przebiegał niejednakowo. I tak fabrykę w Kętach, która robiła pomoce z drewna i meble przedszkolne, kupili spadkobiercy byłych właścicieli. Nie produkuje ona już pomocy dydaktycznych. Fabryka w Częstochowie upadła; wojewodzie pozostało skierowanie wniosku do sądu o wykreśleniu z rejestru. - Tam produkowano pomoce do chemii i fizyki, np. jako jedyna fabryka w Polsce wytwarzała episkopy - mówi Maria Branecka. - Tych pomocy nie ma i nie będzie. Fabryka w Bytomiu została sprzedana za długi. Inwestor, który kupił fabrykę, podpisał umowę, że jeżeli nie będzie produkować pomocy dydaktycznych, to oprzyrządowanie przekaże do dyspozycji MEN. Kiedy część pracowników założyła spółkę MEN przekazało im oprzyrządowanie, dzięki któremu produkują niewielkie ilości brył geometrycznych. Fabryki w Kartuzach i Olsztynie zostały sprywatyzowane metodą spółki pracowniczej; specjalizują się w produkcji mebli i tablic szkolnych. Pozostałych zakładów nie udało się sprywatyzować i ostatnio, w związku ze zmianami centrum administracyjno-gospodarczego, zostały one przekazane przez MEN wojewodom. Fabryka w Poznaniu, dawniej mająca w ofercie ponad 200 pomocy dydaktycznych, obecnie produkuje szczątkowe ilości. Fabryka w Nysie jest w lepszej kondycji, robi nawet na indywidualne zamówienia pomoce z fizyki oraz pracy-techniki. Fabryka w Warszawie, specjalizująca się w produkcji preparatów do biologii z naturalnych materiałów jest w trudnej sytuacji, chociaż wynajmowała powierzchnie i miała z tego dochód. Fabryka w Koszalinie produkuje meble do internatów i szkół, dość drogie, ale dobre. Przedsiębiorstwo Zaopatrzenia Szkół CEZAS w swoich 18 jednostkach zajmowało się przekazywaniem do szkół pomocy naukowych zgodnie z decyzjami MEN. Było pośrednikiem między resortowymi fabrykami i szkołami. Tylko CEZAS w Zielonej Górze wziął się także za produkcję. Po 1990 roku dwa CEZAS-y - w Bydgoszczy i Poznaniu - zostały zlikwidowane. Sprywatyzowano "ścieżką pracowniczą" CEZAS-y w Lublinie, Olsztynie, Toruniu, Wrocławiu, Zielonej Górze. CEZAS w Koszalinie został sprzedany. Pozostałe dziesięć przekazano wojewodom, przy czym w Opolu w stanie kwalifikującym się do upadłości, a w Szczecinie w stanie upadłości. MEN miało też zaplecze naukowe w zakresie projektowania i wdrażania środków dydaktycznych. Był nim właśnie Ośrodek, którego likwidacja ma być zakończona do końca kwietnia. Drugi resortowy - Centralny Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Aparatury Badawczej i Dydaktycznej, czyli COBRABID, wywodzący się z dawnego resortu nauki i szkolnictwa wyższego - ma się lepiej, gdyż potrafił w porę dostosować się do gospodarki rynkowej. Sporne zamówienia publiczne Do czasu wejścia w życie przepisów o zamówieniach publicznych w 1995 roku MEN stosowało w ramach systemu pierwszego wyposażenia zakupy centralne na wyposażanie nowo otwieranych szkół. - Jestem zwolenniczką zakupów centralnych, choć to może niepopularne - mówi Maria Branecka. - To się sprawdza przy zakupie komputerów, tak jak się sprawdziło przy zakupach telewizorów, magnetowidów, gdyż wtedy można załatwić lepsze warunki kontraktu. Zazwyczaj wstępną listę zakupów wysyłaliśmy do kuratorów z prośbą o ich wskazania i zamówienia. Potem komasowaliśmy te zamówienia, "przycinaliśmy" do naszych możliwości finansowych i kupowaliśmy centralnie. Zakupy trafiały do kuratoriów i dalej były dzielone na szkoły. Raport NIK krytykował ten system, wskazywał przypadki, gdy zakupiono wyposażenie budynku, który jeszcze nie został wykończony i meble trzeba było przechowywać w stodole. Jednak, zdaniem Marii Braneckiej, nawet to składowanie nie było złym rozwiązaniem, gdyż w sumie meble zostały kupione taniej. Ustawa o zamówieniach publicznych przewiduje także zakupy z wolnej ręki - jeśli np. jakiś produkt ma jednego producenta, a przecież wszystkie środki z listy MEN są wyrobami unikalnymi. - W 1995 r. rozpętała się burza prasowa - wspomina naczelnik Branecka. - Zarzucano nam, że kupujemy coś, na co kuratorzy nie mają ochoty. Kierownictwo MEN wycofało się z zamówień centralnych, a urząd zamówień publicznych nie wyraził zgody na zakup pomocy dydaktycznych z wolnej ręki. W końcu roku pieniądze rozdzielono na kuratoria. Jedni kupili pomoce naukowe, inni przekazali te środki na opał, jeszcze inni na inwestycje. To było 52,5 mld starych zł. Rozpoczęło się szaleńcze wydawanie pieniędzy - producenci pracowali na trzy zmiany, a i tak nie mogli sprostać zamówieniom. - Zakup bez przetargu to problem, z którym będą się spotykać wszyscy producenci pomocy naukowych, które nie mają odpowiedników, są na rynku unikalne - mówi dyrektor Bernas. Jeden z zarzutów stawianych ministrowi Wiatrowi przez Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego dotyczył zaliczek danych przez MEN firmie ELBOX. - Wszystkie transakcje producentów pomocy dydaktycznych związane z centralnym zaopatrzeniem szkół były związane z przedpłatami - mówi Paweł Bernas. - Zaliczkowanie jest uzasadnione, gdyż żeby zrealizować kontrakt, firma musi brać kredyty w banku. Nie widzę w tym nic zdrożnego, aby zamiast zapłacić nadwyżkę w postaci obsługi kredytu komercyjnym bankom, która przyczynia się do zwiększenia ceny, MEN otrzymywało w ramach kontraktów znaczące rabaty albo dostawy większej ilości produktów niż zamówiono. Np. kontrakt ELBOX-u na 1996 r. zawarty na kwotę 413 tys. zł przewidywał dostarczenie dodatkowych bezpłatnych 100 kompletów oprogramowania ELI 2.0 i 1400 dodatkowych kompletów materiałów dydaktycznych na kwotę 49 tys. 755 zł. Poza tym firma zobowiązała się do ogłoszenia i sfinansowania konkursu dla nauczycieli na opracowanie konspektu lekcji z wykorzystaniem pakietu ELI 2.0 Lista zalecanych środków dydaktycznych Minister edukacji już nie aprobuje, tak jak kiedyś, pomocy dydaktycznych do użytku szkolnego, a jedynie zaleca ich stosowanie. Przy czym system ten jest dobrowolny, rekomenduje się pomoc dydaktyczną na wniosek producenta, po wykazaniu się przez niego dwoma pozytywnymi recenzjami recenzentów z listy MEN. Ta lista istnieje od 1992 roku. Jest na niej 115 specjalistów, rekomendowanych przez np. szkoły wyższe i wojewódzkie ośrodki metodyczne. Recenzję zleca producent i za nią płaci. Po pozytywnych recenzjach dana pomoc naukowa zostaje umieszczona w wykazie pomocy zalecanych przez MEN do użytku szkolnego. Obecnie w wykazie jest 258 zalecanych pozycji, dalsze pięć jest w trakcie zatwierdzania. Swoje produkty umieściło w nim 43 dystrybutorów i 55 producentów. - Zdecydowanie wolę iść do recenzenta z wydrukiem komputerowym, niż drukować instrukcję w liczbie 1000 egzemplarzy - mówi dyrektor Bernas. - Iść z prototypem pomocy, bo traktujemy recenzję, jako coś, co może nam pomóc, żeby nasz wyrób był dobry i merytorycznie bezbłędny. Zasada, aby produkt był wzięty z magazynu, to znaczy np. z wydrukowaną instrukcją, jest przede wszystkim nieekonomiczna. - Z tej procedury korzysta niewielka część producentów - mówi Maria Branecka. - System nie jest bardzo popularny, bo jeżeli inni mogą dobrze żyć, sprzedając do szkół naprawdę byle co, to dobrzy producenci nie do końca mają motywację, by ubiegać się o wpis do wykazu. Gdyby były jakiekolwiek preferencje np. przy zakupach środków dydaktycznych, to może i ta lista byłaby obszerniejsza. A szkoły miałyby pewność, że kupują pomoc bez błędów. Ale nie mamy możliwości administracyjnych - nie możemy zaleceń zamienić na nakaz. - Na rynku pomocy naukowych jest sporo dobrych firm prywatnych, wśród których zdecydowanie wybija się ELBOX - dodaje Maria Branecka - a też dużo firm, które osiągają znacznie wyższe obroty niż te pierwsze. One opierają się na sprzedaży obwoźnej; nie są to firmy, które się reklamują czy wystawiają na targach pomocy dydaktycznych. Ich tam nie widać, podobnie jak w wykazie pomocy zalecanych przez MEN do użytku szkolnego. Za to było kilka skierowań do prokuratury o kradzież praw autorskich. Tacy producenci funkcjonują na rynku i to zupełnie nieźle - po prostu jeżdżą od szkoły do szkoły sprzedając swoje wyroby. Nie zawsze są to wyroby, które by przeszły przez nasze sito recenzenckie, trafiają się nawet plansze z błędami ortograficznymi. Oni wygrywają konkurencję, dlatego że robią pomoce tanie, nieomal jednorazowego użytku. A gdy szkole brakuje środków, to o wiele łatwiej jej wydać 10 zł niż kilkaset. System do naprawy Z całą pewnością zaopatrywanie szkół w pomoce naukowe wymaga zmian, można powiedzieć systemowych, chociaż nie wszystkie mogą być natychmiast wprowadzone. Niewykonalne wydaje się na razie uregulowanie rynku zamówień, gdyż szkoły nie otrzymują rytmicznie środków na zakupy pomocy dydaktycznych. Jak np. przeciwdziałać szkołokrążcom, którzy szybko pojawiają się w szkole, tam gdzie w danym momencie są "rzucone" środki na zakup pomocy naukowych i oferują niedobry, a tani towar? - Oni zgarniają te pieniądze z rynku - mówi dyrektor Bernas. - Przyjeżdżamy do szkoły i słyszymy: ale my już zrobiliśmy zakupy! I pokazują nam, np. bryły geometryczne za 10 zł w woreczku od maślanki, parę rurek plastikowych i trochę łączników. Pomimo iż na woreczku narysowano wiele brył, części z nich nie da się złożyć, ponieważ zaoszczędzono na łącznikach. U nas cały zestaw brył, do wykorzystania przez wiele lat, kosztuje ok. 500 złotych. Zdaniem dyrektora Bernasa system zalecania pomocy naukowych powinien być obligatoryjny, gdyż wtedy nauczyciel miałby pewność, że pomoce dydaktyczne kupowane przez szkoły nie zawierają błędów. MEN zamierza promować pomoce dydaktyczne ze swojej listy, wyposażając w nie WOM-y, wyższe szkoły pedagogiczne, żeby obecni i przyszli nauczyciele wiedzieli, z jakich pomocy mogą korzystać. MEN wydało rozporządzenie, na mocy którego od 1 maja producentów mebli szkolnych będą obowiązywały certyfikaty na zgodność z normą. Szkoła nie będzie mogła kupić mebli, jeżeli producent nie będzie miał certyfikatu. Certyfikat będzie też wymagany na środki dydaktyczne zasilane napięciem wyższym niż bezpieczne i pomoce dydaktyczne, które emitują szkodliwe promieniowanie. W planach MEN ma jeszcze opracowanie standardów wyposażenia medialnego szkół, pod kątem nowych podstaw programowych. - Przymierzamy się do przeglądu wszystkich środków dydaktycznych zalecanych do użytku szkolnego w grupach tematycznych - mówi Maria Branecka. - Być może spotkanie recenzentów doprowadzi do zweryfikowania tej listy.
Na zakup pomocy szkolnych wydaje się z budżetu oświaty niewiele pieniędzy - od 0,5 do 1 proc. - szacuje MEN. Zakupy te są bardzo nierytmiczne. Zazwyczaj pod koniec roku, kiedy nagle pojawiają się środki finansowe szkoły starają się je upłynnić i biorą wszystko, co się da, a producenci nie są w stanie sprostać zamówieniom. Skończyły się czasy, gdy bez aprobaty MEN szkoła nie mogła zakupić żadnej pomocy. Teraz wprawdzie funkcjonuje lista pomocy zalecanych przez MEN, ale nie jest ona obligatoryjna ani dla producentów, ani dla kupujących. Skończył się też monopol MEN w zakresie produkcji i dystrybucji pomocy dydaktycznych. Na rynku pomocy szkolnych trwa walka o klienta, walka między szkołokrążcami, oferującymi kiepski, a tani towar, którym nie zależy na umieszczeniu swoich produktów na liście MEN; dawnymi państwowymi producentami, przyzwyczajonymi do swej monopolistycznej pozycji oraz nowoczesnymi prywatnymi firmami, których produkty zbierają nagrody na krajowych i zagranicznych targach, jak np. ELBOX. Firmy państwowe, które działały na tym polu, były przyzwyczajone, że w MEN jest pewna pula pieniędzy na pomoce naukowe, jaka im się należy - a tu nagle pojawia się firma prywatna, która robi na tyle dobre pomoce, że MEN zdecydowało się włączyć jej wyroby do zakupów centralnych. Od 1992 r. powstał jednolity front przeciwko ELBOX-owi.Do głównych przeciwników ELBOX-u należą pracownicy resortowego Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego, który został przez MEN postawiony w stan likwidacji. Przed 1992 r. bez aprobaty MEN nie można było wprowadzać do obrotu żadnych pomocy naukowych. MEN nadzorowało producentów pomocy dydaktycznych - było organem założycielskim dla 9 fabryk pomocy naukowych. Nadzorowało również przedsiębiorstwa dystrybucyjne, czyli CEZAS-y. MEN miało też zaplecze naukowe w zakresie projektowania i wdrażania środków dydaktycznych. Był nim właśnie Ośrodek, którego likwidacja ma być zakończona do końca kwietnia. Drugi resortowy - Centralny Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Aparatury Badawczej i Dydaktycznej, czyli COBRABID, wywodzący się z dawnego resortu nauki i szkolnictwa wyższego - ma się lepiej, gdyż potrafił w porę dostosować się do gospodarki rynkowej. Do czasu wejścia w życie przepisów o zamówieniach publicznych w 1995 roku MEN stosowało w ramach systemu pierwszego wyposażenia zakupy centralne na wyposażanie nowo otwieranych szkół. Ustawa o zamówieniach publicznych przewiduje także zakupy z wolnej ręki - jeśli np. jakiś produkt ma jednego producenta, a przecież wszystkie środki z listy MEN są wyrobami unikalnymi. W 1995 r. rozpętała się burza prasowa. Z całą pewnością zaopatrywanie szkół w pomoce naukowe wymaga zmian, można powiedzieć systemowych, chociaż nie wszystkie mogą być natychmiast wprowadzone. Niewykonalne wydaje się na razie uregulowanie rynku zamówień, gdyż szkoły nie otrzymują rytmicznie środków na zakupy pomocy dydaktycznych.
FINLANDIA Na przystąpieniu do Unii najbardziej ucierpieli rolnicy. Jednak zmiany i tak były konieczne. - Gdyby nie Unia, reforma ciągnęłaby się ze 20 lat - twierdzi minister rolnictwa. Pomnik zdrowego rozsądku TERESA STYLIŃSKA Osobliwy pomnik stoi w ruchliwym centrum Helsinek, naprzeciwko klasycznego w stylu, konnego pomnika marszałka Mannerheima z jednej strony, a monumentalnej bryły parlamentu z drugiej. Finowie nazywają go pomnikiem Paasikivi, chociaż wcale nie przedstawia powojennego prezydenta, twórcy polityki współpracy z ZSRR, a tylko dwa wielkie czarne kamienie. W dwóch oficjalnych językach Finlandii, fińskim i szwedzkim, jest napis: Prawdziwa mądrość polega na uznawaniu faktów takimi, jakie są. Tym jednym zdaniem Juha Kusto Paasikivi najtrafniej ujął istotę charakteru swych rodaków: pragmatyzm. Nie kierować się emocjami, nie rozdrapywać ran, patrzeć w przyszłość i szukać tego, co może okazać się pożyteczne... Ową umiejętność przystosowania Finowie wykształcili w sobie w walce z surowymi warunkami życia. To dzięki niej Finlandia, przez stulecia rządzona przez Szwecję, nie traciła sił na wojowanie ze Sztokholmem, dzięki niej później, prowadząc umiejętną politykę, z wroga Rosji stała się jej sojuszniczką. Finowie nie kochali Rosjan. Żywa była pamięć dwóch wojen, wojny zimowej (1939 - 1940) i wojny kontynuacji (1941 - 1944), wielkich strat - terytorialnych, ludzkich i finansowych - jakie ponieśli, i konieczności spłacenia ogromnych reparacji. Cóż jednak dałby otwarty opór? Najwyżej to, że Finlandia podzieliłaby los Litwy, Łotwy i Estonii. Finowie nauczyli się więc żyć w układzie który, za cenę ustępstw w polityce zagranicznej, dał im swobodę, demokrację i dobrobyt. Pragmatycznie myślą i teraz, gdy Finlandia przestała już być pomostem między USA a ZSRR, a stała się pomostem między Unią Europejską a Rosją. Wejście do Unii? Owszem, dla dobra gospodarki i bezpieczeństwa. A skoro tak, to lepiej przecież być w sercu Unii, z tymi, którzy chcą ją związać jak najściślej, a nie z tymi, którym ciągle coś się nie podoba. Euro? Nie ma co wzdychać nad fińską marką. NATO? Nie można wykluczać, chociaż na razie nie ma się też co spieszyć. Nie ironizuję. Sami Finowie przyznają, że w porównaniu z nimi inne narody Północy, Szwedzi czy Norwegowie, to ludzie łatwo ulegający emocjom. Mówią o tym bez dumy, ale i bez wstydu. Bo czyż można wstydzić się tego, że umie się dbać o swe interesy i że zawsze zachowuje się spokój, umiar i jasność osądu? Euro, rolnictwo i NATO Czym żyje dziś Finlandia? Wbrew mniemaniu, iż w kraju tak ustabilizowanym, wolnym od konfliktów, klęsk żywiołowych i napięć społecznych nic godnego uwagi nie może się zdarzyć, Finlandia też ma swoje problemy. Przez ostatnie miesiące tematem numer jeden był udział w europejskiej unii walutowej. Wiele mówi się o niełatwej sytuacji fińskich rolników, a od czasu do czasu pojawia się również nowy temat: czy warto myśleć o wejściu do NATO. Finlandia zakwalifikowała się do grona 11 państw strefy euro, ale wielu obywateli zadawało sobie pytanie, czy nie powinna raczej pójść w ślady Wielkiej Brytanii, Danii oraz Szwecji i z możliwości tej nie skorzystać. Wśród Finów euro ma mniej więcej tyle samo zwolenników co przeciwników, z lekką przewagą tych pierwszych. Pragmatyzm każe im dostrzegać przede wszystkim wymierne korzyści ekonomiczne, a fakt, że Finlandia po raz pierwszy wyłamała się z grona krajów nordyckich, stanowi powód do cichego zadowolenia (zaczynamy działać samodzielnie, nie oglądając się na Szwecję). Dla przeciwników przejście na euro oznacza jednak utratę jednego z istotnych atrybutów suwerenności. Ale z chwilą podjęcia decyzji przez rząd i parlament klamka zapadła. Finowie bowiem ufają rozsądkowi swych przedstawicieli i nie widzą powodu, by w nieskończoność podważać decyzje władz. - Jesteśmy zdyscyplinowani i posłuszni - z westchnieniem zauważa dziennikarz "Helsingin Sanomat", czołowego fińskiego dziennika. Na północy kukurydza nie rośnie Podobnie jak w wielu krajach ubiegających się o przyjęcie do Unii Europejskiej również w Finlandii najpoważniejszą grupę oponentów stanowili rolnicy, a cztery lata członkostwa bynajmniej ich nie przekonały. Ludzie, którzy w 1994 roku w referendum w sprawie wejścia do Unii głosowali przeciw, mówią, że dzisiaj postąpiliby tak samo. Konieczność dostosowania się do wspólnej polityki rolnej sprawiła bowiem, że podczas gdy całe społeczeństwo doświadczyło unijnych dobrodziejstw, przede wszystkim spadku cen żywności, ciężary spadły głównie na farmerów. I nie widać końca bolesnych doświadczeń. - Dla farmerów członkostwo w Unii oznaczało nadejście naprawdę trudnych czasów - przyznaje minister rolnictwa Kalevi Hemil. Minister jest zdeklarowanym zwolennikiem członkostwa. Trudności uważa za przejściowe. - Najcięższy moment mamy już za sobą - zapewnia. - Najtrudniejszy był sam początek. Teraz bardziej energiczni farmerzy odbili się już od dna i zaczęli inwestować. W Finlandii rolnictwo zawsze było bardzo silną gałęzią gospodarki. Ceny utrzymywały się na wysokim poziomie. Przyjęcie wspólnej polityki rolnej bez żadnej pomocy oznaczałoby, że musiałyby one spaść aż o połowę - dla farmerów zupełna katastrofa. Finlandia, aby do tego nie dopuścić, korzysta więc z unijnego wsparcia, ale ustalenia mają charakter przejściowy - na pięć lat - i okres ochronny nieuchronnie zbliża się do końca. - Obawiam się, że w 1999 roku nastąpi wyraźny spadek dochodów w rolnictwie, być może aż o 20 proc. - martwi się minister Hemil. Jest to jedna z tych spraw, które spędzają władzom fińskim sen z powiek. Drugą, według ministra, jest przewidywany spadek cen zbóż w całej Unii. - Cóż z tego, że jako rekompensatę Unia zamierza wesprzeć uprawę kukurydzy, skoro - rzeczowo zauważa - my z tego nie skorzystamy. Na północy kukurydza nie rośnie. Unia zdjęła z nas ciężar Specyfiką Finlandii jest rolnictwo arktyczne - najpoważniejszy problem w rozmowach z Unią. Na Dalekiej Północy, za kołem podbiegunowym, lato trwa krótko. Ze zbiorami trzeba się spieszyć, dlatego stopień mechanizacji musi być wysoki, a to wydatnie zwiększa koszty. Żaden kraj na świecie nie jest w sytuacji tak trudnej, nawet Szwecja. Jak na Skandynawię rolnictwo fińskie jest bardzo rozdrobnione. To skutek historii. Po wojnie Finlandia przyjęła 400 tys. Finów ze wschodniej Karelii, utraconej na rzecz ZSRR. Uchodźcom musiano dać ziemię. W efekcie przeciętna fińska farma ma tylko 22 ha gruntów uprawnych, podczas gdy w Szwecji średnia powierzchnia gospodarstwa wynosi ok. 100 ha. Dochodzi do tego 47 ha lasów na farmę i jest to okoliczność szczęśliwa, bo ułatwia fińskim farmerom przetrwanie trudnych czasów - w razie potrzeby po prostu sprzedają las. W rolnictwie pracuje teraz 6 proc. ludności, czyli ok. 150 tys. ludzi, którzy dostarczają 2,8 proc. produktu narodowego brutto. Na dłuższą metę tak duże zatrudnienie jest nie do utrzymania. Z chwilą wejścia do Unii przyjęto założenie, że po 10 latach liczba pracujących w rolnictwie powinna spaść o połowę. Niepotrzebni mają znaleźć zatrudnienie w usługach, zwłaszcza w turystyce. W chłodnej Finlandii? A jednak... Finlandia stawia na walory Laponii - jeziora i wędkowanie w lecie, śnieg i narty w zimie. - Dokonanie zmian w strukturze rolnictwa było i tak konieczne - zauważa trzeźwo minister Hemil. - Ale z uwagi na polityczny aspekt tej sprawy bardzo trudno było ruszyć ją z miejsca. Gdyby nie Unia, która zdjęła z nas ten ciężar, ciągnęłoby się to ze 20 lat. A tak pójdzie szybko. Bez suwerenności? Jan-Magnus Jansson, przed laty naczelny redaktor szwedzkojęzycznego dziennika, później profesor nauk społecznych, był jednym z liderów ruchu antyeuropejskiego, gdy Finlandia rozpoczęła zabiegi o członkostwo. Spotkaliśmy się wówczas w Helsinkach i Jansson nie krył zastrzeżeń, jakie budzi w nim perspektywa wejścia do Unii. Czy jego obawy się potwierdziły? A może zmienił zdanie? - Nie, na temat samej Unii zdania nie zmieniłem - odpowiada stanowczo i bez chwili wahania. - Ale zmieniły się warunki. W Unii, poza Norwegią, znalazły się wszystkie bliskie nam kraje. Wejście do niej jest nieodwracalne, tym bardziej że większość Finów je akceptuje. Dla Jana-Magnusa Janssona rolnictwo, choć ważne, nie jest bynajmniej pierwszoplanowe. Najważniejsza jest suwerenność, a ta, jego zdaniem, na wejściu do Unii bez wątpienia ucierpiała - chociaż, dorzuca z westchnieniem, "bez niej oczywiście też można żyć". Jednak przyznaje, że po stronie korzyści da się zapisać niemało: przede wszystkim dobry stan gospodarki (tempo wzrostu przekracza 5 proc., kwitnie handel, rozwija się przemysł, inflacja wynosi tylko 1,4 proc., nawet bezrobocie, najbardziej bolesny problem ostatnich lat, spadło z 20 do 12 proc.) i fakt, że odległa, peryferyjna, słabo zaludniona Finlandia jest teraz znacznie bliżej Europy. I że jej głosu teoretycznie słucha się tak samo jak głosu Niemiec, Francji czy Wielkiej Brytanii. Jansson, tak jak inni eurosceptycy, jest zdania, że Finlandia niepotrzebnie spieszyła się z wchodzeniem do europejskiej unii monetarnej (EMU). Powinna poczekać tak jak Szwecja, Dania i Wielka Brytania. Jeszcze dobitniej wyraża to Paavo Vyrynen: - EMU nie jest bynajmniej zamierzeniem ekonomicznym, ale politycznym. Po jego wejściu w życie supremacja Unii stanie się jeszcze silniejsza. Eurosceptyk w Strasburgu Paavo Vyrynen wyrósł ostatnio na sztandarową postać nurtu eurosceptyków. W Europie jest dobrze znany - przez kilka lat był ministrem spraw zagranicznych. Jest młodszy (52 lata) do sędziwego Janssona, ambitny i energiczny, i choć uchodził za radykała, to ostatnio prezentuje się jako polityk umiarkowany. Na jego przykładzie widać jak na dłoni, w czym przejawia się fiński pragmatyzm: eurosceptyk Vyrynen jest deputowanym do Parlamentu Europejskiego. Zamiast bawić się w jałowe tyrady przeciwko Unii, dał się wybrać, by, jak wyjaśnia, w samym Strasburgu trzymać rękę na pulsie. Należy bowiem być tam, gdzie zapadają decyzje, a nie trzymać się na uboczu i dopuścić do tego, by we wspólnym parlamencie głos mieli wyłącznie zwolennicy Europy federalnej. Podobnie jak Vyrynen myśli zresztą połowa 16-osobowej reprezentacji fińskiej w Strasburgu i, jak twierdzi on sam, 10 - 15 proc. ogółu deputowanych europejskich. Cóż z tego jednak - ubolewa - skoro większość z nich boi się przyznać do swych poglądów, ponieważ nie chcą, by przylgnęła do nich etykietka przeciwników Europy. Vyrynen takich obaw nie żywi, choć premier Paavo Lipponen eurosceptyków nazywa "demagogami". - Niektórzy mówią o mnie, że jestem anty-Europejczykiem, ponieważ nie chcę Europy federalnej. Tymczasem ja chcę wspólnej Europy, ale uważam, że powinna to być Europa niezależnych państw. Vyrynen dobrze wie, że od Unii nie ma odwrotu. Jedyne, co jeszcze da się zrobić, to pilnować, by nie stała się ona jednorodnym zlepkiem krajów, które, choć mają odmienne tradycje, potrzeby i interesy, to będą musiały postępować tak samo. - Musimy zrobić z Unii federację zdecentralizowaną - uważa. Wyjście z cienia Szwecji Może się wydać dziwne, że Finlandia, przez wieki żyjąca w cieniu Szwecji - należała do niej do 1809 roku, gdy jako Wielkie Księstwo Finlandii przeszła pod panowanie Rosji - zdecydowała się sama na udział w euro. Faktem jest jednak, że właśnie Unia pomogła Finom wyemancypować się i rozluźnić ów szczególny związek, choć nadal, podkreślają, Szwecja jest ich główną sojuszniczką. Owo poczucie więzi to kwestia nie tylko bliskości położenia, wspólnej historii, neutralności, ale także ścisłych związków gospodarczych - Szwecja zawsze była największym partnerem handlowym Finlandii. Dorzućmy do tego względy demograficzne. W Finlandii 6 proc. ludności stanowią Szwedzi, potomkowie dawnych osadników. Problem mniejszości rozwiązano tu w sposób wzorowy. Szwedzi mają własne szkoły, własną prasę, język szwedzki jest językiem urzędowym. Gdy w jakiejś gminie Szwedzi dominują liczebnie, to na tabliczce z nazwą miejscowości najpierw widnieje nazwa szwedzka (jeśli proporcje ludnościowe się zmienią, to kolejność zostanie odwrócona). W Szwecji z kolei osiadły dziesiątki tysięcy Finów szukających pracy. Ale ten związek nie był nigdy całkiem równoprawny. Ton zawsze nadawała w nim - czy też wręcz dominowała - Szwecja. Dlatego tym bardziej wymowne są obserwowane ostatnio zmiany. Obszar zainteresowania Finów bowiem wyraźnie przesuwa się na południe, ku nowym partnerom z Unii Europejskiej. Współpraca ze Szwecją oscyluje raczej ku współpracy regionalnej - bałtyckiej i wokół Morza Barentsa - a także ku sferze bezpieczeństwa. Coraz częściej pada pytanie, czy należy zabiegać o wejście do NATO. Dla Finów jest oczywiste, że - gdyby w ogóle do tego doszło - najlepiej byłoby wejść do paktu razem ze Szwecją. Więcej: gdyby Szwecja zdecydowała się na członkostwo, to Finlandia musiałaby pójść w jej ślady. Nie miałaby wielkiego wyboru, wciśnięta między Rosję a NATO w Skandynawii. Paradoks jednak polega na tym, że podczas gdy Finlandia swe poczynania w dużej mierze uzależnia od Szwecji, dla niej samej członkostwo w pakcie znaczy o wiele więcej. Dlatego, choć politycy temu zaprzeczają, tym razem inicjatywa może należeć do Finów. Wystarczy dobrze przyjrzeć się mapie (1200 km granicy z Rosją) i mieć w pamięci historię.
Finowie Pragmatycznie myślą teraz, gdy Finlandia stała się pomostem między Unią Europejską a Rosją. Przez ostatnie miesiące tematem numer jeden był udział w europejskiej unii walutowej. najpoważniejszą grupę oponentów stanowili rolnicy. W Finlandii rolnictwo zawsze było bardzo silną gałęzią gospodarki. Ceny utrzymywały się na wysokim poziomie. Przyjęcie wspólnej polityki rolnej oznaczałoby, że musiałyby one spaść aż o połowę. Specyfiką Finlandii jest rolnictwo arktyczne - za kołem podbiegunowym lato trwa krótko. Ze zbiorami trzeba się spieszyć. W rolnictwie pracuje teraz 6 proc. ludności, czyli ok. 150 tys. ludzi. Z chwilą wejścia do Unii przyjęto, że po 10 latach liczba powinna spaść o połowę.
Sto lat obchodzi Dom Narodowy Cieszynianie mówią, że nie ma w ich mieście polskiej rodziny, której losy nie byłyby związane z tą placówką Dom jak testament W okresie międzywojennym bywanie w Domu Narodowym należało do dobrego tonu - opowiada Mariusz Makowski DANUTA LUBINA-CIPIŃSKA Cieszyn. Rynek 12. Sto lat temu był to najważniejszy adres dla Polaków zamieszkujących Śląsk Cieszyński. 20 stycznia 1901 roku rozpoczął tu działalność Dom Narodowy. Cieszynianie mówią, że nie ma w ich mieście polskiej rodziny, której losy nie byłyby związane z tą placówką. W czasie okupacji w mieszczącym się wówczas przy Adolf Hitler Platz 12 budynku cieszynianie zmuszani byli do podpisywania volkslisty. W czasach PRL-u dom przy placu Józefa Stalina 12 zasiedliła Milicja Obywatelska, a potem komitet powiatowy i miejski PZPR. Po odwilży 1956 roku Dom Narodowy wrócił do swej pierwotnej funkcji - siedziby stowarzyszeń i placówki kultury. Jednak dopiero lata 90. przywróciły mu rangę równą tej, z jaką zaczynał działalność u progu poprzedniego stulecia. W drugiej połowie XIX wieku Cieszyn emanował polskością na całą okolicę - przede wszystkim na chłopów osiadłych od wieków w dolinie Olzy. Wśród nich był i pradziadek obecnego premiera RP, jego imiennik, Jerzy Buzek z Końskiej pod Cieszynem. Ukończył gimnazjum w Cieszynie, znał w mowie i piśmie cztery języki: niemiecki, francuski, łacinę i grekę. Korzystał z Czytelni Ludowej, która działała w Cieszynie od 1861 roku. Dzięki zapiskom w "Pamiętniku Starego Nauczyciela" poety i nauczyciela Jana Kubisza wiemy, że studiował dzieła Kaczkowskiego, Korzeniowskiego, Jeża, Mickiewicza. W swym domu zgromadził ogromny księgozbiór polskich dzieł. Nikt nie miał wątpliwości, że czuje się i jest Polakiem. Nic więc dziwnego, że kiedy w 1882 roku ks. pastor Franciszek Michejda sformułował ideę budowy Domu Narodowego, dzięki takim ludziom jak pradziadek obecnego premiera znalazła ona podatny grunt. Pięć lat później powstało Towarzystwo Domu Narodowego, które zaczęło gromadzić kapitał dla tego przedsięwzięcia. W 1897 roku prezes TDN Franciszek Górniak sfinalizował akt kupna kamienicy przy Rynku 12, w której przedtem mieścił się hotel. - Wykonał plany nowego obiektu. Odpowiadał za żmudną procedurę uzgodnień z władzami przebudowy kamienicy, nadzorował ją i w znaczący sposób finansował - opowiada Jan Górniak, wnuk Franciszka. 19 stycznia tego roku, w czasie uroczystości jubileuszu stu lat Domu Narodowego, odsłoni on tablicę upamiętniającą dziadka. Franciszek Górniak był właścicielem cegielni w Sibicy pod Cieszynem, skąd bezpłatnie dostarczał cegłę na budowę Domu Narodowego, a kiedy towarzystwu zagroził deficyt, zapobiegł temu zapisując w testamencie 10 tysięcy złotych reńskich. Zmarł w 1899 roku, nie doczekawszy oficjalnego otwarcia placówki. - Na łożu śmierci zobowiązał żonę, by po stosownym okresie żałoby wyszła za mąż za Jerzego Cienciałę, który nie miał pieniędzy, ale za to jako polski działacz narodowy miał talent do polityki. Pradziadek uważał, że małżeństwo z bogatą wdową ułatwi Cienciale patriotyczną działalność. I nie omylił się. Cienciała został posłem do Rady Państwa w Wiedniu i właśnie w Domu Narodowym składał rodakom sprawozdania ze swej działalności - dodaje Anna Górniak-Świątek, bratanica Jana Górniaka, która do Domu Narodowego przychodziła w latach 70. na zajęcia Zespołu Pieśni i Tańca Ziemi Cieszyńskiej. Jednak o tym, że jest prawnuczką budowniczego tej placówki, nikt wówczas nie chciał pamiętać. Z goryczą mówi, że o Franciszku Górniaku przypomniano sobie dopiero niedawno. Jan Górniak, wnuk Franciszka. 19 stycznia tego roku, w czasie uroczystości jubileuszu stu lat Domu Narodowego, odsłoni tablicę upamiętniającą jego dziadka który był właścicielem cegielni w Sibicy pod Cieszynem, skąd bezpłatnie dostarczał cegłę na budowę Domu Narodowego Jan, ojciec jej ojca Franciszka i stryja Jana, jako wiceprezes Macierzy Szkolnej i wicedyrektor Towarzystwa Oszczędności i Zaliczek, członek "Sokoła", był do czasów podziału Śląska Cieszyńskiego aktywnym działaczem Domu Narodowego. Bywać w nim przestał, gdy w 1919 roku granica odcięła jego rodzinną Sibicę od Polski, zostawiając ją na terytorium Czechosłowacji. Podobnie jak Jan Kubisz, autor hymnu "Płyniesz Olzo" i najważniejszej do dziś pieśni Zaolzian "Ojcowski Dom", podobnie jak wielu innych rodaków zza Olzy, przyrzekł sobie, że jego noga granicy tej nie przekroczy, bo znaczyłoby to, że uznał jej ważność. Ten jeden z fundatorów istniejącego do dziś Gimnazjum Polskiego w Czeskim Cieszynie i wielu innych placówek oświatowych na Zaolziu prawdopodobnie właśnie w Domu Narodowym odbierał wiosną 1939 roku nadany przez premiera RP Felicjana Sławoj-Składkowskiego Krzyż Niepodległości i Srebrny Krzyż Zasługi. Aresztowany w pierwszym dniu wojny przez Niemców, osadzony w więzieniu i torturowany, zmarł w 1940 roku. Historię związków z Domem Narodowym kolejnego z cieszyńskich rodów otwiera pradziadek Mariusza Makowskiego, prezesa Macierzy Ziemi Cieszyńskiej i od 1989 roku członka Zarządu Miasta. To Krzysztof Lukas - austriacki oficer ewidencyjny w 31. Pułku w Cieszynie, manifestacyjnie posługujący się polszczyzną , działacz mającej siedzibę w Domu Narodowym Macierzy Szkolnej. Był świadkiem powstania tu w 1914 roku sztabu Legionu Śląskiego i wizyt brygadiera Józefa Piłsudskiego. Był przy powołaniu Rady Narodowej Księstwa Cieszyńskiego, która 30 października 1918 roku ogłosiła, że "proklamuje uroczyście przynależność państwową Księstwa Cieszyńskiego do wolnej, niepodległej Polski i obejmuje nad nim władzę państwową". Był też jednym z najważniejszych uczestników spisku polskich oficerów, którzy po proklamacji zajęli garnizon wojskowy w Cieszynie rozbrajając Niemców. - Moja babcia, Maria Władysława z Lukasów Woliczko, mówiła mi, że w okresie międzywojennym bywanie w Domu Narodowym należało do dobrego tonu - opowiada Mariusz Makowski. Przechowuje świadectwa, że opowieści te nie były gołosłowne: zaproszenia na rauty i bale, zjazdy absolwentów założonego w 1895 roku Polskiego Gimnazjum, wieczorki Mickiewiczowskie, Sienkiewiczowskie, Kościuszkowskie... Jak silne było oddziaływanie patriotyczne Domu Narodowego najlepiej świadczy, że Maria Władysława i jej mąż Józef Woliczko odmówili w 1939 roku podpisania w jego gmachu volkslisty i uciekli z Cieszyna do Generalnej Guberni. Wrócili tu dopiero w 1968 roku. Ich wnuk, Mariusz Makowski, właśnie w Domu Narodowym przeszedł podstawową edukację kulturalną. A kiedy nastał rok 1989, razem z Jerzym Hermą mianowanym wówczas dyrektorem Domu Narodowego, dziś konsulem RP w Ostrawie i Janem Olbrychtem, pierwszym demokratycznie wybranym burmistrzem Cieszyna III Rzeczypospolitej, dziś marszałkiem województwa śląskiego, zasiedli do sformułowania nowej polityki kulturalnej realizowanej do dziś przez Cieszyński Ośrodek Kultury - Dom Narodowy. Wtedy to zrodził się Festiwal Teatralny "Na Granicy" - obecnie konkursowy przegląd teatrów państw Grupy Wyszehradzkiej, który odbywa się pod patronatem sekretarza generalnego Rady Europy. Wtedy wymyślili organizowane wspólnie z Czechami i Polakami z Zaolzia imprezy, takie jak Dekada Muzyki Organowej, Chóralnej i Kameralnej, Cieszyńska Jesień Jazzowa i Święto Trzech Braci, rozpoczynające się tradycyjnym spotkaniem Polaków i Czechów na granicznym moście Przyjaźni nad Olzą. - Dziś Dom Narodowy nie tylko promieniuje, jak przed stu laty, życiem kulturalnym i jest siedzibą wielu organizacji pozarządowych, ale znów jednoczy Polaków mieszkających po obu stronach Olzy. A przy tym jest symbolem coraz lepiej rozwijającej się współpracy transgranicznej w tym regionie - mówi Mariusz Makowski. - Pradziadek Lukas chyba byłby z nas zadowolony - dodaje. - Zdjęcia Rafał Klimkiewicz
Cieszyn. Rynek 12. Sto lat temu był to najważniejszy adres dla Polaków zamieszkujących Śląsk Cieszyński. 20 stycznia 1901 roku rozpoczął tu działalność Dom Narodowy. Cieszynianie mówią, że nie ma w ich mieście polskiej rodziny, której losy nie byłyby związane z tą placówką. W drugiej połowie XIX wieku Cieszyn emanował polskością na całą okolicę.
Kombatanci nie kryli oburzenia, dowiedziawszy się, kogo prezydent udekorował wraz z nimi Komu order, komu odznaczenie Kancelaria Prezydenta odmawia informacji o odznaczonych, zasłaniając się ustawą o ochronie danych osobowych. Wprawdzie w "Monitorze Polskim" drukowane są listy odznaczonych, jednak są tam podane tylko ich imiona i nazwiska oraz imiona rodziców. Nie wszyscy są tak popularni jak Maryla Rodowicz. (Na zdjęciu uroczystość z 11 listopada 2000 r.) FOT. LESZEK WRÓBLEWSKI W święto 3 Maja prezydent Kwaśniewski odznaczył wybitnych naukowców i twórców kultury. Order Orła Białego otrzymał profesor Bohdan Osadczuk. Wśród odznaczonych znaleźli się m.in.: Hanna Gronkiewicz-Waltz, Marek Piwowski, Waldemar Kuczyński, Halina Bortnowska-Dąbrowska, Małgorzata Niezabitowska, Barbara Piwnik, Anda Rottenberg i Teresa Torańska. Odnosi się wrażenie, że klucz przyznawania odznaczeń nie jest zbyt klarowny, a raczej chodzi o wręczanie odznaczeń "sondażowych", mających zjednać różne środowiska. Po świętach wielkanocnych szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Marek Siwiec odznaczył w imieniu prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego 67 zasłużonych działaczy Zrzeszenia Studentów Polskich. Na liście odznaczonych figurują osoby związane ze światem kultury. Na uroczystość dekoracji do Pałacu Prezydenckiego nie przybyło jednak dwanaście osób, m.in. satyryk Marcin Wolski. Nie wiadomo, czy ludzie kultury nie stanowią swoistej zasłony dymnej dla przypinania orderów i odznaczeń "swoim". Metoda takiego przemieszania odznaczonych praktykowana jest od dawna. Prezydent lub wysocy urzędnicy z jego kancelarii wręczają odznaczenia państwowe na prawo i lewo. Kancelaria Prezydenta odmawia informacji o odznaczonych, zasłaniając się ustawą o ochronie danych osobowych. Wprawdzie w Monitorze Polskim drukowane są listy odznaczonych, jednak są tam podane tylko ich imiona i nazwiska oraz imiona rodziców. To, że osoby wyróżnione są tak tajemnicze, wzbudza podejrzenia. "Rzeczpospolita" zwróciła się jeszcze przed świętami wielkanocnymi z prośbą o krótkie biogramy odznaczonych. Stanisław Ćwik, wicedyrektor zespołu informacji i komunikacji społecznej Kancelarii Prezydenta zapewnił, że je otrzymamy, ale tak się nie stało. Biuro Informacji kancelarii przesłało jedynie w dniu uroczystości, po naszym kilkudniowym telefonicznym upominaniu się, listę zasłużonych działaczy ZSP, którym nadano odznaczenia. Podobnie potraktowano "Gazetę Wyborczą". Wiceprzewodniczący ZSP Paweł Kołodziejski zastrzegł, że typowanie do odznaczeń zasłużonych działaczy ZSP "nie przechodziło przez Radę Naczelną Zrzeszenia". Wśród odznaczonych znalazł się jednak szef krajowego ZSP Waldemar Zbytek. Udekorowany został, jako jedyny spośród 65 zasłużonych, najniższym, Brązowym Krzyżem Zasługi. Wnioski o odznaczenia kompletowała Komisja Historyczna ZSP. Propozycje nadsyłały terenowe komisje historyczne z całego kraju. Złoty Krzyż Zasługi otrzymał Wacław Krankowski, pod koniec lat 80. instruktor Komitetu Miejskiego PZPR w Toruniu. "Otwarty na współpracę z młodzieżą, prowadzi aktywny tryb życia" - sprecyzowano jego zalety we wniosku o odznaczenie. Podobnie uhonorowany został Jerzy Neumann, od 1985 roku sekretarz miejski PZPR w Toruniu. Obecnie jest nauczycielem historii w szkole podstawowej. We wniosku o odznaczenie go napisano m.in.: "Bezinteresownie poświęca swój czas, by tworzyć historię i kulturę środowiska studenckiego". Srebrny Krzyż Zasługi otrzymała Elżbieta Taraziewicz, także z Torunia, księgowa w Radzie Okręgowej ZSP. "Jest dużym autorytetem moralnym" - przedstawiono ją we wniosku. Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski zawisł na piersi Wiesława Słomki, sekretarza ekonomicznego Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Skierniewicach w latach 80., a pod koniec dekady wicewojewody skierniewickiego. We wniosku o odznaczenie nie ma ani słowa o pracy Słomki w aparacie partyjnym. Odznaczony również "kawalerem" Marek Słęcki był pracownikiem Biura Prac Sejmowych PZPR w latach 1977 - 1990. Złoty Krzyż Zasługi wręczył minister Siwiec Aleksandrowi Walczakowi, członkowi zarządu TVP SA w latach 1995 - 1997, obecnie prezesowi "Echo Cinema". Walczak wywodzi się z kierownictwa klubu Hybrydy, którego członkowie sprawnie rozlokowali się w państwowych mediach. Walczak uczestniczył przy przejmowaniu sieci państwowych kin w kraju i ich prywatyzowaniu, gdy był w zarządzie telewizji. Kina zostały przejęte za przysłowiowe grosze przez spółki, których udziałowcem był Walczak. Pisała o tym prasa. Udekorowany Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski Stanisław Piśko z Krakowa to sztandarowy działacz turystyczny - mówi Wiesław Klimczak, przewodniczący Komisji Historycznej ZSP. Piśko, w latach 70. dyrektor krakowskiego Almaturu, w stanie wojennym założył nauczycielskie biuro podroży Logostur i był jego dyrektorem. Obecnie właściciel prywatnego biura podróży specjalizującego się w intratnych "przejazdówkach" z Niemiec (turyści niemieccy). Podobnie z Almaturu wyrosła spora grupa odznaczonych, dziś prywatnych właścicieli firm turystycznych. Należy do nich m.in. Janusz Stanek ze Szczecina. Prezydent odznacza ubeków W połowie czerwca 1999 roku prezydent Aleksander Kwaśniewski osobiście odznaczył dziesięć osób za wybitne zasługi dla niepodległości Polski. "Trybuna" zacytowała słowa prezydenta wypowiedziane do odznaczonych: "Ojczyzna, Rzeczpospolita Polska, mówi wam dziękuję". Prezydent udekorował Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski Stanisława Supruniuka, który od jesieni 1944 roku był szefem Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa w Nisku. Wsławił się przekazywaniem aresztowanych żołnierzy AK w ręce NKWD. Akowców przewieziono do łagru w głębi Rosji. W Nisku i okolicach wiele osób wspomina, że Supruniuk osobiście torturował w trakcie przesłuchań. Później zrobił zawrotną karierę. Na początku lat pięćdziesiątych ukończył tajemniczą Centralną Szkołę Partyjną im. Marchlewskiego przygotowującą kadry dla MSZ. Jeden z historyków określił tę placówkę mianem szkoły dla szpiegów. Supruniuk został dyplomatą, był m.in. w misji wojskowej i ambasadzie w Berlinie, a także w Pradze. Awansował do stopnia pułkownika. W czerwcu ubiegłego roku Prokuratura Okręgowa w Tarnobrzegu przedstawiła akt oskarżenia dotyczący Supruniuka. Sprawa miała się odbyć przed sądem w Nisku. Jednak sąd ten, ze względu na stan zdrowia oskarżonego, przekazał ją do Sądu Najwyższego, aby wyznaczył sąd warszawski do prowadzenia sprawy, ponieważ Supruniuk mieszka w Warszawie. Do dziś sprawa nie znalazła się na wokandzie, a zmarło już dwóch świadków przestępstw Supruniuka. Poza Supruniukiem, wśród odznaczonych znalazło się jeszcze dwóch kombatantów z podejrzaną przeszłością. Wacław Duda był w okresie okupacji członkiem oddziału partyzanckiego "Cienia" - Bolesława Kowalskiego, działającego w okolicach Kraśnika. Nie walczył on z Niemcami, tylko z AK i NSZ. Dokonał mordu na Żydach, za co lokalni szefowie AL domagali się uznania oddziału "Cienia" za bandycki. Opiekę nad "partyzantami" roztoczył jednak Mieczysław Moczar (informacje z dokumentów AL zgromadzonych w Archiwum Akt Nowych). Po wojnie Wacław Duda wraz z "Cieniem" byli w ochronie gen. Michała Roli-Żymierskiego, która cieszyła się złą sławą. W 1951 roku "Cień", jako podpułkownik KBW, został uwięziony na cztery lata za wymordowanie w 1944 roku żydowskiego oddziału AL. Prezydent udekorował Dudę Krzyżem Kawalerskim za udział w bitwie janowskiej, chociaż grupa "Cienia" nie uczestniczyła w tych walkach. Na zdjęciu zamieszczonym w "Trybunie" z okazji odznaczeń kombatantów Aleksander Kwaśniewski ściska dłoń Bogusława Hojnackiego, który wystąpił w imieniu wyróżnionych. Hojnacki to typowy "utrwalacz władzy ludowej". We wspomnieniach opublikowanych w PRL napisał, że po wyzwoleniu kapitan NKWD kazał mu przemianować pluton AL, którym dowodził, na oddział Milicji Obywatelskiej. Ponad sto osób wzmocniło UB i MO w Krakowie. Następnie Hojnacki został starostą powiatu Biała Krakowska, a jego brat komendantem tamtejszej MO. Starsi mieszkańcy Bielska-Białej pamiętają Bogusława Hojnackiego, jak przechadzał się w mundurze majora z pistoletem u pasa. Inni odznaczeni - Czesław Ćwiertniewski (siły zbrojne na Zachodzie), Stanisław Grabowski (AK we Lwowie), Jan Kuc-Dzierżawski (AK na Podhalu) nie kryli oburzenia, gdy dowiedzieli się, z jakimi osobami dekorował ich prezydent. Wyróżnianie wysokimi odznaczeniami państwowymi podejrzanych kombatantów wraz z żołnierzami AK to wynik niefrasobliwości i ignorancji urzędników Kancelarii Prezydenta. Przyjmują oni listy osób do odznaczeń zgłaszane przez różne środowiska. Nie sprawdzają i nie konsultują kandydatów, w tym wypadku z Urzędem Kombatantów. Przecież na przykład Supruniuk i Duda zostali już dawno pozbawieni uprawnień kombatanckich za swoją powojenną działalność. Dewaluacja uroczystości w Pałacu Prezydenckim jest tym większa, że - jak do tej pory - żadnej z ujawnionych przez media osób niegodnych odznaczenia nie odebrano. Nieuniknione staje się więc podejrzenie, że prezydent premiuje środowisko dawnych ubeków i "utrwalaczy". Odznaczenia na otarcie łez Polityka odznaczeń prezydenta Kwaśniewskiego niejednokrotnie budziła wątpliwości. W lutym 1996 roku udekorował Orderem Orła Białego Włodzimierza Reczka, wieloletniego szefa Polskiego Komitetu Olimpijskiego, typowego aparatczyka sportowego PRL. W marcu 1997 roku udekorowano w Pałacu Prezydenckim m.in. 26 aktywistek Demokratycznej Unii Kobiet, wchodzącej w skład SLD. We wnioskach o odznaczenie napisano, że kandydatki wykazały się "aktywnością w pracy społecznej, dużą kulturą osobistą, wrażliwością społeczną i czynnym udziałem w kampaniach wyborczych SLD i Kwaśniewskiego". A także: "pełnieniem społecznie dyżurów w biurze poselskim posła Andrzeja Urbańczyka (SLD), aktywnym działaniem w SdRP na funkcji skarbnika". W styczniu 1998 roku odznaczonych zostało kilkudziesięciu polityków - wojewodów, wicewojewodów, parlamentarzystów - w większości związanych z SdRP i SLD. Odznaczeni zostali na otarcie łez - niektórzy jeszcze kilka miesięcy wcześniej uczestniczyli bowiem w rządzie Włodzimierza Cimoszewicza, inni nie zdobyli mandatu w nowej kadencji parlamentu. Uhonorowani zostali "za wybitne zasługi w działalności publicznej, osiągnięcia w pracy zawodowej i społecznej". Sama uroczystość okryta była tajemnicą. Nie odbyła się w Pałacu Prezydenckim, ale w siedzibie SdRP przy ulicy Rozbrat. Ciekawe, że grad odznaczeń ominął niedawnego wówczas koalicjanta, PSL. Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski otrzymał w Święto Niepodległości "za wybitne zasługi w umacnianiu suwerenności i obronności" kraju gen. brygady Jan Klejszmit. Dzień odznaczenia i tytuł, z jakiego przyznano order, są zgrzytem wobec tego, że w grudniu 1981 roku ówczesny major Klejszmit dowodził 41. pułkiem, uczestniczącym w pacyfikowaniu zakładów Szczecina strajkujących po wprowadzeniu stanu wojennego. Także 11 listopada, w 2000 r., "komandora" otrzymała Maryla Rodowicz, a "kawalera" Tadeusz Drozda za "utrwalanie stabilności wewnętrznej naszego kraju i jego zewnętrznego znaczenia na międzynarodowej arenie" (cytat z oficjalnego tekstu informującego o odznaczeniach). Spore kontrowersje wywołało uhonorowanie przez prezydenta wysokimi odznaczeniami państwowymi dziesięciu osób związanych z budową Mostu Świętokrzyskiego. Maciej Rayzacher, aktor, warszawski radny, uznał to za kalkę PRL. Odznaczono budowniczych trasy za pracę, za którą im zapłacono. - JERZY MORAWSKI
prezydent Kwaśniewski odznaczył wybitnych naukowców i twórców kultury. Polityka odznaczeń niejednokrotnie budziła wątpliwości. W marcu 1997 roku udekorowano m.in. 26 aktywistek Demokratycznej Unii Kobiet, wchodzącej w skład SLD. W styczniu 1998 roku odznaczonych zostało kilkudziesięciu polityków - wojewodów, wicewojewodów, parlamentarzystów - w większości związanych z SdRP i SLD. Odznaczeni zostali na otarcie łez - niektórzy jeszcze kilka miesięcy wcześniej uczestniczyli bowiem w rządzie Włodzimierza Cimoszewicza, inni nie zdobyli mandatu w nowej kadencji parlamentu.
AUTOGAZ Branża niepewna przyszłości Mniej gazu, wyższe rachunki RYS. MARIUSZ FRANSOWSKI ADAM JAMIOŁKOWSKI, ARTUR MORKA W ciągu ostatnich kilku tygodni gwałtownie podrożał sprzedawany na stacjach benzynowych autogaz. Główną przyczyną jest spadek importu z Rosji i konieczność sprowadzania go z Europy Zachodniej. Montaż instalacji gazowej pozostaje atrakcyjną propozycją dla posługujących się autem na co dzień, spore zaniepokojenie budzą jednak propozycje, by autogaz objąć akcyzą na równi z innymi paliwami silnikowymi. Rosnące szybko ceny benzyny oraz znaczna liczba paliwożernych aut znajdujących się nadal w eksploatacji stworzyły w naszym kraju spory rynek dla alternatywnych systemów zasilania, w tym przede wszystkim dla najpopularniejszego, wykorzystującego płynny propan-butan (LPG). Szacuje się, że w naszym kraju jeździ około 470 tys. samochodów wyposażonych w instalacje gazowe. Tylko w zeszłym roku w Polsce zamontowano około 140 tys. układów zasilania autogazem, a więc o 40 tys. więcej w porównaniu do najlepszego dotychczas roku 1997. W rezultacie w dziedzinie zasilania gazowego pojazdów mechanicznych zajmujemy trzecie miejsce w Europie - tuż za utrzymującymi od lat prym Włochami i Holandią. Łączna liczba punktów zaopatrujących pojazdy w autogaz przekroczyła już 1900. Działa wiele wyspecjalizowanych stacji gazowych, a ponadto coraz częściej polscy i zagraniczni dystrybutorzy paliw instalują dystrybutory z gazem płynnym na swych stacjach benzynowych. W sumie w Polsce sprzedano w ubiegłym roku 395 tys. ton autogazu (o 32 proc. więcej niż przed rokiem), co stanowi około 39 proc. całości sprzedaży gazu płynnego. Opłacalne nie tylko dla właścicieli O tym, że wciąż są chętni do ponoszenia kosztów montażu drugiego układu zasilania w swym samochodzie przesądzają oczywiście korzyści ekonomiczne. W czasie jazdy na autogazie zużycie paliwa mierzone w litrach na 100 km wzrasta o ok. 13 proc., co wynika z faktu, iż ma on niższą od benzyny wartość energetyczną. Jednak gaz jest ponad dwa razy tańszy od benzyny, a więc oszczędność jest bardzo duża, sięgająca 60 proc. wydatków na paliwo. W tej sytuacji nakłady na montaż instalacji gazowej zwracają się - w zależności od paliwożerności samochodu i kosztu konkretnej instalacji - po przejechaniu mniej więcej 15 do 20 tysięcy kilometrów. W wypadku pojazdów wykorzystywanych na przykład do prowadzenia działalności gospodarczej odpowiada to zaledwie kilku lub kilkunastu tygodniom eksploatacji. Jednak zjawisko montowania instalacji do zasilania gazem przynosi korzyści nie tylko właścicielom samochodów. Oprócz istotnego dla użytkownika zmniejszenia kosztów eksploatacji, montaż instalacji gazowej ma spore znaczenie środowiskowe. Istotną zaletą samochodów zasilanych gazem jest bowiem wyraźnie niższa emisja substancji toksycznych zawartych w spalinach. Emisja tlenku węgla spada aż o połowę, zaś tlenku azotu - o 3 proc. Dotyczy to nowoczesnych jednostek napędowych z katalizatorami - w wypadku starych silników gaźnikowych korzyści są jeszcze większe. Ostatnio jednak zarówno sprzedający gaz płynny, jak i użytkownicy samochodów nim zasilanych są zaniepokojeni. Jeszcze kilka tygodni temu za litr autogazu (gazu płynnego do napędzania samochodów) trzeba było zapłacić ok. 1 zł. W chwili obecnej trzeba już za niego zapłacić nawet ok. 1,4 zł. Wyjątkiem jest Wybrzeże, gdzie wysoka cena autogazu utrzymuje się już od dłuższego czasu. Drożej bo mniej Według firmy Gaspol (największego dystrybutora autogazu w kraju) rynek gazu płynnego jest obecnie w stanie destabilizacji. Okresowo u niektórych dystrybutorów występują braki gazu. Hurtownicy zmuszeni są do kupowania LPG na giełdach zachodnioeuropejskich, gdyż nie można go kupić na rynkach wschodnich. Zdaniem analityków braki LPG w Rosji wydają się mieć charakter okresowy. Wiąże się ze wzrostem popytu na to paliwo w Europie Zachodniej. Rosjanie zaś chętniej sprzedają je tam niż w Polsce, gdyż możliwe jest uzyskanie wyższych cen. W ostatnim czasie rozpoczęli oni sprzedaż autogazu m.in. do Finlandii. Według Ireneusza Wypycha z biura prasowego PKN Orlen SA już na przełomie czerwca i lipca dało się odczuć zwiększony popyt na autogaz. Spółka ma ok. 20-proc. udział w produkcji tego paliwa, nie jest jednak w stanie zwiększyć jego produkcji, gdyż jest ona w pełni powiązana z procesem destylacji paliw silnikowych. Analitycy zwracają też uwagę na fakt, że w ostatnim okresie popyt na gaz płynny rośnie, co wiąże się z przygotowaniami do sezonu jesienno-zimowego. Za tonę gazu płynnego na giełdzie w Amsterdamie trzeba obecnie zapłacić ok. 262 USD. Cena taka utrzymuje się na zbliżonym poziomie od czerwca. Za gaz z Rosji trzeba zapłacić kilkadziesiąt dolarów mniej. Kierowcy boją się akcyzy Ostatnie podwyżki cen autogazu nie przestraszyły kierowców jeżdżących samochodami napędzanymi tym paliwem. Cena gazu, jeśli porówna się ją np. do benzyny bezołowiowej jest bardzo konkurencyjna. Różnica w zależności od regionu Polski wynosi 1,73-1,99 zł na litrze. Bardziej niż kłopoty z zakupem autogazu kierowców niepokoją informacje na temat planów Ministerstwa Finansów, by w przyszłym roku zrównać podatek akcyzowy, płacony w cenie tego paliwa, z podatkiem obowiązującym w przypadku innych paliw silnikowych. Nieoficjalnie mówi się, że akcyza na autogaz miałaby wzrosnąć maksymalnie do poziomu 80 proc. akcyzy paliwowej. Spowodowałoby to wzrost ceny autogazu o 60-85 groszy na litrze (przy obecnych stawkach podatkowych), czyli do poziomu 2-2,25 zł/l. W chwili obecnej akcyza płacona w cenie autogazu stanowi 9,8 proc. akcyzy na benzynę bezołowiową lub 13,2 proc. akcyzy na olej napędowy. Według Polskiej Organizacji Gazu Płynnego w chwili obecnej akcyza płacona w cenie autogazu stanowi w Unii Europejskiej 21 proc. akcyzy na benzynę bezołowiową. Jak powiedziała "Rz" Sylwia Popławska z POGP organizacja zaproponowała rządowi, aby podatek akcyzowy na autogaz podnieść maksymalnie do wysokości 50 proc. akcyzy na benzynę. Nie otrzymała jednak odpowiedzi. TYLKO MARKOWE Przed kilku laty montaż instalacji do autogazu w samochodzie z zasilaniem wtryskowym bywał zabiegiem ryzykownym. Dziś to już przeszłość - markowi producenci oferują wyroby gwarantujące sprawne i bezawaryjne działanie auta. W fabryce na Żeraniu trwają już przygotowania do rozpoczęcia fabrycznego montażu instalacji gazowych w kilku modelach aut Daewoo. Przestrzec trzeba natomiast przed montażem instalacji niemarkowych, np. pochodzących od wschodnich sąsiadów. To może się źle skończyć. Montaż układu zasilania LPG trwa kilka godzin, w praktyce auto podstawione do warsztatu w godzinach rannych można odebrać jeszcze tego samego dnia. Trzeba się jednak wcześniej umówić. Zestawy montażowe do samochodów poszczególnych marek różnią się od siebie dość znacznie i może się zdarzyć, że mechanik będzie potrzebował czasu na ściągnięcie potrzebnych elementów od dystrybutora. Za instalację do samochodu Polonez z wtryskiem jednopunktowym trzeba zapłacić (ceny z Warszawy wraz z montażem) około 2400 złotych. Instalacja do auta zachodniego kosztuje około 2800 złotych. W wypadku aut gaźnikowych ceny są nieco niższe, zaś montaż w nowoczesnym samochodzie o skomplikowanym układzie zasilania może być droższy o kilkaset złotych. Kupując używany samochód wyposażony w układ zasilania LPG należy żądać oryginalnej gwarancji wystawionej przez warsztat montujący; firmowe placówki zawsze wydają taki dokument. Zazwyczaj znaleźć w nim można także wskazówki dotyczące eksploatacji. Jeśli gwarancji nie ma, lepiej będzie sprawdzić, czy układ LPG pochodzi w całości od jednego producenta, a nie np. z trzech różnych kompletów wymontowanych z samochodów, które trafiły na złom. To jednak w pełni kompetentnie może wykonać tylko fachowiec. Eksploatacja samochodu zasilanego gazem płynnym nie różni się od eksploatacji auta "normalnego" - przyspieszenia są minimalnie mniejsze, ale w codziennej praktyce różnica jest nieodczuwalna. A. J.
W ciągu ostatnich kilku tygodni gwałtownie podrożał sprzedawany na stacjach benzynowych autogaz. Rosnące szybko ceny benzyny oraz znaczna liczba paliwożernych aut znajdujących się nadal w eksploatacji stworzyły spory rynek dla alternatywnych systemów zasilania. Szacuje się, że w naszym kraju jeździ około 470 tys. samochodów wyposażonych w instalacje gazowe. Łączna liczba punktów zaopatrujących pojazdy w autogaz przekroczyła już 1900. Działa wiele wyspecjalizowanych stacji gazowych. O tym, że wciąż są chętni do ponoszenia kosztów montażu drugiego układu zasilania w swym samochodzie przesądzają oczywiście korzyści ekonomiczne. Jednak zjawisko montowania instalacji do zasilania gazem przynosi korzyści nie tylko właścicielom samochodów. Istotnązaletą jest bowiem wyraźnie niższa emisja substancji toksycznych zawartych w spalinach. Według firmy Gaspol rynek gazu płynnego jest obecnie w stanie destabilizacji. Okresowo występują braki gazu. Hurtownicy zmuszeni są do kupowania LPG na giełdach zachodnioeuropejskich, gdyż nie można go kupić na rynkach wschodnich. Zdaniem analityków braki LPG w Rosji wydają się mieć charakter okresowy. Analitycy zwracają też uwagę na fakt, że w ostatnim okresie popyt na gaz płynny rośnie, co wiąże się z przygotowaniami do sezonu jesienno-zimowego. Bardziej niż kłopoty z zakupem autogazu kierowców niepokoją informacje by w przyszłym roku zrównać podatek akcyzowyz podatkiem obowiązującym w przypadku innych paliw silnikowych. Nieoficjalnie mówi się, że akcyza na autogaz miałaby wzrosnąć maksymalnie do poziomu 80 proc. akcyzy paliwowej. Spowodowałoby to wzrost ceny autogazu o 60-85 groszy na litrze .
Polska-Austria Przedsiębiorcom przydaliby się pracownicy z krajów kandydujących do Unii. Związkowcy jednak ich nie chcą Najważniejszy jest spokój społeczny HALINA BIŃCZAK Austriacy coraz częściej uważają, że Polak to taki sam obcokrajowiec jak Hiszpan, Portugalczyk czy Grek. Zmiany nie zaszły jednak aż tak daleko, żeby godzić się na swobodę podejmowania pracy w Austrii przez obywateli Polski, Czech, Węgier czy Słowacji. Właśnie Niemcy i Austria przeciwstawiają się - jak dotąd, niezwykle skutecznie - objęciu tych krajów zasadą swobody przepływu osób jednocześnie z ich wejściem do Unii Europejskiej i domagają się długich okresów przejściowych. Rząd Austrii uzasadnia swoje stanowisko przede wszystkim sprzeciwem związków zawodowych. Argumenty czysto ekonomiczne przemawiają bowiem za umożliwieniem napływu pracowników - takiego zdania są przedstawiciele wielu austriackich firm. Według nich, włączenie krajów Europy Środkowej i Wschodniej do UE będzie dla gospodarki Austrii zdecydowanie korzystne. Tak uważa również Jan Stankovsky z WIFO - austriackiego instytutu badań ekonomicznych. Otwarcie na wschód będzie, według niego, korzystne dla austriackiej gospodarki choćby z tego powodu, że łatwiejsze staną się: handel (wolne granice) oraz inwestycje w Europie Środkowej i Wschodniej. Dodatnio wpłynie to również na poziom wzrostu gospodarczego w całej Europie: według wyliczeń WIFO, zarobi ona na tym 0,8 pkt. procentowego wzrostu PKB rocznie. Dla "nowych" krajów UE członkostwo oznaczałoby, zdaniem Stankovsky'ego, "zarobek" 1 pkt. proc. wzrostu gospodarczego rocznie przez 8-10 lat. - Dla Raiffeisen Zentralbank integracja Europy Środkowej z Zachodnią zaczęła się zaraz po rozpoczęciu zmian gospodarczych w tych krajach - uważa Herbert Stepic, wiceprezes zarządu. RZB ma spółki córki w jedenastu krajach regionu i formalne włączenie tych państw do Unii będzie oznaczać głównie uproszczenie działalności i ułatwienia w handlu międzynarodowym, który bank w dużym stopniu finansuje. Polska dla RZB stanowi jeden z sześciu kluczowych rynków (takich, na których chcą znaleźć się w pierwszej piątce banków) i dlatego austriacki bank jest zainteresowany jej szybkim wejściem do UE. Jego zdaniem, z ekonomicznego punktu widzenia banku, żadne okresy przejściowe nie są Austrii potrzebne. Ta opinia nie jest odosobniona. Opancerzona nisza rynkowa Franz Achleitner Fahrzeugbau und Reifenzentrum - to rodzinne przedsiębiorstwo z Tyrolu: poszczególnymi częściami zarządzają ojciec i dorośli synowie bliźniacy, a finansami zajmuje się matka. Firma jest niewielka (200 zatrudnionych, 50 mln euro sprzedaży rocznie, z czego 60 proc. na eksport), ale potrafiła znaleźć sobie intratną niszę rynkową. Wytwarza głównie pojazdy wyspecjalizowane - bankowe furgony do przewozu pieniędzy, pojazdy dla policji, wojska itp. Wśród odbiorców są Bundesbank, Europejski Bank Centralny, a także - NBP. - Przy Unii nie można spać spokojnie - mówi Franz Achleitner, szef przedsiębiorstwa, pytany o skutki, jakie dla jego firmy miało wejście Austrii do UE. Nasiliła się konkurencja i trzeba się było do tego dostosować. W jego firmie zaczęto od wymiany centralki telefonicznej na szybszą i rezygnacji z wytwarzania standardowych pojazdów na rzecz krótkich, unikatowych serii. Zdaniem Achleitnera-seniora, żaden rozsądny unijny przedsiębiorca nie może zadowalać się tym, co ma. Musi ciągle szukać czegoś nowego. - Firmie średniej wielkości łatwiej jest zmieniać profil produkcji niż gigantowi nastawionemu na długie serie - uważają zarówno ojciec, jak i syn (też Franz). Pożytki z Unii to, ich zdaniem, większa łatwość w nawiązywaniu kontaktów i współpracy, euro, które eliminuje ryzyko kursowe w handlu z pozostałymi krajami "piętnastki", i brak kontroli na granicach. Między innymi te właśnie kontrole powodują, że Achleitnerom odpowiadałoby jak najszybsze przyłączenie Polski do UE. Mają filię w Poznaniu (dwadzieścia osób, głównie serwisowców) i przy transporcie części ciągle stykają się z biurokratycznymi kłopotami na granicach. Pracowników filii szkolą w głównym zakładzie w Wurgl - ale tylko po trzech, bo na zatrudnienie większej liczby nie mogą dostać zezwolenia. Dla Achleitnerów swoboda napływu pracowników z krajów kandydackich nie stanowiłaby żadnego problemu i wszelkie okresy przejściowe uważają za niepotrzebne. - Jest za mało wykwalifikowanych pracowników, a produkcja rośnie - mówi Achleitner-senior. Uważa, że wielu przedsiębiorców ma ten sam kłopot. Nie tworzą oni jednak lobby na rzecz otwarcia rynku, bo na ogół, zwłaszcza ci z zachodniej części Austrii, nie stykali się z polskimi, węgierskimi czy czeskimi pracownikami i niewiele wiedzą o ich przygotowaniu zawodowym. Dobrzy nie tylko kolejarze Kwalifikacje polskich pracowników - zwłaszcza inżynierów budowy maszyn i kolejnictwa - bardzo dobrze ocenia natomiast Konrad Buder z Plasser & Theurer. Firma wytwarza urządzenia do układania i konserwacji torów kolejowych, sprzedawane do ponad 100 krajów. Zatrudnia na świecie ponad 3000 osób (przy sprzedaży wartości około 350 mln USD) i ma 80 proc. udziału w globalnym rynku tych urządzeń. Z Polską, a konkretnie z PKP, handluje od lat 60. Zdaniem Budera, rozwój handlu był następstwem m.in. wysokich kwalifikacji polskich inżynierów kolejnictwa. Wcześnie zrozumieli, że jeśli tory są tak intensywnie eksploatowane jak w Polsce do lat 90., to koniecznie trzeba je konserwować. Według Budera, PKP dotychczas czynią to skutecznie i polskie szyny są w znacznie lepszym stanie niż np. czeskie. Z racji długoletnich związków handlowych z Polską Konrad Buder również uważa, że wejście naszego kraju do UE powinno nastąpić jak najwcześniej. Ale zapytany, czy gotów byłby zatrudniać polskich pracowników w Linzu (tam jest główny zakład firmy) odpowiada, że to będzie możliwe dopiero za kilka lat, gdy starsi pracownicy zaczną odchodzić na emeryturę, a nowych nie będzie skąd wziąć. Bardziej prawdopodobne jest, jego zdaniem, przenoszenie w przyszłości serwisu i części produkcji na wschód, gdzie taniej, głównie do Polski. Już teraz firma ma u nas niewielką, ale bardzo dochodową filię serwisową. Od zaraz zatrudniłby Polaków, Słowaków, Czechów czy Węgrów Fritz Ebner z produkującej materiały budowlane firmy Leier (ma zakłady nie tylko w Austrii, ale też na Węgrzech i w Polsce, w Malborku). Jego zdaniem, Austriacy po prostu nie chcą już wykonywać niektórych prac - na przykład układać kostki brukowej - a pracowników brakuje także m.in. w gastronomii i hotelarstwie. Nielegalni już są Polacy, którzy od lat legalnie mieszkają w Wiedniu, mówią, że polskich pracowników już teraz jest dużo, tyle że pracują na czarno. Mężczyźni - głównie na budowach, kobiety - jako pomoce domowe i opiekunki osób chorych czy niepełnosprawnych. Na ulicach się ich nie zauważa, bo na wszelki wypadek wolą publicznie po polsku nie rozmawiać. Z prywatnych szacunków wiedeńskich Polaków wynika, że tych pracujących na czarno (głównie w stolicy) może być dobrze ponad sto tysięcy. Zdaniem Jana Stankovsky'ego z WIF0, ta liczba jest z pewnością zawyżona, bo tylu nielegalnych pracowników nie dałoby się ukryć. Za prawdopodobną uznaje ją natomiast Karl-Heinz Nachtnebel z austriackiej federacji związków zawodowych - zdecydowanie przeciwnej szybkiemu otwarciu granic przed pracownikami z krajów kandydackich. Związki bronią swego Na ten właśnie sprzeciw powołują się austriaccy politycy, m.in. minister spraw zagranicznych Benita Ferrero-Waldner. Austria natychmiast przyłączyła się do niemieckiego żądania, by okres przejściowy w dziedzinie swobody przepływu osób wynosił siedem lat - według polityków i tak nie usatysfakcjonowało to związków zawodowych, które domagały się, by otworzyć granice przed krajami kandydackimi dopiero wówczas, gdy dochód na osobę sięgnie tam 80 proc. austriackiej średniej (w 1998 r. wynosiła ona, licząc według parytetu siły nabywczej, 24 tys. dolarów). Karl-Heizn Nachtnebel mówi, że choć nie bardzo wiadomo, skąd się wzięło akurat tych 80 proc., to dla niego jest jasne, że napływ pracowników z uboższych krajów może spowodować zarówno kłopoty z zatrudnieniem, jak i spadek przeciętnej płacy - jeśli nie wszędzie, to w niektórych regionach, zwłaszcza przygranicznych. Według związkowych wyliczeń, otwarcie granic spowodowałoby napływ do Austrii około 150 tys. pracowników (na ok. 3,1 mln obecnie zatrudnionych). Zdaniem Nachtnebla, dla rynku pracy kłopotliwa byłaby imigracja nawet o połowę mniejsza. - Nie chcemy, by spadł poziom płac i żeby zwiększyła się stopa bezrobocia - mówi. I dodaje, że przecież prawie półtora miliona związkowców płaci składki właśnie po to, żeby ktoś taki jak on zabiegał o ich interesy. Przede wszystkim porozumienie Związkowcom sprzyja także praktykowana w Austrii od lat zasada porozumienia społecznego - długotrwałych i wyczerpujących negocjacji między pracodawcami, pracownikami i rządem. W ten sposób ustala się m.in. skalę corocznych obowiązkowych podwyżek płac, a także wiele drobniejszych, ale istotnych kwestii. Przedstawiciele Wirtschaftskammer Österreich (WIFI) - izby gospodarczej, do której muszą należeć wszyscy przedsiębiorcy -stwierdzają, że wprawdzie pozycja związkowców jest silna i pracodawcy często muszą w tych negocjacjach ustępować, ale per saldo ten sposób postępowania jest dla nich opłacalny, bo mają zapewniony spokój społeczny. Chociaż, jak mówi między innymi Georg Schramel, zastępca dyrektora generalnego WIFI, z czysto ekonomicznego punktu widzenia swobodny przepływ osób byłby korzystniejszy niż utrzymywanie ograniczeń wobec krajów kandydackich, to zasada porozumienia społecznego ma w tym przypadku priorytet. Już za parę lat Stankovsky podkreśla z kolei, że gdy Austria wchodziła do Unii, najważniejsze były dla niej kwestie rolnictwa i tranzytu. Teraz są to miejsca pracy. Wprawdzie stopa bezrobocia jest tu niska (według metodologii UE - 3,7 proc., według dawnej, miejscowej - 5,1 proc.), ale gorzej jest pod tym względem akurat w regionach graniczących z krajami kandydackimi. Tam właśnie silne są obawy przed konkurencją ze strony cudzoziemców przyjeżdżających do pracy codziennie (np. ze Słowacji) czy na tydzień-dwa (z Polski). Poza tym, zdaniem Stankovsky'ego, nie można negować faktu, że już 40 proc. różnicy w dochodach zachęca do przenosin za pracą do innego kraju. A relacja dochodów między Polską a Austrią wynosi prawie jeden do trzech (dane za 1998 rok, według parytetu siły nabywczej). Na razie zatem obecność Polaków w Austrii doceniają przede wszystkim właściciele pensjonatów i hoteli w miejscowościach narciarskich. - Co roku jest ich więcej, to już licząca się grupa klientów - mówi Hans Reichel z Innsbruck-Information, instytucji turystycznej obsługującej stolicę Tyrolu i okoliczne wioski. Jan Stankovsky pociesza jednak, że gdy austriacki system ubezpieczeń społecznych zacznie mieć kłopoty ze względu na starzenie się ludności, cudzoziemcy - a więc i Polacy - staną się bardzo potrzebni. Ma to nastąpić w latach 2010-2012. Wtedy, gdy skończyłyby się postulowane przez Niemcy i Austrię okresy przejściowe. -
Zmiany nie zaszły tak daleko, żeby godzić się na swobodę podejmowania pracy w Austrii przez obywateli Polski, Czech, Węgier czy Słowacji. Niemcy i Austria przeciwstawiają się objęciu tych krajów zasadą swobody przepływu osób jednocześnie z ich wejściem do Unii.Rząd Austrii uzasadnia swoje stanowisko sprzeciwem związków zawodowych. Argumenty ekonomiczne przemawiają za umożliwieniem napływu pracowników. Austria przyłączyła się do niemieckiego żądania, by okres przejściowy wynosił siedem lat. gdy austriacki system ubezpieczeń społecznych zacznie mieć kłopoty ze względu na starzenie się ludności, cudzoziemcy staną się potrzebni.
OCHRONA PRZYRODY Parki krajobrazowe, czyli pomieszanie z poplątaniem Co począć z ustalonymi rygorami ALEKSANDER LIPIŃSKI Parki krajobrazowe tworzy się na podstawie rozporządzeń wojewodów. Zaliczają się do tzw. szczególnych (obszarowych) form ochrony przyrody, a przedmiotem ochrony są "wartości przyrodnicze, historyczne i kulturowe" terenu. Do wejścia w życie ustawy z 16 października 1991 r. o ochronie przyrody (Dz. U. nr 114, poz. 492 ze zm.) "parki krajobrazowe" tworzono na dwóch podstawach prawnych. Początkowo uważano za taką nie obowiązującą już ustawę z 25 lutego 1964 r. o wydawaniu przepisów prawnych przez rady narodowe (Dz. U. nr 8, poz. 47), zwłaszcza art. 7-8. Upoważniały one do wydawania zarządzeń porządkowych zawierających zakazy i nakazy określonego w nich zachowania w granicach niezbędnych dla ochrony bezpieczeństwa życia, zdrowia lub mienia albo dla zapewnienia spokoju publicznego lub zachowania porządku publicznego. Korzystając z tego rozwiązania, wojewódzkie rady narodowe podjęły kilkanaście uchwał o utworzeniu "parków krajobrazowych", ustanawiając jednocześnie nakazy (zakazy) dozwolonego zachowania na ich terenach, korespondujące z zasadami przewidzianymi w dawnej ustawie o ochronie przyrody (z 1949 r.). Wykładnia ustawy z 1964 r. uzasadniała jednak wniosek, że nie było dostatecznych podstaw prawnych do tworzenia takich "parków krajobrazowych" oraz ustanawiania na ich terenie powszechnie obowiązujących norm zachowań. Konkluzja ta nie miała jednak wówczas istotnego znaczenia, przede wszystkim ze względu na znikome możliwości kwestionowania dopuszczalności podejmowania uchwał wspomnianej treści. W praktyce, z mocy różnych przepisów przejściowych, uchwały wojewódzkich rad narodowych co najmniej częściowo zachowały moc obowiązującą. Od wejścia w życie ustawy z 31 stycznia 1980 r. o ochronie i kształtowaniu środowiska "parki krajobrazowe" zaczęto tworzyć na podstawie jej art. 41, wedle którego rada narodowa stopnia wojewódzkiego mogła wprowadzić "zakazy lub nakazy konieczne do zapewnienia ochrony terenów posiadających walory wypoczynkowe i krajobrazowe przed ich niszczeniem bądź utratą tych walorów". Po zniesieniu rad narodowych kompetencje te uzyskali wojewodowie. W świetle obowiązującej ustawy o ochronie przyrody z 1991 r. utworzone przed jej wejściem w życie "parki krajobrazowe" nie są nimi. Art. 64 tej ustawy przewiduje, iż do czasu wydania na jej podstawie przepisów wykonawczych zachowują moc przepisy dotychczasowe (tj. wydane na podstawie ustawy o ochronie przyrody z 1949 r.), jeżeli nie są sprzeczne z nowym stanem prawnym. Nie ma natomiast wątpliwości, że wspomniane akty podjęte przed wejściem w życie ustawy z 1991 r. nie mogą być uważane za akty wykonawcze do ustawy o ochronie przyrody z 1949 r. W rezultacie charakter prawny istniejących "parków krajobrazowych" jest zróżnicowany. Zależnie od czasu ich utworzenia są bądź nie są szczególnymi formami ochrony przyrody w rozumieniu ustawy z 1991 r. Co prawda ustanowione w aktach o ich powołaniu nakazy (zakazy) zachowania są zbliżone, ale nie ma żadnych podstaw, by obecnie sankcji z tytułu naruszenia wymagań obowiązujących w "parkach krajobrazowych" ustanowionych przed wejściem w życie ustawy o ochronie przyrody z 1991 r. poszukiwać w przepisach tej ostatniej. Podobnie jest z kompetencjami dyrektorów tych jednostek organizacyjnych. Ich źródłem nie może być ustawa z 1991 r. Skoro stary "park krajobrazowy" nie jest tzw. szczególną formą ochrony przyrody w jej rozumieniu, to istnieje co najmniej wątpliwość, czy obowiązujące tam ograniczenia ustanowione w akcie o jego powołaniu mogą być wiążące dla miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego. Powoduje to istotne zróżnicowanie sytuacji prawnej parków, prowadzące do niepewności oraz kolidujące z zasadami konstytucyjnymi. Istnieje zatem pilna potrzeba ujednolicenia rozwiązań. Od 1 stycznia 1998 r. obowiązuje nowela (z 27 sierpnia 1997 r.) do powołanej ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska, która uchyliła m. in. jej art. 41. Od tej więc daty podstawą prawną ustanawiania ograniczeń w zakresie dozwolonego zachowania się, niezbędnego dla ochrony przyrody w parkach krajobrazowych, może być wyłącznie ustawa o ochronie przyrody z 1991 r. Ustawodawca dostrzegł jednocześnie potrzebę unormowania sytuacji starych "parków krajobrazowych", które utworzono na podstawie art. 41. Art. 3 noweli mówi, że przez sześć miesięcy od jej wejścia w życie (tj. do 30 czerwca 1998 r.) "akty prawne zawierające zakazy lub nakazy konieczne do zapewnienia ochrony terenów posiadających walory wypoczynkowe i krajobrazowe przed ich niszczeniem bądź utratą tych walorów", wydane na podstawie art. 41, zachowują moc (ust. 1). Jednocześnie zobowiązano wojewodów, by w określonym wyżej terminie dostosowali te akty do wymagań ustawy o ochronie przyrody (ust. 2). Myśl wyrażoną w tym przepisie należy ocenić jako trafną, tyle że sposób jej przedstawienia trudno uważać za fortunny. Przede wszystkim nasuwa się wniosek, że jeśli wojewodowie nie podejmą działań dostosowujących przewidzianych w art. 3 ust. 2 noweli z 29 sierpnia 1997 r., to wymienione tam akty prawne ex lege tracą moc 1 lipca 1998 r. Nie jest natomiast jasne, na czym miałyby polegać owe działania "dostosowujące" wojewodów. Wydaje się, że rozwiązanie może być tylko jedno i w istocie powinno polegać na skorzystaniu z podstawy przewidzianej w art. 24 ustawy o ochronie przyrody, tj. na utworzeniu nowego parku krajobrazowego. W szczególności zaś niedopuszczalne jest podjęcie przez wojewodę aktu "utrzymującego w mocy" akt wydany na podstawie dotychczasowego art. 41 ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska. Art. 3 ust. 1 noweli z 27 sierpnia 1997 r. ma bowiem charakter bezwzględny i nie przewiduje żadnej możliwości obowiązywania aktów prawnych wydanych na podstawie dotychczasowego art. 41 dłużej niż do 30 czerwca 1998 r. Można zatem dojść do wniosku, że w istocie art. 3 ust. 2 noweli jest całkowicie zbędny, a zarazem wątpić, czy do końca czerwca 1998 r. administracje wojewódzkie zdołają uporać się z tym problemem. Jeżeli omawiane dostosowanie ma przybrać postać rozporządzenia wykonawczego wojewody, to warto przypomnieć, że podlega ono kontroli sądowoadministracyjnej. Każdy, jeśli jego interes prawny lub uprawnienie zostały naruszone przepisem prawa miejscowego, może - po bezskutecznym wezwaniu organu, który wydał przepis - zaskarżyć go do sądu administracyjnego (art. 25a ust. 1 ustawy z 22 marca 1990 r. o terenowych organach rządowej administracji ogólnej, Dz. U. nr 21, poz. 123 ze zm.). Przedstawiona regulacja nie dotyczy natomiast "parków krajobrazowych", które utworzono przed wejściem w życie ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska. Oznacza to, że akty o ich utworzeniu nadal obowiązują, co trudno uważać za czynnik sprzyjający integracji działań w zakresie ochrony przyrody. Z nieznanych przyczyn ustawodawca nie wykazał zainteresowania rozstrzygnięciem tego problemu. Nie sposób zaś zakładać, że nie był on mu znany. Wiadomo bowiem, że autorzy noweli dysponowali projektem rozwiązania umożliwiającego jednoznaczne i spójne rozstrzygnięcie omawianej kwestii. Sytuacja ta zasługuje na szczególnie krytyczną ocenę, zwłaszcza że co najmniej niektórym ze wspomnianych aktów można zarzucić niezgodność z rozwiązaniami wyższej rangi, w tym konstytucyjnymi. Poruszony problem wymaga zatem zdecydowanej ingerencji ustawodawcy, i to zarówno w szeroko pojmowanym interesie publicznym, jak i interesie posiadaczy nieruchomości położonych na obszarach wspomnianych parków. Wydaje się nadto, że konieczna jest weryfikacja zasadności merytorycznych rozwiązań określających status prawny wszystkich parków krajobrazowych. Co najmniej część z nich ma bowiem takie wady jak nieprecyzyjne określenie granic terenów chronionych oraz nadmierny, nieuzasadniony i wręcz niewykonalny rygoryzm reżimu ochronnego. Trzeba też zwrócić uwagę na braki planów ochrony takich parków. W takiej sytuacji wymagania ochronne częściowo stają się fikcją, prowadząc do stanu niepewności prawnej. Sytuacja ta podważa jednocześnie funkcje prawa własności nieruchomości położonych na wspomnianych terenach. Jeżeli jednak wyjść z założenia, że tego rodzaju ograniczenia własności mają charakter wyjątkowy, to zgodnie z zasadami wykładni prawa powinny być interpretowane w sposób ścisły, a ewentualne wątpliwości należy tłumaczyć na rzecz rozwiązań stanowiących regułę (art. 140 kodeksu cywilnego). Autor jest profesorem doktorem habilitowanym, pracownikiem Wydziału Prawa i Administracji w Katedrze Prawa Górniczego i Ochrony Środowiska Uniwersytetu Śląskiego
Do wejścia w życie ustawy z 1991 r. o ochronie przyrody "parki krajobrazowe" tworzono na dwóch podstawach prawnych. uważano za taką ustawę z 1964 r. o wydawaniu przepisów prawnych przez rady narodowe. Od wejścia w życie ustawy z 1980 r. o ochronie i kształtowaniu środowiska "parki krajobrazowe" zaczęto tworzyć na podstawie jej art. 41. W świetle obowiązującej ustawy o ochronie przyrody z 1991 r. utworzone przed jej wejściem w życie "parki krajobrazowe" nie są nimi. charakter prawny istniejących "parków krajobrazowych" jest zróżnicowany. są bądź nie są szczególnymi formami ochrony przyrody w rozumieniu ustawy z 1991 r. Istnieje pilna potrzeba ujednolicenia rozwiązań. Od 1 stycznia 1998 r. obowiązuje nowela do ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska. Od tej daty podstawą prawną ustanawiania ograniczeń w zakresie dozwolonego zachowania się w parkach krajobrazowych może być wyłącznie ustawa z 1991 r. przez sześć miesięcy od jej wejścia w życie akty prawne wydane na podstawie art. 41, zachowują moc. zobowiązano wojewodów, by dostosowali te akty do wymagań ustawy. jeśli wojewodowie nie podejmą działań dostosowujących, to akty prawne tracą moc 1 lipca 1998 r. Nie jest jasne, na czym miałyby polegać działania "dostosowujące" wojewodów. Przedstawiona regulacja nie dotyczy "parków krajobrazowych", które utworzono przed wejściem w życie ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska. akty o ich utworzeniu nadal obowiązują, co trudno uważać za czynnik sprzyjający integracji działań w zakresie ochrony przyrody. Poruszony problem wymaga zdecydowanej ingerencji ustawodawcy. konieczna jest weryfikacja zasadności merytorycznych rozwiązań określających status prawny wszystkich parków krajobrazowych. Trzeba zwrócić uwagę na braki planów ochrony parków.
SPRZEDAŻ Jak obliczyć dochód Darowane akcje i udziały w spółce Od dochodu uzyskanego ze sprzedaży akcji spółki akcyjnej i udziałów spółki z o o. uzyskanych w drodze darowizny trzeba co do zasady zapłacić podatek dochodowy. Dochodem jest w takim wypadku różnica między ceną uzyskaną ze sprzedaży a wartością darowanych akcji z momentu zawarcia umowy darowizny. Taki sposób ustalania dochodu obowiązuje także w razie sprzedaży przez obdarowanego akcji nabytych przez darczyńcę bezpłatnie lub na warunkach preferencyjnych na podstawie ustawy z 1990 r. o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych, a w przyszłości również w razie sprzedaży darowanych akcji uzyskanych przez darczyńcę na podstawie ustawy z 30 sierpnia 1996 r. o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych. W świetle art. 17 ust. 1 pkt 6 ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych (dalej: updf) przychody z odpłatnego przeniesienia (sprzedaży, zamiany) tytułu własności udziałów w spółkach, akcji oraz innych papierów wartościowych, należne, choćby nie zostały faktycznie otrzymane, są przychodem z kapitałów pieniężnych. Podatek od dochodów Tylko wyjątkowo, gdy ustawa wyraźnie to przewiduje - podatek dochodowy płaci się od przychodów (np. art. 28 i 30 pkt 1-4 i 6 updf). Podatek płaci się więc od dochodów uzyskanych ze sprzedaży udziałów w spółkach, akcji oraz innych papierów wartościowych. Potwierdza to art. 44 ust. 8 updf normujący sposób opłacania zaliczek na podatek z racji takiej sprzedaży. Wynika z niego jednoznacznie, że podstawą ustalania zaliczki jest dochód z tej sprzedaży. Podatnicy, którzy osiągnęli taki dochód, są obowiązani samodzielnie obliczyć i wpłacić do urzędu skarbowego zaliczkę w wysokości 20 proc. tego dochodu (jeżeli nie jest on objęty zwolnieniem przewidzianym w art. 52 pkt 1 lit. a updf). Co z kosztami Rzecz w tym, iż żaden przepis nie normuje szczegółowo sposobu ustalania dochodu z racji sprzedaży udziałów, akcji, obligacji i innych papierów wartościowych. Dochód zaś to przychód minus koszty jego uzyskania. Obowiązuje więc tu ogólna reguła ustanowiona w art. 22 updf, według której kosztami uzyskania przychodów są wszelkie koszty poniesione w celu ich osiągnięcia , z wyjątkiem wymienionych w art. 23 updf, które dla celów podatkowych nie są za takie uważane. Według zaś art. 23 ust. 1 pkt 38 updf nie uważa się za koszty uzyskania przychodów m.in. wydatków na objęcie lub nabycie udziałów albo wkładów w spółdzielni, udziałów w spółce albo akcji i innych papierów wartościowych. W przepisie tym jednocześnie wyraźnie się zastrzega, iż wydatki takie są jednak kosztem uzyskania przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów, akcji i innych papierów wartościowych. Sprawa jest stosunkowo prosta, gdy np. akcje sprzedaje osoba, która nabyła je w wyniku umowy spółki, w drodze umowy kupna- sprzedaży, a nawet nieodpłatnie lub na warunkach preferencyjnych na podstawie ustawy z 1990 r. o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych czy nowej ustawy z 30 sierpnia 1996 r. o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych (akcje uzyskane w trybie tej ostatniej ustawy będzie wolno sprzedać dopiero po upływie dwóch lat od dnia zbycia przez Skarb Państwa pierwszych akcji na zasadach ogólnych, a uzyskane przez pracowników będących członkami zarządu spółki - po trzech latach od tego momentu). Przyjmuje się, że w razie razie sprzedaży akcji otrzymanych nieodpłatnie nie ma kosztu ich nabycia (kosztu uzyskania przychodu), lub inaczej - jest on zerowy. A zatem cały przychód jest dochodem. Gdy akcje zostały nabyte na warunkach preferencyjnych, po obniżonej cenie - kosztem jest cena ich nabycia. Dochodem ze sprzedaży będzie różnica między przychodem (uzyskana cena) a tak ustalonym kosztem nabycia (por. Witold Bień: Dochody z kapitałów i ich opodatkowanie w 1996 r., seria Vademecum Podatnika nr 70, wyd. Difin, str. 100). W razie darowizny A jak przedstawia się kwestia kosztów nabycia, jeżeli sprzedający akcje (udziały w spółce, obligacje, inne papiery wartościowe) nabył je w drodze darowizny? Jak obliczyć dochód ze sprzedaży, od którego będzie płacona najpierw zaliczka na podatek, a potem, po doliczeniu w zeznaniu rocznym do innych dochodów - przypadający na nią podatek? Co będzie w takim wypadku kosztem uzyskania przychodu? Jak sygnalizowali czytelnicy, urzędy skarbowe przyjmowały najpierw, że skoro darowizna jest darmowa, to nabywca nie poniósł żadnych kosztów nabycia akcji, a więc w razie ich sprzedaży, tak jak przy sprzedaży przez pracownika akcji nabytych bezpłatnie, dochód jest równy przychodowi, słowem, podatkiem objęta jest cała kwota uzyskana ze sprzedaży akcji. W takim układzie darowizna akcji uzyskanych przez darczyńcę bezpłatnie zupełnie by się "nie opłacała", zwłaszcza jeśli zważyć, że darowizna o wartości przekraczającej kwoty wolne jest obciążona podatkiem od spadków i darowizn. Oczywiście jeszcze gorsza byłaby kalkulacja w wypadku sprzedaży przez obdarowanego akcji, które darczyńca nabył na warunkach preferencyjnych czy po prostu za cenę rynkową. Wartość z umowy Wedle wyjaśnień Ministerstwa Finansów z lutego 1997 r. przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów i akcji otrzymanych w drodze darowizny przyjmuje się jako koszt uzyskania wartość akcji ustaloną w umowie darowizny. Musi więc być zawarta oficjalna umowa, najlepiej, dla celów dowodowych - na piśmie. Wskazówką interpretacyjną mógł tu być art. 21 ust. 1 pkt 50 lit. b) updf. Dotyczy on wprawdzie zupełnie innej kwestii: zwolnienia z podatku przychodów otrzymanych w związku ze zwrotem udziałów lub wkładów w spółdzielni, wkładów w spółce albo z umorzeniem udziałów lub akcji w spółce mającej osobowość prawną, ale można wyciągnąć z niego wnioski co do sposobu ustalania kosztu nabycia także udziałów w spółkach, akcji czy innych papierów wartościowych uzyskanych przez sprzedającego w wyniku darowizny. Przychody otrzymane w związku ze zwrotem udziałów lub wkładów w spółdzielni, wkładów w spółce albo z umorzeniem udziałów lub akcji w spółce mającej osobowość prawną są zwolnione od podatku dochodowego w części stanowiącej koszt nabycia. W świetle art. 21 ust. 1 pkt 50 lit. b) updf, jeśli nabycie nastąpiło w drodze spadku lub darowizny, ekwiwalentem kosztu nabycia jest wysokość wartości udziałów, wkładów, akcji z dnia nabycia spadku lub darowizny. W wypadku bowiem ich zwrotu lub umorzenia zwolnione od podatku na podstawie tego przepisu są przychody do wysokości ich wartości z dnia nabycia spadku lub darowizny. Analogiczne zasady obowiązują w razie sprzedaży uzyskanych w drodze spadku lub darowizny udziałów w spółce cywilnej, komandytowej, z o.o. Jeżeli ich wartość w momencie darowizny przekracza wspomniane kwoty wolne, będzie trzeba zapłacić podatek od nadwyżki ponad tę kwotę. Wniosek oczywisty Wniosek z interpretacji Ministerstwa Finansów jest oczywisty: w razie zamierzonej sprzedaży akcji nabytych bezpłatnie albo na warunkach preferencyjnych opłaca się najpierw darować je komuś z rodziny. Jeżeli sprzedającym będzie obdarowany, obciążenie podatkowe, przy uwzględnieniu ewentualnej daniny od spadków i darowizn, będzie znacznie mniejsze, niż gdyby akcje te sprzedawał pracownik, który otrzymał je na warunkach preferencyjnych lub nieodpłatnie. Jeżeli więc np. ojciec darował córce w styczniu 1997 r. nabyte bezpłatnie akcje wartości 25.000 zł, powstał przede wszystkim obowiązek zapłacenia podatku od spadków i darowizn. Kwota wolna dla osób należących do I grupy podatkowej (najbliższa rodzina) wynosiła wówczas 6100 zł. Dla ustalenia, czy limit ten nie został przekroczony, sumuje się wszystkie darowizny między tymi samymi osobami z ostatnich pięciu lat. Podatek od spadków i darowizn płaci się od nadwyżki ponad kwotę wolną, tutaj więc od 18.900 zł. Obliczony według skali dla nabywców z I grupy podatkowej, wynosiłby 933 zł. Jeżeli córka akcje te sprzeda np. za 30.000 zł, zapłaci podatek (najpierw w formie zaliczki) od różnicy, czyli od 5000 zł. Ponieważ dochody ze sprzedaży akcji, udziałów itd. sumuje się w zeznaniu podatkowym z innymi dochodami opodatkowanymi na zasadach ogólnych, faktyczne obciążenie podatkiem dochodu ze sprzedaży tych walorów będzie zależeć od wysokości zsumowanego dochodu tej osoby i wynosić w 1997 r.: 20, 32 lub 44 proc. Gdy np. cała kwota dochodu ze sprzedaży akcji przypada na dochód opodatkowany stawką 44 proc., w podanym przykładzie obciążone nią będzie tylko 5000 zł, a podatek dochodowy wyniesie 2200 zł (5000 zł x 44 proc.). Obciążenie na rzecz fiskusa, łącznie z podatkiem od spadków i darowizn, wyniesie 3133 zł (933 zł + 2200 zł). Gdyby zaś sprzedawała je osoba (pracownik), która nabyła je na warunkach preferencyjnych lub bezpłatnie, jej obciążenie byłoby znacznie wyższe. Jak już bowiem wspomniano, przy sprzedaży akcji otrzymanych bezpłatnie (darmo) koszt ich nabycia (koszt uzyskania przychodu) jest zerowy. Przychód ze sprzedaży jest więc równy dochodowi. Podatkiem ustalonym według skali, po doliczeniu dochodu ze sprzedaży, obciążona byłaby cała uzyskana cena, a zatem w naszym przykładzie - 30.000 zł. Sprzedający takie akcje pracownik, jeżeli kwota uzyskana ze sprzedaży w całości mieściłaby się w dochodach opodatkowanych stawką 44 proc., oddałby fiskusowi 13.200 zł. Liczby te mówią same za siebie. Zwolnienie ograniczone Przypomnijmy jeszcze, że zaliczkę na podatek dochodowy od dochodu ze sprzedaży udziałów, akcji, obligacji i innych papierów wartościowych osoba, która uzyskała dochód ze sprzedaży akcji nabytych na warunkach preferencyjnych lub bezpłatnie albo z takich akcji otrzymanych w darowiźnie, musi obliczyć samodzielnie i wpłacić do urzędu skarbowego najpóźniej do 20 miesiąca następującego po tym, w którym uzyskała dochód. W tym samym terminie ma obowiązek złożyć deklarację o wysokości tego dochodu (PIT-13). Dochód z akcji musi uwzględnić następnie w zeznaniu rocznym, dopisując go do innych w nim wykazanych. To samo dotyczy sprzedaży uzyskanych w darowiźnie udziałów w spółce z o.o., cywilnej, komandytowej. Na podstawie bowiem art. 52 updf do 31 grudnia 2000 r. zwolnione od podatku dochodowego są tylko dochody (czyli różnica między ceną nabycia a ceną sprzedaży) uzyskane ze sprzedaży akcji dopuszczonych do obrotu publicznego, nabytych na podstawie publicznej oferty, na Giełdzie Papierów Wartościowych albo w regulowanym pozagiełdowym obrocie publicznym. Zwolnienie to więc nie obejmuje akcji otrzymanych w drodze darowizny lub np. nabytych na zasadach preferencyjnych przez pracowników prywatyzowanych firm, z których powstały spółki giełdowe. IZABELA LEWANDOWSKA
Od dochodu uzyskanego ze sprzedaży akcji spółki akcyjnej i udziałów spółki z o o. uzyskanych w drodze darowizny trzeba zapłacić podatek dochodowy. Dochodem jest różnica między ceną uzyskaną ze sprzedaży a wartością darowanych akcji z momentu zawarcia umowy darowizny. Podatnicy, którzy osiągnęli taki dochód, są obowiązani samodzielnie obliczyć zaliczkę w wysokości 20 proc. tego dochodu. Rzecz w tym, iż żaden przepis nie normuje szczegółowo sposobu ustalania dochodu z racji sprzedaży udziałów, akcji, obligacji i innych papierów wartościowych.
Trzecia Droga zdradza niebezpieczną tęsknotę za zunifikowaną ideologią Nowa pokusa autorytaryzmu RALF DAHRENDORF Z zadowoleniem zauważam, że w wielu krajach rozpoczęła się debata, która prowadzi nas poza lewicę i prawicę. Jej temat określa się w różny sposób, chociaż ostatnio używa się terminu Trzecia Droga. Jest ona jedyną wskazówką nowych kierunków wśród mnogości trendów i poglądów. Chociaż mój komentarz jest krytyczny, opiera się na uznaniu dla tych, którzy tę debatę rozpoczęli. Opublikowany ostatnio tekst, podpisany przez Tony Blaira i Gerharda Schrodera, a zatytułowany "Europe: The Third Way - Die neue Mitte" rozpoczyna się następującym stwierdzeniem: "Socjaldemokraci są obecni w rządach prawie wszystkich krajów Unii. Socjaldemokracja znowu zyskała akceptację, ale tylko dlatego, że zachowując swoje tradycyjne wartości, rozpoczęła w wiarygodny sposób odnawiać swoje poglądy i modernizować programy. Było to możliwe również dlatego, iż socjaldemokracja opowiada się nie tylko za sprawiedliwością społeczną, ale także za gospodarczym dynamizmem oraz uwolnieniem kreatywności i innowacyjności". Krok w kierunku Singapuru Wybory do Parlamentu Europejskiego pozwalają na weryfikację stwierdzenia, że "socjaldemokracja została na nowo zaakceptowana". W 6 na 15 krajów Unii partie socjaldemokratyczne zdobyły 20 proc. i mniej głosów, a w dwóch krajach około 23 proc. W pięciu innych na partie socjaldemokratyczne oddano od 26 do 33 proc. głosów; w Hiszpanii 35 proc., a w Portugalii 43 proc. Jedynie w czterech z tych krajów socjaldemokraci byli stosunkowo najsilniejszą partią, w tym we Francji, gdzie rozdrobnienie prawicy sprawiło, że socjaliści Jospina byli najsilniejsi. Pomimo to można sobie oczywiście wyobrazić, że system poglądów promowanych przez Blaira i Schrodera zdobędzie szerokie poparcie. Niektóre z idei Trzeciej Drogi wcale nie różnią się od przesłania raportu Komisji ds. Tworzenia Dobrobytu i Spójności Społecznej, której przewodniczyłem w latach 1995 - 1996, zatytułowanego "Tworzenie dobrobytu a spójność społeczna w wolnym społeczeństwie". Kluczowym zagadnieniem, przed którym stoją dzisiaj wszystkie kraje, jest odpowiedź na pytanie, w jaki sposób można stworzyć trwałe warunki dla poprawy gospodarczej na rynkach światowych bez jednoczesnego poświęcenia solidarności i spójności naszych społeczeństw lub instytucji gwarantujących wolność. Powszechnie znane są już pojęcia używane w celu próby odpowiedzi na to pytanie. Potrzebne są gospodarki rynkowe odznaczające się silną konkurencyjnością, co jest możliwe wyłącznie poprzez rozluźnienie ograniczeń i liberalizację podaży w gospodarce. Uznając przydatność indywidualnej konkurencji w gospodarce, należy stwierdzić, że musi być ona łagodzona poprzez solidarność w stosunkach społecznych. W dokumencie Blaira i Schrodera użyto sformułowania, które uważam za mylące: "Popieramy gospodarkę rynkową, a nie społeczeństwo rynkowe" - a może jest to więcej niż przejęzyczenie. Czy chodzi im o społeczeństwo nakazowe? Jeśli tak, oznaczałoby to krok w kierunku obranym przez Singapur oraz osłabienie lub nawet zagrożenie trzeciego elementu programu rozwiązywania kwadratury koła, to znaczy założenia, że cały ten proces odbywa się "w wolnym społeczeństwie". Globalizacja plus Ideę Trzeciej Drogi określono jako połączenie neoliberalnej polityki ekonomicznej z socjaldemokratyczną polityką społeczną, co nie jest chyba całkiem sprawiedliwe. Osobiście nazwałem to podejście "globalizacją plus", co oznacza akceptowanie potrzeb rynków globalnych, ale z uwzględnieniem kluczowych składników dobra społecznego. Istnieją też inne sposoby na opisanie tego zasadniczego podejścia, na przykład przez odwołanie się do słowa "ryzyko". Ulrich Beck, inny zwolennik Trzeciej Drogi, wykazał, że ryzyko stanowi zarówno zachętę do przedsiębiorczości i inicjatywy, jak też ostrzeżenie przed niepewnością. Podobnych argumentów można by było użyć w stosunku do innego ulubionego terminu zwolenników Trzeciej Drogi - "elastyczności". Możliwe, że właśnie w tym punkcie Trzecia Droga dzieli socjaldemokratów. Stara Partia Pracy postrzega ryzyko jako zagrożenie, a elastyczność jako brak bezpieczeństwa, gdy Nowa Partia Pracy podkreśla nowe możliwości związane z indywidualną inicjatywą oraz sposobem, w jaki ludzie mogą poprawić swój los przez podejmowanie nowych wyzwań. W tym miejscu staje się jasne, dlaczego reforma państwa opiekuńczego jest kluczowym obszarem polityki, o którym się mówi. Wątpliwości zaczynają się już w związku z samym terminem "trzecia droga". Jego użycie ujawnia zastanawiający brak świadomości historii, który jest charakterystyczny dla typu przywództwa reprezentowanego przez Clintona i Blaira. Termin ten wyraża tęsknotę za zunifikowaną ideologią. Tymczasem dla wielu z nas wielkie wyzwolenie rewolucji 1989 roku oznacza, że czas systemów minął. Nie ma już nawet pierwszego, drugiego czy Trzeciego Świata, a jedynie odmienne podejścia do rozwiązywania potrzeb gospodarczych, społecznych i politycznych, jak również - nie ukrywajmy - różne miary sukcesów. Trzecia Droga zakłada bardziej heglowski pogląd na świat. Zmusza ona jej zwolenników do określenia się raczej w stosunku do innych, niż poprzez kombinację własnych poglądów. A inni muszą w tym celu często zostać skarykaturowani, a nawet wymyśleni. Różnorodność - sedno świata Istotą otwartego świata jest to, że nie istnieją jedynie dwie lub trzy drogi. Ich liczba jest nieokreślona. Jest to istotne dla celów praktyki politycznej. Pytanie może być stawiane takie samo wszędzie, ponieważ wynika z globalnych warunków: W jaki sposób osiągnąć tworzenie dobrobytu i spójność społeczną w wolnych społeczeństwach? Istnieje natomiast wiele odpowiedzi. Jest wiele kapitalizmów, nie tylko kapitalizm z Chicago, tak jak jest wiele demokracji, nie tylko demokracja z Westminsteru. Różnorodność nie jest tylko alternatywnym dodatkiem charakterystycznym dla wysoko rozwiniętej kultury. Stanowi ona sedno świata, który odrzucił zamknięte, ograniczające systemy. Nawet polityka w imię Trzeciej Drogi jest zróżnicowana. Nikt nie będzie oczekiwał, że kanclerz Schroder zmieni Niemcy w drugą Wielką Brytanię. Po zakończeniu wszystkich reform model "reński" pozostanie zdecydowanie odmienny od modelu "anglosaskiego" i nie jest powiedziane, czy którykolwiek z nich będzie odpowiedni dla innych. Nie tylko cynicy zauważyli, że za najlepszą definicję Trzeciej Drogi mogą posłużyć działania Tony Blaira. Jeśli występuje on za bezpośrednim wyborem burmistrza Londynu, przeciwko zachodzeniu w ciążę przez kilkunastoletnie dziewczęta lub opowiada się za prywatyzacją kolei, to musi to być Trzecia Droga. Pozostaje jedynie wątpliwość co do tego, dlaczego Blair i jego zwolennicy muszą te wszystkie sprawy wrzucać do jednego worka. Czyżby nieograniczone możliwości świata po roku 1989 były zbyt trudne do ogarnięcia? Czy przywódcy wyznający Trzecią Drogę pragną pewności (przynajmniej w swoich umysłach), której odmawiają swoim społecznościom w życiu? Czy wszyscy mają podejmować ryzyko, z wyjątkiem tych na górze? Brakujące słowo "wolność" Takie pytania prowadzą do najbardziej ważkiego komentarza na temat toczącej się debaty. Przeczytałem większość publikacji obracających się wokół koncepcji Trzeciej Drogi i coraz bardziej uderza mnie nieobecność w nich słowa "wolność". Dużo mówi się o braterstwie, które rzeczywiście stanowi jeden z centralnych tematów Trzeciej Drogi. Równość pomija się jako cel i zastępuje społecznym uczestnictwem, a ostatnio sprawiedliwością. A wolność? Bez wątpienia zwolennicy Trzeciej Drogi powiedzieliby, że całe podejście do tematu ją zakłada. Tak więc wzmianka o wolności pojawia się na liście ponadczasowych wartości we wstępie do tekstu Blaira i Schrodera: "uczciwość i sprawiedliwość społeczna, wolność i równość w dostępie do możliwości, solidarność i odpowiedzialność wobec innych". Jednak darmo by szukać wolności wśród tych najbardziej aktualnych wartości. To nie przypadek. Trzecia Droga nie mówi ani o otwartych społeczeństwach, ani o wolności. Jest w niej zastanawiający element autorytarny - i to nie tylko w praktyce. Kiedy Giddens mówi o "drugiej fali demokratyzacji", ma w istocie na myśli demontaż tradycyjnych instytucji demokratycznych. Parlamenty wychodzą z mody; ich miejsce powinny zająć referenda i wyspecjalizowane grupy. Reformy państwa opiekuńczego w ramach Trzeciej Drogi obejmują nie tylko obowiązkowe oszczędzanie, ale przede wszystkim wyraźne domaganie się, aby wszyscy pracowali (w tym niepełnosprawni i samotne matki). W przypadkach gdy osiągnięcie normalnego zatrudnienia (nie mówiąc już o pożądanym zatrudnieniu) nie jest możliwe, ludzie muszą zostać zmuszani do pracy poprzez likwidację zasiłków. Dokument Blaira i Schrodera między innymi zawiera takie zastanawiające stwierdzenie: "Państwo nie powinno wiosłować, ale sterować". Innymi słowy nie powinno zapewniać tego, co jest potrzebne, ale określać kierunek. Państwo nie będzie już zajmowało się finansowaniem potrzeb, ale mówiło obywatelom, co mają robić. Brytyjskie doświadczenia stanowią niepokojącą ilustrację, co może to oznaczać. Kiedy powoływano Komisję ds. Tworzenia Dobrobytu i Spójności Społecznej nalegałem, aby dodać słowa w "wolnym społeczeństwie". Myślałem o Beveridge'u ("Pełne zatrudnienie w wolnym społeczeństwie"), ale także o syndromie Singapuru. Dziś wydaje się o wiele ważniejsze niż nawet przed kilku laty, aby rozpocząć nowy projekt polityczny, który na pierwszym miejscu stawia wolność przed społecznym uczestnictwem i spójnością. - Jest to skrócona wersja tekstu wygłoszonego podczas sympozjum "Dziesięć lat po roku 1989: polityka, ideologia i ład międzynarodowy", zorganizowanego w czerwcu przez Project Syndicate oraz Wiedeński Instytut Nauk o Człowieku. Autor jest socjologiem i politologiem, profesorem Uniwersytetu w Hamburgu, jednym z głównych twórców teorii konfliktu.
Ideę Trzeciej Drogi określono jako połączenie neoliberalnej polityki ekonomicznej z socjaldemokratyczną polityką społeczną, co oznacza akceptowanie potrzeb rynków globalnych, z uwzględnieniem kluczowych składników dobra społecznego. reforma państwa opiekuńczego jest kluczowym obszarem polityki, o którym się mówi."trzecia droga"wyraża tęsknotę za zunifikowaną ideologią. za najlepszą definicję Trzeciej Drogi mogą posłużyć działania Tony Blaira. Trzecia Droga nie mówi o otwartych społeczeństwach, o wolności. Jest w niej element autorytarny.
UNIA PRACY Ryszarda Bugaja nie będzie na kongresie. Nie został zaproszony, choć zaproszenia wystosowano m.in. do liderów: SLD, PSL, PPS, OPZZ i NSZZ "Solidarność" Bez zbędnych napięć - Nie zaprosiliśmy Ryszarda Bugaja, bo nie współpracuje z Unią Pracy - tłumaczy Mrek Pol (obaj na zdjęciu z czerwca 1994) FOT. JACEK DOMIŃSKI ELIZA OLCZYK W przededniu sprawozdawczo- -wyborczego Kongresu Unii Pracy nie widać osoby, która mogłaby odebrać Markowi Polowi stanowisko przewodniczącego partii, choć pod jego rządami sytuacja Unii Pracy raczej się pogorszyła, niż polepszyła. Na kongres nie zaproszono Ryszarda Bugaja, pierwszego przewodniczącego partii. Po dwóch z okładem latach przebywania poza parlamentem działaczom Unii Pracy niewiele udało się zrealizować z zapowiadanych zmian. A zakładano uczynienie z UP partii bardziej wyrazistej, obecnej w świadomości społecznej, kompetentnej i przygotowanej do rządzenia, która adresuje swój program do konkretnego wyborcy (nie tylko do bezrobotnych i emerytów, ale do sfery budżetowej, rzemieślników, drobnych kupców). Dziś wydaje się, że Unia Pracy jest partią tak samo mało wyrazistą jak dawniej, bez określonego elektoratu i raczej znikającą ze świadomości społecznej niż utrwalającą swoją pozycję. Na dodatek UP utraciła to, co było jej atutem, czyli ideowość oraz różnorodne pochodzenie działaczy partyjnych. W 1998 roku odeszła z Unii Pracy znakomita większość członków wywodzących się z "Solidarności" - na początku 1998 roku grupa ze Zbigniewem Bujakiem na czele odeszła do Unii Wolności, w grudniu osoby związane z Ryszardem Bugajem zrezygnowały z działalności politycznej. Dziś w UP pozostali już zaledwie pojedynczy członkowie dawnej "Solidarności Pracy" m.in. Aleksander Małachowski. Komu poparcie Choć kongres będzie miał charakter sprawozdawczo-wyborczy, wybór nowych władz to najmniejszy problem, jaki dziś stoi przed Unią Pracy. Partia musi bowiem podjąć decyzję w dwóch ważnych sprawach - wyborów prezydenckich i wyborów parlamentarnych. Rada Krajowa zaproponowała, aby decyzji w sprawie wyborów prezydenckich nie podejmował kongres, lecz by przeprowadzić referendum wśród członków partii. - Chcemy, aby członkowie partii zdecydowali, czy mamy poprzeć Aleksandra Kwaśniewskiego, za którym jest duża część społeczeństwa, czy też wystawić własnego kandydata na prezydenta w opozycji do Aleksandra Kwaśniewskiego - mówi Marek Pol, przewodniczący UP. Taka decyzja byłaby unikiem, typowym zresztą dla Unii Pracy - popchnięto by partię w kierunku rozwiązania oczywistego, czyli poparcia Aleksandra Kwaśniewskiego, a odpowiedzialność za to zostałaby rozłożona na anonimowych członków partii, a nie na jej władze. Poparcie Aleksandra Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich wydaje się zresztą jedynym racjonalnym rozwiązaniem dla Unii Pracy. W kampanii prezydenckiej zawsze warto się pokazać, ale wylansowanie własnego kandydata kosztuje dużo pieniędzy, a Unia Pracy zawsze słynęła z ich braku i pod tym względem w partii nic się nie zmieniło. Marek Pol przyznaje, że pieniądze na kampanię prezydencką stanowią istotny problem dla Unii Pracy, ale przekonuje, że nie jedyny. Wydanie pieniędzy na kampanię prezydencką oznacza jednak brak funduszy na kampanię wyborczą do parlamentu, która odbędzie się już za rok. Zebranie pieniędzy na obie kampanie wśród członków Unii Pracy wydaje się zaś tak samo mało realne, jak wylansowanie przez nią kandydata na prezydenta, który zdołałby pokonać w wyborach Aleksandra Kwaśniewskiego. Taktyka przyjęta przez Unię Pracy ma jednak pewną wadę - jeżeli w referendum przeważy pogląd, że partia popiera Aleksandra Kwaśniewskiego, to nie będzie można postawić żadnych warunków. - Jeżeli ma to być bezwarunkowe poparcie, to należy uznać, iż Unia Pracy po prostu wpisuje się w układ Kwaśniewski - SLD - mówi Ryszard Bugaj. - Zresztą nie może być inaczej, bo Aleksander Kwaśniewski nie chciałby sobie raczej wiązać rąk obietnicami dla Unii Pracy, zabiegając jednocześnie o poparcie obozu liberalnego. Pewność dla niewielu Drugi problem to wybory parlamentarne. Według badań preferencji wyborczych "Rzeczpospolitej" zrealizowanych przez PBS z Sopotu poparcie dla Unii Pracy od przeszło roku wymusi około 6 procent (najmniej - 4 procent - partia miała w styczniu ubiegłego roku, najwięcej - 8 procent - w listopadzie). To nie jest wynik, który wróżyłby wejście do parlamentu choćby minimalnej grupie przedstawicieli UP, jeżeli w nowej ordynacji wyborczej zostanie utrzymany pięcioprocentowy próg wyborczy. Zwykle w badaniu preferencji wyborczych ankietowani wyrażają bowiem swoje sympatie polityczne, ale już podczas wyborów są bardziej skłonni oddać głos na partię, która z całą pewnością znajdzie się w parlamencie, niż na taką, której losy są niepewne. Dlatego mali w wyborach zbierają mniej głosów, niż mają w sondażach. Sukces, jaki Unia Pracy odniosła w 1993 roku, zbierając 7 procent głosów, co dawało jej 40 mandatów, nie ma szans się powtórzyć. Był to bowiem czas, w którym wielu ludzi głosowało na Unię Pracy nie tylko ze względu na jej lewicowość, ale również dlatego, że - po dwóch latach ostrego antykomunizmu - krępowało czy wręcz bało się głosować na SLD. Dziś ta przyczyna znikła. Sojusz jest na topie. Szansa, że Unii Pracy uda się przebić, gdy u boku będzie miała tak silnego konkurenta, jest doprawdy nikła. Marek Pol uważa, że w tej sprawie nic jeszcze nie jest przesądzone. Jego zdaniem partia ma 50 procent szans, że wystartuje samodzielnie, a drugie tyle, że będzie musiała stworzyć koalicję. Dopóki jednak nie ma ordynacji wyborczej, dopóty nie ma o czym mówić. - Być może duże partie w parlamencie zdecydują, że nie będzie wolno tworzyć koalicji przedwyborczych, tylko powyborcze, i wówczas Unia Pracy będzie musiała wystartować samodzielnie - mówi. - Wedle posiadanych przeze mnie informacji moi dawni koledzy są już po tzw. nieformalnym słowie z SLD w sprawie wspólnego występowania w najbliższych wyborach parlamentarnych - mówi Ryszard Bugaj. - Smutno mi, bo to żadna satysfakcja, że potwierdza się moja diagnoza sprzed kilku miesięcy. W Unii Pracy zwyciężyła taktyka - pewność dla niewielu. Uważam, że to jest sprzedaż szyldu Unii Pracy dla kilku mandatów. Członkowie Unii Pracy, jeżeli znajdą się w parlamencie dzięki koalicji z SLD, nie będą stanowili zwartej grupy, prezentującej określone stanowiska, bo karty rozdaje i kontroluje Leszek Miller. Zdaniem Ryszarda Bugaja znikła szansa na to, aby Unia Pracy powróciła samodzielnie na scenę polityczną. - Szkoda mi tej straconej szansy również z tego powodu, że jest spora grupa wyborców, którzy odchodzą od AWS, i to odchodzą donikąd, a mogliby przyjść do Unii Pracy, gdyby ta partia potrafiła w sposób wyrazisty prezentować swoją ofertę programową, różną od oferty SLD. Nie zapraszać Bugaja Ryszarda Bugaja nie będzie na kongresie. Nie został zaproszony, choć zaproszenia wystosowano do kilkudziesięciu osób - m.in. liderów: SLD, PSL, PPS, OPZZ i NSZZ "Solidarność", oraz do sympatyków partii - Barbary Labudy, Włodzimierza Cimoszewicza, Karola Modzelewskiego, byłego honorowego przewodniczącego UP. - Rzeczywiście nie dostałem zaproszenia - mówi Ryszard Bugaj. - Podobno były burzliwe sprzeciwy wobec propozycji, aby mnie zaprosić. Będzie za to Leszek Miller. - Nie zaprosiliśmy Ryszarda Bugaja, bo nie współpracuje z Unią Pracy - tłumaczy Pol. - Poza tym po swoim odejściu z partii wypowiadał się o nas negatywnie, czego przykro nam było słuchać, i na razie nie słyszymy od byłego przewodniczącego niczego dobrego. Uznaliśmy, że, zapraszając go na kongres, narazilibyśmy i jego, i siebie na niepotrzebne napięcia. Nie wszyscy prezentują takie stanowisko. Izabela Jaruga-Nowacka, wiceprzewodnicząca UP, żałuje, że były przewodniczący nie został zaproszony na Kongres. - Brakuje nam takich ludzi jak Ryszard Bugaj - mówi. Jaruga-Nowacka uważa, że Unii Pracy brakuje też dyskusji o wartościach. - Dla mnie istotne jest pytanie, po co mamy wejść do parlamentu, tymczasem niekiedy odnoszę wrażenie, że w partii bierze górę cel sam w sobie - mówi. Jej zdaniem zbliżający się kongres Unii Pracy powinien rozpocząć dialog z ugrupowaniami lewicy o wartościach i zasadach, jakimi będą się kierowały ugrupowania lewicowe po przyszłorocznych wyborach. Forum do takiej wymiany poglądów nie stał się lewicowy okrągły stół, który praktycznie nie istnieje. - Unia Pracy i SLD w poprzednim parlamencie różniły się nie tylko pochodzeniem, lecz i poglądami na NFI czy na system podatkowy, dlatego ta rozmowa na lewicy jest konieczna - mówi Jaruga-Nowacka. - Leszek Miller powiedział, że jeżeli SLD obieca gruszki na wierzbie, to one tam wyrosną. Mnie się wydaje, że ludzie w żadne gruszki na wierzbie wierzyć nie będą - dodaje.
W przededniu sprawozdawczo-wyborczego Kongresu Unii Pracy nie widać osoby, która mogłaby odebrać Markowi Polowi stanowisko przewodniczącego partii, choć pod jego rządami sytuacja raczej się pogorszyła, niż polepszyła. Na kongres nie zaproszono Ryszarda Bugaja, pierwszego przewodniczącego partii. Po dwóch latach przebywania poza parlamentem działaczom Unii Pracy niewiele udało się zrealizować z zapowiadanych zmian. A zakładano uczynienie z UP partii bardziej wyrazistej, obecnej w świadomości społecznej, kompetentnej i przygotowanej do rządzenia, która adresuje swój program do konkretnego wyborcy. Partia musi podjąć decyzję w dwóch ważnych sprawach - wyborów prezydenckich i wyborów parlamentarnych. Rada Krajowa zaproponowała, aby decyzji w sprawie wyborów prezydenckich nie podejmował kongres, lecz by przeprowadzić referendum wśród członków partii, aby zdecydowali, czy poprzeć Aleksandra Kwaśniewskiego, za którym jest duża część społeczeństwa, czy też wystawić własnego kandydata. Marek Pol przyznaje, że pieniądze na kampanię prezydencką stanowią istotny problem dla Unii Pracy, ale przekonuje, że nie jedyny. Taktyka przyjęta przez Unię Pracy ma wadę - jeżeli w referendum przeważy pogląd, że partia popiera Aleksandra Kwaśniewskiego, to nie będzie można postawić żadnych warunków. Drugi problem to wybory parlamentarne. Według badań preferencji wyborczych poparcie dla Unii Pracy od przeszło roku wymusi około 6 procent. To nie jest wynik, który wróżyłby wejście do parlamentu choćby minimalnej grupie przedstawicieli UP. partia ma 50 procent szans, że wystartuje samodzielnie, a drugie tyle, że będzie musiała stworzyć koalicję. Zdaniem Ryszarda Bugaja znikła szansa na to, aby Unia Pracy powróciła samodzielnie na scenę polityczną. Bugaj Nie został zaproszony, choć zaproszenia wystosowano do kilkudziesięciu osób - m.in. liderów: SLD, PSL, PPS, OPZZ i NSZZ "Solidarność", oraz do sympatyków partii.
ŚWIĘTY WOJCIECH Pod koniec życia został misjonarzem, ale nikogo nie nawrócił. Jego misja w Prusach trwała tydzień. Zginął 23 kwietnia 997 roku. Ogłoszono go świętym. Po tysiącu lat kreowany jest na patrona jednoczącej się Europy. Stary patron nowej Europy Relikwiarz świętego Wojciecha w Gnieźnie FOT. STANISŁAW CIOK EWA K. CZACZKOWSKA Życie św. Wojciecha znaczyły kryzysy i katastrofy. Niektórzy złośliwi są skłonni nawet powiedzieć, że jego życie było totalnym bankructwem - trafnie zauważył ksiądz Henryk Żochowski na spotkaniu Akcji Katolickiej. Miał być rycerzem, a został biskupem. Dwukrotnie opuszczał biskupstwo szukając azylu w Rzymie, lecz go stamtąd wyrywano pod groźbą ekskomuniki. Pod koniec życia został misjonarzem, ale nikogo nie nawrócił. Ten z pozoru "bankrut" w półtora roku po śmierci został kanonizowany. W roku 1000 u jego grobu w Gnieźnie spotkali się wojciechowy przyjaciel - cesarz niemiecki Otton III, legat papieża Sylwestra II i książę Bolesław Chrobry, z którego dworu wyruszył nawracać pogan. To właśnie podówczas postanowiono utworzyć w Gnieźnie arcybiskupstwo, kładąc podwaliny pod samodzielną organizację kościelną w Polsce, cesarz zaś uznał suwerenność naszego kraju, dzięki czemu Polska mogła czuć się partnerem w europejskiej rodzinie krajów chrześcijańskich. I oto niebawem, 3 czerwca, podczas papieskiej pielgrzymki u grobu św. Wojciecha odbędzie się kolejny zjazd. Tym razem najwyższy hierarcha Kościoła katolickiego spotka się z prezydentami kilku tzw. świętowojciechowych państw: Niemiec, Słowacji, Węgier, Litwy i Polski (z powodów zdrowotnych zabraknie prezydenta Czech) oraz z przedstawicielem prezydenta Rosji. Zjazd gnieźnieński w roku 1000 był jednym z elementów wcielania w życie ottonowskiej koncepcji cesarstwa opartego na federacji równouprawnionych ludów. Ten obecny - jak można przypuszczać - będzie głównie przypomnieniem wspólnych chrześcijańskich korzeni Europy Zachodniej i Wschodniej oraz postaci Wojciecha, który podróżując między jej częściami przenosił idee, przerzucał mosty. Szukanie tamtych korzeni Profesor Henryk Samsonowicz w wywiadzie dla "GW" powiedział, że przed tysiącem lat Wojciech nadawał się na świętego "jednoczącej się wówczas Europy" lepiej niż ktokolwiek inny. Czech z pochodzenia, wykształcony w Niemczech, był biskupem Pragi i mnichem benedyktyńskim, przyjacielem cesarza i znajomym papieża; przebywał w Italii, odwiedził Francję, Węgry, Polskę; zginął nawracając Prusów. Ale okazuje się, że i teraz, w XX wieku, gdy Europa po rozpadzie dwóch wrogich obozów ponownie się jednoczy i szuka wspólnych korzeni, można sięgnąć do św. Wojciecha i kreować go na patrona wspólnej Europy. Z jednej strony wydawać się to może nadużyciem, naciąganiem historii do współczesnych potrzeb. Bo tamta, wojciechowa Europa była przecież inna: nie podzielona jeszcze wiarą (ale i nie we wszystkich jej zakątkach przyjęto już chrześcijaństwo), z elitą intelektualną tożsamą z elitą kościelną, w której duchowny, wszak wykształcony w łacinie, mógł poruszać się po niej bez przeszkód, będąc wszędzie jakby u siebie. Ale z drugiej strony - jak słusznie zauważył Andrzej Drzycimski, prezes Fundacji św. Wojciecha, podczas inauguracji jej działalności - obie Europy: tamta, z końca X wieku i dzisiejsza, z końca XX wieku, szukające swego wyrazu, mają wiele wspólnego. Gdy X-wieczną Europę jednoczyła wspólna wiara, wchodząca dopiero do krajów Europy Środkowej i Wschodniej, tak współczesna Europa, szukając wspólnych korzeni, spoiwa łączącego jej skomplikowane dzieje, musi sięgnąć do chrześcijaństwa. I do św. Wojciecha, którego działanie - jak zauważył w "Słowie" bp Stanisław Gądecki, sekretarz Międzynarodowego Komitetu Organizacyjnego obchodów 1000. rocznicy śmierci św. Wojciecha - "wyraźnie związane było z przekraczaniem granic i z tworzeniem - wspólnie z ówczesnymi władcami - wizji jednej, zewangelizowanej Europy". - Święty Wojciech żył w czasach przełomu, kiedy część Europy leżącej na Wschodzie chciała się włączyć do krajów cywilizacji chrześcijańskiej zachodniej. On nie działał na marginesie tych wydarzeń, ale w samym centrum; sugerował Ottonowi III jedność duchową i pokojową - mówi biskup Gądecki. - I z tego tytułu był pomostem między częścią środkowowschodnią a zachodnią. Dzisiaj, gdy po tysiącu lat wraca myśl jednoczenia się Europy w znaczeniu czysto politycznym, w takim samym stopniu konieczne jest jednoczenie się w znaczeniu czysto chrześcijańskim. Stąd istotą Kościoła jest wspomnieć człowieka wskazującego na wartości, które się ostały i stanowiły o zasadniczej sile Europy, która z chrześcijaństwa wyrastała i na nim się oparła. To rodzi pragnienie europejskiego patronatu Wojciecha, który mógłby stanąć obok św. Benedykta, świętych Cyryla i Metodego, jako człowiek, który łączy wiele narodów. Ale aby św. Wojciech stał się oficjalnym patronem Europy musiałyby wystąpić o to ze specjalną petycją do Watykanu episkopaty tzw. świętowojciechowych państw (najbardziej zaangażowane są w to episkopaty Czech i Polski). Na razie, i to całkiem niedawno, na ich wniosek św. Wojciech został wpisany do kalendarza Kościoła powszechnego. Jeszcze bowiem niedawno był czczony tylko lokalnie w kościołach Słowiańszczyzny pod swojsko brzmiącym imieniem Wojciech, na Zachodzie jako Adalbert (to imię przyjął przy bierzmowaniu, którego udzielił mu arcybiskup magdeburski tym samym zwany imieniem). Święty Wojciech od dawna czczony jest w Polsce, jako jej główny patron, w Czechach, na Węgrzech, w Słowacji, Niemczech, Dalmacji i Italii. Wojciech, kanonizowany jeszcze przed rozłamem w Kościele, jak się okazuje, może jednoczyć także na gruncie religijnym. Kościół prawosławny zastanawia się, czy nie przywrócić jego imienia, jako świętego sprzed rozłamu, do grona czczonych obecnie. Nie jest też wykluczone, że Kościoły protestanckie przywrócą św. Wojciecha do katalogu świętych sprzed reformacji, traktując go nie jako pośrednika między ludźmi a Bogiem, co jest sprzeczne z zasadami protestantyzmu, ale jako świadka wiary. Biskup mnichem Życie św. Wojciecha, niedługie, acz bogate w wydarzenia, opisane zostało w licznych żywotach, pasjach i legendach tworzonych przez wieki. Wartość historyczną mają jednak głównie dwa najstarsze żywoty spisane tuż po jego śmierci. Wojciech urodził się około 956 roku w Libicach. Pochodził z książęcego rodu Sławnikowiców konkurującego z Przemyślidami. Wykształcenie, także w zakresie teologii i filozofii, zdobył w Magdeburgu. Po powrocie do Pragi był świadkiem jak tuż przed śmiercią biskup praski Dytmar rozpaczliwie kajał się za uleganie czczym zaszczytom i bogactwu, a przede wszystkim za duszpasterskie zaniedbania i brak efektów pracy wśród tylko pozornie nawróconego ludu, który "nic nie zna i nie czyni prócz tego, co palec szatana w sercach jego zapisał". To przeżycie, zdaniem historyków, spowodowało przełom w życiu Wojciecha. Zerwał on ze zbyt świeckim, jak na duchownego, stylem życia i przyjął - jak napisał ks. Kazimierz Śmigiel, w książce "Święty Wojciech Sławnikowic" - "ideał ascezy zakonnej jako model realizacji życia chrześcijańskiego". Wojciech, jako jedyny tak dobrze urodzony i wykształcony Czech, był oczywistym kandydatem na następcę Dytmara (Niemca z pochodzenia). Inwestyturę otrzymał w 983 roku w Weronie z rąk cesarza niemieckiego Ottona II, a konsekracji dokonał arcybiskup Moguncji Willigis. Gdy jako nowo wyświęcony biskup przyjechał do Pragi - wszedł do miasta boso. To była zapowiedź realizacji jego duszpasterskiego programu. Biskup Wojciech - jak opisują autorzy żywotów - wiódł życie ascetyczne: umartwiał ciało, nie dojadał, nie dosypiał, spał na podłodze z kamieniem pod głową. Okazywał miłosierdzie ubogim i słabym, dawał jałmużnę, odwiedzał chorych i więźniów, ciążył mu na sercu handel niewolnikami. Długie godziny spędzał na modlitwie i kontemplacji. Walczył z łamaniem celibatu wśród kleru, próbował wcielić wśród ludu zasady życia chrześcijańskiego: występował przeciw wielożeństwu, cudzołóstwu, wymagał przestrzegania dni świątecznych i postów. Ucieczki i powroty Nie mogąc poradzić występkom wiernych, zaradzić złu, po sześciu latach wyjechał z Pragi szukając wsparcia najpierw u papieża. Na krótko zatrzymał się w opactwie Monte Cassino, a potem wstąpił do klasztoru św. Bonifacego i Aleksego na Awentynie, gdzie przyjął benedyktyński habit. Po trzech latach pobytu w Italii najpierw Czesi, a potem arcybiskup Moguncji zażądali powrotu Wojciecha. Papież Jan XV zgodził się pod jednym wszakże warunkiem: "jeśli będą mu posłuszni, niech go zatrzymają. Jeśli zaś nie zechcą zaniechać zwykłej swej nieprawości, niech ten nasz przyjaciel unika obcowania ze złymi". Okres posłuszeństwa biskupowi nie trwał długo. Po dwóch latach od powrotu doszło do incydentu, który - jak opisują żywoty - bezpośrednio zadecydował o powtórnym opuszczeniu Pragi. Otóż biskup udzielił w kościele schronienia żonie pewnego wielmoży, która popełniła cudzołóstwo. Gdy krewni zdradzonego męża zażądali wydania kobiety - odmówił. Niepomni na azyl kościelny, wywlekli ją ze świątyni i zamordowali. Wojciech, tym razem przez Węgry, ponownie udał się do klasztoru na Awentynie, którego został przeorem. W 996 roku na synodzie znów nakazano Wojciechowi, pod karą klątwy, wrócić do Pragi. Papież ulegając prośbie Wojciecha zgodził się jedynie, aby ewentualnie zamienił powrót na pracę misyjną wśród pogan. Ale Wojciecha do Pragi już ani nie wzywano, ani nie mógł tam powrócić po wymordowaniu przez Przemyślidów rodu Sławnikowiców. Raz jeszcze spotkał się z Ottonem III, którego program federacji Niemiec, Galii i Słowiańszczyzny, popierał. Zanim dotarł na dwór Bolesława Chrobrego, odwiedził jeszcze groby św. Benedykta i św. Dionizego we Francji. Głowę wbito na pal W Gnieźnie pojawił się na początku 997 roku i niemal zaraz wybrał się na misję do Prus. Wziął ze sobą tylko dwóch towarzyszy: brata Radzima -Gaudentego i prezbitera Benedykta-Bogusza. Pod ochroną 30 wojów przybyli najpierw Wisłą do Gdańska, gdzie Wojciech nauczał i udzielał chrztu. W połowie kwietnia po odprawieniu wojów, już tylko we trójkę, pokojowo ruszyli nawracać Prusów. Pierwsze spotkanie 17 kwietnia, zapowiadało nieszczęście: przyjęto ich wrogo, ktoś krzyczał, ktoś uderzył Wojciecha wiosłem. Podobnie było podczas drugiego tego dnia spotkania na placu targowym w jakiejś osadzie. Przez pięć dni misjonarze odpoczywali blisko miejsca pierwszego postoju. "O świcie, w piątek 23 kwietnia, zawrócili od brzegu w głąb lądu. Śpiewając psalmy przeszli przez pasmo lasów i około południa wyszli na pola. Tam Gaudenty odprawił mszę. Wojciech przyjął Komunię św. Posilili się i znów ruszyli w drogę, ale wnet opanowało ich takie znużenie, że usiedli i nawet posnęli. Zerwał ich napad zbrojny, niewątpliwie specjalnie zorganizowany, gdyż był wśród napastników kapłan pogański. Związano wszystkich trzech, ale tylko ku Wojciechowi zwrócono ciosy. Osłabłego zawleczono na wzgórek. Kapłan uderzył pierwszy, potem jeszcze 6 włóczni utkwiło w ciele. Odciętą głowę wbito na żerdź, nad zwłokami postawiono straż" - tak prof. Jadwiga Karwasińska opierając się na najstarszych żywotach opisała śmierć Wojciecha. Miejsce męczeństwa nie jest dokładnie znane: najprawdopodobniej było to w Świętym Gaju w okolicach Pasłęka; inni wskazują na okolice dzisiejszego Kaliningradu. Bolesław Chrobry wykupił z rąk Prusów ciało Wojciecha, które złożono w w ołtarzu głównym katedry gnieźnieńskiej. Siedemnaście legend, wiele cudów Męczeńska śmierć biskupa i fakt, że - jak pisze ks. Śmigiel - już za życia, w klasztorze, osiągnął wysoki stopień świętości, tak iż uważany był za symbol odnowy Kościoła w duchu kluniackim, sprawiły, że właściwie od razu, najpierw w gronie ludzi go znających, a potem coraz bardziej powszechnie uważany był za świętego. Proces kanonizacyjny, zainicjowany przez Ottona III, zakończył się w 999 roku. Kult św. Wojciecha od początku był bardzo żywy zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie. Z czasem obok żywotów i pasji zaczęto spisywać legendy. Jak podaje ks. Śmigiel znanych jest 17 legend z XIV i XV wieku, które przedstawiają życie, zasługi, śmierć i cuda dokonane przez świętego Wojciecha (np. uleczenie chorej Rzymianki; strącona, a nie naruszona konwia z winem) oraz cuda, które dokonały się za jego pośrednictwem. Wiele legend miało wartość ahistoryczną (jak chociażby ta, która mówi, że Wojciech wstał z grobu w Prusach i z głową pod pachą przeszedł przez morze, dotarł do Gdańska i położył się w kaplicy na wzgórzu, albo o wdowim groszu, który miał przeważyć szalę złota przy wykupie zwłok Wojciecha). Kult Wojciecha w Polsce właściwie od początku miał charakter religijno-państwowy. Bo w istocie za "cud" wojciechowy można uznać tak szybkie utworzenie w Polsce niezależnej metropolii kościelnej, przyspieszonej niewątpliwie przez śmierć i kanonizację Wojciecha, a która to metropolia w różnych okresach historii była elementem spajającym państwo polskie. Grób św. Wojciecha w Gnieźnie pełnił rolę integracyjną, stał się symbolem religijno-politycznym Polaków. Do niego pielgrzymowali kolejni władcy, tu do końca XIII wieku koronowano królów i książąt Polski. Do św. Wojciecha, zwanego przez Kadłubka "Najświętszym Patronem Polaków", odwoływano się w trudnych dla państwa i Kościoła chwilach. Jemu przypisywano autorstwo "Bogurodzicy", a Zygmunt Stary miał stwierdzić, że wobec zagrożenia kraju woli liczyć na orędownictwo Wojciecha niż na pomoc sąsiadów i szczęście wojenne. Ale św. Wojciech położył także zasługi dla innych środkowoeuropejskich państw, gdzie jego kult ożywiał religijność. Przypisuje mu się pośredni wpływ na powstanie samodzielnych organizacji kościelnych w Czechach i na Węgrzech i uzyskanie przez te kraje autonomii. "Z punktu widzenia historycznego oddziaływanie św. Wojciecha niepomiernie przerosło jego współczesny wpływ, który wcale nie był skromny, zważywszy na obszar Europy zachodniej i środkowowschodniej. (...) Ukształtowany model osobowości św. Wojciecha był jego własnym dziełem, natomiast popularyzowanie wzięli w swoje ręce ludzie mu życzliwi, którzy się nim zafascynowali lub dopatrzyli się korzyści kościelnych lub politycznych" - napisał ks. Kazimierz Śmigiel. Jest to kolejne potwierdzenie, że był to tylko pozorny "bankrut".
Życie św. Wojciecha znaczyły kryzysy i katastrofy. Niektórzy złośliwi są skłonni nawet powiedzieć, że jego życie było totalnym bankructwem. Ten z pozoru "bankrut" w półtora roku po śmierci został kanonizowany. W roku 1000 u jego grobu w Gnieźnie spotkali się cesarz niemiecki Otton III, legat papieża Sylwestra II i książę Bolesław Chrobry. To właśnie podówczas postanowiono utworzyć w Gnieźnie arcybiskupstwo, cesarz zaś uznał suwerenność naszego kraju. I oto niebawem, 3 czerwca, podczas papieskiej pielgrzymki u grobu św. Wojciecha odbędzie się kolejny zjazd. Tym razem najwyższy hierarcha Kościoła katolickiego spotka się z prezydentami kilku tzw. świętowojciechowych państw oraz z przedstawicielem prezydenta Rosji.
Krajowa Rada wie, że nie ma jej za co szanować, a to pozwala TVP bezkarnie drwić ze swojej misji Psy szczekają, karawana jedzie dalej LUIZA ZALEWSKA Po raz pierwszy od dawna Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji podjęła próbę odbudowania swego autorytetu i zajęła zdecydowane stanowisko w sprawie telewizji publicznej. Tak bardzo pożądana jednomyślność nie trwała jednak długo. TVP dobitnie pokazała, kto naprawdę w mediach publicznych rządzi. Awantura między telewizją publiczną a Polską Agencją Prasową, jaką mogliśmy śledzić w ostatnich dniach, przypomina podobną historię sprzed roku. W tym samym czasie, gdy SLD przygotowywało się do przejęcia władzy w telewizji publicznej, posłowie tego ugrupowania zwołali konferencję prasową, by ponarzekać na upolitycznienie PAP. Czy nie chcieli wówczas odwrócić uwagi od sytuacji w telewizji? I czy tym razem nie było podobnie? Czy telewizja, którą od miesięcy atakuje prawica, nie postanowiła zaatakować Agencji tylko po to, by w chaosie wzajemnych oskarżeń odwrócić od siebie uwagę i stworzyć wrażenie, że nie tylko ona jest uwikłana w politykę i że "nikt z nas nie jest bez winy"? Najwyraźniej tak właśnie było. Depesza PAP o stanowisku Krajowej Rady w sprawie zarzutów pod adresem TVP faktycznie była niezbyt fortunna. Jednak kilka nieszczęśliwych sformułowań (najważniejsze zresztą zostało jeszcze tego samego dnia sprostowane przez PAP) nie tłumaczy tak ostrego ataku. Chyba że jego celem jest odwrócenie od siebie uwagi. Najlepsza obrona to atak Prześledźmy, w jaki sposób w miniony wtorek widzowie dowiedzieli się o stanowisku Krajowej Rady, która uznała, że telewizja, relacjonując zdarzenia związane z pochodem pierwszomajowym, a zwłaszcza z pamiętnym rzutem petardą w tłum lewicowców, "naruszyła zasadę rzetelności dziennikarskiej". Otóż TVP nie przeczytała krótkiego i bardzo jasnego komunikatu Krajowej Rady, choć tak byłoby najprościej. Nie poinformowała wprost: "Krajowa Rada po przeanalizowaniu wszystkich informacji stwierdza, że jeden z materiałów wyemitowanych w »Wiadomościach« zawierał błąd warsztatowy, naruszający zasadę rzetelności dziennikarskiej". Wynikałoby z tego przecież jasno, że telewizja dopuściła się błędu, jeśli nie - jak twierdzą niektórzy - manipulacji. TVP nie mogła do tego dopuścić. Skoncentrowała się więc na ataku na PAP. Zaczęła od informacji, że to Agencja zmanipulowała treść owego komunikatu w swojej depeszy i że telewizja zwróci się do Rady Etyki Mediów o ocenę tak niecnego czynu. Dopiero z kolejnych zdań można było wyłowić najważniejszą wiadomość: że depesza dotyczyła skargi na telewizję, a jeden z zarzutów został przez Radę uznany. Widz jednak nie dowiedział się, jaki to zarzut i czego dotyczył. Widz usłyszał jedynie, że potwierdzono "tylko jeden" zarzut, "stosunkowo drobny", "natury formalnej", "dotyczący graficznego ozdobnika". Czy telewizja miała prawo tak postąpić i czy takie działanie nie jest klasyczną manipulacją? To nie wszystko. Telewizja tak zagalopowała się we własnej obronie, że lekką ręką zakwestionowała autorytet Krajowej Rady. - Być może to Rada się myli - szybko odbił piłeczkę wiceszef Telewizyjnej Agencji Informacyjnej Jacek Maziarski. A prezes TVP Robert Kwiatkowski powiedział nam, iż "nie odnosi wrażenia, że Krajowa Rada gani telewizję". - To stanowisko jest na tyle ogólnikowe, że nie można powiedzieć, iż Krajowa Rada skrytykowała telewizję - twierdzi prezes. Wygląda to tak, jakby skazaniec oświadczył ni stąd, ni zowąd wysokiemu sądowi: "Jestem niewinny, sąd się myli, ja nie idę siedzieć". Różnica między skazanym a telewizją jest jednak wyraźna - z pierwszym łatwo sobie poradzić (kajdanki, strażnicy itp.) i karę wyegzekwować. Z telewizją jest już dużo trudniej. Niby Krajowa Rada jest konstytucyjnym organem czuwającym nad ładem medialnym, ale dla telewizji niewiele z tego wynika. Telewizji nic nie grozi, bo ma to, co najważniejsze - polityczne wsparcie. Klucz polityczny Nie ma wątpliwości, że po obu stronach sporu sytuacja nie jest do końca czysta. I w telewizji publicznej, i w Polskiej Agencji Prasowej wysokie stanowiska zajmują osoby, które polityka jest dość bliska. Dla wszystkich jest przecież jasne, że obsadę obu instytucji przeprowadzono według politycznego klucza. Prezes TVP Robert Kwiatkowski pracował przy kampanii wyborczej Aleksandra Kwaśniewskiego i był jego delegatem do Krajowej Rady. Szef telewizyjnej "Jedynki" Sławomir Zieliński i szef Biura Programowego TVP Andrzej Kwiatkowski uczestniczyli w przedwyborczej debacie Kwaśniewski - Wałęsa, zadając pytania w imieniu późniejszego zwycięzcy. Takie nominacje nie byłyby możliwe, gdyby w świecie mediów elektronicznych pierwszych skrzypiec nie grał SLD. Z kolei prezes zarządu PAP Robert Bogdański był związany z Ruchem STU. W zarządzie Agencji zasiadają też Krzysztof Andracki, który w ostatniej kampanii wyborczej kierował biurem prasowym sztabu Unii Wolności, oraz Piotr Ciompa, publicznie przyznający się, że należał do Ligi Republikańskiej. Pewnie i oni nie pracowaliby w PAP, gdyby nie rządy AWS (Agencja jest spółką skarbu państwa). A mimo to trudno porównywać polityczne zaangażowanie obu instytucji. "PAP sama nigdy nie komentuje wydarzeń. Nie angażujemy się w żadne akcje o charakterze politycznym, czego jednym z dowodów było ostatnio nieprzyłączenie się Agencji do bojkotu enuncjacji prasowych jednego z ugrupowań politycznych" - oświadczył niedawno redaktor naczelny PAP Igor Janke. Trudno nie przyznać mu racji. Telewizja natomiast tę granicę przekroczyła już dawno. Przypomnijmy, jak pół roku temu jeden z dziennikarzy "Panoramy" postanowił rozwinąć swe publicystyczne talenty na bazie wypowiedzi ministra Janusza Pałubickiego o "prezydencie wszystkich ubeków". Teraz telewizja wprowadziła nowy obyczaj - wykorzystywanie anteny do własnej obrony. Już przed miesiącem, kiedy Liga złożyła skargę do KRRiTV, telewizja zagrzmiała: "Próby wywierania politycznej presji na dziennikarzy uważamy za niedopuszczalne!". A kiedy Rada postanowiła zwrócić uwagę na niestosowność takiego postępowania, telewizja otwarcie to zignorowała. Jeszcze tego samego dnia ponownie postanowiła się bronić, nazywając "błąd warsztatowy, naruszający zasadę rzetelności dziennikarskiej" (za KRRiTV) "stosunkowo drobnym" i formalnym (za "Wiadomościami"). Dzień później pełna oburzenia lektorka poinformowała zdezorientowanych widzów o dalszych krokach przedsięwziętych przeciwko PAP. Nasuwa się pytanie: czy jeśli sprawa jest - zdaniem telewizji - tak istotna, skoro dwa dni z rzędu informuje się o niej widzów w głównym wydaniu "Wiadomości", a przy tym dość mocno skomplikowana, to czy nie należało poświęcić więcej czasu na wyjaśnienie jej widzom? Zapraszając na przykład do programu publicystycznego wszystkie strony sporu, włącznie z przedstawicielem Krajowej Rady? Zapewne. Wówczas jednak telewizja musiałaby pozwolić zabrać głos swojemu przeciwnikowi. A kiedy nie może on zabrać głosu, łatwiej z nim walczyć i wygrać. Zwłaszcza jeśli ma się do dyspozycji tak potężną tubę propagandową. Potężna siła kreacji Prawicowi członkowie Krajowej Rady zwracają uwagę na skutki takiej polityki. - Telewizja publiczna rości sobie prawo do kontroli debaty publicznej. Decyduje, komu przyznać głos, a komu odmówić. Ludziom, którzy rzeczywiście taki dialog prowadzą, anteny się nie udostępnia - zauważa Marek Jurek. W rezultacie telewizja nie przedstawia rzeczywistego obrazu życia politycznego, ale kształtuje go tak, jak chcą tego jej szefowie. W ten sam sposób wpływa na życie społeczne - przypomnijmy, jak celne ciosy padały ze strony TVP, gdy rząd przygotowywał się do wprowadzenie w życie kluczowych reform. Najpierw trzeba było ubłagać stację zobowiązaną ustawowo do pełnienia publicznej misji, by zgodziła się dać opust na reklamy, które miały nam objaśniać zawiłości wprowadzanych reform. Potem rząd musiał prostować katastroficzne wizje TVP o skutkach wchodzących w życie reform. Wystarczy przypomnieć grudniową informację "Wiadomości", że lada dzień zamknięte zostaną szpitale, bo nie zarejestrowano jeszcze wszystkich kas chorych. Telewizja bez żadnych skrupułów wykorzystuje swą niekwestionowaną potęgę i wyraźnie aspiruje do roli kreatora życia publicznego w Polsce. Wyraża przy tym wielką pogardę nie tylko dla faktów, ale i dla samej Krajowej Rady, choć i ona, i KRRiTV wywodzą się z tego samego, państwowego porządku. Skoro TVP daje taki przykład, to czego można spodziewać się po stacjach komercyjnych, które dziś KRRiTV z trudem próbuje ukarać chociażby za tak ewidentne przewinienia, jak emisja półpornograficznych filmów w najlepszym czasie antenowym. Dla prawicy wszystko jest jasne - telewizja zdominowana przez postkomunistów robi wszystko, by zdyskredytować prawicowy rząd, i przygotowuje grunt do reelekcji prezydenta. Bardzo ciekawe, jak skuteczne będzie to działanie. Jeden z medialnych ekspertów - Karol Jakubowicz, od dawna przypomina bowiem, że wybory przegrywała zwykle ta strona sceny politycznej, która akurat telewizją publiczną władała. Krótkotrwały cud Przy okazji wojny między TVP a PAP po raz kolejny obnażyła swą słabość Krajowa Rada. Smutne, że doszło do tego, gdy organ ten pierwszy raz od dawna postanowił poprawić swój wizerunek i stanowisko w sprawie zarzutów Ligi Republikańskiej przyjął jednogłośnie. Przypominało to cud, bo jakże inaczej nazwać można tot, że i Marek Jurek (prawica), i Włodzimierz Czarzasty (delegowany do Rady przez Aleksandra Kwaśniewskiego) głosowali w sprawie telewizji publicznej tak samo. Nie można nie doceniać ambicji nowych członków Rady (zwłaszcza Juliusza Brauna), którzy deklarowali chęć jej odpolitycznienia, nawet jeśli wspólne głosowanie prawicy z lewicą dotyczyło raczej symbolicznej sprawy. Tak bardzo pożądana jednomyślność nie trwała jednak długo. Jeszcze tego samego wieczora mozolnie zawarty układ rozsypał się. Prawica - zgodnie z tradycją - wsparła PAP, a lewica - również tradycyjnie - telewizję. Przestało być jasne, co w końcu Rada zrobiła z zarzutami przeciw TVP: przyjęła jeden, odrzuciła pozostałe, pozostałych nie odrzuciła, bo się nimi nie zajmowała, zajmowała się wszystkimi, ale tylko jeden potwierdzili wszyscy. Wszyscy członkowie Rady w zależności od opcji politycznej przedstawiali inny scenariusz. Witold Graboś, wiceprzewodniczący Rady (były senator SLD), podsumował to dość kuriozalnie: "Pozostałe zarzuty pod adresem TVP ani nie zostały odrzucone, ani uznane za słuszne". A więc nic z tego nie wynika i nadal nie wiadomo, czy to Liga, czy telewizja ma rację. Jeszcze tego samego dnia stało się zatem jasne, że nadzieje, by Krajowa Rada zaczęła mówić jednym głosem i by jej stanowiska traktować w kategoriach merytorycznych, a nie - jak zwykle - politycznych, spełzły na niczym. KRRiTV potwierdziła tym samym, że nie ma sensu jej szanować. Dlatego tak łatwo TVP może sobie drwić ze swej publicznej misji.
widzowie dowiedzieli się o stanowisku Krajowej Rady, która uznała, że telewizja, relacjonując zdarzenia związane z pochodem pierwszomajowym, "naruszyła zasadę rzetelności dziennikarskiej". TVP nie przeczytała komunikatu Krajowej Rady. Skoncentrowała się na ataku na PAP. zakwestionowała autorytet Krajowej Rady. Telewizji nic nie grozi, bo ma polityczne wsparcie. Przy okazji wojny między TVP a PAP po raz kolejny obnażyła swą słabość Krajowa Rada. Prawica wsparła PAP, a lewica telewizję. nadzieje, by Krajowa Rada zaczęła mówić jednym głosem, spełzły na niczym.
ROZMOWA: Janusz Szuber, laureat nagrody głównej w konkursie Fundacji Kultury 1998: Powtarzanie gestów Wojaczka czy Hłaski jest dzisiaj po prostu śmieszne Krzyk ma krótki żywot FOT. WŁADYSłAW SZULC JACEK MĄCZKA: Przez wiele lat pisał pan do szuflady. Czy zdarzało się panu myśleć o tym, kto będzie czytał te wiersze? JANUSZ SZUBER: Życie zafundowało mi parę luksusów: w stosunkowo młodym wieku zostałem człowiekiem kalekim, jednocześnie mieszkałem na prowincji. Mogłem pisać, jak mi się podobało, czytelnik był dla mnie abstrakcją. Ale od paru lat, kiedy moje teksty zaczęły żyć swoim życiem, mam świadomość, że ktoś je będzie czytał. Z jednej strony jest to zachęta, a z drugiej ograniczenie - pisze mi się trudniej. Niechętnie opowiada pan o sobie, a w pana wierszach łatwiej odnaleźć "opowiadacza" niż liryczne "ja". Czyżby pan sądził, że tekst należy odczytywać całkowicie poza sytuacją egzystencjalną, poza biografią twórcy? Na pewno pisze się sobą i fragmentami swojej biografii. Wykorzystując materiał, który gromadziło się w sobie i poprzez siebie. Wątpię, żeby można było powiedzieć całą prawdę o sobie; prawda o nas samych jest właściwie niedostępna, albo tylko częściowo dostępna. Więc poczucie przyzwoitości nakazuje nie zanadto mówić o sobie. Wystarczą wiersze, natomiast reszta jest sprawą prywatną. To są pewne bóle, brudy, niechlujstwa, nad którymi autor starał się zapanować w tekście nie po to, żeby jednocześnie je pokazywać. Ci, którzy zajmują się słowami, piszą po to, aby odkrywając, zakryć się - i odwrotnie. W swym noblowskim odczycie Wisława Szymborska sugeruje, że poeta to ktoś, kto mówi "nie wiem", utrzymuje umysł otwarty na wszelkie możliwości, gdyż w przeciwnym razie "traci temperaturę sprzyjającą życiu". Czym jest "stan poetycki" i jakie jest jego źródło? Nie wiem, czym jest stan poetycki. Nie ma jakiegoś jednego stanu, w który się niejako wchodzi i wiadomo, że urodzi się wiersz. Często jest to raczej szukanie jakiegoś zdania-klucza, wokół którego będzie budowany tekst. Czasem pojawi się jakiś błysk, taka prywatna iluminacja. Bywa również tak, że siadam nad jakimś konkretnym wierszem, który widzę w całości, ale niezbyt ostro. Wiadomo, że on będzie stawał okoniem, czegoś żądał... Ale za każdym razem jest inaczej. Dlatego każdy kolejny wiersz staje się dla mnie debiutem; po prostu powstaje w innych okolicznościach. I muszę wyznać, że z reguły do końca nad wierszem nie panuję. W pewnym momencie tekst staje się partnerem. To jest fascynujące. Często wymogom tego partnera nie sposób sprostać - wiersz odkłada się na jakiś czas i dopiero po iluś tam dniach czy tygodniach można doprowadzić go do końca, przemienić w całość. Istnieją pisarze tworzący w duchu apollińskim, czyli rzemieślnicy oraz artyści opętani, składający ofiary na ołtarzu Dionizosa. Do której kategorii pan by się zaliczył? Na pewno nie do drugiej. I temperament, i moje zdolności są tego rodzaju, że wiersz wypracowuję. Daleki jestem od improwizacji. To pewne ograniczenie mojej wyobraźni poetyckiej. Uczciwie mówiąc, jestem rzemieślnikiem. Cenię rzemiosło - jest warte propagowania. Zdarzają się sytuacje, kiedy człowiek chciałby wykrzyczeć jakieś rozczarowanie sobą, rzeczywistością, kimś konkretnym. Ale to nie znaczy, aby od razu ten skowyt - że użyję określenia Allena Ginsberga - w sposób nieprzetransponowany miał znaleźć się w tekście. Pisać tak bez emocji? Rozumiem, że olbrzymia część tego, co się dzisiaj pisze, powstaje pod wpływem emocji. Nie ma poetyki normatywnej, właściwie wszystko jest dozwolone. Oczywiście, jeśli ktoś chce tak pisać, niech pisze. Mnie się to może nie podobać. Krzyk w literaturze ma żywot raczej krótki - wniósł go do literatury romantyzm. Jestem po stronie nurtu klasycznego czy klasycyzującego, a tym samym po stronie ładu i porządku. Nie dlatego, że to wszystko, co dzieje się po stronie dionizejskiej, romantycznej czy lingwistycznej, jest nieprawdziwe, tylko jest tego pewien nadmiar. Dzisiejsza sztuka to nieustanny bunt, krzyk. Więc jeśli piszę pełnym zdaniem, jeżeli staram się to zdanie wyszlifować możliwie dobrze, jest to jednak deklaracja po stronie ładu. Czy rzemiosło nie wyklucza szczerości, która, być może, jest warunkiem istnienia dzieła literackiego? Obecnie zatarła się różnica między szczerością a ekshibicjonizmem. W literaturze obnażanie się traktowane jest jako szczerość. To kolejna maska. Wydaje mi się, że kultura nakłada na człowieka pewne hamulce. Całkowita szczerość jest możliwa, ale tylko podczas seansu psychoanalitycznego, w rozmowie w cztery oczy, czy w czasie spowiedzi. Szczerość w literaturze to kokieteria. Istnieje coś takiego jak przyzwoitość, poza którą to, co robimy, jest niesmaczne. W moich tekstach zdarzyło mi się parę razy ją naruszyć, ale w sposób uzasadniony. Przekraczenie granicy przyzwoitości nie może być metodą, nie może zastępować warstwy intelektualnej. Większość artystów przyznaje się do istnienia jakiegoś wewnętrznego przymusu, będącego motorem poczynań twórczych tych galerników wrażliwości, jak ich nazwała Maria Janion. Czy czuje się pan skazany na bycie poetą? W ogóle nie postrzegam siebie jako poety, i mówię to bez kokieterii. Podmiot liryczny czy narrator w moich wierszach nigdy jeszcze nie powiedział o sobie "poeta". Nie dlatego, żebym lekceważył powołanie poety. To określenie należy się bardzo wąskiemu gronu tych już naprawdę wielkich artystów. A co z przymusem pisania? Nie wydaje mi się, żeby obowiązkiem kogoś, kto napisał kilka względnie dobrych wierszy, było nieustanne pomnażanie tekstów. Dla mnie jest ważne, jaka jest jakość tego, co powstanie nie dziś lub jutro, ale na przestrzeni miesiąca czy pół roku. To jest jedną z przyczyn mojego tak późnego debiutu. Wiele tekstów odrzucam. Na półce leży dziesięć teczek z tekstami może nie całkiem złymi, ale co do których mam pewne zastrzeżenia. Co sądzi pan o nowych tendencjach w polskiej poezji? Nie wiem, czy w ogóle literaturę da się oprzeć wyłącznie na buncie. Można epatować swoim pijaństwem i ściąganiem spodni, kiedy ma się kilkanaście lat i żyje w społeczeństwie o surowych zasadach moralnych. Natomiast, jeżeli żyje się w społeczeństwie kultu arogancji, chamstwa i siły, to postawa takiego "buntu" jest pewnym ułatwieniem. To nie znaczy, że odmawiam tym ludziom talentu poetyckiego. Jedynie ich metoda twórcza mi nie odpowiada. W rzeczywistości bezformia, propagowanie bezformia jest absurdem. Bunt przeciwko buntowi? To już było w "Tangu". Powtarzanie gestów Wojaczka czy Hłaski jest dzisiaj po prostu śmieszne. Istnieje kultura i subkultura. Nie mieszajmy ich ze sobą. Często zapomina się, że w literaturze i kulturze nie ma demokracji - obowiązuje pewna hierarchia. Tylko nieliczni dostają się na Parnas i tworzą kanon. Jeśli ktoś chce się wykrzyczeć, to bierze gitarę i idzie na rockowisko. Po prostu jest to inna forma ekspresji. Stasiuk mówi, że dla niego ważnych jest jedynie tych kilku pisarzy, którzy rzucają na kolana. Cała reszta się nie liczy. A dla pana? Jest kilku pisarzy, do których nieustannie wracam. Są dramaty greckie, w których się rozczytywałem... W literaturze polskiej jest to ciąg od Kochanowskiego, Sępa-Sarzyńskiego przez pisarzy okresu stanisławowskiego, Krasickiego, Trembeckiego, po Mickiewicza, który jest dla mnie bardzo oświeceniowy. Lubię Leśmiana. Wreszcie Miłosz i Herbert. Tak, dla mnie najważniejszy był zawsze Herbert. Również Gombrowicz. Gdybym, jeszcze jako chłopak, nie przeczytał przemyconego z Paryża "Kosmosu", nie wiem, czy bym w ogóle zaczął pisać. Istotną dla mnie książką jest "Józef i jego bracia" Tomasza Manna. Kawafis. Bardzo cenię Iwaszkiewicza, Henneya i Brodskiego. O czym pan marzy? Chciałbym, żeby po "Chłopcu mieszającym powidła" ukazała się "Biedronka na śniegu" i kolejny tom: "Okrągłe oko pogody". Po tych książkach nastąpi być może dłuższy okres niepublikowania. Marzę, żeby obudzić się rano i nie czuć dolegliwości kalectwa i choroby, żeby to nie było tak uciążliwe jak przez ostatnie dwa lata. Czy dostrzega pan jakiś sens w cierpieniu? Łatwo powiedzieć, że cierpienie sublimuje. Równie prawdziwe jest to, że degraduje. Najtrudniejsza dla mnie do przyjęcia jest księga Hioba. W ogóle jej nie lubię. Rozmawiał Jacek Mączka Janusz Szuber, urodzony w Sanoku w 1948. Studiował filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim. Powrócił do rodzinnego miasta, gdzie mieszka i tworzy do dziś. Erudyta, pasjonuje się historią i kulturą Bieszczad, współzałożyciel Stowarzyszenia "Korporacja Literacka". Przez wiele lat nie publikował swoich utworów. Zaczął je ogłaszać drukiem dopiero w 1994 roku. Dotychczas wydał następujące tomiki: "Paradne ubranko i inne wiersze", "Apokryfy i epitafia sanockie" (1995) "Pan Dymiącego Zwierciadła", "Gorzkie prowincje", "Srebrnopióre ogrody" (1996) i "Śniąc siebie w obcym domu" (1997). Jego wiersze drukowała paryska "Kultura", "Twórczość", "Odra", "Zeszyty Literackie", "NaGłos", "Kwartalnik artystyczny", tłumaczone i publikowane są w językach francuskim i angielskim. W 1996 r. wyróżniony nagrodą literacką im. Barbary Sadowskiej i nagrodą poetycką im. Kazimiery Iłłakowiczówny. Wydany ostatnio przez Znak tom "O chłopcu mieszającym powidła" jest wyborem autorskim z sześciu dotychczas opublikowanych zbiorów i zawiera sto wierszy napisanych w latach 1968-1997. Książka ta - otrzymała nagrodę główną w konkursie Fundacji Kultury 1998 - właściwie jest debiutem Janusza Szubera na szerszą skalę. Poprzednie tomiki ukazały się w niewielkich nakładach bibliofilskich w obiegu pozaksięgarskim, a sfinansowane zostały przez Grażynę Jarosz z Oslo. Zyskały jednak Januszowi Szuberowi krąg wielbicieli i niezwykle pochlebne opinie czytelników, m.in. Czesława Miłosza. W"Innym abecadle" Miłosz przywołuje wiersz Janusza Szubera "Pianie kogutów" jako przykład poezji uważnej, czyli życzliwej dla ludzi i przyrody, szczegółowo postrzegającej rzeczywistość, będącej przeciwwagą nihilizmu. Wkrótce nakładem wydawnictwa a5 Krystyny i Ryszarda Krynickich ukaże się tom nowych wierszy Janusza Szubera "Biedronka na śniegu", natomiast Wydawnictwo Literackie przygotowuje kolejny zbiór jego utworów "Okrągłe oko pogody". j.s.
Janusz Szuber, laureat nagrody głównej w konkursie Fundacji Kultury 1998 Ale od paru lat, kiedy moje teksty zaczęły żyć swoim życiem, mam świadomość, że ktoś je będzie czytał. Z jednej strony jest to zachęta, a z drugiej ograniczenie - pisze mi się trudniej. Więc poczucie przyzwoitości nakazuje nie zanadto mówić o sobie. Nie ma jakiegoś jednego stanu, w który się niejako wchodzi i wiadomo, że urodzi się wiersz. Nie ma poetyki normatywnej, właściwie wszystko jest dozwolone. Mnie się to może nie podobać. Krzyk w literaturze ma żywot raczej krótki - wniósł go do literatury romantyzm. Jestem po stronie nurtu klasycznego czy klasycyzującego, a tym samym po stronie ładu i porządku. Obecnie zatarła się różnica między szczerością a ekshibicjonizmem. Szczerość w literaturze to kokieteria. Istnieje coś takiego jak przyzwoitość, poza którą to, co robimy, jest niesmaczne. Wiele tekstów odrzucam. Bunt przeciwko buntowi? To już było w "Tangu".
GÓRNICTWO Lobby górnicze wie, że kopalnie czeka umorzenie długów Jak sprywatyzować polski węgiel RYS. ROBERT DĄBROWSKI BARBARA CIESZEWSKA Prywatyzacja górnictwa będzie jednym z najtrudniejszych zadań. Jeśli nie uda się jej przeprowadzić obecnemu rządowi, to w przypadku przegranej w wyborach SLD-owski nie przeprowadzi jej także. Będzie to zadanie trudne również ze względów politycznych i ekonomicznych. Nie uda się uniknąć zarzutów związkowców i lewicy, mówiących o wyprzedaży narodowych bogactw i narażaniu bezpieczeństwa energetycznego kraju. Właśnie dlatego, że problem jest tak trudny, powinno się dyskutować o nim publicznie. Ostatnio ministrowie: gospodarki, finansów, pracy i ochrony środowiska otrzymali od Banku Światowego wstępny raport, który powstał po ubiegłorocznej misji brytyjskich ekspertów. Zauważa się w nim pewne analogie pomiędzy brytyjską a polską sytuacją górnictwa węglowego, ale też wskazuje na spore różnice. Eksperci brytyjscy proponują ich uwagi traktować jako wkład do dyskusji o prywatyzacji polskiego górnictwa. Na razie polski rząd zdecydował o przygotowaniach do sprzedaży dwóch kopalń, jedynej rentownej lubelskiej Bogdanki i najmłodszej - Budryka (za który budżet jeszcze długo będzie spłacał kredyty). Wstrzymano natomiast przygotowania do prywatyzacji dwóch spółek węglowych. Rząd uznał, chyba słusznie, że najpierw powinna powstać spójna strategia prywatyzacji. I tu właśnie zaczynają się schody. Bo jak podejść do prywatyzacji, skoro chce się zapewnić państwu stabilnego dostawcę energii, a także zadowolić potężne i liczne związki zawodowe? A przede wszystkim, co zrobić, aby państwo nie musiało wydawać co roku z budżetu miliardów złotych na: pokrywanie strat, likwidację kopalń, osłony dla górników itp. Istnieją dziś trzy metody prywatyzacji polskiego górnictwa węglowego: wolna - polegająca na sprzedaży zakładów po uzyskaniu przez nie rentowności; zapewniająca średnie tempo przekształceń - sprzedajemy co najlepsze i szybka - sprzedaż wszystkiego. Najpierw rentowność Do tej pory wydaje się, że rząd realizuje metodę wolnej prywatyzacji. Najpierw chce przeprowadzić reformę branży. Zamyka trwale nierentowne kopalnie, redukuje zatrudnienie. Kiedy branża osiągnie rentowność, rozpocznie się prywatyzację kopalń, bo można mieć nadzieję, że znajdą się chętni, którzy zechcą zainwestować w rentowne już zakłady. "Z grubsza biorąc, jest to metoda, jaką przyjął rząd brytyjski. W najlepszym przypadku będzie trwała długo" - piszą autorzy wspominanego raportu. Problem tkwi właśnie w tym, że nikt nie jest dziś w stanie powiedzieć, kiedy uda się doprowadzić górnictwo do rentowności. Rudzka Spółka Węglowa, którą odwiedziła brytyjska misja, nie spodziewa się prywatyzacji przed 2003 rokiem. Zwykle bywa tak i zdarzyło się to także w Wielkiej Brytanii, że państwowe spółki określają czas dochodzenia do rentowności, po czym realizują to dużo później. Jeśli przyjrzeć się sytuacji finansowej polskich spółek węglowych, z ich kompletnym brakiem płynności finansowej, można spodziewać się, że osiąganie rentowności potrwa sporo lat. Prywatyzacja odbyłaby się więc nie tak szybko. Można przypuszczać, że jest to scenariusz najbardziej wygodny dla związków zawodowych, bo nie mają one nic przeciwko dotowaniu branży przez budżet. Pozbyć się najlepszych Kolejna metoda (średnie tempo), częściowo także realizowana obecnie, to przygotowywanie do prywatyzacji najbardziej rentownych, samodzielnych kopalń (choć kopalni Budryk do rentowności dość jeszcze daleko). Przygotowania do prywatyzacji Bogdanki są już tak daleko posunięte, że prawdopodobnie nastąpi to w najbliższych miesiącach. Jest to kopalnia szczególna, samodzielna, z dala od węglowych ośrodków, można więc chyba potraktować ją nieco inaczej. Eksperci przestrzegają jednak, że oddzielne sprzedawanie poszczególnych kopalń niesie dla państwa spore ryzyko. Jeśli po prywatyzacji dobrych kopalń na rynku pozostaną państwowe, nierentowne i dotowane, wówczas spółki węglowe mogą mieć spore problemy ze sprzedażą węgla. Bardzo prawdopodobne, że będą zmuszone sprzedawać go poniżej kosztów produkcji. Z punktu widzenia rządu utrata najlepszych kopalń musi zatem pogorszyć sytuację tych, które pozostaną państwowe. Trudniej będzie wtedy doprowadzić je do rentowności i trudniej sprywatyzować. W efekcie dojdzie do sytuacji, w której sprywatyzowana zostanie mniejsza część branży, niż chciałby rząd. Poza tym sprzedawane w ten sposób kopalnie będą - już jako firmy prywatne - przedsiębiorstwami stosunkowo małymi, wrażliwymi na ryzyko związane z eksploatacją węgla, na zmiany na rynku, a także na konkurencję ze strony dotowanych, jeszcze państwowych spółek. Im mniejsza sprywatyzowana kopalnia czy spółka węglowa, tym większe ryzyko, że problem powróci do rządu, bo firmy mogą zbankrutować, a wtedy państwo ponosi koszty zamykania kopalni, odpraw dla zwalnianych i przejąć musi opiekę nad bezrobotnymi - zwracają uwagę brytyjscy eksperci. Wszystko na sprzedaż Rząd może też podejść do sprawy inaczej. Nie czekać, aż górnictwo uzyska rentowność i nie sprzedawać na początku najbardziej rentownych kopalń. Zamiast tego mógłby szukać inwestorów strategicznych dla całego sektora lub jego części - można podzielić przemysł węglowy tak, jak uczynili to Brytyjczycy. Mógłby to być podział ze względu na węgiel energetyczny, węgiel koksujący albo na dobre i nieco słabsze kopalnie. Trzeba byłoby jednocześnie w przyspieszonym tempie realizować program zamykania nierentownych kopalń, głównie dlatego, żeby dostosować potencjał produkcyjny do popytu. Chodzi o to, aby przemysł ten był jak najbardziej atrakcyjny dla potencjalnych inwestorów strategicznych. Kopalnie mogłyby być grupowane wokół trzech najlepszych spośród siedmiu spółek węglowych - sugerują eksperci - a nie w drodze kolejnych zmian organizacyjnych. Do trzech najlepszych spółek można by dołączyć aktywa pozostałych. Wtedy to inwestorzy strategiczni musieliby utworzyć rentowne spółki, jednak już w sektorze prywatnym. Mieliby oni wówczas pewność, że nierentowne, dotowane przez państwo kopalnie nie produkowałyby węgla, by podcinać ich pozycję na rynku. Inwestorzy potrzebowaliby jednak - piszą w raporcie eksperci - pomocy ze strony państwa w finansowaniu zamykania kopalń i zwalniania pracowników. Zwracają jednocześnie uwagę, że koszt zamykania kopalń już prywatnych jest dużo mniejszy niż jeszcze państwowych. W Wielkiej Brytanii fizyczne zamknięcie kopalni kosztuje około 5 mln dolarów (ok. 20 mln zł). W skorygowanym już programie rządowym zapisano, że na likwidację kopalń w latach 2000 - 2002 przeznacza się ok. 4,5 mld zł. W tym czasie zlikwidowanych ma być 8 kopalń całkowicie i 4 kopalnie częściowo, co oznacza, że na likwidację każdej z nich przeznacza się w ciągu 3 lat około 374 mln zł. Zdaniem autorów raportu, likwidację kopalń mogliby współfinansować użytkownicy energii, oczywiście "...jeżeli rząd ustali odpowiednie kontakty pomiędzy spółkami węglowymi a przemysłem energetycznym". Wiadomo jednak, że może to być niesłychanie trudne. Jeśli szybka prywatyzacja byłaby możliwa do zrealizowania, wówczas byłoby kilka korzyści: - prywatyzacja przeprowadzona byłaby znacznie szybciej, a problem górnictwa wcześniej przestałby być problemem rządu i kieszeni podatnika; - metoda ta sprawiłaby, że sektor sprowadzony zostałby do racjonalnych rozmiarów; - decyzję o zamykaniu nierentownych kopalń podejmowałby inwestor strategiczny, a nie rząd, co ma znaczenie polityczne. Zapobiec narastaniu długów Prywatyzacyjna operacja, bez względu na metodę, wymagać będzie dodatkowych zabezpieczeń. Węgiel nadal stanowi najważniejsze źródło energii w kraju (choć z całą pewnością jego udział będzie maleć). Należałoby zatem utworzyć, tak jak w Wielkiej Brytanii, odpowiedni urząd regulacyjny, który w imieniu państwa utrzymuje własność zasobów węgla, wydaje i monitoruje koncesje na eksploatację, a także nadzoruje bezpieczeństwo pracy. Wydaje się zresztą, że rolę taką mógłby pełnić, przyjmując część nowych obowiązków, istniejący Wyższy Urząd Górniczy. Aby uniknąć brytyjskich problemów z prywatyzacją górnictwa, trzeba przewidzieć i przygotować się na oczywiste zagrożenia. Poza problemem społecznym, siłą związków zawodowych jest też kwestia zapewnienia potencjalnym inwestorom możliwości zawierania kontraktów na dostawy węgla dla krajowej energetyki. W Wielkiej Brytanii energetykę sprywatyzowano przed górnictwem. Polska jest pod tym względem w lepszej sytuacji. Warto też pamiętać, że przy prywatyzacji górnictwa nawet liberalny ówczesny rząd brytyjski musiał umorzyć jego długi. W Polsce jest to kwota ok. 15 mld zł, jednak w programie reformy branży przewidziano, że około połowy tych długów zostanie umorzonych, a spłata połowy -odroczona, nie jest to więc problem nowy. Nikt na razie nie jest w stanie powiedzieć, ile wart jest polski sektor węglowy (wpływy z prywatyzacji brytyjskiego węgla wyniosły 1 mld 300 mln dolarów). Nie wiadomo więc, w jakim stopniu wpływy ze sprzedaży pokryją umorzone długi. Lobby górnicze doskonale zdaje sobie sprawę, że przy sprzedaży kopalń długi będą umarzane. Jeśli nie chcemy pozwalać na produkowanie kolejnych długów w górnictwie, warto przyspieszyć proces jego prywatyzacji. Istotną wadą polskiego sektora węglowego jest poza tym, zdaniem ekspertów, brak płynności finansowej, czego nie może już nawet zrekompensować stopniowa poprawa wyników samej działalności wydobywczej. Płynność górnictwa pogarsza się z miesiąca na miesiąc. Dawno już wpadło ono w spiralę zadłużenia i coraz bardziej pogrąża je konieczność spłaty coraz większych odsetek od kredytów i od nieregulowanych zobowiązań. Prywatyzacja jest sposobem wyjścia z pułapki. Kwestią otwartą jest jednak, jak widać, metoda jej przeprowadzenia. Niebawem podpisany ma zostać kontrakt z firmą, która dla polskiego rządu opracuje strategię prywatyzacyjną górnictwa. Można spodziewać się, że bez względu na to, jaka ona będzie, wzbudzi ogromne emocje.
Istnieją trzy metody prywatyzacji polskiego górnictwa węglowego.Do tej pory rząd realizuje metodę wolnej prywatyzacji. Najpierw chce przeprowadzić reformę branży. Kiedy branża osiągnie rentowność, rozpocznie się prywatyzację. Kolejna metoda to przygotowywanie do prywatyzacji najbardziej rentownych kopalń. oddzielne sprzedawanie kopalń niesie dla państwa ryzyko. Rząd może też szukać inwestorów strategicznych. przy sprzedaży kopalń długi będą umarzane. Jeśli nie chcemy pozwalać na produkowanie długów w górnictwie, warto przyspieszyć proces jego prywatyzacji.
Magdalena Ikonowicz-Gessler i Piotr Ikonowicz Po pierwsze ekspansywność Brat Magdy Gessler, jak na socjalistę przystało, mieszka na czterdziestu siedmiu metrach kwadratowych, w bloku FOT. MICHAŁ SADOWSKI MAŁGORZATA SUBOTIĆ Sposób, w jaki człowiek zaspokaja głód bycia ważnym, najlepiej pozwala poznać jego charakter. Tak mówią znawcy ludzkiej duszy. On, czyli Piotr Ikonowicz, zaspokaja ten głód w polityce - jako radykalny socjalista i "zadymiarz", któremu bliscy są Che Guevara i Fidel Castro. Ona, czyli Magda Ikonowicz-Gessler, syci swój głód, karmiąc innych. Jest restauratorką, właścicielką m.in "Fukiera", lokalu znanego nie tylko z pięknych wnętrz i znakomitej kuchni, ale także niebotycznych cen. "Nie ma sensu straszyć dzieci socjalizmem, bo wprawdzie wiadomo, że socjaliści zjadają dzieci na śniadanie, ale za to kapitaliści zjadają śniadanie dzieciom". (Piotr Ikonowicz, "Wprost" 1992 r.) "Uważam, że jeśli ktoś jest zdolniejszy, to ma większe prawa. Dlaczego ma się dzielić swoimi pieniędzmi z nieudacznikami? Nie jestem przekonana, by to było właściwe". (Magda Gessler) Zagorzały socjalista, który chce przywrócić w polskim życiu publicznym słowo "towarzysz", oraz sprawna kapitalistka, która w artystycznej aurze zarabia spore pieniądze. Taki jest publiczny image rodzeństwa Ikonowiczów. Brat musi dbać o wyborców, a siostra o swoich gości. To determinuje ich zachowania na użytek zewnętrzny. Kuba pachnąca tropikiem i szczęściem Magda i Piotr to dzieci Mirosława Ikonowicza, wieloletniego korespondenta Polskiej Agencji Prasowej, m.in. na Kubie i w Hiszpanii. Dla tych, którzy nie pamiętają: w czasach PRL mieć paszport do "innego świata" to było coś. A Mirosław Ikonowicz, gdy pojechał w 1956 roku do Bułgarii, był najmłodszym korespondentem PAP w peerelowskiej historii tej Agencji. Miał wtedy dwadzieścia kilka lat. I już dwójkę dzieci. Syn był jeszcze niemowlakiem. Ojciec Ikonowicz dziennikarską karierę rozpoczął bardzo wcześnie - dwa lata przed maturą w regionalnym "Kurierze Słupskim". Później trafił do PAP. Pobytu w Bułgarii dzieci nie pamiętają. Pamiętają natomiast doskonale Hawanę. Z najciekawszego okresu, bo z lat 1963 - 1969. Wtedy ojciec był korespondentem. Mirosław Ikonowicz do fascynacji Kubą wprost się przyznaje, nawet dzisiaj wspomina: - Poetyka rewolucji kubańskiej to było coś niezwykłego, a na dodatek jeszcze zostały po Amerykanach dobra materialne. Magda i Piotr jednoznacznie oceniają, że pobyt na Kubie był niezwykłym okresem w ich życiu. Magda Gessler: "Co pamiętam z Kuby? Luksus. To był pierwszy luksus, z którym zetknęłam się w życiu. Miałam służącą, była ładna pogoda, słońce, radośni ludzie. I poczucie absolutnego szczęścia, cieszyłam się z małych rzeczy. Miałam świadomość, że tak niewiele potrzeba mi do szczęścia". Piotr Ikonowicz: "Pobyt na Kubie to był bardzo jasny okres w moim życiu. Pamiętam bardzo intensywny zapach. Gdy po latach wylądowałem w tropikach, wysiadając z samolotu, poczułem zapach dzieciństwa. A w Polsce było wtedy szaro, buro i biednie. Próbowano przedstawić życie narodu pod rządami Castro jako dramat, ale ja widziałem uśmiechnięte twarze ludzi, ich spontaniczną radość życia. Na Kubie może nie było demokracji, ale był zbiorowy entuzjazm. Nie czułem się tak bardzo uprzywilejowany. Co prawda mieszkaliśmy w ponadstumetrowym mieszkaniu, ale pod nami w taki samym mieszkaniu mieszkał robotnik inwalida". Mimo diametralnie odmiennych ról, które odgrywają dzisiaj w życiu publicznym, ich fascynacja Kubą jest podobna. Dla nich był to niemal rajski świat. Zresztą wbrew pozorom łączy ich dużo więcej. Mają w sobie to coś, co potocznie nazywa się werwą. Jakiś życiowy napęd, który nie pozwala im zakopać się w domowych pieleszach. Ekspansywność. A także skłonność do przebywania w świetle jupiterów, bycia osobami znanymi. Takimi, o których się mówi i o których pisze prasa. Bardzo dbają o swój wizerunek. On - agresywnego obrońcy pokrzywdzonych i ciemiężonych, niemal rewolucjonisty. Ona - fascynującej kobiety, estetki, która potrafi malować, tańczyć i rewelacyjnie gotować. Magda Gessler zawsze zgadza się na spotkanie z dziennikarzami: "Podstawą wszystkiego jest dobra reklama, dlatego nigdy nie odmawiam wywiadów". A brat nie poprzestaje na tym, co proponują mu dziennikarze, zamieszcza własne teksty, przede wszystkim w "Trybunie". Jeśli chodzi o reklamę, to mają ułatwione zadanie. Publicznie znane fakty z ich życia mogłyby być materiałem na przynajmniej dwa filmowe scenariusze. Bo robią rzeczy widowiskowe, będące zaprzeczeniem małej mieszczańskiej stabilizacji. Wspólny mianownik Wyczucie mediów mają najprawdopodobniej po ojcu. Podobnie jak życiową energię. Jeśli szukać wspólnego mianownika, to był nim ojciec. Jak zgodnie twierdzą ci, którzy go znają, Mirosław Ikonowicz to człowiek kontaktowy, dowcipny, pogodny. Z kindersztubą. Operatywny, a według niektórych także sprytny. Potrafi błyskawicznie przejść z kimś na ty. Umie dbać o własny wizerunek. Uczy się języków niemal jak papuga, ma świetną pamięć. Gdy był korespondentem, miał opinię świetnego dziennikarza. Ale jak ocenia część jego kolegów, był tylko bardzo sprawnym rzemieślnikiem, dobrym kompilatorem agencyjnych depesz. W PAP do dzisiaj krążą anegdoty o tym, jak spóźniał się z przesłaniem korespondencji, a jako wytłumaczenie podawał awarię dalekopisu albo inny podobny, zmyślony kataklizm. Był dobrym kolegą, jeśli nie naruszało to jego interesów. Dzisiaj jest współpracownikiem "Przeglądu" i PAP. Cechy osobiste - łatwość nawiązywania kontaktów i osobisty wdzięk - ułatwiły mu zawodową karierę. Wiele tych właściwości ojca odziedziczyły dzieci. W tym umiejętność szybkiej nauki języków obcych oraz tak zwaną skłonność do płci przeciwnej. Ale także potrzebę posiadania szerszej publiczności. - Każdy dziennikarz jest próżny, chce, by jego nazwisko funkcjonowało publicznie. Miarą zawodowego powodzenia jest, czy dziennikarz jest znany - przekonywał mnie niedawno Ikonowicz senior. Pytany o dzieci, mówi o nich z lekko skrywaną dumą. Łatwiej wypowiada się o córce, chociaż potwierdza, że bliższe są mu poglądy polityczne syna. "Ogromna energia i wrażliwość, fantazja tak daleko posunięta, że to, co sobie wyobraża, uznaje za prawdę" - taką podaje najkrótszą charakterystykę córki. Dodaje też, że wszystkie kobiety w jego rodzinie świetnie gotowały. Mirosław Ikonowicz zgadza się z opinią, że Piotr to mamy synek. Córka z matką mają dużo gorsze relacje. Ale gdy są razem w kuchni, nie mają sobie równych. - Zarówno córka, jak i syn stwarzali ogromne kłopoty wychowawcze. Jedno i drugie potrafiło uparcie obstawać przy swoim, nie byli dziećmi plastycznymi - wspomina Ikonowicz senior. Według relacji innych osób, we wczesnym dzieciństwie Piotr wymagał od gosposi, aby przytrzymywała mu nocniki, a Magda miała zwyczaj oświadczania, że ją zwalnia. Magda Ci, którzy mieli kontakt z Magdą Gessler, mówią zgodnie: Idzie do przodu jak burza. Nie ma wahań, obaw, wątpliwości. Stwarza wrażenie osoby, dla której nie ma rzeczy niemożliwych. Może to brak wyobraźni - zastanawiają się ci, którzy ją znają, próbując wyjaśnić ten fenomen. Ale energii, którą wkłada w swoją życiową aktywność, nikt jej nie odmawia. Wydaje się, że lubi zaklinać rzeczywistość. I jest chyba z rzeczywistością bardziej na ty niż jej brat. Próbuje zaklinać rzeczywistość także w takiej sprawie jak własny wiek. Nie bacząc na to, że ma brata polityka, którego data urodzenia musi być znana wyborcom, i że żyje sporo osób, które znały rodzeństwo Ikonowiczów jako dzieci. Piotr Ikonowicz powiedział mi, że "pod karą chłosty bądź innych tortur" nie może podawać żadnych informacji o wieku siostry. Gdy mi to mówił, minę miał tak poważną, jak gdyby wyobrażał sobie, że jest tym torturom poddawany. Magda - co podkreślają jej znajomi - potrafi podnosić się z trudnych życiowych sytuacji. Gdy umarł jej pierwszy mąż, Volfhart Mueller, hiszpański korespondent niemieckiego "Spiegla", skutecznie próbowała utrzymać się na powierzchni. - Wytrzymałam w Hiszpanii jeszcze rok po śmierci męża. Finansowo i zawodowo powodziło mi się bardzo dobrze. Zaczęłam gotować dla króla Hiszpanii, organizować przyjęcia dla dwustu, trzystu osób. Miałam tylko kierowcę, bo nie prowadzę samochodu, i gosposię. A kuchnia miała czterdzieści metrów. Przyjechałam do Polski na wakacje i stwierdziłam, że dopiero tu jest pole do popisu. W samym Madrycie jest chyba sto tysięcy restauracji. A w Polsce dziesięć lat temu nie było nic - wspomina dzisiaj. Gdy w połowie lat siedemdziesiątych wyjechała z rodzicami do Madrytu, miała za sobą nieudany start na warszawską ASP. W Madrycie do Akademii zdała za pierwszym podejściem, mimo olbrzymiej konkurencji. Jak wspomina ojciec, już na pierwszym roku sprzedawała gliniane rzeźby, by zarobić trochę pieniędzy, a pod koniec studiów większość prac, które prezentowała na wystawach, znajdowała nabywców. Żywot malarki w Madrycie musiał jednak nie być usłany różami, bo jeszcze podczas małżeństwa z Volfhartem Muellerem zaczęła zawodowo zajmować się organizacją przyjęć. Zapewne wiedziała, co jest jej silną stroną, bo powtarzała później wielokrotnie w licznych wywiadach, że zajmuje się malowaniem na talerzu. O tym, że ma plastyczne zdolności, świadczą dobitnie wystroje wnętrz w restauracjach i "malarskość stołów", które przygotowuje. W rodzinie Ikonowiczów takie zdolności miał stryj ojca - Mirosław, dość znany malarz. Magda ma dwie restauracje - "Fukiera" i "Tsarinę" - oraz sklep z artykułami wnętrzarskimi, także cukiernię przy ulicy Mokotowskiej w Warszawie. Magda Gessler: "Lubię realizować pewne iluzje, bajki. »Tsarina« (rosyjska restauracja na warszawskim Starym Mieście) jest taką bajką o Rosji, której nigdy nie było i nie będzie. Moje podejście do przedsięwzięć jest mało biznesowe, podchodzę do nich jak do kolejnego obrazu, który trzeba zrealizować. Ktoś, kto wchodzi do restauracji, powinien mieć poczucie, że nie jest oszukiwany. Jedzenie musi być dopasowane do klasy wnętrza, nie może być tak, że w środku jest pięknie, a dostaje się bardzo złe jedzenie. Bardzo ważny jest sposób, w jaki się przyjmuje gości. Staram się, by wszyscy czuli, że jestem wszechobecna. Muszę być widziana wieczorem w swoich restauracjach, a rano muszę być w kuchni. Kontroluję każdy sos, każdą rzecz, którą kucharze tworzą. Można ich przeszkolić? To jest w Polsce niemożliwe. Bardzo trudno jest utrzymać stałą jakość. Bo ludzie robią ten sam żurek od ośmiu czy dziewięciu lat, a któregoś dnia zdarzy się, że jest po prostu niejadalny. Jeśli mnie nie ma, to następnego dnia też jest niejadalny". Siostra Piotra Ikonowicza przekonuje, że nie jest business woman, ale artystką. Zdaje się to być bardzo prawdopodobne, ponieważ w szkole, jak powiedziały mi jej koleżanki, miała kłopoty z arytmetyką. Poważną trudność sprawiały jej nawet cztery podstawowe działania. Pytanie więc, kto odpowiada za rachunkową stronę interesów? Najprawdopodobniej mąż, Piotr Gessler, który razem z bratem Adamem rozpoczął działalność restauratorską, zanim Magda wróciła do Polski. Teraz brat Adam pracuje na własny rachunek, podobnie jak pierwsza żona Piotra, Marta Gessler (właścicielka m.in. Quchni Artystycznej i autorka kulinarnych przepisów w "Wysokich Obcasach"). Magda Gessler: "Może pani w to nie uwierzy, ale żyję jedzeniem. Nie mogę dużo jeść, bo tyję, więc nie jem. Ale marzę o smakach cały dzień. Rano marzę o obiedzie, w porze obiadu o kolacji, której nie jem, bo nie mogę. Marzę więc o śniadaniu, białym serze, wspaniałej bułce. Kompozytorzy myślą o muzyce, w ten sposób ją piszą, tworzą. A ja myślę o smakach. O kolorach, o formie podania potraw, rozważam, co by było, gdyby położyć taki kwiatek, zmienić sos". Dodaje jednak jak typowa business woman: "Miałam to szczęście, że się zaprzyjaźniłam z Hanią Suchocką, która przyprowadzała mi swoich bardzo ważnych gości, królów, królowe". W jej restauracjach bywa finansowa elita i politycy z pierwszych stron gazet. Magda Gessler organizuje przyjęcia m.in. dla Jolanty i Aleksandra Kwaśniewskich. Rodzina Gesslerów, Magda i jej mąż Piotr oraz dzieci - siedemnastoletni syn Tadeusz z pierwszego małżeństwa (z Volfhartem Muellerem) i dziesięcioletnia Laura - mieszkają w domu pod Warszawą. Mimo że ma on powierzchnię "tylko" trzystu pięćdziesięciu metrów kwadratowych, w środku wygląda niemal jak bajkowy pałac. Jest urządzony ze smakiem właściwym artystycznym duszom. Magda Gessler: "To obrastanie w rzeczy materialne wcale szczęściu nie sprzyja. Bardzo często jest tak, że człowiek się przeprowadza z ukochaną osobą do nowego domu i wtedy szczęście znika. Nikt nie wie, dlaczego. Człowiek dąży do czegoś, osiąga swój cel i nie bardzo wtedy wie, co z tym zrobić. Bo nie można opierać swojego szczęścia na celach materialnych. Mogłabym mieszkać na trzydziestu metrach kwadratowych i też byłoby mi dobrze. Byle na wsi". Sama przyznaje jednak, że jest hedonistką. I za socjalistkę żadną miarą nie chce uchodzić. "Gdy jeszcze w Hiszpanii za czasów Franco proponowano mi wstąpienie do partii komunistycznej, mówiłam, że jestem czerwoną burżujką. I tak się czułam. Mogę powiedzieć, że było tak dlatego, iż mój ojciec był znakomitym dziennikarzem. Wiem też, że kobieta powinna pracować. Jeśli nie będzie pracować, to skazuje się na mężczyznę, a to nie jest dobry pomysł na życie". Piotr Brat Magdy Gessler, jak na socjalistę przystało, mieszka na czterdziestu siedmiu metrach kwadratowych, w bloku przy ulicy Czerniakowskiej w Warszawie. Z żoną Zuzanną Dąbrowską, dziennikarką "Trybuny". I z dwójką dzieci. Syn Karol ma kilka tygodni. Z metrażu swojego mieszkania nie jest zadowolony. Podkreśla, że poselska pensja, wbrew temu, co się na ten temat mówi, nie stwarza nadziei na rychłe zwiększenie metrażu. Piotr Ikonowicz: "Że mówią o mnie młody zdolny, mimo iż jestem już po czterdziestce? (Ma czterdzieści trzy lata). Będę młody, nawet jak będę miał sześćdziesiąt lat. Młody duchem, czyli niedojrzały? Nie zgadzam się. Tyle w człowieku jest dziecka, ile ma zdolności dziwienia się. Inaczej staje się zgorzkniały i ma poczucie bezsilności. Świat jest taki, jaki jest, trzeba się przystosować. Jeśli ktoś mówi, że nie ma zgody na irracjonalny kapitalizm, to nazywany jest idiotą. Tak określił mnie niedawno podczas publicznej dyskusji Janusz Lewandowski, były minister przekształceń własnościowych". Jest posłem, który wszedł do Sejmu z list SLD. Po raz drugi. Pierwszy raz zdecydował się na ten krok w 1993 roku. I po raz drugi podczas trwania kadencji wystąpił z Klubu SLD. W latach osiemdziesiątych znany był jako główny "zadymiarz". Uczestniczył w wielu demonstracjach stanu wojennego. Ale wcześniej, w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, uczył się samodzielnego życia. Nie pojechał z rodzicami do Hiszpanii. Był w ostatniej klasie liceum. Potem studiował na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. "Rodzice wywarli na mnie presję ekonomiczną, musiałem zarobić na siebie. Zaczynałem od łopaty, z czasem miałem lepsze zajęcia, byłem m.in. pilotem wycieczek zagranicznych. (Piotr Ikonowicz zna pięć języków). Dlaczego nie pojechał? Relacja siostry: "Zakochał się w swojej przyszłej żonie. Mieszkał z naszą babcią, a wkrótce także ze swoją pierwszą żoną, uroczą panią". Prowadził wtedy bujny żywot studencki. Gdy miał dużo pieniędzy, szybko je wydawał w towarzystwie. Lubił "balangować". - Lewicowe poglądy miał już w czasach studenckich, czyli w drugiej połowie lat siedemdziesiątych. Uważał wtedy opowieści o Katyniu za produkt antykomunistycznej propagandy, a stalinizm za wypaczenie systemu. - wspomina Henryk Kozłowski, kolega z grupy studenckiej. Ale zawsze stawał po stronie biednych i ciemiężonych, także w czasie stanu wojennego. A w młodzieńczych dyskusjach uprawiał demagogię. Inteligentny i bardzo ambitny. Podobno w dzieciństwie zjadł szkolną cenzurkę - tak nie podobały mu się widniejące na niej oceny. Piotr Ikonowicz lubi wygody i komfort życiowy. "Komfort non stop jest nudny. Docenia się zmianę, na przykład pobyt w luksusowym hotelu, jeśli się wcześniej spędziło czas pod namiotem" - to opinia samego zainteresowanego. Ale gdy w stanie wojennym wybierał się na spotkanie z robotnikami - a takie dyskusje były zazwyczaj "zakrapiane" - chciał zabrać ze sobą butelkę "Johny Walkera" i paczkę cameli. Dopiero koledzy wytłumaczyli mu, że to po prostu nie wypada. Że rozsądniej jest przynieść pół litra czystej i na przykład radomskie. Zawsze traktował politykę jako sposób na życie. Jakakolwiek praca na etacie nigdy go nie kusiła. Starał się być tak zwaną duszą towarzystwa, numer jeden w dowolnej grupie. Towarzyszyła temu skłonność do koloryzowania. Opowiadał na przykład, że ubek podbił mu oko, a była to zwykła bójka w klubie studenckim. Lubi być pierwszy i znajdować się na świeczniku. Na demonstracjach i zadymach czuł się niczym ryba w wodzie. Po 1989 roku konsekwentnie wiódł prym w manifestacjach pierwszomajowych. Zawsze miał jakąś spektakularną i demagogiczną niespodziankę. Ale równie aktywny był w stanie wojennym, gdy udział w demonstracjach groził nie tylko aresztowaniem, ale i utratą życia. Wykazywał się odwagą, a nawet brawurą. Czasami nieadekwatną do sytuacji desperacją. W 1987 roku reaktywował razem z Janem Józefem Lipskim Polską Partię Socjalistyczną. Jak został socjalistą? Jak sam mówi, podczas poznawania świata. Jeździł autostopem po Europie. Wykorzystywał rodzinny paszport. Był w Portugalii w czasie rewolucji goździków, w dwa tygodnie po przewrocie: "Chyba właśnie w Lizbonie zostałem socjalistą. Oni zapisali w konstytucji, że zrobią socjalizm, ale to nie jest takie proste. W Polsce brakowało mi demokracji, na Kubie też nie było demokracji, ale był zbiorowy entuzjazm. Okres Gierka był dla mnie koszmarem. W latach siedemdziesiątych tkwiła we mnie chęć, by coś się wreszcie zmieniło". I gdy przyszedł Sierpień '80 zaczął działać w Regionie Mazowsze. Współredagował Serwis Informacyjny Mazowsza. Później redagował podziemnego "Robotnika". Uważa, że nie było to prawdziwe dziennikarstwo. Byle się ukazało - to było istotne. Kontestował porozumienia Okrągłego Stołu, wiódł o to spór z Janem Józefem Lipskim. Nie przeszkodziło mu to w 1993 roku zawrzeć wyborcze porozumienie z SLD. Dzięki temu trzech działaczy PPS, w tym sam Ikonowicz, znalazło się w Sejmie. Uważa, że kompromis z SLD był niezbędny, by pozostać w polityce, a robienie polityki poza parlamentem to zajęcie dość jałowe. W 1990 roku w wypowiedzi dla "Rzeczpospolitej" oceniał SLD, że to "dęta, nieautentyczna lewica, która blokuje miejsca w Sejmie. Nie widzimy możliwości współpracy z formacjami postpezetpeerowskimi". Kilka lat później powiedział: "Urbana kiedyś szczerze nienawidziłem, teraz się z nim przyjaźnię". Mimo tej przyjaźni liderzy SLD mają z Ikonowiczem kłopoty. Zapewne z trudem poddaje się jakiejkolwiek dyscyplinie. Ostatnio, będąc liderem PPS, nie wszedł do nowo stworzonej partii SLD. Piotr Ikonowicz: "Że bywam agresywny? Mam dużo złości na nieprawość i nikczemność. Bardzo zresztą pracuję nad tym, by nie być odbieranym jako osoba agresywna. Czasami szybciej mówię, niż myślę". Za swoje najlepsze wystąpienie sejmowe uważa głos w debacie konstytucyjnej (na początku 1997 roku). Wtedy starł się z gościnnie przemawiającym w Sejmie Marianem Krzaklewskim. Zarzucił mu, że "przyszedł z Panem Bogiem pod rękę". Najbardziej znany jest z kilkuminutowego milczenia na trybunie sejmowej. Chociaż niemal nikt nie pamięta, w jakiej sprawie milczał. (Było to przy okazji sejmowej debaty nad ratyfikacją konkordatu). Brat Magdy Gessler jest bohaterem spektakularnych akcji. Po Okrągłym Stole wspiął się na gmach KC PZPR, na wysokość mniej więcej siódmego piętra, by zamocować tam transparent PPS. Przez kilkanaście minut transparent tkwił tam zamocowany. Gdy prezydent Lech Wałęsa w 1993 roku groził, że rozwiąże parlament, Piotr Ikonowicz podjechał przed Sejm żukiem załadowanym styropianem. Do gmachu udało mu się wnieść jeden kawałek, ale przekonywał dziennikarzy, że do "spania na styropianie" to mu wystarczy. Ostatnim marzeniem Piotra Ikonowicza jest kierowanie gazetą, chciałby być redaktorem naczelnym. Siostra i brat - interakcja Magda Gessler: "Uważam, że Piotr jest bardzo konsekwentny w tym, co robi. Tak samo myśli moja mama. Dlaczego miałby tak nie myśleć mój brat. Oni są ze sobą bardzo zżyci, bardzo się kochają. I doskonale rozumieją. Ja ich nigdy nie rozumiałam. Brat jest totalnym hedonistą. Chyba ma złudzenie, że można być hedonistą-socjalistą. Ale to jest nieprawda. On bardzo lubi życie, i to życie dobrej jakości. Nie bardzo rozumiem, jak to wszystko ma się do siebie. Przypuszczam, że czuje się w obowiązku pomagać ludziom, którymi nikt się teraz nie opiekuje. Ale to, co planuje, wydaje mi się utopijne. Jak można pomóc bez pieniędzy? Dlaczego nie próbuje przełożyć tego na coś praktyczniejszego. Uważam, że polityk powinien robić politykę, a nie ideologię. Będąc politykiem, nie można być do końca idealistą, to bzdura. Polityk idzie na kompromisy, by dojść do władzy. Brat więcej by zrobił, gdyby był w innej partii. Sądzę, że dużo bliższa jest mu chyba Unia Wolności, ta jej lewicowa część, niż SLD. Chociaż bardzo gwałtownie temu zaprzecza". Piotr Ikonowicz: "Siostra jest osobą o silnej osobowości. Odkąd pamiętam, zawsze najbardziej lubiła dwie rzeczy: malowanie i gotowanie. Potrafiła to, co zaobserwowała z kultury materialnej Hiszpanii, przenieść na polski grunt. Wie, jak to ma być. W jej karierze finansowej widać wiele uporczywej pracy. Jako socjaliście trudno mi jest coś jej zarzucić. Półżartem mówiłem, że trzeba u niej założyć związki zawodowe, ale widzę, iż nie ma takiej potrzeby. Wolałem swoją siostrę, gdy malowała obrazy. Nie zdarza się, byśmy rozmawiali o jej działalności gospodarczej ani mojej politycznej. Byłoby to dla nas nawzajem nudne. Widujemy się rzadko". Nieco inaczej rodzinno-polityczne dyskusje przedstawia Magda Gessler: "Zdrowiej jest nie rozmawiać o tym. Jednak gdy jesteśmy razem na wigilii, często się zdarza, że rozmawiamy. Ale bez krzyków i awantur. Brat jest wobec mnie bardzo tolerancyjny, ale chyba jestem jedyną osobą, w stosunku do której jest tolerancyjny". Siostra Piotra Ikonowicza nie zgadza się też ze stwierdzeniem brata, że nie interesuje jej polityka. "Jeżeli prowadzi się restaurację, to jak może człowieka nie interesować polityka. Musi wiedzieć, co dzieje się w kraju. Świat polityki jest zresztą bardzo fascynujący, choć niezbyt ładny. Cenię prawicę - choć niekoniecznie AWS - która dobrze rządzi, w której są ludzie zamożni od urodzenia". Gdyby Piotr i Magda zamienili się rolami, które odgrywają w życiu publiczno-zawodowym? - Nie jestem pewien, czy byłaby dobrym politykiem. Jest dobra w promocji, a to w polityce bardzo ważne, ale jest też skoncentrowana na własnych przeżyciach - tak ocenia polityczne predyspozycje siostry brat. Opinia Magdy Gessler: "Może Piotr miałby restaurację podobną do »Chłopskiego Jadła« w Krakowie (bardzo lubię tę restaurację). Na pewno przychodziłoby do niego wiele osób, by dyskutować o różnych sprawach. Musiałby jednak wynająć kucharkę. Ale nie wiem, czy to by się udało. Bo wydaje mi się, że Piotr nie bardzo by potrafił rządzić pieniędzmi. Zapraszałby wszystkich, rozdawałby wszystko - restauracja by splajtowała". W przeciwieństwie do brata Magda Gessler byłaby gotowa zamienić się rolami: "Wiem, co bym robiła: byłabym ministrem turystyki. Polska nie ma pieniędzy i nie potrafi ich zrobić. A bardzo łatwo zrobić z Polski kraj, który będzie na turystyce zarabiał, tak jak Szwajcaria. Mam na to swój plan. Myślę, że wcześniej czy później go zrealizuję".
Sposób, w jaki człowiek zaspokaja głód bycia ważnym, najlepiej pozwala poznać jego charakter. Tak mówią znawcy ludzkiej duszy. On, czyli Piotr Ikonowicz, zaspokaja ten głód w polityce - jako radykalny socjalista i "zadymiarz", któremu bliscy są Che Guevara i Fidel Castro. Ona, czyli Magda Ikonowicz-Gessler, syci swój głód, karmiąc innych. Jest restauratorką, właścicielką m.in "Fukiera", lokalu znanego nie tylko z pięknych wnętrz i znakomitej kuchni, ale także niebotycznych cen. Zagorzały socjalista, który chce przywrócić w polskim życiu publicznym słowo "towarzysz", oraz sprawna kapitalistka, która w artystycznej aurze zarabia spore pieniądze. Taki jest publiczny image rodzeństwa Ikonowiczów. Brat musi dbać o wyborców, a siostra o swoich gości. To determinuje ich zachowania na użytek zewnętrzny. Magda i Piotr to dzieci Mirosława Ikonowicza, wieloletniego korespondenta Polskiej Agencji Prasowej, m.in. na Kubie i w Hiszpanii. Pobytu w Bułgarii dzieci nie pamiętają. Pamiętają natomiast doskonale Hawanę. Mimo diametralnie odmiennych ról, które odgrywają dzisiaj w życiu publicznym, ich fascynacja Kubą jest podobna. Dla nich był to niemal rajski świat. Zresztą wbrew pozorom łączy ich dużo więcej.Mają w sobie to coś, co potocznie nazywa się werwą. Jakiś życiowy napęd, który nie pozwala im zakopać się w domowych pieleszach. Ekspansywność. A także skłonność do przebywania w świetle jupiterów, bycia osobami znanymi. Takimi, o których się mówi i o których pisze prasa. Bardzo dbają o swój wizerunek. On - agresywnego obrońcy pokrzywdzonych i ciemiężonych, niemal rewolucjonisty. Ona - fascynującej kobiety, estetki, która potrafi malować, tańczyć i rewelacyjnie gotować. Jeśli chodzi o reklamę, to mają ułatwione zadanie. Publicznie znane fakty z ich życia mogłyby być materiałem na przynajmniej dwa filmowe scenariusze. Bo robią rzeczy widowiskowe, będące zaprzeczeniem małej mieszczańskiej stabilizacji. Wyczucie mediów mają najprawdopodobniej po ojcu. Podobnie jak życiową energię. Jeśli szukać wspólnego mianownika, to był nim ojciec.Jak zgodnie twierdzą ci, którzy go znają, Mirosław Ikonowicz to człowiek kontaktowy, dowcipny, pogodny. Z kindersztubą. Operatywny, a według niektórych także sprytny. Potrafi błyskawicznie przejść z kimś na ty. Umie dbać o własny wizerunek. Uczy się języków niemal jak papuga, ma świetną pamięć. Wiele tych właściwości ojca odziedziczyły dzieci.
Spółka Maja otwiera centrum usługowe przy KL Auschwitz Turyści poza strefą Robotnicy kończą budowę parkingu dla 50 autobusów i 150 samochodów osobowych. W pobliskim pawilonie ma być wszystko, czego potrzebuje turysta przyjeżdżający do Oświęcimia: sklep spożywczy, stoiska z pamiątkami i wydawnictwami, kwiaciarnia, apteka, filie poczty i banku. FOT. RAFAŁ KLIMKIEWICZ JERZY SADECKI - Zapraszam pana na siódmy września. O dwunastej. Na uroczyste otwarcie naszego centrum usługowo-parkingowego - Janusz Marszałek, prezes i współwłaściciel spółki Maja, jest zadowolony, pewny swego. Jak sportowiec, który po długim biegu przerwał taśmę mety i czeka na dekorację medalem. - Otwarcie? Bez zezwolenia wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej? - pytam zdumiony. - Nie ma sprawy, wszystko będzie legalnie, jak trzeba - uśmiecha się szeroko prezes Marszałek. - Otwieram tylko tę część, która jest poza strefą ochronną KL Auschwitz. Tam pozwolenia nie potrzebuję. Resztę uruchomię później, jak będzie inny wojewoda, może lepszy? - mówi. Przypomina o ok. 120 nowych miejscach pracy, jakie inwestycja daje miastu, w którym jest spore bezrobocie. Czy to się nie liczy? Newralgiczna topografia W inwestycji tej bardzo ważna jest topografia. Może nawet najważniejsza. Należące do spółki Maja 25 tysięcy metrów kwadratowych - odkupione przed laty od miasta tereny, wówczas zaniedbane i zabudowane ruderami - znajdują się po drugiej stronie drogi przylegającej do dawnego hitlerowskiego obozu koncentracyjnego KL Auschwitz, niedaleko obozowej bramy z napisem "Arbeit Macht Frei". To sąsiedztwo już raz - w 1996 roku - sprawiło, że o inwestycji Mai rozpisywała się prasa międzynarodowa, bardzo ostro protestowały organizacje żydowskie i kombatanckie. Wszystko przez to, że planowane przez Marszałka centrum handlowe okrzyknięto "supermarketem Auschwitz", który uwłacza pamięci pomordowanych. Prezydent Kwaśniewski oświadczył wtedy, że "budowa supermarketu w pobliżu miejsca zagłady Żydów jest niewłaściwa, niezależnie od sytuacji prawnej inwestycji", a ówczesne władze państwowe wstrzymały budowę, narażając inwestora na straty. Po tych doświadczeniach Janusz Marszałek zmienił swoje plany i na tym newralgicznym terenie postanowił zbudować kompleks parkingowy i usługowo-handlowy, przeznaczony do obsługi osób przyjeżdżających do Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. W 1998 roku uzyskał pozwolenie na budowę. Topografia tego miejsca nabrała dodatkowego znaczenia, gdy ustawa z 7 maja 1999 r. o ochronie terenów byłych hitlerowskich obozów zagłady wprowadziła wokół Auschwitz strefę ochronną do stu metrów. W strefie tej obowiązują specjalne zasady zachowania się i inwestowania. Nie wystarczy mieć tu pozwolenia na budowę, należy uzyskać też zgodę wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej. Część terenu należącego do spółki Maja znalazła się w strefie ochronnej. Granica przez halę Wyłożony starannie kolorową kostką parking dla 50 autobusów i 150 samochodów osobowych już jest niemal gotowy. Dobiegają końca prace wykończeniowe w eleganckim, parterowym pawilonie handlowo-usługowym o powierzchni 1500 metrów kwadratowych. Ma tam być wszystko, co niezbędne dla turysty, m.in. sklep spożywczy, stoiska z pamiątkami i wydawnictwami, kwiaciarnia, apteka, filie poczty i banku. Janusz Marszałek z satysfakcją pokazuje też nowocześnie urządzone toalety i łazienki. Większa część pawilonu znajduje się poza strefą ochronną. - O, tu przebiega granica - pokazuje Janusz Marszałek, gdy wchodzimy do hali handlowo-usługowej. Po prawej jest strefa, po lewej już nie. - Tę lewą stronę będziemy na razie urządzać. Tam jest też całe zaplecze sanitarne. Kolejnym obiektem nowego centrum Mai jest pawilon gastronomiczny z restauracją i barem szybkiej obsługi o powierzchni 750 metrów kwadratowych. W całości znajduje się na terenie strefy ochronnej, ale prace budowlane jeszcze trochę potrwają i na 7 września nie będzie gotowy. W strefie pozostało też sporo wolnego terenu i dwie stare hale, które mogą być wykorzystane w przyszłości - na razie będą przysłonięte, aby nie szpeciły. Jak brak zgody, to bez zgody O zgodę na prowadzenie działalności gospodarczej w strefie spółka Maja już raz występowała, ale wojewoda małopolski Ryszard Masłowski wydał decyzję odmowną. Uznał, że istniejące po drugiej stronie drogi, na terenie obozu-muzeum parkingi, placówki usługowe i handlowe oraz gastronomiczne "zaspokajają niezbędne potrzeby w zakresie obsługi osób odwiedzających". Dlatego niecelowe jest organizowanie w sąsiedztwie przez Maję nowych parkingów i części handlowo-usługowej. - Ustawa bardzo wyraźnie podkreśla, że na terenie strefy ochronnej i pomnika Pamięci może być prowadzona tylko taka działalność, która zabezpiecza w stopniu niezbędnym obsługę ruchu turystycznego. Nie może więc powstawać tam nic poza tym, co niezbędne - tłumaczył wówczas decyzję wojewody jego rzecznik prasowy Artur Paszko. Jednak minister spraw wewnętrznych i administracji w lipcu 2000 r. uchylił odmowną decyzję wojewody małopolskiego i polecił mu, aby sprawę rozpatrzył ponownie, przeprowadzając m.in. szczegółową analizę ruchu turystycznego na terenie obozu i wykorzystania istniejących tam obiektów temu ruchowi służących. Do takich analiz jednak nie doszło, bo spółka Maja zwróciła się do wojewody o zawieszenie postępowania w tej sprawie. Wybrała inny wariant: uruchomienia najpierw obiektów znajdujących się poza strefą. - O pozwolenie na działalność gospodarczą w strefie ochronnej będą występowały później indywidualnie firmy, którym wynajmiemy poszczególne części naszych obiektów - wyjaśnia prezes Mai. Nie zgadza się ze stanowiskiem wojewody. - Nasza inwestycja jest zgodna z założeniami Oświęcimskiego Strategicznego Programu Rządowego z 1996 roku - zapewnia Janusz Marszałek. Przypomina też, iż w uchwale Prezydium Międzynarodowej Rady Muzeum Oświęcim-Brzezinka z kwietnia 1996 r. znalazły się stwierdzenia, że wszelka istniejąca działalność gospodarcza ma być zlikwidowana i wyprowadzona poza granice obozu, a następnie zlokalizowana na terenach pobliskich. - Chcemy więc przejąć te wszystkie funkcje likwidowanych placówek obsługujących ruch turystyczny wokół obozu - mówi prezes Mai. - Nie można powoływać się dzisiaj na dokumenty rady muzeum i programu rządowego z 1996 r. One powstały w innych realiach niż te, które stworzyła ustawa z 1999 roku o ochronie terenów byłych hitlerowskich obozów zagłady - uważa Jerzy Wróblewski, dyrektor Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. Zwracał na to uwagę już rok temu w rozmowie z "Rzeczpospolitą". Natomiast Stefan Wilkanowicz, wiceprzewodniczący Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej (następczyni Międzynarodwej Rady Muzeum Oświęcim-Brzezinka), przypomina, że w ubiegłym roku prezydium tej rady wyraźnie opowiedziało się za tym, żeby parkingi i obsługę ruchu turystycznego pozostawić w gestii Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. Bomba z opóźnionym zapłonem? - Nasze stanowisko jest jasne. Dobrze byłoby przenieść parkingi i obsługę turystów poza teren muzeum. Ale pod jednym warunkiem: powinny one należeć do skarbu państwa. Tylko państwowa kontrola może zapewnić, że nie będzie tam konfliktów, o jakie w Oświęcimiu nietrudno. Dlatego występowaliśmy do kolejnych ministrów kultury z wnioskami o wykupienie terenów spółki Maja - wyjaśnia Krystyna Oleksy, wicedyrektor muzeum Auschwitz-Birkenau. - Nigdy takiej oferty od władz państwowych nie dostałem, choć był okres, że bardzo chciałem się tego terenu pozbyć - twierdzi Janusz Marszałek. Muzeum nie zamierza obecnie rezygnować z parkingów przy wjeździe do obozu. Poza wszystkim przynoszą one spore dochody, a te w budżecie muzeum bardzo się liczą. Zapowiada się więc ostra rywalizacja, przechwytywanie turystów. - Już sama konkurencja może być zarzewiem napięć, których w Oświęcimiu trzeba jak ognia unikać, bo zawsze mogą wywołać międzynarodową aferę - twierdzi Krystyna Oleksy. Obecność takich konkurencyjnych obiektów, to jak siedzenie na bombie z opóźnionym zapłonem. - Czy spółka Maja jest w stanie zagwarantować, że na terenie jej nowego kompleksu nie pojawią się na przykład niestosowne reklamy albo nie będą sprzedawane antysemickie publikacje? - pyta Stefan Wilkanowicz. - Wszak niepokojące jest to, co pisze w różnych listach pan Marszałek. Nie mniej niepokojące są treści, jakie pojawiają się na uruchomionej przez niego stronie w Internecie - Stefan Wilkanowicz przypomina m.in. ataki prezesa Mai na Kalmana Sultanika, który - zdaniem Marszałka - "jako przedstawiciel Światowego Kongresu Żydów w organie doradczym premiera RP będzie mógł zrealizować przestępcze w stosunku do narodu polskiego plany ŚKŻ ". Marszałek proponował też odwołanie Władysława Bartoszewskiego z funkcji ministra spraw zagranicznych "z powodu współpracy z p. Kalmanem Sultanikiem na szkodę narodu polskiego". - Dlaczego ludzie na zapas się martwią, że stanie się coś złego? Przecież nie jestem żadnym antysemitą, którego należałoby się bać. Mam wielu przyjaciół wśród Żydów. Zapewniam, że turyści będą mieli u nas zagwarantowane bezpieczeństwo i dobrą obsługę - mówi Marszałek. - Niech pan pamięta: 7 września, w samo południe - rzuca na pożegnanie. - Marszałek zaprasza na siódmy? - dziwi się starosta oświęcimski Adam Bilski. - Jeszcze niedawno mówił o 15 września. Teraz przyspieszył? Ten pośpiech i nieczekanie na zgodę wojewody w Oświęcimiu niektórzy tłumaczą kampanią wyborczą. Janusz Marszałek przez pewien czas był członkiem RS AWS, ale z ugrupowania tego wystąpił - teraz startuje do Sejmu z listy PSL. -
Robotnicy kończą budowę parkingu dla 50 autobusów i 150 samochodów osobowych. W pobliskim pawilonie ma być wszystko, czego potrzebuje turysta przyjeżdżający do Oświęcimia .Należące do spółki Maja 25 tysięcy metrów kwadratowych znajdują się po drugiej stronie drogi przylegającej do dawnego hitlerowskiego obozu koncentracyjnego KL Auschwitz.Topografia tego miejsca nabrała dodatkowego znaczenia, gdy ustawa z 7 maja 1999 r.wprowadziła wokół Auschwitz strefę ochronną do stu metrów.
Na kongresie udało się doprowadzić do spotkania środowisk wyznających przeciwne światopoglądy Miejsce dla debaty RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA ANDRZEJ SICIŃSKI Kongres Kultury Polskiej 2000 roku był - jak sądzę - znaczącym wydarzeniem w naszym życiu kulturalnym i jego organizatorzy mają satysfakcję z rezultatów swej półtorarocznej, społecznie wykonywanej pracy. Nie do mnie jednak należy ocena kongresu. Chyba zresztą na ocenę taką jest zbyt wcześnie: na razie bowiem trudno, nawet jego organizatorom, zapoznać się z całym jego dorobkiem. Moja wypowiedź ma być natomiast komentarzem współorganizatora dotyczącym zarówno założeń, jak i przebiegu kongresu. Być może taki komentarz przyda się tym, którzy podejmą w przyszłości podobne inicjatywy. Kongres Kultury Polskiej 2000 (Teatr Narodowy w Warszawie, 7 - 10 grudnia 2000 r.) odbył się dziewiętnaście lat po kongresie poprzednim, kongresie, który trwale pozostał w pamięci jego uczestników zarówno z przyczyny gorącej atmosfery ówczesnych obrad, jak i ich dramatycznego przerwania wprowadzeniem stanu wojennego. Ta pamięć rzutowała na stosunku ludzi kultury (choć już raczej nie szerszych kręgów społecznych) do idei zwołania nowego kongresu. Przede wszystkim zastanawiano się nad tym, czym ma być kongres roku 2000: czy "zamknięciem" poprzedniego kongresu, czy raczej powinien mieć całkiem nową formułę, a przede wszystkim - czy rzeczywiście w roku 2000 potrzebne jest spotkanie noszące nazwę w sposób oczywisty kojarzącą się ze spotkaniem roku 1981. Ponadto pojawiały się - wyrażane w sposób bardziej lub mniej otwarty - wątpliwości co do tego, kto ma "prawo" zwołania nowego kongresu. Pomysł zwołania kongresu budził i inne wątpliwości - zwłaszcza polityków i niektórych dziennikarzy. Obawiano się, że będzie on wielkim lamentem nad niedostatkiem pieniędzy na kulturę - i niczym więcej. Co udało się osiągnąć? Przede wszystkim wydaje mi się, iż program kongresu był dobrze pomyślany: kładł nacisk na dyskusję o najogólniejszych problemach polskiej kultury u progu nowego stulecia, ale uwzględniał również praktyczne kłopoty dzisiejsze. Organizatorzy kongresu deklarowali przy tym, iż pragną, aby obrady nie pomijały problemów, co do których istnieją istotne różnice poglądów związane z orientacjami światopoglądowymi, ideowymi, politycznymi, proponują jednak, aby dyskusja o takich problemach odbywała się "ponad podziałami". Cel ten w znacznym stopniu został osiągnięty: na kongresie zasiadali przy wspólnym stole obrad ludzie znani z zajmowania przeciwnych stanowisk w takich sprawach jak - przykładowo wymieniając - współczesne elity i autorytety, "ponowoczesność", "istota" polskości, wieloetniczność kultury polskiej, samorządność w sferze kultury. Również w dyskusjach uczestniczyli zwolennicy wielu orientacji - z reguły jednak udawało się im prezentować swoje poglądy nie tylko bez urażania osób myślących inaczej, ale i z szacunkiem dla odmienności stanowisk. Cztery dni obrad kongresowych zgromadziły ponad 800 uczestników z całej Polski: twórców (kultury wysokiej i bardziej popularnej), animatorów, działaczy, menedżerów. Spotkanie roku 2000 było zatem o wiele bardziej "demokratyczne" niż kongres roku 1981 - wynikało to zarówno z faktu, iż każdy z tych kongresów odbywał się w odmiennym ustroju politycznym, jak i zapewne również z nieco odmiennego sposobu myślenia o kulturze. To zróżnicowanie składu kongresowej publiczności wywoływało niechętne reakcje części uczestników, a przede wszystkim komentatorów, którzy sądzą - całkiem fałszywie - że losy polskiej kultury zależą jedynie od ogólnonarodowych elit kulturalnych i intelektualnych (zresztą przecież bardzo licznie reprezentowanych na kongresie), nie doceniają natomiast tego, co dzieje się w regionach, czy na szczeblu lokalnym. Za duże osiągnięcie trzeba uznać obecność na większości spotkań kongresowych przedstawicieli najwyższych władz państwowych - w tym prezydenta RP i premiera, posłów, a także ministra kultury i dziedzictwa narodowego - i to obecność czynną, ich żywy udział w kongresowych dyskusjach, jak również zapowiedź dalszego zainteresowania problemami omawianymi w toku obrad. Z wielką satysfakcją zauważyłem na sali Teatru Narodowego osoby, które w czasie przygotowań do kongresu wyrażały wobec jego idei krytyczne opinie. A wreszcie warto przypomnieć, iż określenie "Kongres Kultury Polskiej 2000" obejmowało nie tylko cztery grudniowe dni obrad, ale kilkadziesiąt konferencji tematycznych i kilkanaście regionalnych kongresów kultury, jak również wiele imprez artystycznych: muzycznych, plastycznych, teatralnych. Naszą intencją było bowiem, aby kongres nie stanowił jedynie okazji do refleksji nad problemami kultury, ale by stał się również sam w sobie wydarzeniem kulturalnym. Co trzeba było zrobić inaczej? Oczywiście, dziś, po kongresie, nietrudno wskazać, że wiele rzeczy można było zrobić lepiej. Nie będę jednak pisał o zdarzających się czasem usterkach technicznych (choć dzięki profesjonalizmowi Fundacji Kultury nie było ich zbyt wiele), lecz wskażę na dwie bardziej istotne sprawy. Po pierwsze, w programie kongresu w niedostatecznym stopniu uwzględniliśmy problemy Polaków żyjących poza granicami kraju: ich życia kulturalnego, ich wkładu w polską kulturę. Bardzo szczęśliwie się stało, iż na ten temat zechciała zabrać głos już na otwarciu kongresu pani marszałek Senatu Alicja Grześkowiak. Po drugie, słusznie się wytyka organizatorom kongresu, że w obradach wzięło udział zbyt mało ludzi młodych (nie mam jednak dobrego pomysłu na to, jak można było tego błędu uniknąć w sytuacji, gdy większość uczestników była delegowana przez różne stowarzyszenia, samorządy). Jak relacjonowano obrady Organizatorom kongresu bardzo zależało na tym, aby jego idee dotarły do możliwie najszerszych kręgów społecznych. Oczekiwaliśmy, że kongres zostanie społeczeństwu szeroko zaprezentowany przez media. Jednak, niestety, wydarzenie to niezbyt zainteresowało PAP; znacznie pełniejszą informację uzyskiwali ci, którzy korzystali z serwisu Polskiej Agencji Informacyjnej, która w Internecie na bieżąco przekazywała relacje z obrad. Świetnie ze swej roli medialnego patrona kongresu wywiązała się "Rzeczpospolita": wcześniej relacjonując przygotowania do kongresu, następnie kompetentnie omawiając dorobek poszczególnych spotkań, zamieszczając wypowiedzi uczestników kongresu, a także drukując - już następnego dnia po wygłoszeniu - przemówienie inauguracyjne Ryszarda Kapuścińskiego. Z gazet na wdzięczność organizatorów zasługuje również "Życie", w którym można było znaleźć rzeczowe relacje z przebiegu kongresu i interesujące (co nie znaczy, że zawsze przychylne) komentarze. Także "The Warsaw Voice" przedstawił swym czytelnikom założenia i idee kongresu. Natomiast zastanawiająco zachowała się "Gazeta Wyborcza": najpierw przez czas dłuższy nie dostrzegała przygotowań do kongresu (czyżby podjęte zostały przez "niewłaściwych" ludzi?), następnie zamieszczała wybiórczo powierzchowne komentarze swych dziennikarzy. Także prezentacja kongresu przez jeden z czołowych naszych tygodników, "Politykę", była w istocie polemiką publicysty z własnymi wyobrażeniami na temat zadań i przebiegu kongresu, a niezbornym artykułom tygodnika "Wprost" nie warto poświęcać uwagi. Dość szeroką informację na temat kongresu można było znaleźć w wielu programach Polskiego Radia. Również Telewizja Polska przekazywała sporo informacji - czasem jednak w sposób budzący dość istotne zastrzeżenia. Obawiam się więc i bardzo ubolewam nad tym, że idee kongresu w niewystarczającym stopniu miały szanse dotarcia pod strzechy. Co dalej? Organizatorzy kongresu zaplanowali jednak działania, które mają na celu upowszechnienie jego dorobku (oczywiście jednak nie na taką skalę, na jaką mogły to zrobić media). Przede wszystkim wnioski i rezolucje, które sformułowano na kongresie, przekazane zostaną właściwym adresatom, a ponadto przewidujemy opublikowanie ich - wraz z prezentacją przebiegu obrad - w Księdze Kongresu Kultury Polskiej 2000. Plonem kongresu już są - i będą następne - publikacje przedstawiające dorobek kongresów regionalnych i konferencji tematycznych poprzedzających kongres. A wreszcie Instytut Kultury podjął przygotowania do naukowego opracowania bardzo bogatych materiałów kongresowych. Pozwolę sobie zakończyć te uwagi zacytowaniem własnej wypowiedzi z przemówienia zamykającego kongres: "... jako socjolog odczuwałem pewien niedosyt refleksji nad znaczeniem kultury dla kształtowania się społeczeństwa obywatelskiego, dla rozwoju i umacniania demokracji, praworządności, dla stabilności i umacniania naszego państwa. Niech mi będzie wolno wyrazić nadzieję, że następny Kongres Kultury Polskiej - a sądzę, że okaże się, iż warto go zwołać po okresie czasu krótszym niż ten, który dzieli nasze spotkanie od kongresu 1981 roku - podejmie również i wymienione przeze mnie problemy". Autor był przewodniczącym Komitetu Organizacyjnego Kongresu Kultury Polskiej 2000. W rządzie Jana Olszewskiego był ministrem kultury.
Kongres Kultury Polskiej 2000 odbył się dziewiętnaście lat po poprzednim kongresie. program kongresu był dobrze pomyślany: kładł nacisk na dyskusję o najogólniejszych problemach polskiej kultury, ale uwzględniał również praktyczne kłopoty dzisiejsze. na kongresie zasiadali przy wspólnym stole ludzie znani z zajmowania przeciwnych stanowisk. Za duże osiągnięcie trzeba uznać obecność przedstawicieli najwyższych władz państwowych. wiele rzeczy można było zrobić lepiej.
Tomaszewski większość swoich posunięć realizował za przyzwoleniem liderów AWS, Krzaklewskiego i Buzka Bohater z lamusa RYS. KATARZYNA GERKA PIOTR ZAREMBA Wygląda na to, że dziennikarze - często nie mający nic wspólnego z prawicą - chcą narzucić AWS powrót, a być może i przywództwo Janusza Tomaszewskiego. Ich wysiłki mogą nie zakończyć się sukcesem, ale wszystko jest możliwe. Tymczasem Tomaszewski to zarówno przyczyna, jak i skutek głębokiego kryzysu drążącego AWS. Choć - podkreślmy to - nie jest wcielonym diabłem, jak chcą niektórzy. Kampania na rzecz powrotu Tomaszewskiego przetacza się przez łamy polskiej prasy i przez media elektroniczne. Padają gromkie wezwania do przywrócenia "człowieka skrzywdzonego". Bawić może gorliwość, z jaką ludzie nie mający nic wspólnego z AWS chcą decydować o hierarchii wpływów w szeregach nielubianego ugrupowania. Zarazem sami liderzy Akcji z Marianem Krzaklewskim i Jerzym Buzkiem zgotowali sobie ten los - odejście Tomaszewskiego nie miało przecież, formalnie rzec biorąc, innych przyczyn niż lustracyjne. Dorobku tego polityka nigdy nie poddano choćby zdawkowej analizie. Dawnych wspomnień czar Nic też dziwnego, że baza społeczna Tomaszewskiego jest dużo szersza niż kilku żurnalistów o unijnych czy wręcz eseldowskich sympatiach. Powiększa się ona z dnia na dzień, wykraczając również poza garstkę polityków nazywanych "Spółdzielnią". Dziś to już pokaźna grupa parlamentarzystów, działaczy "Solidarności", to również liderzy ugrupowań sprzymierzonych z RS AWS. W minionym tygodniu mocny tym poparciem Tomaszewski licytował wysoko i poniósł porażkę, ale nie był to wynik jakiejkolwiek debaty. Przeciwnie - to głos osamotnionego posła Mariusza Kamińskiego, stawiającego byłemu wicepremierowi poważne zarzuty, łatwo zakwalifikować jako głos nieodpowiedzialnego awanturnika. Tomaszewski odwołuje się - skądinąd dużo skuteczniej - do tego samego argumentu, którym posługiwali się wcześniej partyjni oponenci Mariana Krzaklewskiego w wielomiesięcznych waśniach o przywództwo. Widać gołym okiem, że jest źle, więc szuka się przyczyn - wyłącznie personalnych i organizacyjnych. Te przyczyny służą następnie sformułowaniu najprostszych remediów. Tomaszewski staje się symbolem "starych, dobrych czasów" - dawnej dominacji AWS na scenie politycznej. On sam umiejętnie podsyca te nastroje, sugerując wręcz, że upadek tej formacji nastąpił już po jego odejściu. Jak było naprawdę? Kiedy wicepremier tracił swoje stanowisko, aby odejść w lustracyjny niebyt, AWS miała w sondażach 19 procent (wobec 34 uzyskanych w wyborach). Gołym okiem widać, że spadek jej znaczenia zaczął się dużo dużo wcześniej. Przyczyny tego kryzysu są złożone. Ich część można uznać za nieuniknioną, część - za efekt zaniedbań, a czasem złej woli. W części nieuniknionej (koszty reform) Tomaszewski ma swój udział jak wszyscy liderzy AWS. W części do uniknięcia - tym bardziej. Jeśli uznać, że poważnym problemem AWS są zawiedzione nadzieje wielu wyborców spragnionych uczciwszego, odpartyjnionego państwa, trzeba przypomnieć garść faktów. To Tomaszewski, wbrew niektórym innym politykom z otoczenia premiera Buzka, był zwolennikiem czysto partyjnej metody doboru wojewodów. Obsadzenie na tych stanowiskach wiernych, a niekoniecznie kompetentnych aktywistów RS AWS było wyrazem bezwzględnej dominacji tego ugrupowania - nad Unią Wolności i nad partiami "sojuszniczymi" - takimi jak ZChN czy SKL. Ale było też pierwszym odejściem od choćby symbolicznej walki z partyjniactwem. Za tym poszły dalsze odstępstwa - w czym zresztą Tomaszewski jako człowiek odpowiadający w tym obozie za kadry miał swój pokaźny udział. Inny przykład: afera żelatynowa polegająca, z grubsza rzecz biorąc, na tym, że politycy AWS i UW bronili interesów Kazimierza Grabka kosztem interesów polskich konsumentów. Na korzystne dla biznesmena decyzje rządu przemożny wpływ miał wicepremier Tomaszewski. Publicyści - zarówno atakujący, jak i broniący postępowania AWS - podnosili wówczas, że spłacanie długów wyborczych jest czymś zgoła naturalnym w ułomnej polskiej demokracji. Te długi zostały zaciągnięte właśnie przez Tomaszewskiego. Gdy do tego dodać zarzuty "Gazety Wyborczej", że stworzone przez Tomaszewskiego Krajowe Centrum Informacji Kryminalnej może stać się narzędziem inwigilacji niewygodnych polityków, wyłania się obraz takiej AWS, jaką chcieli widzieć jej przeciwnicy - uwikłanej w dziwne interesy i chętnie rozszerzającej, a nie ograniczającej rozmaite "szare strefy". Być może było w tym czarnym obrazie trochę przesady, ale dla wicepremiera, "praktyka władzy", taka czy inna wersja i tak nie stanowiła problemu. Dorzucić można jeszcze dorobek tego polityka jako ministra spraw wewnętrznych. Zabawnym przyczynkiem do jego oceny była debata nad wotum nieufności dla następcy Tomaszewskiego - ministra Marka Biernackiego. Otóż broniący go posłowie AWS jeden przez drugiego (z Janem Rokitą na czele) przypominali garść inicjatyw resortu, jakie pojawiły się nieomal wyłącznie w ostatnim pół roku. Co z poprzednimi ponad dwoma latami, kiedy szefem resortu był polityk nazywany dla swej skuteczności "Kanclerzem", o tym nikt się nie zająknął. Dziś poseł Rokita ciągnie na siłę Tomaszewskiego do ścisłych władz AWS... Za co kochać? Trzeba przyznać, że wicepremier cieszył się od początku pewną sympatią prasy różnych odcieni oraz sojuszników z Unii Wolności - mimo niewątpliwych strat, jakie poniosła ta partia w następstwie jego namiętnie partyjnej polityki kadrowej. Można to sobie tłumaczyć jego niewielką ideową wyrazistością, pozwalającą mu przełknąć również i spektakularne kompromisy. Oddanie unitom resortu sprawiedliwości w 1997 roku nie było dla niego problemem, choć odwlekło o ponad dwa lata realizację ważnej obietnicy AWS - energicznej walki z przestępczością. To, za co powinna nie lubić Tomaszewskiego jakkolwiek pojmowana prawica, budziło żywiołową sympatię nieprawicowych dyktatorów opinii. Potem doszła jeszcze aureola lustracyjnego męczennika - i nawet zarzuty "Gazety Wyborczej" poszły w zasadzie w zapomnienie. Rzeczą jeszcze zabawniejszą jest obserwowanie przemiany oficjalnego stanowiska wielu polityków prawicy. W latach 1997 - 1999 Tomaszewski był symbolem twardego kursu wobec "wewnętrznych sojuszników". To on chętnie używał czysto eresowskiego lub związkowego klucza przy obsadzie wszelkich stanowisk. Że nie był to klucz kompetencji, to już wspomniałem, ale co więcej, ta polityka zmierzała do szybszego ujednolicenia AWS, przekształcenia jej z luźnego bloku w jedną partię polityczną. Taki charakter miały zresztą także pomysły Tomaszewskiego na nową ordynację wyborczą - o kolejności w zdobywaniu mandatów z listy miała decydować wyłącznie kolejność ustalona przez centralę, nie zaś wyborcy. Dziś jednak liderzy ZChN, SKL i PPChD popierają Tomaszewskiego nie pomni tamtych upokorzeń. Narodowcy i konserwatywni liberałowie wymienili w tym czasie swoje przywództwa i powstaje wrażenie, że Tomaszewski i jego zwolennicy są dla nich cennym sojusznikiem - w walce z rywalami w ich własnych partiach i ze znienawidzonym Krzaklewskim. Ilustruje to jednak tezę o instrumentalności wewnątrzawuesowskiej polityki. Bo ci, którzy szermują dziś hasłem odnowy AWS, sięgają po polityka, który jest symbolem nie tylko sukcesu parlamentarnego, ale też późniejszych schorzeń, symbolizowanych najlepiej przez określenie "AWS-owska (a może wręcz RS-owska) nomenklatura". Nie demonizujmy, ale... Wydaje się, że jakiekolwiek argumenty niezbyt zaważą na wyniku walki o wpływy w AWS. Ta walka kieruje się własną logiką - dużą rolę odgrywa na przykład pozycja w świecie biznesu, posiadanie wiernych ludzi w gospodarce, sekretne wpływy. W tym Tomaszewski jest ciągle dobry, mimo półtorarocznej banicji. Wciąż może więc wygrać - mimo że jest przywódcą wyjątkowo mało charyzmatycznym, a sukces Platformy Obywatelskiej przypomina nieubłaganie o roli medialnych atutów w wyborach powszechnych. Może wygrać, a jeśli nawet przegra - to i tak jego wpływy nieźle zatrzęsą polską sceną polityczną. Dokonując bilansu AWS, przestrzegałbym jednak przed demonizowaniem Tomaszewskiego. O ile dla zdezorientowanych działaczy Akcji wydaje się on symbolem idyllicznej podróży w dawne czasy świetności (lub jest po prostu naturalnym bossem), o tyle jego wrogowie widzą w nim wcielonego diabła. Krytykując osobę, często zapominają o mechanizmach. Tymczasem Tomaszewski większość swoich posunięć realizował za przyzwoleniem liderów AWS - znów muszą paść nazwiska Krzaklewskiego i Buzka. Co więcej, większość mechanizmów wypracowanych przez "Kanclerza" pozostała po nim w spadku. Nikt się tego kłopotliwego dziedzictwa nie pozbył, widać co najwyżej chaotyczne próby jego strząśnięcia z barków. Nawet wielu jego zagorzałych krytyków zdawało się mieć do niego pretensje głównie o to, że jego "imperium" niewiele pozostawia miejsca dla ich własnych wpływów. A przecież to samo istnienie takich imperiów - mniejszych i większych - bardzo utrudnia uzdrowienie państwa. Trudno nie zauważyć, że Tomaszewski ma nawet - na tle prawicowej mizerii - pewne zalety. Jest pracowity, wyróżnia się umiejętnością budowania sprawnej organizacji i wiązania ze sobą ludzi. Takie cechy są nieocenione w świecie profesjonalnej polityki. Dziś jednak człowiek ten jest kandydatem na lidera czy też współlidera całej Akcji, a nie działającego na zapleczu technika władzy. Czy AWS kierowana przez niego ma szansę na wykreowanie nowego, bardziej przekonującego wizerunku - bardzo wątpliwe. Dlatego na miejscu nieprawicowych komentatorów życzyłbym AWS Tomaszewskiego z całego serca. Jakie szanse ma AWS bez "Kanclerza" - to już temat na inny tekst. Autor jest zastępcą redaktora naczelnego tygodnika "Nowe Państwo".
Wygląda na to, że dziennikarze - często nie mający nic wspólnego z prawicą - chcą narzucić AWS powrót, a być może i przywództwo Janusza Tomaszewskiego. Ich wysiłki mogą nie zakończyć się sukcesem, ale wszystko jest możliwe. Tymczasem Tomaszewski to zarówno przyczyna, jak i skutek głębokiego kryzysu drążącego AWS. Choć - podkreślmy to - nie jest wcielonym diabłem, jak chcą niektórzy.Kampania na rzecz powrotu Tomaszewskiego przetacza się przez łamy polskiej prasy i przez media elektroniczne. Padają gromkie wezwania do przywrócenia "człowieka skrzywdzonego". Tomaszewski staje się symbolem "starych, dobrych czasów" - dawnej dominacji AWS na scenie politycznej. Czy AWS kierowana przez niego ma szansę na wykreowanie nowego, bardziej przekonującego wizerunku - bardzo wątpliwe. Dlatego na miejscu nieprawicowych komentatorów życzyłbym AWS Tomaszewskiego z całego serca. Jakie szanse ma AWS bez "Kanclerza" - to już temat na inny tekst.
PLUSKWA MILENIJNA Minister Marek Biernacki spędzi sylwestra w MSWiA Państwo podwyższonej gotowości Informatycy nie będą mieć w tym roku sylwestra - tak można podsumować informacje o przygotowaniach do problemu roku 2000, które zebrała "Rzeczpospolita". Nie będą też świętować policjanci, strażacy i wojsko. Służby mundurowe postawiono w stan podwyższonej gotowości. Wszystkie instytucje podkreślają kluczową rolę energetyki. Kogokolwiek spytać - banki, szpitale, firmy telekomunikacyjne - każdy uważa, że będzie dobrze, o ile energetyka nie zawiedzie. Rząd twierdzi, że Polska jest dobrze przygotowana do problemu roku 2000 (PR 2000). Premier Jerzy Buzek nie wyklucza, że "mogą się zdarzyć drobne zakłócenia", ale zapewnia, że "wszystkie zasadnicze systemy", takie jak energetyczny czy bankowy, są dobrze przygotowane. Szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji Marek Biernacki, który koordynuje te przygotowania, ocenia, że jesteśmy gotowi poradzić sobie z problemem związanym ze zmianą daty "w 92 procentach". Na wszelki wypadek spędzi jednak sylwestra w MSWiA. Japonia wita wcześniej Ministerstwa, urzędy wojewódzkie i samorządy organizują w sylwestra dyżury sztabów antykryzysowych. Zapewniają też, że - zgodnie z zarządzeniem premiera - przygotowały plany awaryjne na wypadek problemów ze sprzętem elektronicznym w pierwszych dniach 2000 roku. Informacje o najważniejszych wydarzeniach będzie zbierać Centrum Zarządzania Kryzysowego. - Za przygotowania do PR 2000 odpowiada nie tylko rząd - podkreśla rzecznik MSWiA Marcin Trzciński. - Jesteśmy krajem zdecentralizowanym. Odpowiedzialność ponoszą także samorządy. Resort spraw wewnętrznych przygotował plany na wypadek różnych zagrożeń - w sferze obronności i bezpieczeństwa (np. nieoczekiwany atak rakiet "urwanych z uwięzi", awarie sieci energetycznych i rurociągów), gospodarczej (np. brak możliwości korzystania z kart płatniczych, zakłócenia w pracy giełdy, awarie kas fiskalnych w sklepach) i sferze społecznej (np. panika). - Nie wiemy, co się stanie, bo PR 2000 nikt jeszcze nie przeżył - mówi Marcin Trzciński. - Ale mamy szczęście, bo kilka godzin przed nami Nowy Rok będą witać np. Japonia, Korea czy Tajwan. Będziemy na bieżąco sprawdzać doniesienia z tych krajów. Pojawiają się informacje, że wiele elektrowni nuklearnych w krajach byłego ZSRR nie jest przygotowanych na zagrożenie milenijną pluskwą. Trzciński zapewnia, że rząd i na to jest przygotowany - pracować będą wszystkie placówki badające skażenie radioaktywne. Mundurowe gotowe Służby mundurowe mają w każdego sylwestra więcej pracy niż na co dzień. W tym roku doszło jeszcze zagrożenie PR 2000. W Komendzie Głównej Policji oraz wszystkich komendach wojewódzkich i powiatowych w sylwestra będą działać sztaby kryzysowe. Tak jest co roku, ale tym razem znajdą się w nich dodatkowo specjaliści od łączności i informatyki. Policja zapewniła sobie własne zasilanie i łączność. Podobnie zabezpieczyła się straż pożarna. W połowie grudnia zadecydowano też, że ostatniego dnia roku prawie wszyscy strażacy mają się stawić w swych jednostkach. Do PR 2000 przygotowane jest wojsko. - Służby dyżurne będą stale gotowe do reagowania w sytuacjach kryzysowych. Współdziałamy w tej dziedzinie z NATO - zapewnia rzecznik MON, płk Eugeniusz Mleczak. Do zagrożeń związanych z PR 2000 przygotowują się służby specjalne. Zarówno Wojskowe Służby Informacyjne, jak i UOP przygotowały plany na wypadek awarii w pierwszych dniach stycznia. Specjaliści obu służb będą dyżurować w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia. Sterowanie ręką Większość instytucji zapewnia, że przygotowała i przetestowała plany awaryjne. Ponieważ - jak sądzą - sami zrobili wszystko, za najpoważniejsze zagrożenie uważają przerwy w dostawie energii. W agregaty prądotwórcze wyposażyła swoje obiekty Gazownia Warszawska. Miejskie Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji w Warszawie ma ręczny system sterowania. Jest też duża rezerwa wody. Gorzej, gdy zabraknie prądu na dłuższy czas i przestaną pracować pompy. Takich problemów nie będą mieć wodociągi krakowskie. - Ludzie mogą być spokojni. Produkcja wody nie jest sterowana komputerowo - mówi Wojciech Mamak, główny informatyk krakowskich wodociągów. Producenci energii, czyli elektrownie, zapewniają, że w kraju jest 20-procentowa rezerwa i nie będzie skoków napięcia. Przedstawiciele elektrowni, zapewniając o swojej gotowości, pytają, czy tak samo przygotowani są dostawcy energii. - Wszyscy spędzają sylwestra w firmie - mówi o kierownictwie Polskich Sieci Elektroenergetycznych rzeczniczka PSE Regina Wegnerowska. Kierownictwo PSE zostało włączone w skład specjalnego sztabu, który będzie czuwał nad pracą systemu. Respiratory muszą działać Do zmiany daty starannie przygotowują się szpitale. - Będzie większa obsada lekarska, pielęgniarska, dodatkowe dyżury na niektórych oddziałach - mówi dr Marek Migdał z Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. - Moment zmiany daty przejdziemy na awaryjnym zasilaniu. - Szpitale muszą być zawsze przygotowane na awarie, by nie wysiadły respiratory - dodaje Krzysztof Bik, dyrektor Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi. Skomplikowane struktury zabezpieczające przed problemem milenijnym powołał Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Pełnomocnicy ds. PR 2000 oraz zespoły antykryzysowe działają w centrali i w każdym z 52 oddziałów. Od dzisiaj zespoły będą pełniły całodobowe dyżury. Czy to oznacza, że nie będzie opóźnień w wypłacie rent i emerytur? - Pieniądze na wypłaty z początku stycznia prześlemy poczcie do 29 grudnia - mówi Anna Warchoł, rzeczniczka ZUS. Telekomunikacja Polska ma sztaby kryzysowe w centrali i w terenie. - Zarząd nie jest w to zaangażowany, ale będzie informowany na bieżąco - zapewnia Michał Potocki z Biura Prasowego Telekomunikacji. Pełne bankomaty Polski system bankowy nie obawia się problemu roku 2000 - twierdzi Związek Banków Polskich. Krzysztof Mielnicki, rzecznik NBP mówi, że "w przypadku stanowisk o strategicznym znaczeniu dla NBP zwiększenie dyspozycyjności jest niezbędne". W innych bankach też będą dyżury. - Jest to także związane z zamknięciem finansowym roku. Będą i informatycy, i księgowe - mówi Sebastian Łuczak z Pekao SA. Na wszelki wypadek 31 grudnia banki nie będą obsługiwać klientów. Każdy klient otrzyma historię i saldo swego tegorocznego rachunku, który bank wydrukuje dzień wcześniej. Cały czas czynne będą bankomaty. Rozliczająca transakcje kartami płatniczymi firma PolCard zapewnia, że nie będzie żadnych problemów. Kolej korzysta z 33 źródeł energii i - jak zapewnia - wszystkie będą działać 1 stycznia. Na wszelki wypadek na stacjach przygotowano baterie i agregaty, a do kas trafiły stare bloczki biletowe, na wypadek awarii kas. W rezerwie będą czekać lokomotywy spalinowe. W polskich liniach lotniczych działać będzie sztab kryzysowy pod przewodnictwem prezesa LOT. Na 1 stycznia LOT zaplanował jeden rejs czarterowy. Bernadeta Waszkielewicz, Andrzej Stankiewicz Określeń jest wiele - pluskwa milenijna, problem roku 2000 (PR 2000), Y2K - ale wszystkie oznaczają jedno: o północy z 31 grudnia 1999 na 1 stycznia 2000 wiele setek milionów urządzeń elektronicznych na całym świecie może przestać działać, bo nie będzie w stanie poprawnie odczytać daty. Przez wiele lat programiści kodowali rok w postaci dwóch ostatnich cyfr. Urządzenia wykorzystujące daty mogą zacząć niepoprawnie działać przy przejściu z roku 1999 (zapisanego jako "99") na rok 2000 ("00"). Błędne działania urządzeń cyfrowych wystąpią szczególnie w pierwszych sekundach Nowego Roku - może dojść do katastrof i poważnych awarii. Błędne działanie systemów związane z PR 2000 może objawiać się przez wiele miesięcy.
Informatycy nie będą mieć w tym roku sylwestra - tak można podsumować informacje o przygotowaniach do problemu roku 2000. Służby mundurowe postawiono w stan podwyższonej gotowości. Wszystkie instytucje podkreślają kluczową rolę energetyki. Rząd twierdzi, że Polska jest dobrze przygotowana do problemu roku 2000. zapewnia, że "wszystkie zasadnicze systemy" są dobrze przygotowane. Ministerstwa, urzędy wojewódzkie i samorządy organizują w sylwestra dyżury sztabów antykryzysowych. Zapewniają też, że przygotowały plany awaryjne na wypadek problemów ze sprzętem elektronicznym w pierwszych dniach 2000 roku. o północy z 31 grudnia 1999 na 1 stycznia 2000 wiele setek milionów urządzeń elektronicznych na całym świecie może przestać działać, bo nie będzie w stanie poprawnie odczytać daty.
Wadliwa struktura i szkodliwe otoczenie Świat wokół TVP JAN DWORAK Po przemianach roku 1989 Telewizja Polska została odideologizowana, lecz pozostała bardzo mocno zetatyzowana, czyli bardziej służy strukturom państwa, szczególnie partiom politycznym, mniej opinii publicznej. O jej funkcjonowaniu głos decydujący mają politycy, a nie środowiska dziennikarskie, twórcze czy np. samorządowe. Nie jest to sytuacja niezwykła. Tak mniej więcej, jak dzisiaj w Polsce, telewizja publiczna wyglądała na zachodzie Europy dwadzieścia i więcej lat temu. Wykorzystywali ją, a w każdym razie próbowali wykorzystywać, traktując jako jedno z narzędzi kierowania państwem politycy, także ci najwybitniejsi, jak Charles de Gaulle czy Konrad Adenauer. Od tamtych czasów minęła jednak epoka. Dziś w krajach Unii Europejskiej zadania telewizji publicznych umieszcza się gdzieś na pograniczu kultury, instytucji społeczeństwa obywatelskiego i przemysłu audiowizualnego, zwracając szczególną uwagę na ten kontekst jej działania, który wiąże się z błyskawicznym rozwojem technologicznym mediów. Decyzje sprzed dekady Obecną sytuację Telewizji Polskiej wyznaczyło kilka strategicznych decyzji sprzed dziesięciu lat. W roku 1990 było to powstrzymanie prywatyzacji II Programu (w innych krajach regionu, np. w Czechach, do niej doszło) oraz rozwinięcie biura reklamy, co pozwoliło na bardzo obfite czerpanie pieniędzy z rynku komercyjnego. W latach 1992 i 1993 uchwalenie ustawy o radiofonii i telewizji wyznaczyło nowe ramy dla telewizji: powstała jedna silna spółka akcyjna skarbu państwa. Decyzja ta spowodowała, że w odróżnieniu od większości państw regionu w Polsce telewizja publiczna przetrwała do dziś jako największy nadawca, w znacznym stopniu autonomiczny od władzy wykonawczej, ale niewiele zmieniony strukturalnie, nieprzygotowany organizacyjnie do wyzwań rynkowej konkurencji. Telewizja Polska przeżyła w ciągu ostatnich dwunastu lat trzy odmienne epoki: okres trudności ekonomicznych z powodu załamania gospodarki PRL, okres prosperity, kiedy była monopolistką w połowie lat 90. i okres ponownych trudności ekonomicznych, wynikających z pojawienia się konkurencji. Inne czynniki nie odgrywają w tej "historii gospodarczej" żadnej istotnej roli - nawet przekształcenie telewizji w spółkę prawa handlowego. Wystarczy porównać obowiązujący regulamin spółki z dokumentami dawnego Radiokomitetu i tzw. p.j.o. - państwowej jednostki organizacyjnej Telewizja Polska, by stwierdzić, że wewnętrzna struktura nie zmieniła się wcale tak bardzo. Wszystkie kierownictwa p.j.o. i zarządy spółki, choć w różnych proporcjach, odpowiadają za grzech zaniechania - wszystkie zapowiadały reformę telewizji i żadne z nich tego nie zrobiło. Obecny zarząd co prawda reformę zaczął, ale nikt nie wie, jakie jest jej stadium dzisiaj. Poszukiwanie panaceum Do dziś telewizja publiczna nie jest więc przygotowana strukturalnie, aby skutecznie stawiać czoła konkurencji. Jej problemy to: kosztowna i nieefektywna struktura, szczególnie oddziałów terenowych, oraz znaczne przerosty zatrudnienia (poczynając od najwyższych szczebli zarządu), którego nie udaje się zmniejszyć. Przestrzegałbym przed poszukiwaniem na te kłopoty panaceum. Zazwyczaj wymienia się kilka środków, które mają wyleczyć wszelkie zło: zmienić ustawę, zlikwidować formę spółki prawa handlowego, zapewnić stosowny przypływ środków - najlepiej z budżetu państwa. Wszystkie te pomysły mają charakter zaklinania rzeczywistości i biorą się albo z czystej bezradności, albo z chęci powrotu do bezpiecznej przeszłości - zakładają, że telewizja publiczna nie powinna brać udziału w rywalizacji rynkowej. Uważam inaczej. To nie forma spółki powoduje, że w TVP nie istnieją jasne kryteria oceny pracy, nie funkcjonuje system motywacji i awansu zawodowego pracowników, zwłaszcza dziennikarzy, a każdy pracownik w dowolnej chwili może znaleźć się na dowolnym stanowisku albo zostać zwolniony. Także nie forma spółki powoduje, że nie pojawiły się zapowiadane od dawna konkursy na programy, a proces układania ramówki nie podlega czytelnym regułom. Przecież to nie ustawa jest winna temu, że wśród skrajnie rozbudowanego kierownictwa wyższego i najwyższego szczebla panuje chaos kompetencyjny. Trudno jest ustalić, kto naprawdę odpowiada za program i w jakim zakresie: zarząd, poszczególni jego członkowie w ramach podziału odpowiedzialności, dyrektorzy anten, dyrektorzy agencji produkcyjnych, producenci wewnętrzni czy wreszcie twórcy i dziennikarze. Bo na pewno nie odpowiadają za program te ciała, które słowo "program" mają w nazwie: Rada Programowa i Biuro Programowe. Ustawa oczywiście nie jest aktem doskonałym, wymaga zmian - także w zakresie organizacji mediów publicznych. Choćby w sprawie społecznej kontroli programu. Dziś oceny programu może dokonywać Rada Programowa, której niejasne miejsce w strukturze spółki i status ciała opiniodawczo-doradczego dają minimalną rolę we wpływie na postępowanie zarządu. A to właśnie Rada Programowa powinna stać się reprezentantem opinii publicznej, wskazywać na kluczowe zadania stojące przed telewizją publiczną i mieć taką pozycję w strukturze firmy, aby jej głos nie mógł być zlekceważony. Być może powinna to być pozycja komisji rewizyjnej przewidziana dla spółki z o.o. w kodeksie spółek handlowych. Na pewno jednak skład Rady Programowej powinien uwzględniać większą złożoność opinii publicznej niż tylko podział na ugrupowania polityczne. Potrzeba całej gamy środków, którymi posługuje się prawodawstwo, wiedza o mediach i współczesne zarządzanie, aby telewizja stała się instytucją dobrze służącą społeczeństwu. Z jasno określonymi zadaniami, z systemem motywacji jej pracowników, z przejrzystymi regułami gospodarki finansowej. Tymczasem wszystkie działania naprawcze blokowane są przez nieustanny polityczny spór czy walkę o wpływy, którą bez końca toczą o telewizję wszystkie ugrupowania polityczne. Jeśli więc szukać jednego klucza do uruchomienia właściwej dynamiki zmian, to jest nim jawny consensus głównych sił politycznych dotyczący telewizji publicznej. Być może dałoby się go zbudować z uwzględnieniem następujących założeń: 1. Telewizja publiczna jest domeną kultury, jedną z najważniejszych instytucji odpowiedzialnych współcześnie za tworzenie tożsamości narodowej i tożsamości innych wspólnot społecznych. 2. Telewizja publiczna powołana jest do rozpowszechniania i tworzenia programu, a nie generowania zysku. To odróżnia ją od innych spółek prawa handlowego, nie zwalnia jej jednak ani z konkurencji na rynku mediów, ani ze stałego doskonalenia struktury wewnętrznej. 3. Rolą polityków jest dbałość o bezstronność i maksymalną neutralność telewizji w debacie publicznej, natomiast kierowanie nią powierzone zostaje osobom kompetentnym i obdarzonym niezbędnym do pełnienia tych funkcji autorytetem. Po dwunastu latach Na przełomie lat 80. i 90. nie było w polskiej telewizji masowych czystek, choć musieli odejść ludzie skompromitowani służbą dla propagandowej machiny totalitaryzmu. Ważniejsze było przekształcanie struktur prawnych i budowanie nowych podstaw ekonomicznych, a w dziedzinie programu - tworzenie właściwych standardów etycznych i zawodowych, choćby w czasie pierwszych kampanii wyborczych demokratycznej Polski. Później właściwie wszyscy - od prawa do lewa - mieli szansę kierować telewizją i za nią odpowiadać. Dzisiaj najwyższy czas zmienić reguły gry - jasno odgraniczyć prawa i odpowiedzialność polityki od odpowiedzialności i kompetencji ludzi kierujących publiczną telewizją. Niedawno Rada Programowa jednomyślnie, właśnie w obliczu dwóch zagrożeń - upolitycznienia i komercjalizacji - wezwała kierownicze gremia ugrupowań politycznych, aby określiły swój stosunek do mediów w swoich programach wyborczych. W interesie publicznym, a w szczególności w interesie całej polskiej kultury jest, aby ten apel nie zawisł w powietrzu. Autor jest przewodniczącym Rady Programowej TVP.
Po przemianach roku 1989 Telewizja Polska została odideologizowana, lecz pozostała bardzo mocno zetatyzowana, czyli bardziej służy strukturom państwa, mniej opinii publicznej. telewizja publiczna nie jest przygotowana strukturalnie, aby skutecznie stawiać czoła konkurencji. Jej problemy to: kosztowna i nieefektywna struktura oraz znaczne przerosty zatrudnienia. Jeśli szukać jednego klucza do uruchomienia właściwej dynamiki zmian, to jest nim jawny consensus głównych sił politycznych dotyczący telewizji publicznej. Być może dałoby się go zbudować z uwzględnieniem następujących założeń: 1. Telewizja publiczna jest domeną kultury. 2. Telewizja publiczna powołana jest do rozpowszechniania i tworzenia programu, a nie generowania zysku. 3. Rolą polityków jest dbałość o bezstronność i maksymalną neutralność telewizji w debacie publicznej.
SLD Pragmatycy szykują się do władzy Bez ideologii Rada Krajowa SLD oceni ostatniego dnia marca pracę zespołów opracowujących program wyborczy partii. Choć nie wiadomo dokładnie, co ów program zawiera, bo tylko część zespołów przedstawiła plon swoich prac, politycy Sojuszu już zapewniają: - Będzie inaczej. Jeżeli czegoś nie dopatrzyliśmy za naszych poprzednich rządów, deklarują wszem wobec, zrobimy to w nadchodzącej kadencji. Koalicja SLD - Unia Pracy nie musi zabiegać o popularność wśród wyborców, bo już ją ma. Musi natomiast zadbać o to, by sympatia elektoratu nie osłabła przez najbliższe pół roku. Temu służy przedstawianie oferty programowej SLD. Sojusz postanowił zaprezentować się jako partia pragmatyczna, mająca wiele pomysłów na rozwiązywanie problemów społeczno-gospodarczych. Przede wszystkim kobiety W tegorocznych wyborach Sojusz kładzie nacisk na elektorat kobiecy - to wydaje się bezsporne. Prawa kobiet, problem aborcji i edukacji seksualnej będą eksponowane podczas kampanii. Nie bez kozery lider Sojuszu Leszek Miller zapowiedział podczas kongresu kobiet SLD, że żadna lista kandydatów do Sejmu nie zostanie zatwierdzona przez kierownictwo partii, jeżeli nie spełni kryterium 30-procentowej obecności kobiet. Jedną z ciekawszych propozycji Sojuszu jest zamiar promowania partnerstwa w rodzinie. Szczegóły tego przedsięwzięcia są niestety nieznane. Być może liderzy SLD zamierzają świecić przykładem. Ponadto SLD, zgodnie ze słowami Leszka Millera, zamierza m.in. uchwalić ustawę o równym statusie kobiet i mężczyzn (to dosyć kontrowersyjna ustawa zawierająca rozwiązania kwotowe w celu promowania kobiet; w Sejmie zdominowanym przez SLD - PSL tak długo czekała na swoją kolejkę, że koniec kadencji zastał ją na etapie prac legislacyjnych, zaś w Sejmie obecnej kadencji została odrzucona) oraz powołać sejmową komisję równego statusu kobiet i mężczyzn. Lider SLD deklaruje też powołanie pełnomocnika rządu ds. kobiet i rodziny (urząd ten został zlikwidowany przez rząd Jerzego Buzka, w zamian powołano pełnomocnika rządu ds. rodziny) oraz powrót do realizacji Krajowego Programu Działań na rzecz Kobiet, a także przywrócenie w szkołach przedmiotu "wiedza o życiu seksualnym człowieka" oraz liberalizację tzw. ustawy antyaborcyjnej, polegającą zapewne na prawie do przerwania ciąży z tzw. względów społecznych. Ochrona zdrowia Zespół ds. ochrony zdrowia nie przewiduje, wbrew wcześniejszym sugestiom Leszka Millera, likwidacji Ministerstwa Zdrowia. Seweryn Jurgielaniec powiedział na konferencji prasowej, że nie ma w tym sensu, że nigdzie w Europie (oprócz Austrii) nie ma takiej sytuacji. Nie powstaną też prywatne kasy chorych, bo SLD jest im przeciwny. Andrzej Celiński uważa, że mogłoby to spowodować drastyczne zwiększenie nierówności w uzyskiwaniu podstawowych świadczeń zdrowotnych. - W sytuacji, kiedy istnieją różnice majątkowe w społeczeństwie i bardzo rozległe obszary nędzy, żaden odpowiedzialny rząd nie może dopuścić takiego rozwiązania - uznał. Jak zatem SLD zamierza naprawiać reformę służby zdrowia, co zapowiada od miesięcy? (A będzie to chyba jeden z motywów przewodnich kampanii wyborczej.) Z niedawnej konferencji prasowej wynika, że zrobi chyba w tej sprawie niewiele. Sojusz chce prawnego zagwarantowania pacjentom pakietu medycznych usług podstawowych i specjalistycznych, czyli koszyka świadczeń medycznych, co raczej ograniczy dostępność usług medycznych, niż ją poszerzy. Obecnie kasy mają bowiem obowiązek płacić za każdą usługę medyczną, choć nie każda kasa jest w stanie zapłacić za wszystko. Po określeniu koszyka gwarantowanych świadczeń będziemy mieli pewność, za co kasa zapłaci i... za co nie zapłaci. - Apelujemy o wprowadzenie dla dzieci i młodzieży w wieku szkolnym bezpłatnych świadczeń stomatologicznych w pełnym zakresie, zgodnych z wiedzą medyczną - powiedział Andrzej Celiński na konferencji prasowej. Czy to oznacza zobowiązanie, że przyszły rząd takie świadczenia wprowadzi - trudno powiedzieć. Sojusz mówił o tym na posiedzeniu komisji przed kilkoma tygodniami, nie przedstawił jednak wyliczeń skutków budżetowych. Reszta działań otyczących ochrony zdrowia zawarta jest w tajemniczym programie naprawczym, który, jak powiedział Celiński, jest już ostatecznie uzgadniany i będzie realizowany natychmiast po przejęciu władzy. Polityka społeczna Jako partia lewicowa Sojusz musi przedstawić atrakcyjną ofertę dla najuboższych. Politycy SLD uważają, że osobom w trudnej sytuacji pomoc państwa się należy, lecz musi być precyzyjnie adresowana. Dlatego chcą podwyższyć zasiłki rodzinne, zaostrzając zarazem kryteria uprawniające do ich pobierania. Przyznawanie zasiłków rodzinom osiągającym dochody na poziomie minimum socjalnego pozwoliłoby w ocenie Sojuszu na podwyższenie zasiłku o 10 zł na pierwsze i drugie dziecko, o 15 zł na trzecie i 20 zł na każde następne, a jeszcze zostałby 1 mld złotych, który można by przeznaczyć na przykład na dodatek edukacyjny dla dzieci w wieku szkolnym. Sojusz proponuje ponadto, aby wszystkie zasiłki z pomocy społecznej były obligatoryjne (obecnie jedne zasiłki są obowiązkowe, a inne fakultatywne, i na te drugie zwykle brakuje pieniędzy). Świadczenia takie miałyby charakter wyrównawczy, co oznacza, że ich wysokość byłaby uzależniona od różnicy między rzeczywistym dochodem rodziny a kryterium dochodowym z ustawy o pomocy społecznej. Połowa zasiłku byłaby wypłacana osobie uprawnionej, a wypłacenie drugiej połowy byłoby uzależnione od decyzji pracownika socjalnego. Zdaniem SLD drugą część zasiłku można by na przykład przekazywać pracodawcy, który zgodziłby się zatrudnić znajdującą się w ciężkiej sytuacji osobę, na refundację części jej wynagrodzenia. Walka z bezrobociem Sojusz od dawna ostro krytykuje rząd Jerzego Buzka za to, że nie przeciwdziała rosnącemu bezrobociu. Politycy SLD w ramach walki z bezrobociem zamierzają w przyszłości ubiegać się o kredyt z Banku Światowego na uruchomienie dużych programów infrastrukturalnych (np. na realizację programu zalesiania). Takie programy umożliwiałyby zatrudnianie bezrobotnych o najniższych kwalifikacjach. W ramach pomocy absolwentom w uzyskaniu pierwszej pracy SLD proponuje refundację ze środków Funduszu Pracy 50 procent składki na ubezpieczenia społeczne (od najniższego wynagrodzenia) tym pracodawcom, którzy zatrudnią absolwenta na rok. Politycy SLD twierdzą, że po wyborach będzie możliwe zwiększenie środków Funduszu Pracy na aktywną walkę z bezrobociem o 500 mln zł. Planują też likwidację Krajowego Urzędu Pracy. Ich zdaniem urząd ten po decentralizacji kompetencji z zakresu zwalczania bezrobocia stał się niepotrzebną strukturą obciążającą budżet. Ożywienie gospodarki Warunkiem ożywienia gospodarczego, jak czytamy w dokumentach programowych SLD, jest pilna decyzja Rady Polityki Pieniężnej o obniżeniu stóp procentowych. To akurat w niewielkim stopniu zależy od rządu, ale być może politycy SLD mają jakiś sposób na skłonienie członków Rady do podjęcia takiej decyzji. Prócz tego politycy Sojuszu proponują wspieranie eksportu przez zwiększenie dopłat do kredytów eksportowych, jednak nie ujawniają, ile pieniędzy na takie dopłaty przyszły rząd gotów byłby przeznaczyć. Dla małych i średnich przedsiębiorstw SLD ma głównie ogólniki. Deklaruje mianowicie wsparcie przez rozwój funduszy gwarancyjnych i kredytowych systemu poręczeń i doradztwa. Niewiele więcej usłyszeli przedstawiciele małych i średnich przedsiębiorstw podczas niedawnego spotkania z Leszkiem Millerem. Ponadto Sojusz proponuje szybkie wdrożenie ustawy o wspieraniu inwestycji, która umożliwiłaby bezpośrednie stosowanie przez rząd ulg i zwolnień w przypadku dużych inwestycji. Ta propozycja bez znajomości szczegółów nie budzi zaufania. Dowolne udzielanie ulg i zwolnień przez rząd zwykle prowadzi do oskarżeń o preferowanie jednych przedsiębiorstw (ze względów politycznych bądź finansowych) i dyskryminowanie innych. Odpieranie takich zarzutów jest zaś niezmiernie trudne. Korupcja i autostrady Kara dożywotniego zakazu zajmowania wysokich stanowisk publicznych (państwowych i samorządowych) jest najbardziej ekscytującym pomysłem SLD zawartym w programie walki z korupcją. Autorzy tego programu uczciwie stwierdzają, że mimo rozmaitych działań od dziesięciu lat korupcja się nasila, a nie maleje. Sojusz proponuje ponadto przywrócenie kary konfiskaty mienia za przestępstwa gospodarcze i korupcję (choć stosunkowo niedawno została ona zniesiona). Na impas w budowie autostrad Sojusz również znalazł lekarstwo. Andrzej Szarawarski, szef zespołu programowego SLD do spraw transportu, już zapowiedział odbieranie koncesji na budowę autostrad oraz modyfikację programu restrukturyzacji kolei wraz ze zmianą kierownictwa tej firmy. - Jednym z pierwszych pociągnięć SLD po wygranych wyborach będzie odebranie koncesji udzielonej na budowę autostrady A1 z Gdańska do Torunia - powiedział na niedawnej konferencji prasowej. Kto miałby wyłożyć pieniądze na budowę autostrad - na to pytanie Szarawarski nie odpowiedział. Prywatyzacja W tej dziedzinie jest coraz mniej do zrobienia. Sojusz uważa, że należy ograniczyć prywatyzację sektorów: energetyki, gazu, systemów przesyłowych. Preferowana zaś ma być prywatyzacja przedsiębiorstw produkcyjnych i usługowych. Sojusz przymierza się też do ostrożnej prywatyzacji banków PKO BP i BGŻ, tak aby skarb państwa utrzymał pakiet kontrolny. Metoda prywatyzacji miałaby polegać na tzw. rozwadnianiu udziałów skarbu państwa poprzez dodatkowe emisje akcji dla inwestorów. Oba banki mogłyby łączyć się z innymi bankami z udziałem skarbu państwa, np. BOŚ SA i Bankiem Pocztowym SA. Celem takich działań byłoby utworzenie dwóch silnych grup bankowych opartych na PKO BP SA i BGŻ SA, które realizowałyby politykę gospodarczą rządu, np. modernizację rolnictwa czy wsparcie sektora małych i średnich przedsiębiorstw. Sojusz ma też ofertę dla banków spółdzielczych (która może się przydać, gdy trzeba będzie tworzyć koalicję z PSL) - wprowadzenie ulgi podatkowej do 2007 roku w wysokości np. 1/3 stopy podatku dochodowego od osób prawnych, pod warunkiem że wypracowany zysk zostanie przeznaczony na zwiększenie funduszy własnych instytucji i dodatkowo na zakup akcji BGŻ SA. Czego w programie nie ma Przeglądając dokumenty programowe SLD, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że od jednej rzeczy Sojusz konsekwentnie ucieka - od dyskusji o ideologii, o stosunku do historii i o korzeniach, czyli o tożsamości partii. Po wyborach prezydenckich liderzy SLD skwapliwie przyjęli wypowiedzi politologów, że wyborcy, stawiając na Aleksandra Kwaśniewskiego, a po nim na Andrzeja Olechowskiego, dali czytelny znak, iż podziały historyczne nie mają już dla nich żadnego znaczenia, że teraz liczy się co innego - pragmatyzm, kompetencja, kultura polityczna. Dla SLD, który chciałby swoją historię zaczynać jesienią 1999 roku, a korzeni szukać w... zachodniej socjaldemokracji (!), takie wypowiedzi były niczym gwiazdka z nieba. Sejmowa dyskusja o roli organizacji Wolność i Niezawisłość pokazała, jak dalece SLD różni się od wszystkich innych ugrupowań na scenie politycznej. Jak trudno części jego polityków zrozumieć, że historii nie można zepchnąć na dalszy plan pod pretekstem innych ważkich zadań czekających na realizację. Debata o WiN udowodniła też, że niektórych poglądów czołowych działaczy SLD nie powinno się publicznie prezentować. W takiej sytuacji położenie nacisku na program, z którym nie sposób dyskutować, bo na razie istnieje jedynie na papierze, jest jedynym rozsądnym rozwiązaniem. Eliza Olczyk
Rada Krajowa SLD oceni ostatniego dnia marca pracę zespołów opracowujących program wyborczy partii. Choć nie wiadomo dokładnie, co ów program zawiera, bo tylko część zespołów przedstawiła plon swoich prac, politycy Sojuszu już zapewniają: - Będzie inaczej. Jeżeli czegoś nie dopatrzyliśmy za naszych poprzednich rządów, zrobimy to w nadchodzącej kadencji. W tegorocznych wyborach Sojusz kładzie nacisk na elektorat kobiecy - to wydaje się bezsporne. Prawa kobiet, problem aborcji i edukacji seksualnej będą eksponowane podczas kampanii. Zespół ds. ochrony zdrowia nie przewiduje, wbrew wcześniejszym sugestiom Leszka Millera, likwidacji Ministerstwa Zdrowia. Jak zatem SLD zamierza naprawiać reformę służby zdrowia, co zapowiada od miesięcy? Z niedawnej konferencji prasowej wynika, że zrobi chyba w tej sprawie niewiele. Jako partia lewicowa Sojusz musi przedstawić atrakcyjną ofertę dla najuboższych. Politycy SLD uważają, że osobom w trudnej sytuacji pomoc państwa się należy, lecz musi być precyzyjnie adresowana. Dlatego chcą podwyższyć zasiłki rodzinne, zaostrzając zarazem kryteria uprawniające do ich pobierania. Sojusz od dawna ostro krytykuje rząd Jerzego Buzka za to, że nie przeciwdziała rosnącemu bezrobociu. Politycy SLD w ramach walki z bezrobociem zamierzają w przyszłości ubiegać się o kredyt z Banku Światowego na uruchomienie dużych programów infrastrukturalnych. Warunkiem ożywienia gospodarczego, jak czytamy w dokumentach programowych SLD, jest pilna decyzja Rady Polityki Pieniężnej o obniżeniu stóp procentowych. To akurat w niewielkim stopniu zależy od rządu, ale być może politycy SLD mają jakiś sposób na skłonienie członków Rady do podjęcia takiej decyzji. Kara dożywotniego zakazu zajmowania wysokich stanowisk publicznych jest najbardziej ekscytującym pomysłem SLD zawartym w programie walki z korupcją. Sojusz uważa, że należy ograniczyć prywatyzację sektorów: energetyki, gazu, systemów przesyłowych. Preferowana zaś ma być prywatyzacja przedsiębiorstw produkcyjnych i usługowych. Przeglądając dokumenty programowe SLD, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że od jednej rzeczy Sojusz konsekwentnie ucieka - od dyskusji o ideologii, o stosunku do historii i o korzeniach, czyli o tożsamości partii.
REPORTAŻ Uważają, że gdyby lekarz był trzeźwy, ich syn przeżyłby wypadek Wypadek w Bydgoszczy GRAŻYNA RAKOWICZ Ośrodek Zamiejscowy Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Poznaniu z siedzibą w Bydgoszczy zarzucił lekarzowi wojskowemu, 34-letniemu kpt. Dariuszowi Z., że podczas dyżuru w Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego w Bydgoszczy, udał się do wypadku drogowego w stanie nietrzeźwym (w wyniku wypadku jedna z ofiar została ranna, druga zmarła). Natomiast lekarzowi Jarosławowi Cz. zarzucił poplecznictwo, gdyż pełniąc wówczas dyżur w pogotowiu, podał się za kpt. Dariusza Z. i dmuchał za niego w alkomat. Przed X Wojskowym Szpitalem Klinicznym w Bydgoszczy protestują państwo Kanieccy z córką. Uważają, że gdyby lekarz był trzeźwy, ich syn przeżyłby wypadek. Domagają się zwolnienia Dariusza Z. z pracy. Czekają na sprawiedliwość. Na łagodnym łuku drogi Od minionego czwartku rodzina 19-letniego Dawida przychodzi codziennie pod szpital. Przed bramą ustawiają duży transparent z napisem: "NATO - Szpital, Alkohol - 2,2 promila. Tu pracuje ciągle anestezjolog - kapitan, który pojechał do wypadku pijany". Zapalają dwie świeczki, między nimi umieszczają zdjęcie chłopca. - Będę stała aż do skutku, choć nie wiem czy siły mi na to pozwolą - mówi Wiesława Kaniecka, matka chłopca. Linda, siostra Dawida, nie mówi nic. Płacze.... Wypadek wydarzył się w nocy, z 31 października na 1 listopada ub. roku, gdy obowiązywała policyjna "Akcja znicz" - wspomina Andrzej Kaniecki. - Po zdarzeniu wiele razy myślałem: synu, co się stało, że tak szybko jechałeś... Nieraz robiliśmy nocą tysiące kilometrów, stale upominałem cię, że na drogach trzeba uważać, szczególnie między lasami. W notatce urzędowej funkcjonariusze Wydziału Ruchu Drogowego KWP w Bydgoszczy tuż po wypadku napisali: "Samochód Peugeot, numer rejestracyjny... jechał od strony Torunia do Bydgoszczy. Na długim, łagodnym łuku drogi kierujący zjechał z drogi na prawe pobocze, wjechał na pas przeciwpożarowy, ściął drzewo, przemieścił się dalej, odbił się o następne drzewo i zatrzymał się na trzecim z kolei drzewie. Pojazd został całkowicie rozbity, kierujący nie ustalony. Pojazdem jechały dwie osoby, jedna zmarła na miejscu, druga ranna chodziła w szoku po drodze". W prywatnych godzinach lekarza Rodzice Dawida K. pikietując szpital, umieścili na transparencie słowo "NATO", gdyż szpital jest najprawdopodobniej jedyną placówką w kraju, która spełnia wymogi NATO. - Było u nas kilka komisji, które oceniły pozytywnie umiejętności pracowników, wyposażenie szpitala oraz warunki, w jakich działamy - potwierdził płk Andrzej Wiśniewski, komendant X Wojskowego Szpitala Klinicznego w Bydgoszczy. - W szpitalu mamy pięćset łóżek, rocznie leczymy ponad dziesięć tysięcy pacjentów, w tym około trzech tysięcy osób cywilnych. Nie tylko z Bydgoszczy, ale z całego regionu. Wszczepiamy im m. in. rozruszniki serca, soczewki, zakładamy endoprotezy, protezy stawów kolanowych, robimy dializy. Na leczenie pacjentów cywilnych szpital wydał w ub. roku ponad 1,7 mln zł. Jaka była cała kwota, przeznaczona na utrzymanie placówki, trudno jeszcze powiedzieć. Gdy rozmawiałem z ojcem nieżyjącego chłopca, miał pretensje, że kpt. Dariusz Z. jeszcze pracuje w placówce - powiedział "Rz" płk Andrzej Wiśniewski. - Powiedziałem mu wtedy, że podejmę odpowiednie decyzje, jeśli sprawę lekarza wyjaśni prokuratura. Będę czekał, tym bardziej że zdarzenie odbyło się w godzinach prywatnych lekarza, podczas dyżuru w Pogotowiu Ratunkowym. Nie na terenie szpitala. Poza tym sekcja zwłok wykazała, że zgon tego młodego człowieka nastąpił prawie natychmiast. Drugiej osobie lekarz udzielił pomocy i wszystko było w porządku. Według oceny komendanta kpt. Dariusz Z. sprawdza się w szpitalu jako lekarz. Od kilku lat pracuje na oddziale intensywnej opieki medycznej (zrobił specjalizację II stopnia). Incydent ten zaskoczył wszystkich w szpitalu, zwłaszcza że do tej pory lekarz nie sprawiał żadnych kłopotów. Spisywał się bardzo dobrze także w czasie rocznego pobytu na Bliskim Wschodzie, skąd wrócił w kwietniu ub. roku. Ratował tam rannych podczas bombardowania. Dariusz Z. przebywa obecnie na zwolnieniu lekarskim. - Choruje - poinformował lakonicznie jeden z lekarzy szpitala. Z innych źródeł "Rz" dowiedziała się, że "zdarzenie niezbyt dobrze wpłynęło na psychikę lekarza". Do pracy ma powrócić pod koniec miesiąca. Różne wersje rozmowy O tym, że lekarz przyjechał do wypadku pijany, rodzina Kanieckich dowiedziała się z prasy. - Nie chciano mi ujawnić nazwiska lekarza. Gdy głośniej dociekałem, wezwano policję, bo uznano mnie za intruza. Dopiero po usilnych prośbach w siedzibie pogotowia na ul. Markwarta otrzymałem potrzebne dane - relacjonuje ojciec. - Kiedy zadzwoniłem do szpitala i poprosiłem doktora Z., powiedziano mi, że jest przy operacji. Lekarz początkowo, według Andrzeja Kanieckiego, był nieosiągalny. Po jakimś czasie zadzwonił sam. - Zapytał, co mam mu do powiedzenia, był niesympatyczny. Rozmowę zakończył słowami: "Spotkamy się u prokuratora". Inny był przebieg rozmowy według relacji osoby towarzyszącej wówczas Dariuszowi Z. - To prawda, że doktor długo nie rozmawiał, współczuł jednak rodzinie chłopca, złożył kondolencje. Relacje świadków, wnioski prokuratury W wykonanym przez Zakład Medycyny Sądowej przy Akademii Medycznej w Bydgoszczy protokole sekcji zwłok napisano, że po zdarzeniu Dawid mógł żyć co najwyżej kilka minut. Odniósł ciężkie obrażenia głowy, miał uszkodzony mózg. Andrzej Kaniecki ma obawy, czy wyniki sekcji zwłok są do końca prawdziwe. - Od samego początku bowiem prowadzona jest akcja ratowania lekarza - twierdzi. Zebrane w toku śledztwa zeznania potwierdziły, że kpt. Dariusz Z., pełniąc obowiązki lekarza zespołu reanimacyjnego w Pogotowiu Ratunkowym, pojechał pijany do wypadku w Strzyżawie - powiedział "Rz" prowadzący sprawę prokurator ppłk Jan Borowy. Zaprzeczył, że w sprawie zeznawały osoby, które nie były bezpośrednio przy wypadku. Według świadków lekarz zataczał się i niewyraźnie mówił. Sądzili najpierw, że to z powodu ciemności, dopóki jednak nie poczuli od niego alkoholu. Według ich relacji Dariusz Z. nie udzielił pomocy Dawidowi, mimo że dawał on oznaki życia. Po długiej procedurze prokuratura przedstawiła również zarzut drugiemu lekarzowi - Jarosławowi Cz., który tej nocy pełnił dyżur wraz z kpt. Dariuszem Z. W trakcie postępowania wyszło na jaw, że poddał się on badaniom na zawartość alkoholu we krwi za Dariusza Z. i podpisał się w jego imieniu na dowodach badań. W prokuraturze poinformowano, że zawartość alkoholu we krwi Dariusza Z. wyliczono retrospektywnie. Badanie pobranej później próbki krwi wykazało, że w dniu wypadku miał on 2,2 promila alkoholu. (Według niektórych biegłych wyliczenia wsteczne mogą być obarczone błędem). Podczas przesłuchania Dariusz Z. przyznał, że wypił alkohol po powrocie z wypadku, ponieważ był mocno zdenerwowany. - Przyjęta przez lekarza linia obrony nie zmienia jednak faktu, że był pod wpływem alkoholu w miejscu pracy, a dyżur zdawał dopiero rano - ocenił ppłk Jan Borowy. Własna wersja wydarzeń Drugie dochodzenie wyjaśniające okoliczności wypadku wszczęła, trzy dni po zdarzeniu, policja, pod nadzorem Prokuratury Rejonowej Bydgoszcz - Północ. W jego wyniku będzie można ustalić, kto kierował pojazdem oraz czy za skutek śmiertelny wypadku winy nie ponosi drugi z chłopców. - Do tej pory nie udało się ustalić, kto siedział za kierownicą - powiedział Jan Bednarek, rzecznik Prokuratury Wojewódzkiej w Bydgoszczy. - Będziemy musieli skorzystać z kryminalistycznych metod. 19-letni Dariusz K. ma swoją wersję, utrzymuje, że prowadził samochód na zmianę z Dawidem K. Z uwagi jednak na wstrząśnienie mózgu nie pamięta dokładnie, czy to on kierował w momencie wypadku. Po pogrzebie ojciec Dawida zaczął sam dociekać, co robił syn tragicznego wieczora. - Przed wypadkiem widziałem się z synem tylko dziesięć minut, bo dopiero wrócił z Bratysławy. Wieczorem, około 20.00 przyszedł do Dawida Dariusz K., chciał żeby syn pojechał z nim coś załatwić. Potem zabrali koleżankę i razem odwiedzili dwa młodzieżowe puby w Bydgoszczy. Darek wypił napój, syn dwa piwa. Dawid mówił, że jest zmęczony - opowiada. - Chłopcy odwieźli dziewczynę do domu i pojechali w kierunku Torunia. Przejechali kilkanaście kilometrów. Zatankowali benzynę w Złej Wsi Wielkiej i postanowili wrócić do Bydgoszczy. Według ojca w drodze powrotnej samochodem kierował Dariusz K. Jechał zbyt szybko (z opisu wypadku wynika, że prędkość auta wynosiła ponad 150 km na godzinę). - Kolega syna przeżył, bo miał zapięte pasy i chroniła go kierownica. Myślę, że Dawid siedział obok, nie miał zapiętych pasów. Nie lubił ich używać, za co często razem z żoną na niego krzyczeliśmy. Podczas wypadku syn wypadł przez przednią szybę. Samochód poznałem jedynie po żółtym znaczku, który Dawid umieścił z tyłu auta. Tydzień przed wypadkiem. Śledztwo zakończy się na przełomie stycznia i lutego tego roku. Według prokuratora ppłk. Jana Borowego, samorząd lekarski nie musi czekać na zakończenie postępowania prokuratury, z reguły jednak w takich razach nie podejmuje żadnych decyzji do czasu jego zakończenia. Kpt. Dariusz Z. może zostać zawieszony w pracy, pozbawiony prawa wykonywania zawodu. Zastanawiam się, jak można było w stanie upojenia alkoholowego i w ciemnościach ocenić dobrze stan poszkodowanego - mówi ojciec Dawida. Mężczyzna wyrzuca sobie, że to on najbardziej z całej rodziny nalegał na powrót do ojczyzny. - Może gdybyśmy zostali, Dawid żyłby dzisiaj? - pyta. Rodzina Kanieckich wróciła do Polski w minione wakacje, po dziesięciu latach pobytu w Austrii. Dawid i jego o kilka lat młodsza siostra skończyli za granicą szkołę podstawową, chłopak wyuczył się na elektromechanika samochodowego. - Jeszcze tydzień przed wypadkiem, w wydzierżawionym w Szubinie pomieszczeniu skręcał regały - wspomina ojciec. - Od 3 listopada planował ruszyć ze sprzedażą artykułów elektrycznych. Miał mi pomagać...
Ośrodek Zamiejscowy Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Poznaniu z siedzibą w Bydgoszczy zarzucił lekarzowi wojskowemu, kpt. Dariuszowi Z., że podczas dyżuru, udał się do wypadku drogowego w stanie nietrzeźwym. lekarzowi Jarosławowi Cz. zarzucił poplecznictwo, gdyż pełniąc wówczas dyżur w pogotowiu, podał się za kpt. Dariusza Z. i dmuchał za niego w alkomat. Przed X Wojskowym Szpitalem Klinicznym w Bydgoszczy protestują państwo Kanieccy z córką. Uważają, że gdyby lekarz był trzeźwy, ich syn przeżyłby wypadek. Wypadek wydarzył się w nocy, z 31 października na 1 listopada ub. roku. Gdy rozmawiałem z ojcem nieżyjącego chłopca, miał pretensje, że kpt. Dariusz Z. jeszcze pracuje w placówce - powiedział płk Andrzej Wiśniewski. - zgon tego młodego człowieka nastąpił prawie natychmiast. Drugiej osobie lekarz udzielił pomocy i wszystko było w porządku. Według oceny komendanta kpt. Dariusz Z. sprawdza się w szpitalu jako lekarz. Dariusz Z. przebywa obecnie na zwolnieniu lekarskim. Lekarz początkowo, według Andrzeja Kanieckiego, był nieosiągalny. Po jakimś czasie zadzwonił sam. - Zapytał, co mam mu do powiedzenia, był niesympatyczny. Inny był przebieg rozmowy według relacji osoby towarzyszącej wówczas Dariuszowi Z. - doktor długo nie rozmawiał, współczuł jednak rodzinie chłopca, złożył kondolencje. Andrzej Kaniecki ma obawy, czy wyniki sekcji zwłok są do końca prawdziwe. zeznania potwierdziły, że kpt. Dariusz Z., pełniąc obowiązki lekarza zespołu reanimacyjnego w Pogotowiu Ratunkowym, pojechał pijany do wypadku w Strzyżawie - powiedział prokurator. Podczas przesłuchania Dariusz Z. przyznał, że wypił alkohol po powrocie z wypadku. dochodzenie wszczęła policja. W jego wyniku będzie można ustalić, kto kierował pojazdem oraz czy za skutek śmiertelny wypadku winy nie ponosi drugi z chłopców. Według ojca w drodze powrotnej samochodem kierował Dariusz K. Jechał zbyt szybko. - Kolega przeżył, bo miał zapięte pasy i chroniła go kierownica. Kpt. Dariusz Z. może zostać zawieszony w pracy, pozbawiony prawa wykonywania zawodu.
ROZMOWA Zbigniew Boniek, kandydat na prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej Nikomu nic nie obiecałem BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Czy ktoś, kto reklamuje piwo, może być prezesem PZPN? ZBIGNIEW BONIEK: Dlaczego nie? Mam długoletni kontrakt z kompanią piwowarską z Poznania. Zgodnie z hasłem: "Po godzinach, po pracy" napić się dobrego piwa to przyjemność. Jedno dobre piwo jest lepsze od wielu innych napojów, które piją dzieci i o których teraz tak głośno jest w Europie. Nie widzę żadnego związku między tym, że kandyduję na stanowisko prezesa PZPN, i reklamowaniem przeze mnie piwa. Jeśli zostanę prezesem, to może coś się w tym układzie zmieni, choć nie sądzę. Czy kandydat na prezesa PZPN może zajmować się sprzedażą zawodników za granicę? To całkowita nieprawda, wiadomość wyssana z palca. Pewnie chodzi o plotki związane z Arturem Wichniarkiem z Widzewa. Kilka razy rozmawiałem z Arturem Zgłosił się do mnie jeden menedżer z Włoch z pytaniem, jak mógłby się spotkać z Wichniarkiem. Spotkali się. To wszystko. Nie mam z tym nic wspólnego. Nigdy nie miałem nic wspólnego ze sprzedawaniem polskich piłkarzy za granicę. Jeśli zostanie pan prezesem PZPN, zrezygnuje pan z prezesowania firmie Go & Goal? Firma zawiera kontrakty telewizyjne i reklamowe z klubami piłkarskimi i jako prezes PZPN mógłby pan mieć znaczny wpływ na jej sytuację finansową. Chciałbym zwrócić uwagę, że obecny prezes PZPN przez 3 lata łączył tę funkcję z szefowaniem GKS Katowice, mniej lub bardziej formalnym. W poniedziałek zostanie wybrany prezes na 17 miesięcy. W PZPN wszystko sprzedano na najbliższych kilka lat. Go & Goal pozwala dużo zarabiać klubom. Gdyby mojej firmy nie było na rynku, to sumy z kontraktów telewizyjnych byłyby o wiele mniejsze. W przeszłości moja firma nie startowała w żadnym przetargu organizowanym przez PZPN. Poza tym ostatnią rzeczą, którą bym zrobił, jako prezes PZPN, byłoby sprzedanie czegoś sobie samemu. Uważam, że prezes, ktokolwiek nim zostanie, nie powinien sprzedawać niczego na okres dłuższy od swojej kadencji. Takie zasady obowiązują na świecie. Czy wybory wygrywa się przed zjazdem czy w jego trakcie? Dotychczas wygrywało się przed zjazdem. To, co się działo na zjeździe, miało niewielki wpływ na wynik głosowania. Wiem, że podobne zabiegi są czynione również teraz. Na ile głosów może pan liczyć na zjeździe? Nie wiem. Lekarz nie zalecał mi, że muszę być prezesem PZPN. Do każdego delegata wysłałem prywatny list. Oddzwoniło około 100 delegatów zainteresowanych jego treścią. Porozmawialiśmy, ale naprawdę nie wiem, czy zdecydują się na mnie głosować. Moja kandydatura jest alternatywą. Na zjeździe możemy wybrać dwie drogi. Jedną, która obowiązuje obecnie - skomplikowaną, pełną procesów, problemów, kłótni. Jest też droga prowadząca w przeciwnym kierunku. Jeśli wyborcy będą chcieli ją wybrać, to zastanowią się nad moją kandydaturą. Prezes Dziurowicz może rządzić przez kolejnych 17 miesięcy, ale to będzie droga donikąd. Co pan zrobił, żeby zostać prezesem? To, co powinien zrobić każdy kandydat. Powiedziałem publicznie, jaki jest mój program, skontaktowałem się z każdym delegatem i zostawiłem wszystkim prawo wyboru. Czemu mają służyć wyjazdy w teren i rozmowy z delegatami? Przekonywaniu ich do swoich racji. Na wyjazdy, rozmowy, przekonywanie i obiecywanie ludziom funkcji w nowym związku, bo na tym to polega według innych kandydatów, nie mogę sobie pozwolić. Obiecałem wszystkim, że nikomu nic nie obiecam. To chyba szczere postawienie sprawy. Obiecuję za to ewolucję, a nie rewolucję. Trzeba zacząć działać, a nie krzyczeć, namawiać i rozliczać przeszłość. Piłka musi nabrać wiarygodności. Liczę na współpracę na tym polu ze wszystkimi działaczami w Polsce. Nie chcę żadnym podstępnym ruchem zdobyć dla siebie fotela prezesa. Związkiem powinien zarządzać menedżer, co wcale nie znaczy, że przyjdzie Boniek i miotłą wszystkich wymiecie. Ludziom trzeba stworzyć warunki do pracy, muszą oni być odpowiedzialni za swoje działki. Kluczowe stanowiska w związku powinni pełnić: sekretarz generalny, księgowy i kierownik biura. Prezes nie jest od rządzenia, tylko od kierowania. Co w PZPN było złe za prezesa Dziurowicza? On może byłby dobrym prezesem, ale w innych czasach. Nawet jego najlepsze chęci obracają się przeciwko niemu. Wszystkim chce zarządzać sam. To go gubi. Czy wie pan, w jaki sposób kampanię wyborczą prowadzą inni kandydaci na prezesa? Panowie Listkiewicz i Kolator jeżdżą po Polsce i rozmawiają z delegatami. Wybrali taką drogę, ja inną. Nie będę tego komentował, choć uważam, że gdybym poszedł ich śladami, to moje szanse by wzrosły. Byłoby to jednak działanie wbrew moim zasadom. Zakończmy tę kwestię żartobliwie - na takich spotkaniach reklamowane przeze mnie piwo by nie wystarczyło. A ja swoją wątrobę szanuję. A nieoficjalni kandydaci? Pana Dziurowicza na swój sposób cenię. Współpracowałem z nim przez 6 miesięcy, uważam, że owocnie. To, że mam dużo uwag do sposobu, w jaki kieruje związkiem, nie znaczy, że nie cenię go jako człowieka. Rozwiązanie przez niego kontraktu z firmą Puma swego czasu uznałem za skandal i dlatego się rozstaliśmy. Słyszę, że Dziurowicz dopiero w trakcie zjazdu podejmie decyzję, czy kandydować. Nie będę więc oceniał tego, co robi przed zjazdem. Stawiam grubą kreskę. Obiecuje pan II-ligowym klubom pieniądze na przetrwanie. Skąd pan, jako prezes PZPN, zamierza je wziąć? W przyszłym sezonie ma być 24-drużynowa II liga. Każdy rozegra 46 meczów. Wiele drużyn będzie umierać pod względem finansowym. Mam pomysł na to, żeby pomóc im przeżyć ten rok przekształceń. Jednym ze sposobów jest zawarcie kontraktu z telewizją. Na razie nie chciałbym mówić więcej, bo w Polsce często podkrada się pomysły. Czy nakłania pan dwa czołowe kluby, Wisłę i Lecha, do zrywania obowiązujących kontraktów telewizyjnych? Firma Go & Goal ani ja nigdy nie podpisaliśmy żadnej umowy telewizyjnej z Wisłą Kraków. Nie pośredniczyłem również w sprzedaży praw telewizyjnych meczu Wisła - Parma do Włoch. Ja tylko pomogłem RAI, by otrzymała sygnał telewizyjny z Krakowa. Nie zarobiłem na tym żadnych pieniędzy. Wisła na tym meczu zarobiła 1,25 mln marek, bo sama podpisała kontrakt z telewizją RAI. Gdyby sprzedała prawa firmie UFA, to zarobiłaby 350 tys. marek. Jaki więc może być mój wpływ na działania Wisły? Żaden. Lech Poznań ma kontrakt z Go & Goal na następnych kilka lat. Ostatnio Canal Plus zawarł umowę ze świeżym pierwszoligowcem, Petrochemią Płock. Z dobrze poinformowanych źródeł wiem, że kwota wynosi ok. 450 tys. dolarów za jeden sezon. Będąc odpowiedzialny za sprzedaż praw telewizyjnych Lecha, który jest klubem zdecydowanie mocniejszym od Petrochemii, dążę do tego, żeby doszło do spotkania z przedstawicielami Canalu Plus i renegocjowania kontraktu z Lechem. Lepszy klub musi zarabiać więcej niż słabszy. Zawsze pan mówił, że wychodzi na boisko po to, aby wygrać. Teraz pan mówi, że nic wielkiego się nie stanie, jeśli prezesem zostanie kto inny. Zmienił się pan? Kiedy wychodziłem na boisko, wiedziałem, że zwycięstwo będzie zależało tylko ode mnie. Teraz oddaję się w ręce innych. Jedna trzecia delegatów nie ma dziś nic wspólnego z piłką. Jedna trzecia jest błędnie przeświadczona, że nadal może działać w piłce tylko w starym układzie. Gdyby wszyscy ludzie mogli wybrać prezesa PZPN, to myślę, że bym wygrał. Świadczą o tym wszystkie ankiety. Prezesa wybiera jednak 180 osób. Jeśli przegram w normalnej rywalizacji, podam przeciwnikowi rękę. Czy liczy pan, że któryś z polityków poprze pańską kandydaturę na prezesa? To nie jest dla mnie szczególnie ważne, ponieważ nie mam żadnych antypatii. Żywię szacunek dla każdego, kto robi coś, żeby Polakom było lepiej. Mam koneksje z panem Balcerowiczem, ale nie ukrywam, że z pozostałymi reprezentantami sceny politycznej też utrzymuję dobre kontakty. Dzielę Polaków na dobrych i złych, mądrych i mniej mądrych. Chętnie poszedłbym na kolację z panem Buzkiem i panem Krzaklewskim, nie mniej chętnie z panem prezydentem. Jestem człowiekiem sportu i chcę nim pozostać. Czy trzech kandydatów przeciwko Dziurowiczowi na zjeździe to nie za dużo? Uważam, że ostatecznie kandydatów będzie dwóch - ja i Michał Listkiewicz. Jeśli pan Dziurowicz zgłosi się jako kandydat, to sporo ludzi mogłoby zacząć o nim źle myśleć. Dziurowicz powiedział władzom FIFA i UEFA, prezydentowi RP, delegatom i wszystkim ludziom, że nie będzie kandydował. Powinien się nad tym zastanowić. Nawet jeśli wygra, to jego zwycięstwo do niczego nie doprowadzi. Dziurowicz będzie kandydował? Moim zdaniem nie. A jeśli będzie? To nie wiem, czy ja będę kandydował. Rozmawiał: Krzysztof Guzowski
Nie widzę żadnego związku między tym, że kandyduję na stanowisko prezesa PZPN, i reklamowaniem przeze mnie piwa. Nigdy nie miałem nic wspólnego ze sprzedawaniem polskich piłkarzy za granicę. Powiedziałem publicznie, jaki jest mój program, skontaktowałem się z każdym delegatem i zostawiłem wszystkim prawo wyboru. Obiecałem wszystkim, że nikomu nic nie obiecam. Związkiem powinien zarządzać menedżer, co wcale nie znaczy, że przyjdzie Boniek i miotłą wszystkich wymiecie.
ODSZKODOWANIA Część Niemców niezbyt chętnie wsłuchuje się w roszczenia byłych ofiar nazizmu. Twierdzą, że nie chcą być postrzegani przez pryzmat tego, co się wydarzyło pół wieku temu. Garnek, na którym siedział kanclerz Kohl JERZY HASZCZYŃSKI z Berlina Helmut Kohl był świadom, jak skomplikowana jest sprawa odpowiedzialności firm niemieckich za roboty przymusowe i inne zbrodnie nazizmu. To trochę jak z garnkiem z gotującą się zupą, na którym złowieszczo podskakuje pokrywka. W każdej chwili zupa może się wylać, a skutki są nie do przewidzenia. Dlatego Kohl najpierw trzymał pokrywkę, a potem nawet przysiadł na niej całym swym ciężarem. Autor tego porównania - obserwator sceny politycznej, który jak kilku innych rozmówców wolał zachować anonimowość - uważa, że gdyby poprzedni kanclerz Niemiec widział możliwość kompromisowego rozwiązania tego problemu, starałby się go rozwiązać. Ale nie widział, więc siedział na garnku. Mieli nadzieję, że im się upiecze - Inicjatywa powołania funduszu odszkodowawczego nie wynikła z tego, że świat stał się nagle lepszy, a przemysłowcy bardziej moralni. Bez nacisku z USA, działań lobbystycznych i skarg w sądach nic by nie było - twierdzi ten sam obserwator. Ignatz Bubis, przewodniczący Centralnej Rady Żydów w Niemczech, mówi o nacisku ze strony amerykańskiej. Jego zdaniem bez tej presji prawdopodobnie nie ruszyłaby też wcześniej sprawa martwych kont w bankach szwajcarskich. - To wstyd, że niemiecki przemysł i banki nie zdobyły się na to same, że musiała interweniować społeczność międzynarodowa - mówi Lothar Bisky, przewodniczący postkomunistycznej Partii Demokratycznego Socjalizmu (PDS). - Mam wrażenie, że ci, co się wzbogacili na pracy robotników przymusowych i więźniów obozów koncentracyjnych, mieli nadzieję, że im się upiecze, że nigdy nie będą musieli płacić. W funduszu, który ma wypłacać odszkodowania, chce uczestniczyć zaledwie szesnaście przedsiębiorstw z setek tych, których ten problem dotyczy. - Wszystkie przedsiębiorstwa i banki, które działały w Niemczech w czasach nazizmu, były w jakiś sposób związane z tym systemem. Jedne mniej, drugie bardziej. Dlatego do tworzenia funduszu powinno się zgłosić zdecydowanie więcej firm - uważa profesor Manfred Pohl, dyrektor Instytutu Historycznego przy Deutsche Banku. Profesor Pohl przed kilkoma miesiącami poinformował opinię publiczną o odnalezieniu dokumentów, które dowodzą, że filia katowicka Deutsche Banku kredytowała część budowy obozu zagłady w Oświęcimiu. - Wiadomo, że dyrekcja filii w Katowicach wiedziała, do czego wykorzystywano te kredyty, czy wiedział zarząd banku w Berlinie, można na razie tylko spekulować - mówi dyrektor Instytutu finansowanego przez bank, ale zachowującego całkowitą niezależność badań. Ten największy niemiecki bank (i jeden z dwóch, obok Dresdner Banku, który zdecydował się na udział w funduszu) od niemal dwudziestu lat interesuje się zasobami swoich archiwów z czasów nazizmu. Z doświadczenia profesora Pohla wynika, że z hitleryzmem przede wszystkim powiązane były przedsiębiorstwa budowlane, banki i kasy oszczędnościowe oraz towarzystwa ubezpieczeniowe. - Ale współpracowały wszystkie firmy - powtarza dyrektor Instytutu Historycznego DB. - Najważniejsze pytanie brzmi: w jakim stopniu poszczególne z nich były zaangażowane w nazizm? To trzeba badać na wielką skalę. Nie można ograniczać się do niewielkiej grupy przedsiębiorstw, bo w ten sposób fałszuje się historię. W wielkich przedsiębiorstwach niemieckich można usłyszeć, że twierdzenie, iż od półwiecza nie poczuwały się do rozwiązania kwestii odszkodowań za pracę przymusową w czasie drugiej wojny, są nieuzasadnione. - W przypadku DaimleraChryslera (przed fuzją z amerykańskim Chryslerem - Daimlera Benza) żaden międzynarodowy nacisk nie jest potrzebny - zapewnia Ursula Mertzig, przedstawicielka tego koncernu zajmująca się problemem pracy przymusowej. Dodaje, że jej firma już dawno wyraziła żal z powodu wykorzystywania pracowników przymusowych. Szefowie Daimlera podkreślają, ile od lat osiemdziesiątych koncern zrobił dla organizacji pomagających byłym robotnikom przymusowym. Przekazał 10 milionów marek dla Jewish Claims Conference, 5 milionów na dom spokojnej starości w Polsce, wspierał finansowo Czerwony Krzyż i inne organizacje. - Mamy dobre kontakty z naszymi byłymi robotnikami przymusowymi - mówi Ursula Mertzig. O mającym już długoletnią historię rozliczaniu się z problemem prac przymusowych wspomina się nie tylko u Daimlera. Opowiadano mi, że jeden z niemieckich koncernów "rozliczył się" ze swoimi byłymi robotnikami, zapraszając ich do Niemiec. Przyjechali z Europy Środkowej i Wschodniej, gdzie mieli emerytury wartości kilkudziesięciu marek. A tu zamieszkali na koszt koncernu w wielogwiazdkowym hotelu (po kilkaset marek doba) i przez tydzień żyli w luksusie, uczestnicząc w organizowanych dla nich przyjęciach, na których podawano wykwintne dania, nieznane im wcześniej nawet ze słyszenia. Wątek prawny i moralny Część Niemców niezbyt chętnie wsłuchuje się w roszczenia byłych ofiar nazizmu. - Przecież już tyle zapłaciliśmy - słyszałem od kilku osób urodzonych po wojnie. Zazwyczaj nie odróżniają zobowiązania firm od zobowiązań państwa niemieckiego. Gdy się im wskaże różnicę, nie bronią koncernów. Bronią siebie samych - nie mają nic wspólnego z wojną i nazizmem, nie chcą, by oni i ich naród byli postrzegani przez pryzmat tego, co się wydarzyło ponad pół wieku temu. Część Niemców mówi stanowczo: już dość tego kluczenia, niech przedsiębiorcy zrobią wreszcie to, co powinni zrobić dawno. - Nie chcę, by z tym borykały się jeszcze moje dzieci czy wnuki - podkreśla polityk w średnim wieku. - Co pewien czas słychać opinię, że Niemcy wywołali wojnę, a teraz powodzi im się bardzo dobrze, więc żeby było sprawiedliwie, powinni oddawać część dóbr innym, biedniejszym. To niewłaściwe podejście - mówi urodzony w czasie wojny adwokat Lothar de Maiziere (ostatni premier NRD). De Maiziere unika moralnej oceny tego, że przez tyle lat nie załatwiono sprawy pracy przymusowej. Uważa, że jedną z przyczyn tak późno podjętej próby ze strony przedsiębiorstw jest ograniczona suwerenność, jaką do 1990 roku miały państwa niemieckie. - Nie jesteśmy spadkobiercą prawnym przedsiębiorstwa, które wykorzystywało pracę robotników przymusowych - tłumaczy się wiele firm. Nazwy są te same lub podobne, ale "nie ma ciągłości prawnej". Koncern DaimlerChrysler wychodzi z założenia, że w czasie wojny nie decydował sam o sobie, że pracował zgodnie z zasadami realizowanej przez Trzecią Rzeszę gospodarki wojennej, a spadkobiercą tamtego państwa niemieckiego jest RFN. Dresdner Bank informował, że nie ma pewności, czy jest następcą prawnym wojennego Dresdner Banku, posądzanego o finansowanie SS. Kancelaria adwokacka Dietera Wissgota, która reprezentuje tysiące polskich ofiar nazizmu, uważa, że takie tłumaczenia to kpina z ofiar. Adwokat Lothar de Maiziere, który zajmował się sprawą ukraińskich robotników przymusowych, mówi, że problem ciągłości prawnej jest niezwykle skomplikowany: - Wiele przedsiębiorstw nie istnieje. Są też takie, które w NRD zostały znacjonalizowane i teraz mają nowych właścicieli. Niektóre przedsiębiorstwa korzystały z oferty SS, która traktowała więźniów obozów jak swoją własność i wynajmowała ich do pracy. Firmy te za wynajętych do pracy więźniów płaciły SS, a więc finansowały poprzez nią machinę wojenną. Nie ma jednak jednoznacznego związku między byłym pracownikiem przymusowym a dzisiejszą firmą - uważa de Maiziere. Koncerny, które zdecydowały się utworzyć fundusz odszkodowawczy, podkreślają, że z prawnego punktu widzenia nie musiały tego robić, że prawne roszczenia finansowe ich nie dotyczą. Ale chciały to uczynić - co jest wynikiem ich dobrej woli. Wszystko więc sprowadza się do wątku moralnego. Fundusz czy raczej inicjatywa na rzecz funduszu niemieckich przedsiębiorstw nazywa się "Pamięć, Odpowiedzialność i Przyszłość". W nazwie nie ma "odszkodowań". Także w projekcie działalności funduszu nie wspomina się o odszkodowaniach, lecz o "świadczeniach" (Leistungen), często z dodatkiem "moralne". - O odszkodowaniach można mówić w odniesieniu do rządu federalnego, który je zresztą realizował - tłumaczy Ursula Mertzig. W dyskusjach o zadośćuczynieniu za zbrodnie nazizmu ze strony niemieckiej pada jeszcze inny argument - przedawnienie. Ignatz Bubis mówi, że z punktu widzenia prawa można się powoływać na przedawnienie, ale nie znaczy to, że i w moralności obowiązuje ta zasada. Dlatego - uważa przewodniczący Centralnej Rady Żydów w Niemczech - szesnastu koncernom, które mimo wszystko zadeklarowały chęć wypłacenia świadczeń byłym robotnikom przymusowym, należy się uznanie. Sielankowa wizja pracy przymusowej Z rozważań o odszkodowaniach czy świadczeniach strona niemiecka z góry wyłączyła połowę zainteresowanych - robotników przymusowych, którzy pracowali na roli. - Po pierwsze, to nikt nas nie pytał, czy jesteśmy zainteresowani takim funduszem. Nie zgłosił się do nas zajmujący się tą sprawą szef Urzędu Kanclerskiego Bodo Hombach - mówi Michael Lohse, rzecznik Związku Rolników Niemieckich. Ale gdyby nawet się zgłosił, to i tak nic by z tego nie wynikło. Michael Lohse argumentuje: związek powstał cztery lata po zakończeniu wojny i nie wziął na siebie zobowiązań istniejących wcześniej organizacji rolniczych; największe gospodarstwa korzystające z pracy przymusowej znalazły się po wojnie na terenie Polski lub NRD, w zupełnie innych rękach; właścicieli zmieniło też wiele gospodarstw na zachodzie, w których w czasach nazistowskich pracował zazwyczaj jeden lub dwóch robotników przymusowych, w stosunku do nich nie używa się zresztą nazwy robotnik przymusowy (Zwangsarbeiter), lecz robotnik obcokrajowiec (Fremdarbeiter). Ale czy Fremdarbeiter nie był po prostu jednym z Zwangsarbeiterów? - Można tak powiedzieć - przyznaje Michael Lohse - ale jego praca była zupełnie inna niż w obozach czy fabrykach. Bez straży, bez lufy przy głowie. Rzecznik Związku Rolników przedstawił mi nawet sielankową wizję pracy w małych gospodarstwach na zachodzie Niemiec, w których "pracownicy należeli do rodziny". O wielu poniżających zakazach, które obowiązywały Fremdarbeiterów, i wielu innych niegodziwościach, które ich dotykały, nie wspomniał. Sprawa prac przymusowych nie była rozwiązana także w Niemieckiej Republice Demokratycznej. - W NRD uczono nas, że nazizm był ostatnią fazą imperializmu kapitalistycznego. Mówiono, że naziści żyli potem na zachodzie, w RFN, a na wschodzie zostali ci, których trzymano za Hitlera w obozach i więzieniach. Panowało zatem przekonanie, że my w NRD jesteśmy zwycięzcami historii, a nie sprawcami zbrodni nazistowskich - opowiada ostatni premier nie istniejącego już państwa Lothar de Maiziere. W kwietniu 1990 roku parlament enerdowski wydał uchwałę, w której przyznawano, że Niemcy z NRD są częścią narodu ponoszącego odpowiedzialność za holokaust. Lider postkomunistów Lothar Bisky przyznaje, że NRD - "która powstała jako państwo antyfaszystowskie" - nie płaciła robotnikom przymusowym: - Trzeba jednak dodać, że wielkie banki i wielkie przedsiębiorstwa, które korzystały z pracy przymusowej, nie pozostały w NRD. Oczywiście współodpowiedzialni za zbrodnie żyli w obu częściach Niemiec. Fundusz może nie powstać Ignatz Bubis obawia się, że fundusz może w ogóle nie powstać: - Mój sceptycyzm związany jest z jednym zdaniem, które znalazło się w projekcie funduszu [przedstawionego 10 czerwca - przyp. red.]. Jest w nim mowa o "nieodzownym warunku" założenia funduszu i przygotowania się do wypłat. Chodzi o gwarancję, że roszczenia takie nie pojawią się w przyszłości. - Kto jednak może to zagwarantować? - zastanawia się przewodniczący Centralnej Rady Żydów. - Bezpieczeństwo prawne to bardzo ważny punkt. Ale przedstawiony projekt to pierwszy szkic, który jest przedmiotem dyskusji - mówi Ursula Mertzig z DaimleraChryslera. - Jeżeli wszyscy podejdą do tematu z życzliwością, to fundusz ma szansę powstać - podkreśla Ursula Mertzig. - Ale gdy tylu mówi: "To nam nie wystarcza, to nie tak ma wyglądać, tego nie chcemy", to czy warto sobie zadawać trud powoływania go do życia? Teoretycznie jest jeszcze szansa na dotrzymanie planowanego wcześniej terminu pierwszych wypłat - 1 września, w sześćdziesiątą rocznicę wybuchu wojny. - Kanclerz Gerhard Schroder spodziewał się, że z powstawaniem funduszu będą kłopoty - mówi wspomniany na początku obserwator sceny politycznej - dlatego nie chciał, by go z tym identyfikowano.
Część Niemców niezbyt chętnie wsłuchuje się w roszczenia byłych ofiar nazizmu. Twierdzą, że nie chcą być postrzegani przez pryzmat tego, co się wydarzyło pół wieku temu. Ignatz Bubis, przewodniczący Centralnej Rady Żydów w Niemczech, mówi o nacisku ze strony amerykańskiej. W funduszu, który ma wypłacać odszkodowania, chce uczestniczyć zaledwie szesnaście przedsiębiorstw z setek tych, których ten problem dotyczy. W wielkich przedsiębiorstwach niemieckich można usłyszeć, że twierdzenie, iż od półwiecza nie poczuwały się do rozwiązania kwestii odszkodowań za pracę przymusową w czasie drugiej wojny, są nieuzasadnione. Część Niemców mówi stanowczo: już dość tego kluczenia, niech przedsiębiorcy zrobią wreszcie to, co powinni zrobić dawno. - Nie chcę, by z tym borykały się jeszcze moje dzieci czy wnuki - podkreśla polityk w średnim wieku. Koncerny, które zdecydowały się utworzyć fundusz odszkodowawczy, podkreślają, że z prawnego punktu widzenia nie musiały tego robić, że prawne roszczenia finansowe ich nie dotyczą. Ale chciały to uczynić - co jest wynikiem ich dobrej woli. Wszystko więc sprowadza się do wątku moralnego.Fundusz czy raczej inicjatywa na rzecz funduszu niemieckich przedsiębiorstw nazywa się "Pamięć, Odpowiedzialność i Przyszłość". W nazwie nie ma "odszkodowań".Także w projekcie działalności funduszu nie wspomina się o odszkodowaniach, lecz o "świadczeniach", często z dodatkiem "moralne". W dyskusjach o zadośćuczynieniu za zbrodnie nazizmu ze strony niemieckiej pada jeszcze inny argument - przedawnienie. Ignatz Bubis mówi, że z punktu widzenia prawa można się powoływać na przedawnienie, ale nie znaczy to, że i w moralności obowiązuje ta zasada. Z rozważań o odszkodowaniach czy świadczeniach strona niemiecka z góry wyłączyła połowę zainteresowanych - robotników przymusowych, którzy pracowali na roli. W kwietniu 1990 roku parlament enerdowski wydał uchwałę, w której przyznawano, że Niemcy z NRD są częścią narodu ponoszącego odpowiedzialność za holokaust. Ignatz Bubis obawia się, że fundusz może w ogóle nie powstać: - Mój sceptycyzm związany jest z jednym zdaniem, które znalazło się w projekcie funduszu. Jest w nim mowa o "nieodzownym warunku" założenia funduszu i przygotowania się do wypłat. Chodzi o gwarancję, że roszczenia takie nie pojawią się w przyszłości. Kto jednak może to zagwarantować? Teoretycznie jest jeszcze szansa na dotrzymanie planowanego wcześniej terminu pierwszych wypłat - 1 września, w sześćdziesiątą rocznicę wybuchu wojny.
ROZMOWA Ernesto Zedillo, prezydent Meksyku Era demokratycznej normalności Papież w Meksyku Gdy przed kilkoma laty przeprowadzałam wywiad z pana poprzednikiem, Carlosem Salinasem de Gortari, znajdował się on u szczytu sławy, a świat zachwycał się "meksykańskim cudem gospodarczym" i panującą w pana kraju stabilizacją polityczną i społeczną. Co zostało z tej sławy, tego cudu, tej stabilizacji? Salinas ukrywa się za granicą. Meksyk przeżył krach finansowy. W stanach Chiapas, Guerrero, Oaxaca pojawiła się partyzantka.... ERNESTO ZEDILLO: Wprawdzie Meksyk przeżył trudne chwile, ale nie można pomijać milczeniem tego, co osiągnęliśmy w sferze politycznej, gospodarczej i społecznej. Gospodarka ewoluowała w sposób bardzo korzystny dzięki wprowadzeniu w życie - od początku kryzysu z 1995 roku - rygorystycznego programu oszczędnościowego, który narzucił ostrą dyscyplinę pieniężną i podatkową. Osiągnięciom w sferze gospodarczej towarzyszył postęp w innych dziedzinach. Reformy polityczne zagwarantowały bezwzględne poszanowanie pluralizmu i pełne zaufanie do procesów wyborczych. Obecna administracja zainicjowała również reformę wymiaru sprawiedliwości jako punkt wyjścia do umocnienia państwa prawa i zagwarantowania wszystkim Meksykanom równego traktowania. Właściwe funkcjonowanie wymiaru sprawiedliwości jest wszak jednym ze źródeł zaufania obywateli do instytucji publicznych. Proces transformacji ma na celu wzmacnianie autonomii, niezawisłości i profesjonalizmu organów wymiaru sprawiedliwości, a także zwiększanie skuteczności w zapobieganiu przestępstwom i ich ściganiu oraz w zwalczaniu przestępczości zorganizowanej. Po Salinasie odziedziczył pan właśnie nie wyjaśnione zabójstwa polityczne, skorumpowany system sądowniczy, narkobiznes powiązany ze światem polityki... Co pan zrobił, by pozbyć się tej schedy? W tym celu została zapoczątkowana reforma prawa, która zapewnia sądownictwu skuteczne mechanizmy kontrolowania władzy. W ciągu ostatniego roku opracowano też wiele projektów reformy konstytucji, mających na celu zwiększenie skuteczności instytucji, których zadaniem jest wymierzanie sprawiedliwości. Jest to odpowiedź na słuszne żądania społeczeństwa, by obywatelom zagwarantowano bezpieczeństwo, a przestępcy nie byli bezkarni. Cennym i nowatorskim instrumentem prawnym jest ustawa o zwalczaniu przestępczości zorganizowanej, która stworzyła nowe możliwości pociągania do odpowiedzialności kierownictwa organizacji przestępczych. Podjęto też energiczne działania na rzecz likwidacji głównych gangów handlarzy narkotyków i porywaczy, stanowiących poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego z racji destrukcyjnej władzy, jaką posiadają. Pana partia rządzi nieprzerwanie w Meksyku od 70 lat. Przed ostatnimi wyborami wielu komentatorów mówiło, że dla odzyskania przez nią wiarygodności byłoby lepiej, gdyby je przegrała. Tak się jednak nie stało. Czy uważa pan, że mimo to Partia Rewolucyjno-Instytucjonalna nauczyła się demokracji? Chociażby dlatego, że utraciła bezwzględną większość w Kongresie... Nigdzie na świecie przegrana jakiejś partii w wyborach nie jest warunkiem ustanowienia demokracji. Jest nim natomiast bezwzględne poszanowanie decyzji elektoratu. Demokracja zależy jednak nie tylko od rezultatów wyborów, lecz również od danych ludziom możliwości korzystania z lepszych pod każdym względem warunków życia. W wyniku politycznego rozwoju Meksyku powstało społeczeństwo bardziej pluralistyczne, obywatelskie i krytyczne. Znalazło to odzwierciedlenie w wyższej frekwencji i ostrzejszej rywalizacji podczas ubiegłorocznych wyborów lokalnych. Meksyk przeżywa nową erę demokracji. Dowodem tego są wyjątkowo przejrzyste i uczciwe wybory z 1994 roku, w wyniku których zostałem prezydentem. Opozycja uzyskała przestrzeń do prowadzenia działalności politycznej, na przykład w Kongresie - o czym pani wspomniała - czy we władzach stanowych. Powiedział pan, że pańskie pokolenie "będzie pierwszym, któremu uda się połączyć wzrost gospodarczy z pełną demokracją". Odebrano to jako przyznanie, że przed pana prezydenturą nie było w Meksyku demokracji. Demokracja - w Meksyku czy gdzie indziej - to coś, co jest w ciągłej budowie, to proces podlegający stałemu doskonaleniu. Historia naszego kraju w tym stuleciu to historia budowania demokracji. Występowały w niej - oczywiście - niepowodzenia i przeciwności, ale czyniono także kroki, które stopniowo wzmacniały demokrację. Dziś żyjemy na szczęście w warunkach demokratycznej normalności. Procesy wyborcze mają nowe ramy prawne i instytucjonalne, sprawiedliwe dla wszystkich uczestników, jeśli chodzi o dostęp do mediów czy finansowanie kampanii. Mamy też wyraźniejszy podział władz i wolne pod każdym względem środki masowego przekazu. Federalizm stał się faktem, podobnie jak możliwości demokratycznej alternatywy na wszystkich szczeblach władzy. To, co zostało jeszcze do zrobienia, zależy od wszystkich podmiotów życia politycznego, a nie wyłącznie od władzy wykonawczej, jak działo się do niedawna. Przed mniej więcej rokiem opinią publiczną wstrząsnęła wieść o dokonanej z nieopisanym okrucieństwem w stanie Chiapas masakrze Indian. Partii rządzącej zarzucano, że tej zbrodni dokonano z jej błogosławieństwem. Od początku stałem na stanowisku, że na ten zbrodniczy czyn należy odpowiedzieć stanowczym i surowym wymierzeniem winnym kary. Powiedziałem, że ci, którzy uczestniczyli w jego planowaniu i realizacji, powinni poczuć karzącą rękę sprawiedliwości, bez względu na to, z jakich środowisk społecznych, politycznych czy religijnych się wywodzą. Rząd nie pozostał bierny. Śledztwo wzięła w swoje ręce Prokuratura Generalna. Zatrzymano 97 osób, które już są sądzone. Znajduje się wśród nich 11 byłych urzędników państwowych. Ale rozmowy między rządem i partyzantami w Chiapas utknęły w martwym punkcie... Pokojowe rozwiązanie tego konfliktu jest priorytetem rządu w ramach określonych przez "ustawę na rzecz dialogu, pojednania i godnego pokoju w Chiapas". W ciągu ostatniego roku podjęto wiele inicjatyw w celu wznowienia dialogu. Ale nie było na nie odpowiedzi ze strony zapatystów. W czasie ostatniego spotkania parlamentarnej Komisji ds. Porozumienia i Pacyfikacji z Armią Wyzwolenia Narodowego im. Zapaty (EZLN) rząd próbował przekazać im kolejną propozycję. Deputowani powiedzieli, że zapatyści nie okazali najmniejszego zainteresowania wznowieniem pokojowego dialogu. Jeśli chodzi o przeciwdziałanie ubóstwu, w jakim żyją mieszkańcy Chiapas, rząd nie będzie czekał na negocjacje. Opracowaliśmy strategię, która - realizowana we współpracy z władzami stanowymi - ma pomóc w zakończeniu konfliktu oraz pobudzić rozwój gospodarczy i społeczny regionu. Jest on stymulowany dzięki reagowaniu na żądania najbardziej opuszczonych i ubogich wspólnot. W minionym roku przedstawiciele rządu wielokrotnie odwiedzali ten region w celu podtrzymania dialogu z mieszkańcami. Opowiadamy się za bezpośrednim dialogiem z EZLN, zmierzającym do ostatecznego rozwiązania konfliktu, bez zwycięzców ani zwyciężonych, bez warunków wstępnych, za dialogiem, podczas którego dojdzie do jasnej prezentacji stanowisk i ich konfrontacji z myślą o przezwyciężeniu różnic i wspólnym dążeniu do celu, jakim jest osiągnięcie godnego i sprawiedliwego pokoju w Chiapas. Wielokrotnie zapewniałem, że jestem gotów zaspokoić słuszne żądania wszystkich wspólnot indiańskich i zapewnić pełne respektowanie ich praw politycznych, gospodarczych, społecznych i kulturalnych. Jedną z przyczyn rewolty w Chiapas było ubóstwo. Obiecywał pan, że z każdego peso, które wyda rząd, 56 centavos zostanie przeznaczonych na poprawę życia Meksykan... Grupy etniczne z Chiapas są częścią wielokulturowej mozaiki Meksyku. Działania rządu zawsze zmierzały do poprawy poziomu życia wszystkich Meksykan. Wymagało to zapewnienia bezpieczeństwa i stabilności gospodarczej do utrzymania szybkiego, stałego wzrostu, który generowałby nowe miejsca dobrze opłacanej pracy oraz zasoby niezbędne do finansowania wydatków na cele socjalne. Jednocześnie doskonalono zdolności reagowania instytucji dzięki przekazywaniu władzom lokalnym uprawnień, obowiązków i funduszy. Nasza strategia na rzecz rozwoju społecznego jest dwukierunkowa. Po pierwsze polega na zapewnieniu ludności oświaty, ochrony zdrowia, ubezpieczeń społecznych, mieszkań, przygotowania zawodowego oraz miejsc pracy i pełnych świadczeń pracowniczych. To plany średnio- i długoterminowe. Drugi kierunek działań to programy adresowane do Meksykan żyjących w skrajnej nędzy, którym trzeba zapewnić podstawową infrastrukturę i zwiększyć ich dochody przez zasiłki. Na rozwój społeczny przeznaczamy w ramach wydatków publicznych coraz większe środki. W pierwszym półroczu 1998 roku sięgnęły one 148,98 miliardów pesos (1 USD = około 10 pesos przyp. MT-O) i stanowiły 60,7 proc. wydatków federacji. Kryzys finansowy z grudnia 1994 roku ujawnił słabości meksykańskiej gospodarki, ukrywane przez poprzednią ekipę. Czy za pana rządów gospodarka stała się na tyle silna, by stawić czoło skutkom kryzysów azjatyckiego, rosyjskiego, itd.? Uważam, że faktycznie mamy gospodarkę wystarczająco silną, by stawić czoło międzynarodowej niestabilności finansowej. Potwierdziły to ostatnie lata. Już w 1996 roku odnotowaliśmy 5,2-procentowy wzrost gospodarczy, a w 1997 roku uzyskaliśmy najwyższy wskaźnik wzrostu w ciągu ostatnich 16 lat - 7 procent. W roku 1998, mimo spadku PKB o 1 procent z powodu obniżki cen ropy, w ciągu pierwszego półrocza mieliśmy wzrost 5,4 proc. - drugi pod względem wysokości wśród 15 największych gospodarek świata. Od 1995 roku powstało ponad 1,7 miliona nowych miejsc pracy. Zawdzięczamy to w dużym stopniu temu, że jesteśmy teraz mniej zależni od eksportu ropy i mamy lepszy dostęp do rynków zagranicznych dzięki układom o wolnym handlu. Polityka liberalizacji handlu była jednym z kluczowych elementów uzdrawiania gospodarki. Gdyby nasze uzależnienie od eksportu ropy było takie jak w latach 80., to spadek cen tego surowca oznaczałby prawdziwą katastrofę dla całej gospodarki. Na szczęście zdołaliśmy włączyć do eksportu wiele innych branż, czego odzwierciedleniem jest fakt, iż 90 proc. eksportu stanowią obecnie wyroby przemysłowe. Meksyk nie wydaje się przywiązywać wagi do współpracy z Europą Środkową i Wschodnią. Obroty z Polską są bardzo skromne. Czy to się zmieni? Meksyk i Polska mają za sobą 70 lat stosunków dyplomatycznych. W tym czasie doszło do zacieśnienia więzów przyjaźni dzięki kulturze, sztuce, a przede wszystkim kontaktom międzyludzkim. Niedawna wizyta premiera Jerzego Buzka w Meksyku zapoczątkowała nowy etap zrozumienia i współpracy. Jestem przekonany, że zbieżność w negocjacjach obu państw z Unią Europejską, silne więzy przyjaźni i wspólnota interesów mogą przyczynić się do zwielokrotnienia inwestycji i wymiany gospodarczej. Żywotne znaczenie ma niedawno podpisana umowa o unikaniu podwójnego opodatkowania. Oba rządy pracują nad poszerzeniem i aktualizacją ram prawnych współpracy w dziedzinie nauki i techniki oraz nad zacieśnieniem więzów kulturalnych. Jestem przekonany, że wynikiem intensywnej wymiany kulturalnej będzie równie owocna i intensywna współpraca w dziedzinie handlu i inwestycji. rozmawiała: Małgorzata Tryc-Ostrowska
przed kilkoma laty przeprowadzałam wywiad z pana poprzednikiem, Carlosem Salinasem de Gortari, znajdował się on u szczytu sławy, a świat zachwycał się "meksykańskim cudem gospodarczym". Co zostało z tej sławy? Salinas ukrywa się za granicą. Meksyk przeżył krach finansowy. pojawiła się partyzantka.... ERNESTO ZEDILLO: Meksyk przeżył trudne chwile, ale nie można pomijać tego, co osiągnęliśmy w sferze politycznej, gospodarczej i społecznej. ostrą dyscyplinę pieniężną i podatkową. poszanowanie pluralizmu i reformę wymiaru sprawiedliwości. odziedziczył pan niewyjaśnione zabójstwa polityczne, skorumpowany system sądowniczy, narkobiznes. Co pan zrobił? została zapoczątkowana reforma prawa, by obywatelom zagwarantowano bezpieczeństwo, a przestępcy nie byli bezkarni. Pana partia rządzi nieprzerwanie w Meksyku od 70 lat. Partia Rewolucyjno-Instytucjonalna nauczyła się demokracji? warunkiem ustanowienia demokracji Jest bezwzględne poszanowanie decyzji elektoratu. W Meksyku powstało społeczeństwo pluralistyczne, obywatelskie i krytyczne. Powiedział pan, że pańskie pokolenie "będzie pierwszym, któremu uda się połączyć wzrost gospodarczy z pełną demokracją". to przyznanie, że nie było w Meksyku demokracji. Demokracja to coś, co jest w ciągłej budowie, proces podlegający stałemu doskonaleniu. opinią publiczną wstrząsnęła wieść o dokonanej z okrucieństwem w stanie Chiapas masakrze Indian. stałem na stanowisku, że na ten zbrodniczy czyn należy odpowiedzieć stanowczym i surowym wymierzeniem winnym kary. rozmowy między rządem i partyzantami w Chiapas utknęły w martwym punkcie. Pokojowe rozwiązanie konfliktu jest priorytetem rządu w ramach określonych przez "ustawę na rzecz dialogu, pojednania i godnego pokoju w Chiapas". Jedną z przyczyn rewolty w Chiapas było ubóstwo. Działania rządu zawsze zmierzały do poprawy poziomu życia wszystkich Meksykan. zapewnieniu ludności oświaty, ochrony zdrowia, ubezpieczeń społecznych, mieszkań, miejsc pracy. Czy za pana rządów gospodarka stała się silna? mamy gospodarkę wystarczająco silną, by stawić czoło międzynarodowej niestabilności finansowej. Meksyk nie wydaje się przywiązywać wagi do współpracy z Europą Środkową i Wschodnią. Obroty z Polską są skromne. Czy to się zmieni? Meksyk i Polska mają za sobą 70 lat stosunków dyplomatycznych. doszło do zacieśnienia więzów przyjaźni dzięki kulturze, kontaktom międzyludzkim.
HISTORIA O tak zwanych akcjach łączenia rodzin decydowała polityka Milion emigrantów W efekcie kolejnych akcji łączenia rodzin i nielegalnych migracji wyjechało z Polski na stałe do Niemiec przeszło milion osób, w tym wielu rdzennych Polaków i autochtonicznych mieszkańców ziem zachodnich i północnych. Pokłosiem są m.in. napływające obecnie wnioski o potwierdzenie obywatelstwa polskiego oraz o odzyskanie pozostawionego mienia. Wpłynęła również, jak już informowaliśmy ("Rz" z 23 września), pierwsza taka sprawa do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Akcji łączenia rodzin - gdyż tak je przez cały czas oficjalnie określano, co miało ukryć ich faktyczne znaczenie, czyli emigrację - było w istocie kilka. Dominującą rolę w ich organizacji i przebiegu zawsze odgrywała polityka. Miały też inne wspólne cechy. Nie określały ich ustawy, lecz różnego rodzaju porozumienia międzyrządowe, uchwały Rady Państwa PRL, a przede wszystkim partyjne uchwały i wytyczne KC PZPR. Przeważnie były tajne i z nielicznymi wyjątkami nie publikowane. Wiele kwestii rozstrzygały wewnętrzne zarządzenia, których treść interpretowano rozmaicie, w zależności od zmieniających się politycznych zaleceń. Nawet więc jeżeli pozornie dotyczyły jedynie procedury wyjazdowej, trybu postępowania i niezbędnych wymogów, w istocie rozstrzygały o życiowych sprawach emigrantów, wśród nich np. o losach pozostawianego mienia. Dominującą rolę, zwłaszcza w pierwszych okresach, odgrywały wojewódzkie urzędy bezpieczeństwa publicznego, sprawdzające imienne listy kandydatów na wyjazd, oraz Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, weryfikujące wnioski wyjazdowe. Względy polityczne powodowały, że kolejne akcje stały pod znakiem bądź hamowania w różny sposób wyjazdów (przez wiele lat złożenie wniosku o wyjazd na stałe do Niemiec oznaczało automatycznie zwolnienie z pracy czy usunięcie ze studiów, a nierzadko również pozbawienie mieszkania), bądź - przejściowego przeważnie - liberalizowania kryteriów repatriacji. Zaraz po wojnie Wielkie migracje zaczęły się zaraz po wojnie, gdy realizując decyzje poczdamskie Rada Kontroli w Berlinie opracowała pod koniec 1945 r. plan przesiedleń ludności niemieckiej z terenów przyznanych Polsce. Jak podaje Stanisław Jankowiak w artykułach zamieszczonych w 1995 r. w "Przeglądzie Zachodnim"*), w latach 1945-50 wysiedlono w jego ramach około 3,2 mln Niemców, w tym 1,5 mln do radzieckiej strefy okupacyjnej. Przesiedlenia, rozpoczęte 20 lutego 1946 r. i prowadzone przez Państwowy Urząd Repatriacyjny, trwały do końca kwietnia 1950 r. W 1951 r., kiedy etap masowych wysiedleń uznano za zakończony, a PUR rozwiązano, organizację wyjazdów przejęły prezydia wojewódzkich rad narodowych i Państwowe Biuro Podróży "Orbis". Tymczasowy Rząd NRD zadeklarował bowiem chęć przyjęcia dalszych 130 tys. ludzi, a jednocześnie rozpoczęła się, pierwsza wówczas i - jak czas pokazał - daleka od zakończenia, akcja łączenia rodzin. Coraz więcej wniosków zaczęli składać autochtoni, których osadnicy przybywający na ziemie zachodnie i północne - a często również władze - traktowali jak Niemców. W latach 1949-54 wyjechało z Polski do obu państw niemieckich prawie 100 tys. osób, po czym akcję uznano - po raz kolejny - za zakończoną. Dalsze wyjazdy były możliwe tylko na podstawie indywidualnych zezwoleń, udzielanych w wyjątkowych jedynie okolicznościach. Załamanie i przełom Emigracja załamała się w okresie najbardziej nasilonego w Polsce stalinizmu. W latach 1952-55 do RFN i do Berlina Zachodniego wyjechały zaledwie 1863 osoby - podaje Jan Korbel w pracy "Emigranci z Polski do RFN w świetle statystyk i analiz (1952-1985) **). Do NRD, w wyniku poufnego protokołu podpisanego między oboma krajami, w latach 1952-56 udało się ok. 14,5 tys. osób, głównie autochtonów i folksdojczów. "Akcja łączenia rodzin, trwająca od 1950 do 1954 r., była rezultatem dość mechanicznego realizowania nie tylko akcji wysiedleń, przewidzianych decyzją konferencji poczdamskiej, ale również dość automatycznym, inspirowanym politycznie przyznawaniem obywatelstwa polskiego w ramach przeprowadzonych weryfikacji. Konieczność jej kontynuowania wynikała także z faktu, że niektóre kategorie ludności niemieckiej (górnicy, robotnicy rolni, fachowcy itp.) były w pierwszym okresie wyłączone z grup przeznaczonych do wyjazdu. Z czasem rosła także liczba osób deklarujących chęć wyjazdu spośród ludności autochtonicznej, czego powodem była błędna polityka państwa wobec tej grupy, a także niekiedy niechęć polskiego otoczenia. Pewną rolę odgrywała także negacja panującego systemu" - ocenia Stanisław Jankowiak we wspomnianych publikacjach na łamach "Przeglądu Zachodniego". Przełom i nie spotykaną dotychczas liberalizację kryteriów wyjazdowych przyniósł 1956 r. i pierwsze lata władzy Władysława Gomułki. Niepublikowana uchwała Rady Państwa PRL nr 37/56 z 16 maja 1956 r. w sprawie zezwolenia na zmianę obywatelstwa polskiego repatriantom niemieckim (uchylono ją w 1984 r., również przez uchwałę Rady Państwa) zezwalała na to obywatelom polskim, którzy: opuścili lub opuszczą obszar PRL; udali się lub udadzą jako repatrianci do NRD lub RFN. Zezwolenie rozciągnięto na dzieci wyjeżdżające wraz z rodzicami. Uchwała była aktem szczególnym o charakterze generalnym. Ci, którzy spełniali przewidziane w niej warunki, uzyskiwali zezwolenie na zmianę obywatelstwa niejako automatycznie. Mimo że każdy musiał złożyć podanie do Rady Państwa o zgodę na zmianę obywatelstwa z polskiego na niemieckie, nie otrzymywali już żadnych indywidualnych decyzji w tej sprawie, a ich podania przeważnie pozostawały w komendach wojewódzkich milicji, czyli tam, gdzie je składali. Przyjmowano bowiem, że utrata obywatelstwa następowała w momencie przekroczenia granicy polsko-niemieckiej. Weszła też w życie uchwała nr 17 KC PZPR z grudnia 1955 r. w sprawie ludności niemieckiej. Ministra spraw wewnętrznych zobowiązano do rozpatrzenia podań osób ubiegających się o wyjazd na stałe do RFN i NRD oraz do udzielenia zezwoleń niezdolnym do pracy, kobietom z dziećmi i ludziom starszym w celu połączenia się z najbliższą rodziną. Wytyczne tej uchwały podano - co było do tej pory wyjątkiem - do publicznej wiadomości i doszło do rozmów między niemieckim i polskim Czerwonym Krzyżem. Akcja łączenia rodzin miała objąć m. in. zatrudnionych w górnictwie i w PGR, którym dotychczas odmawiano zgody na wyjazd. W efekcie znacznego zliberalizowania polityki wyjazdowej liczba emigrujących zaczęła od 1956 r. wzrastać, osiągając apogeum w 1958 r. W ocenie Jana Korbela znaczna część ludności, która opuściła Polskę w latach 1955-58, nie odpowiadała jednak pierwotnym kryteriom. Emigrowała bowiem również ludność etnicznie polska. Napływały wnioski od osób nie mających żadnych krewnych w RFN. W niektórych województwach upowszechniało się hasło "kto chce - niech wyjeżdża", a lokalne władze godziły się na wyjazdy praktycznie wszystkich, którzy wyrazili taką wolę. Zdawano sobie już bowiem sprawę, że emigracja, dzięki której można było wyrwać się z obozu socjalistycznego i siermiężnej rzeczywistości, ma w dużej mierze charakter ekonomiczny. W grudniu 1957 r. Sekretariat KC PZPR podjął decyzję o utrzymaniu rozszerzonych kryteriów wyjazdowych do Niemiec. Od 1 lutego 1958 r. zmieniono również kwalifikację osób wyjeżdżających; mogły opuszczać Polskę na prawach emigrantów, a nie jak dotychczas - repatriantów, co miało znaczenie np. przy wywozie mienia. W efekcie w latach 1956-58 wyemigrowało do RFN i Berlina Zachodniego przeszło 231,5 tys. osób. Wyjazd mógł nastąpić dopiero po uregulowaniu kwestii własności, tzn. po przekazaniu posiadanej nieruchomości na rzecz państwa lub pod jego kuratelę, ewentualnie po przedstawieniu aktu jej sprzedaży, co stało się zaczątkiem obecnych wniosków reprywatyzacyjnych i odszkodowawczych. Osoba zamierzająca emigrować z Polski do któregoś z państw niemieckich musiała złożyć podanie przedstawiające motywy wyjazdu, trzy kwestionariusze, akty stanu cywilnego, zaświadczenie z miejsca pracy, że kierownictwo zakładu wie o zamiarze wyjazdu, zaświadczenie z Wojskowej Komendy Rejonowej, prośbę do Rady Państwa o zwolnienie z polskiego obywatelstwa, zaproszenie oraz zaświadczenie o złożeniu w prezydium rady narodowej zobowiązania przekazania mieszkania z chwilą wyjazdu za granicę. Ponieważ napływały tysiące nowych podań, a ustawodawstwo niemieckie nadawało status Niemca urodzonym na dawnych terenach niemieckich, władze polskie zdecydowały się przerwać masową emigrację. Z końcem 1958 r. i popaździernikowej odwilży kończył się więc czas masowej emigracji. Blokada miała się przeciągnąć do 7 grudnia 1970 r., czyli do momentu, gdy premier Józef Cyrankiewicz i kanclerz Willy Brandt podpisali układ o podstawach normalizacji stosunków między PRL i RFN. Wyjazdy po normalizacji W 1959 r. ograniczono możliwość emigracji. W czerwcu 1960 r. Sekretariat KC PZPR podjął uchwałę w tej sprawie, a w kwietniu 1964 r. opracował wytyczne w sprawie zasad polityki emigracyjnej do RFN. Przyjęte w latach 1959-70 zasady i tryb rozpatrywania wniosków miały zahamować odpływ ludności z Polski. Dopuszczano wprawdzie możliwość emigracji, ale tylko ze względów narodowościowych. Podstawą do ubiegania się o zgodę na wyjazd było nadal zaproszenie od krewnych w RFN i zgoda władz niemieckich na osiedlenie się w określonym landzie. Zasady te obowiązywały do 1970 r. włącznie. Przez jedenaście lat, od 1959 do 1970 r. wyemigrowało łącznie ok. 111 tys. osób, z czego większość z Górnego Śląska, Warmii i Mazur oraz z woj. opolskiego. Sytuacja uległa zmianie po zawarciu w 1970 r. układu polsko-niemieckiego. Jak podaje Dieter Bingen w książce "Polityka Republiki Bońskiej wobec Polski" ***) efektem rokowań, które znalazły odzwierciedlenie w Informacji Rządu Polskiego z listopada 1970 r., stały się pierwsze zorganizowane transporty, przybywające od stycznia 1971 r. do RFN. W sumie przyjechało tam w 1971 r. przeszło 26,2 tys. osób. Stopniowo jednak było ich coraz mniej, w 1975 r. 9,4 tys. Ogółem, jak podaje w cytowanej już pracy Jan Korbel, w latach 1971-75 wyjechało na stałe do RFN i Berlina Zachodniego ok. 62,5 tys. osób. Natomiast wyjeżdżających do NRD było niewiele. Jednocześnie umożliwiono wyjazdy czasowe, z których sporo osób już do Polski nie wracało. Władze polskie wysunęły postulat uregulowania innych kwestii, wśród nich odszkodowań za obozy koncentracyjne i pracę przymusową. Dopiero jednak w sierpniu 1975 r. kanclerz Helmut Schmidt i Edward Gierek osiągnęli zasadniczy przełom w rozmowach, prowadzonych podczas Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy Europy w Helsinkach - pisze Dieter Bingen. W tzw. pakiecie helsińskim połączono zgodę rządu RFN na udzielenie Polsce kredytów z zapisem protokolarnym o zgodzie rządu polskiego na dalsze wyjazdy na stałe. W protokóle wyjazdowym przewidywano m. in., że w ciągu najbliższych czterech lat ok. 120-125 tys. osób uzyska pozwolenie na wyjazd. Nie przewidywano też żadnych czasowych ograniczeń składania wniosków przez osoby spełniające kryteria zawarte w "Informacji" z 1970 r. (chodziło głównie o nie zdefiniowane, a więc pozostawione dowolnej interpretacji pojęcie tzw. niemieckiej przynależności narodowej). Od tej pory do 1989 r. - stwierdza Dieter Bingen - otrzymywano bez większych trudności dokumenty, na których podstawie przeniosło się do RFN ponad 430 tys. ludzi. A w 1991 r., w nowej erze stosunków polsko-niemieckich, premier Jan K. Bielecki i kanclerz Helmut Kohl podpisali układ o partnerstwie, uznający m. in. "mniejszości i równorzędne grupy za naturalny pomost między narodami niemieckim i polskim". Legalnie i nielegalnie W latach 1976-79 wyjechało do RFN i Berlina Zachodniego 134,6 tys. osób, a 1980 r. zamknął w zasadzie emigrację na podstawie wspomnianego zapisu protokolarnego z 1975 r. Jednocześnie zaczęły się i w następnych latach spotęgowały wielkie legalne i nielegalne migracje, w wyniku których w latach 1980-85 pozostało w RFN przeszło 166,6 tys. osób. Formalne zakończenie akcji łączenia rodzin (15 sierpień 1983 r.) nie wpłynęło na rozmiary emigracji, która swoje największe natężenie osiągnęła w 1989 r. - 250 tys. wyjazdów. Z innych danych statystycznych wynika, że w latach 1989-91 status przesiedleńca uzyskało w RFN przeszło 133,2 tys. osób. Równocześnie to właśnie nasi obywatele składali w owym okresie najwięcej wniosków o taki status. Apogeum przypadło na 1989 r. - przeszło ćwierć miliona wniosków. Od 1990 r. liczby te systematycznie maleją; ze 134 tys. w 1990 r. do 40 tys. w 1991 r., 17,7 tys. w 1992 r. i 5,4 tys. w 1993 r. Dopiero więc od niedawna masowa emigracja do Niemiec przestała być samoistnym problemem. Nie zmienia to faktu, że w efekcie przeniosło się z Polski do Niemiec około miliona osób. Jak podaje Jan Korbel, spośród 560 tys. emigrantów, którzy tylko w latach 1952-79 wyjechali z Polski do RFN, ok. 400 tys., czyli ponad 70 proc., to osoby zweryfikowane po wojnie jako rodzimi Polacy, głównie z Górnego Śląska (woj. opolskie i zachodnia część katowickiego) oraz z Warmii i Mazur. Dalsze ponad 10 proc. to spolonizowani koloniści niemieccy lub ich potomkowie z Polski centralnej oraz wpisani na volkslistę, głównie na terenach przedwojennych województw śląskiego i pomorskiego. W następnych latach odsetek Polaków wśród emigrantów do Niemiec jeszcze wzrósł. Można więc przewidywać, że obecnie przynajmniej ich część (choć nie bardzo na razie wiadomo jaka) będzie się starać o potwierdzenie obywatelstwa polskiego oraz o odzyskanie pozostawionej własności. Sądząc z już nadesłanych wniosków, chodzi o zwrot lub o odszkodowania za pozostawione gospodarstwa rolne, domy, mieszkania i małe przedsiębiorstwa o rozmaitym charakterze (np. restauracje). Posiadanie obywatelstwa polskiego w momencie utraty własności rozstrzygać też ma według rozpatrywanego przez Sejm projektu ustawy reprywatyzacyjnej o prawie do rekompensaty z tego tytułu. Oznacza to, że organa administracji i sądy staną niebawem przed niezmiernie skomplikowanym zarówno prawnie, jak i faktycznie problemem rozstrzygania o kwestii obywatelstwa polskiego osób, które wyjechały do Niemiec w ramach akcji łączenia rodzin. Danuta Frey * Stanisław Jankowiak: "Akcja łączenia rodzin między Polską a NRD w latach 1949-54", "Przegląd Zachodni" nr 3/95, oraz Stanisław Jankowiak: "Łączenie rodzin między Polską a NRD w latach 1955-1959", "Przegląd Zachodni" nr 6/95 **) Jan Korbel: "Emigranci z Polski do RFN w świetle statystyki i analiz (1952-1985)", "Materiały i Studia Opolskie", Opole 1988 ***) Dieter Bingen: Polityka Republiki Bońskiej wobec Polski, wyd. Kwadrat, Kraków 1997.
W efekcie kolejnych akcji łączenia rodzin i nielegalnych migracji wyjechało z Polski na stałe do Niemiec przeszło milion osób, w tym wielu rdzennych Polaków i autochtonicznych mieszkańców ziem zachodnich i północnych. Pokłosiem są m.in. napływające obecnie wnioski o potwierdzenie obywatelstwa polskiego oraz o odzyskanie pozostawionego mienia. Wielkie migracje zaczęły się zaraz po wojnie. w latach 1945-50 wysiedlono około 3,2 mln Niemców. W 1951 r. etap masowych wysiedleń uznano za zakończony. jednocześnie rozpoczęła się pierwsza akcja łączenia rodzin. Coraz więcej wniosków zaczęli składać autochtoni, których osadnicy traktowali jak Niemców. W latach 1949-54 wyjechało z Polski do obu państw niemieckich prawie 100 tys. osób. Emigracja załamała się w okresie najbardziej nasilonego w Polsce stalinizmu. Przełom i nie spotykaną dotychczas liberalizację kryteriów wyjazdowych przyniósł 1956 r. Niepublikowana uchwała Rady Państwa PRL z 16 maja 1956 r. w sprawie zezwolenia na zmianę obywatelstwa polskiego repatriantom niemieckim zezwalała na to obywatelom polskim, którzy: opuścili lub opuszczą obszar PRL; udali się lub udadzą jako repatrianci do NRD lub RFN. Weszła też w życie uchwała nr 17 KC PZPR z grudnia 1955 r. w sprawie ludności niemieckiej. Ministra spraw wewnętrznych zobowiązano do rozpatrzenia podań osób ubiegających się o wyjazd na stałe do RFN i NRD oraz do udzielenia zezwoleń niezdolnym do pracy, kobietom z dziećmi i ludziom starszym w celu połączenia się z najbliższą rodziną. liczba emigrujących zaczęła od 1956 r. wzrastać, osiągając apogeum w 1958 r. znaczna część ludności, która opuściła Polskę, nie odpowiadała jednak pierwotnym kryteriom. Emigrowała bowiem również ludność etnicznie polska. Przyjęte w latach 1959-70 zasady i tryb rozpatrywania wniosków miały zahamować odpływ ludności z Polski. od 1959 do 1970 r. wyemigrowało łącznie ok. 111 tys. osób, z czego większość z Górnego Śląska, Warmii i Mazur oraz z woj. opolskiego. po zawarciu w 1970 r. układu polsko-niemieckiego do RFN przyjechało w 1971 r. przeszło 26,2 tys. osób. Ogółem w latach 1971-75 wyjechało na stałe do RFN i Berlina Zachodniego ok. 62,5 tys. osób. Natomiast wyjeżdżających do NRD było niewiele. Jednocześnie umożliwiono wyjazdy czasowe, z których sporo osób już do Polski nie wracało. w 1975 r. połączono zgodę rządu RFN na udzielenie Polsce kredytów z zapisem protokolarnym o zgodzie rządu polskiego na dalsze wyjazdy na stałe. Od tej pory do 1989 r. przeniosło się do RFN ponad 430 tys. ludzi. Formalne zakończenie akcji łączenia rodzin (15 sierpień 1983 r.) nie wpłynęło na rozmiary emigracji, która swoje największe natężenie osiągnęła w 1989 r. - 250 tys. wyjazdów. Od 1990 r. liczby te systematycznie maleją.
FIRMY Przebieg restrukturyzacji przedsiębiorstw był i jest poważnie zakłócany przez ingerencje polityków i grup nacisku, ścieranie się sprzecznych interesów Stan chroniczny RYS. ROBERT DĄBROWSKI JERZY DRYGALSKI Eksperci i politycy są zaniepokojeni. Deficyt w handlu zagranicznym rośnie nieprzerwanie od 1991 roku. W 1998 roku osiągnął poziom 18,8 miliarda dolarów, w 1999 roku - 18,5 miliarda. Głównym powodem tak wysokiego deficytu jest niska konkurencyjność polskich firm. Z tego powodu deficyt w handlu zagranicznym może być - jeszcze przez wiele lat - chronicznym stanem polskiej gospodarki. Deficyt w bilansie handlowym przez lata nie budził większych zastrzeżeń. Panowało przekonanie, że jest to dowód szybkiego napływu nowoczesnych technologii i urządzeń do przedsiębiorstw w konsekwencji czego nastąpi ich modernizacja i wzrost konkurencyjności. To zaś umożliwi wzrost eksportu. Efekt miał być tym większy, że dopływ zachodnich maszyn i urządzeń był sprzęgnięty z prywatyzacją i restrukturyzacją sektora państwowego, bezpośrednimi inwestycjami zagranicznymi oraz rozwojem firm prywatnych. Polskie przedsiębiorstwa zrobiły wiele, aby dostosować się do wymogów gospodarki rynkowej. Efektem tego wysiłku jest wzrost produkcji, modernizacja firm, reorientacja eksportu, rozwój małego biznesu, postępy prywatyzacji. Są to fakty niepodważalne. Jednak dystans między zachodnimi i polskimi firmami jest nadal poważny. Dokonany postęp nie znalazł także odzwierciedlenia w eksporcie - w jego dynamice i strukturze. Nadto ujawniły się silne bariery rozwoju. Ślimacząca się restrukturyzacja Tempo modernizacji, prywatyzacji i restrukturyzacji poszczególnych branż i przedsiębiorstw było bardzo nierównomierne. W wielu branżach restrukturyzacja była podjęta zbyt późno, realizowana połowicznie lub błędnie. W niektórych branżach zmiany są więcej niż skromne. Przebieg restrukturyzacji przedsiębiorstw był i jest poważnie zakłócany przez ingerencje polityków i grup nacisku, ścieranie się sprzecznych interesów. Związki zawodowe uzyskały faktyczne prawo weta. Po dziesięciu latach daleko jest jeszcze do zakończenia restrukturyzacji i prywatyzacji. Uwaga wszystkich rządów koncentrowała się przede wszystkim na branżach politycznie i społecznie wrażliwych - górnictwie, hutnictwie, cukrownictwie, PKP, zbrojeniówce, energetyce. Aby uniknąć konfliktów, decydowano się na wiele ustępstw. Znany jest dyktat kopalń czy PKP. W konsekwencji rosły koszty i upływał czas. Przedłużanie procesu prywatyzacji i restrukturyzacji jest bardzo szkodliwe, cena zaniechania wysoka. Jest to okres konfliktów, niepewności, żmudnych prac przygotowawczych, niekończących się negocjacji, wystawania w ministerialnych przedpokojach. Menedżerowie nie są w stanie koncentrować się na rozwoju. A świat ucieka, konkurencyjne firmy modernizują się i poprawią efektywność. Dlatego w wielu branżach luka technologiczna nie zmniejsza się. Transformacja gospodarki dokonuje się w okresie gwałtownych zmian w gospodarce światowej i jej globalizacji. Restrukturyzacja, zwłaszcza branż społecznie wrażliwych, nie jest łatwa. Jednak można i trzeba było ją robić z większą determinacją. W Polsce stopniowo i stosunkowo długo następowało przewartościowanie poglądów na temat roli państwa w gospodarce, ochrony przedsiębiorstw, roli inwestorów zachodnich. Polska weszła w okres transformacji z anachroniczną strukturą gospodarki (dominacja branż tradycyjnych, wysoki stopień monopolizacji), dotkliwym brakiem kapitału i technologii. Prosta restrukturyzacja jest na ogół niewystarczająca. Konieczne są głębsze zmiany. To jednak oznacza ograniczenie roli tradycyjnych branż przemysłowych lub ich upadek oraz gwałtowny zwrot ku usługom i nowoczesnym technologiom. Ten proces obecnie zachodzi. Nadprodukcja Żywiołowa modernizacja ma i drugą stronę - prowadzi do nadmiernej rozbudowy mocy wytwórczych i w konsekwencji do ostrej walki konkurencyjnej, pogłębionej jeszcze przez otwarcie granic, zagraniczną konkurencję i szarą strefę. Ciężkie i niedoceniane są konsekwencje kryzysu rosyjskiego. Nadprodukcja nakłada kaganiec na wzrost cen produktów i usług oraz prowadzi do ograniczonego wykorzystania mocy wytwórczych. Dlatego w wielu branżach ceny sprzedawanych produktów nie nadążają za inflacją. W niektórych trwa wyniszczająca wojna cenowa. Tymczasem koszty rosną w zawrotnym tempie. Rozwierają się nożyce między tempem wzrostu cen produktów i usług a tempem wzrostu kosztów. Dlatego katastrofalnie - i to od kilku lat - kurczy się rentowność polskich firm. W 1999 roku wynik finansowy netto przedsiębiorstw pogorszył się aż o 82,7 procent. Rentowność obrotu netto spadła z 1,3 procent w 1998 do 0,2 w 1999 roku. Z kolei spadająca rentowność to kurczące się środki na rozwój i dalszą konieczną modernizację. Konieczną, ponieważ produktywność większości firm jest nadal niska. Nie byłoby tych problemów, gdyby polskie firmy były w stanie więcej eksportować. Mimo wysiłków eksport nie rośnie jednak wystarczająco szybko. Nadprodukcja i nasilająca się konkurencja na rynku wymuszały i wymuszają kolejną falę restrukturyzacji (fuzje, przejęcia upadłości i likwidacje, redukcje pracowników itd.). Upadają nawet całe branże (w przemyśle lniarskim pozostały na przykład dwie spółki, w tym jedna rentowna). Trudno jeszcze ocenić skutki tej fali. Ograniczony dostęp do kapitału Większość polskich firm charakteryzuje się słabą płynnością, niedoborem środków obrotowych i brakiem środków na rozwój. Dostęp do nich jest ograniczony. Realne oprocentowanie kredytów stale utrzymuje się w granicach 8 - 10 punktów powyżej inflacji. Dlatego spada rola kredytów jako źródła finansowania rozwoju. Oprocentowanie kredytów jest tak wysokie, ponieważ utrzymuje się relatywnie niska skłonność do oszczędzania ludności. To z kolei skłania banki do wysokiego oprocentowania kredytów dla przedsiębiorstw. Poza tym wiele firm nie spełnia kryteriów stawianych przez banki lub wręcz nie ma zdolności kredytowej. Banki po doświadczeniach z początku lat dziewięćdziesiątych są, i słusznie, ostrożne, a i tak procentowo w ich portfelach rosną kredyty III i IV grupy. Jest to sygnał narastających trudności firm. Brak wystarczających środków obrotowych prowadzi w wielu przypadkach do ograniczenia sprzedaży, rezygnacji z kontraktów itd., pogłębiając i tak trudną sytuację. Gorsze wyniki ograniczają środki na rozwój, zatem firmy zmniejszają inwestycje lub pożyczają za granicą. W 1999 roku środki własne przedsiębiorstw przeznaczone na cele rozwojowe zmalały w porównaniu z 1998 rokiem o 10,1 procent, z tego w produkcji o 21,8 procent. Zadłużenie zagraniczne przedsiębiorstw zwiększyło się do 25 miliardów dolarów i przypuszczalnie będzie rosło. Być może gdyby rząd wsparł rozwój rynku niepublicznego, gdyby bardziej aktywnie zachęcał do wejścia do Polski fundusze inwestycyjne typu venture capital, mogłoby być lepiej. Wymagałoby to jednak zmian w systemie podatkowym i generalnie zmiany sposobu podejścia Ministerstwa Finansów. Nadmierne obciążenia Transformacja musi kosztować. Rozbudzone są społeczne aspiracje. Ludzie chcą więcej zarabiać. Kosztuje modernizacja służby zdrowia, oświaty, sytemu emerytalnego. Konieczna jest także osłona socjalna zmian. Jest to zrozumiałe. Jednak przedsiębiorstwa są nadmiernie obciążane kosztami transformacji. Bardzo wysokie są koszty pracy i zwolnień pracowników. Wysokie są podatki - i te pośrednie, i te bezpośrednie. Firmy obciążane są rozmaitymi opłatami. Warto porównać całość obciążeń, w tym koszty uzyskania przychodów i stawki amortyzacyjne oraz bodźce do inwestowania u nas i w innych krajach. Nadto przepisy są w wielu przypadkach niejasne lub ciągle się zmieniają. Większość polityków dostrzega tę sytuację. Jednak poważne napięcia w budżecie skłaniają do skrzętnego - najczęściej kosztem przedsiębiorstw - poszukiwania dodatkowych dochodów. Słaba innowacyjność Dzięki dopływowi technologii do większości polskich firm modernizowano produkcję, jednak zazwyczaj nie były one w stanie dalej samodzielnie jej rozwijać. Konieczna dla poprawy konkurencyjności innowacyjność nigdy nie była silną stroną firm. Złożyło się na to wiele przyczyn. Gospodarka nakazowa wręcz zniechęcała do postępu. Był on "wtłaczany" z zewnątrz. W latach dziewięćdziesiątych działy badawczo-rozwojowe były w pierwszej kolejności likwidowane. Upadły instytuty naukowo-badawcze. Postęp wymaga też poważnych nakładów, a środki zawsze były dotkliwie ograniczane. W wielu branżach nawet środki z amortyzacji były przeznaczane na bieżące potrzeby. W sytuacji nierównowagi technologicznej - zapóźnienia większości firm - nie ma żadnych bodźców do rozwoju własnych technologii. Import jest tańszy i szybszy. Jednak import technologii i urządzeń nie wsparty własną myślą wymusza konieczność dalszego importu. Inwestycje zagraniczne, zwłaszcza firm działających globalnie, komplikują ten obraz. Transfer technologii odbywa się w ramach tych firm i jest podporządkowany ich globalnej polityce. Działając w polskim środowisku, pozytywnie na nie oddziałują, wymuszając modernizację i zmiany w kulturze korporacyjnej. Jednak znaczna część obrotów i więzi kooperacyjnych odbywa się w ramach samych firm i ich tradycyjnych kooperantów. Wyrazem tego jest wysoce ujemny - jak dotąd - wynik netto w obrotach tych firm. Mały biznes bez euforii Osobną kwestią jest nierozwiązany od lat problem wspierania rozwoju małego biznesu. Oprócz mnożenia programów postęp jest niewielki. Firm takich jest mało i są one słabe ekonomiczne. Na tysiąc obywateli przypada 27 firm, na Węgrzech 51, a w Czechach 68. Niskie są wydatki inwestycyjne tych firm. Konieczna reorientacja Truizmem jest, że podstawą zdrowej gospodarki są zdrowe przedsiębiorstwa. Nie jest jednak tak, że zdrowe przedsiębiorstwa powstają same z siebie. W latach dziewięćdziesiątych nastąpiła deregulacja, liberalizacja i demonopolizacja gospodarki. Dzięki temu uwolnione zostały przedsiębiorczość oraz siły konkurencji. Zabrakło jednak drugiego kroku - budowy trwałych, stymulujących rozwój ram ekonomicznych. Dlatego polskie firmy natrafiły na bariery rozwoju. Dwa problemy wydają się szczególnie ważne. Przede wszystkim konieczne jest przyspieszenie i zakończenie restrukturyzacji i prywatyzacji sektora państwowego. Cena zaniechania jest bowiem zbyt wysoka. Ślimaczenie się restrukturyzacji i zmian systemowych deformuje perspektywę i odciąga od myślenia o przyszłości. Należy też złagodzić różnego rodzaju obciążenia nałożone na przedsiębiorstwa i wesprzeć ich rozwój. Wymaga to przełamania dominującej w Polsce orientacji prosocjalnej, koncentracji na tym, jak zarobić i jak stymulować rozwój firm, nie zaś jak dzielić to, co one wytworzyły. Wymaga to zmian systemu podatkowego i kodeksu pracy oraz aktywnego i nowoczesnego wsparcia przedsiębiorstw przez rząd. Nie chodzi o dotacje i ulgi, ale o nowoczesny system regulacji, wsparcie informacyjne i instytucjonalne, stymulowanie rozwoju najnowocześniejszych branż. Autor był wiceministrem przekształceń własnościowych i szefem komisji likwidacyjnej RSW.
Eksperci i politycy są zaniepokojeni. Deficyt w handlu zagranicznym rośnie. Głównym powodem deficytu jest niska konkurencyjność polskich firm. Tempo modernizacji, prywatyzacji i restrukturyzacji branż i przedsiębiorstw było nierównomierne. Przebieg restrukturyzacji był i jest zakłócany przez ingerencje polityków i grup nacisku. Nadprodukcja i nasilająca się konkurencja na rynku wymuszały i wymuszają kolejną falę restrukturyzacji. Większość polskich firm charakteryzuje się słabą płynnością, niedoborem środków obrotowych i brakiem środków na rozwój. Brak wystarczających środków prowadzi do ograniczenia sprzedaży, rezygnacji z kontraktów. przedsiębiorstwa są nadmiernie obciążane kosztami transformacji. Konieczna dla poprawy konkurencyjności innowacyjność nigdy nie była silną stroną firm. Złożyło się na to wiele przyczyn. Gospodarka nakazowa zniechęcała do postępu. W latach dziewięćdziesiątych nastąpiła deregulacja, liberalizacja i demonopolizacja gospodarki. uwolnione zostały przedsiębiorczość oraz siły konkurencji. Zabrakło jednak budowy trwałych ram ekonomicznych. konieczne jest zakończenie restrukturyzacji i prywatyzacji sektora państwowego. Należy też złagodzić obciążenia nałożone na przedsiębiorstwa i wesprzeć ich rozwój.
NAUKA Terapia genetyczna może doprowadzić do zmodyfikowania ludzkiego gatunku Homo sapiens geneticus ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI Po wyhodowaniu małpy z fragmentem DNA meduzy, jedynie kwestią czasu są manipulacje genetyczne w zarodku człowieka, a nawet w ludzkich komórkach rozrodczych. Taka perspektywa jest znacznie większym wyzwaniem dla ludzkości niż możliwość sklonowania człowieka. Może doprowadzić do zmodyfikowania homo sapiens i wytworzenia nowego gatunku. "Science" poinformował wczoraj, że specjaliści Centrum Badania Naczelnych w Oregonie doprowadzili do narodzin rezusa o imieniu ANDi poczętego z jajeczka, do którego przemycili gen powodujący, że jego komórki świecą na zielono pod wpływem światła fluorescencyjnego ("Rz" 12.01.). Nie ma już wątpliwości, że podobnie do genomu naczelnych można wprowadzać także inne geny. A jeśli jest to możliwe u małp, już wkrótce podobne próby będzie można przeprowadzić także u ludzi. Manipulacje w łonie matki Prof. French Anderson z Uniwersytetu Południowej Kalifornii, nazywany ojcem terapii genowej, uważa, że będzie gotowy do przeprowadzanie pierwszych takich doświadczeń u ludzi w ciągu trzech lat. Podobnie zaawansowane badania prowadzą także inni specjaliści. Charles Coutelle z Imperial College School w Londynie zamierza je rozpocząć za 4-5 lat. Obaj naukowcy czekają już tylko na uzyskanie zezwolenia na przeprowadzenie pierwszych prób klinicznych. Podanie w tej sprawie od prof. Andersona w 1998 r. wpłynęło do amerykańskiego Narodowego Instytutu Zdrowia (NIH). W żadnym kraju nie ma przyzwolenia dla takich praktyk, ale nie wszędzie - tak jak w Polsce - wprowadzono przepisy prawne w pełni regulujące granice manipulacji genetycznych w ludzkich komórkach. Tak czy inaczej należy liczyć się z tym, że stopniowo będą one rozluźniane, bo coraz większe jest zainteresowanie terapią genową - jedyną metodą leczenia chorób dziedzicznych. Najpierw będą wykonywane jedynie modyfikacje genetyczne w łonie matki - u rozwijającego się płodu. Uczeni chcą w ten sposób zapobiec rozwinięciu schorzeń, które zostaną wykryte podczas badań prenatalnych. Jest to najlepszy okres na przeprowadzenie takiego zabiegu, gdyż znacznie skuteczniej jest leczyć niektóre choroby przed narodzinami dziecka - zanim w pełni się rozwiną. Przykładem jest mukowiscydoza, wywołana mutacją tylko jednego genu, doprowadzającą do przedwczesnego zgonu na skutek powikłań płuc i trzustki (prawdopodobnie cierpiał na nią Chopin). Metoda ta ma być bezpieczniejsza niż wykonywana od ponad 10 lat terapia genowa u dzieci i dorosłych. Do organizmu rozwijającego się płodu łatwiej jest przemycić brakujące geny za pośrednictwem niegroźnych wirusów. Nie ma bowiem tak dużego ryzyka, że wywołają one gwałtowną reakcję układu odpornościowego, co zdarzyło się w Pensylwanii u 18-letniego Jesse Gelsingera, który cierpiał na zaburzenie metaboliczne spowodowane brakiem enzymu rozkładającego w wątrobie szkodliwe produkty przemiany materii. Wprowadzone geny powinny być też aktywne przez całe życie, a nie tylko np. przez kilka miesięcy, tak jak przy obecnie stosowanej genoterapii. Powinny być też czynne w większej liczbie odpowiednich komórek, a to zwiększa skuteczność leczenia. Naprawianie embrionów Potwierdziły to badania na owcach, którym na etapie życia zarodkowego uczeni przemycili gen kodujący czynnik krzepnięcia krwi IX: wytwarzał on 80 proc. potrzebnego białka, co oznacza całkowite wyleczenie. Specjaliści Szpitala Dziecięcego w Columbus (Ohio) przeprowadzili też na makakach pierwszą udaną próbę transferu genu do znajdującego się w macicy zarodka. - Eksperyment ten przekonuje, że również u ludzi za kilka lat będzie można bezpiecznie wykonywać terapię genową płodu w łonie matki - twierdzi dr Bruce A. Bunnell. Przy takiej argumentacji trudno będzie utrzymać bezwzględny zakaz manipulacji genetycznych w komórkach somatycznych płodu. Nawet jeśli grożą one tym, że przypadkowo może dojść do zmodyfikowania komórek rozrodczych, za pośrednictwem których geny są przekazywane z pokolenia na pokolenie. Trzeba jednak pamiętać. że takie zaburzenia mogą wywołać także stosowane obecnie metody leczenia, np. wykorzystywana u chorych na raka chemioterapia. Nikt jednak z tego powodu jej nie zabrania. Poza tym nie można wykluczyć, że do komórek rozrodczych przypadkowo przeniknęły już geny przemycane za pomocą stosowanej terapii genowej. Przyznało to Amerykańskie Towarzystwo Postępu Nauk (AAAS) w raporcie opublikowanym jesienią 2000 r. Tak samo podejrzewa się, że przypadkowo mogło już dojść do sklonowania człowieka - podczas od ponad 20 lat wykonywanych zabiegów sztucznego zapłodnienia. Nikt jednak nie zwracał na to uwagi, bo do czasu wyhodowania przed prawie 5 laty owcy Dolly biolodzy byli przekonani, że klonowanie ssaków z komórek somatycznych nie jest możliwe. Niektórzy specjaliści proponują, by jak najszybciej dokładnie określić granice, których terapia genowa nie będzie mogła przekroczyć: w jakich chorobach można ją stosować, by nie wkroczyć na drogę eugeniki - genoterapii kosmetycznej. Nie wiemy jeszcze na ile jest ona możliwe, ale już teraz przed tego rodzaju dążeniami ostrzega raport największego towarzystwa naukowego, jakim jest AAAS. - Na obecnym etapie badań dziedziczone modyfikacje genetyczne są zbyt niebezpieczne i jako takie nieodpowiedzialne, dlatego powinny być zabronione - przynajmniej na razie - twierdzą amerykańscy eksperci. Ich zdaniem, należałoby stworzyć publiczną komisję nadzorującą badania zmierzające, mniej lub bardziej jawnie, do doskonalenia człowieka. Gerald Schatten z Centrum Badania Naczelnych w Oregonie zapewnia, że wyhodowanie ANDi nie jest pierwszym krokiem do genetycznego projektowania dzieci. Chcemy tylko - podkreśla - badać u małp choroby atakujące ludzi, by uzyskać bardziej skuteczne metody leczenia. Wątpliwe jednak, by nauka zatrzymała się na genoterapii ludzkiego płodu. Po opanowaniu tej metody, co wydaje się być jedynie kwestią czasu, podobnie będzie można modyfikować ludzkie zarodki (przed wszczepieniem do narządów rodnych). Tym bardziej, że już teraz nie ma przeszkód moralnych dla tego rodzaju praktyk - od kilku lat jest przecież wykonywana selekcja ludzkich zarodków. Kilkaset dzieci urodziło się już na świecie po przeprowadzeniu sztucznego zapłodnienia połączonego z selekcją uzyskanych w ten sposób embrionów. Mimo ogromnych kontrowersji takich zabiegów, coraz więcej małżeństw nie chce ryzykować i woli wybrać do prokreacji jedynie zarodki nie zawierające żadnych wad genetycznych - hemofilii, mukowiscydozy czy anemii sierpowatej. Eugenika pozytywna W przyszłości oprócz diagnostyki preimplantacyjnej będzie można przeprowadzić także embrionalną terapię genetyczną - usunąć wady płodu powstałe w DNA zarodka (przed wszczepieniem do narządów rodnych). Byłaby to rewolucja w medycynie prenatalnej, która przestałaby się kojarzyć wyłącznie ze sztuczną aborcją. Jest to dość odległa perspektywa, ale nie trudno przewidzieć, że próby takie zyskają społeczne poparcie. Mogą doprowadzić również do tego, że coraz więcej rodziców będzie zainteresowanych zapewnieniem swym dzieciom od urodzenia większej inteligencji, dłuższego życia i piękniejszej sylwetki, jeśli tylko będzie to możliwe. Następnym etapem może być już tylko modyfikowanie komórek rozrodczych. Wprawdzie AAAS zastrzega się, że takim zabiegom w przyszłości będą poddawane jedynie niezdolne do zapłodnienia plemniki z wadami genetycznymi. Niedaleko jest jednak od naprawiania komórek rozrodczych do ich modyfikowania, szczególnie wtedy, gdy zostaną zaaprobowane manipulacje w ludzkim zarodku. A stąd jest już tylko jeden krok dzieli ludzkość od eugeniki - doskonalenia ludzkiego gatunku. Jeśli należy leczyć choroby genetyczne, to dlaczego nie warto sięgnąć po geny pozwalające znacznie zmniejszyć ryzyko zawału serca czy nowotworu? Eugenika miała najwięcej zwolenników w okresie "naiwnego ewolucjonizmu". Nigdy jednak nie straciła poparcia, nawet po II wojnie światowej. W latach 60. brytyjski zoolog Julian Huxley, brat Aldousa, słynnego autora "Nowego wspaniałego świata", uważał, że choć ludzie nigdy nie będą tolerowali eugeniki przymusowej, to mogą dobrowolnie przystać na nową jej odmianę - eugenikę pozytywną. Sądził, że wystarczy zapoczątkować ją dobrymi przykładami na ochotnikach, by ich śladem podążyli inni. Z czasem "świadome" społeczeństwo przyłączyłoby się do tej inicjatywy samorzutnie. Ludzkość znalazła się właśnie na takim zakręcie rozwoju cywilizacyjnego. -
"Science" poinformował wczoraj, że specjaliści Centrum Badania Naczelnych w Oregonie doprowadzili do narodzin rezusa o imieniu ANDi poczętego z jajeczka, do którego przemycili gen powodujący, że jego komórki świecą na zielono pod wpływem światła fluorescencyjnego. Nie ma już wątpliwości, że podobnie do genomu naczelnych można wprowadzać także inne geny. A jeśli jest to możliwe u małp, już wkrótce podobne próby będzie można przeprowadzić także u ludzi.
CZECZENIA Zdobycie namiotu kosztuje sto dolarów. Dlatego 200 uchodźców musi mieszkać w byłej kołchozowej chlewni. Talerz owsianki Czeczeńskie dzieci na granicy z Inguszetią FOT. (C) EPA PIOTR JENDROSZCZYK z Nazrania W starej szopie z dziurawym dachem w miejscowości Altijewa Metega w pobliżu Nazrania leży siedem worków z mąką. Pięć dni temu przywieźli je tutaj pracownicy Ministerstwa ds. Nadzwyczajnych Inguszetii dla 35 rodzin uchodźców z Czeczenii. Przed szopą stoi kilka kobiet i gromada dzieci. Nikt nie odważy się ruszyć chociażby jednego worka. Głodni, czekają na rozdzielenie mąki przez odpowiednie służby. Pytam Zułpę, jedną z kobiet, co jadły ostatnio jej dzieci. Zułpa ugotowała owsiankę, którą wyprosiła od mieszkającej nieopodal Inguszki. - To był jedyny posiłek pięciorga naszych dzieci, moich i żony brata mojego męża. Przez cały dzień nie dostaliśmy ani grama chleba. Na próżno stałam od 5.00 rano w kolejce przed biurem służby imigracyjnej - opowiada Zułpa. Uchodźcy w Altijewa Metega mieszkają w rozpadających się chlewniach byłego kołchozu. Sowieckie czasy przypomina świetnie zachowana rzeźba hutnika witającego się z Inguszem w stroju narodowym z jagnięciem pod pachą. W kolejce do obozu To miejsce zapomniane przez Boga i ludzi. Dla prawie 200 uchodźców z Czeczenii rozszabrowane zabudowania kołchozu są jedynym miejscem, gdzie mogą znaleźć schronienie przed deszczem i chłodem. To cud, że jest tutaj gaz i elektryczność. Wyremontowano nawet kilka kuchenek gazowych. Jest woda, brakuje jednak żywności. W jednej z chlewni, w dwu małych izdebkach skleconych naprędce z desek i cegieł, mieszka od kilku tygodni 5 rodzin, w sumie 25 osób. Warunki koszmarne. Wszystkie rodziny zapisały się w kolejce po namioty, które potem rozbija się w dwu obozach dla uchodźców. - Mogłabym dostać namiot już jutro, ale za 100 dolarów. Skąd wezmę takie pieniądze? - mówi Bełkis, 32-letnia kobieta, która szuka schronienia dla swej siedmioosobowej rodziny. Nie pozostaje im nic innego, jak czekać. W obozie dla uchodźców o nazwie Sputnik w pobliżu Nazrania warunki są lepsze. W namiocie rodziny Madaków z miejscowości Martan Czu w zachodniej Czeczenii mieszka 13 osób. Jest tam siedem prycz, w środku piecyk, zwany tutaj burżujką, stół i telewizor Panasonic. Gotować można na elektrycznym piecyku. Przed namiotem traktor z przyczepą, na której przywieziono krowę i część dobytku. Rodzina Madaków należy do obozowej arystokracji. Puka, 50-letnia kobieta rządząca całym gospodarstwem, zarabia 15 rubli dziennie na sprzedaży mleka. W dodatku jej mąż otrzymał kilka dni temu 470 rubli emerytury. - Dzięki temu możemy jakoś żyć. Szóstka naszych dzieci nie głoduje - mówi Puka. Pół litra zupy Madakowie nie biorą nawet zupy, którą z samego rana gotuje się w dziewięciu kuchniach polowych, aby starczyło dla siedmiu tysięcy uchodźców. Na każdego przypada 500 gramów zupy, w której pływają kawałki mięsa. Z chlebem jest gorzej - nie zawsze starcza dla wszystkich. Kto ma pieniądze, może zaopatrzyć się w margarynę Rama za 20 rubli, paczkę francuskich parówek za tę samą cenę czy banany po 5 rubli za sztukę. Sprzedaje je Larysa, która stoi po kostki w błocie za prowizoryczną ladą z desek. - Są to resztki z naszego sklepiku w Samaszkach. Zabraliśmy je ze sobą. Jednak ludzie mało kupują. Dzienny utarg nie przekracza 100 rubli - opowiada. Wszystkie opowieści są do siebie bardzo podobne. Gdy spadły pierwsze bomby na Grozny, Samaszki, Urus Martan i dziesiątki innych miejscowości w Czeczenii, ludzie zdecydowali się szukać schronienia w Inguszetii. Larysa straciła dom w 1996 roku. Rozniosły go w pył pociski słynnych rosyjskich katiuszy. - Zbudowaliśmy małą chatkę, w której mieścił się nasz sklepik. Dziesięć dni temu otrzymałam wiadomość, że nasz nowy dom rozbiły bomby - mówi Larysa. Musa, 27-letni mężczyzna z Martan Czu, opowiada, jak jego brat zginął na bazarze w Groznym w czasie ataku rakietowego. Z kolei Liza, 23-letnia pielęgniarka z Groznego, mówi o śmierci jej sąsiada, którego pochowano bez głowy, bo nie można jej było znaleźć wśród ruin domu w dzielnicy Oktiabrskaja w Groznym. 60 centów na osobę Ci, którzy ostatnio uciekli z Czeczenii, szukali już schronienia w Inguszetii w czasie poprzedniej wojny. - Wtedy było tu jednak zaledwie 100 tysięcy uchodźców. Dzisiaj jest ich dwa razy więcej. Wielu się nie rejestruje. Najczęściej są to osoby, które mają dość środków, aby utrzymać się bez naszej pomocy - mówi Walerij Kuksa, minister ds. nadzwyczajnych Republiki Inguszetia, liczącej 300 tysięcy mieszkańców. Minister ocenia, że jedna trzecia uchodźców z Czeczenii nie korzysta z pomocy jego resortu. Na utrzymanie pozostałych republika otrzymała do tej pory z Moskwy 45 milionów rubli, czyli około 1,8 miliona dolarów z obiecanych 142 milionów rubli. Według przyjętych w Rosji standardów utrzymanie jednego uchodźcy kosztuje 15 rubli dziennie, czyli około 60 centów. Minister przyznaje, że to mało. - Nie można mówić o katastrofie humanitarnej w Inguszetii. Nikt u nas nie umiera z głodu - podkreśla minister Kuksa. Ale sytuacja się pogarsza. Dopiero wczoraj dotarł pierwszy konwój z zagraniczną pomocą humanitarną z Niemiec. Do republiki przybywa codziennie około półtora tysiąca nowych uchodźców. Maleńka Inguszetia pęka w szwach. Na ulicach Nazrania tłok jak na Marszałkowskiej, tworzą się nawet korki. Ingusze nie narzekają na przypływ niespodziewanych gości. Pomagają im, jak mogą, w imię narodowej solidarności. - Czeczeni to nasi kuzyni. Każdy z nas ma tam krewnych czy znajomych - mówi Ibragim. - Wiemy, że to nie oni są winni, ale Rosja, która nie może się pogodzić z utratą Czeczenii. Czeczeni minują Grozny Bojownicy czeczeńscy spodziewają się rychłego szturmu na Grozny. Według rosyjskich źródeł wojskowych Czeczeni minują miasto i ściągają posiłki z Afganistanu - podobno wczoraj do Groznego dotarło 80 ochotników. Według niepotwierdzonych informacji w mieście zaczyna brakować żywności i lekarstw. W niektórych miejscach Rosjanie są już tylko o kilometr od przedmieść stolicy Czeczenii. Ciągle jednak nie udaje im się zamknąć okrążenia od południa. Broni się tam miasto Urus-Martan. Premier Władimir Putin powiedział wczoraj w Dumie, że ani okrążenie, ani zniszczenie Groznego nie jest celem wojsk federalnych: "Celem jest zniszczenie terrorystów. Decyzja, czy nastąpi to przez okrążenie miasta, czy wyparcie ich z niego, należy do wojskowych". Jednocześnie Putin zapowiedział, że na kampanię w Czeczenii rząd przeznaczy dodatkowo 3 miliardy rubli (około 113 milionów dolarów). Pod znakiem zapytania stoi wyjazd do Czeczenii szefa Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie Knuta Vollebaeka. Na szczycie OBWE w Stambule Rosja zgodziła się wpuścić na teren republiki przedstawicieli tej organizacji. Potem Moskwa zaczęła piętrzyć trudności. Gdy Vollebaek zwrócił się do Rosji o rozpoczęcie rozmów w tej sprawie, szef rosyjskiej dyplomacji Igor Iwanow powiedział, że nie ma czasu na spotkanie. P.W.R., REUTERS, DPA
W starej szopie z dziurawym dachem w miejscowości Altijewa Metega w pobliżu Nazrania leży siedem worków z mąką. Pięć dni temu przywieźli je tutaj pracownicy Ministerstwa ds. Nadzwyczajnych Inguszetii dla 35 rodzin uchodźców z Czeczenii. Przed szopą stoi kilka kobiet i gromada dzieci. Nikt nie odważy się ruszyć chociażby jednego worka. Głodni, czekają na rozdzielenie mąki przez odpowiednie służby. To miejsce zapomniane przez Boga i ludzi. Dla prawie 200 uchodźców z Czeczenii rozszabrowane zabudowania kołchozu są jedynym miejscem, gdzie mogą znaleźć schronienie przed deszczem i chłodem. To cud, że jest tutaj gaz i elektryczność. Warunki koszmarne.Wszystkie rodziny zapisały się w kolejce po namioty, które potem rozbija się w dwu obozach dla uchodźców. W obozie dla uchodźców o nazwie Sputnik w pobliżu Nazrania warunki są lepsze. Wszystkie opowieści są do siebie bardzo podobne. Gdy spadły pierwsze bomby na Grozny, Samaszki, Urus Martan i dziesiątki innych miejscowości w Czeczenii, ludzie zdecydowali się szukać schronienia w Inguszetii. sytuacja się pogarsza. Dopiero wczoraj dotarł pierwszy konwój z zagraniczną pomocą humanitarną z Niemiec. Do republiki przybywa codziennie około półtora tysiąca nowych uchodźców.Maleńka Inguszetia pęka w szwach. Na ulicach Nazrania tłok. Ingusze nie narzekają na przypływ niespodziewanych gości. Pomagają im, jak mogą, w imię narodowej solidarności.
UE - POLSKA Frazesy o zagarnianiu polskiej ziemi przez Niemców są tak samo głupie jak slogany o zabieraniu pracy Niemcom przez polskich robotników Europaradoksy RYS. PAWEŁ GAŁKA JANUSZ A. MAJCHEREK Po nadspodziewanie ostrej reakcji krajów Unii Europejskiej na włączenie przedstawicieli partii Haidera do nowego rządu austriackiego komisarze i funkcjonariusze Unii zasygnalizowali przyjęcie twardego stanowiska negocjacyjnego wobec krajów kandydujących, aby nie narazić się zwolennikom Jorga Haidera i jego ideowym pobratymcom w innych państwach UE. To nie jedyny paradoks i przejaw zagubienia w poczynaniach unijnych władz. Polityka i logika W przeważającej większości krajów UE rządy sprawuje lewica. Niektórzy obserwatorzy i komentatorzy skłonni byli tym tłumaczyć przesadną, ich zdaniem, kontrakcję zastosowaną w związku z wprowadzeniem do austriackiego gabinetu prawicowych populistów, przy obojętności na współrządzenie innymi krajami UE przez partie komunistyczne. Okazuje się jednak, że europejska lewica czuje potrzebę podjęcia z prawicowymi populistami rywalizacji w ochronie narodowych interesów przed "obcymi". To paradoks, ale niekoniecznie zaskakujący. Niemiecka SPD rozpoczęła rządy z zielonymi od deklaracji "większego realizmu" w polityce poszerzania UE, co wywołało w Polsce poważne zaniepokojenie. Obecnie duńscy socjaldemokraci forsują ustawodawstwo antyimigracyjne przekraczające postulaty Haidera. Gaullista Jacques Chirac czy chadek Helmut Kohl mogli śmiało obiecywać Polakom przyłączenie do UE w 2000 r. nie tylko dlatego, że nic ich to nie kosztowało, ale ponieważ niczym nie groziło - ich akurat nie podejrzewano, że mogą niedostatecznie uwzględniać narodowe interesy swych państw. Socjaldemokraci i socjaliści najwyraźniej boją się, że takie zarzuty mogą im być postawione; czynią więc gesty mające je oddalić. Organizując bojkot rządu z udziałem ksenofobów w Austrii, chcą jednocześnie uniknąć narażania się ksenofobom w swoich własnych krajach. Co to ma wspólnego z zamysłami ojców-założycieli europejskiej wspólnoty i jej deklarowanymi ideałami? Najpierw trzeba by ustalić, co to ma wspólnego z elementarną logiką. Kto jest lepszym demokratą Komisarz i przedstawiciele władz UE dają do zrozumienia, że czują się zmuszeni zaostrzyć wymagania wobec krajów aspirujących do członkostwa w Unii, bo nie chcą i nie mogą lekceważyć, a tym bardziej prowokować nastrojów ksenofobicznych i szowinistycznych w Austrii i innych krajach UE. Wygląda na to, że frustracje kilku milionów obywateli jednego z najbogatszych państw Unii, zaniepokojonych domniemaną perspektywą podzielenia się swoim dobrobytem z nowymi krajami członkowskimi, są dla niektórych członków władz UE ważniejsze niż frustracja 40 milionów Polaków i tyluż obywateli innych krajów kandydackich, którym po raz kolejny daje się do zrozumienia, że obecnością w granicach UE mogą rozdrażnić nacjonalistów i szowinistów w kilku krajach Unii. Głosowanie lub choćby tylko groźba głosowania tychże na partię Haidera i jemu podobnych jest argumentem przeciwko uznaniu za równych - im, pełnoprawnym Europejczykom - obywateli kraju, w którym żadna partia ekstremistyczna, radykalna czy populistyczna nie ma szans na wejście do parlamentu. Im bardziej wyborcy w niektórych krajach Unii dają posłuch i poparcie antyeuropejskim szowinistom i ksenofobom, tym bardziej stanowczo odmawia się członkostwa w tym towarzystwie społeczeństwom krajów przestrzegających demokratycznych standardów, rządzonych przez polityków w pełni respektujących europejskie wymogi. Beneficjenci i winowajcy Tym sposobem, w dziesięć lat po upadku komunizmu i rozpadzie sowieckiego imperium, największymi beneficjentami tych zmian okazali się dawni mieszkańcy NRD, którzy - otwarcie, choć oględnie mówiąc - nieszczególnie się do nich przyczynili. Będąc uznanymi za pełnoprawnych członków wspólnoty europejskiej, mogą teraz sprzeciwiać się przyjęciu do niej tych, którzy oddali Europie pod tym względem nieco - określając to znów delikatnie - większe przysługi. Ciekawe, czy ktoś w Brukseli lub Berlinie zastanawia się, jak to może wpłynąć na stosunki polsko-niemieckie, systematycznie od lat poprawiające się, a teraz zagrożone niepewnością i powiększaniem dystansu, akurat po przeniesieniu niemieckiej stolicy blisko polskiej granicy. Przy tym wszystkim główny powód obaw i niechęci wobec krajów kandydackich, czyli groźba zdestabilizowania europejskiego rynku pracy, jest bezpodstawny, co wykazały przykłady Portugalii i Hiszpanii, którym również narzucono wieloletnie okresy ograniczeń w dostępie do tego rynku; okazały się one zbędne. Bezrobocie w UE nie ma związku z podażą pracy ze strony obywateli krajów biedniejszych lub sąsiednich, lecz polityką ekonomiczną i socjalną samej Unii. Stany Zjednoczone przyjmują tłumy imigrantów z całego świata i mają bezrobocie dwa razy niższe od unijnego. Różnice widać na przykładzie losów europejskiej waluty, systematycznie tracącej w stosunku do dolara. Zamiast szukać i wyjaśniać swoim obywatelom przyczyny niezadowalającego tempa rozwoju gospodarki unijnej, co mogłoby wzmóc niezadowolenie z polityki gospodarczej UE, lepiej jest szukać fikcyjnych zagrożeń na zewnątrz. Tymczasem wysoki deficyt handlowy Polski oznacza, że to polscy konsumenci utrzymują co najmniej kilkaset tysięcy miejsc pracy w krajach UE, tracąc je u siebie, choć jednocześnie osiągają od niemal dziesięciu lat wzrost gospodarczy wyższy od unijnego. Proamerykańskie skłonności Odpychanie Polski przez Unię Europejską kierowałoby ją nieuchronnie w objęcia innych partnerów i patronów. W przeciwieństwie do niektórych mieszkańców tego regionu Polacy na pewno nie będą szukać sprzymierzeńców na wschodzie, lecz tradycyjnie o wiele dalej - za oceanem. W Europie już i tak postrzega się nas jako nazbyt proamerykańskich. Według niektórych brukselskich obserwatorów to jeden z powodów rezerwy wobec aspiracji Polski do członkostwa w UE. Posądzając Polaków o nadmierne sprzyjanie interesom Stanów Zjednoczonych, polityką przymykania im drzwi do Europy w istocie popycha się ich w amerykańskie objęcia, faktycznie im miłe. Mając Polakom za złe proamerykańskość, robi się wiele, by tę skłonność jeszcze w nich rozbudzić. Broniąc i wzbraniając Tendencje te pogłębia poszukiwanie europejskiej tożsamości obronnej wewnątrz NATO. Próby tworzenia militarnej reprezentacji UE oznaczają, że dopuszcza się wyłączenie Polski (oraz Czech i Węgier) z udziału w kształtowaniu wspólnej polityki obronnej krajów Unii, których jest ona militarnym sojusznikiem w ramach NATO. Polacy mogą dojść do wniosku, że Unia Europejska ma inne, osobne interesy geostrategiczne oraz odrębną, nie obejmującą Polski strategię ich obrony. Inaczej mówiąc: że w ramach NATO polskie wojsko ma zadanie bronić całego europejskiego obszaru paktu w jednakowym stopniu, a kraje UE inaczej traktować będą swoje zobowiązania sojusznicze wobec siebie niż wobec Polski. W Brukseli mogą sobie nie zdawać sprawy, z czym takie sugestie lub podejrzenia kojarzą się Polakom, w kontekście ich historycznych doświadczeń z zachodnimi sojusznikami. Nie mówiąc o tym, że ich potwierdzenie uczyniłoby z nich jeszcze gorliwszego sprzymierzeńca i sojusznika USA. Chcąc ograniczyć amerykańską supremację w europejskiej strefie obronnej, europejscy politycy i stratedzy zmierzają do tego, by ją umocnić na wschodnioeuropejskiej flance. Być może już tylko do czystych spekulacji można zaliczyć przypuszczenie, że usztywniając negocjacje z krajami kandydackimi, władze Unii Europejskiej chciałyby je zniechęcić i wywołać w ich społeczeństwach rozczarowanie, by móc im przypisać winę za opóźnienie tego procesu. W każdym razie skrupulatniej nasłuchuje się nastrojów wśród własnych wyborców krajowych niż opinii negocjujących kandydatów. Nie obrażać się Najgorszą reakcją władz i opinii publicznej w Polsce i innych krajach kandydackich na deprymujące sugestie przedstawicieli Unii Europejskiej byłoby obrażanie się i zniechęcanie, a w rezultacie rezygnowanie z własnych aspiracji. Polacy nie mogą swoim postępowaniem ułatwiać Haiderowi narzucania Unii Europejskiej zmian w polityce poszerzania. Wymaga to wzmocnienia, a nie osłabienia wysiłków integracyjnych, które - obiektywnie przyznając - w ostatnich miesiącach osłabły. Polska ma zaległości negocjacyjne i dostosowawcze, które powinna szybko nadrabiać. Jeśli władze UE szukają pretekstu, by nasze członkostwo opóźnić, nie wolno im go dawać. Nie powinniśmy na niemieckie czy austriackie fobie skierowane przeciw polskim pracownikom, odpowiadać fobiami przeciw niemieckim inwestorom (jak to się zdarzyło ostatnio choćby przy zwiększaniu wpływów Deutsche Banku w BIG Banku Gdańskim czy w głosowaniu sejmowym nad dostosowaniem do unijnych standardów wielkości udziału zagranicznych inwestorów w mediach elektronicznych). Frazesy o zagarnianiu polskiej ziemi przez Niemców są tak samo głupie jak slogany o zabieraniu pracy Niemcom przez polskich robotników. Jeśli w Unii Europejskiej wątpią, czy zasługujemy na członkostwo, to musimy te wątpliwości rozpraszać, a nie obrażać się. Znacznie łatwiej byłoby tym problemom stawiać czoło nie w pojedynkę, a zatem bardzo pożądane staje się nasilenie kontaktów i współdziałania ze stojącymi wobec tych samych zagrożeń krajami wyszehradzkimi.
Komisarz i przedstawiciele władz UE dają do zrozumienia, że czują się zmuszeni zaostrzyć wymagania wobec krajów aspirujących do członkostwa w Unii, bo nie chcą i nie mogą lekceważyć, a tym bardziej prowokować nastrojów ksenofobicznych i szowinistycznych w krajach UE. Przy tym wszystkim główny powód obaw i niechęci wobec krajów kandydackich, czyli groźba zdestabilizowania europejskiego rynku pracy, jest bezpodstawny. Bezrobocie w UE nie ma związku z podażą pracy ze strony obywateli krajów biedniejszych lub sąsiednich, lecz polityką ekonomiczną i socjalną samej Unii. Zamiast szukać i wyjaśniać swoim obywatelom przyczyny niezadowalającego tempa rozwoju gospodarki unijnej, co mogłoby wzmóc niezadowolenie z polityki gospodarczej UE, lepiej jest szukać fikcyjnych zagrożeń na zewnątrz. Tymczasem wysoki deficyt handlowy Polski oznacza, że to polscy konsumenci utrzymują co najmniej kilkaset tysięcy miejsc pracy w krajach UE, choć jednocześnie osiągają od niemal dziesięciu lat wzrost gospodarczy wyższy od unijnego. Polska ma zaległości negocjacyjne i dostosowawcze, które powinna szybko nadrabiać. Jeśli władze UE szukają pretekstu, by nasze członkostwo opóźnić, nie wolno im go dawać. Nie powinniśmy na niemieckie czy austriackie fobie skierowane przeciw polskim pracownikom, odpowiadać fobiami przeciw niemieckim inwestorom. Frazesy o zagarnianiu polskiej ziemi przez Niemców są tak samo głupie jak slogany o zabieraniu pracy Niemcom przez polskich robotników. Jeśli w Unii Europejskiej wątpią, czy zasługujemy na członkostwo, to musimy te wątpliwości rozpraszać, a nie obrażać się. Znacznie łatwiej byłoby tym problemom stawiać czoło nie w pojedynkę, a zatem bardzo pożądane staje się nasilenie kontaktów i współdziałania ze stojącymi wobec tych samych zagrożeń krajami wyszehradzkimi.
ANALIZA Telewizja publiczna po wyborach Apetyt Sojuszu na prezydencką TVP Robert Kwiatkowski osobiście angażował się w tworzenie jak najlepszego wizerunku Aleksandra Kwaśniewskiego, na przykład wstrzymując emisję kompromitujących kaset z Charkowa. Mało kto oczekuje jednak, że będzie on nadstawiał karku także za potknięcia SLD. FOT. ANDRZEJ WIKTOR LUIZA ZALEWSKA Już wkrótce nie tylko AWS będzie się domagała głowy prezesa telewizji publicznej. Coraz większy apetyt na TVP ma teraz SLD, a to dlatego, że po wyborze prezydenta przyszedł czas na kampanię parlamentarną, w której największa stacja - co dowiodła ostatnia kampania - może mieć bardzo dużo do powiedzenia. A prezes wywodzący się z obozu prezydenckiego to nie to samo, co cieszący się poparciem Sojuszu. Jeszcze do niedawna SLD dość gorliwie bronił, wywodzącego się z obozu prezydenta, prezesa TVP Roberta Kwiatkowskiego. Czasami nawet zbyt gorliwie, co wiosną tego roku wytykano rzeczniczce SLD Danucie Waniek. Po skandalu w łódzkim ośrodku TVP, który promował zabójcę ks. Jerzego Popiełuszki oraz antyklerykalny tygodnik, tak komentowała ona sytuację: - Przewodniczący SLD Leszek Miller wyraził ubolewanie z powodu tego incydentu, a szef TVP Robert Kwiatkowski podjął stosowne decyzje personalne, czyli ze strony SLD nastąpiła właściwa reakcja. Dziś trudno mówić o takiej jedności, bo SLD z coraz większym dystansem przygląda się temu, co dzieje się w telewizji. Nie pomogła obecność prezesa TVP na kongresie założycielskim SLD ani na pierwszym kongresie tej partii. Niedawno podczas posiedzenia Sejmowej Komisji Kultury i Środków przekazu, kiedy prezes TVP wygarnął posłom, co myśli o sensie transmitowania obrad Sejmu, wiceprzewodniczący komisji Andrzej Urbańczyk (SLD) łapał się za głowę. I to on zwrócił Kwiatkowskiemu uwagę na niestosowność ostrych sformułowań. Niedługo później, gdy podczas posiedzenia komisji sposób przeprowadzenia reformy TVP zmieszano z błotem, żaden z posłów SLD nie stanął w jej obronie. Czas na zmiany Wygląda na to, że scenariusz SLD w sprawie telewizji publicznej jest następujący: do wyborów prezydenckich TVP władają ludzie Kwaśniewskiego, by mógł on pozostać w Pałacu Prezydenckim na drugą kadencję, co leży przecież także w interesie Sojuszu. Ale potem powinien nadejść czas na zmiany - TVP potrzebna będzie partii, by z jak najlepszym wynikiem mogła ona wygrać wybory parlamentarne, i po to, by później właściwie informować o poczynaniach nowego rządu. - Jeśli sprawy w kraju będą szły w złym kierunku, do kogo będzie należało mówienie, że idą w dobrym? Do telewizji - mówią osoby związane z obecnymi władzami TVP. Na pierwszy rzut oka niezadowolenie SLD z dzisiejszych władz TVP może wydawać się śmieszne - za czasów prezydenckiego prezesa Leszek Miller nie miał powodów, by słać skargi do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Czyniła to prawica, skarżąc się na eksponowanie lidera lewicy. Mimo to Miller mówi dziś "Rzeczpospolitej": - Jako widz dobrze oceniam pracę obecnych władz TVP, bo według badań telewizja cieszy się zaufaniem ponad 70 proc. Polaków. Ale jako polityk mam czasem pretensje, że w TVP widać przechył w prawą stronę. Potwierdzają to sondaże opinii publicznej. - Nas po prostu w telewizji jest za mało - dodają zwolennicy zmian. - Czy w programach TVP widać naszych ekspertów, czy z należytą uwagą eksponuje się nasz program, czy wreszcie nasi ludzie zajmują tam jakiekolwiek stanowiska i mają cokolwiek do powiedzenia? Nie. Wszystkim rządzi Pałac. SLD nie ma stuprocentowego zaufania do prezesa cieszącego się poparciem prezydenta i trudno się temu dziwić. Robert Kwiatkowski osobiście angażował się w tworzenie jak najlepszego wizerunku Aleksandra Kwaśniewskiego, na przykład wstrzymując emisję kompromitujących kaset z Charkowa. Mało kto oczekuje jednak, że będzie on nadstawiał karku także za potknięcia SLD. - I kiedy będzie dochodziło do konfrontacji między nowym, lewicowym rządem a prezydentem, który na przykład ten rząd zacznie krytykować, to nie ma wątpliwości, po której stronie opowie się prezes - dodają komentatorzy. Pytany, czy potrzebne są zmiany we władzach stacji, Leszek Miller odpowiada: - Wobec tego, że TVP jest zbyt prawicowa, byłoby lepiej, gdyby telewizja publiczna była bardziej przyjazna lewicy. Lider SLD zastrzega przy tym, że jego "opinia jest w tej sprawie zbędna, bo władze TVP powoływane są w sposób od polityków niezależny". Rzeczywiście, choć już dziś pojawia się wiele nazwisk przyszłych prezesów (od szefa Canal Plus Lwa Rywina, sekretarza Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Włodzimierza Czarzastego po wiceprezesa TVP Jarosława Pachowskiego związanego z SLD), by zmienić skład zarządu TVP lewica będzie musiała włożyć sporo wysiłku. Prezesa odwołać może tylko rada nadzorcza (wybrano ją kilka miesięcy temu na czteroletnią kadencję i nie można jej odwołać przed tym terminem), a w niej trudno dziś znaleźć osoby związane wprost z SLD. Nawet trzej członkowie rady kojarzeni z lewą stroną to przede wszystkim ludzie Kwaśniewskiego. Wystarczy przypomnieć, że dwóch kilka lat temu rekomendował do rady poprzedniej kadencji nie kto inny jak Robert Kwiatkowski, wówczas "prezydencki" członek KRRiTV. Wniosek o odwołanie prezesa musiałoby poprzeć siedmiu na dziewięciu członków RN. Wojna na dwóch frontach Co będzie, jeśli prezydent - który ponoć też nie zawsze zadowolony jest ze swojego prezesa - mimo wszystko nie odda władzy nad największą telewizją albo przynajmniej nie podzieli się nią z SLD bardziej sprawiedliwie? - To może oznaczać wojnę. Taką samą jaką toczomy dziś z awuesowskim ministrem skarbu. A ponieważ już teraz trwa ona zbyt długo, skutki przeciągania tego sporu z nowym ministrem z nowego rządu będą dla TVP jeszcze poważniejsze - przewidują osoby związane z obecnymi władzami stacji. Minister skarbu pełni obowiązki właściciela TVP i jako walne zgromadzenie akcjonariuszy tej spółki jest jej najwyższą władzą. Dotychczas blokował on większość planów telewizji, która w czasach gwałtownego rozwoju platform cyfrowych i wejścia do Polski zachodnich koncernów medialnych zmuszona była zająć defensywne pozycje. Między innymi z powodu sprzeciwu ministra nie utworzyła kanału informacyjnego, choć jej potencjał pozwalałby uruchomić go z dnia na dzień. Wojna toczyć się będzie mogła również na innym froncie, mianowicie w Sejmie. W obecnej kadencji Sejmu władze TVP, w których nie ma żadnego reprezentanta prawicy, nie mogły liczyć na jakiekolwiek wsparcie parlamentarnej większości. Mimo wielu monitów w sprawie spadku wpływów z abonamentu radiowo-telewizyjnego posłowie nie kiwnęli palcem, by wprowadzić przepisy umożliwiające bardziej skuteczny jego pobór. A zmniejsza się on z miesiąca na miesiąc, co w połączeniu z zapaścią na rynku reklamowym nie wróży sytuacji finansowej TVP najlepiej. Mimo to trudno liczyć, by posłowie lewicy mający apetyt na telewizję, która nie będzie od nich w pełni zależna, będą chcieli pomóc w przyszłej kadencji Sejmu. A jeśli tak, to mogą blokować także wiele innych pomysłów TVP. Na przykład plan pozbycia się "niepotrzebnego balastu" w postaci części majątku spółki, w tym na przykład ośrodków terenowych. Jedna z koncepcji polega na tym, by je - na wzór regionalnych rozgłośni radiowych - usamodzielnić, oddając przy tym część władzy nad nimi w ręce samorządów. Ale by było to możliwe, potrzebna jest zgoda Sejmu, bo takie zmiany będą możliwe dopiero po znowelizowaniu ustawy. Poszukiwanie poparcia Prawdopodobnie dlatego dzisiejsze władze TVP szukają poparcia u Unii Wolności, która firmując obecny układ w mediach publicznych, nie miała do tej pory z tego większego pożytku, oraz w środowiskach, które UW sprzyjają. Tak można interpretować zwolnienie z pracy Andrzeja Kwiatkowskiego, jednego z telewizyjnych dyrektorów, o którego losach przesądziła krytyka ze strony przewodniczącego KRRiTV Juliusza Brauna. Teraz władze TVP próbują zdobyć przychylność Unii, godząc się na oddanie jej kilku istotnych stanowisk, np. wicedyrektora Telewizyjnej Agencji Informacyjnej, którym po wyborach zostać ma Jarosław Szczepański. Pozostaje pytanie, czy wsparcie UW w jakikolwiek sposób pomoże odeprzeć atak SLD na prezydencką TVP? Prawica, która nie ma żadnego wpływu na publiczne media, bez żadnych emocji przygląda się walce o fotel prezesa. - W telewizji jest tak źle, że nawet jeśli będzie gorzej, to w ogólnym rozrachunku nie będzie to miało większego znaczenia - uważa Tomasz Wełnicki (AWS). - To wewnątrzpartyjne rozgrywki postkomunistów, które mogłyby przynieść korzyść tylko wówczas, gdyby się wszyscy nawzajem wykończyli.
Już wkrótce nie tylko AWS będzie się domagała głowy prezesa telewizji publicznej. Coraz większy apetyt na TVP ma teraz SLD.Wojna toczyć się będzie mogła również na innym froncie, mianowicie w Sejmie.Teraz władze TVP próbują zdobyć przychylność Unii, godząc się na oddanie jej kilku istotnych stanowisk. Pozostaje pytanie, czy wsparcie UW w jakikolwiek sposób pomoże odeprzeć atak SLD na prezydencką TVP?
GOSPODARKA Prognoza rozwoju do 1999 roku Wzrost z zagrożeniami w tle WłADYSŁAW WELFE, ALEKSANDER WELFE, ROBERT KELM Zmiany w polityce gospodarczej, jakie nastąpiły latem, zostały głównie podyktowane troską o ograniczenie i zniwelowanie strat wywołanych katastrofalną powodzią w południowo-zachodniej Polsce. Miały one charakter częściowo doraźny. Ponadto, żeby pomóc powodzianom i zapewnienić im środki na odbudowę ze zniszczeń, przyjęty został pakiet odpowiednich korekt w kilkunastu ustawach oraz uzyskano zgodę parlamentu na zaciągnięcie dodatkowej pożyczki w NBP na sfinansowanie programów pomocy i odbudowy. W wyniku wrześniowych wyborów rządy przejęła koalicja AWS i Unii Wolności. Zgodnie z umową koalicyjną, stanowiącą formę kompromisu między programami wyborczymi tych partii (w wielu płaszczyznach mało spójnymi), odpowiednie zmiany w polityce gospodarczej, będą dotyczyć raczej średniego i długiego okresu. Zmierzają one do podnoszenia efektywności i konkurencyjności gospodarki głównie w wyniku przyśpieszenia prywatyzacji oraz szybszego wzrostu sektora prywatnego. Zapowiedziano także kontynuację polityki prowzrostowej i proeksportowej, a także intensyfikację działań na rzecz ograniczenia stopy bezrobocia i obniżenia stopy inflacji. Z drugiej strony, w krótkim okresie prowadzona będzie restrykcyjna polityka pieniężna i fiskalna, w tym także budżetowa. Nadal duży popyt i duży import Założenia prezentowanej prognozy są bardzo ostrożne. Przyjmujemy, iż w krótkim okresie nie nastąpią zasadnicze zmiany w polityce handlu zagranicznego ani też polityce pieniężno-fiskalnej. Konsekwentnie przewidujemy więc, iż w ciągu najbliższych lat będą realizować się tendencje, jakie wystąpiły w gospodarce w ostatnim etapie transformacji. Jak wynika z prognozy, finalny popyt krajowy odznaczać się będzie nadal szybkim tempem wzrostu. Spodziewamy się także, że działalność inwestycyjna będzie rosła w tempie niewiele niższym niż w roku bieżącym. Przewidujemy, iż stopa wzrostu popytu gospodarstw domowych będzie utrzymywać się na poziomie ponad 7 proc. w 1998 r. i bliskim 5,5 proc. w roku następnym. Złożą się na to: przewidywany przyrost realnych wynagrodzeń i dochodów osobistych oraz dalszy przyrost zakupów dokonywanych w trybie ratalnym i finansowanych z kredytu konsumpcyjnego, wreszcie zakupy dokonywane przez powodzian. Prognozujemy, iż nastąpi zwiększenie tempa wzrostu spożycia zbiorowego w 1998 r., w wyniku wzrostu nakładów na likwidację skutków powodzi, następnie zaś jego znaczny spadek w 1999 r. w rezultacie zapowiedzianych oszczędności budżetowych. Wydaje się, iż tempo eksportu towarów (w ujęciu GUS) przekroczy w najbliższych latach 11 proc. Nastąpi to w wyniku przyśpieszenia tempa wzrostu krajów Unii Europejskiej, wychodzenia z recesji krajów WNP oraz deprecjacji kursu złotego. Tempo wzrostu importu towarów będzie nadal wysokie, zarówno gdy chodzi o import inwestycyjny, finansowany w rosnącej mierze z napływających z zagranicy kapitałów przeznaczonych na inwestycje bezpośrednie, jak i import konsumpcyjny. Spodziewamy się więc, iż deficyt w bilansie handlowym będzie narastać i sięgnie w końcu 1998 r. około 19 mld USD, w końcu zaś 1999 r. - prawie 24 mld USD (w ujęciu GUS). Saldo obrotów towarowych w bilansie płatniczym będzie odpowiednio mniejsze, zwłaszcza jeśli uwzględnić dodatnie, ale już nie rosnące saldo wymiany przygranicznej. Większa produkcja i zatrudnienie Stopa wzrostu PKB przekroczy 6 proc., gdy chodzi zaś o wartość dodaną brutto (w stałych cenach bazowych), to tempo jej wzrostu będzie kształtować się na poziomie 5,9 proc. w roku 1998 r. i 5,7 proc. w 1999 r. Rozpatrując wzrost od strony podażowej, otrzymujemy obraz dość zróżnicowany, jeśli chodzi o proporcje międzysekcyjne. Produkcja przemysłowa, której dynamika wzrosła prawdopodobnie do 10 proc. w 1997 r., m.in. w związku z dodatkowymi zamówieniami dla przemysłu meblarskiego, sprzętu gospodarstwa domowego etc. Będzie w następnych latach rosła w tempie około 8-7 proc. Podobnie rzecz się ma w budownictwie, choć tutaj tempo wzrostu będzie znacznie wyższe. W przypadku produkcji rolniczej przewidujemy jej stagnację w 1998 r., znaczący zaś wzrost dopiero w roku następnym. W usługach, po spadku poziomu działalności transportowej i handlowej w III kwartale 1997 r. wywołanym klęską powodzi, będzie następować powolne ożywienie, które w latach następnych powinno zapewnić szybszy wzrost. Spodziewamy się, iż w następnych kwartałach zatrudnienie będzie powoli rosło, zarówno w przemyśle, budownictwie, jak i usługach rynkowych. Można zatem mieć nadzieję na spadek stopy bezrobocia do około 9,2 proc. w końcu 1998 roku, a w końcu 1999 roku - poniżej 9 proc. Inflacja - powolny spadek Wydawałoby się, iż prognozy dotyczące stopy inflacji staną się w obecnych warunkach (następstwa powodzi) bardziej niepewne. Okazuje się jednak, iż tempo wzrostu cen detalicznych maleje zgodnie z dotychczasowymi oczekiwaniami inflacyjnymi. Uwzględniając wszakże pewne napięcia na rynku dóbr żywnościowych, a także podrożenie kredytów bankowych, przewidujemy, iż średnioroczna stopa inflacji spadnie w 1998 roku do 12,5 proc. oraz do 9,7 proc. w 1999 roku. Zmiany zachodzące w wysokości kursów walutowych, jeśli nie wystąpią kolejne perturbacje, będą kształtować się pod wpływem tendencji ogólnoświatowych. Ponieważ przewiduje się dalsze umacnianie pozycji dolara USA, także i w latach następnych, zatem w końcu 1998 roku kurs dolara przekroczy 3,7 zł, a w 1999 r. - 4 zł. Większe zarobki Tempo wzrostu przeciętnych wynagrodzeń będzie nadal wysokie. Nie sądzimy, aby ustalenia Komisji Trójstronnej były w aktualnej sytuacji społeczno-politycznej respektowane w całej rozciągłości. W efekcie wynagrodzenia mogą rosnąć realnie (netto) w tempie bliskim 4,4 proc. w 1998 r. i 3,3 w 1999 r. W połączeniu z (niewielkim) przyrostem zatrudnienia zapewni to przyrost dochodów z pracy przekraczający o 5 punktów stopę inflacji. Tempo wzrostu pozostałych dochodów gospodarstw domowych będzie zbliżone. Dochody budżetu mogą wykazać w 1998 r. szybszy wzrost niż przewidywano i w efekcie deficyt budżetu państwa liczony w relacji do PKB przekroczy 3 proc. w 1998 r., a w roku następnym będzie nieco mniejszy (ok. 2,9 proc.). Groźny deficyt handlowy Prognozowany rozwój gospodarczy odznacza się wysokim tempem wzrostu, malejącą stopą bezrobocia i gasnącą inflacją. Kreśli to pozytywny obraz w przededniu rokowań mających doprowadzić Polskę do wejścia do Unii Europejskiej. Jednakże rozwój ten, może napotkać wiele trudności, do których należy dodać zagrożenia, wynikające z ewentualnej realizacji skrajnych postulatów wysuwanych w trakcie kampanii wyborczej. Najbardziej groźnie przedstawiają się rosnące napięcia w bilansie handlowym, przenoszące się na napięcia w bilansie płatniczym. Wydaje się - i tu jesteśmy zgodni z opinią wielu ekspertów - iż zbliżamy się do dopuszczalnej granicy deficytu w tym bilansie. Wysoka stopa wzrostu importu jest naszej gospodarce niewątpliwie potrzebna. Dotyczy to zwłaszcza importu inwestycyjnego, którego przyrost znajduje w znacznej mierze pokrycie w zagranicznych źródłach finansowania (inwestycje bezpośrednie). To samo odnosi się do importu zaopatrzeniowego. Tak więc, dopóki nie zostanie osiągnięte wyższe tempo wzrostu eksportu, pozostaje jedynie hamowanie wzrostu przywozu konsumpcyjnego (samochody, dobra trwałego użytku, ale też produkty żywnościowe). Ostrożność w zakresie stosowania tzw. polityki schładzania wydaje się konieczna, gdyż spadek stopy wzrostu krajowego popytu finalnego pociągnie za sobą nie tylko zmniejszenie tempa wzrostu importu, ale również produkcji krajowej i w efekcie recesję (w mniejszej lub większej skali). Prawdziwy dylemat sprowadza się zatem do tego, jak spowodować zwiększenie udziału produktów krajowego pochodzenia w przyroście popytu finalnego, bez zmniejszenia jego rozmiarów. Spośród pozostałych zagrożeń należy wymienić ewentualne opóźnienie procesów restrukturyzacji przemysłu, rolnictwa i infrastruktury, bez których trudno sobie wyobrazić uzyskanie odpowiednio wysokiego poziomu konkurencyjności gospodarki. Autorzy pracują w instytucie LIFEA w Łodzi. Szczegółowe informacje o ich prognozach można otrzymać w LIFEA W. & A. Welfe, 90-057 Łódź, ul. Sienkiewicza 73, faks (48-42) 36-94-32. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.
W wyniku wrześniowych wyborów rządy przejęła koalicja AWS i Unii Wolności. Zgodnie z umową koalicyjną, stanowiącą formę kompromisu między programami wyborczymi tych partii, odpowiednie zmiany w polityce gospodarczej, będą dotyczyć raczej średniego i długiego okresu. Zmierzają one do podnoszenia efektywności i konkurencyjności gospodarki głównie w wyniku przyśpieszenia prywatyzacji oraz szybszego wzrostu sektora prywatnego. Zapowiedziano także kontynuację polityki prowzrostowej i proeksportowej, a także intensyfikację działań na rzecz ograniczenia stopy bezrobocia i obniżenia stopy inflacji. Z drugiej strony, w krótkim okresie prowadzona będzie restrykcyjna polityka pieniężna i fiskalna, w tym także budżetowa.Prognozowany rozwój gospodarczy odznacza się wysokim tempem wzrostu, malejącą stopą bezrobocia i gasnącą inflacją.
Z Pawłem Piskorskim, szefem sztabu wyborczego Platformy Obywatelskiej, rozmawia Małgorzata Subotić Propozycja dla tych, którzy nie czekają na mannę z nieba FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Jakie są przyczyny sondażowego sukcesu Platformy Obywatelskiej? PAWEŁ PISKORSKI: Sądzę, że wyborcy bardzo potrzebują innego, niż prezentowały AWS i Unia Wolności, stylu uprawiania polityki. Z powodu złego stylu oba te ugrupowania po sukcesie w 1997 roku stopniowo traciły poparcie. A SLD zyskiwał. Nie dlatego, że przedstawił wspaniały program dla Polski, ale raczej dlatego, że żerował na błędach innych. O jaki styl chodzi? Politycy AWS, która od początku była pospolitym ruszeniem, skupili się na wewnętrznych zmaganiach o kolejne parytety. Te rozgrywki były dla wyborcy niezrozumiałe. Z kolei Unia Wolności była przekonana, że jej miejsce na scenie politycznej jest wieczne. Starsze pokolenie unijnych polityków uznało, że są dwa cele: wyeliminować tych, którzy mogą stanowić jakieś zagrożenie wewnętrzne, oraz jak najsilniej nawiązywać do Unii Demokratycznej. Zamiast prób poszerzania partii, na przykład o wyborców Andrzeja Olechowskiego, zachowywali się tak, jakby bronili świętej twierdzy. To jaki styl zachęca wyborców? Konsekwencją naszego pojmowania polityki są na przykład prawybory. Dla nas politycy nie są zamkniętą kastą osób przeprowadzających się z parlamentu do parlamentu następnej kadencji na skutek wewnętrznych rozdań. Weryfikacja następuje poprzez prawybory. Celowo zresztą podjęliśmy decyzję, że przed wyborami nie tworzymy partii i że nie chcemy na nią pieniędzy od podatników. Partia ma być budowana bez wielkiego, rozdętego aparatu. Na zasadzie pospolitego ruszenia? Nie pospolitego ruszenia, a ruchu obywatelskiego. Raczej chcemy wzbudzać wśród naszych członków aktywność. Wtedy, gdy jest ona najbardziej potrzebna. Na przykład w okresie przedwyborczym. Staramy się być otwarci. Zaczyna nam się to udawać - do uczestniczenia w prawyborach jest uprawnionych ponad dwieście tysięcy osób. Nie tworzymy też skomplikowanych procedur przyjmowania do partii, bo nie ma to być wąskie grono wtajemniczonych. Nie boicie się, że Platforma powtórzy błąd BBWR, do którego wstępowali przypadkowi, a czasami również "dziwni ludzie", bo nie zastosowano żadnego sita? W BBWR ani nie weryfikowano kandydatów, ani nie było demokratycznej procedury. Decyzje o umieszczeniu na listach kandydatów podejmowało wąskie grono, tyle że umieszczano, kogo popadnie. Natomiast do Platformy "kto popadnie", ten się zapisuje? Deklaracja poparcia uprawnia tylko do uczestnictwa w prawyborach. W regionalnych prawyborach bierze udział po kilka tysięcy osób, taka liczba zmniejsza przypadkowość wyboru kandydatów. Jakiś mało znany dżentelmen nie może przyprowadzić stu swoich znajomych i w ten sposób zwyciężyć. A jak przyprowadzi ośmiuset? Skoro ma poparcie tak dużego środowiska, to warto, by znalazł się na listach, jeśli nie ma żadnego dyskwalifikującego go zarzutu. Trójka liderów PO wykazała niezwykłą otwartość. Zamiast sami podyktować listy, jak w innych partiach, oddali tę decyzję ludziom. Tylko kandydaci, którzy nie spełniają kryteriów programowych bądź etycznych, mogą zostać wykreśleni. Na przykład? Na przykład Jerzy Gwiżdż, który zgłosił się do Platformy i nie został zaakceptowany, bo nie spełniał kryteriów programowych. Podobnie było w przypadku kilku innych polityków, choć zawsze są to decyzje przykre. Jaki konkretnie był powód programowy, choćby w odniesieniu do posła Gwiżdża? Nie tylko on, wiele osób w AWS uważa, że należy tworzyć państwo opiekuńcze, które martwi się o obywateli. Jest to pogląd bardzo daleki od programu liberalno-konserwatywnego. My proponujemy obniżenie podatków i państwo jak najmniej ingerujące w życie ludzi. Nie będzie ono podtrzymywało na przykład upadających sektorów tylko dlatego, że ma jakoby taki obowiązek. Czyli Platforma proponuje dziewiętnastowieczny laissefairyzm? Z pokorą przyjmuję próby wysyłania złośliwości pod naszym adresem. Jeśli ktoś używa określenia dziewiętnastowieczny liberalizm, to mówi to celowo pejoratywnie. Lansujemy nowoczesne idee, których atutem, nie wadą, jest to, że mają korzenie. Opowiadamy się za propozycjami konserwatywno-liberalnymi, które jako jedyne są w stanie wyrywać kraje, tak w Europie, jak i Ameryce, z marazmu. Uważa pan, że państwo nie powinno pomagać najsłabszym, tym, którzy sami nie potrafią sobie pomóc? Państwo jest powołane do stworzenia zasad, które mogą wyzwolić w ludziach jak najwięcej energii. Ale państwo ma również obowiązki w stosunku do najuboższych, znajdujących się w bardzo złej sytuacji. W naszym programie społecznym proponujemy m.in. dodatek przedszkolny na rzecz dzieci od trzech do sześciu lat, pochodzących z biednych wiejskich rodzin, czterysta złotych stypendium dla studentów z takich rodzin, reformę dodatków mieszkaniowych. Chcemy też, dzięki projektowi edukacyjnemu i stypendialnemu, wyrównywać szanse w regionach zacofanych. Nie ma w Polsce problemu dramatycznego rozwarstwienia dochodów? Rozwarstwienie rozumiane jako różnica między dochodami najwyższymi a najniższymi nie jest naganne. Zabiegamy o to, żeby było jak najwięcej ludzi zamożnych, by państwo nie tłamsiło ich inicjatyw. Istotne jest podnoszenie ogólnego poziomu zarobków, w tym najniższych. Teza, że jest coraz więcej ludzi ubogich, jest tylko częściowo prawdziwa. Kiedy porównamy dzisiejszy standard życia ludzi najuboższych ze standardem życia tych ludzi pod koniec PRL, okaże się, że wcale tak nie jest... Coraz więcej osób ma lodówkę, pralkę. Ale najubożsi nie mają żadnych szans wyjścia ze swojej sytuacji. Rozpiętość płac między grupami społecznymi nie oznacza zapaści cywilizacyjnej Polski. Przed rządzącymi stoi wyzwanie stworzenia możliwości rozwoju grupom, które żyją poniżej średniej krajowej. Na pewno musimy zagwarantować powszechną dostępność oświaty na jak najwyższym poziomie oraz dać szansę, aby bogacenie się bogatych przynosiło miejsca pracy. Zabieranie bogatym, m.in. za pomocą wysokich podatków, jest najprostszą, ale i najgłupszą metodą. Bogaci mają tworzyć miejsca pracy w swoim interesie i w interesie kraju. Czyli bogaci mają być jeszcze bogatsi, a biedni mniej biedni? Wbrew pozorom to jest realistyczne - w przeciwieństwie do tego, co mówią socjaliści, że jak się zabierze bogatym i rozda biednym, to będzie lepiej. Do jakich grup wyborców chce się odwoływać Platforma? Do bardzo szerokiego elektoratu. Uważamy, że naszymi propozycjami powinny być zainteresowane bardzo różne kręgi wyborców, których wspólną cechą jest chęć radzenia sobie w życiu. Na przykład klasa średnia? Klasa średnia w Polsce się tworzy. Jak twierdzą niektórzy socjologowie, mamy do czynienia z klasą preśrednią. Czyli z taką grupą ludzi, którzy za ileś lat stworzą klasę średnią. To do kogo odwołuje się Unia Wolności, głosząc "Silna klasa średnia to silna Polska"? To ich proszę o to zapytać. Uważamy, że większość ludzi w Polsce jest zainteresowana rozwojem kraju, nie chce marnowania pieniędzy na nieracjonalne dziedziny państwowej gospodarki ani wydawania olbrzymich pieniędzy na polityków. Odwołujemy się do osób, które chcą podatków najniższych i najprostszych z możliwych oraz edukacji jako jednego z najważniejszych priorytetów państwa. O kogo konkretnie będzie zabiegać Platforma? O bogatych, a może o pracowników sfery budżetowej albo mieszkańców byłych PGR, drobnych przedsiębiorców, rolników, młodzież? Dążymy do tego, by na nas głosowali ludzie, którzy chcą być aktywni, a tacy są w każdej z wymienionych grup. Na przykład pracownicy byłych PGR, którzy próbują coś robić, a nie siedzą z założonymi rękami, czekając, aż manna spadnie z nieba. Chcemy wyzwolić energię Polaków. Przez system podatkowy, edukacyjny itp. Skąd Platforma weźmie pieniądze na kampanię. Nie jesteście jeszcze partią polityczną, a po wyborach - w przeciwieństwie do pozostałych komitetów - dostaniecie z budżetu tylko pieniądze za każdego wprowadzonego parlamentarzystę. Pieniądze na kampanię będą pochodziły od osób prywatnych. Dokonają wpłat w wysokości zgodnej z ordynacją. I każda z tych osób zostanie umieszczona w sprawozdaniu finansowym. Ile pieniędzy potrzebuje pan na kampanię? Nie ma na to odpowiedzi. Sposób prowadzenia kampanii będzie dostosowany do funduszy, jakie zbierzemy. Mogę powiedzieć, że potrzebujemy dziesięć milionów złotych, ale jak uzbieramy dwa miliony, to wydamy dwa miliony. Platforma pociągnęła wyborców magią nowości, ale powstało drugie ugrupowanie, również kuszące nowością, czyli Prawo i Sprawiedliwość. Nie obawiacie się utraty części wyborców? To ugrupowanie ma tylko jedno hasło, choć doskonale trafiające w nastroje społeczne. Mówi o bezwzględnym zwalczaniu przestępczości. Dlatego nie ma dużych możliwości poszerzania elektoratu. Nie sądzę, by było jakimś zasadniczym zagrożeniem dla Platformy, która stara się stworzyć całościową alternatywę wobec rządów socjalnych. Czy jako prekursor porozumienia Platformy z SLD w Warszawie będzie pan dążył do takiego samego porozumienia na szczeblu centralnym? W wielu miejscach w Polsce dziedziczymy sytuację sprzed powstania Platformy. Żadnych nowych sojuszy nie ma też w Warszawie. Sprawy lokalne nie muszą być podporządkowane podziałowi z "wielkiej polityki". Ale czy będzie pan dążył do rządowej koalicji z SLD? Oczywiście, że nie. Jesteśmy alternatywą dla socjaldemokracji. Nie wykluczam sytuacji, że Platforma będzie siłą opozycyjną, walczącą o to, by wygrać następne wybory. Jaki wynik Platformy będzie dla pana sukcesem, a jaki porażką? Przekroczenie 20 procent dla nowo powstałego ugrupowania byłoby rewelacyjne, ale ambicjami sięgamy wyżej. Porażką byłby oczywiście wynik poniżej 5 procent. -
Jakie są przyczyny sondażowego sukcesu Platformy Obywatelskiej? PAWEŁ PISKORSKI: Sądzę, że wyborcy bardzo potrzebują innego stylu uprawiania polityki. jaki styl zachęca wyborców?Dla nas politycy nie są zamkniętą kastą osób. Partia ma być budowana bez rozdętego aparatu. Staramy się być otwarci. Nie tworzymy skomplikowanych procedur przyjmowania.Jaki wynik będzie dla pana sukcesem, a jaki porażką? Przekroczenie 20 procent byłoby rewelacyjne, ale ambicjami sięgamy wyżej. Porażką byłby wynik poniżej 5 procent.
Z Józefem Oleksym, szefem Sejmowej Komisji Europejskiej, przedstawicielem polskiego parlamentu w Konwencie UE, rozmawia Andrzej Stankiewicz Konwent odegra większą rolę, niż się spodziewamy FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Dziś rozpoczyna prace Konwent Unii Europejskiej, który ma przygotować reformę UE. Jak pana zdaniem powinna wyglądać nowa Unia, która po 1 stycznia 2004 r. składać się będzie aż z 25 państw? JÓZEF OLEKSY: Co do fundamentalnych zasad to dalej ma być Unia Europejska, jaką znamy i do jakiej chcemy wstąpić. Unia nie tylko rynku i waluty, ale także wspólnota wartości i standardów. Potrzeba jednak zmian - Unia musi być sprawna, mniej biurokratyczna, bardziej przejrzysta. Trzeba utworzyć taką organizację, której chcą społeczeństwa państw członkowskich. Europejczycy powinni wiedzieć, dlaczego lepiej żyć we wspólnocie. Nowa Unia ma być ekonomiczną potęgą, która będzie się liczyć na świecie. Ale Unia ma być też uosobieniem najlepszych standardów zapewniających wolność, przestrzeganie praw człowieka i spełnienie życiowe swoich obywateli. Unia ma być więc także obszarem gwarancji dla duchowego rozwoju człowieka. Co stoi na przeszkodzie, żeby zmian dokonywać w ramach obecnej struktury UE? Struktura Unii nie wytrzyma tak znacznego powiększenia tej organizacji. Instytucje i reguły kierujące Unią zostały dopasowane do mniejszej liczby członków. Brak niezbędnych zmian już staje się słabością UE. Unia "25" musi zostać zreformowana. Jak? Jest kilka fundamentalnych kwestii, których rozstrzygnięciem zajmie się Konwent UE. Trzeba jasno określić podział władzy i kompetencji między szczeblem wspólnotowym, narodowym oraz regionalnym. Ze strategicznego punktu widzenia dylemat numer 1 brzmi: jaka ma być Unia w przyszłości - czy pozostanie organizacją opartą na wspólnocie państw narodowych, czy stanie się federacją. Jedni proponują federację państw z jednym wspólnym rządem. Inni opowiadają się raczej za Unią opartą na silnych państwach narodowych. My, co wynika z ostatnich wypowiedzi prezydenta i przedstawicieli rządu, będziemy raczej wspierać Francuzów. Za czasów de Gaulle'a francuskim pomysłem na Unię było hasło "Europa ojczyzn". W tej chwili Francuzi lansują określenie "federacja państw narodowych". To coś pośredniego między Europą ojczyzn a federacją. Jak mi tłumaczył francuski minister ds. europejskich Pierre Moscovici, miałaby to być Unia Europejska oparta na państwach narodowych, co nie wyklucza, że w przyszłości stanie się federacją. Takie rozwiązanie nam się podoba. Jednak w dającej się przewidzieć przyszłości nie będziemy popierać tworzenia superpaństwa z jednym rządem. Dlaczego? Uważamy, że współczesny człowiek identyfikuje się z narodem, językiem, kulturą i tradycją właśnie poprzez państwo. Taka autoidentyfikacja długo jeszcze będzie dla ludzi ważna. Konwent ma zaradzić "deficytowi demokracji w Europie", czyli przewadze władzy wykonawczej i biurokratów nad Parlamentem Europejskim wybieranym przez obywateli krajów Unii. Trzeba zwiększyć kontrolę Parlamentu Europejskiego nad tym, co robi Komisja Europejska, czyli unijny "rząd". Ale musi także wzrosnąć znaczenie parlamentów krajów członkowskich. To właśnie one będą przyjmować większą część wspólnego prawa. Osobiście sądzę, że potrzebny jest większy nadzór parlamentów narodowych nad europejskimi działaniami rządów. Niemcy lansują pomysł powołania drugiej izby Parlamentu Europejskiego - przypominającej ich Bundesrat. Mieliby się tam znaleźć przedstawiciele rządów państw członkowskich. Jest też koncepcja przekształcenia w drugą izbę parlamentu Rady Ministrów UE, gdzie zasiadają branżowi ministrowie krajów członkowskich. Czy ograniczenie władzy wykonawczej nie doprowadzi do chaosu i kłopotów w zarządzaniu tak wielką organizacją jak Unia "25"? Uważam, że przesadna autonomia urzędników z Brukseli jest źródłem ogromnej biurokracji, drętwoty administracyjnej, mnożenia śmiesznych przepisów i rekomendacji. Jeśli Parlament Europejski będzie decydował o budżecie, wyborze komisarzy czy dyrektorów generalnych Komisji Europejskiej, będzie ich mógł lepiej kontrolować. Coraz częściej słychać głosy, że w nowej Unii nie do utrzymania jest zasada, że kraje członkowskie po pół roku kolejno kierują jej pracami. Półroczna prezydencja to nie jest dobre rozwiązanie. W poszerzonej Unii trzeba by na nią czekać ponad 12 lat! Jeśli ściśle określimy funkcje instytucji europejskich, to prezydencja będzie raczej honorowa i nie musi być ograniczona do jednego kraju. Niektórzy sądzą, że Konwent powinien przygotować coś na kształt konstytucji Unii Europejskiej. Ważne jest określenie roli Karty Praw Podstawowych, przyjętej na szczycie w Nicei. Czy stanie się ona zalążkiem wspólnej konstytucji? W prawie konstytucja jest związana z pojęciem państwa. Przyjęcie konstytucji UE dałoby sygnał, że zamierzamy budować wspólne państwo. Dlatego ci, którzy nie chcą federalnej Europy, nie chcą też wspólnej konstytucji już teraz. Oczywiście dokument, który przygotujemy, można nazwać inaczej i włączyć do większej całości. Ja chcę, by zasady i wartości były wyodrębnione i wyraźnie sformułowane. W piątek Niemiec Elmar Brok, reprezentujący w Konwencie Parlament Europejski, przekonywał mnie z entuzjazmem, że powinniśmy zakończyć pracę złożeniem pełnego nowego traktatu europejskiego - następcy traktatów rzymskich z 1957 r., które stały się podstawą do stworzenia Unii Europejskiej. To niezły pomysł - nowy traktat na nową epokę. Przecież i tak trzeba uporządkować traktaty, których Unia ma za dużo. Można byłoby wszystko uregulować na nowo, wiele uprościć, odświeżyć. To byłby doniosły dokument wskazujący przyszłość Unii. Podczas wizyty w Polsce wiceprzewodniczący Konwentu Jean-Luc Dehaene i ambasador Hiszpanii ds. kontaktów z krajami kandydującymi Jorge Fuentes przyznali, że niekoniecznie musi to być takie rozwiązanie. Powiedzieli mi, że może Konwent powinien przygotować "zespół rekomendacji" dla Konferencji Międzyrządowej, która i tak podejmuje ostateczne decyzje o zmianach w traktatach unijnych. W tyglu 25 krajów, gdzie będą się mieszać interesy państw, rządów i ugrupowań politycznych, można stworzyć nowy traktat europejski? Brok wyliczył, że parlamentarzyści mają ponad 60 procent miejsc w Konwencie. Jeżeli będą działać razem, to są w stanie wszystko przegłosować. Ale jeżeli nie byłoby konsensusu co do jednego, nowego traktatu europejskiego, to oczywiście Konwent sformułuje stanowisko w postaci opinii i rekomendacji. Jest pan przekonany, że prace Konwentu zakończą się sukcesem? Sceptycy twierdzą, że to kolejny organ Unii, którego praca nie na wiele się zda. Myślę, że Konwent odegra większą rolę, niż się spodziewamy. Wszyscy wiedzą, że UE musi się zmienić, bo pęka w szwach. Wiedzą, a więc nie będą sobie rzucać kłód pod nogi, przynajmniej w zasadniczych sprawach. A jeżeli zadziała wyobraźnia delegatów, Konwent może przygotować rozwiązania, których nawet nie jesteśmy w stanie przewidzieć. To przecież jedyne forum, na którym będzie się toczyć debata o przyszłości Europy. Może nie być tak różowo. Przecież w Konwencie znaleźli się też wrodzy Unii politycy, tacy jak Włoch Gianfranco Fini, lider nacjonalistycznego Sojuszu Narodowego. Doliczyliśmy się pięciu. Tylko dodadzą kolorytu. Czy Polska będzie silnym członkiem nowej Unii? To bardzo ważne pytanie. Wielu politykom zależy na wejściu do Unii, ale nie bardzo wiedzą, co dalej. Będziemy jednym z największych krajów Unii z 50 posłami w Parlamencie Europejskim. W nowej Unii zlikwidowana zostanie zasada weta, którym jeden kraj mógł blokować decyzje całej "15". Najwięksi tego chcą, my również. Nie sposób sobie wyobrazić jednomyślności "25", poza wyjątkowymi sprawami. Musimy już się rozglądać, z kim będziemy "grać" wewnątrz Unii. Trzeba będzie budować doraźne koalicje w konkretnych sprawach. Nie jesteśmy jeszcze do tego przygotowani. Zapewne Unia podzieli się na liderów i peleton. Nasz cel to miejsce w szóstce państw, które będą wiodące w Unii - obok Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii, Włoch i Hiszpanii. Powinniśmy robić wszystko, aby dla naszych partnerów w Unii szybko stało się to oczywiste. Jak będą wyglądać prace Konwentu? W pełnym składzie Konwent będzie się zbierał co miesiąc. Toczy się dyskusja, czy będziemy pracować w grupach roboczych. Ważną rolę będzie miało prezydium, które będzie pracować cały czas - to właśnie ono będzie podsumowywać propozycje z plenarnych debat. Była szansa na stanowisko w prezydium dla Polaka? Marszałek Marek Borowski napisał w tej sprawie list do przewodniczącego Valery'ego Giscarda d'Estaing. Była szansa. Na szczycie Unii w Laeken w grudniu 2001 r. postanowiono, że w prezydium znajdzie się dwóch przedstawicieli parlamentów narodowych. Ponieważ w każdej kwestii oprócz głosowania zadeklarowano równość obecnych i przyszłych członków Unii, można się było spodziewać, że jeden parlamentarzysta w prezydium będzie pochodził z państwa UE, a drugi z kraju kandydującego. Wówczas Polska miałaby duże szanse na wydelegowanie swojego przedstawiciela do władz Konwentu. Stało się inaczej. Kraje "15" szybko zajęły obydwa miejsca w prezydium. Wraz z Danutą Hubner, która w Konwencie będzie reprezentować rząd, i Edmundem Wittbrodtem, rekomendowanym przez Senat, zadeklarował pan, że Polska będzie mówić w Konwencie "jednym głosem". Umówiliśmy się, że będziemy się konsultować w najważniejszych kwestiach. Ale nie chodzi o unifikację stanowiska. Mandat każdego z nas jest wolny, a więc nie jesteśmy związani żadnymi poleceniami. Jest jednak oczywiste, że głos polskich delegatów powinien być jednolity, żeby odegrał jakąś rolę, żebyśmy mieli wpływ na pomysły co do wspólnej przyszłości. Bardzo mi zależy, by działalność polskich delegatów do Konwentu Europy była mocno związana z naszymi krajowymi debatami dotyczącymi reform UE - na różnych szczeblach i w różnych środowiskach. Wówczas będziemy mogli podczas obrad Konwentu prezentować szeroko skonsultowane w Polsce poglądy na przyszłość Unii.
Dziś rozpoczyna prace Konwent Unii Europejskiej, który ma przygotować reformę UE. Jak pana zdaniem powinna wyglądać nowa Unia, która po 1 stycznia 2004 r. składać się będzie aż z 25 państw? JÓZEF OLEKSY: Co do fundamentalnych zasad to dalej ma być Unia Europejska, jaką znamy i chcemy wstąpić. Unia rynku i waluty, także wspólnota wartości i standardów. Potrzeba jednak zmian - Unia musi być mniej biurokratyczna. ma być ekonomiczną potęgą, uosobieniem najlepszych standardów zapewniających wolność, przestrzeganie praw człowieka i spełnienie życiowe swoich obywateli. Struktura Unii nie wytrzyma tak znacznego powiększenia tej organizacji. Unia "25" musi zostać zreformowana. Jak? Trzeba jasno określić podział władzy i kompetencji między szczeblem wspólnotowym, narodowym oraz regionalnym. co nie wyklucza, że w przyszłości stanie się federacją. nie będziemy popierać tworzenia superpaństwa z jednym rządem. współczesny człowiek identyfikuje się z narodem, językiem, kulturą i tradycją właśnie poprzez państwo. Czy ograniczenie władzy wykonawczej nie doprowadzi do chaosu? przesadna autonomia urzędników z Brukseli jest źródłem ogromnej biurokracji. Niektórzy sądzą, że Konwent powinien przygotować coś na kształt konstytucji Unii Europejskiej. Ważne jest określenie roli Karty Praw Podstawowych. konstytucja jest związana z pojęciem państwa. Przyjęcie konstytucji UE dałoby sygnał, że zamierzamy budować wspólne państwo. w Konwencie powinniśmy zakończyć pracę złożeniem pełnego nowego traktatu europejskiego. Jest pan przekonany, że prace Konwentu zakończą się sukcesem? Myślę, że Konwent odegra większą rolę, niż się spodziewamy. UE musi się zmienić, bo pęka w szwach. To jedyne forum, na którym będzie się toczyć debata o przyszłości Europy. Polska będzie silnym członkiem nowej Unii? Będziemy jednym z największych krajów Unii z 50 posłami w Parlamencie Europejskim. Trzeba będzie budować doraźne koalicje w konkretnych sprawach. Unia podzieli się na liderów i peleton. Nasz cel to miejsce w szóstce państw, które będą wiodące.
Kamyczek do ogródka pani Ewy Drzyzgi Więcej niż etykieta RYS. MAYK MAJEWSKI ROBERT PUCEK Z przyjemnością przeczytałem w "Polityce", jak pani Barbara N. Łopieńska, chcąc zadać nieco ryzykowne pytanie Pawłowi Hertzowi, powiedziała: "Ale - proszę wybaczyć śmiałość - czy po czterdziestce również pan zmądrzał?" Pani Drzyzga nie bawi się w takie staroświeckie konwenanse. Na samym początku programu "Rozmowy w toku" podchodzi do pana Adama, którego, podobnie jak ona, pierwszy raz w życiu na oczy widzimy i który jej ani brat, ani swat (na oko mógłby być ojcem), i pyta bezceremonialnie: "Od kiedy nie możesz się kochać normalnie?" Starożytna Księga Dao mówi, że tam gdzie nie ma już Dao, jest jeszcze miejsce na mądrość; tam gdzie nie ma już mądrości, jest jeszcze miejsce na etykietę; tam zaś gdzie zabraknie już nawet etykiety, jest tylko chaos. I zwykłe chamstwo. A chaos i chamstwo nie są źródłem przyjemności. Trudno jest uczyć taktu ludzi dorosłych - czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci - można im co najwyżej przypominać o najprostszych formach. Pani Drzyzdze, która nie wykorzystała ostatniej szansy przewidzianej dla niej przez mądrych taoistów, dedykuję dwa maleńkie cytaty z głośnej niegdyś książeczki pt. "Grzeczność na co dzień" autorstwa Jana Kamyczka: "Obowiązuje zasada, że przejście na formę ty można proponować tylko wówczas, gdy istnieje niemal pewność, że będzie to mile przyjęte", bowiem "nie mamy obowiązku być na ty z każdą osobą, która na to reflektuje, czy to w chwilowej euforii, czy z interesu". Nawet z Ewą Drzyzgą. Moralność Zgodnie z zapowiedzią program pani Ewy Drzyzgi podejmuje "moralne dylematy". Oto pewien zdenerwowany mężczyzna, wróciwszy nieco wcześniej z zagranicznych wojaży, zastał swoją żonę w łóżku z kochankiem. Kobieta wiedziona niezawodną intuicją natychmiast salwowała się ucieczką. Zdradzony mąż przez chwilę zastanawiał się, co z tym fantem zrobić, po czym wypił z kochankiem żony angielkę wódki i kazał mu się wynosić. Żonę zbił, kiedy wróciła do domu. Panie w studiu sugerują, że mógł przecież zamiast żony zbić "tego faceta". Mężczyzna uczciwie przyznaje, że brał takie rozwiązanie pod uwagę, ale - zauważa przytomnie - to przecież żona, a nie jej kochanek, przysięgała mu wierność małżeńską. Na twarzach wszystkich pań maluje się dezaprobata. Zaczynam podejrzewać, że gdyby nasz bohater był chuliganem i bez dania racji prał innych mężczyzn pod budką z piwem, panie w studiu uznałyby go za człowieka nieprzystosowanego, któremu trzeba pomóc, ponieważ jednak zbił zdradzającą go żonę, damski sanhedryn nie ma dla niego żadnej litości i ocenia z całą surowością "starego kodeksu". Intymność Wzbudzając niekłamane współczucie Ewy Drzyzgi, smutny czterdziestolatek skarży się, że żona latami unikała go w łóżku, obowiązek małżeński pozwalała mu spełniać tylko raz na kilka miesięcy i tak go tym zestresowała, że utracił "50-60 procent męskości". To program o impotencji. Innym razem zniszczona, niemal bezzębna kobiety opowiada o tym, jak jej mąż, alkoholik i sadysta, gwałcił ich trzy córki (dwie z nich obecne są w studiu i potwierdzają wersję matki), a ją samą bił podczas stosunku. To program o molestowaniu. W pewnym momencie biedna kobieta zaczyna mówić o kochance męża. "Nie wystarczały mu twoje córki i ty?!" - pyta zdumiona Ewa Drzyzga. Słucham przerażony i zakłopotany. Przecież córki tej kobiety, dwudziestokilkuletnie dziewczęta, które o wszystkim powiedziały swoim mężom bodaj na dwa dni przed programem, gdzieś mieszkają i pracują. Czy aby na pewno wszyscy sąsiedzi i koledzy z pracy okażą im w tej sytuacji tylko chrześcijańskie współczucie i zrozumienie? Dlatego ludziom, którzy biorą udział w tych programach, chciałbym zadedykować słowa mej ulubionej średniowiecznej księgi: "mistrz powiada, że jeśli nie musisz dzielić się swoją tajemnicą, nie powierzaj jej nikomu... Mistrz mówi: dopóki zachowujesz tajemnicę, trzymasz ją w sobie jak w więzieniu, lecz kiedy ją wyjawisz, to ona będzie więziła ciebie" (Brunetto Latini Skarbiec wiedzy). Bezczelność Dzięki "Rozmowom w toku" poznajemy pana Stanisława, który za pieniądze, ale - jak zapewnia - przede wszystkim po to, by "się sprawdzić", a także z chęci niesienia pomocy bezdzietnym parom został tzw. dawcą nasienia. Wstydu wystarczyło mu na tyle, by nie pokazać własnej twarzy, choć do telewizji się oczywiście pokwapił. Zresztą intuicja go nie zawiodła, bo nawet niewybredna publiczność wyczuła, że ma do czynienia z płatnym onanistą i niechętnie pomrukuje, iż znalazł sobie sposób na dorabianie do pensji. Wciąż zastanawiam się, skąd biorą się takie programy. Bo przecież to nie są żadne rozmowy "na trudne tematy", ale zwykły magiel, a nawet gorzej niż magiel. Kiedy gwałcone przez ojca córki wraz matką opowiadają o swoich przeżyciach przed kamerami, Ewa Drzyzga uderza w wysokie tony: "gdyby nawet ten program miał uratować tylko jedno dziecko, trzeba o tym mówić". Mój Boże, gdybym miał w sobie tyle współczucia dla bliźnich, ile ma - lub usiłuje nas przekonać, że ma - pani Drzyzga, już dawno pracowałbym w hospicjum. Ale to chyba jakieś nieporozumienie. W jakiż to sposób taki program miałby uratować jakieś dziecko? Czy aby nagłośnić problem przemocy w rodzinie i zainteresować nim odpowiednie instytucje (w pierwszej kolejności chyba policję?), trzeba publicznie spisywać zeznania pokrzywdzonych? Tłumaczenie, że to wszystko ma służyć jakiemuś dobru, a nie zwykłej i niewybrednej rozrywce widzów, trąci w moim mniemaniu charakterystyczną dla telewizji bezczelnością, co "choć może i nie tak niszcząca dla ludzkiego obejścia, jak którykolwiek z siedmiu grzechów głównych, niemniej przykłada się znacznie do pogłębienia wszelkich moralnych plag trawiących społeczność Zachodu" (Robert Nisbet Przesądy). I nie żywmy nadziei, że bezczelności tej będzie coraz mniej - będzie jej coraz więcej, bowiem jest to "na nowo odkryta kopalnia złota, co przy fachowej eksploatacji przynosi miliardy". Brak danych Wygląda na to, że trochę przedwcześnie narzekaliśmy na "Big Brothera", który okazał się całkiem poczciwym programem dla niewyrobionych intelektualnie nastolatków. Organizatorom udało się tak skutecznie zinfantylizować dwanaścioro Polaków, że ich przygody przypominają obrazki z nieprzyjemnie przedłużających się kolonii, a może gromadka ta z przyrodzenia była już infantylna i sentymentalna niczym bohaterowie wenezuelskiego serialu? "Rozmowy w toku" to program zdecydowanie bardziej przykry i niebezpieczny od "Big Brothera". Z drugiej strony nie bagatelizowałbym niebezpieczeństw stwarzanych nawet przez najbardziej niewinne programy, które masowo oglądają młodsze nastolatki. Ilość i sens słów wypowiadanych w nich bez odrobiny zastanowienia jest doprawdy przerażająca. Już wkrótce dzieci, które tego słuchają, mogą dojść do wniosku, że mówienie i myślenie są funkcjami autonomicznego układu nerwowego. Ostatnio mój przyjaciel po nieudanej próbie nawiązania kontaktu ze swoją przyjazną telewizji siedemnastoletnią siostrzenicą zauważył melancholijnie: "tym dzieciom brak po prostu danych, by zrozumieć, że nie mają racji".
Starożytna Księga Dao mówi, że tam gdzie nie ma już Dao, jest jeszcze miejsce na mądrość; tam gdzie nie ma już mądrości, jest jeszcze miejsce na etykietę; tam zaś gdzie zabraknie już nawet etykiety, jest tylko chaos. I zwykłe chamstwo. A chaos i chamstwo nie są źródłem przyjemności. Trudno jest uczyć taktu ludzi dorosłych - czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci - można im co najwyżej przypominać o najprostszych formach. Zgodnie z zapowiedzią program pani Ewy Drzyzgi podejmuje "moralne dylematy". Wciąż zastanawiam się, skąd biorą się takie programy. Bo przecież to nie są żadne rozmowy "na trudne tematy", ale zwykły magiel, a nawet gorzej niż magiel.Kiedy gwałcone przez ojca córki wraz matką opowiadają o swoich przeżyciach przed kamerami, Ewa Drzyzga uderza w wysokie tony: "gdyby nawet ten program miał uratować tylko jedno dziecko, trzeba o tym mówić".W jakiż to sposób taki program miałby uratować jakieś dziecko? Czy aby nagłośnić problem przemocy w rodzinie i zainteresować nim odpowiednie instytucje trzeba publicznie spisywać zeznania pokrzywdzonych? Tłumaczenie, że to wszystko ma służyć jakiemuś dobru, a nie zwykłej i niewybrednej rozrywce widzów, trąci w moim mniemaniu charakterystyczną dla telewizji bezczelnością. "Rozmowy w toku" to program zdecydowanie bardziej przykry i niebezpieczny od "Big Brothera".
Senat może być antidotum na partyjniactwo. Dlaczego przeszkadza Leszkowi Millerowi? Gdy zabraknie gwaranta ZBIGNIEW ROMASZEWSKI Kampania wyborcza 2001 roku przebiega pod znakiem krytyki rządu Jerzego Buzka i gdyby nie rząd organizujący co pewien czas happeningi, obywatele nie bardzo by wiedzieli, na kogo głosować. A tak wiedzą: nie głosować na AWSP winną wszystkim nieszczęściom, poprzeć SLD, najbardziej radykalnego krytyka rządu. Cały kłopot polega na tym, że jeszcze miesiąc, półtora i rząd Jerzego Buzka poda się do dymisji, co więc robić? Kogo krytykować? Rząd Jerzego Buzka jest zły, bo minister Bauc chce zamrozić emerytury i uposażenia w sferze budżetowej. Rząd Jerzego Buzka jest jeszcze gorszy, bo zdymisjonował ministra Bauca i przyszłe decyzje strategiczne pozostawił SLD, a Sojusz woli obiecywać powszechną szczęśliwość, niż podejmować trudne decyzje. Chociaż czasami podejmuje, np. eksmisja na bruk wylansowana przez panią Blidę, sprzedaż mieszkań wraz z najemcami (ustawa z 1994 r.) to decyzje trudne, ale przecież niepodejmowane w czasie kampanii wyborczej przez ugrupowanie wrażliwe społecznie. Ale dość ironii. W kontekście załamania się koniunktury brak poważnej dyskusji w sprawie polityki społeczno-gospodarczej pomiędzy poszczególnymi ugrupowaniami startującymi w wyborach musi martwić. Mnie natomiast niezwykle zaniepokoiła wypowiedź pana Millera, który rozwiązania problemów społeczno-gospodarczych upatruje w sferze ustrojowej państwa. Śladem Łukaszenki Zdaniem przewodniczącego SLD demokracja za dużo kosztuje. Tych, którzy w to wierzą, pragnę zapewnić, że nie jest to pogląd oryginalny. Podobne stanowisko reprezentował prezydent Łukaszenko i jakoś Białoruś nie stała się krajem szczęśliwych i zamożnych obywateli. Likwidacja przerostów biurokratycznych to dobre i słuszne hasło, tylko czy na pewno to ma być 2500 etatów? Łatwo sobie wyobrazić, że np. Platforma Obywatelska przelicytuje pana Millera, i co wtedy? Na dodatek 2500 etatów to najwyżej 100 - 150 mln złotych, co w porównaniu z 40-miliardową dziurą budżetową jest niezauważalne. Wszystko, co wyżej powiedziano, to prawdę mówiąc populizm, ale dopuszczalny w trakcie kampanii wyborczej. Gorzej wygląda sytuacja, gdy pan Miller proponuje likwidację Senatu i ograniczenia Trybunału Konstytucyjnego i Trybunału Stanu. To prawda, rozwiązania konstytucyjne w dziedzinie tych instytucji nie są najszczęśliwsze, co zawsze było wiadomo, ale to nie ja, tylko pan Miller ze swoim ugrupowaniem je popierał. O co chodzi z Trybunałem Stanu Najtrudniej zrozumieć, o co mu chodzi z tym Trybunałem Stanu. Przecież sędziowie Trybunału Stanu nie pobierają żadnych uposażeń, a Trybunał nie ma własnej obsługi. Ponadto, co można policzyć na palcach, mniej sędziów Trybunał już liczyć nie może. W pierwszej instancji sprawę rozpatruje pięciu sędziów, w drugiej siedmiu innych, to razem dwunastu w każdej sprawie. Rezerwa pięciu sędziów nie jest chyba przesadna, uwzględniając, że ludzie chorują, mają problemy rodzinne, wyjeżdżają za granicę, i powtarzam - nie biorą za swoją funkcję pieniędzy. O co więc chodzi? O likwidację Trybunału Stanu, o likwidację odpowiedzialności konstytucyjnej polityków? Trudno uwierzyć. Można mieć również zastrzeżenia do konstytucyjnych uregulowań dotyczących Trybunału Konstytucyjnego. Pozbawienie Trybunału możliwości dokonywania wykładni przepisów prawnych to nieporozumienie, które często dość boleśnie odczuwamy w parlamencie. Trudno również pogodzić się z sytuacją, kiedy w wypadku kontrowersji prawnych orzeczenie ostateczne zapada stosunkiem głosów 5 do 4 i głos jednego sędziego podważa pracę obydwu izb parlamentu. Ale na ten temat pan Miller się nie wypowiada, martwi go natomiast nadmierna liczba sędziów. I w tym momencie sprawa się chyba wyjaśnia. Nie martwiła go liczba sędziów w roku 1997, lecz martwi dzisiaj. Co się zmieniło? No, oczywiście, zmienił się skład Trybunału. Powstał Trybunał, który mógłby podważyć monopol władzy SLD, a to jest niedopuszczalne. Jeśli wmówi się ludziom, że to dużo kosztuje, może zgodzą się na powrót władzy monopartii. Zagrożona hegemonia Podobną przeszkodę w monopolu władzy stanowi Senat. To wprost nie do wiary, jak historia lubi się powtarzać. Zasiadając w Senacie, trudno sobie wyobrazić, że ma on aż tak wielkie znaczenie ideologiczne. A jednak ma. Kiedy przystępowano do budowy zrębów komunistycznego państwa, co było przedmiotem referendum 1946 roku? Istnienie Senatu. Co miało być gwarantem odradzania się demokracji w Polsce? Powstanie Senatu. Co dziś może pokrzyżować plany pana Millera? Również Senat. Dlaczego? Myślę, iż przede wszystkim dlatego, że w wyborach do Senatu funkcjonujące na scenie politycznej ugrupowania posierpniowe zdołały się porozumieć i utworzyć ponadpartyjny Komitet Wyborczy Blok Senat 2001, desygnujący kandydatów do Senatu. To może złamać SLD-owską hegemonię w parlamencie. Nawet osiągnięcie przez SLD większości w Senacie zaczyna być problematyczne. Ale to są doraźne problemy taktyczne. Argumenty oszczędnościowe również nie wytrzymują krytyki. Budżet Senatu wynosi 125 mln zł (w tym 75 mln na funkcjonowanie Senatu i 50 mln na wsparcie działalności Polonii zagranicznej, głównie na Wschodzie). Przy budżecie państwa 181,6 mld działalność Senatu kosztuje 0,041 proc. państwowych wydatków. Tak więc tezę, że likwidacja Senatu przyniesie znaczące oszczędności, trzeba po prostu odrzucić jako niepoważną. Spróbujmy sobie wobec tego odpowiedzieć na pytanie, po co jest Senat i dlaczego tak przeszkadza SLD. Po co Senat Zgodnie z zakresem kompetencji określonym przez Konstytucję III RP Senat poprawia ustawy przychodzące z Sejmu. W bieżącej kadencji Senat wniósł ponad 6000 poprawek, w ponad 750 rozpatrywanych ustawach. Różna była ranga tych poprawek i różny był ich los. Były poprawki usuwające oczywiste błędy legislacyjne i były poprawki merytoryczne proponujące rozwiązania inne od zaproponowanych przez Sejm. Część poprawek Sejm akceptował, część z dużą łatwością (przy odrzuceniu poprawki Senatu obowiązuje bezwzględna większość głosów) odrzucał. Niekiedy, odrzucone przez Sejm poprawki senackie powracały do nas jako kolejne inicjatywy ustawodawcze nowelizujące niedawno uchwalone ustawy, ponieważ Trybunał Konstytucyjny kwestionował przyjęte przez Sejm rozwiązania. Czasami Senat korzystał z inicjatywy ustawodawczej. Taką inicjatywą senacką było rozszerzenie uprawnień osób z Kresów Wschodnich do ubiegania się o odszkodowania za krzywdy doznane w wyniku walki o niepodległe państwo polskie. Senat zajmuje się przede wszystkim pracą legislacyjną i nie ma (z czego nie wszyscy zdają sobie sprawę) żadnego wpływu na władzę wykonawczą. W tych warunkach na osiągnięcia Senatu szczególnie zły wpływ ma partyjniactwo. Utrzymująca się od dwóch kadencji sytuacja zdominowania Senatu przez silne, poddane dyscyplinie partyjnej ugrupowanie prowadzi do zanegowania podstawowej roli Senatu jako izby refleksji. W trzeciej kadencji taką rolę odgrywał SLD, a w ostatniej, czwartej - AWS. Upartyjniony Senat powtarza w gruncie rzeczy z nieistotnymi zmianami ustalenia Sejmu prowadzącego grę partyjną. Rozmija się to z zasadniczą rolą, jaką powinien spełniać Senat. Najważniejsze w pracy legislacyjnej Senatu powinno być ponowne rozpatrzenie rozwiązań proponowanych przez Sejm w innym gronie, z wykorzystaniem innych ekspertów; oderwanie się od doraźnych uwarunkowań kierujących przedłożeniami rządu i Sejmu oraz spojrzenie na nie z perspektywy generalnej wizji rozwoju państwa. Polityka rzeczą partii Ażeby uniknąć nieporozumień, powiedzmy sobie jasno: politykę prowadzi się, opierając się na partiach politycznych. Rząd, jeśli ma sprawnie wykonywać władzę, musi dysponować stabilną większością w Sejmie. Dyscyplina partyjna jest w tym wypadku niezbędna. Jednocześnie ten sam rząd musi zdawać sobie sprawę, że może funkcjonować jedynie w granicach platformy politycznej wyznaczonej przez popierające go partie. W przeciwnym wypadku grozi mu zawężenie bazy parlamentarnej i chaos. Oczywiste jest, że rząd musi również rozwiązywać kwestie doraźne, zawierać kompromisy, a te muszą uwzględniać interesy partyjne. Jeśli interesy te zaczynają dominować nad interesem państwa, jeśli pojawia się korupcja, rodzi się patologia, zaczyna się partyjniactwo. Nie ma rozwiązań idealnych, ale jakimś antidotum na klęskę partyjniactwa może być Senat. Sprzyja temu większościowa ordynacja wyborcza, w której wyborca głosuje nie na enigmatyczne partie polityczne, ale wybiera poszczególnych ludzi, których poglądy, postawę, rzetelność jest w stanie ocenić. Za swoje decyzje i postawę odpowiadają przed wyborcami nie anonimowe partie, ale poszczególni ludzie, i to osobiście. Ta osobista odpowiedzialność powoduje, że nawet w upartyjnionej grupie trudno odbudować bezkrytyczny "centralizm demokratyczny". Myślę, że to jest główna przyczyna, iż Senat jest aż tak niepożądany. Senat nie jest w stanie i nie powinien ingerować w bezpośrednie działania władzy wykonawczej. Powinien natomiast stanowić układ odniesienia, z którego społeczeństwo mogłoby zorientować się, czy w wyniku dziesiątków meandrów wykonywanych przez rząd poruszamy się jeszcze w tym kierunku, w którym zamierzaliśmy, czy też idziemy już zupełnie gdzie indziej, a może z powrotem. Taką funkcję może spełnić jedynie odpartyjniony, w którym nie ma dyscypliny partyjnej, niezależny Senat, i taka koncepcja legła u podstaw utworzenia Bloku Senat 2001. Powołany w ten sposób Senat mógłby odgrywać dużo większą i znakomicie bardziej pozytywną rolę niż ta, jaką wyznacza mu konstytucja. Myślę, że powinna to być przede wszystkim rola kontrolna i parasądownicza. Prowadzenie przez Sejm - uwikłany w taktyczne okołorządowe intrygi - przesłuchań, śledztw, postępowań konstytucyjnych to chyba nieporozumienie. Dlaczego upartyjniony Sejm ma mianować funkcjonariuszy publicznych na stanowiska apolityczne: rzecznika praw obywatelskich, prezesa IPN, inspektora danych osobowych, rzecznika interesu publicznego, rzecznika praw dziecka i wielu, wielu innych? Czemu Senat, nieposiadający żadnego wpływu na rząd, jest rozwiązywany wraz z upadkiem rządu i Sejmu? Praktycznie likwiduje to niezależność Senatu i wikła go w doraźne rozgrywki polityczne. Warto by o tym pomyśleć. Jeśli komuś związano nogi, to pogląd, że słabo biega, jest na pewno prawdziwy, ale czy konstruktywny? Jak już pisałem, nie ma rozwiązań idealnych, ale bywają lepsze i gorsze. Istniejąca ordynacja wyborcza do Senatu, na pewno trudna i stawiająca przed wyborcą wyższe wymagania niż w wyborach do Sejmu, stwarza możliwość, by Senat stał się gwarantem demokracji. Na koniec jeszcze dwie uwagi. Niezależnie od postulatu likwidacji Senatu SLD wystawił w wyborach do tej Izby 100 kandydatów. Jaka ma być ich rola w Senacie? Piątej kolumny? Sądzę, że nie wszyscy sobie na nią zasłużyli. Autor jest senatorem od 1989 roku
brak poważnej dyskusji w sprawie polityki społeczno-gospodarczej pomiędzy poszczególnymi ugrupowaniami startującymi w wyborach musi martwić. Mnie natomiast niezwykle zaniepokoiła wypowiedź pana Millera, który rozwiązania problemów społeczno-gospodarczych upatruje w sferze ustrojowej państwa. Zdaniem przewodniczącego SLD demokracja za dużo kosztuje. pan Miller proponuje likwidację Senatu i ograniczenia Trybunału Konstytucyjnego i Trybunału Stanu. rozwiązania konstytucyjne w dziedzinie tych instytucji nie są najszczęśliwsze, ale to pan Miller ze swoim ugrupowaniem je popierał. Nie martwiła go liczba sędziów w roku 1997, lecz martwi dzisiaj. zmienił się skład Trybunału. Powstał Trybunał, który mógłby podważyć monopol władzy SLD. Podobną przeszkodę w monopolu władzy stanowi Senat. w wyborach do Senatu funkcjonujące na scenie politycznej ugrupowania posierpniowe zdołały się porozumieć i utworzyć ponadpartyjny Komitet Wyborczy Blok Senat 2001. Spróbujmy odpowiedzieć na pytanie, po co jest Senat i dlaczego tak przeszkadza SLD. Senat poprawia ustawy przychodzące z Sejmu. W bieżącej kadencji Były poprawki usuwające oczywiste błędy legislacyjne i były poprawki merytoryczne proponujące rozwiązania inne od zaproponowanych przez Sejm. Czasami Senat korzystał z inicjatywy ustawodawczej. Senat nie ma żadnego wpływu na władzę wykonawczą. na osiągnięcia Senatu szczególnie zły wpływ ma partyjniactwo. Upartyjniony Senat powtarza ustalenia Sejmu prowadzącego grę partyjną. Najważniejsze w pracy legislacyjnej Senatu powinno być ponowne rozpatrzenie rozwiązań proponowanych przez Sejm w innym gronie, spojrzenie na nie z perspektywy generalnej wizji rozwoju państwa. politykę prowadzi się, opierając się na partiach politycznych. rząd musi również zawierać kompromisy, a te muszą uwzględniać interesy partyjne. Jeśli interesy te zaczynają dominować nad interesem państwa, zaczyna się partyjniactwo. antidotum na klęskę partyjniactwa może być Senat. Sprzyja temu większościowa ordynacja wyborcza, w której wyborca wybiera poszczególnych ludzi. Senat mógłby odgrywać dużo większą rolę niż ta, jaką wyznacza mu konstytucja. powinna to być przede wszystkim rola kontrolna i parasądownicza. Istniejąca ordynacja wyborcza do Senatu stwarza możliwość, by Senat stał się gwarantem demokracji.
Wietnam toczy dziś swą czwartą w ostatnim półwieczu wojnę - po Francuzach, Wietnamie Południowym, Amerykanach i Chińczykach zmaga się z "burżuazyjną kontrrewolucją" Spryt wielkich węży Wietnamscy dostawcy na rowerach dowożą na rynek wszelkie towary. Tym razem są to bambusowe kosze do połowu krewetek. FOT. (C) AP JAN TRZCIŃSKI Wietnam będzie kontynuował walkę na rzecz budowy społeczeństwa socjalistycznego, bez względu na to, czy potrwa to wiek, czy dłużej - zapewnia Le Kha Phieu, pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Wietnamu. Socjalizm socjalizmem, a interesy interesami - dowodzą poczynania Vo Viet Thanha, przewodniczącego Miejskiego Komitetu Ludowego w Hosziminie. 25 lat temu, kiedy upadał Wietnam Południowy, Vo Viet Thanh dowodził jednym z batalionów północnowietnamskich, które zdobywały Sajgon (obecnie Hoszimin). Dzisiaj Vo rządzi tym największym i najbardziej kapitalistycznym miastem Socjalistycznej Republiki Wietnamu. Amerykańscy politycy, towarzyszący Billowi Clintonowi w jego listopadowej wizycie w Wietnamie, opowiadali po spotkaniu z Vo, że mieli wrażenie, jakby rozmawiali z typowym, zorientowanym na przedsiębiorczość burmistrzem miasta w USA. Ale nie każdy wietnamski burmistrz, nie każdy polityk musi od razu być tak pozytywnie nastawiony do otwarcia kraju na świat jak Vo. Giełda i twórczość ludowa Wietnam toczy dziś swą czwartą w ostatnim półwieczu wielką wojnę. Po Francuzach, po Wietnamie Południowym i Amerykanach i po Chińczykach reżim w Hanoi zmaga się u progu XXI stulecia z "burżuazyjną kontrrewolucją", jakby to napisali klasycy gatunku. W nomenklaturze wietnamskiej Kompartii i wszelkiej maści miejscowych trybun ludu ta kontrrewolucja nosi nazwę "pokojowej ewolucji". Od roku obowiązuje w kraju nowe prawo o przedsiębiorstwach - można zakładać prywatne firmy, a ich zarejestrowanie zajmuje jedynie dwa tygodnie. Od czterech miesięcy działa w Hosziminie giełda. Na razie notowane są na niej zaledwie cztery spółki, same byłe przedsiębiorstwa państwowe: fabryka urządzeń klimatyzacyjnych, firma telekomunikacyjna, firma spedycyjna i wytwórnia chusteczek higienicznych. Żeby wejść na giełdę, firma musi wykazać, że od co najmniej dwóch lat przynosi dochód. Domorosły kapitalizm widać na co drugiej hanojskiej czy hoszimińskiej ulicy. Od rana do nocy tętnią życiem rodzinne sklepiki z mydłem i powidłem, w wielu z nich bez problemu i bez żadnego krycia się można wymienić dolary na dongi i dongi na dolary. Między sklepikami powyrastały prywatne kawiarenki; w niektórych uruchomiono nawet po kilkanaście stanowisk internetowych. Na ścianach domów wywieszają swe dzieła lokalni twórcy ludowi - z murów łypią na przechodniów myszki Miki, kaczory Donaldy i jelenie na rykowisku, a artyści opiewający ikony współczesnej amerykańskiej techniki, przysiadłszy w kucki, wyrzynają w drewnie płaskorzeźby przedstawiające harleya davidsona. Ulicą ciągną tysiące motorowerów i skuterów. W samym Hosziminie zarejestrowanych jest dwa miliony jednośladów, a o prawo jazdy występuje tu tysiąc osób dziennie. Nie wiadomo zresztą po co, bo w tym oceanie pojazdów milicja i tak nie ma praktycznie żadnych możliwości sprawdzenia, kto je ma, a kto nie. Zasady ruchu drogowego należą do świata fikcji. Na ulicy rządzą najsilniejsi i najsprytniejsi, a wśród nich kierowcy majestatycznych autobusów i ciężarówek: ziłów, kamazów, rzadziej starów. Na kierowców i pieszych patrzy z ogromnych plansz szansonista Ricky Martin, reklamujący pepsi. Ricky wskazuje na człowieka palcem i gdyby nie czas, miejsce i jego ubiór, dałbym sobie uciąć głowę, że za chwilę zapyta jak czerwonoarmista ze słynnego plakatu: "Czy wstąpiłeś już na ochotnika?". Albo udzieli przyjacielskiej rady, niczym walczący ongiś o nowy Wietnam leśny partyzant z propagandowej bajki: "Jeżeli nie budujesz z nami, nie przemieniasz świata, nie służysz ojczyźnie, należysz do cieni i przeminiesz jak cień". Wyzyskiwacze i żołnierze To brzmi jak przestroga i w pewnym sensie jest przestrogą, bo nie wszystkim zmiany dokonujące się w Wietnamie w ostatnich latach przypadają do gustu. Partia od dłuższego czasu się zastanawia, czy pozwolić swym członkom robić interesy. Kapitalizm to zdaniem wielu towarzyszy "boc lot", wyzysk, eksploatacja, a tego z oczywistych przyczyn doktryna zabrania. Ale partia też nie mówi jednym głosem - z jednej strony słychać wezwania, żeby redukować dominację sił państwowych w gospodarce, z drugiej - od dwóch lat obowiązuje, choć nie jest do końca przestrzegany, zakaz posiadania przez urzędników państwowych (których jest 3,5 miliona) prywatnych przedsiębiorstw. Według pierwszego sekretarza Le Kha Phieu gospodarka wietnamska winna być gospodarką socjalistyczną, w której wiodącą rolę odgrywa z definicji sektor państwowy. W Wietnamie jest też miejsce na gospodarkę prywatną - zaznacza pierwszy sekretarz - ale - podkreśla - nie znaczy to, że Wietnam będzie gospodarkę prywatyzował. Zagrożenie ze strony adwokatów kapitalizmu, orędowników "pokojowej ewolucji" dostrzega również generał Le Van Dung, szef sztabu Wietnamskiej Armii Ludowej i wiceminister obrony. "W tych dniach wrogie siły walczą przeciwko nam aktywnie, by sabotować socjalizm i przewodnią rolę Komunistycznej Partii Wietnamu. (...) Ale armia jest zdeterminowana zmiażdżyć te siły, zanim zdążą nabrać rozpędu" - napisał generał w wietnamskim odpowiedniku naszego niegdysiejszego "Żołnierza Wolności", zapowiadając, że dowództwo sił zbrojnych zna swoje obowiązki i nadal będzie siłom zbrojnym wskazywać "właściwy kierunek". - Wielkie węże są chytre. Ich ciało wypoczywa, drzemie, głowa nie zasypia nigdy. Ich oczy nie mają powiek - mawiają wietnamscy chłopi. Ale czy te wielkie i czujne, ale też trochę podstarzałe już węże będą w stanie wygrać wojnę z kapitalizmem? Wietnam ma dziś prawie 80 milionów mieszkańców. Połowa Wietnamczyków urodziła się już po upadku antykomunistycznego Wietnamu Południowego, jedna trzecia nie ma jeszcze piętnastu lat. A młodzi ludzie, jak wszędzie na świecie, bardziej interesują się karierą i zarabianiem pieniędzy niż historią i martyrologią. Dlatego mało ich tak naprawdę interesuje ideologiczny spór o przeszłość, o wojnę, którą Amerykanie nazywają wietnamską, a Wietnamczycy amerykańską. Amerykańskie i światowe media kładły w swych listopadowych relacjach z Wietnamu nacisk na słowa wypowiedziane przez przywódcę komunistów Le Kha Phieu w rozmowie z Billem Clintonem. Sekretarz nazwał wojnę zwycięstwem, a nie tragedią, gdyż pomogła ona krajowi "zrobić krok na drodze do socjalizmu". Le Kha Phieu pouczył też Clintona: "Zgadzam się z panem, że nie powinniśmy zapomnieć przeszłości, nie powinniśmy też dopuścić, żeby się powtórzyła. Ale ważną rzeczą jest też, by właściwie rozumieć naturę tej przeszłości". Kapitaliści w drodze do socjalizmu Najważniejsza jest dziś jednak oczywiście, i to dla obu dawnych wrogów, przyszłość. Choć Amerykanie nadal szukają w Wietnamie szczątków swych zaginionych przed ćwierć wiekiem w akcji żołnierzy, choć starzy wietnamscy komuniści złorzeczą na "prawicowe odchylenie" wielu członków partii i młodzieży, "nowe" ma się coraz lepiej i staje się w swym ekspansjonizmie coraz bardziej bezczelne. Wietnam będzie za dziesięć lat zupełnie innym krajem - oceniają polscy eksperci, pracujący w Hanoi i Hosziminie dyplomaci. Ten drugi na świecie eksporter ryżu ma też przecież kawę, kauczuk, herbatę, ryby, no i naftę; na licencjach na jej wydobycie zarabia miliardy dolarów. Ale prawdziwe zmiany mają zacząć się po ratyfikowaniu zawartego w lipcu porozumienia gospodarczego z USA. Waszyngton jest obecnie dopiero na dziesiątym miejscu wśród inwestorów zagranicznych w Wietnamie, z inwestycjami w wysokości ledwie jednego miliarda dolarów. Umowa przewróci to wszystko do góry nogami, szeroko otwierając socjalistyczne drzwi kapitalistycznym przedsiębiorstwom z USA. Cieszą się więc amerykańskie koncerny, cieszą się i komunistyczne władze Wietnamu, liczące przyszłe zyski i mające nadzieję, że większa obecność USA w regionie zrównoważy wpływy Pekinu, odwiecznego rywala i wroga Hanoi. Porozumienie z USA nie oznacza jednak, że wszystko w Wietnamie jest już na sprzedaż. Hanoi nie chce na przykład nawet słyszeć o jakiejkolwiek próbie komercjalizacji postaci Ho Szi Mina, którego po jego śmierci komunistyczne władze uczyniły - notabene wbrew woli wodza - świętym. Ciało Ho Szi Mina spoczęło w wybudowanym w tym celu mauzoleum w stolicy, a Sajgon przemianowano na miasto Hoszimin. Portret Ho zdobi też wszystkie będące w Wietnamie w obiegu banknoty. Ale na banknotach związek Ho z pieniędzmi się kończy. Kompartia z oburzeniem odrzuciła propozycję jednej z zachodnich sieci barów szybkiej obsługi, by wprowadzić do sprzedaży "hamburgery Wujaszka Ho". Prawdziwy gniew towarzyszy wywołała też sugestia, jakoby do Ho Szi Mina był podobny Pułkownik Sanders ze znaku firmowego Kentucky Fried Chicken. - Ho był generałem! - spostponowano natychmiast żądnych zarobku obrazoburców.
25 lat temu, kiedy upadał Wietnam Południowy, Vo Viet Thanh dowodził jednym z batalionów, które zdobywały Sajgon. Dzisiaj Vo rządzi tym największym i najbardziej kapitalistycznym miastem Socjalistycznej Republiki Wietnamu. nie wszystkim zmiany dokonujące się w Wietnamie w ostatnich latach przypadają do gustu. Partia od dłuższego czasu się zastanawia, czy pozwolić swym członkom robić interesy.Najważniejsza jest dziś przyszłość. Choć Amerykanie nadal szukają w Wietnamie szczątków swych zaginionych przed ćwierć wiekiem w akcji żołnierzy, choć starzy wietnamscy komuniści złorzeczą na "prawicowe odchylenie" wielu członków partii i młodzieży, "nowe" ma się coraz lepiej i staje się w swym ekspansjonizmie coraz bardziej bezczelne.Wietnam będzie za dziesięć lat zupełnie innym krajem - oceniają polscy eksperci. Ale prawdziwe zmiany mają zacząć się po ratyfikowaniu zawartego w lipcu porozumienia gospodarczego z USA.
System emerytalny Przyszłe świadczenia zależą od tak wielu czynników, że nie można dokładnie wyliczyć ich wielkości Wielka niewiadoma Z symulacji dotyczących wysokości przyszłych emerytur, jakie dość licznie pojawiły się w ostatnich tygodniach m.in. w prasie, wyciąga się dwa główne wnioski: że emerytury będą bardzo niskie i że kobiety będą w znacznie gorszej sytuacji niż mężczyźni. Żeby zrozumieć podstawowe elementy wpływające na przyszłe emerytury, najlepiej prześledzić proces wyliczania przykładowej emerytury w nowym systemie emerytalnym. W systemie tym każdy ubezpieczony ma dwa konta - jedno w ZUS, a drugie w otwartym funduszu emerytalnym (OFE). Na każdym koncie gromadzone są składki na emerytury. Składka trafiająca na konto ZUS wynosi 12,22 proc. wynagrodzenia, do OFE - 7,3 proc. W sumie, na emerytury oszczędzamy 19,52 proc. zarobków. Wyobraźmy sobie osobę 20-letnią - nazwijmy ją X. - która rozpoczęła pracę w 1999 r. i zaczyna płacić składki do ZUS. Zakładamy, że przez całe życie zawodowe otrzymuje zarobki równe przeciętnemu wynagrodzeniu w kraju, czyli obecnie około 2100 zł. Zakładamy również, że zarobki te rosną z roku na rok o pewien wskaźnik wynoszący od 5,6 proc. w 2002 r. do około 3,5 proc. w 2020 r., a potem około 3,8 proc. po 2030 r. Oznacza to, że w wieku 40 lat osoba ta będzie zarabiać około 4,6 tys. zł, mając lat 60 - około 9,6 tys. zł, a w wieku 65 lat - około 11,5 tys zł. Zgromadzony kapitał i świadczenie ZUS na podstawie wartości konta wyliczy emeryturę, dzieląc stan konta przez średnie dalsze trwanie życia w wieku emerytalnym, uśrednione dla kobiet i mężczyzn. Obecnie, osoba w wieku 60 lat przeciętnie ma przed sobą jeszcze niemal 19 lat życia, a w wieku 65 lat - nieco ponad 16 lat. Jednak dalsze trwanie życia się wydłuża i za 40 lat, według prognoz demograficznych, Polacy w wieku 60 lat będą mieli przed sobą (statystycznie rzecz ujmując) niemal 24 lata życia, a w wieku 65 lat - niemal 20 lat. Oznacza to, że w porównaniu z obecnymi statystykami dalsze trwanie życia może się wydłużyć o około 4 lata. Jeżeli Osoba X. przejdzie na emeryturę, mając 60 lat, jej kapitał w ZUS, podzielony przez dalsze trwanie życia w tym wieku, da jej emeryturę około 1,7 tysiąca złotych miesięcznie (czyli 18 proc. jej ostatnich zarobków). Jeśli natomiast przejdzie na emeryturę mając 65 lat - dostanie 2,4 tys. zł (około 22 proc. ostatnich zarobków). Nie wiadomo niestety, jaka będzie treść ustawy określającej zasady wyliczenia i wypłat emerytury z drugiego filaru i dlatego trudno przedstawić symulacje wysokości emerytury dożywotniej. Jeżeli zastosować tę samą formułę, co w przypadku ZUS, Osoba X. jako emeryt może oczekiwać świadczenia na poziomie około 1,1 tys. zł w wieku 60 lat i 1,7 tys. zł w wieku 65 lat. W tym wyliczeniu przyjęto, że koszty instytucji wypłacającej emerytury wyniosą około 3 proc. zgromadzonych oszczędności. Różnice w wielkości emerytury osoby 60- i 65-letniej będą większe, jeżeli zastosowano zróżnicowane tablice dalszego trwania życia - odrębne dla mężczyzn i kobiet. Na takie zróżnicowanie pozwalał projekt ustawy o zakładach emerytalnych. Zakładano w nim również, że koszty zakładów emerytalnych, czyli instytucji wypłacających emerytury dożywotnie, mogą wynieść nawet do 7 proc. zgromadzonych oszczędności. Im wyższe będą koszty wypłaty emerytur, tym oczywiście niższe emerytury. Trwa dyskusja nad tym, jaki powinien być kształt instytucji wypłacającej emerytury, aby po pierwsze, ograniczyć koszty, a po drugie, wypłacać świadczenia niezależne od płci. Istotne różnice Kobiety, przechodzące na emeryturę w nowym systemie, będą miały niższe świadczenia z dwóch powodów. Po pierwsze, mniej gromadzą na swoim koncie, a każdy rok przepracowany dłużej, to istotnie wyższy kapitał. Po drugie - dłużej pobierają emeryturę, co oznacza, że ich oszczędności emerytalne trzeba podzielić na więcej lat niż w przypadku mężczyzn. Połączenie tych dwóch przyczyn powoduje, iż kobiety przechodzące ma emeryturę 5 lat wcześniej mogą mieć nawet o 50 proc. niższe świadczenia niż mężczyźni z takimi samymi zarobkami. Poza tym, co nie zostało uwzględnione w symulacji, kobiety mają niższe zarobki niż mężczyźni i częściej przerywają pracę, aby na przykład opiekować się dziećmi. W nowym systemie emerytalnym budżet państwa płaci składki za urlopy macierzyńskie i wychowawcze. Ale w przypadku urlopów wychowawczych składkę płaci się od minimalnego wynagrodzenia. Symulacje dotyczące wysokości przyszłych emerytur opierają się na bardzo wielu założeniach dotyczących sytuacji ekonomicznej, kształtowania się wysokości wynagrodzeń, zatrudnienia, stopy zwrotu na rynku kapitałowym. Konieczne jest również uwzględnienie prognoz demograficznych, dotyczących dalszego trwania życia osób przechodzących na emeryturę. Dlatego informacje tego typu należy traktować jedynie jako bardzo ogólne próby przewidzenia przyszłych świadczeń. Wyniki w dużej mierze zależą od przyjętych założeń. Jeżeli na przykład założymy, że wynagrodzenia i stopa zwrotu na rynku kapitałowym rosną o jeden punkt procentowy szybciej, wysokość przyszłej emerytury, z obu filarów razem wynosić może 4,4 tys. zł (32 proc. ostatnich zarobków) w wieku 60 lat i 7,5 tys. zł (43 proc. ostatnich zarobków) w wieku 65 lat - przy tych samych założeniach demograficznych. Różnice są więc istotne. Ważny kapitał początkowy Kolejną sprawą, na którą należy zwrócić uwagę, jest wiek osób, dla których przeprowadza się symulacje. Praktycznie wszystkie prowadzone i publikowane analizy dotyczą osób, które w całości oszczędzają w nowym systemie emerytalnym, czyli rozpoczęły pracę po 1998 r. Dzisiaj mają one niewiele ponad 20 lat. W przypadku osób starszych, które przed 1999 rokiem pracowały, wysokość emerytury zależeć będzie nie tylko od tego, co zgromadzą na koncie, ale też od kapitału początkowego. Kapitał ten to nic innego jak emerytura należna danej osobie w starym systemie emerytalnym na koniec 1998 r. Im starsza w dniu wejścia w życie reformy była osoba, tym wyższy będzie jej kapitał początkowy. Jeżeli ktoś ma dzisiaj 40-50 lat, może się spodziewać emerytury w relacji do zarobków wyższej niż 20-30-latkowie. Emerytury tych osób będą również wyższe, dlatego że w ich przypadku dalsze trwanie życia w wieku emerytalnym będzie niższe niż prognozowane na rok 2040. To tylko symulacje Na koniec należy podkreślić - wszelkie wyliczenia prezentowane zarówno w tym artykule, jak i przez różne urzędy czy instytucje mają charakter symulacji. Oparte są na założeniach odzwierciedlających pewne wyobrażenie przyszłości, prezentowane przez te instytucje. Symulacje mogą pokazać pewne trendy czy generalny kierunek zmian, natomiast nie odpowiedzą na pytanie, czy emerytura będzie wynosić dokładnie pewien procent wynagrodzenia. Podstawowym warunkiem godziwej wysokości emerytur w przyszłości jest odpowiedni wzrost gospodarczy, który spowoduje, że nasze zarobki i emerytury będą miały większą wartość niż teraz. Autorka współpracuje z Instytutem Badań nad Gospodarką Rynkową Waloryzacja w ZUS W ZUS składka zapisywana jest na koncie, które co kwartał jest waloryzowane. Skala waloryzacji to stopa inflacji powiększona o 75 proc. realnego wzrostu "sumy podstaw wymiaru składek", czyli sumy wynagrodzeń wszystkich ubezpieczonych, od których płaci się składki na ZUS. Na wielkość tę z jednej strony wpływa wysokość średniego wynagrodzenia, z drugiej - liczba ubezpieczonych. Na najbliższe lata zakładamy, że waloryzacja kont powinna odbywać się w tempie wyższym niż wzrost przeciętnego wynagrodzenia, gdyż zatrudnienie powinno rosnąć. Ponieważ w przyszłości prognozowane jest zmniejszenie się liczebności siły roboczej, spowodowane starzeniem się społeczeństwa, prawdopodobnie wskaźnik waloryzacji kont w dalszej perspektywie będzie niższy od wzrostu przeciętnego wynagrodzenia. Załóżmy, że będzie się kształtował na poziomie od około 7 proc. w 2002 r. do około 2,5-3 proc. po roku 2020. Oznacza to, że w wieku 60 lat osoba X. zgromadzi na swoim koncie niemal 410 tys. zł, a w wieku 65 lat - niemal 560 tys. zł. Widać tu istotną różnicę w kwocie oszczędności, która wynika przede wszystkim z przyrostu stanu konta spowodowanego jego waloryzacją. W wieku 61 lat na przykład osoba X. wpłaca na swoje konto około 12 tys. zł składek, a niemal drugie tyle dopisywane jest do jej konta w wyniku waloryzacji. W OFE: składki, prowizje i opłaty Od składki przekazanej przez ZUS powszechne towarzystwo emerytalne pobiera prowizję, obecnie jej przeciętna wysokość wynosi 6,8 proc. Zakładamy, że w dalszej perspektywie prowizja zmniejszy się do około 6 proc. Reszta przeliczana jest na jednostki rozrachunkowe i zasila rachunek osoby X. w OFE. Z oszczędności w funduszu potrącane są opłaty za zarządzanie, dla depozytariusza oraz prowizje maklerskie. Opłata za zarządzanie nie może być większa niż 0,6 proc. aktywów rocznie. Jeżeli ktoś zmienia fundusz emerytalny przed upływem dwóch lat od wstąpienia do funduszu, z jego oszczędności potrącona zostanie opłata za transfer. Przy założeniu, że stopa zwrotu z funduszy emerytalnych, po odjęciu opłaty za zarządzanie, będzie kształtować się na poziomie od 9 proc. w 2002 r. do 3,4 proc. po 2020 r., kiedy osoba X. osiągnie 60 lat, zgromadzi na swoim koncie ponad 300 tys. zł, a w wieku 65 lat - ponad 400 tys. zł. Jeżeli od jej składki nie byłyby pobierane żadne opłaty, zgromadzony kapitał w wieku 60 lat byłby o około 70 tys. większy, a w wieku 65 lat - o około 100 tys. większy. Zmniejszenie opłat pobieranych przez PTE zwiększyłoby nasze emerytury. Należy szukać możliwości redukcji tych opłat przez racjonalizację kosztów funkcjonowania instytucji drugiego filaru. Oszczędności można osiągnąć przez nowelizację przepisów ustawowych, które nakładają na PTE dodatkowe koszty. Przepisy te można dostosować tak, aby - nie obniżając bezpieczeństwa oszczędności emerytalnych - zmniejszyć koszty ogólne. To powinno prowadzić do obniżki opłat, a wówczas oszczędności emerytalne powinny być wyższe. AGNIESZKA CHŁOŃ
Z symulacji dotyczących wysokości przyszłych emerytur, wyciąga się dwa główne wnioski: że będą bardzo niskie i że kobiety będą w znacznie gorszej sytuacji niż mężczyźni. Trwa dyskusja nad tym, jaki powinien być kształt instytucji wypłacającej emerytury, aby po pierwsze, ograniczyć koszty, a po drugie, wypłacać świadczenia niezależne od płci. Symulacje dotyczące wysokości przyszłych emerytur opierają się na bardzo wielu założeniach dotyczących sytuacji ekonomicznej, kształtowania się wysokości wynagrodzeń, zatrudnienia, stopy zwrotu na rynku kapitałowym. Konieczne jest również uwzględnienie prognoz demograficznych, dotyczących dalszego trwania życia osób przechodzących na emeryturę. Wyniki w dużej mierze zależą od przyjętych założeń. należy podkreślić - wszelkie wyliczenia mają charakter symulacji. mogą pokazać pewne trendy czy generalny kierunek zmian, natomiast nie odpowiedzą na pytanie, czy emerytura będzie wynosić dokładnie pewien procent wynagrodzenia. Podstawowym warunkiem godziwej wysokości emerytur w przyszłości jest odpowiedni wzrost gospodarczy, który spowoduje, że nasze zarobki i emerytury będą miały większą wartość niż teraz.
POLSKA - UNIA Tam, gdzie ziemia jest częścią obrotu kapitałem, nie ma możliwości, aby ów obrót hamować administracyjnie Anachroniczna walka o ziemię RYS. TOMASZ NIEWIADOMSKI KLAUS BACHMANN W negocjacjach z UE Polska ubiega się o pięcioletni okres przejściowy dla sprzedaży nieruchomości miejskich pod inwestycje i osiemnastoletni okres przejściowy dla gruntów rolnych i lasów. Jednak cel, do którego zmierza polski rząd, dałoby się łatwiej osiągnąć poprzez uchwalenie nowocześniejszej i bardziej realistycznej ustawy o obrocie nieruchomościami. Ustawa jest nieprecyzyjna. Dacze na terenach odrolnionych nie są bowiem objęte wnioskiem. Również niewiele wyjaśnia twierdzenie, że w polskim wniosku chodzi o dalsze obowiązywanie obecnej ustawy o sprzedaży nieruchomości obcokrajowcom po przystąpieniu do UE. Pojęcie "inwestycja", zasadnicze dla wniosku o okres przejściowy, w ogóle nie pojawia się w ustawie. Niejasne jest też, jaka część ustawy miałaby obowiązywać jeszcze przez pięć lat, a jaka część przez osiemnaście lat. Nieracjonalne ograniczenia Ustawa w obecnym brzmieniu i tak nie przeżyje negocjacji z UE, ponieważ znacznie odbiega od zasad stosowanych przez inne kraje UE, które w przeszłości uzyskały okresy przejściowe. Podczas gdy w Austrii i Danii ograniczenia w obrocie nieruchomościami są regionalnie regulowane, polska ustawa traktuje wszystkie regiony jednakowo, niezależne od tego, czy większy popyt na ziemię byłby tam korzystny, czy nie. W ten sposób tymi samymi ograniczeniami objęte są tereny upadłych pegeerów, gdzie napływ kapitału z zewnątrz mógłby rozwiązać problem strukturalnego bezrobocia, i wysoce atrakcyjne działki nad Bałtykiem, gdzie zbyt duży napływ kupców grozi wzrostem cen, wyparciem miejscowych mieszkańców i ekologicznymi problemami. Ustawa nie rozgranicza obcokrajowców z UE i obcokrajowców spoza niej, rozróżnia ich co prawda według statusu prawnego (czy mają kartę stałego pobytu), ale nie według stałego miejsca zamieszkania. Zawiera też anachroniczne ograniczenia obrotu nieruchomościami w strefie nadgranicznej, które Europejski Trybunał Sprawiedliwości uznał już kilka lat temu w przypadku Grecji za niezgodne z prawem europejskim. To wszystko jednak przesłania fakt, że cel, do którego zmierza polski rząd, da się łatwiej osiągnąć bez okresu przejściowego, poprzez uchwalenie nowocześniejszej i bardziej realistycznej ustawy regulującej obrót nieruchomościami. Byłoby to skuteczniejsze, zgodne z prawem europejskim i znacznie bardziej strawne dla negocjatorów "piętnastki". Jeżeli nie przez drzwi, to przez okno Po przystąpieniu do UE żaden okres przejściowy i żadna polska ustawa nie będą w stanie zapobiec wzrostowi cen nieruchomości - tak samo jak obecna ustawa o sprzedaży nieruchomości cudzoziemcom nie zapobiegła wzrostowi cen gruntów. Wzrost cen nie zależy bowiem od tego, czy bogaci kupcy będą kupować legalnie lub nielegalnie, lecz od tego, czy jest większy popyt, czy nie. Załóżmy, że polskiemu rządowi uda się przeforsować swój wniosek o okres przejściowy i że obejmie on też działki rekreacyjne i dacze. Wtedy zachodnia firma nie mogłaby bez zezwolenia kupić dużej działki rolnej na Mazurach. Ale polska firma mogłaby całkiem legalnie kupić na przykład dwieście tysięcy hektarów, a potem wypuścić akcje na giełdzie w Londynie, gdzie również całkiem legalnie może je objąć w stu procentach zagraniczny inwestor. Bez zezwolenia, ponieważ polskie prawo po przystąpieniu do UE nie może zakazać notowania akcji polskiej firmy na zagranicznej giełdzie, a brytyjskie prawo nie zakazuje przejęcia notowanej tam firmy przez kapitał zagraniczny. Zresztą byłoby to bardzo zabawne, gdyby na przykład niemiecka firma chcąca kupić akcje notowane na londyńskiej giełdzie musiała najpierw uzyskać zezwolenie na nabycie ziemi od polskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji. Nie broni, lecz szkodzi Widać jak na dłoni, że obecna ustawa o sprzedaży nieruchomości cudzoziemcom pochodzi z zupełnie innej epoki. Jak w świetle tej ustawy wygląda na przykład transakcja giełdowa, podczas której większość akcji firmy posiadającej ziemię w Polsce znajdzie się przez dwie godziny w rękach zagranicznego inwestora? Czy giełda zawiesza wtedy obrót na miesiąc, aby nowy inwestor mógł uzyskać odpowiednie zezwolenie? Czy MSWiA zamierza też blokować internetowy handel papierami wartościowymi, aby za każdym razem, kiedy rozproszeni akcjonariusze uczestniczący na przykład w przetargu internetowym przypadkiem - i być może wcale o tym nie wiedząc - nabywają razem więcej niż 50 procent kapitału polskiej firmy posiadającej nieruchomości? Tam, gdzie ziemia i nieruchomości są częścią obrotu kapitałem, nie ma ani sensu, ani możliwości, aby ów obrót hamować administracyjnie. Obecnie MSWiA jest jeszcze w stanie opracować wnioski o zezwolenie na nabycie gruntów. Jeśli jednak Polska stanie się bardzo atrakcyjnym terenem dla inwestycji zagranicznych, to wydawanie zezwoleń stanie się albo fikcją, albo wielkim hamulcem tych inwestycji. Więcej, jeżeli Polska będzie objęta wszystkimi dotacjami Wspólnej Polityki Rolnej i opłacalność rolnictwa znacznie wzrośnie (o co zabiega polski rząd) - to i polskie grunty orne staną się atrakcyjne dla inwestorów zagranicznych, przyspieszy to koncentrację gruntów, a bezrobotni na wsi znajdą nowe miejsca pracy, ponieważ wieś będzie miała większą siłę nabywczą. Jeżeli UE pozbawi polskich rolników dobrodziejstw Wspólnej Polityki Rolnej, to nie będzie powodu, dla którego zagraniczni inwestorzy mieliby tu kupować więcej niż dotychczas. Nieruchomości rolne i nierolne Mimo wszystko istnieje jednak parę powodów, dla których utrzymanie pewnej kontroli nad obrotem nieruchomości może być korzystne. Restrukturyzacji rolnictwa będzie towarzyszyć komasacja gruntów. Nagły wzrost cen może ją utrudnić, szczególnie wtedy, kiedy transakcje nieruchomościami nierolnymi będą silnie wpływały na poziom cen nieruchomości rolnych. Jeżeli w ramach komasacji gruntów rolnik chciałby objąć dodatkową działkę, a tuż przedtem wieść o usytuowaniu supermarketu w okolicach spowodowałaby nagły wzrost cen, to ów rolnik musiałby dużo dopłacić lub zdecydować się na mniejszą działkę. Można tego uniknąć, oddzielając rynek ziemi rolnej od ziemi nierolnej. Jeżeli Polska przejmie acquis communitaire z zakresu Wspólnej Polityki Rolnej, to bardzo trudno będzie nierolnikom kupić ziemię rolną w celach spekulacyjnych. Wtedy też wzrost cen ziemi odrolnionej nie będzie już tak wpływać na poziom cen gruntów ornych jak dziś. Pochodzenie i popyt na ziemię Problemy, które może spowodować liberalizacja handlu nieruchomościami, nie wiążą się z pochodzeniem nabywców. Są one wywołane nagłym wzrostem popytu na ziemię - obojętnie, czy stoją za tym niemieccy, angielscy, czy polscy klienci. Dlatego też nie ma sensu, aby z przyczyn ekonomicznych ograniczyć obrót nieruchomościami według obywatelstwa potencjalnego nabywcy. Stosowanie "klucza obywatelskiego" ma sens, ale w innych przypadkach. Duży napływ obcokrajowców może stanowić problem społeczny, zwłaszcza na obszarach, na których ludność polska żyje dopiero od 1945 i ma - co łatwo udowodnić za pomocą badań socjologicznych - słabe poczucie zakorzenienia. Jest to sytuacja, która ani w Alzacji, ani na Majorce, ani na pograniczu niemiecko-duńskim nie ma miejsca i która może usprawiedliwić wyjątkowe rozwiązania. Jest to uzasadnienie przekonujące na terenach zachodnich, natomiast nie ma powodu, aby z tej przyczyny domagać się szczególnego traktowania na przykład Podlasia, Podkarpacia lub Gór Świętokrzyskich. Ograniczenia w nabywaniu gruntów nie muszą też stanowić bariery w osiedlaniu się większej liczby obcokrajowców na jakimś szczególnie atrakcyjnym terenie - mogą oni tam po prostu wynająć mieszkania, w wyniku czego wzrastają najpierw czynsze, a potem ceny nieruchomości, a temu ani obecna ustawa, ani jakikolwiek okres przejściowy nie zapobiegną. Limity wzrostu cen Podstawowym problemem w negocjacjach z UE nie jest więc, jak bronić się przed wykupem nieruchomości przez obcokrajowców. Nawet nie wstępując do UE, Polska nie mogłaby się przed tym skutecznie chronić. Musiałaby zamknąć się, wprowadzić samowystarczalność gospodarczą, wyłączyć się z międzynarodowego podziału pracy, znieść obrót giełdowy i zakazać używania Internetu. Podstawowym problemem jest natomiast, jak bronić się przed niektórymi negatywnymi następstwami ewentualnego gwałtownego wzrostu cen nieruchomości po przystąpieniu do UE. Problemom wywołanym nagłym wzrostem popytu na nieruchomości można zapobiec za pomocą odpowiedniego mechanizmu przeglądowego, jaki zresztą polscy negocjatorzy sami zaproponowali w związku z okresami przejściowymi dotyczącymi ochrony środowiska. Mogłoby to wyglądać tak: Polska i UE ustalają pewne limity wzrostu cen na danym terenie (na przykład w powiatach). Jeśli wzrost cen w jednym powiecie będzie wyższy niż ów limit, MSWiA na wniosek starosty może ponownie wprowadzić obowiązek uzyskania pozwolenia na kupno nieruchomości przez osoby nie mieszkające na stałe w danym powiecie. Przepis ten nie stosuje sprzecznego z prawem europejskim "klucza obywatelskiego" i nie ogranicza swobody transferu kapitału dopóty, dopóki nie następuje istotnie zachwianie równowagi na rynku nieruchomości w danym powiecie. Do czasu pojawienia się rzeczywistego problemu praktyka będzie więc całkowicie zgodna z prawem europejskim. Lekkie naruszenie zasad Wspólnego Rynku - ale bez dyskryminacji według klucza obywatelskiego - następuje dopiero wtedy, kiedy rzeczywiście pojawi się problem. Obecne ustawodawstwo nakłada obowiązek uzyskania zezwolenia przez zagranicznego nabywcę nawet wtedy, kiedy jest on w całej Polsce jedynym chętnym do kupna jakiejś większej działki. Problem wody i betonu Pozostaje jeszcze wiele pozaekonomicznych problemów spowodowanych nagłym wzrostem popytu na nieruchomości, którym ani obecna ustawa, ani żaden okres przejściowy nie są w stanie zapobiec. Gwałtowny wzrost cen nieruchomości w Międzyzdrojach miał miejsce wskutek wielkiego popytu na "drugie miejsca zamieszkania" wśród berlińczyków, z których jednak wielu ma polskie paszporty. Problemem stają się tam nie konflikty narodowościowe lub komasacja gruntów (w obrębie Wolińskiego Parku Narodowego i tak nie ma rolnictwa), lecz brak wody pitnej i "zabetonowanie krajobrazu" - zjawiska znane skądinąd z wysp środziemnomorskich. Przed tym można się uchronić - ale nie za pomocą ustawy, która jedynie obcokrajowcom zakazuje zabetonowywanie polskiego Wybrzeża.
W negocjacjach z UE Polska ubiega się o pięcioletni okres przejściowy dla sprzedaży nieruchomości miejskich pod inwestycje i osiemnastoletni okres przejściowy dla gruntów rolnych i lasów. Jednak cel, do którego zmierza polski rząd, dałoby się łatwiej osiągnąć poprzez uchwalenie nowocześniejszej ustawy o obrocie nieruchomościami. polska ustawa traktuje wszystkie regiony jednakowo, niezależne od tego, czy większy popyt na ziemię byłby tam korzystny, czy nie. Ustawa nie rozgranicza obcokrajowców z UE i obcokrajowców spoza niej. Zawiera też anachroniczne ograniczenia obrotu nieruchomościami w strefie nadgranicznej. Po przystąpieniu do UE żaden okres przejściowy i żadna polska ustawa nie będą w stanie zapobiec wzrostowi cen nieruchomości. Tam, gdzie ziemia i nieruchomości są częścią obrotu kapitałem, nie ma ani sensu, ani możliwości, aby ów obrót hamować administracyjnie. Jeżeli Polska przejmie acquis communitaire z zakresu Wspólnej Polityki Rolnej, to trudno będzie nierolnikom kupić ziemię rolną w celach spekulacyjnych..
PRO PUBLICO BONO Naszym największym majątkiem narodowym jest wrodzony duch przedsiębiorczości Nagradzanie społecznych inicjatyw RYS. ROBERT DĄBROWSKI JAN NOWAK-JEZIORAŃSKI Pragnę zacząć od podziękowania Panu, Panie Premierze, za konkurs na obywatelską inicjatywę dziesięciolecia "Pro Publico Bono" i powiązanie uroczystości nadania nagród z Krakowem i Świętem Niepodległości. Obchodzimy je przedostatni raz w tym stuleciu, które dla Polski było wiekiem heroicznym, wiekiem klęski i triumfu, rozpaczy i nadziei, smutków i radości, wiekiem uwieńczonym ostatnim dziesięcioleciem, najszczęśliwszym w naszym tysiącleciu. Polska własnymi siłami odzyskała po raz drugi niepodległość, tym razem bez przelewu krwi. Po czterdziestu pięciu latach rządów komunistycznych kraj znajdował się u progu bankructwa i wybuchu społecznego. Największą szkodą wyrządzoną Polsce przez uprzedni system było zdławienie inicjatyw płynących z dołu. Partia strzegła zazdrośnie swojego monopolu na mądrość i inicjatywę. Jest rzeczą znamienną, że - z jednym wyjątkiem -140 inicjatyw zgłoszonych do konkursu "Pro Publico Bono" podjęto dopiero po roku 1989. Za czasów PRL nie miałyby żadnych szans. Ubiegłe dziesięciolecie wykazało, że naszym największym majątkiem narodowym jest wrodzony duch przedsiębiorczości, pomysłowości i inicjatywy połączonej z talentem. Niestety, te właśnie zasoby zostały na 45 lat zablokowane i zmarnowane. W latach PRL ojczyzna straciła co najmniej milion ludzi młodych i wykształconych, którzy nie widząc perspektyw we własnym kraju, szukali ich na obczyźnie. Jednym z nich był młody inżynier, Jerzy Boniecki, który w roku 1959 wyemigrował do Australii, do Sydney, gdzie założył własne przedsiębiorstwo i w ciągu kilkunastu lat zdobył fortunę. Postanowił podzielić się z nią z rodakami w Polsce. Z własnym środków założył Fundację POLCUL, która od blisko dwudziestu lat corocznie obdarza nagrodami około pięćdziesięciu budowniczych społeczeństwa obywatelskiego w Polsce. Swój cel określił Boniecki w tych słowach: "Celem Fundacji jest nagradzanie społecznych inicjatyw, które tworzą podstawę społeczeństwa obywatelskiego, krzewią wspólnoty obywatelskie, społecznikostwo, zaangażowanie, tolerancję, bezinteresowną pomoc bliźniemu. Nie chodzi tu o akty heroiczne, działania na wielką skalę. Takie wartości i postawy tworzone są w codziennych działaniach, najczęściej przez ludzi, których określamy jako małych bohaterów". Polska ma także świetlistą stronę Polska jest dzisiaj jak księżyc, który ma swoją świetlistą i ciemną stronę. Czytając prasę, słuchając radia, oglądając telewizję, zapoznając się z sondażami opinii publicznej, można odnieść wrażenie, że Polacy zapatrzeni są w ciemną stronę polskiego księżyca. Widzą korupcję, prywatę, rosnącą przestępczość i jej bezkarność, nawrót dziedzicznych przywar charakteru narodowego. Wychowawcze znaczenie konkursu polega na tym, że odsłania on jasną stronę księżyca. Pokazuje ludzi dobrych jak chleb, którzy dzielą się z innymi tym, co mają, a jeśli nic nie mają - służą swoją pracą, talentem, zapałem, nie oczekując zapłaty. Przegląd 141 kandydatów do nagrody i wyróżnień jest lekturą niezwykle pokrzepiającą. Józef Piłsudski powiedział, że Polska stanie się potęgą, jeśli strzelec konny czyścić będzie uprząż swego konia z takim przejęciem, jakby od tego zbawienie ojczyzny zależało. Konkurs pokazuje ludzi, którzy z własnej inicjatywy i z największym przejęciem budują społeczeństwo obywatelskie na swoim własnym, często malutkim odcinku, w swojej wiosce, miasteczku. Wystarczy wymienić choćby dla przykładu, gdzie - poza Warszawą, Krakowem czy innymi dużymi miastami - działają niektórzy uczestnicy konkursu: Chodzież, Biłgoraj, Wołomin, gmina Strzegowo, wieś Zakliczyn, Strzelin, Mokobody, Gostynin, Cmolas, wioska Koniaczów, miasteczko Gdów, wieś Gwizdów, gmina Żabno i Czaplinek. Wachlarz społecznych celów jest niezwykle szeroki: ratowanie zdrowia i życia, zwłaszcza dzieci, opieka nad niepełnosprawnymi, sierotami i dziećmi porzuconymi, pomoc dla bezrobotnych, pomoc dla więźniów, którzy odbyli karę, wspomaganie szkół i szpitali, pomoc lekarska dla weteranów AK, akcja na rzecz rozwoju regionu, obrona prawdy historycznej, ratowanie przed zatruciem środowiska, opieka nad młodzieżą uzależnioną od narkotyków i alkoholu, pomoc dla młodych talentów. Zwraca uwagę samarytańska działalność księży. Antyklerykałom, którzy widzą tylko kapłanów jeżdżących mercedesami, warto może zwrócić uwagę na księdza Arkadiusza Nowaka, który poświęcił się chorym na AIDS i księdza Bogusława Palecznego, jedynego opiekuna bezdomnych na Dworcu Centralnym w Warszawie. Charakterystyczne są nazwy, które te organizacje przybierają: Stowarzyszenie Inspiracja, Twoja Gmina, Miasteczko Nadziei, Dom Pogodnej Jesieni (mowa o domu dla starców), Droga Nadziei, Otwarte Drzwi, Rodzić po Ludzku, Stowarzyszenie "Przyjazne Miasto", Lekarze Nadziei, Chleb Życia czy Dom Ciepła (chodzi o schronisko dla chorych na AIDS). Niektóre organizacje charytatywne mają wyniki imponujące, np. banki żywności działają na rzecz ludzi żyjących na granicy głodu. Funkcjonują w siedmiu miastach. W ciągu pięciu lat zdołały zebrać sześć tysięcy ton żywności, co równa się dwunastu milionom posiłków. Społeczna dyplomacja Organizacje społeczne przyjmują na siebie zadania, którym najsprawniejsze urzędy państwowe nie byłyby w stanie sprostać. Na przykład traktaty przyjaźni zawierane z dawnymi wrogami staną się świstkami papieru, jeśli nie zdobędą poparcia społecznego, a więc jeśli samo społeczeństwo nie przełamie w sobie negatywnych stereotypów i uprzedzeń wyniesionych z przeszłości. Dyplomacja nie osiągnie trwałych wyników, jeśli nie będzie szła z nią dyplomacja społeczna, czyli budowanie przez granice mostów przyjaźni, rękami samych obywateli. Ten kierunek inicjatywy obywatelskiej ma doniosłe znaczenie dla bezpieczeństwa państwa i jego pozycji międzynarodowej. Warto przytoczyć kilka przykładów tego rodzaju działalności. A więc zgłoszono na konkurs wystawę "Polacy i Niemcy bardziej sobie bliscy, niż sami sądzą". Ukazuje ona pozytywne aspekty tysiącletniego sąsiedztwa Polaków i Niemców. Szkoły polskie i niemieckie organizują wymianę nauczycieli i uczniów. Na przykład szkoła im. Adama Mickiewicza w Poznaniu prowadzi taką wymianę ze szkołą Gustawa Heinemana w Berlinie. Południowo-Wschodni Instytut Naukowy w Przemyślu nie tylko bada i uczy o stosunkach polsko-ukraińskich, ale nawiązuje bezpośrednie kontakty i organizuje konferencje ze swoimi odpowiednikami na Ukrainie. Przez południową granicę mosty przerzuca Stowarzyszenie Solidarności Polsko-Czesko-Słowackiej. Organizuje wspólnie z sąsiadami festiwale teatralne "Na granicy". Chciałbym zatrzymać się na jednym z przykładów dyplomacji społecznej: Międzynarodowe Centrum Rozwoju Demokracji powstało w Krakowie w 1993 roku z inicjatywy młodego krakowianina, działacza "Solidarności" Bogdana Klicha. Stało się krakowską kuźnią międzynarodowej myśli politycznej, promieniującej spod Wawelu daleko poza granice Polski. Zdobyło prestiż, ściągając ministrów spraw zagranicznych i politologów z Rosji, Ukrainy, Czech, Słowacji, Białorusi, krajów bałtyckich i Stanów Zjednoczonych. Podniosło zatem prestiż miasta. Snop światła na dwu laureatów Krzysztof Pawłowski zasługuje w pełni na to, by rzucić na niego snop światła. Uczyniłem to sześć lat temu w pierwszym programie telewizji w eseju z cyklu "Polska z oddali". Pawłowski stworzył w Nowym Sączu dosłownie z niczego - Wyższą Szkołę Biznesu. Nie miał pieniędzy, ale miał zapał, pomysł, inicjatywę, a przede wszystkim wizję i wyczucie tego, że społeczeństwo przechodzące do gospodarki wolnorynkowej najbardziej potrzebuje wykształconej kadry menedżerów. Wpadł na pomysł wciągnięcia do współpracy National Louis University w Chicago. Uzyskał pomoc amerykańską i dotacje. Sam nie miał nic. Mieszkał z żoną i córką w dwóch izdebkach tak ciasnych, że trudno było przecisnąć się między stołem jadalnym a ścianą. Po ośmiu latach Wyższa Szkoła Biznesu została uznana za najlepszą niepaństwową uczelnię tego typu w Polsce. Wychowała 1200 absolwentów, którzy zostali natychmiast wchłonięci przez dynamicznie rozwijający się sektor przedsiębiorczości prywatnej. Pawłowski podniósł prestiż swojego miasta. Jego dzieło stało się instytucją samowystarczalną, utrzymującą się z własnych dochodów. Tydzień temu byłem w Chicago świadkiem największego triumfu Pawłowskiego - uroczystego podpisania umowy z National Louis University - dyplomy Wyższej Szkoły Biznesu będą uznane za dyplomy uniwersytetu amerykańskiego w Chicago. Drugi laureat to "Przymierze Rodzin". Jest to samopomocowa organizacja rodzicielska o charakterze wychowawczym i kształceniowym. Organizuje obozy letnie i zimowiska. Powołała Młodzieżowe Studium Przymierza Rodzin, utworzyła szkołę podstawową, gimnazjum i liceum, stała się przykładem instytucji działającej w najważniejszej strategicznie dziedzinie, jaką są sprawy młodzieży i jej wychowania w duchu naszych tradycyjnych wartości. Niech mi będzie wolno, Panie Premierze, wyrazić nadzieję, że coroczny konkurs "Pro Publico Bono" stanie się trwają instytucją związaną ze Świętem Niepodległości, że wejdzie do naszej tradycji i stanie się miniaturową polską odmianą Nagrody Nobla za pracę społeczną. Życzę wszystkim budowniczym polskiego społeczeństwa obywatelskiego, aby poczucie wewnętrznego szczęścia, płynącego ze służby krajowi i bliźniemu, stało się ich nagrodą. Obszerne fragmenty przemówienia wygłoszonego w Krakowie 11 listopada podczas wręczania nagród w konkursie na Inicjatywę Obywatelską Dziesięciolecia 1989 - 1999 "Pro Publico Bono", nad którym patronat medialny sprawowała "Rzeczpospolita".
Pragnę zacząć od podziękowania Panu, Panie Premierze, za konkurs na obywatelską inicjatywę dziesięciolecia "Pro Publico Bono". Największą szkodą wyrządzoną Polsce przez uprzedni system było zdławienie inicjatyw płynących z dołu. Ubiegłe dziesięciolecie wykazało, że naszym największym majątkiem narodowym jest wrodzony duch przedsiębiorczości, pomysłowości i inicjatywy połączonej z talentem. Konkurs pokazuje ludzi, którzy z własnej inicjatywy i z największym przejęciem budują społeczeństwo obywatelskie na swoim własnym, często malutkim odcinku.
SEJM Są posłowie, którzy nawet o 4 nad ranem gotowi są składać oświadczenia osobiste Hyde Park na Wiejskiej JERZY PILCZYŃSKI Po zakończeniu obrad każdy poseł, niezależnie od późnej pory, ma prawo wygłosić z trybuny sejmowej swoje oświadczenie. Jeśli więc tuż przed północą pustym korytarzem sejmowym biegnie zadyszana poseł Ewa Tomaszewska (AWS) albo dziarskim krokiem zmierza w kierunku sali sejmowej poseł Marek Dyduch (SLD) to niechybny znak, że rozpoczęło się składanie oświadczeń poselskich. Sytuacja przypomina wówczas nieco londyński Hyde Park. Tak jak na Speaker Corner więcej jest na sali tych, którzy chcą mówić, niż słuchających. Publiczności już od dawna nie ma żadnej, loża dziennikarska świeci pustkami, a kamery telewizyjne są wyłączone. Można wtedy posłuchać często dziwnych opowieści. Toczy się spór o to, czyja jest telewizja i dlaczego nie transmituje przeglądu twórczości emerytów i rencistów z Kociewia. Posłowie dyskutują też o tym, czy "Międzynarodówkę" należy zaliczyć do spuścizny kulturalnej i czy poseł Niesiołowski powinien mieć lustra w pokoju hotelowym? Rozważają istotne zagadnienie: czy w Biblii mowa o zawiązywaniu pyska wołu ryczącemu, czy też młócącemu? Pośród tych dywagacji można się spotkać z wypowiedziami nacechowanymi troską o dobro ogólne bądź (co raczej częstsze) jedynie o interes partykularny. Zdarzają się też, choć rzadko, wypowiedzi trącące prywatą. Każda pora jest dobra Od początku kadencji, a więc w stosunkowo niedługim okresie, posłowie zdołali wygłosić już 608 oświadczeń. Tylko od początku bieżącego roku złożyli ich 170. Specjalizuje się w tym kilkudziesięcioosobowa grupa. W czołówce jest zaś kilku posłów mających na swoim koncie po około 20 oświadczeń. Rekordzistą jest poseł Bogdan Lewandowski (SLD) - 25 oświadczeń, które często balansują na krawędzi konfrontacji ideologicznej. Nie ustępuje mu Jan Kulas (AWS), mający na swoim koncie już 193 wystąpienia sejmowe, w tym 22 oświadczenia. Zmierza w ten sposób do pobicia rekordu posła Januły z ubiegłej kadencji, który zabierał głos ponad 500 razy. Oświadczenia posła Kulasa cechuje często święte oburzenie i moralizatorski ton. Do czołówki zalicza się też poseł Ewa Tomaszewska (AWS) walcząca w ten sposób z reguły o sprawy socjalne, 21 oświadczeń ma na swoim koncie Marek Dyduch (SLD). Często traktuje je jako instrument walki w imieniu swego klubu, np. składając oświadczenie "w sprawie merytorycznej niekompetencji niektórych członków rządu". Specjalistą wszech dziedzin zdaje się być Bogumił Borowski (SLD) (16 oświadczeń) znający się zarówno na sprawach komunalnych, technice budżetowej, jak i informatyce. Czołówkę goni Michał Tomasz Kamiński (AWS) (15 oświadczeń), poświęcając swe wystąpienia obronie wartości prawicowych i chrześcijańskich, choć potrafiący także sławić w ten sposób wcale nie prawicowego poetę Władysława Broniewskiego w setną rocznicę jego urodzin. Niektórzy z wymienionych nie przepuszczają okazji do złożenia oświadczenia nawet wtedy, gdy Sejm kończy obrady o 3 lub 4 nad ranem. W potoku słów Właściwie trudno się dziwić, że po kilkunastu godzinach potoku słów płynącego z trybuny sejmowej ktoś ma jeszcze ochotę na przemawianie. Parlament, jak wskazuje na to źródłosłów tej nazwy, jest miejscem, w którym się mówi. Warto zauważyć, że w ciągu ostatnich kilku lat, zarówno w praktyce, jak i jeśli chodzi o przepisy regulaminu sejmowego, zrobiono wiele, aby ograniczyć poselskie pustosłowie. Czas przemówień jest ściśle reglamentowany. Do otwartych debat dochodzi w Sejmie wyjątkowo. Dysponowanie prawem wypowiedzi przysługuje raczej klubom i kołom niż posłom. Znacznie ograniczona jest możliwość polemiki między posłami, zniesiono też instytucję wystąpień ad vocem. Aby to zrekompensować posłom, twórcy regulaminu przyznają każdemu możliwość zabierania głosu przez 5 minut w zasadzie na dowolny temat, choć początkowo oświadczenia miały dotyczyć spraw osobistych. Obecnie regulamin mówi jedynie, że w oświadczeniach nie powinny być poruszane sprawy, które mogą być przedmiotem interpelacji i pytań bieżących. Mimo to posłowie w oświadczeniach nawiązują niekiedy do aktualnych wydarzeń politycznych, które jednak nie znalazły swego odzwierciedlenia w porządku obrad Sejmu. Tak więc np. poseł Jan Kulas (AWS) składał oświadczenie w sprawie zbliżających się wyborów samorządowych, zaś Marek Dyduch (SLD) mówił o skutkach powodzi w Kotlinie Kłodzkiej i odszkodowaniu wypłaconym ze skarbu państwa pułkownikowi Ryszardowi Kuklińskiemu. Poseł Tomasz Kamiński potępiał zatrzymanie w Wielkiej Brytanii Augusto Pinocheta, składając mu hołd za to, że przeciwstawił się komunizmowi w Chile. Dogrywka Często oświadczenia stanowią dogrywkę wcześniejszych debat sejmowych i są polemiką ze stanowiskiem przeciwników politycznych. Do takiej dogrywki doszło np. w sprawie ustawy o strefach ochronnych wokół hitlerowskich obozów zagłady, która pozwoliła na rozwiązanie problemu żwirowiska w Oświęcimiu. Co ciekawe, dla niektórych posłów było to okazją do zaznaczenia swej postawy odmiennej w tej sprawie od stanowiska klubowego. Podobnie rzecz się miała, gdy Sejm przyjął ustawę o nowym administracyjnym podziale kraju. Niektórzy posłowie składali wówczas oświadczenia zupełnie nie pasujące do tego, jak głosowali. Niedawno praktykę kontynuowania debat w oświadczeniach potępiał prowadzący obrady wicemarszałek Jerzy Stefaniuk (PSL). Polemizowanie za pomocą oświadczeń bądź składanie w ten sposób pozornych interpelacji, na które nie ma odpowiedzi, piętnował poseł Jacek Szczot (AWS) - w specjalnym oświadczeniu. Oświadczenie na oświadczenie Przedmiotem oświadczeń są nierzadko sprawy dotyczące procedury i organizacji obrad. Jerzy Jaskiernia (SLD) z pozytywnym skutkiem domagał się w ten sposób umieszczania w sprawozdaniach stenograficznych wydruków z głosowań. Oświadczenia w sprawie kontrowersji regulaminowych dotyczących trybu prac legislacyjnych składał poseł Marek Dyduch (SLD). Niektóre z oświadczeń znajdowały potem swój epilog w Komisji Regulaminowej bądź Etyki Poselskiej. W taki sposób trafiła tam sprawa wypowiedzi posła Piotra Ikonowicza (SLD), który na jednym z wieców obraził "Solidarność". Posypały się oświadczenia potępiające. Do Komisji Etyki trafiła też sprawa wypowiedzi Antoniego Macierewicza (nie zrzeszony), który przed głosowaniem na kandydatów do Trybunału Stanu powiedział z trybuny sejmowej, że ubiegający się o to stanowisko Aleksander Bentkowski (PSL) figuruje w archiwach MSW jako tajny współpracownik SB. Bentkowski wcześniej oświadczył, że nie współpracował ze służbami specjalnymi. Sprawa stała się przedmiotem dalszych oświadczeń. Poseł Dariusz Wójcik (AWS) złożył - jak sam mówił z ludzkiej uczciwości - oświadczenie, że miał dostęp do archiwów MSW, z których wynika, iż Bentkowski nie współpracował świadomie z SB. Wówczas Jan Rulewski (wtedy UW) w oświadczeniu przepraszał Bentkowskiego, że wstrzymał się od głosu w sprawie jego kandydatury. Ostatecznie Bentkowski przepadł w głosowaniu. Bardziej i mniej osobiste Można by to uznać za typowy przykład oświadczeń w sprawach osobistych. O osobiste motywy można podejrzewać też posła Stanisława Misztala (AWS), który większość ze swych 16 oświadczeń poświęcił sprawom szpitala w Zamościu, w którym jest zatrudniony, i lokalnym sprawom zamojskim. Między innymi upominał się o możliwość prowadzenia prywatnej praktyki lekarskiej na terenie szpitala. Poseł Misztal już wcześniej zasłynął z tego, że schodząc z trybuny sejmowej za każdym razem sam bije sobie brawo. Do pewnego czasu dbał też niezwykle o to, aby jego twarz pojawiała się zawsze na ekranie telewizyjnym w tle, gdy na pierwszym planie występują znani politycy, np. Marian Krzaklewski. Osobiste doświadczenia skłoniły też zapewne posła Michała Kamińskiego (AWS) do złożenia jednego z najbardziej zadziwiających oświadczeń. Impulsem był incydent na lotnisku Okęcie, gdy lewicowi bojówkarze spryskali płaszcz Kamińskiego cuchnącą substancją. Poseł potępił w związku z tym przemoc w polityce i samokrytycznie uznał, iż teraz dostrzega, że niektóre jego wypowiedzi mogły być interpretowane jako zachęta do tej przemocy, choć nie takie były jego intencje. Wszystkich, którzy tak mogli rozumieć jego wypowiedzi, serdecznie przepraszał, usprawiedliwiając się, że jako człowiek młody miał prawo do błędu. Ten sam poseł jest też autorem jednego z najkrótszych i najbardziej bezpretensjonalnych oświadczeń, w którym życzył całej izbie udanych wakacji.
Po zakończeniu obrad każdy poseł, niezależnie od późnej pory, ma prawo wygłosić z trybuny sejmowej swoje oświadczenie. Sytuacja przypomina wówczas nieco londyński Hyde Park. Tak jak na Speaker Corner więcej jest na sali tych, którzy chcą mówić, niż słuchających. Publiczności już od dawna nie ma żadnej, loża dziennikarska świeci pustkami, a kamery telewizyjne są wyłączone. Można wtedy posłuchać często dziwnych opowieści.Toczy się spór o to, czyja jest telewizja i dlaczego nie transmituje przeglądu twórczości emerytów i rencistów z Kociewia. Posłowie dyskutują też o tym, czy "Międzynarodówkę" należy zaliczyć do spuścizny kulturalnej i czy poseł Niesiołowski powinien mieć lustra w pokoju hotelowym? Rozważają istotne zagadnienie: czy w Biblii mowa o zawiązywaniu pyska wołu ryczącemu, czy też młócącemu? Pośród tych dywagacji można się spotkać z wypowiedziami nacechowanymi troską o dobro ogólne bądź jedynie o interes partykularny. Zdarzają się też, choć rzadko, wypowiedzi trącące prywatą. Od początku kadencji, a więc w stosunkowo niedługim okresie, posłowie zdołali wygłosić już 608 oświadczeń. Tylko od początku bieżącego roku złożyli ich 170. Specjalizuje się w tym kilkudziesięcioosobowa grupa. Właściwie trudno się dziwić, że po kilkunastu godzinach potoku słów płynącego z trybuny sejmowej ktoś ma jeszcze ochotę na przemawianie. Czas przemówień jest ściśle reglamentowany. Do otwartych debat dochodzi w Sejmie wyjątkowo. Dysponowanie prawem wypowiedzi przysługuje raczej klubom i kołom niż posłom. Aby to zrekompensować posłom, twórcy regulaminu przyznają każdemu możliwość zabierania głosu przez 5 minut w zasadzie na dowolny temat.
ROZMOWA Ryszard Kapuściński, reporter i podróżnik, o sytuacji w Zairze i w innych państwach Afryki Laboratorium polityczne Czy wydarzenia rozgrywające się w Zairze rzeczywiście są takie ważne? Nagle Afryka jest znowu na pierwszych stronach gazet, wszyscy analizują sytuację... RYSZARD KAPUŚCIŃSKI: Niewątpliwie tak. Jest to ważne wydarzenie z kilku względów. Konflikt w Zairze jest dziś jednym z największych na naszej planecie. Ale jeśli chodzi o samą Afrykę, jest to wyraźne zakończenie epoki zimnej wojny. Okres zimnej wojny na tym kontynencie przebiegał bardzo dramatycznie. Dziś to, co sobie wówczas wyobrażano, wydaje się dziwne. Ale w okresie dekolonizacji, walki o niepodległość, nie znając dobrze Afryki, zakładano, że procesy tam zachodzące mogą stać się zalążkiem wielkiego konfliktu między mocarstwami, że może wybuchnąć tam trzecia wojna światowa. Pamiętam, że kiedy w 1960 roku po raz pierwszy jechałem do Konga (dziś Zairu), w ówczesnej prasie światowej pisano o wielkim niebezpieczeństwie, jakie może wiązać się z konfliktem w tym państwie. Panowała nerwowa atmosfera, do akcji włączyła się Organizacja Narodów Zjednoczonych. Obawiano się najgorszego. Afryka kojarzyła się z czymś niebezpiecznym i niepewnym. W sumie spowodowało to, że w ten wiszący w powietrzu konflikt włączyły się Stany Zjednoczone i Związek Radziecki, a nawet Chiny. I właśnie na tej fali niepokoju wyrósł Mobutu. Był on właściwie nikomu nie znanym człowiekiem, wcześniej był sierżantem armii kolonialnej (do 1960 roku Kongo było kolonią belgijską). Kiedy Patrice Lumumba (pierwszy premier) ogłosił niepodległość Konga i wystąpił z bardzo radykalnymi hasłami, kiedy dał się poznać jako człowiek bardzo zapalczywy, ambitny, który mówi, że pójdzie dalej - a na dodatek w Kongu pojawia się wielu Rosjan - Amerykanie zaczynają szukać swego człowieka. Mają powody. Nie wiedzą, jak dalej potoczą się losy Konga, państwa doskonale położonego strategicznie, dysponującego wieloma bogactwami naturalnymi, trzeciego pod względem obszaru kraju Afryki. Zachód boi się zdecydowanego na wszystko Lumumby. Politycy zachodni szukają kogoś, na kim można by się oprzeć. Najpierw pojawia się niejaki Adula, ale jest to tylko urzędnik, biurokrata, którego ta rola przerasta. W takiej sytuacji jak zwykle sięga się po armię. Jednym z liderów wojska jest Joseph Mobutu. Człowiek, jak już mówiłem, który z sierżanta awansował na generała. W armii kongijskiej nie było oficerów, wcześniej stanowiska te obsadzali Belgowie, ale oni po ogłoszeniu niepodległości opuścili ten kraj. Ludzie robili wtedy błyskawiczne kariery. Przykładem jednej z nich jest sukces Mobutu. W 1965 roku w wyniku zamachu stanu Mobutu przejmuje władzę w państwie i formalnie do dziś jest dyktatorem. Zachód zachowuje się wobec Afryki, wobec Zairu dwuznacznie. Z jednej strony chce mieć kontrolę nad tym, co się dzieje na tym kontynencie, z drugiej nie ma żadnej koncepcji, co robić z Afryką. I mamy przez prawie 30 lat do czynienia ze stanem trudnym do zdefiniowania. Właściwie martwym okresem, kiedy właściwie nic się dzieje. Jest zastój. Wszyscy na coś czekają. Czyli, że zmiany, jakie dziś obserwujemy w Afryce, są związane z zakończeniem zimnej wojny. Amerykanie po uregulowaniu swoich problemów z Rosją, po zakończeniu budowania nowych struktur bezpieczeństwa w Europie teraz dopiero zabierają się do porządkowania Afryki, do wypełniania tej czarnej dziury, jaką był ten kontynent w polityce globalnej... Proces zmian zaczął się wraz z końcem zimnej wojny, wraz z wycofaniem się z Afryki Rosjan, wraz ze zniknięciem z tego kontynentu wszystkich podziałów wynikłych z rywalizacji mocarstw. Zaczęły się pozytywne procesy, zaczęto odchodzić od jednopartyjnych systemów, wprowadzono nowe konstytucje, bardziej demokratyczne, rządy stały się otwarte na zmiany. Poza tym w Afryce doszła do władzy zupełnie nowa generacja polityków. Następują zmiany w elitach politycznych. Ludzie związani z okresem zimnej wojny ustępują pola młodszym, kształconym na uniwersytetach afrykańskich, rozumiejących lepiej swoje afrykańskie korzenie, w przeciwieństwie do poprzedników, którzy uczyli się w wyższych szkołach na Zachodzie, w Paryżu, Londynie, Rzymie. W tej chwili poza Mobutu nie ma właściwie polityka u władzy z tamtej epoki. Albo umarli, jak prezydent Wybrzeża Kości Słoniowej, albo się wycofali, jak Julius Nyerere z Tanzanii, czy zostali odsunięci od władzy, jak Siad Barre w Somalii. W tej sytuacji dziwolągiem nie z tej epoki jest Mobutu. Ale nadal jest u władzy... To tylko kwestia czasu. Wydarzenia w Zairze to nie tylko wyznaczenie pewnej cezury czasowej - końca zimnej wojny - to przykład innego zjawiska, jakie obserwujemy w świecie, nie tylko w Zairze, kryzysu państwa narodowego. W wielu państwach świata można dziś dostrzec, że tradycyjna koncepcja państwa centralnie rządzonego przechodzi bardzo silny kryzys. Nawet w Europie szereg państw się rozpadło: Czechosłowacja, Jugosławia, Związek Radziecki. Problemy tego typu mają Włochy, Belgia, Hiszpania. Ze szczególnym nasileniem ten kryzys przebiega jednak w Afryce, gdzie państwo zawsze było słabe, bo nie miało tradycji, bo trwało niespełna 30 - 40 lat. Rozpadła się Somalia, Liberia, bliski rozpadu jest Czad, słabymi państwami są Angola, Mozambik. Takich państw w Afryce jest więcej. Ten proces się nasila. Od dawna także i ten kryzys trawił Zair. Państwo to istniało sztucznie, bez komunikacji, bez łączności. Na tym wielkim obszarze w rzeczywistości istniały struktury federalne, oparte albo na silnej grupie etnicznej, albo terytorium. Teraz ten kryzys państwa postkolonialnego uwidocznił się tym bardziej. To chyba nie jest dobre dla całej Afryki, taki właśnie przykład... Tego na razie nie wiemy. Trzecim powodem, dla którego to, co dzieje się dziś w Zairze, jest ważne, to przejaw konfrontacji - która na tym kontynencie toczy się od 100 lat - między światem anglojęzycznym i frankojęzycznym. To jest stara rywalizacja. Ponad sto lat temu doszło do zbrojnego starcia francusko-angielskiego w Faszodzie. Francja musiała wtedy ustąpić. Ale obie strony przejawiały w swych poczynaniach chęć przeprowadzenia przez całą Afrykę korytarza swoich posiadłości. I tak Anglicy zawsze dążyli, aby oś ich kolonii biegła od Kairu do Kapsztadu, Francuzi zaś widzieli ją od Dakaru do Madagaskaru. Te ambicje obu państw, ich interesy zawsze się krzyżowały. Skończyło się to podziałem Afryki na słynnym kongresie w Berlinie, ale mimo wszystko ta konkurencja nigdy się nie skończyła. I paradoksalnie ścieranie się interesów trwa pod dziś dzień. Szczególnie dotyczy to Francji, gdzie rozbudowana biurokracja kolonialna jeszcze dziś ma swoje interesy w Afryce. Mit francuskiej Afryki był i jest nadal podtrzymywany przez władze w Paryżu. Do ponownego starcia doszło w Zairze. Tym razem jest to konfrontacja na linii Paryż - Waszyngton. Prasa francuska, co ciekawe, widzi jeszcze, że rzecz dotyczy nie tylko różnic w interesach, ale także walki na polu kulturowym i językowym. Dlatego, że przywódca powstańców Laurent-Desire Kabila jest związany silnymi więziami personalnymi z prezydentem Ugandy Yoveri Musevenim, jak i z wiceprezydentem Rwandy gen. Paulem Kagame. Mówi w kraju frankofońskim po angielsku i skończył amerykańską akademię wojskową. Do tego kręgu ludzi, preferujących język i kulturę anglosaską, należy Kabila. Oni się dobrze znają od dawna, zawsze współpracowali ze sobą. Dziś to, co się dzieje, jest ich tryumfem. Z tą różnicą, że miejsce Anglii, która jest zajęta swoimi wewnętrznymi problemami i w sprawy afrykańskie się nie angażuje, zajęły Stany Zjednoczone. Jest to fenomen, dlatego, że do tej pory obecność amerykańska nigdy nie była tak widoczna w Afryce jak teraz. Ameryka przez długi czas trzymała się z daleka od spraw afrykańskich. Dlaczego robi to teraz? Po wycofaniu się Rosjan, całkowitym braku zainteresowania ze strony Wielkiej Brytanii w Afryce wytworzyła się pustka. Amerykanie, którzy załatwili gdzie indziej swoje sprawy, wchodzą dziś do Afryki. Robią to na kilku szczeblach. Politycznie odpowiada za to Departament Stanu, ale bardzo aktywne są tzw. organizacje pozarządowe, których w Afryce jest mnóstwo. Są wreszcie różne odmiany ruchów religijnych, sekt chrześcijańskich, też niesłychanie prężnych. Sporo dobrego robi Korpus Pokoju, w którym pracuje ochotniczo wielu młodych Amerykanów. Razem daje to znaczącą obecność. Do tego dochodzi jeszcze zainteresowanie ekonomiczne. Amerykańskie firmy odkrywają Afrykę. Nie mówię o interesach naftowych, w Nigerii czy w Angoli, ale o ostatniej umowie zawartej między powstańcami Kabili a amerykańskim koncernem American Mineral Fields w Lubumbaszi. Jest ona warta miliard dolarów. To nie jest tylko symboliczne opowiedzenie się za Kabilą, ale uznanie go za gwaranta stabilizacji w Zairze. To jest coś nowego dla Afryki. Opuszczony, zadłużony kontynent stał się przedmiotem zainteresowania ze strony jedynego dziś mocarstwa, które jest gotowe zaangażować tam swoje środki, ludzi i ruszyć ten wyłączony z życia międzynarodowego kontynent. To wszystko oznacza, że wchodzimy w erę postpostkolonialną. Czy to oznacza, że wchodzimy pozytywnie ? Po pierwsze pozytywne jest to, że nie ma już zimnej wojny. Po drugie jest pewna szansa udzielenie wsparcia finansowego, którego Afryka potrzebuje i bez którego nie ma możliwości wyjścia z kryzysu. Jedynymi instytucjami, które choćby w części mogą te oczekiwania zaspokoić, są Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy, obie kontrolowane przez kapitał amerykański. To jest dziś ważne, bo młoda burżuazja afrykańska rozumie, że w jej interesie należy związanie się z tymi instytucjami. Wie też, że stare mocarstwa kolonialne - Francja, Wielka Brytania czy Belgia - nie mają pieniędzy, bo same mają problemy, i że z tej strony nie ma już czego oczekiwać. Młoda burżuazja wiąże swoją przyszłość z Bankiem Światowym i MFW, które symbolizują USA. Czy dobrze rozumiem, że nastąpiła zbieżność interesów a zarazem przesunięcie zainteresowania nowych elit afrykańskich w kierunku Ameryki? W zeszłym roku, kiedy jeździłem po Afryce Zachodniej, dawnych koloniach Francji, zauważyłem wielką zmianę. Dwadzieścia lat temu każdy urzędnik, student, uczeń mówił po francusku, to było naturalne. Teraz równie biegle mówią po angielsku. Pytałem, dlaczego się uczycie angielskiego. Odpowiadali bez zażenowania - dwadzieścia lat temu panami byli Francuzi, dziś panem jest Bank Światowy, a tam mówi się po angielsku. To jest przykład wielkiej zmiany, jaka dokonuje się wśród średniej klasy afrykańskiej. Ona orientuje się, że kapitał międzynarodowy jest w rękach amerykańskich i dobrze jest znać język, w którym mówią bankierzy. Jeszcze coś istotnego, gdy idzie o Zair i nie tylko. Wskutek braku łączności, komunikacji wytworzyła się regionalna czy federalna struktura władzy. Państwa afrykańskie, takie jak Zair, mogą i chcą korzystać w tej mierze z rozwiązań prawnych i praktyki amerykańskiej. Afrykańskim warunkom geograficznym, historycznym i komunikacyjnym doskonale odpowiadają luźne federalne struktury. Szczególnie w Zairze, gdzie jest ponad 200 grup etnicznych. Z tych względów myślę, że cały ten proces, który obserwujemy w Zairze, jest niesłychanie ważny dla całej Afryki. Istotną rolę - co chcę podkreślić - po raz pierwszy od wielu lat na kontynencie odgrywa prezydent RPA Nelson Mandela. Jego osoba budzi powszechny szacunek. Jest on największym obecnie przywódcą w Afryce. Kiedyś - wracając do przeszłości - takim uznaniem cieszył się cesarz Etiopii Hajle Selasje. Świadczy to także o roli, jaką zaczyna odgrywać Republika Południowej Afryki. Między USA i RPA są jednak różnice interesów? Zapewne tak, ale gdy chodzi o Zair, oba państwa mają taki sam interes: doprowadzanie do stabilizacji kontynentu, usunięcie pozostałości, gdziekolwiek one są, zimnej wojny. Wtedy dopiero będzie można korzystać z bogactw kontynentu, co leży zarówno w interesie ludzi biznesu z RPA, jak i z USA. Jednak są między nimi spory, chodzi o ostatni kontrakt. Kabila wypędził z prowincji Szaba (Katanga) znany koncern De Beers, a zaakceptował Amerykanów. W tej grze bierze udział wielu aktorów, są i będą konflikty. Jednak, co istotne, to fakt, że wielkie koncerny są zgodne, że Afrykę należy zagospodarować, ożywić jej gospodarkę, tchnąć w nią nowe życie. Włączyć ją do organizmu światowej ekonomii. Aby tak się stało, w Afryce musi być zapewniona stabilizacja. Pokojowa rola Mandeli akurat w tym momencie jest zgodna z interesem Waszyngtonu. Oba państwa mają taki sam cel: zamknąć zły rozdział w historii Afryki i otworzyć nowy, pomyślny. Jeśli dobrze pana rozumiem, trwa pewien proces, Zair jest w środku tych wydarzeń. Jaki będzie finał? Zair zawsze był na pierwszej stronie. O losy Lumumby martwił się cały świat. Potem były tu liczne rebelie i secesje. Zawsze się coś działo. Zair był i jest laboratorium politycznym. Rozgrywały się tu wydarzenia ważne dla całego kontynentu. Tak jest i teraz. Kończy się wielka epoka Mobutu, zaczyna się nowa Kabili. Jaka jest przyszłość tego kontynentu, nadal wlokącego się z tyłu za wszystkimi? Trudno odpowiedzieć. W Afryce są 52 państwa, ponad 800 mln ludzi, setki narodów i języków, żyją wyznawcy wielu religii. Różne są też poziomy życia, inne drogi rozwojowe. Jest to kontynent bardzo zróżnicowany. Na pewno nie będzie też jednej formuły rozwiązań. Z procesu, jaki obserwujemy, wynika, że będzie mniej konfliktów, więcej stabilizacji i demokracji. Nie zabraknie trudności ekonomicznych. Aby ożywić gospodarkę Afryce są potrzebne pieniądze. Tam ich nie ma. Jeśli coś drgnie w jednym miejscu, niech to będzie Zair czy inny kraj; pojawi się szansa, że za nimi pójdą inne państwa. Afryka stanie na nogi, kiedy dostanie pieniądze z zewnątrz. Jeśli mówimy o ekonomii, to konkurentem dla USA będą Chiny. Dlaczego Chiny? Zalewają rynek tanim towarem. Zeszyty, T-shirty, tenisówki, latarki kosztują grosze. Wypierają firmy zachodnioeuropejskie, których produkty są za drogie na kieszeń Afrykańczyka. W przyszłości może dojść do powtórzenia się sytuacji sprzed kolonizacji Afryki przez Europejczyków, kiedy Afryka była silnie związana z Azją. Obok chińskich produktów w Afryce można też spotkać malezyjskie, tajwańskie, tajlandzkie i z innych krajów. A jaka jest pozycja Afryki Północnej? Ten region swoją aktywność kieruje w dwie strony. Bardzo silnie państwa Afryki Północnej są zaangażowane w basenie Morza Śródziemnego, gdzie szukają swego miejsca w związkach ekonomicznych z Europą. Kontynuują jednocześnie swoje związki sprzed wieków: handlowe, a zwłaszcza religijne z czarną Afryką. Islam jest nadal bardzo obecny w wielu krajach Afryki, a nawet się umacnia. Firmy handlowe z Egiptu, Libii, Maroka można spotkać na całym kontynencie. Czy można powiedzieć, że coraz mniej do powiedzenia w Afryce ma Europa, że jest wypierana przez innych, że zajęta swoimi problemami wypadła z gry? Niewątpliwie Europa, szczególnie b. państwa kolonialne, jak Francja, Belgia czy Anglia, mają wewnętrzne problemy i nie angażują się, nie mając środków, Afryce. Wielkim przegranym, moim zdaniem, jest Francja, która próbowała budować mit francusko-parysko-afrykański; wiele złego zrobiła polityka b. prezydenta Francoisa Mitterranda. Dlaczego? Był to człowiek, który za wszelką cenę chciał stworzyć idylliczny obraz współpracy Paryża z b. koloniami francuskimi. Francja popierała najgorsze dyktatury, ludzi mających wiele złego na sumieniu. A jedyną polityką było wysłanie spadochroniarzy w celu ratowania zagrożonego dyktatora. Taka polityka musiała się skończyć tak, jak się kończy dziś w Zairze. Paryż nie ma koncepcji. Francja po śmierci dyktatora Burundi w 1994 roku zaczęła tracić wpływy w całym regionie Wielkich Jezior. Teraz, jeśli straci Zair - a wszystko na to wskazuje - utraci cały region. Politycy francuscy zdają sobie z tego sprawę i to jest bardzo trudno Francuzom zaakceptować. Oskarżają o wszystko co złe Amerykanów. W Zairze, popierając do końca Mobutu, stawiają się z góry na przegranej pozycji. To, co dziś obserwujemy, jest początkiem końca pewnej epoki w polityce afrykańskiej Paryża, po przegranej Mobutu nic już nie będzie takie jak przedtem. Wracając do generalnej tendencji, afrykańscy politycy, młoda generacja, podobnie jak biznesmeni, rozumieją, że minął czas starych kolonialnych powiązań, że odchodzi w przeszłość model współpracy, np. z Francją metropolią kolonialną, która w razie potrzeby ratowała dyktatora, albo przysyłając mu oddziały interwencyjne, albo pieniądze. Swoje miejsce w Afryce dostrzegły Stany Zjednoczone i ich polityka została zaakceptowana przez afrykańskie elity. Nastąpiła zatem zbieżność interesów. Co to oznacza dla przyszłości Afryki? Jest to pozytywne zjawisko. Amerykanie proponują bowiem demokratyczne rozwiązania, wolny rynek, swobodny przepływ kapitału. Zresztą jest to moda obowiązująca w całym świecie. Nikt nie przyzna się dziś, że jest przeciw demokracji. W Afryce wydarzenia w Zairze oznaczają rozstanie się z starym modelem. Na pewno będą jeszcze konflikty, walki wewnętrzne. Ale nowi politycy, Kabila czy Etienne Tshisekedi, są politykami nowej generacji, mający bardzo afrykańskie podejście, widzący potrzebę zmian. Są przeciwieństwem Mobutu, złego, brutalnego dyktatora, niereformowalnego. Przykładami przywódców godnych naśladowania w Afryce są dziś Mandela i Museveni. Są to ludzie reprezentujący interesy swoje kraju, o czystych rękach, mający wizję przyszłości. A oni obaj popierają zmiany w Zairze. Czy w czasie jednej ze swych afrykańskich wypraw spotkał pan Kabilę? Kto wie. Może w Kisangani w 1961 roku, może w Dar es Saalam, czy w Nairobii, Kigali, czy Kampali. Żartuję sobie, ale być może nasze drogi się skrzyżowały, natomiast osobiście nigdy z nim nie rozmawiałem. Rozmawiał Ryszard Malik
Konflikt w Zairze jest dziś jednym z największych na naszej planecie. Ale jeśli chodzi o samą Afrykę, jest to wyraźne zakończenie epoki zimnej wojny. kiedy w 1960 roku jechałem do Konga, w ówczesnej prasie światowej pisano o wielkim niebezpieczeństwie, jakie może wiązać się z konfliktem w tym państwie. do akcji włączyła się Organizacja Narodów Zjednoczonych. na tej fali niepokoju wyrósł Mobutu. W 1965 roku w wyniku zamachu stanu Mobutu przejmuje władzę. Zachód zachowuje się wobec Zairu dwuznacznie. Z jednej strony chce mieć kontrolę nad tym, co się dzieje na tym kontynencie, z drugiej nie ma żadnej koncepcji, co robić z Afryką. Proces zmian zaczął się wraz z końcem zimnej wojny, wraz ze zniknięciem z tego kontynentu podziałów wynikłych z rywalizacji mocarstw. Zaczęły się pozytywne procesy, zaczęto odchodzić od jednopartyjnych systemów. doszła do władzy nowa generacja polityków. dziwolągiem nie z tej epoki jest Mobutu. nadal jest u władzy...To tylko kwestia czasu. Wydarzenia w Zairze to nie tylko wyznaczenie pewnej cezury czasowej to przykład kryzysu państwa narodowego. Trzecim powodem, dla którego to, co dzieje się dziś w Zairze, jest ważne, to przejaw konfrontacji między światem anglojęzycznym i frankojęzycznym. To jest stara rywalizacja. Ponad sto lat temu doszło do zbrojnego starcia francusko-angielskiego w Faszodzie. Francja musiała wtedy ustąpić. Do ponownego starcia doszło w Zairze. Tym razem jest to konfrontacja na linii Paryż - Waszyngton. Po wycofaniu się Rosjan, braku zainteresowania ze strony Wielkiej Brytanii w Afryce wytworzyła się pustka. Amerykanie wchodzą dziś do Afryki. Robią to na kilku szczeblach. Politycznie odpowiada za to Departament Stanu, ale bardzo aktywne są tzw. organizacje pozarządowe. Do tego dochodzi zainteresowanie ekonomiczne. pozytywne jest to, że nie ma już zimnej wojny. jest pewna szansa udzielenie wsparcia finansowego, którego Afryka potrzebuje. Jedynymi instytucjami, które mogą te oczekiwania zaspokoić, są Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy, obie kontrolowane przez kapitał amerykański. Dwadzieścia lat temu każdy urzędnik, student mówił po francusku. Teraz równie biegle mówią po angielsku. dwadzieścia lat temu panami byli Francuzi, dziś panem jest Bank Światowy. To jest przykład wielkiej zmiany, jaka dokonuje się wśród średniej klasy afrykańskiej. USA i Zair mają taki sam interes: doprowadzanie do stabilizacji kontynentu, usunięcie pozostałości zimnej wojny. W tej grze bierze udział wielu aktorów, są i będą konflikty. Jednak, co istotne, to fakt, że wielkie koncerny są zgodne, że Afrykę należy zagospodarować. Włączyć ją do organizmu światowej ekonomii. Jaka jest przyszłość tego kontynentu?Trudno odpowiedzieć. Jest to kontynent zróżnicowany. Na pewno nie będzie też jednej formuły rozwiązań. Afryka stanie na nogi, kiedy dostanie pieniądze z zewnątrz. Niewątpliwie b. państwa kolonialne mają wewnętrzne problemy i nie angażują się Afryce. Wielkim przegranym, moim zdaniem, jest Francja, która próbowała budować mit francusko-parysko-afrykański; wiele złego zrobiła polityka b. prezydenta Mitterranda.Był to człowiek, który za wszelką cenę chciał stworzyć idylliczny obraz współpracy Paryża z b. koloniami francuskimi. Francja popierała najgorsze dyktatury. A jedyną polityką było wysłanie spadochroniarzy w celu ratowania zagrożonego dyktatora. Taka polityka musiała się skończyć tak, jak się kończy dziś w Zairze. Francja zaczęła tracić wpływy w regionie Wielkich Jezior. Wracając do generalnej tendencji, afrykańscy politycy, młoda generacja rozumieją, że minął czas starych kolonialnych powiązań. Swoje miejsce w Afryce dostrzegły Stany i ich polityka została zaakceptowana przez afrykańskie elity. Nastąpiła zatem zbieżność interesów. Jest to pozytywne zjawisko. Amerykanie proponują bowiem demokratyczne rozwiązania, wolny rynek, swobodny przepływ kapitału. W Afryce wydarzenia w Zairze oznaczają rozstanie się z starym modelem.
Bilans polskiego szkolnictwa wyższego ostatniej dekady jest wyjątkowo pozytywny, zwłaszcza na tle innych dziedzin sektora publicznego Kapitał wykształcenia RYS. JANUSZ MAYK MAJEWSKI ANDRZEJ K. KOŹMIŃSKI Nie ma już dziś wątpliwości, że pojawienie się przed dziesięcioma laty pierwszych uczelni niepaństwowych zapoczątkowało nieodwracalny proces zasadniczych przemian całego systemu szkolnictwa wyższego w Polsce. Dziesięciolecie daje już dostateczny materiał do przemyśleń nad treścią i kierunkiem tych przemian i nad rolą, jaką odegrało w nich niepaństwowe szkolnictwo wyższe. Wykształcenie wyższe przestało być socjalnym przywilejem i biernym wyznacznikiem statusu społecznego. Kiedy na początku lat 90. pojawiła się coraz wyraźniejsza korelacja pomiędzy wykształceniem a dochodem, wykształcenie stało się podstawowym elementem kapitału, którym dysponuje jednostka na rynku pracy. Wykształcenie jako produkt rynkowy Zapotrzebowanie na nie nabrało charakteru masowego. Uczelnie niepaństwowe odpowiedziały szybko, oferując ponad 30 proc. miejsc na studiach i dostosowując swoją ofertę do struktury popytu. Popyt na usługi edukacyjne szkolnictwa wyższego podzielił bowiem los innych produktów w rozwiniętej gospodarce rynkowej: stał się ogromnie zróżnicowany. Zróżnicowanie dotyczy miedzy innymi: jakości, ceny, miejsca, wkładu pracy studiującego, trybu nauczania (dzienny, zaoczny, "na odległość" itp.), prestiżu dyplomu i związanych z tym szans absolwentów na rynku pracy. Można zaryzykować tezę, że państwowe uczelnie w wielu wypadkach podążyły śladem niepaństwowych różnicując swoją ofertę. To lawinowe zróżnicowanie było zaskoczeniem dla środowisk akademickich przywiązanych do elitarnego standardu jednolitych pięcioletnich studiów magisterskich o teoretycznym profilu. Pojawiły się nawet postulaty porzucenia albo przynajmniej ograniczenia masowości kształcenia i uznania tego właśnie tradycyjnego wzorca kształcenia za "jedynie słuszny" i "w pełni wartościowy". Potrzeba różnorodności Postulaty te często wspierano argumentami, że uczelnie niepaństwowe oferują produkt gorszej jakości i w związku z tym ich działalność powinna zostać administracyjnie ograniczona. Jest to stanowisko z wielu względów niesłuszne. Po pierwsze, standard pięcioletnich jednolitych studiów dziennych mija się z zapotrzebowaniem rynku, a przynajmniej z jego głównym nurtem, ponieważ nadaje się głównie do kształcenia pracowników nauki i nauczycieli akademickich. Młodzi ludzie potrzebują dziś kilkustopniowych studiów, które mogą łatwo dostosować do koniunktury na rynku pracy. W tym kierunku zmierzają też dyrektywy Unii Europejskiej. Po drugie, tradycyjny standard wyższego wykształcenia uległ już pewnej erozji wynikającej z rozwoju ilościowego (wzrostu liczby studentów, uczelni, kierunków) i ograniczonych środków. W rezultacie na dobrym poziomie realizuje go w Polsce tylko kilka najsilniejszych uczelni uniwersyteckich i to bynajmniej nie na wszystkich kierunkach studiów. Pojawiło się natomiast, i to właśnie najpierw w uczelniach niepaństwowych, wiele nowych form i typów kształcenia. Po trzecie, ta różnorodność oferty edukacyjnej pochodzi już dziś w tej samej mierze z uczelni państwowych jak niepaństwowych i została dobrze przyjęta przez rynek. Faktem jest, że zarówno w ofercie uczelni państwowych, jak i niepaństwowych pojawiają się produkty o niedopuszczalnie niskiej jakości. Podobnie jak w przypadku jakiegokolwiek innego produktu zadaniem administracji państwowej jest niedopuszczenie na rynek produktów zagrażających żywotnym interesom czy bezpieczeństwu nabywców, ale tylko tyle. Rzeczą normalną jest bowiem zarówno zróżnicowanie oferty, jak i występowanie w niej lepszych i gorszych produktów, zwłaszcza gdy towarzyszy temu odpowiednia informacja i zróżnicowanie cen. Tradycyjny standard solidnego uniwersyteckiego wykształcenia z pewnością nie zniknie i nie powinien zniknąć z rynku jako elitarna forma kształcenia ludzi o najwyższych kwalifikacjach intelektualnych. Zaczyna się ona pojawiać także w uczelniach niepaństwowych najbardziej dbałych o swój potencjał naukowy i reputację. Zwiększyć, a nie zmniejszyć liczbę studentów Z pewnością najgorszą odpowiedzią na wątpliwości dotyczące jakościowych standardów kształcenia byłoby ograniczanie liczby studentów. Procent osób z wykształceniem wyższym jest u nas stosunkowo niski w porównaniu z krajami o najwyższym tempie wzrostu, a inwestycje w kapitał ludzki stanowią najlepszą gwarancję konkurencyjności na rynkach globalnych. Lada chwila zresztą w krajach najwyżej rozwiniętych jakąś formą kształcenia na poziomie wyższym objęci zostaną wszyscy absolwenci szkół średnich. Istnienie uczelni niepaństwowych i płatnych form kształcenia na uczelniach państwowych stanowi swoiste ubezpieczenie przeciw ograniczeniu masowości kształcenia. Przemiany mechanizmów wyboru usług edukacyjnych wiążą się przede wszystkim z pojawieniem się konkurencji. Kondycja finansowa wszelkich typów uczelni i ich pracowników bezpośrednio uzależniona jest od liczby kształconych studentów. Wynika to nie tylko z mechanizmów subwencjonowania uczelni państwowych przez MEN, ale także z coraz bardziej powszechnej odpłatności za studia. Uczelnie państwowe kształcą bowiem coraz więcej w trybie zaocznym, wieczorowym i podyplomowym, pobierając za to opłaty. Bezpłatne studia dzienne ulegają w szkolnictwie państwowym stopniowej marginalizacji, stając się alibi wobec archaicznego zapisu w nowej konstytucji. Próby przeciwdziałania temu zjawisku poprzez administracyjne ograniczanie naboru na studia zaoczne (w imię zapewnienia dostępu do bezpłatnego wykształcenia wyższego traktowanego jako przywilej socjalny) będą "obchodzone" i sabotowane zarówno ze względu na interes uczelni i ich pracowników, jak i wymagania rynku pracy, który narzuca godzenie studiów i pracy zawodowej. Trzeba płacić za studia Odpłatność za studia stanowi dziś warunek zarówno ich masowości i powszechnej dostępności, jak i podniesienia jakości. Budżet nie jest w stanie sfinansować systemu szkolnictwa wyższego, jakiego Polska dziś potrzebuje. Konieczne jest wspólne finansowanie ze strony budżetu państwa, gospodarstw domowych i pracodawców (którzy jak dotąd niemal w ogóle nie uczestniczą w finansowaniu szkolnictwa wyższego). Wymaga to zmian w systemie podatkowym i systemie finansów państwa. Szczególnie takich, które umożliwią zdolnej młodzieży zaciąganie kredytów na finansowanie studiów a także umożliwią dokonywanie darowizn na rzecz uczelni i uzyskiwania z tego tytułu przywilejów podatkowych. Olbrzymie inwestycje w bazę lokalową i wyposażenie zarówno uczelni państwowych, jak i niepaństwowych finansowane są z opłat za studia. Bez nich nasze szkolnictwo wyższe dysponowałoby dziś znacznie niższym potencjałem materialnym. Opłaty studenckie są źródłem dochodów nauczycieli akademickich, które powstrzymują ich przed emigracją, a kraj i szkolnictwo wyższe przed "drenażem mózgów". W gospodarkach opartych na wiedzy szkolnictwo wyższe jest jednym z najważniejszych i najbardziej kosztochłonnych sektorów. Pojawienie się uczelni niepaństwowych i płatnych studiów na uczelniach państwowych uruchomiło jeden z niezbędnych strumieni tego finansowania. Opłaty za studia zmieniają postawy i mentalność studiujących. Bierni beneficjenci przywileju socjalnego przekształcają się w wymagających klientów, którzy inwestują własne pieniądze, czas i utracone możliwości w podniesienie wartości swego kapitału intelektualnego. Ta inwestycja musi się opłacić na rynku pracy, wyzwala więc przedsiębiorczość i inicjatywę nabywców usług edukacyjnych. Nieuczciwa konkurencja Uczelnie państwowe oferują płatne studia, a równocześnie korzystają z subwencji budżetowych pokrywających w całości ich koszty stałe. Jest to klasyczny przykład nieuczciwej konkurencji. Uczelnie niepaństwowe korzystają z kadry nauczycieli akademickich ukształtowanej w systemie szkolnictwa państwowego i nie ponoszą kosztów jej rozwoju. Trudno wyobrazić sobie utrwalenie się tej sytuacji, sprzecznej z elementarnym poczuciem sprawiedliwości, w której uczelnie niepaństwowe i studiująca w nich młodzież są ofiarami dyskryminacji polegającej na braku pomocy materialnej państwa. Już zresztą podjęto pewne kroki zmierzające do ograniczenia tej dyskryminacji (np. stypendia socjalne i naukowe dla studentów uczelni niepaństwowych czy finansowanie prowadzonych w nich badań naukowych). Równocześnie rozwój uczelni niepaństwowych nieuchronnie prowadzi do ukształtowania się w nich własnej kadry i własnych ośrodków jej rozwoju. Dobitnie świadczy o tym fakt, że już trzy spośród nich otrzymały uprawnienia do doktoryzowania. Wszystko wskazuje na to, że pojawią się także uczelnie niepaństwowe posiadające uprawnienia habilitacyjne. Bez administracyjnych zakazów Uczelnie państwowe i niepaństwowe konkurują między sobą o wysoko kwalifikowanych nauczycieli akademickich, których brak uważany jest za podstawowy ogranicznik rozwoju szkolnictwa wyższego. Obecnie konkurencja ta prowadzi do "jaskrawo widocznych" sytuacji patologicznych, które uosabiają przysłowiowi "siedmioetatowcy". Na tej podstawie formułowane bywają postulaty administracyjnego ograniczania możliwości zatrudnienia nauczycieli akademickich w więcej niż jednym miejscu pracy. Nie są to pomysły szczęśliwe. Jeżeli bowiem restrykcje będą przestrzegane, to pozbawią kadry słabsze ekonomicznie uczelnie państwowe i niepaństwowe, ograniczając potrzebny rozwój polskiego szkolnictwa wyższego. Jeżeli zaś będą obchodzone, to poważnie rozszerzy się "szara strefa" w szkolnictwie wyższym. W tej sytuacji kontrakty indywidualnie negocjowane wydają się najbardziej praktyczne. Wymaga to odejścia od sztywnych "siatek płac" w szkolnictwie wyższym. Powszechnie wiadomo z praktyki wielu krajów europejskich (np. Francji czy Niemiec), że profesor może z powodzeniem godzić pracę naukową i dydaktyczną na dwóch uczelniach i że w wielu specjalnościach po to, by uczyć i prowadzić badania na światowym poziomie, musi też praktykować w swoim zawodzie. Dotyczy to nie tylko lekarzy czy prawników, ale także inżynierów, agronomów, ekonomistów i wielu innych zawodów. Szkolnictwo wyższe jest pozytywnym wyjątkiem Zastanawiając się nad rolą państwa i jego agend (przede wszystkim Ministerstwa Edukacji Narodowej) w procesie przemian szkolnictwa wyższego, trudno uciec od pozytywnej oceny, która zdecydowanie odbiega od bilansu ostatnich dziesięciu lat w wielu innych obszarach sfery publicznej. Szkolnictwo wyższe jest jedynym niezadłużonym sektorem, w którym dokonano poważnych inwestycji w bazę materialną i w którym bardzo poważnie wzrosły legalne dochody kluczowych pracowników. Oferta tego sektora wzrosła ponadczterokrotnie w porównaniu z okresem sprzed "wielkiej przemiany", a różnorodność tej oferty jest nieporównywalna z tym, co proponowało polskie szkolnictwo wyższe w dekadzie lat 80. Opinia, że odbyło się to kosztem jakości kształcenia opiera się na przekonaniu, iż jakość kształcenia w uczelniach wyższych okresu PRL była szczególnie wysoka. Taka opinia może jedynie ubawić tych, którzy potrafią jeszcze rozszyfrować takie zapomniane skróty, jak: WUML, WSNS, WSI czy WSP. Dlaczego jest lepiej Pozytywny bilans ostatnich dziesięciu lat w szkolnictwie wyższym zawdzięczamy trzem czynnikom. Samorządności środowisk akademickich w uczelniach publicznych, powstaniu uczelni niepaństwowych i pojawieniu się konkurencji w szkolnictwie wyższym i rozważnej polityce władz państwowych. Wspólnym mianownikiem zmian jest urynkowienie szkolnictwa wyższego. Pozytywne przemiany mogą utrzymać się i w przyszłości, jeżeli powstrzymane zostaną działania szkodliwe, czyli przede wszystkim pośpiesznie wdrażane, nieprzemyślane i jednostronne "reformy", na które brak jest środków, ale które stanowią żer dla pasożytów. W szkolnictwie wyższym szczęśliwie nie udało się ostatnio zbyt wiele "zreformować" i dlatego zaszły w nim głębokie i zasadnicze pozytywne zmiany oparte na autentycznej inicjatywie i przedsiębiorczości środowisk akademickich z jednej strony i na efektywnym popycie z drugiej. Ostrożnie z interwencją państwa Proponowane zmiany muszą powstać w wyniku porozumienia środowisk uczelni państwowych i niepaństwowych działających jako równoprawni partnerzy. Warto pamiętać, że wszelka interwencja państwa w działanie regulatorów rynkowych musi kosztować. Może ona polegać na przykład na sfinansowaniu szerszego dostępu młodzieży do studiów wyższych, kontroli jakości kształcenia, przyspieszenia rozwoju kadry naukowej czy rozwoju "centrów doskonałości", czyli ośrodków akademickich klasy światowej, których jest u nas bardzo niewiele. Bez wskazania i zapewnienia sposobów finansowania takich wydatków (z budżetu lub spoza budżetu) wszelkie poważniejsze zmiany w prawie o szkolnictwie wyższym mogą jedynie prowadzić do zakłóceń i nieprzewidywalnych komplikacji. Autor jest profesorem, rektorem Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Zarządzania im. Leona Koźmińskiego, członkiem korespondentem PAN.
pojawienie się przed dziesięcioma laty pierwszych uczelni niepaństwowych zapoczątkowało proces przemian całego systemu szkolnictwa wyższego w Polsce. Pojawiły się postulaty ograniczenia masowości kształcenia. Jest to stanowisko niesłuszne. różnorodność oferty edukacyjnej została dobrze przyjęta przez rynek. inwestycje w kapitał ludzki stanowią najlepszą gwarancję konkurencyjności na rynkach globalnych. Odpłatność za studia stanowi dziś warunek zarówno ich powszechnej dostępności, jak i podniesienia jakości. Konieczne jest wspólne finansowanie ze strony budżetu państwa, gospodarstw domowych i pracodawców. Trudno wyobrazić sobie utrwalenie się sytuacji, w której uczelnie niepaństwowe są ofiarami dyskryminacji polegającej na braku pomocy materialnej państwa. formułowane bywają postulaty administracyjnego ograniczania możliwości zatrudnienia nauczycieli akademickich w więcej niż jednym miejscu pracy. kontrakty indywidualnie negocjowane wydają się najbardziej praktyczne. Szkolnictwo wyższe jest jedynym niezadłużonym sektorem, w którym dokonano poważnych inwestycji w bazę materialną i w którym bardzo poważnie wzrosły legalne dochody kluczowych pracowników. Pozytywny bilans ostatnich dziesięciu lat w szkolnictwie wyższym zawdzięczamy Samorządności środowisk akademickich w uczelniach publicznych, powstaniu uczelni niepaństwowych i rozważnej polityce władz państwowych.
SYNOD Jeżeli uczestniczymy w zasługach naszych poprzedników, to winniśmy uznać, że obarcza nas także ich słabość i grzeszność Rachunek sumienia Kościoła MACIEJ ZIĘBA W wielobarwnej mozaice, którą układamy podczas II Sesji Synodu Biskupów dla Europy, aby diagnozować duchową kondycję kontynentu europejskiego u progu nowego milenium, nie powinno zabraknąć rozważenia kontrowersyjnego niekiedy problemu rachunku sumienia Kościoła. Można co prawda usłyszeć, że podejmowanie takiego tematu jest teologicznie wątpliwe, jako że jest to bicie się w piersi z powodu grzechów popełnionych przez innych ludzi, że jest pastoralnie przeciwskuteczne, gdyż koncentruje uwagę na grzeszności i słabości wyznawców Chrystusa, wreszcie, że jest wręcz nieroztropne - dostarcza bowiem argumentów przeciwnikom Kościoła. Można też argumentować, że jest to raczej danina składana duchowi czasu, który nakazuje zamieniać złożone historycznie i kulturowo problemy na bezosobowe sentymentalne przeprosiny. Zarazem można także usłyszeć pogląd, iż Kościół zbyt połowicznie i bojaźliwie rozlicza się ze swoją historią, że realne krzywdy wyrządzone w przeszłości w imieniu Kościoła utrudniają dotarcie do współczesnych ludzi, że przeproszenie przedstawicieli różnych kultur i narodów, ras i religii, wyznań i przekonań za zło ongiś wyrządzone jest konieczne ze względów moralnych, jest też jednym z warunków aktywnej i skutecznej obecności Kościoła we współczesnym świecie. Wezwanie do nawrócenia Oba rodzaje argumentów są w jakiejś mierze prawdziwe. Dostrzegając złożoność materii nie wolno jednak zignorować jednoznacznego podkreślenia przez Jana Pawła II wagi rachunku sumienia synów i córek Kościoła. Organizowane przez Stolicę Apostolską w ostatnich latach sympozja o antyjudaizmie oraz inkwizycji i przygotowywane w ich następstwie dokumenty, liczne wątki magisterium pontificium, a zwłaszcza list apostolski "Tertio Millennio Adveniente" nie pozostawiają w tej mierze wątpliwości. Rachunek sumienia Kościoła, z grzechów, które wylicza Ojciec Święty, a więc przewin rozbijających jedność chrześcijan, używania przemocy w obronie prawdy, sojuszu tronu z ołtarzem, braków wyrazistego, ewangelicznego świadectwa oraz zbyt słabego wcielania w życie nauczania Vaticanum II, jest Kościołowi potrzebny z dwóch co najmniej powodów. Po pierwsze, jeżeli uznajemy, że Kościół jest jedyną w swoim rodzaju wspólnotą transcendującą czas i przestrzeń, w której dzięki duchowej łączności uczestniczymy w zasługach i świętości naszych poprzedników, to winniśmy uznać, że w jakiejś mierze obarcza nas także ich słabość i grzeszność. Każda popełniona w historii próba redukowania wiary do ideologii, wprzęgania jej w służbę osiągania doczesnych celów jest realną raną na Mistycznym Ciele Chrystusa - Kościoła, podobnie jak jest nią każde zachowanie nacechowane pogardą czy agresją, dzielące między sobą chrześcijan lub burzące jedność rodzaju ludzkiego. Niewierności naszych braci i sióstr odkrywane w historii tworzą zespół uwarunkowań, w kontekście których sądzona jest przynoszona dziś przez nas Dobra Nowina, są niejako tłem dla głoszonego przez nas Słowa. Po drugie, byłoby anachroniczną naiwnością, gdybyśmy nadużywając przywileju późniejszego urodzenia uznali, że problemy, o których mówimy, należą do zamkniętej historii. Błąd ideologizacji wiary, pokusa nietolerancji, brak wrażliwości na ludzką krzywdę, choć zmieniają się ich formy oraz zakresy, mają przystęp i do serc dzisiejszych chrześcijan. Rachunek sumienia jest więc nie tylko uzdrowieniem naszej pamięci, ale formą refleksji i szansą wyciągnięcia wniosków na przyszłość. Ma zatem wymiar profetyczny. Wielkoduszne stanięcie w prawdzie o konkretnych przewinach i krzywdach popełnionych przez synów i córki Kościoła jest zarazem wezwaniem do nawrócenia, do bardziej ofiarnej służby Bogu i bliźniemu. "Uznanie słabości dnia wczorajszego to akt - pisze Jan Paweł II - który pomaga nam umocnić naszą wiarę, pobudza czujność i gotowość stawienia czoła dzisiejszym trudnościom i pokusom" (TMA). Uzdrawianie pamięci Europy Jest jeszcze jeden aspekt tego problemu, rzadko podkreślany, a z punktu widzenia ewangelizacji, kto wie, czy nie najważniejszy. Bez uczciwego wyznania win i błędów popełnionych w przeszłości bez przyjęcia gorzkiej części prawdy o naszych słabościach nie posiadamy mandatu, aby dążyć do oczyszczenia z zafałszowań historię naszego kontynentu, nie możemy oczekiwać uzdrowienia pamięci Europy. A pamięć ta jest głęboko zniekształcona i to w taki sposób, który - niekiedy już na poziomie podświadomości - utrudnia otwarcie serc i umysłów na przyjęcie Dobrej Nowiny. Pomimo że społeczna pamięć i wiedza o oświeceniu są dziś znikome, że ideologiczny liberalizm, marksizm oraz scjentyzm mają obecnie niewielkie garstki wyznawców, świadomość większości Europejczyków nadal jest przede wszystkim kształtowana przez archaiczny i zdeformowany obraz religii, a zwłaszcza katolicyzmu i Kościoła, wypracowany w XVIII i XIX stuleciu. Jeżeli nawet sporo się dzisiaj mówi o postmodernistycznej krytyce spuścizny oświecenia: jego idei racjonalności, postępu narodowego państwa, nie dotyczy to oświeceniowej krytyki chrześcijaństwa i Kościoła. Wręcz przeciwnie, zostaje ona jeszcze wzmocniona przez radykalną krytykę wszelkich form metafizyki oraz instytucjonalnej religii. Wizja Kościoła i świata u ogromnej części nie związanych z Kościołem twórców i odbiorców kultury współczesnej, począwszy od środowisk akademickich, przez kręgi artystyczne i pracowników mediów, aż po uczniów szkół podstawowych, niezależnie od tego, czy mówimy o Hiszpanii, Rosji, Francji, Niemczech czy Polsce, jest naznaczona głęboko przez postoświeceniowe stereotypy. Stereotypy, w których prawie nie ma miejsca na zasługi Kościoła w dziedzinie kultury, edukacji, nauki. Stereotypy,w których wiara jawi się jako antyintelektualny anachronizm, a Kościół jako niebezpieczna i dehumanizująca człowieka instytucja. Stereotypy, według których społeczny postęp oraz rozwój nauki dokonują się przeciw religii. "Każdy dzień z mnóstwem jego postrzeżeń ćwiczy mnie w antyreligii", trafnie zauważył laureat literackiej Nagrody Nobla, Czesław Miłosz. Demistyfikacja historii Wbrew prawdzie, wbrew ustaleniom nauk historycznych, wbrew historii idei i współczesnej nauce tożsamość współczesnego Europejczyka nadal w znacznym stopniu kształtuje wizja historii przyjęta od oświeceniowych encyklopedystów, wizja nauki oglądanej oczyma Comte'a oraz jego pozytywistycznych i neopozytywistycznych spadkobierców. Wizja relacji: rozum - wiara, Kościół - nauka, moralność - wolność oparta jest na ich ideologicznym przeciwstawieniu. Jest więc wielkim zadaniem stojącym przed ludźmi Kościoła i wszystkimi ludźmi świata nauki i kultury, świadomymi tej historycznej nierzetelności, aby ów ideologiczny obraz zastąpić realistycznym opisem chrześcijaństwa i jego znaczenia w kształtowaniu europejskiej tożsamości oraz Kościoła i jego roli w dziejach naszego kontynentu. Demistyfikacja historii i reewangelizacja kultury jest jednym z podstawowych wyzwań stojących przed Kościołem w Europie. Dopóki bowiem wykształcony Europejczyk swoją wiedzę o inkwizycji będzie czerpał z "Legendy o Wielkim Inkwizytorze" Dostojewskiego i z "Don Carlosa" Verdiego, o jezuitach z "Czarodziejskiej góry" Manna, a o Galileuszu z oświeceniowej baśni o "e pur si muove", dopóki "więcej chrześcijaństwa" będzie w jego świadomości kojarzyło się z "mniej nauki", "mniej wolności", "mniej rozwoju" i dopóki taka wizja Kościoła oraz katolicyzmu będzie nauczana od uniwersytetów po szkoły podstawowe, rozpowszechniana przez kulturę elitarną oraz masową, dopóty ziarno Ewangelii częstokroć spadać będzie na ziemię źle przygotowaną, ziemię skalistą i suchą. Ziarna słowa rzucane na nasz kontynent, na którym rzeczywistość chrześcijaństwa filtrowana jest przez zranioną historyczną pamięć oraz okaleczoną wyobraźnię, bardzo łatwo zagłuszają osty i ciernie. Nowa wiosna Kościoła Czyż nie znaczy to zarazem, że dzisiejsza Europa coraz dramatyczniej potrzebuje głoszenia Dobrej Nowiny? Przecież wszystkie realizowane od oświecenia ideologiczne projekty "nowoczesnej Europy" w swoim duchowym wymiarze poniosły klęskę. "Duch europejski, wierząc bardzo długo, że może walczyć przeciw Bogu wespół z całą ludzkością, spostrzega, że jeśli nie chce zginąć, musi walczyć także z ludźmi - pisał Camus. - Królestwo łaski upadło, ale ginie też królestwo sprawiedliwości. Europa kona od tego rozczarowania". Także projekt "postnowoczesny" jest w swej istocie abdykacją duchową, dwuznacznym nihilizmem epoki fin de siecle'u. "Czytelnicy Nietzschego wiedzą doskonale, że nihilizm wisiał w powietrzu od dość dawna. Czymś nowym w dzisiejszej ofensywnie jest jej widoczny dobry nastrój", zauważa Susan Shell analizując zjawisko postmodernizmu. Nihilizm współczesny to nie Angst, jest on bez reszty zabawą. Spiel macht frei. To prawda. Tylko że pansceptycyzm i pophedonizm nie są w stanie odpowiedzieć na żadne istotne pytanie człowieka. Co najwyżej mogą je przejściowo uchylać. Dlatego nadchodzące stulecie ma realną szansę stać się nową wiosną Kościoła w Europie. Wysychająca i spękana gleba naszego kontynentu jak nigdy spragniona jest wody życia. Ale zaczerpnąć i przynieść ją możemy jedynie wtedy, gdy z pokorą oraz wielkodusznością potrafimy rozpoznać nasze błędy i wyznać winy, zarówno te popełnione w przeszłości, jak i dzisiaj. Autor jest prowincjałem zakonu dominikanów. - Tekst wygłoszony przez ojca Macieja Ziębę 5 października tego roku na II Sesji Synodu Biskupów dla Europy.
W wielobarwnej mozaice, którą układamy podczas II Sesji Synodu Biskupów dla Europy nie powinno zabraknąć rozważenia kontrowersyjnego niekiedy problemu rachunku sumienia Kościoła. Można usłyszeć, że podejmowanie takiego tematu jest teologicznie wątpliwe, że jest to bicie się w piersi z powodu grzechów popełnionych przez innych ludzi, że jest pastoralnie przeciwskuteczne, że dostarcza argumentów przeciwnikom Kościoła. można usłyszeć pogląd, iż Kościół zbyt połowicznie i bojaźliwie rozlicza się ze swoją historią. Dostrzegając złożoność materii nie wolno zignorować podkreślenia przez Jana Pawła II wagi rachunku sumienia synów i córek Kościoła. jeżeli uznajemy, że Kościół jest jedyną w swoim rodzaju wspólnotą transcendującą czas i przestrzeń, w której dzięki duchowej łączności uczestniczymy w zasługach i świętości naszych poprzedników, to winniśmy uznać, że w obarcza nas także ich słabość i grzeszność. byłoby anachroniczną naiwnością, gdybyśmy uznali, że problemy, o których mówimy, należą do zamkniętej historii. Bez uczciwego wyznania win i błędów popełnionych w przeszłości bez przyjęcia gorzkiej części prawdy o naszych słabościach nie posiadamy mandatu, aby dążyć do oczyszczenia z zafałszowań historię naszego kontynentu. Wizja Kościoła i świata u ogromnej części nie związanych z Kościołem twórców i odbiorców kultury współczesnej jest naznaczona przez postoświeceniowe stereotypy. Stereotypy,w których wiara jawi się jako antyintelektualny anachronizm, a Kościół jako niebezpieczna i dehumanizująca człowieka instytucja. Jest zadaniem stojącym przed ludźmi Kościoła, aby ów ideologiczny obraz zastąpić realistycznym opisem chrześcijaństwa i jego znaczenia w kształtowaniu europejskiej tożsamości oraz Kościoła i jego roli w dziejach naszego kontynentu. wszystkie realizowane od oświecenia ideologiczne projekty "nowoczesnej Europy" w swoim duchowym wymiarze poniosły klęskę. Dlatego nadchodzące stulecie ma realną szansę stać się nową wiosną Kościoła w Europie.
PRAWICA Czy pomysł Mariana Krzaklewskiego spowoduje kryzys w Akcji Wyborczej Solidarność Ryzykowne wezwanie do jedności Głównym motywem powstania projektu zjednoczenia przygotowanego przez Jarosława Kaczyńskiego i zatwierdzonego przez ostatni kongres PC jest obawa przed rozpadem AWS tuż po wyborach. Na zdjęciu szef PC z Romualdem Szeremietiewem, Arkadiuszem Rybickim i Stanisławem Alotem. FOT. JACEK DOMIŃSKI MARCIN DOMINIK ZDORT Przekształcenie Akcji Wyborczej Solidarność w jedną partię prawicową, w chwili gdy koncepcję tę zaczął lansować Marian Krzaklewski, wydawało się być przesądzone. Po ponad dwóch miesiącach nie tylko odsunęło się w czasie, ale wiele wskazuje też na to, że pomysł przewodniczącego "Solidarności" może w ogóle nie doczekać się realizacji. Próby odgórnego wymuszania jedności dotychczas jedynie wzmocniły tendencje odśrodkowe w AWS. Projekt Kaczyńskiego '94 O tym, że kilkadziesiąt partii prawicowych powinno rozwiązać się i na to miejsce powołać jedno nowe ugrupowanie polityczne mówiło się głośno przynajmniej od wyborów parlamentarnych w 1993 roku. W połowie listopada roku 1994 Jarosław Kaczyński podczas spotkania na plebanii kościoła św. Katarzyny przedstawił plan samorozwiązania ugrupowań antykomunistycznych, a następnie powołania przez ich członków jednej formacji. - Porozumienie Centrum jest gotowe rozwiązać się jako pierwsze, tylko na podstawie deklaracji władz innych partii, że uczynią one w bliskiej przyszłości to samo - deklarował wówczas Kaczyński. PC za nienaruszalne elementy porozumienia zjednoczeniowego uważało przyjęcie zasady, że na zjeździe zjednoczeniowym partie będą reprezentowane według proporcji głosów, jakie otrzymały w wyborach w 1993 roku (jeden delegat na 5 tys. głosów), demokratyczny charakter nowej partii oraz gotowość wysunięcia przez nią jednego kandydata na prezydenta, którym jednak nie byłby Lech Wałęsa. Jak wiadomo, ówczesne plany PC nie zostały przez partnerów z prawicy potraktowane poważnie - nawet ci, którzy mieli ochotę na zjednoczenie podejrzewali raczej Jarosława Kaczyńskiego o grę polityczną mającą na celu wzmocnienie jego własnej pozycji. Projekt Kaczyńskiego '97 Po kilku latach zawierania małych koalicji i każdorazowym ich rozpadzie powstała Akcja Wyborcza Solidarność. Zdominowane przez NSZZ "Solidarność" i zależne od związku ugrupowania prawicowe początkowo pokornie zgadzały się na wszystkie propozycje Mariana Krzaklewskiego. To na jego wniosek w połowie lutego 1997 tymczasowy Zespół Koordynacyjny AWS postanowił, że jeszcze przed wyborami Akcja przekształci się w jedną "formację partyjną", do której będą musiały włączyć się wszystkie ugrupowania chcące nadal należeć do AWS. - Chciałbym, by nasi wszyscy partnerzy i wielu członków "S" zapisało się do jednej partii. Chciałbym, żeby właśnie z AWS powstało wreszcie ugrupowanie mocne, dlatego tak mocno się w to angażuję - tłumaczył Krzaklewski. Najgoręcej Mariana Krzaklewskiego poparł Jarosław Kaczyński, który przygotował nawet projekt powołania jeszcze przed wyborami jednej partii lub przynajmniej zwołania zjazdu jej zwolenników. Głównym motywem powstania projektu zjednoczenia przygotowanego przez Jarosława Kaczyńskiego i zatwierdzonego przez ostatni kongres PC jest obawa przed rozpadem AWS tuż po wyborach. Projekt zakłada, że każdy z uczestników zjazdu zjednoczeniowego przed wyborami złożyłby deklarację wejścia do nowej partii po jej powołaniu. Dopiero podpisanie takiego zobowiązania dawałoby możliwość ubiegania się o startowanie w wyborach z listy AWS. - To konieczne, musimy mieć gwarancję, że Akcja się po wyborach nie rozpadnie - twierdzi prezes PC. Porozumienie Centrum jest jednak jedyną spośród dużych partii prawicowych, która opowiada się za powołaniem jednej partii. Oprócz tego, paradoksalnie, zwolenników koncepcja ta znajduje dziś w gronie przeciwników Kaczyńskiego, czyli w tzw. spółdzielni (chodzi o kilka partii, które nie dopuściły do wyboru prezesa PC na wiceprzewodniczącego AWS i "podzieliły się" tym stanowiskiem). To oni uczestnicząc w powołanej w tym celu komisji Akcji Wyborczej przygotowali kalendarium i proponują, aby już w czerwcu zwołać zjazd programowy, a 11 listopada - po wyborach - zjednoczeniowy. Formuła usługowa i szlachetne lęki Gdy w AWS mówi się o jednej partii, zwykle na początku pada argument, że takie są oczekiwania wyborców. - W społeczeństwie i wśród liderów partyjnych jest świadomość bolesnego doświadczenia skutków rozbicia i skonfliktowania. Wojna na górze jest do dziś odczuwana dotkliwie, a z drugiej strony zdecydowanie widoczna jest akceptacja dla wszelkich form przezwyciężania konfliktów - mówi Bronisław Komorowski, który dodaje także argument bardziej pragmatyczny: - Potrzebne jest zbudowanie partii mającej kilkaset tysięcy członków. To jedyny środek na przezwyciężenie monopolu politycznego lewicy. Sekretarz generalny SKL niezbyt entuzjazmuje się perspektywą powołania jednej partii, ale przyznaje, że "większość wyborców AWS gotowa jest głosować na jedność". Jednolita formacja miałaby nie tylko szansę na zwycięstwo wyborcze, ale też na spójne rządzenie po wyborach. - Polsce jest potrzebne silne przywództwo narodowe, a będzie oni możliwe tylko wtedy, gdy będzie silne przywództwo polityczne. Na lewicy takie przywództwo już jest, na prawicy także być powinno - mówi. Za utworzeniem partii jest wielu działaczy związkowych, którzy widzą dziś swoją przyszłość w polityce. - Jednolite ugrupowanie byłoby formułą usługową dla ludzi "Solidarności", którzy chcą przejść do polityki, a nie widzą dla siebie miejsca w żadnej z obecnych partii - tłumaczy Andrzej Anusz z "Nowej Polski". Innym argumentem przemawiającym za powołaniem nowej partii jest stworzenie sytuacji podobnej do tej, która jest w SLD - gdzie związek zawodowy mimo swojej siły jest tylko jedną z "nóg" koalicji, zaś trzon polityczny stanowi SdRP. - Jeżeli AWS nie ma być bohaterem jednego sezonu, taki trzon polityczny musi powstać - uważa Anusz. Bronisław Komorowski z SKL nie ukrywa, że jego partia - mimo wszystkich argumentów za - obawia się koncepcji szybkiego tworzenia jednej partii. Komorowski na pierwszym miejscu wymienia "lęki szlachetne": obawę przed utratą dorobku programowego i tożsamości oraz przed tym, że podczas zbyt szybkiego "klejenia" w centrum, AWS może popękać na skrzydłach. Nie ukrywa też, że istnieją innego typu lęki wynikające z aspiracji i ambicji środowisk politycznych oraz ich liderów. "Solidarność" integruje Przeciwnicy jednolitej partii twierdzą, że wielu wyborcom łatwiej jest dziś utożsamiać się z którąś z istniejących dziś partii o wyrazistym programie, niż z całą AWS stanowiącą swego rodzaju programową "magmę". - Nasze stronnictwo na przykład przyciąga wielu ludzi, dla których ważne są nie tylko reintegracja obozu "Solidarności", ale też racjonalność gospodarcza i umiarkowane polityczne oraz niepodatność dla skrajności - w ten sposób Bronisław Komorowski uzasadnia konieczność dalszego samodzielnego istnienia SKL. Sekretarz Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego mówi dziś, że trzeba budować jednolitą formację, ale nie wolno już dziś przesądzać jej przyszłego kształtu dojścia do niej. - Jeśli chodzi o federację, to nie ma problemu. Musi być wspólne kierownictwo krajowe i reprezentacja parlamentarna, ale jeszcze dużo czasu mamy na likwidowanie odrębności organizacyjnych - twierdzi Komorowski. Bardziej radykalnymi przeciwnikami powoływania dziś jednej partii na bazie AWS są politycy ZChN. - Powołanie jednej partii przed wyborami spowoduje, że z AWS odejdzie "Solidarność" oraz pozapartyjne środowiska i stowarzyszenia społeczne. Ich stopień identyfikacji z AWS będzie słabszy - obawia się Marian Piłka. Prezes Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego przede wszystkim chciałby, aby w AWS jak najdłużej pozostała "Solidarność", swoją siłą i autorytetem łagodząca powolne dopasowywanie i ścieranie się innych środowisk. - Weryfikacja wyborcza sprzyja konsolidacji. Po wyborach parlamentarnych powstać powinna konfederacja lub federacja, zaś "S" powinna utrwalać ten układ, nie może wycofać się przed wyborami samorządowymi, czyli jeszcze przez kilka lat - mówi Piłka, według którego "tworzenie dziś jednej partii jest marnowaniem wysiłku, który potrzebny jest na kampanię wyborczą". Także Bronisław Komorowski twierdzi, że w okresie przed wyborami trzeba unikać wszystkich "raf". - Jeżeli uda się przy układaniu list wyborczych dla głównych nurtów AWS stworzyć gwarancję bezpieczeństwa, że nie będzie przechyłu w jedną stronę, będzie to zachętą do przyszłej jedności - uważa sekretarz SKL. Chadecy bez tradycji Na pytanie o ideowy charakter nowej partii uczestnicy AWS odpowiadają różnie. Jedni twierdzą, że szerokie ugrupowanie prawicy powinno określić się jako chadecja, inni, że w polskich warunkach na prawicy najsilniejszy jest nurt katolicko-narodowy. Marian Krzaklewski, od którego prawdopodobnie będzie tu wiele zależeć, przyznaje, że w Europie najbardziej odpowiadają mu ugrupowania "chrześcijańsko-demokratyczne z wrażliwością społeczną". Jednak główną słabością partii chadeckiej w Polsce byłby brak fundamentów - czyli tradycji chrześcijańsko-demokratycznych. Jedynym bardziej znanym tego typu ugrupowaniem było przez wojną Stronnictwo Pracy. Dziś w Polsce chadecją nazywają się m.in. Porozumienie Centrum, Partia Chrześcijańskich-Demokratów, Chrześcijańska Demokracja - Stronnictwo Pracy i kilka innych niewielkich środowisk. - Żadna z tych partii nie imponuje mi siłą ani skutecznością, a wręcz odwrotnie - przyznaje Krzaklewski. Lider "Solidarności" sam także nie chce określać się jako chadek, gdyż "to słowo w ogóle do polskiej rzeczywistości nie pasuje i kojarzy się negatywnie ze skorumpowaną chadecją włoską". Zwolennicy chadecji uważają, że główną siłą ich pomysłu jest jego znaczenie praktyczne. - Chadecja to formuła politycznie życiowa, pragmatyczna. Pozwala na dialog z innymi pokrewnymi nurtami, z ruchem chrześcijańsko-narodowym i z formułą konserwatywną - tłumaczy Przemysław Hniedziewicz, czołowy chadek Porozumienia Centrum. Podobnie sytuację ocenia Bronisław Komorowski z SKL: - Chadecja to klamra spinająca środowisko AWS. Komorowskiemu nie przeszkadza brak tradycji chrześcijańsko-demokratycznych w Polsce. - Na naszych oczach tworzy się zupełnie nowy, nie odpowiadający żadnym tradycjom podział sceny politycznej. Nie mają swoich odpowiedników w czasach międzywojennych także takie ugrupowania jak SLD i UW, jedynie UP czerpie z tradycji PPS, a PSL z ruchu ludowego - mówi sekretarz SKL. Czas partii wyrazistych Dotychczasowe decyzje AWS wskazują, że nurt chadecki nie zdominował Akcji. Nie tylko poglądy lidera Akcji Mariana Krzaklewskiego są bliższe ideologii chrześcijańsko-narodowej niż chadecji, ale też w trakcie wyborów wiceprzewodniczących koalicji dwa spośród czterech miejsc zajęli przedstawiciele ugrupowań katolicko-narodowych: Marian Piłka z ZChN i Kazimierz Kapera z Federacji Stowarzyszeń Rodzin Katolickich, zaś odwołujący się do idei chadeckich Jarosław Kaczyński nie miał szans na wybór. - W Polsce centralnym nurtem politycznym nie jest chadecja, ale nurt chrześcijańsko-narodowy. Polską specyfiką jest bardzo silny element narodowy - uważa Piłka. Krytycy "formuły chadeckiej" zarzucają jej też, iż przedstawiany jako atut pragmatyzm chadecji zwykle przekształca się w koniunkturalizm. - Partia taktyczna, której celem będzie głównie przeforsowanie iluś tam ustaw, załamie się. Nowe ugrupowanie musi mieć silny fundament ideowo-programowy. O jego sukcesie czy porażce rozstrzygnie umiejętność odpowiedzi na pytania, które stoją przed narodem w perspektywie 15 - 20 lat - mówi prezes ZChN. Ponieważ w ostatnich latach nastąpiła wyraźna polaryzacja polityczna, Piłka uważa, że w Polsce roku 1995 szanse mają ugrupowania wyraziste. - Dziś następuje proces krystalizacji ideowej. Jeśli powstanie jedna partia, to nie może to być partia taktyczna, taka jaką kiedyś było Porozumienie Centrum - dodaje Marian Piłka. Przyspieszenie spowoduje opóźnienie Bronisław Komorowski, który opowiada się za późniejszą integracją twierdzi, że jej elementem będzie "wspólny rząd i wspólna odpowiedzialność". - Jeśli powstanie rząd sukcesu, to nastąpi przy okazji upodobnienie programowe, podobnie jak poglądy polityków ZChN i UW zbliżały się w rządzie Suchockiej - mówi Komorowski. Pośrednio przesuwa moment zjednoczenia poza rok 2000 zwracając uwagę, że "najbardziej sprzyjać będą integracji wybory personalne, czyli prezydenckie, jeśli AWS zdoła wykreować mocnego kandydata". Marian Piłka uważa, że powołanie przez AWS federacji politycznej powinno nastąpić nie wcześniej niż po wyborach parlamentarnych. Nie wyklucza, że jednolita partia może nie powstać nigdy. - Nadmierne przyspieszenie może spowodować opóźnienie. W dalszej przyszłości nie wykluczam formuły jednej partii, choć nie jest to niezbędne: we Francji np. UDF działa sprawnie jako federacja polityczna - mówi lider ZChN. Piłka uważa, że twierdzenie, iż powołanie jednej partii zapobiegnie rozłamom, to "myślenie magiczne". - Przykładem, że może być odwrotnie, są losy Porozumienia Centrum - dodaje lider ZChN. Nad statutem nowej partii i sposobem jej powołania pracuje od pewnego czasu zespół utworzony przez AWS, jego członkami są jednak tylko przedstawiciele niewielkich ugrupowań. Zespół dysponuje już dziś trzema projektami statutu - federacyjnym, unitarnym i mieszanym. - Jeśli nie wszystkie ugrupowania zechcą wejść do nowej partii, to powstanie ona jako chadecki trzon partyjny AWS. Na jej orbicie będą mogły funkcjonować inne części koalicji: na przykład Ruch STU czy SKL - mówi Andrzej Anusz, członek zespołu pracującego nad koncepcją wspólnego ugrupowania. Jednocześnie wiadomo jednak, że sam Marian Krzaklewski opowiada się za przymusowym wstępowaniem dotychczasowych ugrupowań do nowej, wyłaniającej się z AWS, partii. Problem lidera Choć Czesław Bielecki z Ruchu STU uważa, że dziś "nie warto sobie zadawać pytania, kto i na jakich zasadach będzie numerem jeden w Akcji Wyborczej", to jedną z poważniejszych kwestii, jakie staną przed nową partią, będzie na pewno wybór personalny. Partią, jak słusznie zauważył Jarosław Kaczyński, nie mógłby kierować żaden z liderów obecnych partii prawicowych, a jedynie "ktoś z »Solidarności«". - Dziś jednym liderem chadecji może być Marian Krzaklewski. Innego logicznego rozwiązania nie widzę - nie ukrywa kolega partyjny Kaczyńskiego, Przemysław Hniedziewicz. Jeśli jednak Krzaklewski - jak wciąż zapowiada - zostanie w "Solidarności" do końca swojej kadencji, czyli do 1988 roku, to problem przywództwa może stać się przyczyną poważnych konfliktów w AWS. Pojawiła się więc koncepcja - jeśli do powołania partii miałoby dojść w najbliższym czasie - aby stanowisko jej lidera pozostało jeszcze przez jakiś czas wakatem, i aby ugrupowaniem kierowała szeroka grupa polityków. Potem na ich czele stanąłby obecny przewodniczący "Solidarności". Kłopoty z Wałęsą Stworzenie nowej partii napotykać więc będzie liczne przeszkody. Oprócz wszystkich wymienionych powyżej, znacząco zaszkodzić tej koncepcji może Lech Wałęsa. Powstanie silnego ugrupowania prawicowego pozostawiłoby go na marginesie życia politycznego i mogłoby uniemożliwić mu realizację koncepcji zaplanowanej na czas po wyborach: powołania własnego bloku politycznego, co były prezydent zapowiadał kilkakrotnie. Z planami Wałęsy często kojarzone są działania sympatyzującego z eks-prezydentem Porozumienia Prawicy, którego odpowiedzią na nawoływanie do utworzenia jednej partii była początkowo próba powołania własnego, niezależnego od Akcji Wyborczej, komitetu wyborczego. Ostatnio natomiast nieobecność posłów PP na spotkaniu zwołanym przez wiceprzewodniczącego Akcji Janusza Tomaszewskiego spowodowała, iż nie mogło dojść do powstania klubu parlamentarnego na rzecz AWS. W tej sytuacji sformułowane przez Mariana Krzaklewskiego stanowcze wezwanie do jedności może spowodować podziały i groźny konflikt w Akcji Wyborczej. Gdy plan zjednoczenia się nie powiedzie, zaszkodzi też liderowi AWS nadwerężając jego autorytet. Jeżeli politycy z wielu ugrupowań Akcji Wyborczej Solidarność będą w dalszym ciągu sprzeciwiać się szybkiemu powołaniu jednej partii na bazie AWS, będzie to pierwsza poważna prestiżowa porażka Krzaklewskiego, który dotychczas skutecznie łączył i rządził na polskiej prawicy.
Przekształcenie Akcji Wyborczej Solidarność w jedną partię prawicową nie tylko odsunęło się w czasie, ale wiele wskazuje też na to, że pomysł przewodniczącego "Solidarności" może w ogóle nie doczekać się realizacji. Próby odgórnego wymuszania jedności dotychczas jedynie wzmocniły tendencje odśrodkowe w AWS. O tym, że kilkadziesiąt partii prawicowych powinno powołać jedno nowe ugrupowanie polityczne mówiło się od wyborów parlamentarnych w 1993 roku. Po kilku latach zawierania małych koalicji i każdorazowym ich rozpadzie powstała Akcja Wyborcza Solidarność. Porozumienie Centrum jest jedyną spośród dużych partii prawicowych, która opowiada się za powołaniem jednej partii. paradoksalnie, zwolenników koncepcja ta znajduje w gronie przeciwników Kaczyńskiego. To oni proponują, aby już w czerwcu zwołać zjazd programowy, a po wyborach - zjednoczeniowy. Gdy w AWS mówi się o jednej partii, zwykle na początku pada argument, że takie są oczekiwania wyborców. To jedyny środek na przezwyciężenie monopolu politycznego lewicy. Jednolita formacja miałaby szansę na zwycięstwo wyborcze, ale też na spójne rządzenie po wyborach. Za utworzeniem partii jest wielu działaczy związkowych, którzy widzą swoją przyszłość w polityce. argumentem przemawiającym za powołaniem nowej partii jest stworzenie sytuacji podobnej do tej, która jest w SLD - związek zawodowy jest tylko jedną z "nóg" koalicji, trzon polityczny stanowi SdRP. Bronisław Komorowski z SKL nie ukrywa, że jego partia obawia się koncepcji szybkiego tworzenia jednej partii. Komorowski wymienia: obawę przed utratą dorobku programowego i tożsamości oraz przed tym, że podczas zbyt szybkiego "klejenia" w centrum, AWS może popękać na skrzydłach. Nie ukrywa też, że istnieją innego typu lęki wynikające z aspiracji i ambicji środowisk politycznych oraz ich liderów. Przeciwnicy jednolitej partii twierdzą, że wielu wyborcom łatwiej jest dziś utożsamiać się z którąś z istniejących dziś partii o wyrazistym programie, niż z całą AWS. przeciwnikami powoływania dziś jednej partii na bazie AWS są politycy ZChN. Na pytanie o ideowy charakter nowej partii uczestnicy AWS odpowiadają różnie. Jedni twierdzą, że szerokie ugrupowanie prawicy powinno określić się jako chadecja, inni, że w polskich warunkach na prawicy najsilniejszy jest nurt katolicko-narodowy. Dotychczasowe decyzje AWS wskazują, że nurt chadecki nie zdominował Akcji. Krytycy "formuły chadeckiej" zarzucają jej, iż przedstawiany jako atut pragmatyzm chadecji zwykle przekształca się w koniunkturalizm. Zespół dysponuje trzema projektami statutu - federacyjnym, unitarnym i mieszanym.Marian Krzaklewski opowiada się za przymusowym wstępowaniem dotychczasowych ugrupowań do nowej, wyłaniającej się z AWS, partii. na czele stanąłby obecny przewodniczący "Solidarności".Stworzenie nowej partii napotykać będzie przeszkody. zaszkodzić tej koncepcji może Lech Wałęsa. Powstanie silnego ugrupowania prawicowego pozostawiłoby go na marginesie życia politycznego. sformułowane przez Mariana Krzaklewskiego stanowcze wezwanie do jedności może spowodować podziały i groźny konfliktw Akcji Wyborczej. Gdy plan zjednoczenia się nie powiedzie, będzie to pierwsza poważna prestiżowa porażka Krzaklewskiego, który dotychczas skutecznie łączył i rządził na polskiej prawicy.
SZKOŁA Zawód: nauczyciel Portret zbiorowy z uczniem w tle ANNA PACIOREK W polskich szkołach pracuje około 700 tysięcy nauczycieli, w tym pełnoetatowych 576 tysięcy. Jak twierdzą specjaliści, podstawowym narzędziem pracy nauczyciela jest jego osobowość. Ale przy przyjmowaniu nauczyciela do pracy liczą się wymogi formalne - wykształcenie poświadczone odpowiednimi dokumentami. Wśród obecnie pełnozatrudnionych nauczycieli 68,3 procent ma wykształcenie wyższe, 23 procent ukończyło studium nauczycielskie, 7,6 procent ma tylko maturę, a 1,1 procent kolegium nauczycielskie. Jaki jest przepis na dobrego nauczyciela? - Po pierwsze trzeba być dobrym człowiekiem, w miarę mądrym, a dopiero na trzecim miejscu specjalistą od czegoś - mówił "Rz" Władysław Pańczyk, nauczyciel konsultant w WOM w Zamościu, jeden z wyróżnionych nagrodą ministra edukacji. - Zły człowiek, mimo że jest fachowcem, nie będzie dobrym nauczycielem. Nie zachwiany prestiż Zawód nauczyciela cieszy się od lat wysokim prestiżem społecznym. Według badań CBOS z czerwca 1996 roku nauczyciel zajmuje czwarte miejsce w randze zawodów, po profesorze uniwersytetu, lekarzu i górniku, przed sędzią, inżynierem, dziennikarzem i oficerem zawodowym. Dużo niżej ulokowali się ksiądz, minister i poseł na Sejm. Przy czym, jeśli prestiż zestawić z dochodami, to płace nauczycieli kształtują się, zdaniem respondentów CBOS, znacznie poniżej społecznie aprobowanego poziomu. Aż 86 procent ankietowanych oceniło, że nauczyciele zarabiają za mało, 11 procent uznało, że tyle, ile powinni, a 3 procent, że za dużo. Kiedy przed trzema laty CBOS spytał dorosłych obywateli, jak oceniają instytucje użyteczności publicznej w miejscu swojego zamieszkania - najlepiej została oceniona działalność szkół. Ośmiu na dziesięciu ankietowanych uznało, że wypełnia ona dobrze swoje obowiązki, a jeden na dziesięciu, że źle. "Czy nauczyciele naprawdę znają się na tym, co robią, czy są fachowcami?" Na tak postawione pytanie ponad połowa respondentów odpowiedziała: "tak, większość", a 15 procent - "tak, wszyscy lub prawie wszyscy". Co czwarty ankietowany wybrał odpowiedź "niektórzy tak, niektórzy nie". Tylko czterech na stu odpowiedziało "raczej niewielu", a pięć procent miało trudności z oceną. Ponad połowa ankietowanych uznała, że większości nauczycieli zależy na tym, by dobrze wykonywać swoje obowiązki, a 21 procent sądziło, że zależy na tym wszystkim lub prawie wszystkim pedagogom. O tym, że nauczycielom nie zależy na dobrej pracy, było przekonanych 19 procent respondentów. Z tego cztery procent uznało, że nie zależy na tym większości nauczycieli. Tak dobre społeczne notowania zderzają się z przypadkami przedstawianymi w mediach. A te wyglądają na przykład tak. W jednej ze szkół matki wchodzące w skład "trójki rodzicielskiej" zostały upoważnione przez pozostałych rodziców do podjęcia rozmów z dyrekcją szkoły na temat zmiany wychowawcy. Dyrektorka kategorycznie odmówiła im prawa do wtrącania się w "jej kompetencje". Kiedy zjawiły się z wnioskiem podpisanym przez wszystkich rodziców, dyrektorka zaczęła krzyczeć, że ich działania to oczywiste chamstwo, wezwała woźnego i nakazała mu, by odtąd nie wpuszczał tych osób do "jej szkoły". Uczeń szuka sensu Jak postrzegają swoich pedagogów uczniowie? Połowa uczniów ocenia swoje stosunki z nauczycielami jako pozytywne, przy czym jako "bardzo dobre" tylko co dziesiąty uczeń. Czterech na dziesięciu twierdzi, że "różnie bywa", a osiem procent odpowiada, że układają się "raczej nie najlepiej". Takie dane zebrało CBOS ankietując w 1996 roku uczniów ostatnich klas szkół ponadpodstawowych. Jak wynika z badań profesor Henryki Kwiatkowskiej przeprowadzonych w 1994 roku wśród uczniów, 39 procent z nich uważa, że nauczyciele myślą przede wszystkim o tym, by im przekazać wiedzę, przy czym co czwarty respondent uznał, iż pedagodzy nie zwracają uwagi, czy uczniowie są tym zainteresowani. Czterech na dziesięciu uczniów ocenia, że nauczyciela nie interesują problemy jego podopiecznych, chce tylko, by wykonywali jego polecenia. Co trzeci uczeń twierdził, że nauczyciele bardziej lubią karać, niż nagradzać. Prawie co czwartemu uczniowi słowo "nauczyciel" kojarzy się z lękiem, strachem, a blisko połowa powiedziała, że nie ma takich nauczycieli, do których mogłaby się zwrócić z osobistymi problemami. - Uczniowie w większości przystosowują się do szkoły takiej, jaka jest, i nie bardzo widzą możliwość zmiany sytuacji - mówi doktor Waldemar Kozłowski z Instytutu Badań Edukacyjnych. - Jest grupa uczniów, która ma poczucie bezsensu szkoły, ale to się zwykle kończy na proteście i nie skoordynowanym buncie. Sytuacja się zmienia, gdy trafią na dobrego nauczyciela. Ilu jest nauczycieli, którzy mają ochotę coś dobrego zrobić dla uczniów? Zapewne jest to mniejszość, ale czy to jest 10, 20 czy 30 procent, nie wiadomo. Sposób na tyranię pedagoga Uczniowie w zdecydowanej większości nie dostrzegają sensu działania tzw. samorządu szkolnego. Nie dają się nabierać na hasła o partnerstwie. - Mówienie o partnerstwie to przesada - twierdzi Waldemar Kozłowski. - Wiadomo, że role i pozycje nauczyciela i ucznia są inne, nierównorzędne. Zacieranie tego nie ma sensu. Ma natomiast sens podmiotowe podejście do ucznia - okazywanie mu szacunku, podkreślanie tego, że ma prawo głosu, godność osobistą, której nie można urażać. A co się dzieje, gdy uczeń uwierzy w hasła partnerstwa i samorządności? Przekonał się o tym Daniel, bohater jednego z reportaży w "Rz". Daniela usunięto ze szkoły, gdyż, jak mówił jego przeciwnik, polonista: - Poszedł na całkowitą konfrontację z nami. Swoją działalnością roszczeniową zyskał pewien poklask u pewnej części młodzieży, bo był utożsamiany z osobą, która ma odwagą z nami walczyć, być tą pierwszą tarczą. Nasz liberalizm i demokratyczny stosunek do młodzieży dały efekt - wyrosło zjawisko takie jak on. Najbardziej spójny i przemyślany system szkolnej demokracji ma chyba I Społeczne Liceum przy ulicy Bednarskiej w Warszawie. - Podstawowa idea, która mi przyświecała w chwili zakładania tej szkoły, to słowa z przysięgi Hipokratesa: "po pierwsze nie szkodzić" - mówiła "Rz" Krystyna Starczewska, dyrektor szkoły. - Szkoła bywa często toksyczna i szkodzi dzieciom, zamiast pomagać w ich rozwoju, zniechęca do uczenia się, banalizuje rozmaite problemy, wywołuje lęk, nerwicę, obrzydza poezję, obrzydza ciekawe dziedziny życia, a przede wszystkim obezwładnia nudą. Postanowiłam stworzyć szkołę, która by stosunkowo mało rzeczy obrzydzała, a do pewnych potrafiła zachęcić. Główna zasada to minimalizacja przymusu, żeby na przykład uczeń nie był skazany na nauczyciela, którego nie trawi, albo żeby mógł poświęcać więcej czasu na to, co go bardziej interesuje. Nie miała to być jednak szkoła "luzacka", a taka, w której wytworzy się ambicja zdobywania wiedzy bez zewnętrznego przymusu. Chcieliśmy szkoły przyjaznej nie tylko dla uczniów, ale i dla rodziców oraz nauczycieli, w której te trzy stany nie musiałyby ze sobą walczyć, ale mogłyby współpracować. Stąd nasza szkolna demokracja, Rzeczpospolita z trójpodziałem władz na Sejm, Radę Szkoły i Sąd Szkolny. Jeden z absolwentów I SLO powiedział, że dzięki tej demokracji "potencjalna tyrania pedagoga została skrępowana znanym wszystkim i wspólnie ustalonym prawem". Dyrektor Starczewska ocenia, że praca nauczyciela w I SLO jest cięższa i trudniejsza niż w szkole państwowej, gdyż dystans między uczniem i nauczycielem jest mniejszy niż w liceach tradycyjnych i nauczyciel musi własną wiedzą i postawą wyrobić sobie szacunek ze strony uczniów. Łatwo też może się dowiedzieć, że nie jest przez uczniów akceptowany; oni tego nie muszą ukrywać, wypełniają co dwa lata specjalne ankiety, w których oceniają pracę nauczycieli. Zachłyśnięcie się swobodą Od trzech lat realizowany jest w polskich szkołach eksperymentalny program KOSS, czyli Kształcenie Obywatelskie w Szkole Samorządowej. Programem objęto około 500 szkół, a w nich ponad 60 tysięcy uczniów. Ma on przygotować młodego człowieka do aktywności w demokratycznym społeczeństwie i dlatego na lekcjach KOSS nauczyciele stosują aktywne metody, jak psychodramy, debaty, burze mózgów, analizy przypadków, wywiady. - Te lekcje są powszechnie akceptowane - mówi Waldemar Kozłowski. - Podobają się uczniom dlatego, że luz, swoboda, nie ma stopni, wolno dyskutować, są inne relacje z nauczycielem. To zachłyśnięcie swobodą na tle rutyny szkolnej. Tylko mała część uczniów nie akceptuje takich lekcji - nieśmiali, którym sprawia trudność publiczne zabieranie głosu, i bardzo dobrzy uczniowie, którzy dostrzegają, że nie ma się czego uczyć, a mają nawyki, iż na lekcji trzeba zdobyć pewną wiedzę. Kluczem KOSS jest metoda, ale nie każdą lekcję tą metodą da się realizować. Na przykład KOSS łamie regułę szkolną, że na pytanie jest jedna poprawna odpowiedź. Inspirujące dla innych nauczycieli może stać się pokazanie, że jeżeli będą bardziej otwarci w kontaktach z uczniami, pozwolą im na większą swobodę wypowiadania się, to atmosfera w szkole może się poprawić. Nowi kontra starzy Sporządzenie portretu zbiorowego polskiego nauczyciela wydaje się być zadaniem niewykonalnym. Chociażby dlatego, że w pedagogicznym gronie występują olbrzymie różnice stażu, wieku, doświadczeń, systemów wartości. Niepokojące jest zjawisko wsysania nowych, młodych nauczycieli przez system szkolny. A jeśli młody chce być inny, ma własne zdanie na temat pracy w szkole, to bardzo często bywa odrzucany i rezygnuje z pracy. Często młody nauczyciel mimo kwalifikacji musi uczyć czegoś innego, gdyż "jego" przedmiot prowadzi kolega mający lepsze układy z dyrektorem. A to jest ważniejsze niż kwalifikacje. Tylko nieliczni autorzy pamiętników młodych nauczycieli opublikowanych w książce "Moja twarz jest niepowtarzalna" dobrze wypowiadają się o dyrektorach szkół. Po 1989 roku w szkołach niewiele się zmieniło. Chwilowe zawirowanie wprowadziła zapowiedź powoływania dyrektorów szkół drogą konkursów. Ci, którzy poprzednio nakazywali obowiązkowe uczestnictwo w pochodach pierwszomajowych i mieli średnie wykształcenie, a przypisywali sobie "półwyższe" z uwagi na ukończony kurs marksizmu-leninizmu, zgłaszali się do konkursów. Inni nauczyciele bali się konkurować z dotychczasowym zwierzchnikiem i w wielu placówkach wszystko zostało po staremu. Od dyscyplinarki do świętości Jaki jest przeciętny polski nauczyciel? Właściwie policzalne są tylko przypadki skrajne - liczba nauczycieli, którzy stają przed komisją dyscyplinarną, i liczba tych, którzy słusznie wypinają pierś po odznaczenia ministra z okazji święta - Dnia Edukacji Narodowej. Łatwiej odpowiedzieć na pytanie, kim powinien być dobry nauczyciel. Anna Radziwiłł podaje taką definicję - nauczyciel powinien być porządnym człowiekiem lub, idąc dalej, człowiekiem, który próbuje zostać świętym. W ubiegłym roku rzecznicy dyscyplinarni na zlecenie kuratorów oświaty przeprowadzili ogółem 210 postępowań wyjaśniających, których celem było ustalenie zasadności zarzutów kierowanych pod adresem nauczyciela; z tego 62 sprawy umorzono. Komisje dyscyplinarne wymierzyły następujące kary: w 8 przypadkach wydalenie z zawodu nauczycielskiego, w 16 - zwolnienie z zakazem zatrudniania w zawodzie nauczycielskim na okres trzech lat, w 27 - zwolnienie z pracy bez zakazu zatrudniania w innej szkole, w 4 - udzielenie nagany z przeniesieniem do innej szkoły, a w 56 - udzielenie nagany z ostrzeżeniem. Do najczęstszych nauczycielskich wykroczeń zalicza się stosowanie kar cielesnych oraz naruszanie godności ucznia przez wyzwiska i ośmieszanie, stosowanie przymusu psychicznego; dalej idą - picie alkoholu, skłócenie ze środowiskiem szkolnym i rodzicielskim, porzucenie pracy i nadużycia finansowe. Liczba spraw dyscyplinarnych wszczynanych przeciwko nauczycielom jest znikoma w stosunku do ogółu mianowanych nauczycieli (około 450 tysięcy). Ale zdaniem Mieczysława Chełchowskiego, przewodniczącego Odwoławczej Komisji Dyscyplinarnej dla Nauczycieli przy Ministrze Edukacji Narodowej, problem ten nie może być uznany za marginalny, gdyż sprawy dyscyplinarne nauczycieli znajdują swój oddźwięk w środowisku uczniowskim, wciągają, czasem nawet dzielą, środowiska pedagogiczne, a często także i rodzicielskie. Jasną stronę nauczycielskiego portretu zbiorowego stanowią nauczyciele entuzjaści, którzy na przykład od kilku lat pracują nad programem "Nowa Matura", przygotowują olimpijczyków, prowadzą eksperymenty. Takie postacie, jak na przykład Dorota Mazurkiewicz, wyróżniona przez ministra nagrodą. - Zawód nauczyciela jest dla mnie powołaniem, pracuję tyle lat, jestem lubiana przez młodzież i ja bardzo ją lubię - mówiła "Rz" pani Mazurkiewicz. - Przez te lata pracy finansowych korzyści niewiele osiągnęłam, ale nawet kwiatek od młodzieży to taka przyjemność. Wychowałam troje swoich dzieci i dużo "państwowych". A nieco pośrodku, z tendencją ciążenia do ciemniejszej strony, są przypadki szkolnej codzienności opisane na przykład przez Marię Dudzikową. Oto fragment listu uczennicy VIII klasy jednej z poznańskich szkół, która notuje powiedzonka pani od polskiego: "Co za bzdety mi tu wciskasz, kupa wariatów, kupa idiotów, kompletne debile, Turki, Iksińska powiedz, bo te łby znów nie wiedzą, Igrekowski, ty nierobie, ty śmierdząca wszo". Co przeszkadza nauczycielom Jak wynika z badań profesor Henryki Kwiatkowskiej, nauczyciele spytani o to, jakie stwierdzenia charakteryzują ich własną szkołę, w ponad połowie przypadków odpowiedzieli, że "panuje w niej atmosfera pracy", a co piąty wybrał odpowiedź: "nie ma atmosfery pracy, każdy myśli o tym, by jak najszybciej iść do domu". Dwie trzecie oceniły, że "nie ma konfliktów", a 29 procent, że "stosunki międzyludzkie nacechowane są podejrzliwością". Waldemar Kozłowski na podstawie rozmów z nauczycielami ocenia, że generalnie zaangażowanie nauczycieli w pracę szkoły spada. Przychodzą, zrobią swoje i odchodzą. Szkoła jest dla nich tylko miejscem, w którym się zarabia, zresztą niedużo. - Przypuszczam, że część nauczycieli ma problemy osobiste, których nie potrafi rozwiązać, i to znajduje wyraz w ich stosunku do ucznia - mówi Waldemar Kozłowski - nadmierność wymagań, rygoryzm, perfekcjonizm. Szkoła stwarza okazję do rozładowania problemów na przykład komuś, kto ma nie zaspokojoną potrzebę dominacji i bycia ważnym. I zawsze może wytłumaczyć, że jest po prostu wymagającym nauczycielem. Kiedy w cytowanych już badaniach profesor Kwiatkowskiej pada pytanie, co utrudnia nauczycielom ich autonomię, niewystarczające kwalifikacje do działań twórczych jako powód zdecydowanie wybrał co czwarty nauczyciel, a co trzeci wymienił "niechętny stosunek zespołu nauczycielskiego do pracujących twórczo". Siedmiu respondentom na dziesięciu przeszkadza brak wyposażenia szkoły w pomoce dydaktyczne, a co trzeciemu brak mobilizacji ze strony dyrekcji. Więcej niż połowa uważa, że przyczyną jest brak wynagrodzenia za twórczą działalność, a co czwarty respondent zgodził się z opinią, iż "w szkole panuje marazm".
W polskich szkołach pracuje około 700 tysięcy nauczycieli, w tym pełnoetatowych 576 tysięcy. Jak twierdzą specjaliści, podstawowym narzędziem pracy nauczyciela jest jego osobowość. Ale przy przyjmowaniu nauczyciela do pracy liczą się wymogi formalne - wykształcenie poświadczone odpowiednimi dokumentami. Wśród obecnie pełnozatrudnionych nauczycieli 68,3 procent ma wykształcenie wyższe, 23 procent ukończyło studium nauczycielskie, 7,6 procent ma tylko maturę, a 1,1 procent kolegium nauczycielskie.Zawód nauczyciela cieszy się od lat wysokim prestiżem społecznym.Według badań CBOS z czerwca 1996 roku nauczyciel zajmuje czwarte miejsce w randze zawodów, po profesorze uniwersytetu, lekarzu i górniku, przed sędzią, inżynierem, dziennikarzem i oficerem zawodowymPrzy czym, jeśli prestiż zestawić z dochodami, to płace nauczycieli kształtują się, zdaniem respondentów CBOS, znacznie poniżej społecznie aprobowanego poziomu. Aż 86 procent ankietowanych oceniło, że nauczyciele zarabiają za mało, 11 procent uznało, że tyle, ile powinni, a 3 procent, że za dużo.Jak postrzegają swoich pedagogów uczniowie? Połowa uczniów ocenia swoje stosunki z nauczycielami jako pozytywne, przy czym jako "bardzo dobre" tylko co dziesiąty uczeń. Czterech na dziesięciu twierdzi, że "różnie bywa", a osiem procent odpowiada, że układają się "raczej nie najlepiej". Takie dane zebrało CBOS ankietując w 1996 roku uczniów ostatnich klas szkół ponadpodstawowych. Jak wynika z badań profesor Henryki Kwiatkowskiej przeprowadzonych w 1994 roku wśród uczniów, 39 procent z nich uważa, że nauczyciele myślą przede wszystkim o tym, by im przekazać wiedzę, przy czym co czwarty respondent uznał, iż pedagodzy nie zwracają uwagi, czy uczniowie są tym zainteresowani. Czterech na dziesięciu uczniów ocenia, że nauczyciela nie interesują problemy jego podopiecznych, chce tylko, by wykonywali jego polecenia. Co trzeci uczeń twierdził, że nauczyciele bardziej lubią karać, niż nagradzać. Prawie co czwartemu uczniowi słowo "nauczyciel" kojarzy się z lękiem, strachem, a blisko połowa powiedziała, że nie ma takich nauczycieli, do których mogłaby się zwrócić z osobistymi problemami.Od trzech lat realizowany jest w polskich szkołach eksperymentalny program KOSS, czyli Kształcenie Obywatelskie w Szkole Samorządowej. Programem objęto około 500 szkół, a w nich ponad 60 tysięcy uczniów. Ma on przygotować młodego człowieka do aktywności w demokratycznym społeczeństwie i dlatego na lekcjach KOSS nauczyciele stosują aktywne metody, jak psychodramy, debaty, burze mózgów, analizy przypadków, wywiady. W ubiegłym roku rzecznicy dyscyplinarni na zlecenie kuratorów oświaty przeprowadzili ogółem 210 postępowań wyjaśniających, których celem było ustalenie zasadności zarzutów kierowanych pod adresem nauczyciela; z tego 62 sprawy umorzono. Komisje dyscyplinarne wymierzyły następujące kary: w 8 przypadkach wydalenie z zawodu nauczycielskiego, w 16 - zwolnienie z zakazem zatrudniania w zawodzie nauczycielskim na okres trzech lat, w 27 - zwolnienie z pracy bez zakazu zatrudniania w innej szkole, w 4 - udzielenie nagany z przeniesieniem do innej szkoły, a w 56 - udzielenie nagany z ostrzeżeniem.Jasną stronę nauczycielskiego portretu zbiorowego stanowią nauczyciele entuzjaści, którzy na przykład od kilku lat pracują nad programem "Nowa Matura", przygotowują olimpijczyków, prowadzą eksperymenty.
Do czego odwołamy się przy budowie dobra wspólnego, jakim jest państwo? Wojna o pamięć trwa BRONISŁAW WILDSTEIN Ostatnie triumfalne zwycięstwo wyborcze Aleksandra Kwaśniewskiego daje do myślenia. Jest przecież niezwykłe, że w kraju tradycyjnie i z uzasadnieniem uznawanym za antykomunistyczny, lider postkomunistycznego obozu, w przeszłości komunistyczny aparatczyk, cieszy się popularnością, jakiej nigdzie indziej na świecie nie zaznał żaden kandydat o jego politycznym rodowodzie. Dzieje się to niecały rok przed wyborami parlamentarnymi, które, jak wszystko wskazuje, wygra ugrupowanie postkomunistyczne w skali, w jakiej nie wygrała dotąd wyborów żadna partia w III Rzeczypospolitej. Czy dowodzi to, że historyczne zaszłości i rodowody nie mają znaczenia dla politycznych wyborów większości Polaków? Wrogowie dekomunizacji i rozliczenia przeszłości jako jednego z kluczowych argumentów używali tezy o jednakowej odpowiedzialności za komunizm wszystkich Polaków żyjących w obszarze jego władania. To prawda, że komunizm zmuszał wszystkich do ciągłych kompromisów z moralnością i zdrowym rozsądkiem. Pozostawała jednak zasadnicza różnica między tymi, którzy dla władzy i kariery, łamiąc elementarne zasady obowiązujące ciągle w społeczeństwie, angażowali się w budowę i podtrzymywanie komunizmu, a osobami zmuszanymi przez nich do rozmaitych form uległości. Wrogowie rozliczenia tę różnicę zacierali. Konsekwencja Urbana W Polsce sytuacja była szczególna. Stworzyła ją "Solidarność", która była heroicznym ruchem sprzeciwu wobec systemu kłamstwa i przemocy, jak nazywało go wtedy również wielu obecnych wrogów rozliczenia. Był to ten niezwykły moment, gdy partykularyzmy ustępują na rzecz dobra wspólnego. Solidarność była tworzeniem wspólnej nadziei tak jak stan wojenny był jej uśmierceniem. Solidarność nie może być modelem organizacji wolnego i demokratycznego społeczeństwa. Winna natomiast stać się punktem odniesienia wolnej Polski, tak jak stała się jej rzeczywistym fundamentem. Jednakże przeciwnicy dekomunizacji, a więc rozliczenia PRL, aby uzasadnić swoją postawę, musieli dokonać rewizji doświadczenia "Solidarności". Brak rozliczenia PRL musiał wiązać się z relatywizacją. Jeżeli obok twórców "Solidarności" bohaterami odrodzenia Polski mają być zasiadający przy Okrągłym Stole aparatczycy, dlatego tylko, iż po nieudanych próbach rekomunizacji kraju i uśmiercenia "Solidarności", czym był stan wojenny, uświadomili sobie, że aby utrzymać swoją pozycję muszą zrezygnować z niektórych aspektów władzy - wówczas cała niezwykłość i heroizm sierpniowego ruchu niknie. Oczywiście działania wrogów dekomunizacji nie są konsekwentne. Z jednej strony usiłują oni odwoływać się do doświadczenia "Solidarności", z drugiej popadają w paradoksy. Konsekwentny jest Jerzy Urban, twórca propagandy stanu wojennego, który "Solidarność" na wszelkie sposoby usiłuje ośmieszyć i zdeprecjonować. To on zwycięża w języku i wyobraźni zbiorowej, zaśmieconej rozmaitymi "solidaruchami", "styropianem", "oszołomami" itd. Podstawowym elementem strategii wrogów rozliczenia PRL jest, jak wspomniałem, rozłożenie winy za jego zło równo między wszystkich Polaków, którzy mieli pecha żyć w jego granicach. Strategia ta okazała się skuteczna. Udało się przekonać większość Polaków, że lepiej sprawę zostawić w spokoju, gdyż w innym wypadku trzeba będzie rozliczać się również z własnych przewin. Zamiast odwołać się do wielkiego, heroicznego aktu, do którego polska zbiorowość okazała się zdolna, "władcy dusz" III Rzeczypospolitej odwołali się do najgorszych cech Polaków. Nie macie się czego wstydzić, mówili wrogowie dekomunizacji, budując wspólnotę oportunizmu. Możecie być z tego dumni. W efekcie cała PRL zaczyna być obiektem rewizji i swoistego kultu. Walka przeciw dekomunizacji rozpętana została pod sztandarem moralizmu, a w efekcie doprowadziła do kompromitacji i odrzucenia argumentu moralnego w politycznym dyskursie. Zaczęła się pod hasłami obrony autorytetu państwa i porządku prawnego, a doprowadziła do osłabienia państwa i pozbawienia go jakiegokolwiek autorytetu oraz do zniszczenia prestiżu prawa i uczynienia zeń martwej formy. Państwo w rękach aparatczyków Jednym z podstawowych argumentów, który dziś stosują przeciwnicy rozliczenia, jest dowodzenie, że postawy postkomunistów i antykomunistów w polityce, a zwłaszcza w stosunku do państwa różnią się niewiele. Gdybyśmy nawet przyjęli tę tezę, która prawdziwa jest tylko w części, uznać można ją za kolejny argument na rzecz dekomunizacji. Otóż praktyka zawłaszczania państwa przez koalicję postpeerelowską w latach 1993 - 1997, stworzyła model uprawiania polityki w III Rzeczypospolitej. Co znamienne, nawet główni przeciwnicy dekomunizacji (w tym "Gazeta Wyborcza" i Unia Wolności) z niewczesnym zdumieniem przyjęli, że owa nowo-stara koalicja traktuje państwo jako łup i buduje system nazwany w Polsce "kapitalizmem politycznym". Oburzenie było dlatego nie na miejscu, że trudno było wyobrazić sobie inne zachowanie dawnych aparatczyków, którzy nie zostali nawet moralnie potępieni za to, co robili w PRL. Aparatczyków, którzy za cichym przyzwoleniem dużej części opozycyjnych elit w latach 1989 - 1993 budowali kosztem państwa swoją ekonomiczno-instytucjonalną pozycję. Jest niezwykle trudno przełamać model "kapitalizmu politycznego". Jeśli postkomuniści, jedna z głównych sił politycznych w kraju, kierują się wyłącznie zasadą budowy potęgi swojego obozu, to znaczy zawłaszczania państwa przez swoją grupę, trudno wyobrazić sobie, aby jej przeciwnicy mogli kierować się zasadami innymi, gdyż sytuowałoby ich to na zdecydowanie przegranych pozycjach. W polityce, jak na wojnie, to przeciwnik wyznacza reguły gry. Można oczywiście próbować wyłamać się z tej potępieńczej logiki. To znaczy - głównie zredukować obszar działania państwa i uczytelnić zasady jego funkcjonowania. Byłaby to jednak kolejna rewolucja w Polsce; przeprowadzenie jej jest trudne, a prawdopodobieństwo małe. Widzimy zresztą usiłowania takie w praktyce obecnego rządu, ale nie sięgają one skali potrzeb. Tak więc to postkomuniści ukształtowali scenę polityczną III Rzeczypospolitej. Zdominowali jej lewą stronę i narzucili sprzeczne z duchem republikańskim zasady funkcjonowania całego państwa. Rzeczywistość polityczną niepodległej Polski uformowała odmowa dekomunizacji. Polska odmiana choroby Choroba społeczeństw współczesnych, atrofia odpowiedzialności, w Polsce podniesiona została do rangi cnoty. Domaganie się odpowiedzialności za to, co ktoś uczynił, uznane zostało przez polskie ośrodki opiniotwórcze za grzech największy. Oczywiście, wybór taki musiał pociągnąć za sobą przewartościowanie wszystkich wartości. Zasadą stała się relatywizacja - nie jesteśmy w stanie ocenić, co było dobre, a co złe, toteż za jedyną prawdziwą przewinę uznać można próbę dochodzenia racji, prawdy czy sprawiedliwości. Odrzucenie przeszłości (wybieranie przyszłości) i odmowa odpowiedzialności to dwie twarze tego samego zjawiska. Dla istnienia zbiorowości niezbędny jest rdzeń moralny, który przekłada się na szacunek dla jej elementarnych instytucji. Niezbędny jest on również dla funkcjonowania wolnego rynku, o czym pisali klasycy ekonomii. Można uznać, że w dużej mierze rdzeń ten został wyłuskany z polskiego społeczeństwa. Przy braku istnienia tego moralnego konsensu, pozostaje powszechnie jedynie uznanie dla "pragmatyzmu", który staje się wyłącznie oportunizmem. W tym wypadku nie może dziwić uznanie dla SLD, który zdolność tę przejawia w stopniu najwyższym i wolny jest od jakichkolwiek moralnych obciążeń. No, ale sprawa dokonała się. Wojna o pamięć została przegrana. Co z tego, że jej przegrani rzecznicy reprezentowali moralne racje? Jest oczywiste, że w polityce nie tylko nie wystarczy już antykomunistyczny argument, ale że należy stosować go niezwykle rozważnie. Polityka jako walka o władzę stanowi jednak tylko powierzchnię życia publicznego. Wojna o pamięć nie musi zostać definitywnie zamknięta, a więc przegrana. I tę wojnę warto rzeczywiście kontynuować, gdyż od niej zależy nasza przyszłość. Przyszłość uwarunkowana jest doświadczeniem, do którego odwołamy się przy budowie dobra wspólnego, jakim jest państwo.
Ostatnie triumfalne zwycięstwo wyborcze Aleksandra Kwaśniewskiego daje do myślenia. Jest przecież niezwykłe, że w kraju tradycyjnie i z uzasadnieniem uznawanym za antykomunistyczny, lider postkomunistycznego obozu, w przeszłości komunistyczny aparatczyk, cieszy się popularnością, jakiej nigdzie indziej na świecie nie zaznał żaden kandydat o jego politycznym rodowodzie. W Polsce sytuacja była szczególna. Stworzyła ją "Solidarność", która była heroicznym ruchem sprzeciwu wobec systemu kłamstwa i przemocy. Jednakże przeciwnicy dekomunizacji, a więc rozliczenia PRL, aby uzasadnić swoją postawę, musieli dokonać rewizji doświadczenia "Solidarności". Brak rozliczenia PRL musiał wiązać się z relatywizacją. Podstawowym elementem strategii wrogów rozliczenia PRL jest rozłożenie winy za jego zło równo między wszystkich Polaków, którzy mieli pecha żyć w jego granicach. Strategia ta okazała się skuteczna. Udało się przekonać większość Polaków, że lepiej sprawę zostawić w spokoju, gdyż w innym wypadku trzeba będzie rozliczać się również z własnych przewin. Choroba społeczeństw współczesnych, atrofia odpowiedzialności, w Polsce podniesiona została do rangi cnoty. Odrzucenie przeszłości i odmowa odpowiedzialności to dwie twarze tego samego zjawiska. Dla istnienia zbiorowości niezbędny jest rdzeń moralny, który przekłada się na szacunek dla jej elementarnych instytucji. Można uznać, że w dużej mierze rdzeń ten został wyłuskany z polskiego społeczeństwa. Wojna o pamięć nie musi zostać definitywnie zamknięta, a więc przegrana. I tę wojnę warto rzeczywiście kontynuować, gdyż od niej zależy nasza przyszłość.
ODSZKODOWANIA Część Niemców niezbyt chętnie wsłuchuje się w roszczenia byłych ofiar nazizmu. Twierdzą, że nie chcą być postrzegani przez pryzmat tego, co się wydarzyło pół wieku temu. Garnek, na którym siedział kanclerz Kohl JERZY HASZCZYŃSKI z Berlina Helmut Kohl był świadom, jak skomplikowana jest sprawa odpowiedzialności firm niemieckich za roboty przymusowe i inne zbrodnie nazizmu. To trochę jak z garnkiem z gotującą się zupą, na którym złowieszczo podskakuje pokrywka. W każdej chwili zupa może się wylać, a skutki są nie do przewidzenia. Dlatego Kohl najpierw trzymał pokrywkę, a potem nawet przysiadł na niej całym swym ciężarem. Autor tego porównania - obserwator sceny politycznej, który jak kilku innych rozmówców wolał zachować anonimowość - uważa, że gdyby poprzedni kanclerz Niemiec widział możliwość kompromisowego rozwiązania tego problemu, starałby się go rozwiązać. Ale nie widział, więc siedział na garnku. Mieli nadzieję, że im się upiecze - Inicjatywa powołania funduszu odszkodowawczego nie wynikła z tego, że świat stał się nagle lepszy, a przemysłowcy bardziej moralni. Bez nacisku z USA, działań lobbystycznych i skarg w sądach nic by nie było - twierdzi ten sam obserwator. Ignatz Bubis, przewodniczący Centralnej Rady Żydów w Niemczech, mówi o nacisku ze strony amerykańskiej. Jego zdaniem bez tej presji prawdopodobnie nie ruszyłaby też wcześniej sprawa martwych kont w bankach szwajcarskich. - To wstyd, że niemiecki przemysł i banki nie zdobyły się na to same, że musiała interweniować społeczność międzynarodowa - mówi Lothar Bisky, przewodniczący postkomunistycznej Partii Demokratycznego Socjalizmu (PDS). - Mam wrażenie, że ci, co się wzbogacili na pracy robotników przymusowych i więźniów obozów koncentracyjnych, mieli nadzieję, że im się upiecze, że nigdy nie będą musieli płacić. W funduszu, który ma wypłacać odszkodowania, chce uczestniczyć zaledwie szesnaście przedsiębiorstw z setek tych, których ten problem dotyczy. - Wszystkie przedsiębiorstwa i banki, które działały w Niemczech w czasach nazizmu, były w jakiś sposób związane z tym systemem. Jedne mniej, drugie bardziej. Dlatego do tworzenia funduszu powinno się zgłosić zdecydowanie więcej firm - uważa profesor Manfred Pohl, dyrektor Instytutu Historycznego przy Deutsche Banku. Profesor Pohl przed kilkoma miesiącami poinformował opinię publiczną o odnalezieniu dokumentów, które dowodzą, że filia katowicka Deutsche Banku kredytowała część budowy obozu zagłady w Oświęcimiu. - Wiadomo, że dyrekcja filii w Katowicach wiedziała, do czego wykorzystywano te kredyty, czy wiedział zarząd banku w Berlinie, można na razie tylko spekulować - mówi dyrektor Instytutu finansowanego przez bank, ale zachowującego całkowitą niezależność badań. Ten największy niemiecki bank (i jeden z dwóch, obok Dresdner Banku, który zdecydował się na udział w funduszu) od niemal dwudziestu lat interesuje się zasobami swoich archiwów z czasów nazizmu. Z doświadczenia profesora Pohla wynika, że z hitleryzmem przede wszystkim powiązane były przedsiębiorstwa budowlane, banki i kasy oszczędnościowe oraz towarzystwa ubezpieczeniowe. - Ale współpracowały wszystkie firmy - powtarza dyrektor Instytutu Historycznego DB. - Najważniejsze pytanie brzmi: w jakim stopniu poszczególne z nich były zaangażowane w nazizm? To trzeba badać na wielką skalę. Nie można ograniczać się do niewielkiej grupy przedsiębiorstw, bo w ten sposób fałszuje się historię. W wielkich przedsiębiorstwach niemieckich można usłyszeć, że twierdzenie, iż od półwiecza nie poczuwały się do rozwiązania kwestii odszkodowań za pracę przymusową w czasie drugiej wojny, są nieuzasadnione. - W przypadku DaimleraChryslera (przed fuzją z amerykańskim Chryslerem - Daimlera Benza) żaden międzynarodowy nacisk nie jest potrzebny - zapewnia Ursula Mertzig, przedstawicielka tego koncernu zajmująca się problemem pracy przymusowej. Dodaje, że jej firma już dawno wyraziła żal z powodu wykorzystywania pracowników przymusowych. Szefowie Daimlera podkreślają, ile od lat osiemdziesiątych koncern zrobił dla organizacji pomagających byłym robotnikom przymusowym. Przekazał 10 milionów marek dla Jewish Claims Conference, 5 milionów na dom spokojnej starości w Polsce, wspierał finansowo Czerwony Krzyż i inne organizacje. - Mamy dobre kontakty z naszymi byłymi robotnikami przymusowymi - mówi Ursula Mertzig. O mającym już długoletnią historię rozliczaniu się z problemem prac przymusowych wspomina się nie tylko u Daimlera. Opowiadano mi, że jeden z niemieckich koncernów "rozliczył się" ze swoimi byłymi robotnikami, zapraszając ich do Niemiec. Przyjechali z Europy Środkowej i Wschodniej, gdzie mieli emerytury wartości kilkudziesięciu marek. A tu zamieszkali na koszt koncernu w wielogwiazdkowym hotelu (po kilkaset marek doba) i przez tydzień żyli w luksusie, uczestnicząc w organizowanych dla nich przyjęciach, na których podawano wykwintne dania, nieznane im wcześniej nawet ze słyszenia. Wątek prawny i moralny Część Niemców niezbyt chętnie wsłuchuje się w roszczenia byłych ofiar nazizmu. - Przecież już tyle zapłaciliśmy - słyszałem od kilku osób urodzonych po wojnie. Zazwyczaj nie odróżniają zobowiązania firm od zobowiązań państwa niemieckiego. Gdy się im wskaże różnicę, nie bronią koncernów. Bronią siebie samych - nie mają nic wspólnego z wojną i nazizmem, nie chcą, by oni i ich naród byli postrzegani przez pryzmat tego, co się wydarzyło ponad pół wieku temu. Część Niemców mówi stanowczo: już dość tego kluczenia, niech przedsiębiorcy zrobią wreszcie to, co powinni zrobić dawno. - Nie chcę, by z tym borykały się jeszcze moje dzieci czy wnuki - podkreśla polityk w średnim wieku. - Co pewien czas słychać opinię, że Niemcy wywołali wojnę, a teraz powodzi im się bardzo dobrze, więc żeby było sprawiedliwie, powinni oddawać część dóbr innym, biedniejszym. To niewłaściwe podejście - mówi urodzony w czasie wojny adwokat Lothar de Maiziere (ostatni premier NRD). De Maiziere unika moralnej oceny tego, że przez tyle lat nie załatwiono sprawy pracy przymusowej. Uważa, że jedną z przyczyn tak późno podjętej próby ze strony przedsiębiorstw jest ograniczona suwerenność, jaką do 1990 roku miały państwa niemieckie. - Nie jesteśmy spadkobiercą prawnym przedsiębiorstwa, które wykorzystywało pracę robotników przymusowych - tłumaczy się wiele firm. Nazwy są te same lub podobne, ale "nie ma ciągłości prawnej". Koncern DaimlerChrysler wychodzi z założenia, że w czasie wojny nie decydował sam o sobie, że pracował zgodnie z zasadami realizowanej przez Trzecią Rzeszę gospodarki wojennej, a spadkobiercą tamtego państwa niemieckiego jest RFN. Dresdner Bank informował, że nie ma pewności, czy jest następcą prawnym wojennego Dresdner Banku, posądzanego o finansowanie SS. Kancelaria adwokacka Dietera Wissgota, która reprezentuje tysiące polskich ofiar nazizmu, uważa, że takie tłumaczenia to kpina z ofiar. Adwokat Lothar de Maiziere, który zajmował się sprawą ukraińskich robotników przymusowych, mówi, że problem ciągłości prawnej jest niezwykle skomplikowany: - Wiele przedsiębiorstw nie istnieje. Są też takie, które w NRD zostały znacjonalizowane i teraz mają nowych właścicieli. Niektóre przedsiębiorstwa korzystały z oferty SS, która traktowała więźniów obozów jak swoją własność i wynajmowała ich do pracy. Firmy te za wynajętych do pracy więźniów płaciły SS, a więc finansowały poprzez nią machinę wojenną. Nie ma jednak jednoznacznego związku między byłym pracownikiem przymusowym a dzisiejszą firmą - uważa de Maiziere. Koncerny, które zdecydowały się utworzyć fundusz odszkodowawczy, podkreślają, że z prawnego punktu widzenia nie musiały tego robić, że prawne roszczenia finansowe ich nie dotyczą. Ale chciały to uczynić - co jest wynikiem ich dobrej woli. Wszystko więc sprowadza się do wątku moralnego. Fundusz czy raczej inicjatywa na rzecz funduszu niemieckich przedsiębiorstw nazywa się "Pamięć, Odpowiedzialność i Przyszłość". W nazwie nie ma "odszkodowań". Także w projekcie działalności funduszu nie wspomina się o odszkodowaniach, lecz o "świadczeniach" (Leistungen), często z dodatkiem "moralne". - O odszkodowaniach można mówić w odniesieniu do rządu federalnego, który je zresztą realizował - tłumaczy Ursula Mertzig. W dyskusjach o zadośćuczynieniu za zbrodnie nazizmu ze strony niemieckiej pada jeszcze inny argument - przedawnienie. Ignatz Bubis mówi, że z punktu widzenia prawa można się powoływać na przedawnienie, ale nie znaczy to, że i w moralności obowiązuje ta zasada. Dlatego - uważa przewodniczący Centralnej Rady Żydów w Niemczech - szesnastu koncernom, które mimo wszystko zadeklarowały chęć wypłacenia świadczeń byłym robotnikom przymusowym, należy się uznanie. Sielankowa wizja pracy przymusowej Z rozważań o odszkodowaniach czy świadczeniach strona niemiecka z góry wyłączyła połowę zainteresowanych - robotników przymusowych, którzy pracowali na roli. - Po pierwsze, to nikt nas nie pytał, czy jesteśmy zainteresowani takim funduszem. Nie zgłosił się do nas zajmujący się tą sprawą szef Urzędu Kanclerskiego Bodo Hombach - mówi Michael Lohse, rzecznik Związku Rolników Niemieckich. Ale gdyby nawet się zgłosił, to i tak nic by z tego nie wynikło. Michael Lohse argumentuje: związek powstał cztery lata po zakończeniu wojny i nie wziął na siebie zobowiązań istniejących wcześniej organizacji rolniczych; największe gospodarstwa korzystające z pracy przymusowej znalazły się po wojnie na terenie Polski lub NRD, w zupełnie innych rękach; właścicieli zmieniło też wiele gospodarstw na zachodzie, w których w czasach nazistowskich pracował zazwyczaj jeden lub dwóch robotników przymusowych, w stosunku do nich nie używa się zresztą nazwy robotnik przymusowy (Zwangsarbeiter), lecz robotnik obcokrajowiec (Fremdarbeiter). Ale czy Fremdarbeiter nie był po prostu jednym z Zwangsarbeiterów? - Można tak powiedzieć - przyznaje Michael Lohse - ale jego praca była zupełnie inna niż w obozach czy fabrykach. Bez straży, bez lufy przy głowie. Rzecznik Związku Rolników przedstawił mi nawet sielankową wizję pracy w małych gospodarstwach na zachodzie Niemiec, w których "pracownicy należeli do rodziny". O wielu poniżających zakazach, które obowiązywały Fremdarbeiterów, i wielu innych niegodziwościach, które ich dotykały, nie wspomniał. Sprawa prac przymusowych nie była rozwiązana także w Niemieckiej Republice Demokratycznej. - W NRD uczono nas, że nazizm był ostatnią fazą imperializmu kapitalistycznego. Mówiono, że naziści żyli potem na zachodzie, w RFN, a na wschodzie zostali ci, których trzymano za Hitlera w obozach i więzieniach. Panowało zatem przekonanie, że my w NRD jesteśmy zwycięzcami historii, a nie sprawcami zbrodni nazistowskich - opowiada ostatni premier nie istniejącego już państwa Lothar de Maiziere. W kwietniu 1990 roku parlament enerdowski wydał uchwałę, w której przyznawano, że Niemcy z NRD są częścią narodu ponoszącego odpowiedzialność za holokaust. Lider postkomunistów Lothar Bisky przyznaje, że NRD - "która powstała jako państwo antyfaszystowskie" - nie płaciła robotnikom przymusowym: - Trzeba jednak dodać, że wielkie banki i wielkie przedsiębiorstwa, które korzystały z pracy przymusowej, nie pozostały w NRD. Oczywiście współodpowiedzialni za zbrodnie żyli w obu częściach Niemiec. Fundusz może nie powstać Ignatz Bubis obawia się, że fundusz może w ogóle nie powstać: - Mój sceptycyzm związany jest z jednym zdaniem, które znalazło się w projekcie funduszu [przedstawionego 10 czerwca - przyp. red.]. Jest w nim mowa o "nieodzownym warunku" założenia funduszu i przygotowania się do wypłat. Chodzi o gwarancję, że roszczenia takie nie pojawią się w przyszłości. - Kto jednak może to zagwarantować? - zastanawia się przewodniczący Centralnej Rady Żydów. - Bezpieczeństwo prawne to bardzo ważny punkt. Ale przedstawiony projekt to pierwszy szkic, który jest przedmiotem dyskusji - mówi Ursula Mertzig z DaimleraChryslera. - Jeżeli wszyscy podejdą do tematu z życzliwością, to fundusz ma szansę powstać - podkreśla Ursula Mertzig. - Ale gdy tylu mówi: "To nam nie wystarcza, to nie tak ma wyglądać, tego nie chcemy", to czy warto sobie zadawać trud powoływania go do życia? Teoretycznie jest jeszcze szansa na dotrzymanie planowanego wcześniej terminu pierwszych wypłat - 1 września, w sześćdziesiątą rocznicę wybuchu wojny. - Kanclerz Gerhard Schroder spodziewał się, że z powstawaniem funduszu będą kłopoty - mówi wspomniany na początku obserwator sceny politycznej - dlatego nie chciał, by go z tym identyfikowano.
skomplikowana jest sprawa odpowiedzialności firm niemieckich za roboty przymusowe i inne zbrodnie nazizmu. Inicjatywa powołania funduszu odszkodowawczego nie wynikła z tego, że świat stał się nagle lepszy, Bez nacisku z USA, działań lobbystycznych i skarg w sądach nic by nie było. To wstyd, że niemiecki przemysł i banki nie zdobyły się na to same. ci, co się wzbogacili na pracy robotników przymusowych i więźniów obozów koncentracyjnych, mieli nadzieję, że im się upiecze.W funduszu, który ma wypłacać odszkodowania, chce uczestniczyć zaledwie szesnaście przedsiębiorstw z setek tych, których ten problem dotyczy. Część Niemców niezbyt chętnie wsłuchuje się w roszczenia byłych ofiar nazizmu. nie chcą, by oni i ich naród byli postrzegani przez pryzmat tego, co się wydarzyło ponad pół wieku temu. Wiele przedsiębiorstw nie istnieje. Są też takie, które w NRD zostały znacjonalizowane i teraz mają nowych właścicieli. Niektóre korzystały z oferty SS, która traktowała więźniów obozów jak swoją własność i wynajmowała ich do pracy. Firmy te płaciły SS, a więc finansowały machinę wojenną. Koncerny, które zdecydowały się utworzyć fundusz odszkodowawczy, podkreślają, że nie musiały tego robić, to uwynik ich dobrej woli.
W 1990 roku były zaledwie trzy napady na banki,w 1998 roku już 40, w ubiegłym - 91 Złapani podczas skoku Budynek banku przy ulicy Jasnej 1 FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Telefon od przygodnej osoby uratował Powszechny Bank Kredytowy przed utratą dużej sumy pieniędzy. W niedzielę wieczorem warszawski oddział banku opanowali bandyci, którzy prawdopodobnie współpracowali z dwoma strażnikami. To już drugi duży napad w centrum Warszawy w ciągu trzech miesięcy. A 37 lat temu skradziono 1,3 mln zł w oddziale NBP, który mieścił się również w tym samym budynku przy ulicy Jasnej 1. W ostatnich latach liczba skoków na banki w całej Polsce gwałtownie rośnie. Bandytów zauważył mężczyzna, który w niedzielę około północy poinformował przez telefon policję, że w banku kręcą się podejrzani ludzie. Dyżurny oficer stołecznej komendy potraktował sygnał poważnie i wysłał patrol na ulicę Jasną, w pobliże filharmonii. Pod dom "pod orłami", w którym na parterze mieści się VIII Oddział PBK, podjechał radiowóz. Do policjantów wyszedł jeden z ochroniarzy bankowych, który przekonywał, że w środku wszystko jest w porządku. - Wyglądał na odurzonego i nie wzbudził zaufania. Czuć było od niego alkohol. Policjanci go zatrzymali - mówi rzecznik prasowy stołecznej policji, komisarz Dariusz Janas. Sygnał o zatrzymaniu trafił do oficera dyżurnego, który przysłał następnych policjantów. Obstawili wszystkie wejścia do banku. Wtedy wyszedł do nich kolejny mężczyzna, który oświadczył, że w środku nie dzieje się nic niepokojącego. Został zatrzymany. Policjanci dostrzegli na dziedzińcu banku chryslera, który w nocy nie powinien tu stać. Po sprawdzeniu okazało się, że auto było kradzione. Wezwano grupę antyterrorystyczną. Po negocjacjach z banku wyszło z podniesionymi rękami czterech mężczyzn. Poddali się bez oporu. - Wiedzieli, że nie mają szans. Policjanci z Wydziału Patrolowo-Interwencyjnego Komendy Stołecznej Policji otoczyli budynek - mówi Krzysztof Hajdas. - W samochodzie zatrzymanych były worki, palnik do cięcia metalu, wiertarki i młot pneumatyczny - podał komisarz Dariusz Janas, który w nocy z niedzieli na poniedziałek cztery godziny spędził na miejscu planowanego napadu. W banku policjanci znaleźli trzy pistolety ukryte w koszu na śmieci. Dwa miały tłumiki. Napastników zarejestrowały kamery bankowego systemu bezpieczeństwa. Taśmy z zapisem napadu ma policja. Portier pilnujący domu "pod orłami", w którym siedzibę ma też Krajowa Rada Spółdzielcza, nie zauważył niczego niepokojącego. - Sprawę prowadzi Prokuratura Rejonowa Warszawa Śródmieście. Prawdopodobnie zajmie się nią nasz Wydział Przestępczości Zorganizowanej - powiedziała rzeczniczka stołecznej Prokuratury Okręgowej, Małgorzata Dukiewicz. - Napad na bank to poważna sprawa. Na razie za wcześnie na wnioski - dodała. Rzeczniczka prokuratury zaprzecza, jakoby zatrzymani bandyci mieli związek z wcześniejszym napadem na placówkę Kredyt Banku przy ul. Żelaznej. Zatrzymani to dwaj strażnicy Grzegorz G. i Tomasz J. i czterech napastników: Adam K., Włodzimierz J. Leszek B. i Janusz C. Dopiero dziś prokurator sformułuje zarzuty i wystąpi o ewentualne tymczasowe aresztowanie zatrzymanych mężczyzn. - Napad się nie udał, bo zareagowało społeczeństwo. Ktoś zauważył, że coś dziwnego dzieje się przy banku, zadzwonił na policję. Dzięki bardzo sprawnej akcji nie ucierpiał bank i pieniądze klientów - powiedział rzecznik prasowy Powszechnego Banku Kredytowego Marek Kłuciński. Banku pilnowała agencja PBK Ochrona SA należąca do Grupy PBK. W agencji pracuje ponad 1,5 tys. ludzi. - Pracownicy są starannie selekcjonowani oraz poddawani szczegółowemu procesowi sprawdzania - podał PBK. - Policja wysoko ocenia nasze zabezpieczenia. Mamy własną agencję ochrony. Są podejrzenia, że jej dwóch pracowników mogło współpracować w przygotowaniu napadu. Trwa sprawdzanie, jak mogło dojść do takiej sytuacji. Chcemy się też dowiedzieć, co zaszło w banku - mówi Kłuciński. - Z moich informacji wynika, że pracownik ochrony wyłączył przy użyciu kodów zabezpieczających urządzenie nadające sygnał alarmowy do centrali ochrony. Do dziś nie wykryto sprawców innego napadu. W sobotę 3 marca tego roku doskonale zorganizowana grupa bandytów napadła na filię Kredyt Banku przy ul. Żelaznej w Warszawie. Napastnicy zamordowali ochroniarza i trzy kasjerki. Z filii zginęło około 30 tys. zł. Nie pomogła wyznaczona nagroda, której łączna suma wynosi 230 tys. zł. Nikt niczego nie zauważył. Niczego podejrzanego nie widzieli też ochroniarze pilnujący budynku, w którym mieści się filia, chociaż feralnego ranka przechodzili obok okien banku kilka razy. Harald Kittel, PAP JAK TO BYŁO W 1964 ROKU 22 grudnia 1964 roku dotąd nieodnalezieni bandyci napadli na bank przy ulicy Jasnej w Warszawie ,mieszczący się w domu "pod orłami". Zrabowali całodzienny utarg z Centralnego Domu Towarowego. O pół do siódmej wieczorem kasjerka Jadwiga Michałowska z dwoma konwojentami przywiozła do III Oddziału Narodowego Banku Polskiego 1 336 500 zł. Gdy wchodzili do banku, niewysoki młody mężczyzna strzelił w pierś strażnikowi Stanisławowi Piętce, wyrwał worek z pieniędzmi i zaczął uciekać. Wtedy drugi napastnik wyszedł zza rogu i dwa razy strzelił do konwojenta Zdzisława Skoczka, który zmarł. Zaraz potem milicję zawiadomił redaktor Andrzej Olszewski z "Kuriera Polskiego". Napad widział z okna. Milicja zbadała znalezione na miejscu zdarzenia łuski. Okazało się, że trzy pochodziły z pistoletu PW-33 użytego wcześniej w 1957 r. w napadzie na Krystynę Wawerek, kasjerkę sklepu "Chełmek". W roku 1959 zabito z niego plutonowego milicji Zygmunta Kiełczykowskiego a dwa miesiące potem - konwojenta Łukasza Czeczunia i raniono strażnika pocztowego Stanisława Furmańczyka. Pięć innych łusek znalezionych przed domem "pod orłami" pochodziło z pistoletu zabranego zabitemu milicjantowi. Prowadzone na dużą skalę śledztwo po napadzie nie przyniosło efektów. Śledczym udało się tylko zdobyć zeznania świadków, którzy widzieli, jak worek z pieniędzmi przejął mężczyzna w samochodzie. HK CORAZ WIĘCEJ NAPADÓW Z policyjnych statystyk wynika, że liczba napadów na banki i inne placówki obracające gotówką rośnie w zastraszającym tempie. Jeszcze dziesięć lat temu były rzadkością . W 1990 roku zaledwie trzy . W 1998 roku napadów było już 40, w ubiegłym - 91. W ubiegłym roku straty spowodowane napadami na banki wyniosły ponad dwa miliony zł, a łącznie w skokach na banki oraz konwoje, listonoszy, poczty i stacje benzynowe padło łupem bandytów ponad sześć milionów zł. - We Włoszech jest ponad trzysta napadów rocznie. U nas, niestety, będzie tyle samo. Napada się na bank, bo są tam pieniądze. Nie wszyscy poważnie traktują to zagrożenie - uważa Ryszard Kuciński, zajmujący się zabezpieczaniem banków. Przeciętny napad trwa nie dłużej niż kilka minut. Zwykle sprawcy rzadko robią użytek z broni, ale używają jej do zastraszenia personelu placówek finansowych. - Najczęściej obiektem ataku przestępców są małe filie lub oddziały dużych banków w niewielkich miejscowościach. Te filie często są gorzej ochraniane niż duże centrale banków - mówi komisarz Zbigniew Matwiej z biura prasowego Komendy Głównej Policji. HK
Z policyjnych statystyk wynika, że liczba napadów na banki i inne placówki obracające gotówką rośnie w zastraszającym tempie. Przeciętny napad trwa nie dłużej niż kilka minut. Zwykle sprawcy rzadko robią użytek z broni, ale używają jej do zastraszenia personelu . Najczęściej obiektem ataku są małe filie lub oddziały dużych banków w niewielkich miejscowościach.
Najbardziej nośne hasła kampanii wyborczej wskazują na wyrastanie nowej siły społecznej Elektorat w poszukiwaniu reprezentacji JANUSZ A. MAJCHEREK Względne, ale wyraźne kariery polityczne dwóch ugrupowań dopiero niedawno zawiązanych - Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości - pokazują rozmiar społecznego zapotrzebowania na głoszone przez nie obietnice i propozycje: poszerzenia obywatelskiej partycypacji demokratycznej, zmniejszenia obciążeń podatkowych i zapewnienia osobistego bezpieczeństwa. To oczekiwania warte zauważenia i rozważenia, i wcale nie tak rozbieżne, jak się pozornie wydaje. W społecznej ocenie polskie życie polityczne jest nadmiernie upartyjnione, a partie są zoligarchizowane, opanowane przez etatowy aparat i podporządkowane toczonej wewnątrz niego grze sił (opierającej się na frakcjach, parytetach, udziałach, modułach czy algorytmach). Deficyt obywatelskiej partycypacji wynika oczywiście nie tylko z tego i dotyka nie tylko młodej demokracji polskiej - bezpośrednie zaangażowanie polityczne jest niewielkie także w krajach, w których jest ona ugruntowana. Jednak środki zadeklarowane przez Platformę Obywatelską w celu przeciwdziałania temu zostały przyjęte z aplauzem. Jedną z form przeciwstawienia się partyjnym elitom i zwiększenia obywatelskiej aktywności stały się prawybory, drugą mają być bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Do tego dochodzi hasło odbiurokratyzowania państwa przez ograniczenie liczebności organów przedstawicielskich i zmniejszenie wpływu rozmaitych instytucji państwowych na życie publiczne. Pierwsze przymiarki Na razie z projektów tych praktyczne zastosowanie uzyskały prawybory kandydatów do parlamentu. Mimo rozmaitych zakłóceń (które zresztą ukazały mechanizmy manipulacji dokonywanych przez partyjnych działaczy, co potwierdziło słuszność skierowanych przeciw nim działań) eksperyment ten został oceniony względnie pozytywnie, jako ożywczy dla polskiej demokracji. Zaktywizował i przyciągnął do Platformy dziesiątki tysięcy wyborców, podtrzymując wysokie poparcie dla tej nowej inicjatywy politycznej i dając do myślenia jej bardziej zrutynizowanym rywalom. Bezpośrednie wybory zwierzchników samorządowej władzy wykonawczej, zredukowanie i odpartyjnienie administracji publicznej oraz wprowadzenie niskiego podatku liniowego to pomysły, które będą musiały na realizację poczekać dłużej, lecz pokazują, ku jakim wychodzą oczekiwaniom: większego uzależnienia władzy od obywateli oraz zmniejszenia jej ingerencji w ich życie, pracę i osobiste dochody. Wysokie poparcie dla Platformy wskazuje, że są to oczekiwania niemałej części społeczeństwa. Swoista, niespodziewana kariera braci Kaczyńskich i ich inicjatywy politycznej, nazwanej równie sugestywnie i adekwatnie jak niezręcznie "Prawo i Sprawiedliwość", pokazała z kolei, jak silne jest społeczne oczekiwanie obiecywanej przez nich poprawy bezpieczeństwa osobistego i publicznego. Opierając się na tym jednym praktycznie tylko haśle, PiS osiągnęło w sondażach, po kilku zaledwie tygodniach istnienia, pozycję porównywalną z partiami obecnymi w politycznym obiegu od lat. Sprawne państwo wyemancypowanych obywateli Na pozór projekty i obietnice PO oraz PiS, a zatem lokowane w nich społeczne nadzieje i oczekiwania, są niespójne lub wręcz wzajemnie sprzeczne. Poprawa bezpieczeństwa wymaga zwiększenia zarówno ingerencji odpowiedzialnych za nie instytucji w życie publiczne, a niekiedy i prywatne (większa kontrola i penetracja przez policję), jak i nakładów finansowych, co kłóci się z tendencją do ograniczania wpływu państwa i zmniejszania podatków. Zaostrzenie walki z przestępczością to deklaracja twardej władzy, nieoglądającej się na obywatelskie zastrzeżenia i mało wrażliwej na wymogi proceduralnej legitymizacji swoich poczynań. W istocie jest to jednak zespół kilku spójnych postulatów i oczekiwań, które wyrażają potrzeby coraz bardziej znaczącej grupy społecznej. To ci, którzy w toku i wyniku kilkunastoletniej już transformacji coś swoją pracą, inicjatywą i wysiłkiem osiągnęli, a teraz nie chcą, by pozbawiło ich tego państwo - swoją fiskalną zachłannością - albo bandyci - swoją bezkarną brutalnością. Mając swój osobisty dorobek, nie życzą sobie, by efekty ich pracy zostały zmarnowane przez zbiurokratyzowane i nastawione na redystrybucję państwo, opanowane przez partyjne kliki czy - tym bardziej - kryminalne gangi i mafie. Będąc ludźmi ekonomicznie samodzielnymi, nie potrzebują państwa opiekuńczego, lecz takiego, które zapewni obywatelom osobiste i publiczne bezpieczeństwo, co należy przecież do jego najważniejszych zadań. Są wyemancypowani ideowo i światopoglądowo, dlatego nie chcą w polityce doktrynerstwa i moralizatorstwa, lecz rozwiązywania praktycznych problemów, oczekują od polityków partnerstwa i służby, a nie paternalizmu i łaski. Domagają się państwa silnego i sprawnego, lecz ograniczonego do kilku kluczowych dziedzin i poddanego obywatelskiej kontroli. Inaczej mówiąc: jest to zestaw oczekiwań nowej klasy średniej, będący przeciwieństwem klientowskiego i rewindykacyjnego nastawienia rozmaitych "sierot po PRL". Bezpieczeństwo osobiste i publiczne zamiast socjalnego Te postulaty i oczekiwania zostały dostrzeżone także przez innych polityków. Najszybciej zareagowała Unia Wolności, która niedawne nawoływania o większą wrażliwość społeczną zamieniła na obietnice zbudowania silnego państwa dzięki silnej klasie średniej. Propozycja ta może się jednak okazać spóźniona, skoro program taki inni zaczęli głosić wcześniej. Poparcie dla PO jest przecież w dużej mierze wynikiem rozczarowania się Unią. Część politycznych i intelektualnych elit pomstuje na populistyczny i demagogiczny charakter obietnic obniżenia podatków, powściągnięcia publicznej biurokracji czy zaostrzenia walki z przestępczością, nie chcąc uznać krachu dotychczasowej polityki karnej, socjalnej i kadrowej państwa. Na wyzwania te na razie głusi wydają się politycy SLD, pławiący się w wynikach sondaży. Dostrzegając rosnące oczekiwania w zakresie bezpieczeństwa osobistego i publicznego, Leszek Miller zaproponował ułatwienie obywatelom dostępu do broni palnej. W istocie potwierdza to jednak całkowitą odmienność oferty SLD, zgodnie z którą opiekuńcze państwo zajmie się potrzebami materialnymi i poprawą warunków socjalnych obywateli, natomiast bezpieczeństwo mieliby sobie zapewnić sami. Według tej koncepcji państwo jest od bezpieczeństwa socjalnego, a nie osobistego, dlatego ma rozszerzać redystrybucję, a nie usprawniać policję, i zwiększać wydatki socjalne, a nie zmniejszać podatki. Pewne jest, że właśnie ta oferta ma obecnie większe powodzenie i w najbliższych wyborach zwycięży. Dlatego o propagandowych i sondażowych sukcesach Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości można mówić tylko jako względnych. Gdyby to one jednak zapowiadały kierunek ewolucji opinii publicznej w Polsce, to być może już w następnej kadencji program ich okaże się równorzędnym partnerem w wyborczej rywalizacji z socjalnymi obiecankami. Jest elektorat, nie ma zaplecza Do tego jednak potrzebne byłoby szerokie, ale spójne zaplecze polityczne. Platforma Obywatelska jeszcze takiego zasięgu nie ma, a ze spójnością może mieć już wkrótce problemy, bo formuła obywatelskiego pospolitego ruszenia grozi podobnymi kłopotami organizacyjnymi, jakie przeżyła AWS. Ugrupowanie braci Kaczyńskich natomiast oparte jest na jednym tylko haśle, oni sami ogarnięci są obsesjami, a w sprawach ekonomicznych - tak istotnych dla elektoratu klasy średniej - prezentują, wraz ze swoim otoczeniem, poglądy iście księżycowe. Byłoby cudem, gdyby PiS okazało się w tym kształcie czymś więcej niż kolejną polityczną efemerydą obu bliźniaków. Jest więc pewien spójny program, dla którego obywatelskie poparcie można obecnie szacować na ok. 25 proc. aktywnego elektoratu, z tendencją rosnącą. Brakuje ciągle jednolitej i silnej dla niego reprezentacji politycznej, zwłaszcza gdyby UW oraz PiS nie pokonały wyborczego progu. Platforma Obywatelska jest wciąż formacją zbyt młodą i nieprzewidywalną, by można ją uznać za zdolną do samodzielnego przejęcia tej roli i efektywnego wywiązania się z niej. Samo pojawienie się i błyskotliwa kariera PO stanowią jednak ważny i wyraźny symptom przemian zachodzących w polskim elektoracie i wyłaniania się z niego nowych grup, odmiennych od dotychczasowej klienteli partyjnej. -
kariery polityczne Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości pokazują rozmiar społecznego zapotrzebowania na głoszone przez nie obietnice i propozycje: poszerzenia obywatelskiej partycypacji demokratycznej, zmniejszenia obciążeń podatkowych i zapewnienia osobistego bezpieczeństwa. z projektów tych praktyczne zastosowanie uzyskały prawybory kandydatów do parlamentu. Na pozór projekty i obietnice PO oraz PiS są niespójne. jest to jednak zespół kilku spójnych postulatów i oczekiwań, które wyrażają potrzeby coraz bardziej znaczącej grupy społecznej. To ci, którzy w toku i wyniku kilkunastoletniej transformacji coś osiągnęli, a teraz nie chcą, by pozbawiło ich tego państwo. Jest spójny program, dla którego obywatelskie poparcie można obecnie szacować na ok. 25 proc. Brakuje ciągle jednolitej i silnej dla niego reprezentacji politycznej.
REPORTAŻ Prokurator ustalił: filmowcy wypłoszyli z Żywkowa sześć bocianich par Lot nad bocianim gniazdem JERZY MORAWSKI Pilot pogonił motolotnię w stronę bocianów. Miał wykonać lot równoległy do lecącego ptaka. Operator kamery, umocowany w latającej maszynie, w pięciosekundowym kadrze powinien uchwycić piękno naszej krainy - zakładał scenariusz. Gdy motolotnia zbliżała się do ptaków, one zgodnie z instynktem dawały nura. Okazało się, że bociany są zwrotniejsze niż maszyna latająca. Powietrzny pojedynek bocianów z motolotnią oglądało z zadartymi głowami Żywkowo. Bociania wioska Żywkowo leży 300 m od obwodu kaliningradzkiego. Osada w zaniku. Dziewięć numerów. Na 40 mieszkańców przypada 45 gniazd zasiedlonych. I co tu kryć: nie ludzie, ale bociany ciągną Żywkowo do świata. Kurtka w górze Nim rozpoczęto łowy na szybujące ptaki, reżyser filmu musiał załatwić furę papierów. Sztab Generalny Wojska Polskiego za loty motolotnią w pogoni za bocianami pobrał 600 zł opłaty. Filmowcy, mający nakręcić wizytówkę z narodową maskotką na wystawę Expo 2000, uzyskali również pozytywną opinię co do lotów od Straży Granicznej. Straż Graniczna zawiadomiła rosyjskich pograniczników o motolotni wzbijającej się w powietrze w pasie nadgranicznym, aby nie wzięli jej za niezidentyfikowany obiekt latający. Bociany stawiły się na plan filmowy pod koniec marca. Prosto z Afryki. Kilka dni później przyfrunęła z Gdańska motolotnia. Filmowców przywitał z markotną miną Władysław Andrejew, prezes lokalnego koła zajmującego się bocianami. Zliczył na swojej chałupie, stodole, oborze i okolicznych wierzbach zaledwie dwadzieścia trzy gniazda z ptakami. Ktoś zadzwonił, że w innych wsiach wylądowało o pięć boćków więcej. Powiało grozą. Prezes wiedział, co oznacza rozejście się wieści, że Żywkowo ściąga w swe niskie progi, a raczej na dachy mniej boćków od innych. Prezes Adrejew postanowił dołożyć starań, aby chociaż w Hanowerze dowiedzieli się, że Żywkowo wciąż dzierży palmę pierwszeństwa w bocianach. Wsiadł na traktor i orał pole, aby zachęcić siedzące w gniazdach bociany do konsumpcji tak ulubionych pędraków. Ptaki się nie poderwały z gniazd, chociaż filmowcy zrobili klapsa. Motolotniarz z operatorem wbił się w przestworza. Robił puste kółka na Żywkowem. Andrejew przymknął oczy, gdy reżyser, widząc, że wali mu się fabuła, tupał i klaskał na bociany. Ostatecznie uciekł się do sposobu wypróbowanego przez gołębiarzy: zdjął kurtkę i wymachiwał nią w stronę ptaków mających za nic sztukę filmową. Kilka boćków poderwało się w niebo. Na to czyhał motolotniarz. Motolotnia uwijała się w powietrzu, podstępnie nadlatywała nad ptaki od tyłu, równała się z nimi, zalotnie machała skrzydłami wielkimi jak wierzeje stodoły. Bociany jednak za nic nie chciały statystować w filmie. Motolotniarz, doświadczony pilot wojskowy, gdy wylądował, wyrzucił z siebie: - Nigdy więcej. Żywkowo na Expo Mimo bojkotu bocianów filmowcy nakręcili trzyminutową etiudę. Pokazywana była gościom, tłumnie odwiedzającym polski pawilon na wystawie Expo 2000 w Hanowerze. Cieszy oko. Filmowcy szybko zapomnieli o przygodzie z ptakami. Ale wkrótce przygraniczne bociany zaklekotały im w głowach: otrzymali wezwania na komisariaty policji w różnych częściach kraju. Od Gdańska po Kraków, tam gdzie mieszkają. Na komisariatach policjanci zadali pytania: Czy ktoś z ekipy wymachiwał odzieżą? Jaki był sens wykorzystywania motolotni do zdjęć? Reżyser filmu na Expo 2000, Dariusz Małecki, przyznał się na komisariacie, że raz rzucił kurtkę w górę. - Nie bardzo rozumiałem związek podrzucenia w powietrze kurtki ze śledztwem w sprawie zniszczenia gniazd bocianich w Żywkowie - wspomina swoje zdziwienie reżyser Małecki, gdy usłyszał w komisariacie policji w podwarszawskim Nadarzynie, o co chodzi. Rolnik Władysław Andrejew dostrzega związek machania kurtką ze spadkiem pogłowia bocianów we wsi. Nie kryje oburzenia. Kręcili w Żywkowie - wylicza - zdjęcia do "Pana Tadeusza", z Gdańska film do Dwójki, kręcili "5-10-15", byli z teleranka, była francuska telewizja, była niemiecka. - Każdy zachował się po ludzku. Ale żeby motolotnią jeździć po niebie? A sam reżyser chodził po podwórkach, machał marynarką i płoszył bociany z jaj. Ja tego nie widziałem, ale sąsiedzi mówili. Taki chwyt jest niedozwolony - twierdzi. Dariusz Małecki wraz z ekipą spożywał posiłki w domu rolnika Andrejewa. Za gościnę zapłacił gospodarzowi, jak należy. Nie udobruchał go jednak. - Reżyser bezczelnie się zachowywał. To nie był miłośnik przyrody. To był miłośnik pieniędzy. Za wszelką cenę chciał zrobić dobry film. A co się narobiło? Po zadziałaniu podrzuconej marynarki reżysera - według Andrejewa - z gniazd bocianich poderwało się siedem par. Zbiegły na tydzień. Do opuszczonych gniazd zajrzały sroki i wydziobały jaja. Operator Szymon Tarwacki (również przesłuchiwany przez policję) z motolotni filmował bociany. Motolotnia zniżyła się do stu metrów nad gniazdami. - Bociany nic sobie nie robiły z naszej obecności. Były przyzwyczajone do ludzi. Gospodarz Andrejew ciął drewno piłą mechaniczną. Huk jak sto diabłów. Bociany nie drgnęły. Zaobserwował z powietrza sytuację, gdy jeden bocian przeganiał drugiego. To nie są takie niewinne ptaszki - dodaje. Niektóre samce przylatują do obcego gniazda, wyrzucają jaja i samca, który się tam gnieździł. Zajmują miejsce wyrzuconego i zapładniają zastaną samicę na nowo. Byłem tam świadkiem tego wiele razy - przekonuje Szymon Tarwacki. - Podejrzewam, że jeśli jakieś bociany opuściły swoje gniazda, to tylko z jednej przyczyny. Tam było za mało pokarmu, jak na taką liczbę bocianów. O co naprawdę chodzi? Policja goni filmowców Prokuratura Rejonowa w Bartoszycach już raz umorzyła postępowanie w sprawie zniszczenia gniazd bocianich w Żywkowie. Postanowienie to zostało zaskarżone przez Urząd Wojewódzki w Olsztynie, który w tej sprawie złożył doniesienie. Prokuratura Okręgowa skierowała sprawę bocianów ponownie na biurko prokuratora Mirosława Skowyry z Bartoszyc. Prokurator Skowyra zapytał biegłego z zakresu ochrony środowiska: czy szkody w świecie zwierzęcym miały znaczne rozmiary? (Przy "znacznych rozmiarach" reżyser Małecki może liczyć nawet na pięć lat więzienia). Biegły uznał, że szkód, jakie powstały w Żywkowie, nie można określić "jako znacznych rozmiarów". Biegły nie jest z zawodu ornitologiem, co wytknięto. Prokurator Skowyra przyznaje, że jest wyczulony na sprawy ekologiczne. - W czterech gniazdach nic się nie wykluło. Szkoda jest - akcentuje prokurator. Roman Kalski z Północnopodlaskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków traktuje Żywkowo jako jedną z trzech największych kolonii lęgowych bociana białego w kraju. Kalski uważa, że człowiek z kurtką, biegający po zagrodach i zrywający bociany do lotu, spowodował tragedię. - Doprowadził do opuszczenia gniazd, co wykorzystały sroki - wyjaśnia. W opinii do wojewódzkiego konserwatora przyrody w Olsztynie Roman Kalski wycenił straty, jakie poczyniła w Żywkowie ekipa filmowa, na 150 tys. zł. Policja w Górowie Iłoweckim na zlecenie prokuratury ustala szczegóły wyczynu filmowców. Wysyła faksy po kraju, zleca przesłuchania podejrzanych i musi oglądać filmy w telewizji, aby przeniknąć tajniki kuchni filmowców. Józef Gower z Komisariatu Policji w Górowie Iławeckim nie kryje rozczarowania filmowym akcentem swej pracy. Przesłuchał mieszkańców Żywkowa. - Z moich rozmów wynika, że nie doszło do wystraszenia bocianów - mówi. - Pełno rozbojów, złodziejstwa w okolicy. A policja goni filmowców, bo podobno pogonili ptaki. Teraz ekologia Chałupy w Żywkowie pod naporem bocianich gniazd (jedno waży pół tony) zaczęły się walić. Co roku dwa, trzy siedliska ptaków spadały. Groziły odloty bocianów. Organizacje wspierające ekologię, aby przytrzymać ptaki we wsi na granicy kraju, sypnęły groszem. Poustawiano na wyremontowanych dachach platformy pod gniazda. Wybudowano wieżę widokową, wydrukowano bilety (za 1 zł można sobie zajrzeć do gniazda bociana). Uruchomiono też izbę edukacji przyrodniczej. Wszystko za 150 tys. zł. - Sukces został odniesiony - przekonuje Roman Kalski. Przed modernizacją dachów było 38 par bocianów. Po - kolonia wzrosła o sześć par. Władysław Andrejew od sponsorów - jak określa organizacje ekologiczne - otrzymał zlecenie na wykonanie drewnianych podstaw pod nowe gniazda. Stare gniazda narzucił na podstawy. Bociany na wiosnę przyleciały i miały nowe chatki. - Czy chciały w nich mieszkać? - A miały wyjście? - odpowiada rolnik Andrejew. Andrejew wie, że rolnictwo przy granicy pada. - Ręce urobione, nogi wychodzone. Renty nie chcą dać - mówi. - Przestawiam się na ekologię.
Bociania wioska Żywkowo leży 300 m od obwodu kaliningradzkiego. Filmowcy, mający nakręcić wizytówkę z narodową maskotką na wystawę Expo 2000, uzyskali pozytywną opinię co do lotów od Straży Granicznej. reżyser zdjął kurtkę i wymachiwał nią w stronę ptaków. z gniazd bocianich poderwało się siedem par. Do opuszczonych gniazd zajrzały sroki i wydziobały jaja. Prokuratura Okręgowa skierowała sprawę bocianów na biurko prokuratora z Bartoszyc.
Wszyscy kandydaci złożyli sprawozdania z kampanii prezydenckiej, jednak o finansowaniu polityki w Polsce można się z nich dowiedzieć bardzo mało Jawność w cyfrach utopiona Na organizację wieców podczas kampanii wyborczej prezydent Kwaśniewski wydał dwa miliony złotych. FOT. PIOTR KOWALCZYK KRZYSZTOF LESKI To była kampania multimilionerów. Kandydaci, jeśli wierzyć ich sprawozdaniom, wydali prawie 28 mln zł. Zaledwie ubiegłej wiosny, gdy parlament uchwalał nową ordynację i Sejm ograniczył wydatki każdego kandydata do 20 mln zł, a Senat ten pułap obniżył do 12 mln, w kuluarach mówiono, że to bez znaczenia. "Nikogo w tym kraju nie stać, by wydać nawet milion dolarów" - usłyszeć można było także z ust ludzi, którzy rządzili potem w sztabie Aleksandra Kwaśniewskiego. I wydali niemal trzy miliony dolarów. Dokładnie, jeśli uwzględnić "darowizny niepieniężne" - do granicznej kwoty 12 mln zł zabrakło niespełna 400 zł. Gdyby Marian Krzaklewski wtedy o tym wiedział, zapewne podarowałby konkurentowi hulajnogę, tę z tych ostatnio modnych, aluminiową. Kwaśniewski, wsiadając na nią choć raz, "skorzystałby z użyczenia", mówiąc językiem ordynacji. W efekcie przekroczyłby limit i mógłby być zdyskwalifikowany, o czym marzył Krzaklewski. Pewność, że nikt nie zbliży się do 12 mln, wynikała pewnie z nowych zapisów w ordynacji. Nakazywały one pozornie precyzyjne rozliczanie się z wpływów i wydatków, a na pełnomocników, którzy by tego nie zrobili, nakładały wysokie kary. Ale okazało się, że choć wszyscy złożyli sprawozdania z grubsza zgodne z prawnym schematem, opinia publiczna nie dowiedziała się wiele o finansowaniu polityki w Polsce. Owszem, więcej niż po którychkolwiek poprzednich wyborach, ale jednak niewiele. Magiczne rubryki "Inne wpływy", "Inne koszty" itd. sprawiły, że choć ordynacja zaordynowała jawność finansów, jest to niestety "jawność inaczej". Niemniej warto zajrzeć w to, co ujawniono. W tej próbie analizy uwzględniam 13 kandydatów: 12 uczestników wyborów z 8 października 2000 roku i Jana Olszewskiego, który, choć nie wystartował, kampanię prowadził - a zatem wydawał pieniądze - niemal do końca. Sprawozdania pozostałych są mniej interesujące. Na przykład pełnomocnik Zbigniewa Antoniego Wesołowskiego pracowicie wpisał w każdej rubryce rodzajów wpływów i wydatków: "nie wystąpiły". Cztery z dwunastu Ponad dwie trzecie zgromadzonych i wydanych pieniędzy komitetu Aleksandra Kwaśniewskiego pochodzi ze źródeł, które trudno nazwać jasnymi. Ponad 7 mln zł dał mu Fundusz Wyborczy SLD, ponad milion przyniosła sprzedaż cegiełek. Razem 8,2 mln z 12 mln. Pytanie, skąd SLD, ponoć biedny, miał tyle pieniędzy, pozostaje bez odpowiedzi. Pod sprzedaż cegiełek podciągnąć można każdy przychód, a szczegółowe rozliczenie komitetu Kwaśniewskiego (ile cegiełek o jakich nominałach wydrukowano, ile sprzedano, ile zwrócono), mnie nie przekonuje. Dość jasne jest pochodzenie niecałych 4 mln zł po stronie wpływów tego komitetu. Jawność finansów kampanii prezydenta wyniosła więc nieco mniej niż jedną trzecią. Ale to o niebo lepiej niż u Jarosława Kalinowskiego: z ponad 2 mln zł, które zebrał, jasno wskazane jest pochodzenie zaledwie co dwunastej złotówki. Na 1,85 mln zł składają się: dotacja NKW PSL, zbiórki i cegiełki oraz anonimowy (przynajmniej w ujawnionej części sprawozdania) "przychód niepieniężny". Przyjmijmy, że "współczynnik jawności finansów kampanii" to udział "jawnych" dochodów w ich ogólnej kwocie. Do "jawnych" zaliczmy datki firm i osób fizycznych oraz darowizny niepieniężne, które zostały szczegółowo wyliczone w sprawozdaniu, oraz odsetki z kont bankowych. Do dochodów niejawnych - dotacje własnych partii oraz anonimowe. Opieramy się na tym, co Państwowa Komisja Wyborcza ujawniła - nie można wykluczyć, że niejawna część sprawozdań zmieniłaby nieco wyniki obliczeń (patrz - wykresy) Triumf Andrzeja Olechowskiego w tej klasyfikacji nie dziwi: pieniędzy od własnej partii nie dostał, bo jej nie miał, na cegiełki nie tracił czasu. Ale nie ujawnił dawców na dwie trzecie wartości "darowizn i usług niepieniężnych". A to, co ujawnił, pozostawia miejscami niedosyt. Jakąż to darowiznę niepieniężną wartą 90 zł otrzymał komitet Olechowskiego od wytwórni komponentów dźwigów osobowych? Wyobraźni mi nie staje. Błagam o publiczną odpowiedź. Wałęsie, zgodnie z przyjętymi tu kryteriami, do "jawnych" zaliczyć można tylko połowę datków od osób prawnych, gdyż choć kandydat podał listę, nie umieścił na niej kwot. Pawłowskiemu nie było czego zaliczyć do "jawnych", bo zapewne sam sfinansował swoją kampanię. Trudno, reguły mej klasyfikacji są twarde. Listy życzliwych To była huśtawka nastrojów! Najpierw wyglądało na to, że listy indywidualnych sponsorów kampanii nie poznamy. Ciekawscy wpadli chyba w euforię, gdy Państwowa Komisja Wyborcza postanowiła je jednak udostępnić, choć tylko do wglądu w swej siedzibie, z samymi nazwiskami, bez adresów. I wreszcie - rozczarowanie: listy są nieciekawe, oczekiwanych nazwisk z biznesowej czołówki mało. Na dodatek, według PKW, listy przedstawiło tylko ośmiu kandydatów: Kwaśniewski, Olechowski, Krzaklewski, Kalinowski, Lepper, Łopuszański, Wilecki i Olszewski. Żeby było trudniej, tylko listy Krzaklewskiego i Łopuszańskiego są według alfabetu. Owszem, wśród sponsorów jest wielu polityków. Nie dziwi, że na Krzaklewskiego złożyło się wielu parlamentarzystów AWS, na Kwaśniewskiego - z SLD oraz wysokich urzędników z prezydenckiej kancelarii itd. Dzisiejszych i wczorajszych rekinów biznesu najwięcej widać u Kwaśniewskiego. Państwo Niemczyccy wpłacili wspólnie 10 tysięcy, choć wpłacając osobno mogli dać 21 tysięcy. Po 10,5 tysiąca dali Władysław Bartoszewicz (Plus GSM), Lew Rywin (Canal+), Grzegorz Tuderek. Jest sporo, z wysokimi wpłatami, nazwisk z Bartimpeksu i firm z nim powiązanych, choć brak Aleksandra Gudzowatego. Nazwisko P. J. Buchnera znalazłem na listach Kwaśniewskiego (10 tys. zł) i, już jako Piotra J. Buchnera, u Olechowskiego (lepiej, bo 10,5 tys, zł). Ale może to tylko zbieżność inicjałów i nazwisk? U Olechowskiego zwraca też uwagę Leszek Kuzaj (10,5 tys. zł) i Hotel Gołębiewski (10 tys. zł). Nie widać polityków Unii Wolności, którzy dziś z Olechowskim tworzą Platformę Obywatelską, choć Unia kandydata nie miała i żadnej zdrady by nie było. Lista Krzaklewskiego to lista nieobecności. Nie ma na niej na przykład byłych prezesów PZU lub ludzi z PKN Orlen, jakoby powiązanych z AWS. Znajduje się natomiast aż dwóch panów o nazwisku Krzak (nie mieli wyjścia?) i tajemnicza "Małżonka Kuklińska". Konkurentów Krzaklewski pobił na głowę łączną kwotą indywidualnych wpłat, a zwłaszcza ich liczbą: 3166 (drugi w kolejności Kwaśniewski - ponad jedenaście razy mniej). Kandydaci często wpłacali sami sobie: Kwaśniewski i Olechowski - maksymalną dozwoloną kwotę 10,5 tysiąca, Wilecki - 10 tysięcy, Olszewski - 13 tysięcy, Lepper - 500 złotych. Na liście wpłat figurują też zwykle pełnomocnicy finansowi kandydatów z kwotami rzędu tysiąca złotych. Zastanawiają dwa datki: Marek Ratuszniak, pełnomocnik Wileckiego, wpłacił mu 287 złotych, a prowadząca finanse Łopuszańskiego Barbara Łuczak swemu kandydatowi - 56 groszy. Czy po to, by słupki się zgadzały? Gigaplakaty górą Dość o dochodach - czas na wydatki. Kwaśniewski, według sprawozdania, na reklamę w prasie wydał prawie tyle samo, co na telewizyjną. To nieco szokujące - tak jakby w myśl zarzutów prawicy uznał, że w TVP i tak widać go dość. Ale Kalinowski - według prawicy również pupil telewizji publicznej - najwyraźniej nie był tego zdania: na telewizję, tak jak Krzaklewski, wydał trzecią część budżetu swej kampanii. Ogólne proporcje zdają się zrazu zgodne z oczekiwaniami. Telewizje i producenci TV zarobili na wszystkich kandydatach ponad 7 mln zł, prasa niecałe 2,5 mln, radia tylko 400 tys. zł. Ale uwaga: wszyscy kandydaci zadeklarowali, że na plakaty wydali 7,2 mln zł - nieco więcej niż na promocję telewizyjną. Zapewne lwią część tej kwoty pochłonęły bardzo drogie europlakaty. Inna sprawa, że ordynacja gwarantowała darmowy czas w TVP, ale darmowych plakatów już nie. Prasa, radio i właściciele plakatowych tablic większość zarobku zawdzięczają Kwaśniewskiemu. Zaskakująco małe wydatki na plakaty, wydawnictwa, ulotki itd. zadeklarował Olechowski. Deptał mu po piętach pod tym względem Łopuszański, którego cały budżet był przecież nieporównanie skromniejszy niż Olechowskiego. Zwraca uwagę wiara Krzaklewskiego w tradycyjną propagandę drukowaną; kandydaci SLD i PSL wydali znaczne kwoty na "inne materiały wyborcze", zapewne głównie reklamowe gadżety. Ale teza o konserwatyzmie prawicy byłaby przedwczesna: Lech Wałęsa deklaruje, że wydał na "inne" 169 tys. zł - ponad połowę swego budżetu i pięciokrotnie więcej niż na promocję w telewizji. Podróż za jeden uśmiech Nasi politycy wiedzą, że telewizyjny spot nie zastąpi uścisku dłoni wyborcy. Z doniesień podczas kampanii wynikało, że wszyscy bez przerwy gdzieś jeżdżą. Nie dziwi mnie, że tak różne są wydatki kandydatów na organizację wieców, choć dwa miliony prezydenta szokują. Można wynająć drogą salę albo spotykać ludzi na targu. Skąd jednak drastyczne różnice kosztów podróży? Kwaśniewski twierdzi, że wydał na nie dwanaście razy mniej niż Krzaklewski i trzy razy mniej niż Olechowski. Czy to nie pośredni dowód, że kampanię w terenie prowadził "przy okazji" obowiązków prezydenckich? Kalinowski podróżował minimalnie taniej niż Łopuszański, reszta deklaruje na podróże najczęściej po kilka tysięcy złotych, Olszewski - niecały tysiąc. Pawłowski zaś zero! A był na prawyborach w Nysie. Teleportował się za darmo? Do grafiki z wiecami i podróżami pozwoliłem sobie dołączyć słupek "Pozostałe". Jest on sumą dwóch pozycji ze sprawozdań: "pozostałe koszty" i "pozostałe wydatki gotówkowe". Pieniądze te wydali niektórzy na coś, co nie było promocją ani kosztami podróży i wieców, nie mieściło się w rubrykach "Materiały i energia" ani "Wynagrodzenia i ubezpieczenia społeczne". A propos tych ostatnich: tylko czterej kandydaci zadeklarowali, że dali zarobić swoim pomocnikom. Kwaśniewski wydał na to prawie 200 tysięcy, Krzaklewski ponad 150, Olechowski niespełna 90, a Łopuszański 7 tysięcy. Reszta oparła się tylko na społecznikach. A może na jednorazowych umowach o dzieło? Odwróć tabelę, wojak na czele Skoro były "dochody od innych podmiotów" oraz "inne wpływy", musiały też być "pozostałe" koszty i wydatki. Kwaśniewski i Krzaklewski zmieścili tam ponad milion każdy - ich wydatki różnią się zaledwie o tysiąc złotych. Te rubryki w sprawozdaniach zwiększają "szarą strefę" finansów kampanii. Jawność dochodów jest dużo ważniejsza, ale czemu nie stworzyć "współczynnika tajności wydatków"? Sumę kwot wspomnianych "pozostałych" wydatków i kosztów dzielę przez ogół wydatków - kto na czele, ten najmniej "jawny". Czyżby Olechowski znów zająć miał pierwsze, tym razem niechlubne miejsce? Nie, bo pretendenci z drugiej ligi (wedle budżetu i sukcesu wyborczego) byli nie do pobicia. Generał Wilecki nie bardzo wie, na co wydał prawie połowę pieniędzy. Ale w pierwszej lidze Olechowski zdecydowanie wyprzedza trójkę głównych rywali. Może kosztowała go konserwacja czy wręcz naprawa owej darowizny niepieniężnej od wytwórni komponentów dźwigów osobowych? Gdybym chciał się czepiać, zrobiłbym jeszcze tabelę stopnia zaufania do banków. Ordynacja zachęcała, by pieniądze przepuszczać przez specjalnie zakładane konta bankowe. Grabowski je założył, ale wpłynęło tam raptem 356 złotych, dalsze 74 tysiące ominęły bank. U Wileckiego proporcje są podobne, a Pawłowski w sprawozdaniu nawet nie wspomina o kontach. Wielcy przepuścili przez konta ogromne kwoty. Trzymali je krótko, ale od prawie 12 mln zł można nawet w tydzień uzyskać niezłe odsetki. A Kwaśniewski deklaruje, że zyskał (w Kredyt Banku) tylko 16 tysięcy, około półtora promila, Krzaklewski (w PKO BP) jeszcze słabiej - niewiele ponad jeden promil, Olechowski (Raiffeisen) - około pół promila, podobnie Łopuszański (PKO BP), Olszewski (PBK), Wałęsa (Pekao SA) i nawet Kalinowski w bliskim sobie BGŻ. PKO BP, najpopularniejszy wśród kandydatów, nie naliczył Piotrowi Ikonowiczowi od 500 złotych - według sprawozdania - ani grosza odsetek. Tylko Janusz Korwin-Mikke, jak przystało na fanatyka rynku, wycisnął z PBK ponad cztery promile. Kredytu bankowego żaden kandydat, według sprawozdań, nie brał. Każdy po swojemu Nietrudno porównać Kwaśniewskiego z Krzaklewskim lub wydatki na reklamę radiową i telewizyjną. Jak porównać strukturę wpływów i wydatków wszystkich kandydatów? Sądząc, że widoczne gołym okiem ogromne różnice mogą być pozorne, poprosiłem o pomoc fachowców z Instytutu Podstaw Informatyki PAN. Do opracowanego przez nich unikatowego w skali świata programu komputerowego do gradacyjnej analizy danych wprowadziliśmy macierz głównych elementów wszystkich sprawozdań. Wyniki opublikować można raczej w czasopiśmie specjalistycznym, ale komentarz fachowców brzmiał: "Znikome podobieństwo struktury". Nie dały się zauważyć ani większe podobieństwa, ani nawet dające się intuicyjnie zinterpretować reguły zróżnicowania. Innymi słowy, obliczenia potwierdziły wrażenie, że każdy kandydat zbierał i wydawał fundusze w innym kraju, w innym społeczeństwie. Wynik działania programu to swoista graficzna "mapa" kandydatów i ich finansów. Na mapie, od lewej do prawej, uszeregowani wedle względnego podobieństwa swych finansów, widnieją: Kwaśniewski, Olszewski, Lepper, Krzaklewski, Olechowski, Łopuszański, Korwin-Mikke, Grabowski, Wilecki, Pawłowski, Wałęsa, Kalinowski i Ikonowicz. W takiej właśnie kolejności. Nic dziwnego, że sporządzenie sprawozdań sprawiło pełnomocnikom trudności. Wszystkie sprawozdania zawierają niedociągnięcia formalne i PKW mogłaby je odrzucić. Tyle że ordynacja konsekwencji za to nie przewiduje. Wnioski? Przed polskimi politykami jeszcze wiele pracy, by ustabilizować swoje źródła finansowania. Przed prawodawcami - wiele wysiłków, zanim uda się uczynić te źródła naprawdę jawnymi. Prawo jednak nie wystarczy - bez zmiany obyczajów się nie obejdzie. Wtedy współczynniki jawności i tajności finansów kampanii stracą sens, bo te pierwsze wynosić będą po sto, a te drugie - zero procent. Krzysztof Leski jest dziennikarzem BBC Polska
To była kampania multimilionerów. Kandydaci wydali 28 mln zł. choć wszyscy złożyli sprawozdania zgodne z prawnym schematem, opinia publiczna nie dowiedziała się wiele o finansowaniu polityki. Ponad dwie trzecie wydanych pieniędzy komitetu Aleksandra Kwaśniewskiego pochodzi ze źródeł, które trudno nazwać jasnymi. to lepiej niż u Jarosława Kalinowskiego: z ponad 2 mln zł, które zebrał, jasno wskazane jest pochodzenie co dwunastej złotówki. listy indywidualnych sponsorów kampanii są nieciekawe, nazwisk z biznesowej czołówki mało. wśród sponsorów jest wielu polityków. rekinów biznesu najwięcej widać u Kwaśniewskiego. Lista Krzaklewskiego to lista nieobecności. czas na wydatki. wszyscy kandydaci zadeklarowali, że na plakaty wydali 7,2 mln zł - więcej niż na promocję telewizyjną. Nie dziwi, że różne są wydatki kandydatów na organizację wieców. Skąd drastyczne różnice kosztów podróży? Kwaśniewski wydał na nie dwanaście razy mniej niż Krzaklewski. Czy to nie pośredni dowód, że kampanię prowadził "przy okazji" obowiązków prezydenckich? były też "pozostałe" koszty i wydatki. Kwaśniewski i Krzaklewski zmieścili tam ponad milion każdy.Te rubryki w sprawozdaniach zwiększają "szarą strefę" finansów kampanii. Wszystkie sprawozdania zawierają niedociągnięcia formalne i PKW mogłaby je odrzucić. Tyle że ordynacja konsekwencji za to nie przewiduje. Przed polskimi politykami jeszcze wiele pracy, by ustabilizować swoje źródła finansowania. Przed prawodawcami - wiele wysiłków, zanim uda się uczynić te źródła jawnymi.
ROZMOWA Krzysztof Celiński, prezes zarządu PKP Rosnące długi i zbawcza moc odwlekającej się ustawy FOT. (C) PAP/LESZEK WRÓBLEWSKI Rz: Ma pan do spłacenia dług przedsiębiorstwa, który przekracza 6 mld zł, groźbę strajku generalnego, zajęte konta bankowe, zastawiony majątek i brak perspektyw na szybkie przekształcenie PKP w nowoczesną kolej. Jak da Pan sobie z tym radę? KRZYSZTOF CELIńSKI: Po to, by uniknąć dalszej degradacji kolei, realizujemy własny program naprawczy przedsiębiorstwa. W maju tego roku zarząd, wykorzystując istniejącą od 1995 r. ustawę o przedsiębiorstwie PKP, postanowił utworzyć kilkanaście spółek prawa handlowego, np. Polskich Kolei Linowych (PKL) w Zakopanem czy Zakładu Szybkiej Kolei Miejskiej (SKL) w Trójmieście. Przygotowujemy też firmę do przekształcenia w spółki prawa handlowego, kolejowych przewozów towarowych, kolejowych przewozów pasażerskich, zarządzanie liniami kolejowymi jako PLK SA. Sprzedajemy zbędne nieruchomości. Pozbyliśmy się 10 proc. mieszkań kolejowych. PKP dysponują wielkimi obszarami ziemi o nieuregulowanej formie własności. Jak wyobraża Pan sobie restrukturyzację bez ich uwłaszczenia? Najwięcej, 40 proc., uwłaszczonych gruntów mamy tylko w "mieszkaniówce". W pierwszej kolejności uwłaszczamy tereny tam, gdzie są sprzedawane nasze nieruchomości. Na razie nie ma obawy, że ktoś zażąda od PKP prawa własności do działek, na których przebiega np. międzynarodowa magistrala Warszawa-Poznań-Berlin. A co ze spłacaniem długów? Prowadzimy z ZUS rozmowy w tej sprawie, starając się o rozłożenie należności na pięć lat, w 60 ratach, oraz umorzenie odsetek, które narosły już w tym roku i za cały ubiegły rok. W podobny sposób chcemy uporać się z długami wobec dostawców i usługodawców, które sięgają 1,2 mld zł. Zawarto już z nimi 40 porozumień, w tym 11 z zakładami energetycznymi, którym kolej zalega 300 mln zł. Wszystkie długi PKP wynoszą 6 mld 354 mln zł. Na koniec kwietnia tego roku zadłużenie przedsiębiorstwa wobec ZUS wyniosło 1 mld 826 mln zł. Urząd skarbowy zajął nasze rachunki właśnie z powodu zaległości wobec ZUS. Natomiast nasze należności sięgają ponad 1,9 mld zł. Do największych dłużników kolei należą huty, niektóre koksownie i kopalnie. Jeszcze we wrześniu ubiegłego roku Rada Ministrów przyjęła przygotowany przez Ministerstwo Transportu i Gospodarki Morskiej program restrukturyzacji przedsiębiorstwa oraz projekt ustawy o komercjalizacji, restrukturyzacji i prywatyzacji PKP. Dlaczego tak powoli następują zmiany w przedsiębiorstwie? Nie można przyspieszyć przekształceń firmy bez jej oddłużenia. Ma to zapewnić przygotowywana w Sejmie ustawa o komercjalizacji, restrukturyzacji i prywatyzacji PKP. Wyodrębnione z PKP spółki, np. Cargo, nie mogą zaczynać działalności z długami starego przedsiębiorstwa. Oprócz majątku, jaki przejmą po PKP, będą potrzebowały środków obrotowych. Chcę jednak zauważyć, że po raz pierwszy od 1991 r. przychody firmy rosną szybciej niż koszty, a strata zmniejszyła się o 200 mln zł w stosunku do podobnego okresu ubiegłego roku. Spadł też udział wynagrodzeń w kosztach z 53 proc. w ubiegłym roku do 51,5 proc. W tym roku na wynagrodzenia PKP przeznaczą ponad 4,2 mld zł. Do końca roku w przedsiębiorstwie ma być 184 tys. etatów. Dziesięć lat temu PKP zatrudniały 350 tys. osób. Wysokie koszty powodują m.in. windowanie cen przewozów towarów. Kto może, unika więc korzystania z usług PKP, które właściwie nadal utrzymują się z transportu węgla, stanowiącego ponad 50 proc. wszystkich ładunków. O ile, Pana zdaniem, powinny zmniejszyć się stawki, żeby kolej stała się atrakcyjnym przewoźnikiem? Co najmniej o 30 proc. I przyznaje się Pan do tego? Nie możemy obniżyć taryfy towarowej, ponieważ przedsiębiorstwo jest zmuszone świadczyć publiczne deficytowe usługi pasażerskie i pokrywać straty z dochodów uzyskiwanych właśnie z przewozów towarowych. W ciągu ostatnich dziesięciu lat PKP dofinansowały te przewozy kwotą ponad 12 mld zł. Jest to dług państwa wobec kolei, która wyręczyła budżet w finansowaniu usług publicznych. Budżet zwraca nam tylko różnicę kosztów, która wynika ze stosowania ulg. Dlaczego nie zmienia się tej nienormalnej sytuacji? W tegorocznym budżecie państwa po raz pierwszy przeznaczono na ten cel 50 mln zł. Pieniądze te będą mogły otrzymać cztery województwa, które ogłoszą przetargi na wykonywanie kolejowych przewozów osób na swoim terenie i zamówią takie usługi. Będzie to długo przez nas oczekiwany początek kupowania usług publicznych od kolei. Liczymy, że w następnych latach kwoty takich dotacji otrzymają kolejne samorządy. Ile potrzeba na te przewozy, aby ich koszty przestały obciążać dodatkowo kolej? Według naszych obliczeń, na finansowanie przewozów pasażerskich przez samorządy potrzeba 1,2 mld zł. Natomiast Ministerstwo Transportu i Gospodarki Morskiej jest zdania, że wystarczy 800 mln zł. Na razie zmiany odczuwalne przez przeciętnego Polaka korzystającego z usług PKP to ograniczenie liczby pociągów, które są często jedynym środkiem lokomocji dla ludzi dojeżdżających do pracy. W marcu tego roku zadecydował Pan o zawieszeniu ruchu na 1000 km linii. Na koniec tego miesiąca zapowiada się wstrzymanie kursowania pociągów na dalszych 970 km. Dotyczy to tylko linii kolejowych, na których pokrycie kosztów w pociągach pasażerskich nie sięga 20 proc., a zapełnienie pociągów wynosi mniej niż 25 proc. i trasa jest dublowana komunikacją autobusową. Takich linii jest 4,5 tys. km. Mamy ponad 22 tys. linii kolejowych, a docelowo kolej w Polsce powinna eksploatować 20 tys. km linii. Gdyby PKP mogły zająć się tylko działalnością przynoszącą dochody, to bez dodatkowych dopłat z pieniędzy publicznych przewozy w Polsce oparte na zasadach rynkowych sięgałyby 100 mln osób rocznie, a nie 395 mln jak w ubiegłym roku. Musimy wywiązywać się z obowiązku świadczenia usług publicznych, dlatego nie możemy skupić się tylko na działalności rynkowej. Dlaczego zarząd PKP i lobby kolejowe w resorcie transportu blokują dostęp do rynku kolejowego w Polsce 22 koncesjonariuszom, którzy dwa lata temu uzyskali koncesje na wykonywanie przewozów kolejowych? Nie znam kraju na świecie, który sprzedawałby rynek kolejowy za bezcen poprzez wejście dużego inwestora do jakiejś małej spółki, która uzyskała już koncesję na przewozy i np. za 50 mln USD, jakie zapłaci za udziały w tej firmie, zyska dostęp do rynku kolejowego o obrotach ok. 5 mld zł rocznie. W tym roku nasze wpływy z przewozu towarów mają wynieść 5,3 mld zł. Ustawa o komercjalizacji, restrukturyzacji i prywatyzacji PKP ma m.in. zwiększyć wartość rynkową dochodowych przewozów towarowych i przyszłej spółki. Najszybciej na sprzedaż zostaną wystawione deficytowe osobowe przewozy regionalne. Co Pan zrobi, jeżeli oszukani koncesjonariusze zaczną dochodzić swoich praw? Minister transportu wydał koncesje dwa lata temu bez dopełnienia wszystkich formalności. Brakuje odpowiednich rozporządzeń. Na przykład cenników za korzystanie z infrastruktury PKP. W przeciwnym razie musielibyśmy zgodzić się na wpuszczenie konkurencji i dziś sytuacja PKP na pewno byłaby inna. Zresztą, żaden z koncesjonariuszy tak naprawdę nie nalegał do tej pory na uruchomienie własnego transportu. Przypuszczam, że niektórym z nich koncesje są potrzebne jako atut przy prywatyzacji. Przykładem jest Dyrekcja Eksploatacji Cystern (DEC), którą zainteresowany jest GATX Rail Overseas Holding Corporation należący do GATX Rail Corporation, amerykańskiej grupy transportowo-logistycznej. Przejęcie DEC przez tę firmę mogłoby wystarczyć jej do opanowania rynku przewozów kolejowych w Polsce. Dodam, że dotyczy to dochodowych przewozów towarów. Bo jeśli chodzi o przejęcie deficytowych osobowych przewozów regionalnych, to na razie jakoś nie widzę chętnych. W jaki sposób przedsiębiorstwo może uzyskać płynność finansową? Negocjujemy z naszymi wierzycielami warunki spłaty zobowiązań. Staramy się o uzyskanie kredytu przedpomostowego w wysokości 300-500 mln zł. Większość tych pieniędzy zostanie przeznaczona na restrukturyzację zatrudnienia. Odzyskanie płynności finansowej i restrukturyzacja długu będą możliwe dopiero po wyemitowaniu gwarantowanych przez państwo obligacji. Czyli dalsze wyciąganie ręki po pieniądze podatników? Jedyną dotację, jaką PKP otrzymują z budżetu, są pieniądze na utrzymanie infrastruktury: torów, trakcji itp. W tym roku kwota ta wyniesie 500 mln zł. Dopłata budżetowa z tytułu stosowania ulg w przewozach pasażerskich wynosi 607,6 mln zł. Ustawa przewiduje zamianę zobowiązań publicznoprawnych na akcje spółek, które utworzą PKP. Im później te spółki zostaną wyodrębnione, tym większe będą to kwoty do zamiany. Reasumując, kiedy - Pana zdaniem - można spodziewać się uchwalenia tej zbawczej ustawy? Liczę na to, że ustawa o komercjalizacji, restrukturyzacji i prywatyzacji PKP wejdzie w życie w październiku tego roku. Rozmawiał: Krzysztof Grzegrzółka
Po to, by uniknąć dalszej degradacji kolei, realizujemy własny program naprawczy przedsiębiorstwa. W maju tego roku zarząd, wykorzystując istniejącą od 1995 r. ustawę o przedsiębiorstwie PKP, postanowił utworzyć kilkanaście spółek prawa handlowego. Przygotowujemy też firmę do przekształcenia w spółki prawa handlowego. Sprzedajemy zbędne nieruchomości. Wszystkie długi PKP wynoszą 6 mld 354 mln zł. Na koniec kwietnia tego roku zadłużenie przedsiębiorstwa wobec ZUS wyniosło 1 mld 826 mln zł. Nie można przyspieszyć przekształceń firmy bez jej oddłużenia. Ma to zapewnić przygotowywana w Sejmie ustawa o komercjalizacji, restrukturyzacji i prywatyzacji PKP. Chcę jednak zauważyć, że po raz pierwszy od 1991 r. przychody firmy rosną szybciej niż koszty, a strata zmniejszyła się o 200 mln zł w stosunku do podobnego okresu ubiegłego roku.
W najgłębszym interesie Rzeczypospolitej leży przyłączenie się do europejskiej współpracy polityczno-obronnej Zacieśnianie wspólnoty Mnożą się wątpliwości co do daty wejścia Polski do Unii Europejskiej. Równocześnie ruszyła u nas nareszcie z miejsca publiczna debata nad pożądanym kształtem unijnych instytucji. Debata ruszyła tam właśnie, gdzie się odbywać powinna: w gronach przywódczych partii politycznych (mam na myśli przede wszystkim wypowiedź Jana Marii Rokity na europejskiej konferencji SKL). To tylko pozorny paradoks; w istocie bowiem obojętność polskich środowisk politycznych na wyzwania i problemy, przed którymi stoi Europa, jest - moim niezmiennym zdaniem - czynnikiem poważnie osłabiającym naszą pozycję jako państwa kandydującego. Podzielając wiele myśli, a także obaw wyrażonych w poważnym artykule Ryszarda Bugaja ("Chcieć - nie musieć", "Rz" z 27 marca 2001 r.), nie zgadzam się z jego sugestią, iż do Unii nie musimy się spieszyć. Bugaj zdaje się zakładać, że Polska może lepiej zadbać o swoje interesy polityczne i gospodarcze, pozostając dłużej poza organizmem unijnym. Nawet w kategoriach wyłącznie ekonomiczno-socjalnych nie jest to założenie przekonujące. Nasz wzrost gospodarczy jest tylko minimalnie szybszy niż przeciętny unijny; w tym tempie na dogonienie średniej europejskiej trzeba nam nie mniej niż trzydziestu lat. I to nie ekspansja Niemców (których liczba ciągle spada...) wykupujących polską ziemię nam grozi - ale wyciekanie (choć może już nie na taką skalę jak w latach osiemdziesiątych) najbardziej przedsiębiorczych Polaków do Niemiec, Ameryki i gdzie indziej. Pozostając poza Unią, nie będziemy uczestniczyć w przemianach Europy ani na nie wpływać. A za wschodnią granicą Polski historia także nie stanęła, czekając na nasze okrzepnięcie: wydarzenia na Ukrainie i w Rosji toczą się szybko. Coraz głębsza integracja Od początku instytucje wspólnotowe kształtowały się pod wpływem bodźców dwóch rodzajów: wizyjno-kulturowego i praktycznego. Gdyby nie wspólne zaplecze śródziemnomorsko-chrześcijańskie, wspólny dorobek cywilizacyjny i wspólny zapas doświadczeń (także, a może zwłaszcza, tych najgorszych; zauważmy, że państwa najmniej dotknięte katastrofami XX wieku - ze Szwajcarią na czele - najmniej się kwapią do integracji!), dobrowolne wytwarzanie jakichkolwiek wspólnych instytucji nie byłoby możliwe. Jednakże instytucje te kształtują się pod wpływem konkretnych potrzeb, służą do zajęcia się z konkretnymi wyzwaniami i problemami. Dzisiaj takimi wyzwaniami domagającymi się nowych rozwiązań są: odpowiedzialność Europejczyków za pokój i bezpieczeństwo kontynentu; ochrona środowiska naturalnego; wyrównanie różnic w poziomach życia; walka z epidemiami łatwo przekraczającymi granice; potrzeba zmian w europejskim modelu rolnictwa; globalizacja gospodarcza wymagająca mechanizmów zabezpieczających przed kryzysami; globalizacja kulturowa wymagająca działań chroniących różnorodność, która jest skarbem Europy; rosnący dystans między bogatymi a biednymi obszarami świata. Stawiam tezę, że w interesie Polski, a także w interesie Europy jako całości (choć niekoniecznie w interesie wszystkich państw członkowskich UE) leży pogłębianie integracji przez zacieśnianie instytucjonalnej współpracy wewnątrzunijnej. Wszystkim wymienionym wyzwaniom łatwiej będzie wówczas stawić czoła; niektórym (jak pierwsze) w ogóle bez pogłębionej współpracy sprostać się nie da. Alternatywą jest niebezpieczeństwo powrotu do dawnych metod dyplomatycznych targów i nacisków (jeśli nawet już nie militarnych, to ekonomicznych i politycznych), przy których państwa większe, bogatsze i mniej wystawione na zagrożenia będą oczywiście zawsze miały przewagę. Polska do takich państw nie należy ani dzisiaj, ani w perspektywie najbliższych kilkudziesięciu lat. Strefa wolnego handlu nie wystarczy Najsilniejsze umocowania traktatowe zabezpieczają dzisiaj funkcjonowanie jednolitego rynku wewnętrznego Unii. Niektórym państwom to zdaje się wystarczać, a przynajmniej jest dla nich najważniejsze; z innych powiązań chciałyby korzystać dowolnie, w miarę własnej potrzeby. Ale tylko oddalanie się od takiego modelu Europy a la carte, Unii pojmowanej głównie jako strefa wolnego handlu będzie sprzyjać wzrostowi europejskiej solidarności. Tylko bardziej spoista Unia, prowadząca wspólną politykę zagraniczną i bezpieczeństwa, będzie mogła zapobiegać konfliktom typu jugosłowiańskiego, a w razie ich wyłonienia natychmiast reagować. Tylko taka Unia może zapobiec prowadzeniu egoistycznej polityki zagranicznej przez państwa silniejsze, a także rozgrywaniu przez Rosję interesów poszczególnych państw Unii. Tylko taka Unia uczyni z Europy partnera dla USA, usuwając obecne możliwości indywidualnych potyczek. Tym samym ściślejsza współpraca leży również w interesie sojuszu atlantyckiego i USA - choćby miała być niewygodna dla amerykańskich urzędników czy rządów. Nie ma wewnątrz UE żadnych szans na uzyskanie większości dla kroków "wypychających" USA z Europy. Dzisiejsze spory, głównie zresztą retoryczne, rodzą się na gruncie europejskiej niespójności. Trzeba przyznać, że w przewidywalnej przyszłości powszechny udział w pogłębionej współpracy wszystkich naraz państw członkowskich UE jest bardzo mało prawdopodobny. Interesy gospodarcze i polityczne piętnastu państw Unii, a także ich tradycje są zbyt zróżnicowane. Widać to na przykładach euro i konwencji z Schengen; do obu tych wspólnych inicjatyw przystąpiła większość, ale nie wszystkie państwa UE. Do zacieśniania integracji w dziedzinie polityki zagranicznej i obronnej odnosi się sceptycznie z jednej strony Wielka Brytania, z drugiej - państwa neutralne, nie należące do NATO. Natomiast w innych państwach, przede wszystkim pierwotnej "szóstki", tendencja do pogłębiania integracji jest bardzo żywa i zasługuje na nasze dzisiaj poparcie, a po wejściu do Unii - dołączenie do tej grupy. I nie jest istotne, czy określona będzie mianem "twardego jądra", "awangardy", "grupy pionierskiej", czy jeszcze inną nazwą w ramach przewidzianej przez traktaty z Maastricht i Nicei możliwości formalnej "ściślejszej współpracy"; albo czy będzie się ją opisywać w kategoriach "elastyczności" lub "różnych prędkości". Istotne jest, że tendencja ta jest pożyteczna - a przeciwstawianie się jej może, jak już od roku ostrzega Jacques Delors, spowodować próby "wyprowadzenia" grupy poza struktury unijne. Polska w awangardzie Jest niemal pewne, że w grupie państw "ściślej współpracujących" znajdą się Niemcy i Francja - jestem więc przekonany, iż powstanie tego zespołu może się przyczynić do stabilizacji Europy Środkowej i Środkowowschodniej. Europejski polityczny punkt ciężkości przesunie się w naszym kierunku; także poczucie europejskiej solidarności rozszerzy się na wschód. Niemcy zostaną włączone do szerszego i głęboko wiążącego przedsięwzięcia polityczno-obronnego. Równocześnie Rosja utraci możliwość rozgrywania państw Europy Środkowej i Środkowowschodniej przeciw sobie. Dla Polski wyłonienie takiej "grupy ściślejszej współpracy politycznej" będzie wyraźnie pożyteczne. Polsce jako państwu leżącemu na skraju obszaru rozwiniętej i stabilnej cywilizacji europejskiej, które w tej kresowej pozycji pozostanie przez lat co najmniej kilkadziesiąt, musi zależeć na maksymalnej spoistości unijnych instytucji, a zwłaszcza na bliskich związkach z państwami w Europie najważniejszymi i najbliżej sąsiadującymi. Ściślej zintegrowana Europa stanie się silniejszym magnesem politycznym, gospodarczym i kulturowym w stosunku do Ukrainy i Białorusi. Nie mniej ważne jest to, że Europa a la carte może leżeć w interesie tylko państw wysoko rozwiniętych, o gospodarce w pełni konkurencyjnej, silnej infrastrukturze i nowoczesnym rolnictwie. Polska nie ma szans na osiągnięcie tego stanu przed upływem parędziesięciu lat. Musi nam więc zależeć na maksymalizacji europejskiej solidarności i spoistości. W najgłębszym interesie Rzeczypospolitej leży znalezienie się w czołówce europejskiej współpracy polityczno-obronnej. Położona między największym państwem "pionierskim" a niestabilnym obszarem wschodnim, który Rosja stara się ponownie zdominować, Polska znajdzie się w strefie politycznego, cywilizacyjnego i gospodarczego zagrożenia (a przed zagrożeniami tego typu członkostwo w NATO nie chroni!). Dlatego też należy od początku - od dziś - wypracowywać sobie pozycję uczestnika awangardy. Dotychczasowe oficjalne stanowisko Polski, sceptyczne wobec perspektyw "ściślejszej (lub »wzmocnionej«) współpracy", bywa na Zachodzie używane jako argument za koniecznością utworzenia "awangardy", zanim wejdziemy do Unii, i będzie takim krokom przeciwdziałać. Takiego samego argumentu dostarcza nasze zadowolenie z powodu wyłączenia problematyki bezpieczeństwa i obrony z możliwej "ściślejszej współpracy", chociaż jest to właśnie ta problematyka, na której wspólnym pogłębianiu (a nie pozostawianiu jej praktycznie w gestii państw najsilniejszych!) powinno nam najbardziej zależeć. Sami więc podkopujemy własną pozycję przyszłego członka UE. Zmiana postawy i wyrażanie stanowiska jednoznacznie pozytywnego zlikwiduje też szkodliwe dla Polski podejrzenia o podporządkowanie naszej polityki zagranicznej interesom Stanów Zjednoczonych. Takie widzenie Polski wcale nie pomaga Amerykanom (przeciwnie, budzi dodatkowe posądzenia, że wywierają na Polskę naciski), osłabia zaś nasze szanse na szybkie przyjęcie do Unii. Tylko Polska włączająca się do grona państw europejskiej czołówki będzie zdolna do rzeczywistego prowadzenia deklarowanej obecnie polityki wschodniej, do realizacji której nie mamy obecnie dostatecznie silnych narzędzi. Tak więc wejście do "awangardy" leży także w naszym historycznie pojętym interesie narodowym. Zdzisław Najder
Mnożą się wątpliwości co do daty wejścia Polski do Unii Europejskiej. Równocześnie ruszyła u nas nareszcie z miejsca publiczna debata nad pożądanym kształtem unijnych instytucji. nie zgadzam się z sugestią, iż do Unii nie musimy się spieszyć. Pozostając poza Unią, nie będziemy uczestniczyć w przemianach Europy ani na nie wpływać. Stawiam tezę, że w interesie Polski, a także w interesie Europy jako całości leży pogłębianie integracji przez zacieśnianie instytucjonalnej współpracy wewnątrzunijnej. Alternatywą jest niebezpieczeństwo powrotu do dawnych metod dyplomatycznych targów i nacisków, przy których państwa większe, bogatsze i mniej wystawione na zagrożenia będą oczywiście zawsze miały przewagę. Najsilniejsze umocowania traktatowe zabezpieczają dzisiaj funkcjonowanie jednolitego rynku wewnętrznego Unii. Niektórym państwom to zdaje się wystarczać. Ale tylko bardziej spoista Unia, prowadząca wspólną politykę zagraniczną i bezpieczeństwa, może zapobiec prowadzeniu egoistycznej polityki zagranicznej przez państwa silniejsze, a także rozgrywaniu przez Rosję interesów poszczególnych państw Unii. Tylko taka Unia uczyni z Europy partnera dla USA. Trzeba przyznać, że w przewidywalnej przyszłości powszechny udział w pogłębionej współpracy wszystkich naraz państw członkowskich UE jest bardzo mało prawdopodobny. Polsce jako państwu leżącemu na skraju obszaru rozwiniętej i stabilnej cywilizacji europejskiej, które w tej kresowej pozycji pozostanie przez lat co najmniej kilkadziesiąt, musi zależeć na maksymalnej spoistości unijnych instytucji, a zwłaszcza na bliskich związkach z państwami w Europie najważniejszymi i najbliżej sąsiadującymi. W najgłębszym interesie Rzeczypospolitej leży znalezienie się w czołówce europejskiej współpracy polityczno-obronnej. Tylko Polska włączająca się do grona państw europejskiej czołówki będzie zdolna do rzeczywistego prowadzenia deklarowanej obecnie polityki wschodniej, do realizacji której nie mamy obecnie dostatecznie silnych narzędzi.
ROZMOWA Prof. Krzysztof Ernst, kierownik Zakładu Optyki Instytutu Fizyki Doświadczalnej Uniwersytetu Warszawskiego Lidarowe oczy RYS. MAREK KONECKI Jutro w Instytucie odbędzie sie pokaz nowego polskiego lidara typu DIAL. Co to jest lidar? PROF. KRZYSZTOF ERNST: Jest to urządzenie pozwalające wyznaczać zanieczyszczenia atmosfery metodami optycznymi. Nazywane też jest radarem laserowym. Czy to kosztowne urządzenie będzie służyło tylko naukowcom? Tego typu lidar jest rzeczywiście drogi, kosztuje około miliona marek niemieckich. Jest to najnowsza generacja tego typu lidarów. DIAL - lidar absorbcji różnicowej jest urządzeniem inteligentnym, to znaczy potrafi rozróżnić, co mierzy. Wykrywa ozon, dwutlenek siarki, tlenki azotu, benzen, toluen. Z lidara korzyść mamy potrójną: użyteczną, bo przy jego pomocy wykonujemy pomiary skażeń atmosferycznych, korzyść naukową - rozwijamy badania nad tym urządzeniem, staramy się m.in. rozszerzyć jego zastosowanie także na inne substancje występujące w atmosferze. I korzyść dydaktyczną - szkolimy studentów zainteresowanych ochroną środowiska. Nad lidarem pracują specjaliści od laserów i od komputerów. Współpracujemy z doskonałym laboratorium prof. Ludgera Wöste z Freie Universitat Berlin rozwijającym m.in. problematykę lidarową. Pakiet software'u wzbogacamy o nowe algorytmy, które potrafią lepiej i dokładniej rozszyfrowywać sygnał lidarowy, a w konsekwencji skażenia. Żeby przetworzyć tzw. sygnał lidarowy, czyli to co wraca po rozproszeniu światła do układu, i otrzymać rozsądne dane dotyczące rozkładu koncentracji - trzeba dokonać skomplikowanych operacji. Badania, które prowadzimy, są zainicjowane i finansowane przez Fundację Współpracy Polsko-Niemieckiej, dzięki której ten lidar u nas zaistniał i dla której w ramach naszych zobowiązań wykonujemy pomiary zanieczyszczeń nad naszą wspólną granicą. Zasadniczy koszt jego budowy pokryła uzyskana od Fundacji dotacja. Część pieniędzy przekazał też Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej oraz Komitet Badań Naukowych. Czy wszystkie zanieczyszczenia będzie można wykryć za pomocą lidaru? Nie ma takiego jednostkowego urządzenia, które by wykrywało i mierzyło wszystkie szkodliwe gazy w atmosferze łącznie z dostarczeniem informacji o ich rozkładzie. Ale np. obecnie prowadzimy badania mające na celu rozszerzenie możliwości lidaru o taką substancję jak fosgen. Tym szkodliwym gazem może być skażone powietrze w miastach, w których zlokalizowane są zakłady chemiczne, np. w Bydgoszczy pewne ilości fosgenu emitują Zakłady Chemiczne Organika- Zachem. Lidar typu DIAL jest oparty na pomiarze absorbcji różnicowej, czyli muszą być zastosowane dwie wiązki laserowe o dwóch różnych długościach fali, z których jedna jest absorbowana, a druga nie jest absorbowana przez substancję, którą chcemy wykryć. Cząsteczki, które wykrywamy mają pasma absorbcji w bliskim nadfiolecie. Możemy np. badać zawartość ozonu w troposferze. Okazuje się bowiem, że o ile brak tego gazu w wysokich warstwach atmosfery powoduje groźny efekt cieplarniany, to jego nadmiar tuż nad Ziemią jest szkodliwy. Groźne są też substancje gazowe, jak np. tlenki azotu, będące następstwem spalin samochodowych. A samochodów przybywa. Czy stać nas będzie na prowadzenie pomiarów ozonu w miastach? Koszt jednego dnia kampanii pomiarowej firmy zachodnie szacują na kilka tysięcy DM. Potrzebne są pieniądze na utrzymanie lidaru, na prowadzenie badań. Nasze przedsięwzięcie nie ma charakteru komercyjnego. Koszt pomiarów będzie znacznie niższy. Chcemy np. mierzyć w Warszawie rozkłady koncentracji tlenków azotu, ich ewolucję czasową nad różnymi arteriami miasta. Chcielibyśmy rozwinąć tutaj współpracę z państwowymi i wojewódzkimi służbami ochrony środowiska. Tego typu badania były prowadzone np. w Lyonie. Okazało się, że najwięcej tlenków azotu występuje niekoniecznie tam gdzie są one produkowane, to znaczy nie przy najruchliwszych ulicach, jeśli są one dobrze wentylowane a gromadzą się one w małych uliczkach. Przede wszystkim jednak do końca tego roku zamierzamy zakończyć pomiary skażeń atmosferycznych nad granicą polsko-niemiecką. Koncentrujemy się głównie na Czarnym Trójkącie - obszarze u zbiegu trzech granic: Polski, Niemiec i Czech, do niedawna uważanym za najbardziej zdegradowany region w Europie. Prowadziliśmy pomiary w samym Turowie, gdzie elektrownia Turoszowska jest głównym źródłem emisji. W planie mamy Bogatynię, zagłębie miedziowe. W Czarnym Trójkącie istnieje wiele stacjonarnych stacji monitoringowych. Nasz lidar ma większe możliwości niż stacje monitoringowe. Mierzy zanieczyszczenia nie tylko lokalnie, ale też ich rozkład w przestrzeni, z wysoką rozdzielczością przestrzenną i na odległość kilku kilometrów. Możemy zatem śledzić ewolucję rozprzestrzeniania się tych zanieczyszczeń, ich kierunek i zmiany spowodowane m.in. warunkami atmosferycznymi. Wyniki naszych pomiarów porównujemy z danymi uzyskanymi ze stacji monitoringowych. Jak wypadł Czarny Trójkąt? Kiedy występowaliśmy o finansowanie tego projektu do Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej zanieczyszczenie powietrza w Czarnym Trójkącie było dużo większe niż obecnie i wszystko wskazuje na to, że będzie dalej spadać. Obecnie stężenie dwutlenku siarki jest na granicy naszych możliwości pomiarowych. Dla regionu Turoszowskiego to dobra wiadomość i dla stosunków polsko-niemieckich też. Typów lidarów jest wiele Ten lidar pracuje w obszarze bliskiego nadfioletu i promieniowania widzialnego, które jest wynikiem wykorzystania drugiej lub trzeciej harmonicznej lasera szafirowego, pracującego na granicy czerwieni i podczerwieni. DIAL jest tym typem lidara, który dzisiaj ma zdecydowanie największe wzięcie w ochronie środowiska. Z lidarów korzysta meteorologia. W Stanach Zjednoczonych lidary umieszcza się na satelitach (program NASA). Określają na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów rozkłady temperatury, wilgotności, ciśnienia, a także prędkości wiatru. Wykrywają pojawianie się huraganów, a nawet mogą określać rozmiary oka tajfunu. Ile takich urządzeń jest w Europie? - W Europie takich lidarów jak nasz jest zaledwie kilka. Większość z nich mierzy ozon, dwutlenek siarki i tlenek azotu. Wykrywanie toluenu i benzenu jest oryginalnym rozwiązaniem. Długość fali dla benzenu jest już na skraju możliwości widmowych. Nasz lidar typu DIAL jest najnowocześniejszym w Polsce. Ponadto jest lidarem ruchomym, zainstalowanym na samochodzie. Ale historia lidarów w naszym kraju jest dłuższa i zaczęła się na początku lat 60. Pierwsze próby prowadzone były w stacji geofizycznej PAN w Belsku, niedługo po skonstruowaniu pierwszego w świecie lasera rubinowego. Potem powstał lidar stacjonarny, również typu DIAL, w Gdańsku, a w Krakowie sodary - urządzenia oparte na falach akustycznych, wygodne np. do pomiarów szybkości wiatru. Lidar umieszczony na samochodzie i zbudowany w latach 80 na Politechnice Poznańskiej w perspektywie miał być lidarem typu DIAL. Fizycy dotychczas nie zajmowali się ochroną środowiska? Taka specjalizacja powstala na Wydziale Fizyki UW dwa lata temu. Gwarancją sukcesu naszego programu dydaktyczno-badawczego jest udział w nim zakładów należących do Instytutu Fizyki Doświadczalnej UW, Pracowni Przetwarzania Informacji (zdjęć satelitarnych) Instytutu Geofizyki i, co bardzo ważne, współpraca z Freie Universität Berlin. Mamy również na UW Międzywydziałowe Studia Ochrony Środowiska i studentom przekazujemy informacje o lidarze i fizycznych metodach badania środowiska. Nasze działania dydaktyczne bardzo efektywnie wspiera NFOŚ. Rozmawiała Krystyna Forowicz
Jutro w Instytucie odbędzie sie pokaz nowego polskiego lidara typu DIAL. Co to jest lidar? PROF. KRZYSZTOF ERNST: Jest to urządzenie pozwalające wyznaczać zanieczyszczenia atmosfery metodami optycznymi. Nazywane też jest radarem laserowym.Tego typu lidar jest drogi, kosztuje około miliona marek niemieckich. DIAL - lidar absorbcji różnicowej jest urządzeniem inteligentnym, to znaczy potrafi rozróżnić, co mierzy. Wykrywa ozon, dwutlenek siarki, tlenki azotu, benzen, toluen. Z lidara korzyść mamy potrójną: użyteczną, bo przy jego pomocy wykonujemy pomiary skażeń atmosferycznych, korzyść naukową - rozwijamy badania nad tym urządzeniem, staramy się m.in. rozszerzyć jego zastosowanie także na inne substancje występujące w atmosferze. I korzyść dydaktyczną - szkolimy studentów zainteresowanych ochroną środowiska.Lidar typu DIAL jest oparty na pomiarze absorbcji różnicowej, czyli muszą być zastosowane dwie wiązki laserowe o dwóch różnych długościach fali, z których jedna jest absorbowana, a druga nie jest absorbowana przez substancję, którą chcemy wykryć. Cząsteczki, które wykrywamy mają pasma absorbcji w bliskim nadfiolecie.Nasz lidar ma większe możliwości niż stacje monitoringowe. Mierzy zanieczyszczenia nie tylko lokalnie, ale też ich rozkład w przestrzeni, z wysoką rozdzielczością przestrzenną i na odległość kilku kilometrów. Możemy zatem śledzić ewolucję rozprzestrzeniania się tych zanieczyszczeń, ich kierunek i zmiany spowodowane m.in. warunkami atmosferycznymi. Wyniki naszych pomiarów porównujemy z danymi uzyskanymi ze stacji monitoringowych.
ROZMOWA Aleksander Pietrow z rosyjskiego oddziału Human Rights Watch o rosyjskich zbrodniach w Czeczenii Pozbawieni prawa do życia W inguskich obozach dla czeczeńskich uchodźców podstawowych lekarstw nie starcza nawet dla dzieci FOT. (C) REUTERS JAN STRZAŁKA: Ile ofiar pochłonęła druga wojna czeczeńska? ALEKSANDER PIETROW: Trudno to dziś ocenić. Naszym zdaniem, tam gdzie trwały ostre walki, czyli w Groznym i w okolicach, na tysiąc mieszkańców przypada co najmniej 20 zabitych. Mam na myśli tylko ludzi, których nie sposób podejrzewać o udział w działaniach bojowych: dzieci, starców i kobiety. Może to być kilka tysięcy ofiar śmiertelnych. Dlaczego ta wojna jest tak krwawa i okrutna? Bo władze nie reagują na samowolę żołnierzy i błędne decyzje dowódców. A brak reakcji władz pozwala wojskowym wierzyć, że mogą bezkarnie postępować tak, jak im się podoba. Dowódcom brakuje woli politycznej i zwykłej ludzkiej przyzwoitości, by skończyć z grabieżami, gwałtami i innymi zbrodniami. Uchodźcy opowiadają, że przed czeczeńskie domy zajeżdżają żołnierze i zabierają dosłownie wszystko. Zdzierają cywilom nawet odzież z grzbietu. Niekiedy dowódcy powstrzymują podwładnych przed takimi ekscesami, ale to wyjątki. Co na to wszystko Human Rights Watch, w imieniu której od początku wojny bada pan sytuację w Czeczenii? Dowodów zbrodni nie brakuje, ale ponieważ nie mamy dostępu na tereny ogarnięte wojną, świadectw szukamy na razie wśród uchodźców, którzy uciekli do Inguszetii. Human Rights Watch gromadzi i analizuje wszystkie świadectwa. O przestępstwach informujemy Organizację Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, a nawet instytucje finansowe - Bank Światowy czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Nalegamy, by państwa zachodnie nie zawierały z Rosją żadnych umów, dopóki Moskwa nie będzie respektować norm prawa międzynarodowego. Wzywaliśmy OBWE do wywarcia presji na władze rosyjskie, by pozwoliły działać misji tej Organizacji w Czeczenii. Apelujemy też do dowództwa rosyjskiego, by zaprzestało atakowania ludności cywilnej. Protestowaliśmy przeciw zamykaniu korytarzy dla uchodźców. Wzywaliśmy do przeprowadzenia międzynarodowego śledztwa w sprawie przestępstw popełnianych przez armię rosyjską. Śledztwo oznacza pociągnięcie winnych do odpowiedzialności. Ale władze Rosji nie pozwalają na to niezależnym sędziom czy przedstawicielom zagranicznych organizacji. Rosja dopuszcza się zbrodni przeciw ludzkości. Już na początku wojny zamknęła granice z Czeczenią i uchodźcy nie mieli szans ucieczki z terenów ogarniętych walką. Z granicy czeczeńsko-osetyńskiej zawracano cywilów na bombardowane tereny. Przepuszczano jedynie uchodźców narodowości rosyjskiej. To dowód dyskryminacji i skazanie uciekających na pewną śmierć. Granica z Inguszetią pozostała otwarta, ale władze Rosji nie pozwalały Czeczenom na wyjazd z Inguszetii do innych regionów Federacji. Nim uchodźcy dotarli do obozów, na każdym posterunku musieli płacić żołnierzom za przepuszczenie ich w stronę Inguszetii - przeciętna rodzina musiała wydać na to równowartość kilku pensji. Potem władze Rosji zamknęły granicę z Inguszetią. 40 tys. uchodźców koczowało dziesięć dni przed przejściem granicznym bez jedzenia, wody, pod gołym niebem. Nie dopuszczono do nich lekarzy z pierwszą pomocą, choć niektórzy z uciekinierów byli ciężko ranni, inni umierali na serce. Rosyjscy dowódcy tłumaczyli, że wśród uchodźców znajdują się bojownicy i terroryści. Ale to chyba nie najstraszniejsze zbrodnie? Potem pojawiły się doniesienia, że giną cywile nie uczestniczący w walkach. Władimir Putin komentował te informacje jako "propagandę terrorystów". Tymczasem bombardowano Urus-Martan, Grozny i wiele innych miejscowości. Każdy atak oznaczał śmierć niewinnych ludzi. Rodzi się podejrzenie, że to nie jest wyłącznie wojna przeciw uzbrojonym bojownikom, ale też świadome mordowanie cywilów. Świadczy o tym np. ostrzeliwanie kolumn uchodźców z Szaamijurtu, uciekających do Inguszetii. Wojskowi usprawiedliwiali się, że z kolumny padły strzały do rosyjskich helikopterów. Zakładając nawet, że tak było, atak na kolumnę uchodźców jest przestępstwem. Bojownicy, którzy mogli się ewentualnie wmieszać w tłum cywilów, oddawszy strzały z pewnością uciekli. A śmierć ponieśli niewinni ludzie. W styczniu pojawiły się obawy, że armia federalna zakłada w Czeczenii "obozy filtracyjne", w których przetrzymuje wszystkich mężczyzn od 10 do 60 roku życia, podejrzewając, że mogą być bojownikami. Podczas poprzedniej wojny w obozach filtracyjnych torturowano Czeczenów. Rosja łamie konwencję genewską, szczególnie te punkty, które bronią ludności cywilnej i zakazują nieuzasadnionego i nieproporcjonalnego używania broni wobec niej, czego przykładem może być bombardowanie rynku w Groznym. Oficjalnie atak był wymierzony w pobliski sztab Szamila Basajewa, jednak bomby spadły na bazar, i to w godzinie szczytu - śmierć poniosło 140 osób, a 240 odniosło rany. Wśród ofiar znaleźli się Czeczeni, Rosjanie i Ingusze. W tym przypadku można mówić także o odpowiedzialności czeczeńskich bojowników - nie powinni lokować swych sztabów w pobliżu obiektów cywilnych. Jeśli tak czynią, cywile stają się tarczą ochronną. Czy to jedyny przypadek, kiedy Human Rights Watch oskarża czeczeńskich bojowników? Nie jedyny. Pod koniec listopada bojownicy strzelali do cywilów w Gechi i kilka osób zranili. Mieszkańcy miejscowości chcieli zachować neutralność, bo wcześniej ucierpieli wskutek ataków Rosjan. Naszym zdaniem, bojownicy często narażają cywilów na niebezpieczeństwo, prowokują ataki armii rosyjskiej. Jednocześnie karzą np. starszyznę czeczeńską, jeśli próbuje ona pertraktować z rosyjskimi dowódcami, by zapewnić wsi bezpieczeństwo. Słyszeliśmy o przypadkach, choć nie potwierdzonych, że żołnierze Basajewa czy Chattaba podcinają gardła jeńcom rosyjskim. Oskarżamy więc i bojowników, choć częściej żołnierzy federalnych. Symbolem czeczeńskiej tragedii stał się Grozny. Co się tam działo? Stolica Czeczenii była bombardowana przez kilka miesięcy. Mieszkańcy Groznego przeżyli piekło. Chowali się w piwnicach, głodowali. Ciągłe ataki nie pozwalały chorym szukać pomocy lekarskiej. Szpitale w Groznym i w innych miastach były przepełnione i brakowało w nich podstawowych środków medycznych. Wzywaliśmy dowództwo rosyjskie do ogłaszania przerw w bombardowaniu, by cywile mogli wychodzić z piwnic i uciekać z Groznego lub udać się do szpitali. Bezskutecznie. Później zresztą bombardowano nawet szpitale, np. szpital psychiatryczny niedaleko Groznego, gdzie przebywało 30 pacjentów. Nie pomogło to, że był oznaczony czerwonym krzyżem. Dotąd nie ustaliliśmy liczby ofiar w Groznym. Czy badacie sytuację w inguskich obozach? Alarmowaliśmy, że wraz z nadejściem mrozów w obozach umierają dzieci, bo brakuje podstawowych lekarstw. Demaskujemy kłamstwo rosyjskiej propagandy, że w Inguszetii nie doszło do katastrofy humanitarnej. Obozy pękają w szwach, nie starcza namiotów, wielu uchodźców śpi pod gołym niebem. Administracja tłumaczy, że trzeba im odebrać przydziały żywnościowe, bo inaczej nigdy nie opuszczą obozów. A dokąd mają wracać, jeśli ich domy są zburzone, a wszędzie szaleją bezkarni żołnierze rosyjscy? Tymczasem dowództwo federalne zapewnia, że wyzwolone tereny są bezpieczne. Bez komentarza? Zamiast komentarza powiem, że uchodźcy boją się wracać do Czeczenii. Wyrzucani z obozów pytali, co będą jeść powróciwszy do domów - jeśli te w ogóle istnieją - skoro wszystko ukradli im żołnierze? Mężczyźni mogą się też obawiać, że trafią do obozów filtracyjnych i będą torturowani. Kobiety - że będą zgwałcone. W ostatnich tygodniach mamy coraz więcej informacji o rozstrzeliwaniu cywilów, o egzekucjach. Domy zabitych są podpalane przez rosyjskich żołnierzy. Jako organizacja broniąca praw człowieka mówimy, że naród czeczeński został pozbawiony prawa do życia. Wielu tragedii jeszcze w pełni nie wyjaśniliśmy - choćby śmierci mieszkańców Szali, w styczniu. Szali, według propagandy rosyjskiej, zostało wyzwolone i - jak opowiadają niektórzy - administracja wezwała obywateli, by stawili się na centralnym placu, gdzie mieli otrzymać pomoc humanitarną czy też emerytury. Inni opowiadają, że ludność zgromadziła się, aby poprzeć bojowników, którzy podobno mieli się tam pojawić. W każdym razie na cywilów spadły bomby i śmierć poniosło kilkaset osób. Rozmawiał Jan Strzałka Aleksander Pietrow pracuje dla Human Rights Watch od ośmiu lat. Wcześniej działał w rosyjskim Memoriale i w Moskiewskim Centrum Reformy Sądownictwa. Przed wojną czeczeńską badał przestrzeganie praw dziecka i pracował nad raportem o stosowaniu tortur w Rosji.
w Groznym i w okolicach Może być kilka tysięcy ofiar śmiertelnych.władze nie reagują na samowolę żołnierzy. Dowódcom brakuje woli i przyzwoitości, by skończyć z grabieżami, gwałtami i innymi zbrodniami. Human Rights Watch gromadzi i analizuje świadectwa. Rosja dopuszcza się zbrodni przeciw ludzkości. pojawiły się obawy, że armia federalna zakłada w Czeczenii "obozy filtracyjne". Rosja łamie konwencję genewską.
Wynik rywalizacji Fiata, Opla i Daewoo W Polsce nowe auta są tańsze niż w Unii Europejskiej Przynajmniej od kilkunastu miesięcy ceny nowych samochodów są w Polsce przeciętnie o kilkanaście, a czasami nawet o ponad 20 proc. niższe niż w krajach Unii Europejskiej. Zdaniem specjalistów, przyczyną tego zjawiska jest coraz ostrzejsza walka koncernów motoryzacyjnych o udział w szybko rozwijającym się polskim rynku. Polskim kierowcom wciąż opłacałoby się natomiast kupować w krajach "15" auta używane, gdyby nie cła, które na razie równają się 1/5 wartości sprowadzanego pojazdu. Sprowadzanie aut z zagranicy, bez wykorzystania bezcłowego kontyngentu, poza egzemplarzami amatorskimi, kiedy komuś zamarzy się auto naprawdę wyjątkowe, jest coraz mniej opłacalne. Paradoksalnie ochrona polskiego rynku zadziałała na korzyść konsumenta. Koncerny motoryzacyjne często decydują się na obniżenie zysku, aby tylko klientów uzależnić od swego produktu. Na polskim rynku widać również początki wojny cenowej pomiędzy firmami motoryzacyjnymi. Wprawdzie Fiat jeszcze podwyższa ceny produkowanych przez siebie aut, tak aby wyrównać straty spowodowane inflacją, ale inne koncerny pozostawiają ceny na starym poziomie, lub też, jak ostatnio zrobiło to Daewoo pozbywają się zapasów zalegających zakładowe parkingi i to po bardzo obniżonych cenach. Ceny promocyjne w przypadku produkowanej na Żeraniu astry stosuje bardzo często Opel. Należy oczekiwać, że będzie podobnie, kiedy produkcja tych aut ruszy w Gliwicach, a na Żeraniu rozpocznie się montaż nowego modelu Opla - Vectry. Producenci aut i dealerzy rywalizują również między sobą różnymi akcjami promocyjnymi, oferują darmowe pakiety ubezpieczeniowe i to tak OC, jak i AC. Długa ochrona rynku Ochrona polskiego przemysłu motoryzacyjnego spowodowała, że - zgodnie z układem stowarzyszeniowym - samochody będą ostatnim wyrobem, jaki zostanie zwolniony z opłat celnych w imporcie z UE do Polski. Na razie cła na import samochodów nowych i używanych (nie wolno sprowadzać maszyn starszych niż 10-letnie) wynoszą 20 proc., a następnie są obniżane co roku o 5 pkt. proc. Dzięki temu od początku 2002 r. import samochodów z krajów "15" będzie zwolniony z wszelkich opłat granicznych. Zapewne nie przyczyni się to jednak do spadku cen na krajowym rynku, naturalnie poza jednostkowymi akcjami promocyjnymi. Korzyści z przynależności do Jednolitego Rynku Unii Europejskiej - który miał zapewnić koncernom motoryzacyjnym wielką skalę produkcji i zbytu, a tym samym umożliwić im obniżenie cen do poziomu notowanego np. w USA - zostały już w Polsce w znacznym stopniu zdyskontowane. Porównanie cen ogłaszanych obecnie przez polskich dealerów z niedawno przeprowadzoną analizą Komisji Europejskiej podobnych ofert w krajach "15" jasno wskazuje, że ceny nowych aut są w Polsce przeciętnie o kilkanaście procent niższe, a w przypadku pojazdów najdroższych różnice przekraczają 25 proc. W Belgii, gdzie ceny nowych aut są niższe niż przeciętnie w UE, a podatek VAT (22 proc.) zbliżony do obowiązującego w Polsce, fiata punto 1.1 można kupić za równowartość 32,5 tys. zł (w Polsce ok. 30 tys. zł), forda escorta 1,4 za 43,9 tys. zł (34,6 tys. zł), peugeota 106 1,0 za 31,49 tys. zł (30,55 tys. zł), peugeota 306 za 47 tys. zł (39,45 tys. zł), opla corsę 1,2 za 32,24 tys. zł (29,7 tys. zł), opla astrę GL 1,4 za 46,6 tys. zł (35,25 tys. zł), renault clio 1,2 za 33,37 tys. zł (34,3 tys. zł), renault lagunę 1,8 za 61,85 tys. zł (52,9 tys. zł), volkswagena passata 1,6 za 65,23 tys. zł (63 tys. zł), volvo S40 1,8 za 70,4 tys. zł (82 tys. zł). W samej Unii Europejskiej, jak wynika z badań KE, różnice w cenach nowych samochodów także często przekraczają 20 proc., są one jednak spowodowane przede wszystkim zmianami kursu walut. Z powodu aprecjacji funta w stosunku do niemieckiej marki i walut z nią związanych, ceny 54 spośród 75 modeli aut badanych przez KE są dziś zdecydowanie najwyższe w Wielkiej Brytanii w stosunku do pozostałych krajów "15". Z powodu przeprowadzonej 3 lata temu silnej dewaluacji włoskiego lira, hiszpańskiej pesety i portugalskiego escudo wciąż atrakcyjnym miejscem zakupu samochodów są Włochy, Hiszpania i Portugalia, jednak aż 24 modele samochodów najtaniej można kupić w Holandii. Istotne znaczenie mają również obciążenia fiskalne. W Danii, gdzie rozmaite opłaty sięgają łącznie 213 proc. wartości pojazdu, dealerzy starają się oferować niską cenę wyjściową samochodów, aby "ktokolwiek je kupił". Dla klientów spoza danego kraju UE jest to istotne, bowiem wnoszą oni opłaty skarbowe w kraju ostatecznego zarejestrowania pojazdu i tam, gdzie został on kupiony. Fiat i Daewoo narzucają ceny Różnicy w cenach aut między Polską i UE nie da się jednak wytłumaczyć w taki sam sposób. Opłaty fiskalne od zakupu pojazdu są w Polsce, w porównaniu z krajami UE, umiarkowane, a w ostatnich latach realna wartość złotego wyraźnie wzrosła w stosunku do marki i innych walut europejskich. Stąd, zdaniem Jorga Schroedera z europejskiego stowarzyszenia producentów samochodów (ACEA), lepszym wytłumaczeniem jest coraz ostrzejsza walka zagranicznych koncernów o opanowanie szybko rozwijającego się rynku motoryzacyjnego w Polsce. - Szczególne znaczenie ma tu rywalizacja między Fiatem i Daewoo. W każdym kraju UE pojawił się lider rynku, do którego polityki cenowej muszą dopasować się pozostali producenci. We Włoszech jest to Fiat, we Francji Renault i Peugeot, w Niemczech Volkswagen i Opel. Skoro w Polsce dominującą pozycję przejęły firmy sprzedające tanie auta, to producenci droższych marek muszą spuścić z tonu - tłumaczy Schroeder. - Nie jest także wykluczone, że pewną rolę w tym procesie odegrał dumping koreańskich producentów. Koreańska presja Morderczej walki między Koreańczykami i Włochami nie wytrzymują już zresztą niektórzy producenci. Renault w ostatnich miesiącach musiał podnieść ceny swoich aut, tracąc przez to udziały w polskim rynku (renault clio jest w Belgii tańsze niż w Polsce). Walka cenowa trwa w Polsce na tyle krótko, że nie odbiła się jeszcze znacząco na rynku pojazdów używanych, chociaż wyraźnie wyśrubowane są ceny aut tych producentów, którzy zdecydowali się na zainwestowanie w naszym kraju. Ale już kupno auta używanego w krajach UE wciąż mogłoby być dla polskiego klienta opłacalne. 4-letniego citroena ZX 1,4 (przebieg 70 tys. km) można, np. w Belgii, kupić za równowartość 13 tys. zł, 5-letniego zaś peugeota 406 o podobnej mocy i przebiegu, ale z klimatyzacją i automatyczną skrzynią biegów - za 2 tys. zł drożej. W obu przypadkach otrzymamy od dealera 6-miesięczną gwarancję i zaświadczenie o przeprowadzonych badaniach technicznych. W poszukiwaniu używanego auta Polacy jednak coraz rzadziej jeżdżą do Belgii ze względu na cła, jakie muszą w drodze powrotnej zapłacić na granicy. Gdy i te znikną, ceny aut używanych będą zapewne w Polsce przynajmniej równie niskie jak na zachodzie. Jędrzej Bielecki z Brukseli, Danuta Walewska
Ochrona polskiego przemysłu motoryzacyjnego spowodowała, że samochody będą ostatnim wyrobem, jaki zostanie zwolniony z opłat celnych w imporcie z UE do Polski. Zapewne nie przyczyni się to jednak do spadku cen na krajowym rynku. Korzyści z przynależności do Jednolitego Rynku Unii Europejskiej zostały już w Polsce w znacznym stopniu zdyskontowane. Porównanie cen ogłaszanych obecnie przez polskich dealerów z niedawno przeprowadzoną analizą Komisji Europejskiej jasno wskazuje, że ceny nowych aut są w Polsce przeciętnie o kilkanaście procent niższe. W samej Unii Europejskiej różnice w cenach nowych samochodów także często przekraczają 20 proc. Istotne znaczenie mają również obciążenia fiskalne. Różnicy w cenach aut między Polską i UE nie da się jednak wytłumaczyć w taki sam sposób. zdaniem stowarzyszenia producentów samochodów, wytłumaczeniem jest coraz ostrzejsza walka zagranicznych koncernów o opanowanie szybko rozwijającego się rynku motoryzacyjnego w Polsce. Morderczej walki między Koreańczykami i Włochami nie wytrzymują już zresztą niektórzy producenci. Walka cenowa trwa w Polsce na tyle krótko, że nie odbiła się jeszcze znacząco na rynku pojazdów używanych. kupno auta używanego w krajach UE wciąż mogłoby być dla polskiego klienta opłacalne. W poszukiwaniu używanego auta Polacy jednak coraz rzadziej jeżdżą do Belgii ze względu na cła. Gdy i te znikną, ceny aut używanych będą zapewne w Polsce przynajmniej równie niskie jak na zachodzie.
SEJM UCHWALIŁ Cel - poprawa bezpieczeństwa Nowy kodeks drogowy STANISŁAW SOBOŃ Sejm uchwalił 25 kwietnia 1997 r. ustawę - Prawo o ruchu drogowym. Teraz musi ją jeszcze rozpatrzyć Senat. Zamieszczamy dziś dokończenie omówienia tego aktu prawnego. Pierwszą cześć opublikowaliśmy wczoraj. Tablice i dowody rejestracyjne Aby zarejestrować pojazd, właściciel będzie musiał przedstawić dowód jego własności, kartę pojazdu (jeżeli była wydana dla niego), skrócony odpis świadectwa homologacji, decyzji zwalniającej z obowiązku homologacji albo zaświadczenie o pozytywnym wyniku badania technicznego, dowód rejestracyjny (jeżeli pojazd był zarejestrowany) i dowód odprawy celnej przywozowej, jeżeli był sprowadzony z zagranicy i jest rejestrowany po raz pierwszy. Nie określił jednak pełnego katalogu warunków i upoważnił ministra transportu i gospodarki morskiej do ich uzupełnienia w rozporządzeniu. Kodeks określił równocześnie warunki rejestracji czasowej pojazdu, które dotychczas były szczątkowo uregulowane w rozporządzeniu. Według nowych przepisów pojazd może być zarejestrowany czasowo w dwóch wypadkach. Pierwszy - to rejestracja z urzędu w razie konieczności sprawdzenia lub uzupełnienia dokumentów wymaganych do rejestracji. Drugi - to rejestracja na wniosek właściciela pojazdu dla wywozu pojazdu za granicę, przejazdu z miejsca zakupu lub odbioru pojazdu na terytorium Polski oraz przejazdu w związku z koniecznością przeprowadzenia badań homologacyjnych lub technicznych w stacji kontroli pojazdów albo naprawy. Pojazd może być zarejestrowany czasowo do 30 dni. Możliwe jest przedłużenie tego terminu o 14 dni, jednakże po jego upływie właściciel ma obowiązek zwrócić organowi rejestrującemu pozwolenie czasowe i tablice rejestracyjne. Kodeks wprowadził zakaz rejestracji pojazdów wykonanych (złożonych) poza wytwórnią. Chodzi tu o wszelkie pojazdy złożone we własnym zakresie, które w dotychczasowych przepisach nazywane były SAMAMI lub SKŁADAKAMI. Zakaz ten nie dotyczy pojazdu zbudowanego przy wykorzystaniu nadwozia, podwozia lub ramy konstrukcji własnej, którego markę określa się jako SAM. Jeśli więc ktoś sam wykona taki pojazd, nie będzie miał kłopotów z jego zarejestrowaniem. Zakaz nie dotyczy także pojazdu zabytkowego. Umożliwia się rejestrację pojazdów będących w dyspozycji zakładów lub wydzielonych jednostek wielozakładowych przez organ rejestrujący, właściwy ze względu na ich siedzibę, jeżeli ich kierownicy zostaną upoważnieni przez właścicieli do dokonania takich czynności. Jest to wyjątek od ogólnej zasady obowiązującej przy rejestracji pojazdów, przewidującej rejestrację na wniosek właściciela i przez organ właściwy ze względu na jego miejsce zamieszkania lub siedzibę. Określono też warunki wyrejestrowania pojazdu. Może nastąpić to tylko na wniosek jego właściciela w razie zniszczenia (kasacji) pojazdu, jeżeli przedstawi zaświadczenie o przekazaniu pojazdu do składnicy złomu wyznaczonej przez wojewodę, kradzieży, jeżeli złoży odpowiednie oświadczenie pod odpowiedzialnością karną za fałszywe zeznanie oraz wywozu pojazdu za granicę, jeżeli został tam zarejestrowany lub zbyty. Pojazd wyrejestrowany z powodu kasacji nie może być ponownie zarejestrowany. Oznacza to, że przestaną obowiązywać przepisy o czasowym lub stałym wycofaniu pojazdu z ruchu, które przewiduje obecnie rozporządzenie o rejestracji i ewidencji pojazdów. Na właścicielu ciążyć będą wszelkie opłaty do czasu wyrejestrowania pojazdu, a więc podatek od środków transportowych i ubezpieczenie OC. Pojazdy zostaną zaopatrzone w nowe tablice rejestracyjne. Kodeks przewiduje odpowiednią nowelizację ustawy o działalności gospodarczej w celu wprowadzenia koncesjonowania produkcji i dystrybucji tablic rejestracyjnych. Tablice te mają być produkowane według nowego wzoru, z uwzględnieniem standardów europejskich. Będą też odpowiednio zabezpieczone przed możliwością ich podrobienia. Koncesjonowanie produkcji i dystrybucji tablic rejestracyjnych nastąpi od 1 lipca 1998 r. Tablice rejestracyjne, dowód rejestracyjny i pozwolenie czasowe będą wydawane za opłatą, niezależnie od opłaty skarbowej za rejestrację pojazdu. Organem rejestrującym pojazdy będzie kierownik rejonowego urzędu rządowej administracji ogólnej. Może on powierzyć to zadanie w drodze porozumienia organom samorządu terytorialnego. W wypadku dużych miast, określonych w ustawie o zmianie zakresu działania niektórych miast oraz o miejskich strefach usług publicznych, zadania te przechodzą do właściwości organów gmin jako zadania zlecone. Praktycznie więc rejestracją pojazdów będą się zajmować nadal samorządy. Zostanie utworzona centralna ewidencja pojazdów oraz właścicieli i posiadaczy pojazdów. Wpisowi do ewidencji podlegać będzie każdy zarejestrowany pojazd. Będą w niej dane o pojeździe, jego kolejnych właścicielach i posiadaczach oraz o zawartych przez te osoby umowach obowiązkowego ubezpieczenia OC. Ewidencja będzie prowadzona od 1 lipca 1998 r. przez jednostkę podległą ministrowi spraw wewnętrznych i administracji. Przepisy nie określają bliżej warunków jej funkcjonowania, lecz odsyłają do rozporządzenia ministra. Karta pojazdu Nowe przepisy przewidują wprowadzenie karty pojazdu jako dodatkowego, obok dowodu rejestracyjnego, dokumentu. Karta będzie wydawana przez producenta lub importera na każdy nowy pojazd samochodowy wprowadzony do obrotu handlowego w Polsce, a następnie przekazywana jego właścicielowi. Przy sprzedaży będzie przekazywana kolejnemu właścicielowi. W karcie będzie zapisywana historia pojazdu. Na pojazd sprowadzony z zagranicy i tam zarejestrowany właściciel otrzyma kartę pojazdu przy pierwszej rejestracji w Polsce. Przepisy te wejdą w życie od 1 lipca 1998 r. Właścicielom pojazdów zarejestrowanych przed dniem wejścia tego obowiązku w życie karty mogą być wydane po podjęciu takiej decyzji przez ministra transportu i gospodarki morskiej. Wówczas warunki i terminy w jakich to nastąpi, zostaną określone w drodze rozporządzenia. Badania techniczne Zmieniły się terminy okresowych badań technicznych niektórych pojazdów. Pojazdy przeznaczone do nauki jazdy i egzaminowania podlegać będą okresowym badaniom technicznym co 6 miesięcy, a pojazdy marki SAM nowego typu oraz przystosowane do zasilania gazem - corocznie. Badanie techniczne pojazdu będzie można przeprowadzić w stacji kontroli pojazdów w całym kraju, a nie tylko w województwie, jak proponowano poprzednio. Poza tymi zmianami, określono wyraźnie warunki wydawania upoważnień do przeprowadzania badań technicznych przez stacje kontroli pojazdów, wydawania i cofania uprawnień diagnostom do wykonywania badań technicznych oraz środki nadzoru wojewody nad stacjami i diagnostami. W razie cofnięcia diagnoście uprawnienia do wykonywania badań technicznych wydanie ponownego nie może nastąpić wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o cofnięciu stała się ostateczna. Stacje kontroli pojazdów działające w dniu wejścia w życie ustawy na podstawie dotychczasowych przepisów uważa się za spełniające wymagania przewidziane w kodeksie w terminach określonych w wydanych im upoważnieniach. Osoby wykonujące czynności diagnosty w dniu wejścia w życie kodeksu na podstawie dotychczasowych przepisów uważa się za spełniające wymagania określone w kodeksie. Prawa jazdy Wzorem rozwiązań istniejących w państwach Unii Europejskiej, w każdej z istniejących obecnie kategorii prawa jazdy zostały wyodrębnione podkategorie. Kategoria podstawowa prawa jazdy uprawnia do kierowania pojazdem w nim określonym bez ograniczeń, a podkategoria - z ograniczeniami. I tak, prawo jazdy kat. A uprawnia do kierowania każdym motocyklem, a kat. A1 tylko motocyklem o pojemności skokowej silnika nie przekraczającej 125 cm sześc. i o mocy nie większej niż 11 kW. Prawo jazdy kat. B uprawnia do kierowania pojazdami samochodowymi o dopuszczalnej masie całkowitej (dmc) nie przekraczającej 3,5 t, z wyjątkiem autobusów i motocykli, oraz tymi pojazdami z przyczepą o dmc nie przekraczającej masy własnej pojazdu ciągnącego, jeżeli łączna dmc zespołu tych pojazdów nie przekracza 3,5 t, a także ciągnikiem rolniczym lub pojazdem wolnobieżnym, natomiast kat. B1 - trójkołowym lub czterokołowym pojazdem samochodowym o masie własnej nie przekraczającej 550 kg i pojemności silnika spalinowego o zapłonie iskrowym większej niż 50 cm sześc., z wyjątkiem autobusów i motocykli. Prawo jazdy kat. C uprawnia do kierowania pojazdem samochodowym o dmc przekraczającej 3,5 t, z wyjątkiem autobusów, oraz ciągnikiem rolniczym, natomiast kat. C1 - pojazdem samochodowym o dmc przekraczającej 3,5 t i nie większej niż 7,5 t, ciągnikiem rolniczym i pojazdem wolnobieżnym, z wyjątkiem autobusów. Prawo jazdy kat. D uprawnia do kierowania autobusem, ciągnikiem rolniczym i pojazdem wolnobieżnym, natomiast kat D1 - autobusem przeznaczonym konstrukcyjnie do przewozu nie więcej niż 17 osób, łącznie z kierowcą, oraz ciągnikiem rolniczym i pojazdem wolnobieżnym. Nie wprowadzono podkategorii w kategorii T. Ustalono też, że kat. C1+E uprawnia do kierowania zespołem pojazdów o dmc nie przekraczającej 12 t, składającym się z pojazdu ciągnącego określonego w kat. C1 i przyczepy o dmc nie przekraczającej masy własnej pojazdu ciągnącego, a kategoria D1+E - do kierowania zespołem pojazdów o dmc nie przekraczającej 12 t, składającym się z pojazdu ciągnącego określonego w kat. D1 i przyczepy o dmc nie przekraczającej masy własnej pojazdu ciągnącego. Dopuszczono też możliwość kierowania pojazdami przez osoby nie posiadające do tego uprawnień. Chodzi tu o odbywających naukę jazdy pod nadzorem instruktora lub egzamin państwowy pod nadzorem egzaminatora. Regulacje te likwidują lukę, która istnieje w dotychczasowych przepisach. Warunkiem uzyskania prawa jazdy wyższych kategorii (C, C1, D lub D1), jest posiadanie prawa jazdy kat. B. Nie zmieniły się wymagania wiekowe dla osób ubiegających się o prawo jazdy kategorii B. Osoby, które nie ukończyły 18 lat, mogą uzyskać prawo jazdy kat. A, A1, B, B1 i T tylko za zgodą rodziców lub opiekunów. Kierujący może posiadać tylko jedno ważne krajowe prawo jazdy lub pozwolenie do kierowania tramwajem. Organem wydającym prawa jazdy będzie kierownik rejonowego urzędu rządowej administracji ogólnej. Zadania w zakresie wydawania praw jazdy może on powierzyć w drodze porozumienia organom samorządu terytorialnego. W wypadku dużych miast, określonych w ustawie o zmianie zakresu działania niektórych miast oraz o miejskich strefach usług publicznych, zadania te przechodzą do właściwości organów gmin jako zadania zlecone. Praktycznie więc sprawami związanymi z wydaniem prawa jazdy, będą zajmować sie nadal samorządy. Odmiennie niż dotychczas określono uprawnienia cudzoziemca do kierowania pojazdem w czasie dłuższego pobytu na terytorium Polski. Jeżeli posiada prawo jazdy, wydane za granicą zgodnie z konwencją o ruchu drogowym, może kierować pojazdem rodzaju określonego w prawie jazdy przez 6 miesięcy od dnia rozpoczęcia stałego lub czasowego pobytu w Polsce. Może ubiegać się też o wydanie polskiego prawa jazdy. Podstawą do wydania jest zawsze krajowe prawo jazdy. Jeżeli prawo jazdy nie będzie odpowiadać wymaganiom powołanej konwencji, musi zdać egzamin państwowy w części teoretycznej oraz przedłożyć uwierzytelnione tłumaczenie zagranicznego prawa jazdy. Analogiczne zasady dotyczą obywatela polskiego, który uzyskał prawo jazdy za granicą, a następnie powrócił do Polski. Kierujący samochodem ciężarowym lub zespołem pojazdów o dmc powyżej 24 t musi posiadać, oprócz prawa jazdy, świadectwo kwalifikacji. Powinien więc spełnić warunki przewidziane dla jego wydania (m. in. posiadać prawo jazdy odpowiedniej kategorii przez 3 lata, przejść badania lekarskie i psychologiczne). Kierujący pojazdem przewożącym materiały niebezpieczne musi odbyć specjalistyczny kurs. Osoby, które ukończyły 18 lat, nie muszą mieć karty rowerowej, motorowerowej lub woźnicy. Obowiązek ich posiadania dotyczy wyłącznie dzieci i młodzieży do 18 lat. Tworzy się centralną ewidencję osób posiadających uprawnienia do kierowania pojazdami. W ewidencji znajdzie się każdy, kto uzyska uprawnienie do kierowania pojazdem. Ewidencję będzie prowadzić jednostka podległa ministrowi spraw wewnętrznych i administracji. Przepisy nie określają bliżej warunków jej funkcjonowania, lecz odsyłają do rozporządzenia ministra. Ewidencja zacznie działać 1 lipca 1998 r. Szkolenie kierowców Zmiany mają charakter zasadniczy. Kodeks przewiduje, iż szkolenie kandydatów na kierowców może być prowadzone tylko w jednostkach lub szkołach spełniających określone warunki i posiadających zezwolenie kierownika rejonu. Wśród warunków wymienia się posiadanie: odpowiedniego lokalu; wyposażenia dydaktycznego; pojazdu przystosowanego do nauki jazdy; placu manewrowego. Jednostka szkoląca ma obowiązek zatrudnienia co najmniej jednego instruktora, chyba że osoba fizyczna prowadząca taką działalność sama jest instruktorem. Określono równocześnie kompetencje nadzorcze kierownika rejonu nad tymi jednostkami. W razie stwierdzenia naruszenia warunków przewidzianych dla jednostek szkolących, prowadzenia szkolenia niezgodnie z przepisami oraz wydania zaświadczenia o ukończeniu szkolenie niezgodnie ze stanem faktycznym organ ten będzie miał obowiązek cofnięcia zezwolenia na prowadzenie szkolenia. W razie cofnięcia zezwolenia z dwóch ostatnich powodów ponowne nie może być wydane wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o cofnięciu stała się ostateczna. Ośrodki szkolenia i szkoły prowadzące działalność szkoleniową na podstawie dotychczasowych przepisów będą mogły ją kontynuować przez rok od dnia wejścia kodeksu w życie. Po tym terminie, jeżeli zamierzają nadal prowadzić szkolenie kierowców, muszą spełnić nowe warunki. Osoba ubiegająca się o prawo jazdy lub pozwolenie do kierowania tramwajem może rozpocząć szkolenie najwcześniej trzy miesiące przed osiągnięciem wieku wymaganego dla danej kategorii prawa jazdy lub pozwolenia. Jeżeli jest nią uczeń szkoły, której program nauczania obejmuje szkolenie osób ubiegających się o prawo jazdy, okres ten wynosi 12 miesięcy. W związku z wprowadzeniem nowych wymagań dla kandydatów na kierowców oraz nowych warunków szkolenia osoby od 17 do 18 lat ubiegające się o prawo jazdy kategorii B, które ukończyły wymagane szkolenie lub w nim uczestniczą 1 lipca 1998 r., uważa się za spełniające wymagania w zakresie wieku. Również osoby ubiegające się o prawo jazdy kategorii C lub D, które ukończyły wymagane szkolenie lub uczestniczą w nim 1 lipca 1998 r., uważa się za spełniające wymagania w zakresie wieku. Osoby te nie muszą też posiadać prawa jazdy kategorii B. Kodeks określił też dodatkowe wymagania wobec instruktorów. Instruktorem może być osoba, która ma co najmniej wykształcenie średnie, posiada uprawnienie do kierowania pojazdem rodzaju objętego nauczaniem przez co najmniej 3 lata, potwierdziła wymagany stan zdrowia i predyspozycje psychiczne w odpowiednim orzeczeniu, ukończyła kurs kwalifikacyjny w jednostce upoważnionej przez wojewodę, zdała egzamin przed komisją powołaną przez wojewodę, nie była karana wyrokiem sądu lub orzeczeniem kolegium do spraw wykroczeń za przestępstwa lub wykroczenia przeciwko bezpieczeństwu w ruchu lądowym i została wpisana do ewidencji instruktorów prowadzonej przez kierownika rejonu. Instruktorzy zostali objęci kontrolnymi badaniami lekarskimi tak jak kierowcy. Powinni posiadać też świadectwo kwalifikacji. Instruktor może być skreślony z ewidencji przez kierownika rejonu, jeżeli przestał spełniać warunki przewidziane dla instruktorów, nie przedstawił orzeczenia lekarskiego z badań kontrolnych o braku przeciwwskazań zdrowotnych do wykonywania czynności instruktora, nie zdał egzaminu przed komisją wojewody w wyznaczonym terminie oraz dopuścił się rażącego naruszenia przepisów obowiązujących w zakresie szkolenia kierowców. Po skreśleniu instruktora z powodu rażącego naruszenia przepisów z zakresu szkolenia ponowny wpis do ewidencji nie może być dokonany wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o skreśleniu stała się ostateczna. Nadzór nad szkoleniem sprawuje kierownik rejonu. Może on kontrolować dokumentację związaną ze szkoleniem oraz skierować instruktora, w uzasadnionych sytuacjach, na egzamin kontrolny. Wykładowcy i instruktorzy, którzy uzyskali uprawnienia na podstawie dotychczasowych przepisów, będą mogli wykonywać swoje funkcje po wejściu kodeksu w życie, jeżeli spełniają nowe wymagania w zakresie wykształcenia, prawa jazdy, niekaralności i zostali wpisani do ewidencji instruktorów. W ciągu 6 miesięcy od dnia wejścia kodeksu w życie muszą zdać egzamin dla instruktorów, jeżeli zamierzają dalej wykonywać ten zawód (nie będzie już wykładowcy). Egzaminy państwowe Egzaminy państwowe na prawo jazdy kat. A, B, C i D będą przeprowadzane w wojewódzkich ośrodkach ruchu drogowego, zlokalizowanych w miastach wojewódzkich. W razie potrzeby mogą być przeprowadzane również w miastach powyżej 100 tys. mieszkańców. Na prawo jazdy kat. T oraz na kartę rowerową, motorowerową i woźnicy egzaminy będą przeprowadzane w jednostce szkolącej, szkole lub innym miejscu wyznaczonym przez kierownika rejonu. Kodeks przewiduje utworzenie przez wojewodów, w ciągu 6 miesięcy od dnia wejścia ustawy w życie, wojewódzkich ośrodków ruchu drogowego. Ośrodki te będą zajmowały się organizowaniem egzaminów. Mogą też wykonywać inne zadania z zakresu bezpieczeństwa ruchu. Tym samym zakończą organizowanie egzaminów wojewódzkie ośrodki egzaminacyjne, prowadzone przez różne podmioty na zlecenie wojewodów. Ośrodki egzaminowania działające w dniu wejścia w życie ustawy na podstawie dotychczasowych przepisów uważa się za spełniające wymagania określone w kodeksie w ciągu 6 miesięcy od dnia jego wejścia w życie. Egzaminy państwowe ze wszystkich kategorii prawa jazdy, z wyjątkiem kategorii T, będą przeprowadzane przez egzaminatorów zatrudnionych przez dyrektora wojewódzkiego ośrodka ruchu drogowego na podstawie umowy o pracę, a na pozostałe uprawnienia - przez kierownika rejonu na podstawie umowy zlecenia. Wprowadzono dodatkowe warunki dla egzaminatorów. Kandydat na egzaminatora ze wszystkich kategorii prawa jazdy musi posiadać prawo jazdy kat. B przez co najmniej 6 lat, uprawnienie do kierowania pojazdem rodzaju objętego egzaminowaniem przez co najmniej rok oraz wymagany stan zdrowia i predyspozycje psychiczne, potwierdzone odpowiednimi orzeczeniami. Egzaminatorzy, tak jak instruktorzy, zostali objęci kontrolnymi badaniami lekarskimi. Egzaminatorzy z prawa jazdy kategorii T oraz pozwolenia do kierowania tramwajem zostali potraktowani nieco łagodniej. Nie muszą mieć wyższego wykształcenia, ukończyć kursu kwalifikacyjnego i uczestniczyć w egzaminach państwowych w charakterze obserwatorów oraz przeprowadzać egzaminów pod kierunkiem egzaminatorów. Ustawodawca zrezygnował z określania wieku, w którym można starać się o uprawnienia egzaminatora oraz zakończyć pełnienie tej funkcji. Egzaminator, który zostanie wpisany do ewidencji egzaminatorów, otrzyma odpowiednią legitymacje. Zwiększono też nadzór wojewodów nad egzaminatorami. Wojewoda ma obowiązek skreślenia egzaminatora z ewidencji, jeżeli przestał spełniać określone warunki, nie odbył okresowego szkolenia, nie przedstawił orzeczenia z badań kontrolnych o braku przeciwwskazań zdrowotnych do wykonywania czynności egzaminatora, nie zdał egzaminu przed odpowiednią komisją w wyznaczonym terminie lub naruszył zasady egzaminowania. W razie skreślenia egzaminatora z ewidencji z powodu naruszenia zasad egzaminowania ponowny wpis nie może nastąpić wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o skreśleniu stała się ostateczna. Egzaminatorzy, którzy uzyskali uprawnienia do egzaminowania na podstawie dotychczasowych przepisów, zachowują te uprawnienia nadal. Przez 10 miesięcy od dnia wejścia kodeksu w życie mogą jeszcze pełnić swoje funkcje na podstawie umowy zlecenia. Na kartę rowerową i motorowerową nie będzie już egzaminów, lecz tylko sprawdzenie kwalifikacji przez nauczycieli wychowania komunikacyjnego upoważnionych przez dyrektorów szkół lub policjantów posiadających specjalistyczne przeszkolenie z ruchu drogowego. Karty te będą wydawane bezpłatnie przez dyrektorów szkół podstawowych i ponadpodstawowych. Do lekarza i psychologa W przepisach o badaniach lekarskich skonkretyzowano zakres osób objętych obowiązkiem przeprowadzania badań kontrolnych (dotychczas okresowych). Zamiast obecnego określenia "osoby wykonujące zawód kierowcy", które powodowało kłopoty interpretacyjne, ustalono, że obowiązek ten będzie dotyczył kierowcy pojazdu silnikowego o dmc powyżej 7,5 t, pojazdu przewożącego materiały niebezpieczne i uprzywilejowanego, autobusu oraz kierowcy przewożącego zarobkowo osoby na własny lub cudzy rachunek. Terminy badań poszczególnych kierowców uzależniono od rodzaju uprawnień do kierowania pojazdami. Badaniami lekarskimi objęto także kandydatów na egzaminatorów i instruktorów, a kontrolnymi egzaminatorów i instruktorów. Badaniami psychologicznymi zostali objęci kierujący, o których mowa wyżej, przy ubieganiu się o wydanie świadectwa kwalifikacji, kandydaci na instruktorów i egzaminatorów oraz kierujący będący sprawcami wypadków drogowych, w których jest zabity lub ranny. Określono też zasady przeprowadzania badań kierowców w celu ustalenia zawartości w organizmie alkoholu lub środka działającego podobnie do alkoholu. Przyjęto, iż badanie na zawartość w organizmie alkoholu będzie przeprowadzane przy użyciu urządzeń elektronicznych dokonujących pomiaru stężenia alkoholu w wydychanym powietrzu. Jeżeli nie będzie to możliwe, bada się krew lub mocz. Mogą być one przeprowadzone również w razie braku zgody kierującego, o czym należy go uprzedzić. Analogiczna zasada obowiązuje przy ocenie obecności w organizmie środka działającego podobnie do alkoholu (np. narkotyków). Warunki i sposób przeprowadzania badań określi rozporządzenie ministra zdrowia i opieki społecznej. W razie uczestniczenia w wypadku drogowym, w którym jest zabity lub ranny, kierujący jest poddawany obowiązkowo badaniu na zawartość w organizmie alkoholu lub środka działającego podobnie. Poza kierującym pojazdem, badaniu temu może być poddana także inna osoba, jeżeli zachodzi podejrzenie, że mogła kierować pojazdem uczestniczącym w wypadku drogowym. Osoby te mają jednak prawo żądać przeprowadzenia badań na podstawie krwi lub moczu. Uprawnienia drogówki Policja otrzymała nowe uprawnienia. Będzie kontrolować przewóz materiałów niebezpiecznych oraz naciski osi i masy pojazdów. W razie stwierdzenia nieprawidłowości policjant będzie miał prawo uniemożliwić kierującemu dalszą jazdę pojazdem. Takie same uprawnienia będzie miał także w razie nieokazania przez kierującego dokumentu stwierdzającego zawarcie umowy ubezpieczenia OC lub opłacenie składki tego ubezpieczenia oraz kierowania pojazdem przez osobę nie posiadającą uprawnień. Pojazdy te będą usuwane lub przemieszczane na odpowiednie parkingi, jeżeli nie będzie możliwości ich zabezpieczenia w inny sposób. Będzie miał też prawo żądać, aby osoba, wobec której zachodzi podejrzenie, że mogła kierować pojazdem pod wpływem alkoholu, poddała się badaniu w celu ustalenia zawartości w organizmie alkoholu lub środka działającego podobnie. Policja nadal będzie prowadzić ewidencję kierowców naruszających przepisy ruchu drogowego. Za konkretne naruszenie kierujący może otrzymać od 1 do 10 punktów. Okresem rozliczeniowym jest rok liczony od dnia pierwszego naruszenia. Punkty wpisane do ewidencji usuwa się po upływie roku. Kierowca, który zgromadził określoną liczbę punktów, może uczestniczyć na własny koszt w specjalnym szkoleniu, aby zmniejszyć swój dorobek. Jeśli tego nie uczyni, zostanie skierowany na egzamin kontrolny po przekroczeniu limitu 24 punktów, którego celem jest sprawdzenie kwalifikacji do prowadzenia pojazdu (zdanie egzaminu przewidzianego dla kierującego pojazdem określonej kategorii). Młodemu kierowcy, a więc temu, który w ciągu roku od dnia wydania po raz pierwszy prawa jazdy zgromadził 20 punktów za naruszenie przepisów ruchu drogowego, zostanie cofnięte bezpowrotnie uprawnienie do kierowania pojazdem. Wówczas będzie musiał zaczynać wszystko od początku, a więc odbyć szkolenie i zdać egzamin państwowy. Nowy kodeks drogowy rozszerzył znacznie katalog przyczyn zatrzymania prawa jazdy. Poza dotychczasowymi, policjant będzie mógł zatrzymać prawo jazdy, gdy wobec kierującego pojazdem wydane zostało postanowienie lub decyzja o jego zatrzymaniu, orzeczono zakaz prowadzenia pojazdów lub wydano decyzję o cofnięciu prawa jazdy oraz po zgromadzeniu przewidzianej liczby punktów karnych za naruszenie przepisów ruchu drogowego: 20 punktów przez młodego kierowcę i 24 punktów przez pozostałych. Policjant będzie mógł zatrzymać dowód rejestracyjny pojazdu również w razie uzasadnionego przypuszczenia, że dane w nim zawarte nie odpowiadają stanowi faktycznemu. Dowód rejestracyjny pojazdu zarejestrowanego za granicą, zatrzymany w sytuacjach przewidzianych w kodeksie, przechowuje się w odpowiedniej jednostce policji przez 7 dni, a następnie przekazuje przedstawicielstwu państwa, w którym jest zarejestrowany. Nie dotyczy to podejrzenia o podrobienie lub przerobienie dokumentu oraz braku dokumentu stwierdzającego zawarcie umowy OC. Autor jest głównym legislatorem w Kancelarii Sejmu
Sejm uchwalił Prawo o ruchu drogowym. Aby zarejestrować pojazd, właściciel będzie musiał przedstawić dowód jego własności, kartę pojazdu skrócony odpis świadectwa homologacji, dowód rejestracyjny i dowód odprawy celnej przywozowej. Kodeks wprowadził zakaz rejestracji pojazdów wykonanych poza wytwórnią. Określono warunki wyrejestrowania pojazdu. Pojazdy zostaną zaopatrzone w nowe tablice rejestracyjne. Zostanie utworzona centralna ewidencja pojazdów oraz właścicieli i posiadaczy pojazdów. Nowe przepisy przewidują wprowadzenie karty pojazdu. W karcie będzie zapisywana historia pojazdu. Badanie techniczne pojazdu będzie można przeprowadzić w stacji kontroli pojazdów w całym kraju w każdej z istniejących obecnie kategorii prawa jazdy zostały wyodrębnione podkategorie. Warunkiem uzyskania prawa jazdy wyższych kategorii jest posiadanie prawa jazdy kat. B. Tworzy się centralną ewidencję osób posiadających uprawnienia do kierowania pojazdami. Instruktorzy zostali objęci kontrolnymi badaniami lekarskimi.Powinni posiadać świadectwo kwalifikacji. Egzaminy państwowe na prawo jazdy kat. A, B, C i D będą przeprowadzane w wojewódzkich ośrodkach ruchu drogowego,Na prawo jazdy kat. T oraz na kartę rowerową, motorowerową i woźnicy w jednostce szkolącej. Wprowadzono dodatkowe warunki dla egzaminatorów. Policja otrzymała nowe uprawnienia.
MEDYCYNA Cierpki smak kosmosu "Człowiek dostał się na Księżyc. (...) Nie jest już więźniem Ziemi, nie potrzebuje obawiać się, że jeśli nastąpi koniec świata, będzie to oznaczało koniec ludzkości" - pisała "Ameryka" w 1969 roku po sukcesie misji Apollo 11. Dwadzieścia osiem lat później amerykańska firma turystyczna organizuje przedsprzedaż biletów w kosmos, zostaje wysłana sonda na Marsa. "Mars może się stać bratem Ziemi, jak Ameryka stała się siostrą Europy" - mówił prof. dr Jesco von Puttkamer z NASA w wywiadzie dla "Magazynu Gazety Wyborczej" w czerwcu 1997 roku. Czy więc rzeczywiście człowiek staje się obywatelem wszechświata? Życie do góry nogami Nie bez powodu życie rozwinęło się w takiej, a nie innej formie na naszej planecie, która rządzi się przede wszystkim prawem ciążenia.To grawitacja determinuje wielkość, proporcje i kształt organizmów żywych, to jej słuchają wszystkie inne siły wpływające na funkcjonowanie od najprymitywniejszej formy prokariota do skomplikowanego mechanizmu, jakim jest organizm ludzki. Kiedy Ziemia uwalnia statek kosmiczny ze sfery swojego oddziaływania grawitacyjnego, żmudnie wypracowane przez ewolucję otolity w uchu wewnętrznym człowieka przestają rejestrować bodźce, do których przyzwyczajony był mózg - następuje stan nieważkości. Zaskoczone komórki nerwowe fałszywie interpretują rzeczywistość, pojawiają się zaburzenia w ocenie odległości, zaburzenia koordynacji ruchowej, bóle głowy, czasem wymioty. Kiedy jest się zawieszonym głową w dół, pojawia się lęk, ten pierwotny, towarzyszący spadaniu. Bo choć z punktu widzenia prawa ciążenia bezzasadny, to jednak system nerwowy potrzebuje czasu, by wpisać nowe wzorce emocjonalnego zachowania w istniejące schematy. Uwolniona od prawideł ziemskich krew, normalnie zalegająca w większości dolne części ciała, zalewa mózg, może dojść do przekrwienia narządów czaszki, co też wpływa na możliwość halucynacji. Mięśnie stają się bezwładne, a czas wykonania precyzyjnego, choćby najmniejszego ruchu wydłuża się w nieskończoność. Jednak organizm zaraz włącza mechanizmy obronne. Naczynia krwionośne i limfatyczne w dolnych partiach ciała rozszerzają się, aby jak najwięcej płynów ściągnąć z góry i odciążyć przede wszystkim mózg. Zwiększa się także ilość wydalanego moczu. Niestety całkowite przystosowanie się do nieważkości nie jest ani możliwe, ani korzystne. Dotąd nie wiadomo, dlaczego kości ulegają demineralizacji. Oprócz takich przyczyn jak zaburzenia hormonalne i zwiększone wydalanie płynów, w ostatnich badaniach komórek in vitro odkryto, że sam brak grawitacji, a ściślej mikrograwitacja powoduje zaburzenia metaboliczne, a w konsekwencji ubytek tkanki kostnej. Długotrwały lot kosmiczny zmienia rytmy biologiczne. Człowiek przyzwyczajony do 24-godzinnej doby, w czasie której jest pora na pracę, odpoczynek i sen, znajduje się poza oddziaływaniem przemienności dzień - noc. Zakłóceniu ulega rytmiczna aktywność komórek nerwowych, narządów, procesów fizjologicznych. Jedne organy mogą pracować wolniej, inne szybciej, co bez odpowiedniego przeciwdziałania może prowadzić nawet do śmierci. Do tego dochodzi zła jakość snu, szczególnie zaburzenia snu głębokiego REM, powodujące chroniczne niedospanie, za czym postępuje spadek wydolności umysłu. Zmniejszająca się gęstość kości i gwałtowny odpływ krwi od mózgu stanowią poważne niebezpieczeństwo podczas przeciążeń, mimo że ich skutki bardzo zniwelowano dzięki specjalnym spodniom i technikom stosowanym w budowie statku. Nadal jednak jeden z kilkudziesięciu superzdrowych chętnych jest wybierany do lotu w kosmos, bo przecież najmniejsze uchybienie może mieć przykre następstwa. Agresja z nudy Kosmos wnosi świadomość odizolowania od bliskich, swojego miasta, kraju, wreszcie kultury, świadomość totalnej, nieobjętej samotności, przymusu samowystarczalności, świadomość samokontroli emocjonalnej, bo w razie załamania i tak głos pocieszenia dotrze do stacji nie wcześniej niż po 20 sekundach. Długotrwałe przebywanie poza Ziemią na pewno negatywnie wpływa na człowieka. Kosmonauta jest zamknięty w małym pomieszczeniu przez okres od kilku tygodni do kilkunastu miesięcy, skazany na towarzystwo tych samych osób. Często pojawia się agresja, akceptowana zresztą w tamtych warunkach, gdyż jest często urozmaiceniem monotonii codziennych czynności. - Na stacji kosmicznej przebywa zwykle nie więcej niż trzech kosmonautów, jest to więc mała grupa. Wspólnota losów, czyli świadomość, że jeśli ja zaatakuję ciebie, to ty możesz zrobić coś mnie, a przecież wszyscy mamy przeżyć, hamują agresję interpersonalną - mówi prof. Jan Terelak z Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej. - Jednak ta agresja gdzieś musi znaleźć ujście i zdarzało się tak, że została skierowana przeciwko wykonywanemu zadaniu. Załoga wracała bez wypełnienia misji do końca. Na marne szły lata przygotowań, ale przecież nie można oceniać negatywnie zachowania tych ludzi. Oni funkcjonowali w warunkach ekstremalnych. Aby więc przybliżyć sukces misji, bo zagwarantować go do końca nawet od technicznej, a tym bardziej psychologicznej strony nie można, członkowie załogi muszą się odznaczać odpowiednią strukturą osobowościową. Na podstawie badań stwierdzono, że długotrwałą izolację dobrze znoszą ekstrawertycy, bo w przeciwieństwie do introwertyków nawet, gdy zabraknie bodźców z otoczenia, pozostaje im jeszcze bogate życie wewnętrzne. Człowiekowi zamkniętemu w sobie na co dzień w warunkach ziemskich pozostaje tylko depresja. Kosmonauta musi także być zrównoważony emocjonalnie i mieć silną motywację do zrealizowania celu wyprawy. A i tak mimo szczegółowych testów psychika człowieka w kosmosie często wymyka się spod kontroli tych, co pozostali w centrum dowodzenia na Ziemi. Tak zdarzyło się z kosmonautami radzieckimi, którzy nagle zażądali rozmowy z Breżniewem, transmisji telewizyjnej występu znanej aktorki i przysłania do stacji westernów. W przeciwnym razie nie chcieli zrealizować zadania. Nietrudno wyobrazić sobie, jaką konsternację wzbudziły te żądania. Wszystko jednak spełniono, gdyż misja była ważniejsza. Syndrom Ikara Chociaż bardzo ulepszono statki kosmiczne, poradzono sobie z promieniowaniem, przeciążeniem i odwadnianiem, to nadal kosmos kryje wiele tajemnic, podobnie jak funkcjonowanie człowieka w bezkresnej przestrzeni. Niewykonalne jest stworzenie sztucznej nieważkości trwającej powyżej 1 minuty. W locie po krzywej Keplera pilot doświadcza tego stanu na czterdzieści sekund. Substytutem nieważkości jest leżenie bez ruchu, najlepiej głową w dół. Czy więc rzeczywiście uda się człowiekowi przenieść swoje nawyki, przyzwyczajenia i potrzeby na Marsa, dokąd podróż trwa ponad rok, powrót zaś zależy od odpowiedniej konstelacji planet, która pojawia się raz na dwa lata?. Według profesora Puttkamera, pierwszy lot załogowy na Marsa miałby się odbyć w 2018, lądowanie zaś w 2019 roku. Pierwsze misje przygotowałyby infrastrukturę niezbędną dla wymogów biologicznych człowieka. Potem możliwe byłoby zasiedlenie Czerwonej Planety 6-10-osobową grupą osadników. Trudno jednak wyobrazić sobie obecnie, jak rozwiązany zostanie problem bardzo niskiej temperatury (około -65 stopni Celsjusza), składu atmosfery, w której zawartość tlenu nie przekracza 0,13 proc. i grawitacji, która na Marsie jest o wiele mniejsza niż na Ziemi. Podobnie psychologia eksperymentalna nie jest w stanie, na tym etapie badań, przewidzieć, w jaki sposób długotrwała izolacja wpłynie na zachowania człowieka, na funkcjonowanie jego psychiki. Czy nastąpi zupełna adaptacja do warunków sztucznego środowiska? Czy nastąpi w pewnym momencie załamanie? Gdzie jest ta magiczna granica bezpiecznego przebywania we wszechświecie? Z obecnych wyliczeń i doświadczeń wynika, że wynosi ona 120 dni. Co jest dalej, nikt nie wie. Poza tym im lepsza adaptacja do nieważkości, tym trudniejszy powrót na Ziemię: zaburzenia w utrzymaniu pionowej pozycji ciała w chodzeniu, krew znowu powraca na dół, odtleniając mózg, co prowadzi do utraty przytomności. System nerwowy znowu musi przestawić się na bodźce docierające do receptorów w warunkach ciążenia. Czy więc, jeśli nawet pokonane zostaną bariery techniczne, człowiek poradzi sobie i z tą psychologiczną i czy po prawie dwuletnim przebywaniu w stanie nieważkości lecąc na Marsa i takim samym z powrotem będzie w ogóle mógł odwiedzić krewnych na Ziemi? Może jednak na tym etapie ewolucji powinniśmy zapłacić 98 tys. dolarów za bilet na dwugodzinny, bezpieczny emocjonalnie lot 100 km nad Ziemię, jeśli już tak bardzo chcemy poznać przedsmak kosmosu. Na podstawie "Medycyny i psychologii kosmicznej" K. Kwareckiego i J. Terelaka oraz rozmowy z lekarzami Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej - Robertem Kaczanowskim i Grzegorzem Kępą. Marta Koblańska (Autorka jest studentką Uniwersytetu Warszawskiego)
Nie bez powodu życie rozwinęło się na naszej planecie, która rządzi się przede wszystkim prawem ciążenia.Kiedy Ziemia uwalnia statek kosmiczny ze sfery swojego oddziaływania grawitacyjnego, następuje stan nieważkości. Zaskoczone komórki nerwowe fałszywie interpretują rzeczywistość, pojawiają się zaburzenia w ocenie odległości, zaburzenia koordynacji ruchowej, bóle głowy, czasem wymioty. pojawia się lęk. Uwolniona od prawideł ziemskich krew zalewa mózg, może dojść do przekrwienia narządów czaszki. Mięśnie stają się bezwładne. organizm zaraz włącza mechanizmy obronne. Naczynia krwionośne rozszerzają się. Zwiększa się ilość wydalanego moczu. Niestety całkowite przystosowanie się do nieważkości nie jest możliwe. Długotrwały lot kosmiczny zmienia rytmy biologiczne. Kosmos wnosi świadomość odizolowania, totalnej samotności, przymusu samowystarczalności. Długotrwałe przebywanie poza Ziemią negatywnie wpływa na człowieka. Często pojawia się agresja. ta agresja gdzieś musi znaleźć ujście i zdarzało się, że została skierowana przeciwko zadaniu. Załoga wracała bez wypełnienia misji do końca. Aby przybliżyć sukces misji, członkowie załogi muszą się odznaczać odpowiednią strukturą osobowościową. Kosmonauta musi być zrównoważony emocjonalnie i mieć silną motywację do zrealizowania celu wyprawy. mimo szczegółowych testów psychika człowieka w kosmosie często wymyka się spod kontroli centrum dowodzenia na Ziemi. Chociaż poradzono sobie z promieniowaniem, przeciążeniem i odwadnianiem, to nadal kosmos kryje wiele tajemnic, podobnie jak funkcjonowanie człowieka w bezkresnej przestrzeni. Według profesora Puttkamera pierwszy lot załogowy na Marsa miałby się odbyć w 2018. Pierwsze misje przygotowałyby infrastrukturę niezbędną dla wymogów biologicznych człowieka. Potem możliwe byłoby zasiedlenie Czerwonej Planety. Czy nastąpi zupełna adaptacja do warunków sztucznego środowiska?
ROZMOWA Zbigniew Boniek, kandydat na prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej Nikomu nic nie obiecałem BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Czy ktoś, kto reklamuje piwo, może być prezesem PZPN? ZBIGNIEW BONIEK: Dlaczego nie? Mam długoletni kontrakt z kompanią piwowarską z Poznania. Zgodnie z hasłem: "Po godzinach, po pracy" napić się dobrego piwa to przyjemność. Jedno dobre piwo jest lepsze od wielu innych napojów, które piją dzieci i o których teraz tak głośno jest w Europie. Nie widzę żadnego związku między tym, że kandyduję na stanowisko prezesa PZPN, i reklamowaniem przeze mnie piwa. Jeśli zostanę prezesem, to może coś się w tym układzie zmieni, choć nie sądzę. Czy kandydat na prezesa PZPN może zajmować się sprzedażą zawodników za granicę? To całkowita nieprawda, wiadomość wyssana z palca. Pewnie chodzi o plotki związane z Arturem Wichniarkiem z Widzewa. Kilka razy rozmawiałem z Arturem Zgłosił się do mnie jeden menedżer z Włoch z pytaniem, jak mógłby się spotkać z Wichniarkiem. Spotkali się. To wszystko. Nie mam z tym nic wspólnego. Nigdy nie miałem nic wspólnego ze sprzedawaniem polskich piłkarzy za granicę. Jeśli zostanie pan prezesem PZPN, zrezygnuje pan z prezesowania firmie Go & Goal? Firma zawiera kontrakty telewizyjne i reklamowe z klubami piłkarskimi i jako prezes PZPN mógłby pan mieć znaczny wpływ na jej sytuację finansową. Chciałbym zwrócić uwagę, że obecny prezes PZPN przez 3 lata łączył tę funkcję z szefowaniem GKS Katowice, mniej lub bardziej formalnym. W poniedziałek zostanie wybrany prezes na 17 miesięcy. W PZPN wszystko sprzedano na najbliższych kilka lat. Go & Goal pozwala dużo zarabiać klubom. Gdyby mojej firmy nie było na rynku, to sumy z kontraktów telewizyjnych byłyby o wiele mniejsze. W przeszłości moja firma nie startowała w żadnym przetargu organizowanym przez PZPN. Poza tym ostatnią rzeczą, którą bym zrobił, jako prezes PZPN, byłoby sprzedanie czegoś sobie samemu. Uważam, że prezes, ktokolwiek nim zostanie, nie powinien sprzedawać niczego na okres dłuższy od swojej kadencji. Takie zasady obowiązują na świecie. Czy wybory wygrywa się przed zjazdem czy w jego trakcie? Dotychczas wygrywało się przed zjazdem. To, co się działo na zjeździe, miało niewielki wpływ na wynik głosowania. Wiem, że podobne zabiegi są czynione również teraz. Na ile głosów może pan liczyć na zjeździe? Nie wiem. Lekarz nie zalecał mi, że muszę być prezesem PZPN. Do każdego delegata wysłałem prywatny list. Oddzwoniło około 100 delegatów zainteresowanych jego treścią. Porozmawialiśmy, ale naprawdę nie wiem, czy zdecydują się na mnie głosować. Moja kandydatura jest alternatywą. Na zjeździe możemy wybrać dwie drogi. Jedną, która obowiązuje obecnie - skomplikowaną, pełną procesów, problemów, kłótni. Jest też droga prowadząca w przeciwnym kierunku. Jeśli wyborcy będą chcieli ją wybrać, to zastanowią się nad moją kandydaturą. Prezes Dziurowicz może rządzić przez kolejnych 17 miesięcy, ale to będzie droga donikąd. Co pan zrobił, żeby zostać prezesem? To, co powinien zrobić każdy kandydat. Powiedziałem publicznie, jaki jest mój program, skontaktowałem się z każdym delegatem i zostawiłem wszystkim prawo wyboru. Czemu mają służyć wyjazdy w teren i rozmowy z delegatami? Przekonywaniu ich do swoich racji. Na wyjazdy, rozmowy, przekonywanie i obiecywanie ludziom funkcji w nowym związku, bo na tym to polega według innych kandydatów, nie mogę sobie pozwolić. Obiecałem wszystkim, że nikomu nic nie obiecam. To chyba szczere postawienie sprawy. Obiecuję za to ewolucję, a nie rewolucję. Trzeba zacząć działać, a nie krzyczeć, namawiać i rozliczać przeszłość. Piłka musi nabrać wiarygodności. Liczę na współpracę na tym polu ze wszystkimi działaczami w Polsce. Nie chcę żadnym podstępnym ruchem zdobyć dla siebie fotela prezesa. Związkiem powinien zarządzać menedżer, co wcale nie znaczy, że przyjdzie Boniek i miotłą wszystkich wymiecie. Ludziom trzeba stworzyć warunki do pracy, muszą oni być odpowiedzialni za swoje działki. Kluczowe stanowiska w związku powinni pełnić: sekretarz generalny, księgowy i kierownik biura. Prezes nie jest od rządzenia, tylko od kierowania. Co w PZPN było złe za prezesa Dziurowicza? On może byłby dobrym prezesem, ale w innych czasach. Nawet jego najlepsze chęci obracają się przeciwko niemu. Wszystkim chce zarządzać sam. To go gubi. Czy wie pan, w jaki sposób kampanię wyborczą prowadzą inni kandydaci na prezesa? Panowie Listkiewicz i Kolator jeżdżą po Polsce i rozmawiają z delegatami. Wybrali taką drogę, ja inną. Nie będę tego komentował, choć uważam, że gdybym poszedł ich śladami, to moje szanse by wzrosły. Byłoby to jednak działanie wbrew moim zasadom. Zakończmy tę kwestię żartobliwie - na takich spotkaniach reklamowane przeze mnie piwo by nie wystarczyło. A ja swoją wątrobę szanuję. A nieoficjalni kandydaci? Pana Dziurowicza na swój sposób cenię. Współpracowałem z nim przez 6 miesięcy, uważam, że owocnie. To, że mam dużo uwag do sposobu, w jaki kieruje związkiem, nie znaczy, że nie cenię go jako człowieka. Rozwiązanie przez niego kontraktu z firmą Puma swego czasu uznałem za skandal i dlatego się rozstaliśmy. Słyszę, że Dziurowicz dopiero w trakcie zjazdu podejmie decyzję, czy kandydować. Nie będę więc oceniał tego, co robi przed zjazdem. Stawiam grubą kreskę. Obiecuje pan II-ligowym klubom pieniądze na przetrwanie. Skąd pan, jako prezes PZPN, zamierza je wziąć? W przyszłym sezonie ma być 24-drużynowa II liga. Każdy rozegra 46 meczów. Wiele drużyn będzie umierać pod względem finansowym. Mam pomysł na to, żeby pomóc im przeżyć ten rok przekształceń. Jednym ze sposobów jest zawarcie kontraktu z telewizją. Na razie nie chciałbym mówić więcej, bo w Polsce często podkrada się pomysły. Czy nakłania pan dwa czołowe kluby, Wisłę i Lecha, do zrywania obowiązujących kontraktów telewizyjnych? Firma Go & Goal ani ja nigdy nie podpisaliśmy żadnej umowy telewizyjnej z Wisłą Kraków. Nie pośredniczyłem również w sprzedaży praw telewizyjnych meczu Wisła - Parma do Włoch. Ja tylko pomogłem RAI, by otrzymała sygnał telewizyjny z Krakowa. Nie zarobiłem na tym żadnych pieniędzy. Wisła na tym meczu zarobiła 1,25 mln marek, bo sama podpisała kontrakt z telewizją RAI. Gdyby sprzedała prawa firmie UFA, to zarobiłaby 350 tys. marek. Jaki więc może być mój wpływ na działania Wisły? Żaden. Lech Poznań ma kontrakt z Go & Goal na następnych kilka lat. Ostatnio Canal Plus zawarł umowę ze świeżym pierwszoligowcem, Petrochemią Płock. Z dobrze poinformowanych źródeł wiem, że kwota wynosi ok. 450 tys. dolarów za jeden sezon. Będąc odpowiedzialny za sprzedaż praw telewizyjnych Lecha, który jest klubem zdecydowanie mocniejszym od Petrochemii, dążę do tego, żeby doszło do spotkania z przedstawicielami Canalu Plus i renegocjowania kontraktu z Lechem. Lepszy klub musi zarabiać więcej niż słabszy. Zawsze pan mówił, że wychodzi na boisko po to, aby wygrać. Teraz pan mówi, że nic wielkiego się nie stanie, jeśli prezesem zostanie kto inny. Zmienił się pan? Kiedy wychodziłem na boisko, wiedziałem, że zwycięstwo będzie zależało tylko ode mnie. Teraz oddaję się w ręce innych. Jedna trzecia delegatów nie ma dziś nic wspólnego z piłką. Jedna trzecia jest błędnie przeświadczona, że nadal może działać w piłce tylko w starym układzie. Gdyby wszyscy ludzie mogli wybrać prezesa PZPN, to myślę, że bym wygrał. Świadczą o tym wszystkie ankiety. Prezesa wybiera jednak 180 osób. Jeśli przegram w normalnej rywalizacji, podam przeciwnikowi rękę. Czy liczy pan, że któryś z polityków poprze pańską kandydaturę na prezesa? To nie jest dla mnie szczególnie ważne, ponieważ nie mam żadnych antypatii. Żywię szacunek dla każdego, kto robi coś, żeby Polakom było lepiej. Mam koneksje z panem Balcerowiczem, ale nie ukrywam, że z pozostałymi reprezentantami sceny politycznej też utrzymuję dobre kontakty. Dzielę Polaków na dobrych i złych, mądrych i mniej mądrych. Chętnie poszedłbym na kolację z panem Buzkiem i panem Krzaklewskim, nie mniej chętnie z panem prezydentem. Jestem człowiekiem sportu i chcę nim pozostać. Czy trzech kandydatów przeciwko Dziurowiczowi na zjeździe to nie za dużo? Uważam, że ostatecznie kandydatów będzie dwóch - ja i Michał Listkiewicz. Jeśli pan Dziurowicz zgłosi się jako kandydat, to sporo ludzi mogłoby zacząć o nim źle myśleć. Dziurowicz powiedział władzom FIFA i UEFA, prezydentowi RP, delegatom i wszystkim ludziom, że nie będzie kandydował. Powinien się nad tym zastanowić. Nawet jeśli wygra, to jego zwycięstwo do niczego nie doprowadzi. Dziurowicz będzie kandydował? Moim zdaniem nie. A jeśli będzie? To nie wiem, czy ja będę kandydował. Rozmawiał: Krzysztof Guzowski
Czy ktoś, kto reklamuje piwo, może być prezesem PZPN? ZBIGNIEW BONIEK: Dlaczego nie? Nie widzę żadnego związku między tym, że kandyduję na stanowisko prezesa PZPN, i reklamowaniem przeze mnie piwa. Czy wybory wygrywa się przed zjazdem czy w jego trakcie? Dotychczas wygrywało się przed zjazdem. To, co się działo na zjeździe, miało niewielki wpływ na wynik głosowania. Wiem, że podobne zabiegi są czynione również teraz. Moja kandydatura jest alternatywą. Na zjeździe możemy wybrać dwie drogi. Jedną, która obowiązuje obecnie - skomplikowaną, pełną procesów, problemów, kłótni. Jest też droga prowadząca w przeciwnym kierunku. Powiedziałem publicznie, jaki jest mój program, skontaktowałem się z każdym delegatem i zostawiłem wszystkim prawo wyboru. Obiecuję za to ewolucję, a nie rewolucję. Piłka musi nabrać wiarygodności. Ludziom trzeba stworzyć warunki do pracy, muszą oni być odpowiedzialni za swoje działki.
Remont czy kosmetyka Papier szeleści najgłośniej RYS. JANUSZ MAYK-MAJEWSKI W porządku obrad dzisiejszego posiedzenia Sejmu znajduje się czytanie ustawy o bibliotekach. Jej projekt rządowy rozpatrywała od lutego ubiegłego roku specjalnie powołana komisja nadzwyczajna. - Ta ustawa będzie nijaka, ksiądz Pirożyński powiedziałby, że moralnie obojętna - mówi dr Jerzy Maj, kierownik Zakładu Bibliotekoznawstwa w Instytucie Książki i Czytelnictwa Biblioteki Narodowej. - Ona kodyfikuje stan istniejący, niczego nie porządkuje. Była Państwowa Rada Biblioteczna, teraz proponuje się Krajową Radę Biblioteczną. Zaręczam: po staremu pełnić będzie funkcje dekoracyjne. Funduszami nie będzie dysponować żadnymi bądź co najwyżej znikomymi, bo może liczyć wyłącznie na sponsoring, a to rzecz niepewna. Resortowe ambicje Poprzednią ustawę o bibliotekach uchwalono w 1968 r., środowisko bibliotekarskie przyjęło ją przychylnie. Ciekawe, że Sejm II Rzeczypospolitej nie uporał się z ustawą o bibliotekach, choć jej projektów było kilkanaście. Przeciwne im były samorządy lokalne, które nie chciały się godzić na minimum płatności, jakie łączyło się z obowiązkiem utrzymywania bibliotek na ich terenie. Niemniej jednak dopracowano się przed wojną sensownego modelu bibliotekarstwa, głównie publicznego, korzystającego przede wszystkim ze sprawdzonych wzorów skandynawskich. Z przedwojennych projektów ustawy skorzystano w 1946 r., tworząc dekret o bibliotekach, który jednak po dwu latach - z uwagi na zasadniczą zmianę sytuacji politycznej - istniał już tylko na papierze. Ustawa z 1968 r. funkcjonowała dość sprawnie przez 6 lat. Początek jej końca miał miejsce w latach 1974-75, a wiązał się z reformą administracyjną. Likwidacja powiatów, a przy okazji bibliotek powiatowych, wyeliminowała najważniejsze ogniwo organizacyjne sieci bibliotek publicznych, osłabiając całą strukturę biblioteczną w Polsce. Regulacje ustawowe przestały odtąd pasować do sytuacji, rozmijały się z nią. Jedną ze słabości ustawy z 1968 r. było podporządkowanie tzw. ogólnokrajowej sieci bibliotecznej, obejmującej wszystkie typy bibliotek: publiczne, szkolne, naukowe, specjalistyczne, słowem wszystkie (z wyjątkiem kościelnych) - ministrowi kultury i sztuki. Polska tymczasem stawała się coraz bardziej resortowa. Nie chodziło tylko o ambicje poszczególnych szefów resortów, ale ministrowie zdrowia, oświaty czy obrony narodowej naprawdę nie mogli pojąć, dlaczego książnice bliskie im merytorycznie podporządkowane są komuś innemu. Czy Polska dzisiejsza w mniejszym stopniu jest resortowa niż tamta, z okresu gierkowskiego? Trudno o odpowiedź, ale z tym, że niezależność i samorządność uczelni znacznie się zwiększyła, zgodzi się każdy. Czy rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego będzie potulnie wykonywał rozporządzenia ministra kultury i sztuki, któremu podległa ma być "Jagiellonka"? Śmiem wątpić, a nowa ustawa - niestety - powiela stary błąd, pozostawiając nadzór nad całością bibliotekarstwa polskiego ministrowi kultury i sztuki. Ani to potrzebne, ani możliwe. - Tę ustawę streścić można złośliwie jednym zdaniem - mówi dr Jerzy Maj. - Ustawa stanowi, że biblioteki mogą istnieć, a minister kultury może sobie wyobrażać, że nimi rządzi. Odkrywanie Ameryki Doktor Maj jest współautorem tzw. społecznego projektu ustawy o bibliotekach. Pracować nad nim zaczął już w 1990 r., znajdując się w składzie nieformalnego zespołu doradców powołanego przez ówczesnego wiceministra kultury i sztuki - Stefana Starczewskiego. Po dymisji rządu Mazowieckiego i odejściu z ministerstwa Starczewskiego, inicjatywę podjęło Stowarzyszenie Bibliotekarzy Polskich. Społeczny projekt ustawy, przygotowany w ostatecznym kształcie przez dr. Maja i dyrektora Biblioteki Akademii Medycznej w Poznaniu - Bolesława Howorkę, publikowany był w prasie fachowej i szeroko konsultowany w środowisku bibliotekarskim. Nie zyskał jednak uznania w Ministerstwie Kultury i Sztuki, czemu za bardzo nie można się dziwić, gdyż przewidywał ustanowienie pełnomocnika rządu ds. bibliotek, powoływanego i odwoływanego przez Radę Ministrów i usytuowanego ponad resortami, z resortem kultury i sztuki włącznie. Społeczny projekt ustawy wprowadzał zupełnie nową formę organizacyjną bibliotek nazwaną Krajowym Systemem Biblioteczno-Informacyjnym. Nie wnikając w szczegóły spraw, które miał ogarniać, zwrócę uwagę tylko na Fundusz Inicjatyw Bibliotecznych, jaki znalazłby się w jego dyspozycji. Ministerstwo dopatrzyło się w Systemie skłonności centralistycznych. - Mnie się nie marzy Centralny Zarząd Bibliotek - wyjaśnia dr Jerzy Maj. - Czym innym jest przynależność organizacyjna poszczególnych bibliotek i sieci i pełnienie przez nie służebnych funkcji w stosunku do organizatora czy sponsora, a czym innym ich podstawowe obowiązki: bibliotek szkolnych wobec uczniów, uniwersyteckich wobec studentów, gminnych wobec mieszkańców pobliskich wsi. Ale też wszystkie biblioteki powinny mieć jedną wspólną podstawę profesjonalną i znajdować się wewnątrz pewnego, nie wymuszonego obligatoryjnie, lecz opłacalnego dla zainteresowanych, systemu współpracy, dzięki czemu np. zanim podejmie się decyzję o zakupieniu książki można będzie sprawdzić, czy nie ma jej gdzieś w pobliżu. W naszym projekcie nie odkrywaliśmy Ameryki. Ona została dawno odkryta. Rada Systemu przez nas proponowana nie byłaby żadnym zarządem, lecz gronem fachowców, organem wykonawczym pełnomocnika rządu ds. bibliotek. Nie wykluczaliśmy też podporządkowania Rady Komitetowi Badań Naukowych. Rządowy projekt ustawy zapowiada stworzenie ogólnokrajowej sieci bibliotecznej w celu "prowadzenia jednolitej działalności bibliotecznej i informacyjnej". W jej skład wejść mają biblioteki publiczne oraz te, które "na wniosek właściwego organizatora" włączy do sieci minister kultury i sztuki. Ustali on też, w drodze rozporządzeń (oczywiście, "w porozumieniu z właściwymi ministrami"), zasady, jakie będą obowiązywały w sieci bibliotecznej odnośnie: gromadzenia i przechowywania materiałów, ich specjalizacji, wymiany i ewidencji, wypożyczeń międzybibliotecznych, prowadzenia katalogów centralnych, koordynacji działalności bibliograficznej, uczestnictwa w systemach informacji, kształcenia pracowników, wreszcie współpracy bibliotek we wszystkich tych sprawach. Na marginesie; sądzę, że nie wszyscy wiedzą, iż kadra bibliotekarska dzieli się na: pracowników służby bibliotecznej - młodszych bibliotekarzy, bibliotekarzy, starszych bibliotekarzy, kustoszy i starszych kustoszy oraz bibliotekarzy dyplomowanych: asystentów, adiunktów, kustoszy dyplomowanych i starszych kustoszy dyplomowanych. Cała ta bibliotekarska nomenklatura powinna zmienić rodzaj: z męskiego na żeński. W bibliotekarstwie pracuje 96 proc. kobiet i 4 proc. mężczyzn. Niewyobrażalne, ale prawdziwe Autorów społecznego projektu ustawy o bibliotekach cechował pragmatyzm. To dlatego dr Maj zwraca uwagę na fakt, że w wielu polskich bibliotekach znajdują się te same czasopisma naukowe i zarazem brakuje innych, wszędzie tych samych tytułów. Przez długie lata, gdy każdy dolar oglądano przed wydaniem dziesięć razy, brakowało między bibliotekami jakiejkolwiek współpracy. Wyjściem stała się komputeryzacja, która jednak w polskich bibliotekach przeprowadzana jest zbyt wolno, przy czym w sposób chaotyczny, przez nikogo nie koordynowany. W Danii, której system biblioteczny uchodzi za wzorowy, po skomputeryzowaniu kilku najważniejszych książnic, zapewniono komputery najmniejszym placówkom. Jest to logiczne - to tam najtrudniej zdobyć poszukiwaną książkę, a nie w dużym mieście, w wielkiej bibliotece z ogromnym księgozbiorem. U nas komputery trafiają nie zawsze do tych bibliotek, gdzie byłyby najpotrzebniejsze, skąd zresztą są kradzione, a brak wyobraźni, zarówno bibliotekarzy, jak i darczyńców, którzy o ubezpieczeniu ani pomyślą, sprawia, że straty bywają nie do powetowania. Ponadto sprzęt się starzeje, a mało gdzie jest odnawiany. W wielu krajach zachodnich na poszukiwaną książkę czeka się maksymalnie 48 godzin. Obowiązkiem bibliotekarza jest sprowadzenie w tym czasie danego tytułu dla czytelnika. Ba, w Wielkiej Brytanii abonent biblioteki książkę wypożyczoną w Sheffield może oddać w Nottingham. Niewyobrażalne - zgoda, ale prawdziwe. Podstawą finansowania współpracy bibliotek powinny być fundusze wygospodarowane ze środków budżetowych przeznaczonych na naukę. Centralne finansowanie z Ministerstwa Kultury i Sztuki skończyło się z chwilą wejścia w życie ustawy samorządowej. Za pośrednictwem wojewodów pieniądze otrzymują jedynie Wojewódzkie Biblioteki Publiczne i to nie wszystkie, bo np. w Opolu wojewódzka książnica została skomunalizowana. Proponowany w społecznym projekcie ustawy Fundusz Inicjatyw Bibliotecznych mógłby powstać z części pieniędzy z Komitetu Badań Naukowych; sponsoring byłby tylko jego uzupełnieniem. Informatyzacja bibliotek polskich - od najmniejszej do największej - jest sprawą priorytetową, a postulowany System Biblioteczno-Informacyjny byłby dla niej dobrą podstawą organizacyjną. Koszty takiego przedsięwzięcia byłyby niemałe, ale komputeryzacja całej sieci bibliotecznej jest nieunikniona. Francuzi, którzy to zaniedbali, płacą dziś za swoją niefrasobliwość. Powstały bowiem komercyjne bazy danych, konkurencyjne dla bibliotecznych. Można powiedzieć, że dla czytelnika to nawet wygoda, ale nie dla każdego. Dane dotyczące przemysłu i usług z pewnością byłyby - oczywiście, za opłatą - dostępne, ale kto zająłby się np. niedochodową humanistyką? Skrzecząca rzeczywistość Z dotychczasowych regulacji prawnych bynajmniej nie wynika obligatoryjność istnienia bibliotek publicznych w gminach. "W zakresie nie uregulowanym ustawą - cytuję art. 2 projektowanej ustawy - do bibliotek stosuje się odpowiednio przepisy ustawy o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej". A ta ostatnia pozwala w pewnych okolicznościach zlikwidować placówkę bez podania przyczyn. Biblioteki nie są zbytnio kochane przez większość samorządów - to wiemy nie od dziś. Nieprzypadkowo o ponad 7 procent zmalała liczba bibliotek w Polsce. Naprawdę zresztą straty w bibliotekarstwie publicznym są większe, gdyż w wielu bibliotekach nie dokonuje się uzupełnień księgozbioru o nowości, co w końcu prowadzi do utraty czytelników. Zakupy książek, czemu zresztą nie można zbytnio się dziwić, zawsze będą mniej ważne od pomocy miejscowej lecznicy czy szkole lub budowy wodociągu. A rzeczywistość skrzeczy. Przed dwoma laty Organizacja ds. Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) przeprowadziła badania, których wynik jest dla nas kompromitujący. 72 proc. Polaków uznanych zostało za niepiśmiennych! Nie znaczy to, że są analfabetami, lecz m.in. nie są w stanie zrozumieć nie tylko przekazu radiowego czy telewizyjnego, ale i pojąć instrukcji obsługi jakiegoś urządzenia, dodajmy - mało skomplikowanego, czy wykonać prostych zadań obliczeniowych korzystając z przedstawionych objaśnień. Dla porównania, w Szwecji niepiśmiennych - w rozumieniu Organizacji ds. Współpracy Gospodarczej i Rozwoju - jest tylko 26 proc. Marnym dla nas pocieszeniem są nieoczekiwanie złe rezultaty tych badań przeprowadzonych w Szwajcarii (58 proc. niepiśmiennych). - Pieniądze wydaje się u nas nierzadko na bardzo wątpliwe działania kulturalne - z żalem mówi Jerzy Maj. - A biblioteka ma w sobie element homeostatu. Wystarczy zgromadzić trochę książek, znaleźć lokal, wywiesić szyld z godzinami otwarcia i zaraz zjawią się czytelnicy. Oczywiście, przyciągnie ich nie sama biblioteka, lecz książka, literatura, wartości w niej tkwiące. Jeśli tu będziemy skąpili pieniędzy albo wydawali je, jak dotąd, bez ładu i składu - efekty będą opłakane. To może duże słowa, ale półanalfabetów w zjednoczonej Europie nikt nie potrzebuje. Posłowie najprawdopodobniej uchwalą nową ustawę o bibliotekach. Jej projekt zapisany jest na jedenastu stronach maszynopisu. Szeleszczących wyjątkowo głośno. KRZYSZTOF MASŁOŃ
Doktor Maj jest współautorem tzw. społecznego projektu ustawy o bibliotekach. projekt przewidywał ustanowienie pełnomocnika rządu ds. bibliotek usytuowanego ponad resortami. wprowadzał nową formę organizacyjną bibliotek nazwaną Krajowym Systemem Biblioteczno-Informacyjnym. Podstawą finansowania współpracy bibliotek powinny być fundusze wygospodarowane ze środków budżetowych przeznaczonych na naukę. Proponowany w społecznym projekcie ustawy Fundusz Inicjatyw Bibliotecznych mógłby powstać z części pieniędzy z Komitetu Badań Naukowych. Informatyzacja bibliotek polskich jest sprawą priorytetową, a postulowany System Biblioteczno-Informacyjny byłby dla niej dobrą podstawą organizacyjną.
MEDIA Pojawiła się kolejna prywatna stacja: Nasza Telewizja liczy, że z pomocą sieci kablowych i kilku telewizji prywatnych zdobędzie szesnaście milionów widzów Szklana zagadka Otwarcie na widzów ma potwierdzać studio zlokalizowane nieomal na ulicy, w centrum Warszawy. Z chodnika widać, co się dzieje w studiu, ze studia widać ruchliwe ulice Bracką i Chmielną. Szklane ściany Naszej Telewizji mają zaciekawiać, reklamować, przyciągać. FOT. JACEK DOMIŃSKI BEATA MODRZEJEWSKA Nie kupują gwiazd z innych telewizji, nie zapowiadają koncertu filmowych hitów, wielkich imprez. Nie wydają pieniędzy na kosztowną reklamę, w ogóle starają się nie wydawać pieniędzy - jest to skłonność do oszczędzania posunięta tak daleko, że zastanawiano się, czy zechcą wydać je na rozruch stacji. A jednak Nasza Telewizja rozpoczęła nadawanie programu. Początek sobotniej emisji poprzedziło próbne nadawanie programu promocyjnego począwszy od sylwestra. Następnie 10 stycznia rozpoczęto akcję pod hasłem "Wielkie strojenie Naszej TV", 12 stycznia zaprezentowano nową telewizję przedstawicielom agencji reklamowych oraz dziennikarzom. Prezentację poprowadzili Paulina Smaszcz, znana ongiś z kontrowersyjnej konferansjerki, którą robiła dla I Programu TVP, oraz Sławomir Komorowski (kiedyś "Telexpress"). Orkiestra grała, zielone światło lasera rozświetlało salę bankietową Hotelu Europejskiego w Warszawie, a publiczność zadawała sobie pytanie: czy im się uda? Pytania powróciły w czwartek, kiedy TVN - konkurująca z Naszą Telewizją stacja ponadregionalna - poinformowała, że wykupiła 22 procent udziałów w spółce Polskie Media SA, która tworzy Naszą Telewizję. Przedstawiciele Polskich Mediów zapewniają, że TVN nie jest ich udziałowcem, a TVN - że do transakcji między nią a spółką ProCable doszło i że w jej rękach znajdują się potwierdzone notarialnie udziały konkurenta. Przejście 22 procent akcji do TVN daje możliwość jednemu z dwóch rywali wglądu w dokumenty, plany finansowe i programowe rywala. Nie może co prawda z racji zbyt małej liczby akcji decydować o posunięciach przeciwnika, ale może całkiem legalnie dowiadywać się o jego strategii biznesowej. Oczywiście pojawia się też pytanie, czy nie mamy do czynienia z wcześniej już stosowaną przez TVN strategią stopniowego przejmowania - w TV Wisła TVN zaczynała od kilku procent, by stać się współwłaścicielem spółki. Kilku biznesmenów Nasza Telewizja nie startowała w pierwszym procesie koncesyjnym, zadebiutowała w drugim jako rywal TVN Mariusza Waltera. Choć w tej turze rozdawania koncesji nie było najwyższej stawki - czyli zezwolenia na stworzenie programu ogólnopolskiego - to i tak toczyła się zaciekła walka o dwie koncesje ponadregionalne: północną i centralną, z których za atrakcyjniejszą dla przyszłych nadawców uznawano koncesję centralną (z Warszawą i Łodzią). Już w trakcie publicznych przesłuchań koncesyjnych przeprowadzanych przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji propozycja Naszej Telewizji budziła wątpliwości obserwatorów. Trzeba pamiętać, że TVN i Antena 1, czyli jej rywale, firmowane były przez osoby, które z rzemiosłem telewizyjnym miały wcześniej do czynienia: TVN reprezentował Mariusz Walter, Antenę 1 Marian Terlecki (reżyser, producent, były szef telewizji państwowej). Naszej Telewizji na wstępie zarzucono, że nie ma koncepcji programowej, nie ma ludzi, którzy mogliby ją wypracować, że w spółce zasiadają znane postacie, ale ze świata biznesu, a nie ze świata biznesu telewizyjnego. "Dlaczego wśród udziałowców nie ma żadnego specjalisty od mediów?" - pytała "Gazeta Wyborcza" w październiku 1996 roku prezesa Naszej Telewizji Henryka Chodzysza. "Kiedy kupuje się linie lotnicze, nie trzeba mieć licencji pilota" - odpowiadał. Krążyły również pogłoski, że kandydat na nadawcę nie ma zgromadzonych pieniędzy. Właścicielem Naszej Telewizji jest spółka Polskie Media SA założona przez znanych ludzi biznesu: Iwonę Buchner, Henryka Chodysza, Januariusza Gościmskiego i Leonarda Praśniewskiego. W pierwszej radzie nadzorczej spółki zasiedli: Sobiesław Zasada, Wincenty Zeszuta, Wiesław Zwoliński, Lech Jaworowicz, Leonard Praśniewski, Janusz Wójcik i Tadeusz Przeździecki. Od roku udziały w spółce ma Zdzisław Biały i firmy El Trade, ProCable i Ambressa. Jak informuje TVN, właśnie ProCable (związana z Polską Telewizją Kablową) odsprzedała swoje udziały. - Dziś księga akcyjna nie wykazuje zmian. Jesteśmy w komplecie - powiedział mecenas Jacek Łukowicz, wiceprezes rady nadzorczej Polskich Mediów i dodał, że spółka należy do 12 biznesmenów oraz trzech spółek (w tym ProCable). Akcje uprzywilejowane mają założyciele spółki - na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy dysponują 70 procentami głosów. Henryk Chodysz ma 35,40 proc. głosów, Zdzisław Biały -17,75 proc. głosów, Januariusz Gościmski - 13,06 proc. głosów, Leonard Praśniewski - 11,66 proc. głosów, ProCable - 9,69 proc. głosów, Iwona Bőchner - 4,67 proc. głosów, Lech Jaworowicz - 4,67 proc. głosów, a pięciu pozostałych inwestorów ma łącznie 3,12 proc. głosów. Kapitał zakładowy spółki wynosił 250 000 złotych, dziś kapitał firmy wynosi 32,25 mln złotych, Polskie Media dysponują też promesą kredytową BIG na kwotę 10 milionów dolarów. Umocowanie "Właściciele Naszej Telewizji prowadzili interesy z Zygmuntem Solorzem, Ireneuszem Sekułą, Mieczysławem Wilczkiem. Łączą ich znajomości z Markiem Siwcem, Józefem Oleksym, Jerzym Urbanem. Twierdzą, że są apolityczni" - twierdziło jesienią 1996 roku "Życie". "...W mojej okolicy mieszka wiele znanych osób, np. Bogusław Linda. Nieraz spotykamy się rano w sklepie spożywczym, kiedy kupujemy świeże bułeczki. I co? Mam uciekać ze sklepu, gdy zobaczę jakiegoś polityka?" - bronił się w "Gazecie Wyborczej" Henryk Chodysz. Pogłoski o politycznym (SLD-owskim) umocowaniu Naszej Telewizji potwierdzały "przecieki" z Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, w której na tle podziału koncesji ponadregionalnych doszło do ostrego sporu. Tuż po przesądzeniu, że północ Polski przypadnie TVN, a centrum Naszej Telewizji, dwóch członków KRRiTV (Marek Jurek i Michał Strąk) nazwało te decyzje pozamerytorycznymi. "Decyzja zapadła głosami członków nominowanych przez SLD i UW" - powiedział wtedy Marek Jurek i dodał, że jest zbulwersowany przydzieleniem głównej koncesji wnioskodawcy "kojarzonemu z SLD". Warto przypomnieć, iż koncesja centralna uznawana była za znacznie lepszą od północnej, jako że obejmowała Warszawę i Łódź. Wtedy jeszcze nie wiedziano, że KRRiTV może poza koncesją ponadregionalną przydzielić koncesje lokalne na nadawania w Warszawie i Łodzi. Sądzono więc, że ten, kto zdobędzie Warszawę, będzie triumfatorem konkursu. Jednak do koncesji północnej, która przypadła TVN, po lekkim skandalu dołożono dwie koncesje lokalne i podział na lepszą i gorszą koncesję stał się mniej oczywisty. Henryk Chodysz zapewniał dziennikarzy, że odwiedza licznych polityków z różnych ugrupowań i rozmawia z nimi na temat projektu Naszej Telewizji. Jeśli nawet z niektórymi politykami wiąże szefów Naszej Telewizji coś więcej, to nie można było tego poznać po gościach zaproszonych na bankiet inauguracyjny (podczas gdy na przykład politycy SLD - ale nie tylko tego ugrupowania - byli widywani na wszystkich imprezach Polsatu). Rozdział koncesji jest w Polsce niewątpliwie sprawą polityczną, ale potem działają już prawa rynku. Dlatego od 20 marca 1997 roku, kiedy oficjalnie koncesja na sieć telewizji w centrum kraju przypadła Naszej Telewizji, zaczęto zastanawiać się, jak skonstruować tę telewizję, by ruszyła, działała i nie zbankrutowała. Najlepszy biznes Henryk Chodysz na pytanie, dlaczego polscy biznesmeni zabiegają o koncesję na telewizję, odpowiedział, że "telewizja to dziś najlepszy biznes w Polsce". Tak było jesienią 1996 roku. Wtedy Polsat szykował się do walki z telewizją publiczną, nie było stacji ponadregionalnych, oprócz słabiutkiej i zadłużonej TV Wisła na południu kraju. Było też kilka telewizji lokalnych, również nie najmocniejszych finansowo. Telewizja publiczna żyła w przekonaniu, że żaden poważny rywal jej nie zagraża. Na tak wyglądającym rynku stacja telewizyjna wchodząca ostro, z atrakcyjnym repertuarem mogła odnieść szybki sukces. Jednak profil zarysowany przez szefów Naszej Telewizji jako stacji rodzinnej, bez przemocy, bez obszernych informacji wydawał się mało "pistoletowy" jak na medialny "blitzkrieg". Poza tym czasy się zmieniły. Już nigdy w dziejach Polski nie pojawi się telewizja naziemna, której koszt uruchomienia zwróci się tak błyskawicznie, jak w przypadku Polsatu. Słowo "przypadek" jest trafne, ponieważ nikt nie mógł przewidzieć, jak bardzo agencje i reklamodawcy czekają na alternatywne dla TVP nośniki reklamy telewizyjnej. "Strategia Polsatu przypominała »wejście tygrysa«": ciche, ostrożne skradanie się i powolne badanie terenu na początek oraz dynamiczny skok na osłabioną ofiarę (telewizję publiczną)" - diagnozował w "Polityce" Piotr Sarzyński, zapominając jednak o realiach sprzed lat. Polsat nie był czającym się groźnym tygrysem, tylko słabiutkim zwierzątkiem, zabiedzonym, ale wiedzącym, że dzięki cierpliwości może tylko zyskać. Strategia Polsatu oparta była na zasadzie "krawiec kraje, jak mu materii staje" i na maksymalnym wykorzystaniu tej materii. Stać go było na jeden amerykański film fabularny w tygodniu, więc go dawał w poniedziałki, kiedy wiadomo było, że jest szansa na przechwycenie części widowni telewizyjnej. W miarę napływania pieniędzy Polsat uatrakcyjniał ofertę. Mógł to robić spokojnie, bo nie miał żadnego konkurenta. Małe cenne procenty W tak luksusowej sytuacji Nasza Telewizja nie będzie. W swoim segmencie ma konkurenta - TVN, ale właściwie konkurentem jest dla niej każda stacja, na którą widzowie mogą przełączyć program: naziemna, kablowa, satelitarna, płatna. W miarę wzbogacania się rynku telewizji naziemnej i rozwoju sieci kablowych rynek telewizyjny zaczyna dzielić się na mniejsze części, bo telewidzowie mają co chwila większy wybór. Te drobne procenty coraz bardziej będą decydować o układzie sił na rynku i o napływających pieniądzach. Ciekawe jest podsumowanie układu sił w ubiegłym roku. OBOP przygotował analizę, zgodnie z którą w zeszłym roku I Program TVP miał średnio 32,6 procent udziału w rynku, a Polsat 27,6 procent. Ale jeśli zbada się tylko ostatnie cztery miesiące ubiegłego roku, to "Jedynka" miała 30,2 - a Polsat 30 procent udziału w rynku. Z kolei od Wigilii odnotowano pogorszenie się notowań Polsatu, w tygodniu na przełomie grudnia i stycznia udziały między głównymi rywalami kształtowały się następująco: "Jedynka" 33,4 - Polsat 26,4 procent. Można spytać, co ma do tego debiutująca stacja. Otóż udziały w rynku nie są przydzielone na stałe, zdobywa się je i traci równie szybko. Na początku działalności nie można oczekiwać wielkich udziałów i Nasza Telewizja, rozsądnie, nie spodziewa się ich. Jak mówi, chciałaby zdobyć 3,5 procent widowni. Przypomnijmy, że obserwatorzy rynku taki wynik TVN uznali za porażkę. Warto zaznaczyć, że w ostatnim czasie TVN poszła w górę i uzyskała 7,7 procent udziału w polskim rynku. Asekuracja Telewizje muszą różnić się między sobą. Skoro TVN ruszyła z hukiem, to Nasza Telewizja podkreśla, że jest cicha i skromna i nie zamierza rywalizować z najsilniejszymi na rynku. By podkreślić swoją otwartość, zapowiedziała 30-procentową zniżkę na reklamy (a ma i tak znacznie tańsze niż TVN). By uzupełnić program, Nasza Telewizja zawarła układ z TV Odra, skupiającą małe telewizje lokalne na zachodzie Polski, i będzie nadawać od godziny szesnastej do dwudziestej czwartej ten sam program co one. W zamian będzie musiała do wspólnej kasy z Odrą oddawać część wpływów z reklam. Jaki to będzie procent - nie wiadomo. Ta strategia, nieco asekuracyjna, daje pewność ruszenia, niezawodność pojawienia się programu na antenie, za to nieco ogranicza wpływy z reklam. Nasza Telewizja określa się jako stacja prorodzinna, przyjemna, bez przemocy, otwarta na widzów. - To widzowie będą naszymi gwiazdami - zapewnia prezes naszej Telewizji. Otwarcie na widzów ma potwierdzać studio zlokalizowane nieomal na ulicy, w centrum Warszawy. Z chodnika widać, co się dzieje w studiu, ze studia widać ruchliwe ulice Bracką i Chmielną. Szklane ściany Naszej Telewizji mają zaciekawiać, reklamować, przyciągać. Kryje się jednak za nimi też zagadka. Co będzie dalej? Słaba telewizja zjednoczona z TV Odra? Wzmocniona i po jakimś czasie oddzielona od TV Odra? Zwycięska w starciu z konkurentem czy raczej męczona przez konkurenta, a zarazem udziałowca? A może wchłonięta przez niego?
Nasza Telewizja rozpoczęła nadawanie programu. Początek sobotniej emisji poprzedziło próbne nadawanie programu promocyjnego począwszy od sylwestra. Następnie 10 stycznia rozpoczęto akcję pod hasłem "Wielkie strojenie Naszej TV" TVN - konkurująca z Naszą Telewizją stacja ponadregionalna - poinformowała, że wykupiła 22 procent udziałów w spółce Polskie Media SA, która tworzy Naszą Telewizję. Nie może co prawda z racji zbyt małej liczby akcji decydować o posunięciach przeciwnika, ale może całkiem legalnie dowiadywać się o jego strategii biznesowej. Nasza Telewizja nie startowała w pierwszym procesie koncesyjnym, zadebiutowała w drugim jako rywal TVN Mariusza Waltera. toczyła się zaciekła walka o dwie koncesje ponadregionalne: północną i centralną. Już w trakcie publicznych przesłuchań koncesyjnych przeprowadzanych przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji propozycja Naszej Telewizji budziła wątpliwości obserwatorów. zarzucono, że nie ma koncepcji programowej, nie ma ludzi, którzy mogliby ją wypracować, że w spółce zasiadają znane postacie, ale ze świata biznesu, a nie ze świata biznesu telewizyjnego. Krążyły również pogłoski, że kandydat na nadawcę nie ma zgromadzonych pieniędzy. Pogłoski o politycznym (SLD-owskim) umocowaniu Naszej Telewizji potwierdzały "przecieki" z Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, w której na tle podziału koncesji ponadregionalnych doszło do ostrego sporu. północ Polski przypadnie TVN, a centrum Naszej Telewizji. koncesja centralna uznawana była za znacznie lepszą od północnej, jako że obejmowała Warszawę i Łódź. Rozdział koncesji jest w Polsce niewątpliwie sprawą polityczną, ale potem działają już prawa rynku. Dlatego od 20 marca 1997 roku, kiedy oficjalnie koncesja na sieć telewizji w centrum kraju przypadła Naszej Telewizji, zaczęto zastanawiać się, jak skonstruować tę telewizję, by ruszyła, działała i nie zbankrutowała. Henryk Chodysz na pytanie, dlaczego polscy biznesmeni zabiegają o koncesję na telewizję, odpowiedział, że "telewizja to dziś najlepszy biznes w Polsce". Nasza Telewizja W swoim segmencie ma konkurenta - TVN, ale właściwie konkurentem jest dla niej każda stacja, na którą widzowie mogą przełączyć program: naziemna, kablowa, satelitarna, płatna. Na początku działalności nie można oczekiwać wielkich udziałów i Nasza Telewizja, rozsądnie, nie spodziewa się ich. Jak mówi, chciałaby zdobyć 3,5 procent widowni. Nasza Telewizja określa się jako stacja prorodzinna, przyjemna, bez przemocy, otwarta na widzów. Otwarcie na widzów ma potwierdzać studio zlokalizowane nieomal na ulicy, w centrum Warszawy.
TRANSFORMACJA Z upadkiem ustroju nastąpiła destrukcja dawnych form więzi społecznej i kulturowej wspólnoty oraz zanikanie odpowiedzialności za państwo Bilans pierwszej dekady RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA ANDRZEJ KOJDER Nie sposób przewidzieć w szczegółach modelu państwa i gospodarki, jaki wyłoni się po zakończeniu transformacji. Ale na pewno Polska będzie państwem o ustabilizowanym ustroju demokratycznym, z przewagą parlamentu nad innymi organami władzy, z gospodarką rynkową i z umiarkowanym uczestnictwem obywateli w życiu politycznym, w którym dominować będą trzy, cztery partie. Transformacja, podobnie jak kryzys czy rewolucja, nie może trwać bez końca. W pewnym momencie nie tyle dobiegnie kresu, ile zacznie być widziana przez socjologów i politologów jako zjawisko zakończone, minione, przeszłe. Wątpliwości nie budzi teza, że po roku 1989 rozpoczął się nowy okres w dziejach Polski i Polaków. Zmienił się status Polski na mapie świata: przestaliśmy być prowincją imperium. Staliśmy się peryferium Europy z szansami na rychłe, pełne członkostwo w elicie państw Unii Europejskiej. Niektóre przemiany pierwszej dekady są zgodne z kierunkiem dotychczasowego rozwoju państw unijnych, i przybliżają spełnienie naszych europejskich aspiracji. Inne - wraz ze stabilizacją części struktur poprzedniego ustroju - aspiracje te wyraźnie osłabiają i opóźniają ich realizację. Przegląd przeobrażeń zacznę od wyliczenia tych dziedzin, które są dla Polski i Polaków korzystne tyleż z punktu widzenia wewnątrzkrajowego, co i międzynarodowego, przede wszystkim unijnego. - Wśród krajów postkomunistycznych Polska ma najdynamiczniej rozwijającą się gospodarkę. Od 1994 roku roczny wzrost produktu krajowego brutto wynosi około 6 procent. Przewiduje się, że wzrost ten utrzyma się na tym poziomie w najbliższych latach, co będzie m.in. powodowało zmniejszanie się bezrobocia. - W wyniku prywatyzacji i reprywatyzacji zmieniają się stosunki własnościowe. Zmniejsza się obszar własności państwowej, poszerza się natomiast sfera własności prywatnej. - Stabilizują się nowe zawody (w dziedzinie konsultingu, marketingu, bankowości, public relations itp.), różnicują się także wyraźnie wymagania stawiane pracownikom. - Wzrasta gospodarcze i społeczne znaczenie konsumpcji. Rodzaj, ilość i jakość konsumowanych dóbr jest nie tylko wskaźnikiem pozycji społecznej, lecz także służy ludziom do samookreślania się i budowania własnej tożsamości. - Tworzy się nowa elita dużych pieniędzy i dużych wpływów nie tylko w gospodarce, ale także w administracji i polityce. Pragnienia i gusty tej elity zaspokajają producenci ekskluzywnych dóbr i dostawcy specjalnych usług. Nowej elicie służy taka reklama, która nie tyle informuje o towarach wprowadzanych na rynek i ich zaletach, ile przekonuje potencjalnych konsumentów, że ten kto nie ma pewnych produktów, przestaje być człowiekiem pełnowartościowym, godnym zaufania i z przyszłością. - Sympatie polityczne i preferencje wyborcze są tylko w części uzależnione od dochodów i miejsca zajmowanego w strukturze społecznej. Elektorat większości partii politycznych nie pokrywa się z podziałami społecznymi. - Zmienia się koncepcja polskości. To, co "polskie", przestaje być kategorią etniczną, staje się polityczną. Cudzoziemcy są dla Polaków coraz bardziej swojscy. Wśród przybyszów z byłego ZSRR nie odróżnia się etnicznych Rosjan, nazywa się ich "Ruskimi", choć w rzeczywistości są to także Ukraińcy, Białorusini, Litwini lub Gruzini. Badanie Demoskopu z maja 1997 roku ujawniło, że ponad połowa Polaków (53 procent) uważa, iż ludziom prześladowanym w swoim kraju z powodów politycznych, rasowych czy religijnych, należy umożliwić zamieszkanie w Polsce. Za osiedleniem się cudzoziemców w Polsce są przede wszystkim ludzie do 29. roku życia, z wykształceniem co najmniej średnim. Pozytywny stosunek do cudzoziemców wyraźnie zwiększa się wraz z obyciem w świecie. Do zjawisk szczególnie niekorzystnych - zarówno w wymiarze wewnętrznym, jak i ze względu na reperkusje międzynarodowe - należy zaliczyć: - Powstanie licznej warstwy (podklasy) bezrobotnych i ludzi marginesu społecznego. Około 10 procent społeczeństwa dotknęła różnego typu marginalizacja. Najdotkliwiej jej skutki odczuli robotnicy wykwalifikowani, których liczba zmniejszyła się w ciągu dekady o jedną trzecią. Wprawdzie część dawnych robotników wykwalifikowanych sprywatyzowała się, ale jeszcze większa część "zmarginalizowała się". - Polska wieś nie tylko w niewielkim stopniu uczestniczy w rozwoju gospodarczym, ale jakby zastygła w dziewiętnastowiecznym kształcie. Co piąty Polak pracuje na roli, a w zachodniej Europie co dwudziesty - trzydziesty obywatel. Ponad połowa z 4 milionów gospodarstw nie ma wodociągów, 80 procent nie ma telefonów. Sprzęt rolniczy jest przestarzały, pola rozdrobnione. Tylko 50 tysięcy rolników uprawia więcej niż 5 hektarów. - Nie ukształtowała się żadna, względnie powszechna w polskim społeczeństwie hierarchia wartości. Polaków nie łączą wspólne cele kulturowe. Tylko w sytuacjach zagrożenia Polacy skłaniają się do solidarnych działań zbiorowych. - Utrwaliły się dawne układy interesów, powiązania biznesowe i finansowe oraz zależności służbowe. Niedostatek mieszkań hamuje ruchliwość społeczną - zwłaszcza w grupie inteligencji o specjalistycznych kwalifikacjach. - Polacy nie są dostatecznie wykształceni. 11 - 16 procent Polaków lokuje się w dolnym poziomie alfabetyzacji, tj. umiejętności pisania i czytania. Ludzi z wyższym wykształceniem jest w Polsce mniej niż 10 procent; w krajach Unii Europejskiej 30 procent. Wykształcenie absolwentów szkół wyższych jest coraz gorsze. Żeby osiągnąć w dziedzinie oświaty wskaźniki Unii Europejskiej, trzeba by kształcić na poziomie szkoły średniej 35 procent młodzieży. Wszystko wskazuje, że nie nastąpi to prędko. W Polsce dokonuje się "dziedziczenie" (odtwarzanie) wykształcenia, zwłaszcza w niższych kręgach społeczeństwa. W 1997 roku badania ujawniły, że 71 procent dzieci ojców z wykształceniem podstawowym uzyskuje co najwyżej wykształcenie zasadnicze zawodowe. - Brakuje klasy średniej: ludzi wolnych zawodów, menedżerów i pracowników biurowych o wysokich kwalifikacjach. To oni propagują innowacje, wprowadzają i upowszechniają nowe technologie, nowe style działania itp. W krajach Unii Europejskiej do klasy średniej należy około 36 procent społeczeństwa, w Polsce trzy-, czterokrotnie mniej. Przy dotychczasowych nakładach na edukację, znacznie poniżej 1 procentu dochodu narodowego brutto, doścignięcie zachodniej Europy w liczebności klasy średniej będzie trwało wiele lat, a przecież świat nie stoi w miejscu. - Wizerunkowi Polski nie służą zaciekłe spory o nasze przyszłe usytuowanie w strukturach międzynarodowych. Jedni chcą zachowania jak największej niezależności gospodarczej i pozostawienia całej własności w polskich rękach (choć nie bardzo wiadomo, czyje ręce są "polskie"), inni postulują jak najpełniejsze włączenie się do Wspólnot Europejskich, włącznie ze swobodnym kupowaniem polskiej własności przez cudzoziemców. Pod koniec dekady zmian ustrojowych występują w Polsce również zjawiska oceniane przez jednych pozytywnie, przez innych negatywnie, które jednak dla naszego członkostwa w Unii Europejskiej nie mają większego znaczenia. - Wyraźny wzrost rozpiętości dochodów z pracy. Jedni za tę samą pracę zarabiają bardzo dużo, inni bardzo mało. Niektóre tradycyjne zasoby finansowe Polaków, jak oszczędności dewizowe, zdewaluowały się, lecz pojawiły się nowe, na przykład odzyskane domy. Wolny rynek stworzył możliwości szybkiego zdobycia dużego kapitału - zarówno w sposób dozwolony prawem, jak i nielegalny. Wydatne poszerzenie się tzw. szarej strefy sprzyja postępującemu rozwarstwieniu majątkowemu polskiego społeczeństwa. - Specyficznym, pozafinansowym przejawem nowego rozwarstwienia jest spór o niedawną, peerelowską przeszłość. Jej obraz w publicznej dyskusji i w społecznej świadomości Polaków podlega ciągłej reinterpretacji i nie ma wyraźnych, powszechnie przypisywanych mu znamion i rysów swoistych. - Wśród odzyskanych sfer wolności poczesne miejsce zajęła cielesność i seks. Przejawem emancypacji ciała jest manifestowane prawo do swobodnego nim dysponowania. Takie jest tło - mówiąc w skrócie - ekspansji agencji towarzyskich ("towarem" są przyjemności ciała), prostytucji, pornografii, dietetyki oraz wydatne ożywienie dyskusji na temat kontroli urodzin. Jakąkolwiek przykładać by miarę do polskich przemian, politycznych, gospodarczych, moralnych i innych, nie ulega wątpliwości, że towarzyszy im osłabienie więzi społecznej, erozja poczucia kulturowej wspólnoty i zanikanie odpowiedzialności za państwo. Wyrazem więzi społecznej jest poczucie bliskości i swojskości, wspólne interesy i dążenia, identyfikowanie się ze środowiskiem i konformizm wobec norm, które w nim obowiązują. Mówiąc "my", wskazujemy na krąg ludzi, do których mamy zaufanie, czujemy się wobec nich lojalni i gotowi jesteśmy solidarnie z nimi działać. Wraz z upadkiem głównych instytucji dawnego ustroju i legitymizujących go autorytetów (nawet jeśli rachitycznych i sztucznie kreowanych) nastąpiła destrukcja dawnych form więzi społecznej, które ożywiała opozycja "my" (społeczeństwo) - "oni" (władza). Krach struktur realnego socjalizmu i szybkie, na oczach społeczeństwa, przystosowanie się nomenklatury do nowych warunków ustrojowych, wytworzyły swoistą próżnię normatywną i stan rozchwiania wartości. Miejsce osłabionego zaufania zajmuje cynizm, manipulacja zastępuje lojalność, a niewiara w powodzenie solidarnych działań owocuje obojętnością. Areną nieobyczajności, bezkarności, braku obywatelskiej odpowiedzialności staje się świat większej (państwowej) i mniejszej (samorządowej) polityki. To stamtąd płyną sygnały, że nie istnieją niezbywalne powinności, że niemal wszystko jest dozwolone, że egoizm, prywata czy kłamstwo, to pojęcia względne. To utrudnia kształtowanie się społeczeństwa obywatelskiego, upowszechnianie się postaw prospołecznych i respektu dla prawa. Mimo nasilenia się destruktywnych tendencji liczne grupy (m.in. w towarzystwa naukowe, wspólnoty religijne, ruchy ekologiczne) afirmują wartości ideowe i usiłują bezinteresownie, według społecznikowskich wzorców, angażować się w sprawy publiczne. Prawość, rzetelność, sumienność, hart ducha i odwaga cywilna dla nich nie trącą staroświecką stęchlizną i ciągle coś konkretnego znaczą. Narasta też moralny sprzeciw wobec brutalnych zbrodni, okrucieństwa i bezwzględności. Zjawisko to poświadcza twierdzenie Emila Durkheima, że "zbrodnia budzi sumienia". Nowe technologie porozumiewania się ludzi: "wspólnoty wirtualne", internetowe grupy dyskusyjne, poczta elektroniczna i sieć komputerowa, ludzi raczej łączą, niż dzielą, i pozwalają na uczuciowe identyfikowanie się z innymi. Zmiany w postawach Polaków nie wpływają w znaczniejszym stopniu na strukturę społeczną. Większość dzieci "dziedziczy" pozycję (i z reguły wykształcenie) rodziców. Dzieci rolników pozostają rolnikami, robotników - robotnikami, inteligentów - inteligentami itd. Oznacza to, że struktura społeczna pozostaje stabilna i nie otwarta na tyle, by awans społeczny był tylko sprawą osobistych zdolności i tzw. siły uczciwego przebicia się. W bilansie pierwszej dekady III Rzeczypospolitej Polskiej trudno dopatrzyć się nadwyżki osiągnięć, ale nie ma też manka. Negatywy nie przeważają nad pozytywami. Powodów do optymizmu jest chyba tyle samo co powodów do obaw, że w przyszłym stuleciu Polsce i Polakom nadal częściej będzie pod górkę niż z górki. Autor jest prof. dr. hab. w Katedrze Socjologii Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, przewodniczącym Polskiego Towarzystwa Socjologicznego i wiceprezesem Instytutu Lecha Wałęsy.
Nie sposób przewidzieć w szczegółach modelu państwa i gospodarki, jaki wyłoni się po zakończeniu transformacji. na pewno Polska będzie państwem o ustabilizowanym ustroju demokratycznym, z przewagą parlamentu nad innymi organami władzy, z gospodarką rynkową i z umiarkowanym uczestnictwem obywateli w życiu politycznym, w którym dominować będą trzy, cztery partie. po roku 1989 rozpoczął się nowy okres. Zmienił się status Polski na mapie świata: Staliśmy się peryferium Europy z szansami na pełne członkostwo w elicie państw Unii Europejskiej.
IRIDIUM Satelitarne komórki okazały się za drogie - obrona przed bankructwem Osiągnięcie zamienione w porażkę IRIDIUM ZBIGNIEW ZWIERZCHOWSKI Od 9 miesięcy działa Iridium - pierwsza, globalna sieć satelitarnej telefonii komórkowej. Można dzięki niej dzwonić i być "pod telefonem" praktycznie w każdym miejscu na Ziemi. Można, ale chętnych do tego dzwonienia jest mało. Międzynarodowe konsorcjum Iridium LLC z siedzibą w Waszyngtonie, które zbudowało ten system, zamiast liczyć rosnące przychody i nowych klientów - liczy straty i stara się uchronić przed upadłością. Uprzedzając działania wierzycieli, konsorcjum złożyło niedawno dobrowolny wniosek upadłościowy i korzysta z ochrony przed bankructwem, jaką zapewnia amerykańskie prawo (zgodnie z U.S. Chapter 11) zyskując czas i możliwość przeprowadzenia restrukturyzacji finansowej. Sukces techniczny - finansowa katastrofa Żeby nie było wątpliwości - Iridium funkcjonuje bez większych problemów: łączy rozmowy telefoniczne, przekazuje wiadomości przez satelitarne pagery, współdziała z naziemnymi systemami telekomunikacyjnymi. W swym zasięgu ma ponad 90 proc. globu, tylko kilka na sto połączeń nie dochodzi do skutku. Iridium jest jednym z największych przedsięwzięć i... osiągnięć dzisiejszej techniki. Umieszczenie w przestrzeni wokółziemskiej 79 satelitów (aktywnych i zapasowych) w ciągu roku, zbudowanie tym samym największej jak dotychczas sieci satelitarnej, uruchomienie systemu, który ma w zasięgu cały glob i zapewnia łączność za pomocą podręcznych aparatów, to niewątpliwie dowód ogromnych możliwości techniki. Iridium jest jednak obecnie równie spektakularnym przykładem finansowej porażki. Szacuje się, że realizacja projektu Iridium kosztowała ok. 5 mld dol., konsorcjum jest obecnie zadłużone na 3,5 mld dol., rocznie musi spłacać 250 mln dol. odsetek i dysponować 550 mln dol. rocznie na eksploatację sieci satelitarnej. Czyżby system był budowany za wszelką cenę? Bo i tak się teraz twierdzi, gdy szuka się przyczyn dzisiejszych problemów. W końcowej fazie budowy, gdy postanowiono dotrzymać zapowiadanych terminów uruchomienia Iridium (w rzeczywistości odbyło się to z miesięczną zwłoką), koszty liczyły się mniej, ale nie można powiedzieć, że całe przedsięwzięcie realizowane było w taki sposób. Skoro tak, skoro technika nie zawodzi, to dlaczego konsorcjum stanęło na krawędzi bankructwa i dlaczego jest tak mało chętnych do korzystania z satelitarnych telefonów? Mało abonentów, małe przychody Odpowiedź na to pytanie dał jeszcze w kwietniu nowo powołany wówczas dyrektor wykonawczy Iridium, John A. Richardson, który zastąpił na tym stanowisku Eda Staiano, gdy okazało się, że wyniki są słabe. Po dwóch miesiącach od uruchomienia (od listopada 1998 r.) sieci korzystało z niej 5 tys. abonentów; po pięciu miesiącach - ponad 10 tys. abonentów. Po dwóch miesiącach firma zanotowała stratę netto 440 mln dol. Pierwszy kwartał br. zakończyła stratą netto 505 mln dol. przy przychodach, które wyniosły niespełna 1,5 mln dol. Tymczasem szefowie konsorcjum optymistycznie liczyli, że po roku abonentów będzie 500-700 tysięcy, zaś do roku 2002 - 2 miliony, a przedsięwzięcie jeszcze wcześniej zacznie się opłacać. Richardson komentując słabe wyniki przyznał, że mała liczba abonentów wręcz rozczarowuje i że zawiódł marketing, dystrybucja sprzętu (brakowało telefonów, gdy uruchamiano system), dostosowanie oferty usług do potrzeb klientów i sprzedaż tych usług. Zapowiedział zmiany strategii marketingowej i obniżkę cen usług; nastąpiły one dwa miesiące później. Były radykalne, gdyż od lipca br. o 65 proc. obniżono ceny za połączenia, staniał sprzęt, uproszczono taryfy, zapowiedziano nowe usługi itd. W sumie abonenci Iridium mogą korzystać z tego wszystkiego za cenę o połowę mniejszą niż dotychczas. Zanim doczekano się efektów obniżki - pojawiły się jednak poważne problemy finansowe i konieczność ratowania firmy. Wiadomo już, że ceny usług i sprzętu, jakie ustanowiono na starcie, okazały się "cenami zaporowymi". Zestaw sprzętu, telefon i pager kosztował bowiem ok. 3 tys. dol., zaś minuta rozmowy od 2 do 7 dol. Potencjalnych klientów nie pociągnęła możliwość dzwonienia "wszędzie i zawsze", globalny zasięg Iridium, gdy było to tak drogie np. w porównaniu ze zwykłymi telefonami komórkowymi. Zignorowanie GSM Oczywiście dotychczasowe komórki nie zapewniają takiego zasięgu jak Iridium, ale błędem było zignorowanie przez konsorcjum - jak się teraz twierdzi - gwałtownego rozwoju naziemnej telefonii komórkowej, a szczególnie cyfrowej GSM. Potencjalni klienci siłą rzeczy porównywali ceny "satelitarnych komórek" z cenami "komórek naziemnych". Co więcej, GSM w przeciwieństwie do starszych generacji analogowych komórek stał się de facto standardem światowym, zapewnia dzięki roamingowi korzystanie z jednego telefonu w wielu krajach (GSM słabo się rozwinął w USA i może dlatego szefowie konsorcjum nie docenili zagrożenia, jakie dla Iridium stanowi ten wymyślony w Europie system). Wprawdzie jeszcze Ed Staiano mówił, że nie ma sensu konkurowanie z naziemnymi sieciami komórkowymi i postawił na współpracę z nimi, ale ceny, jakie ustalono za korzystanie z satelitarnych komórek, skutecznie ostudziły zainteresowanie nimi nawet tych klientów, na których w pierwszym rzędzie liczono, a więc często podróżujących biznesmenów, pracowników firm żeglugowych, przemysłu naftowego, nie mówiąc o turystach. Wysokie ceny to nie wszystko. W pierwszym okresie jeden z dwóch dostawców telefonów, japońska firma Kyocera miał problemy z oprogramowaniem i nie dostarczył aparatów na czas (drugim dostawcą jest Motorola). Mimo dużego wysiłku, jaki włożono w organizację sieci dystrybutorów i partnerów, okazało się, że nie wszyscy byli właściwie przygotowani do zaoferowania nowych usług, że sprzedawcy byli nie przeszkoleni, że wreszcie sieć nie była odpowiednio przetestowana i sprawiała kłopoty techniczne. Organizacyjną stronę przedsięwzięcia krytycznie oceniła m.in. firma analizująca rynki informatyki i telekomunikacji, Dataquest. Inne sieci Obecny szef Iridium również jest zdania, że świadczenie usług na zasadach handlowych zaczęto za wcześnie, że firma nie była do tego przygotowana, że zaoferowała klientom nie przemyślany w pełni produkt. Tak mówi nie tylko teraz, ale ostrzegał przed tym znacznie wcześniej. Dziś stoi przed trudnym zadaniem ratowania Iridium. Wprowadza strategię, która powinna być przyjęta, jak się mówi, kilkanaście miesięcy temu. Przede wszystkim zaś musi przekonać inwestorów, wierzycieli, banki, że jego działania mają sens. "Poddanie się procedurze U.S. Chapter 11, to ostatnia szansa dla konsorcjum" - stwierdził "Financial Times". Według informacji agencji Reuters, konsorcjum m.in. zwróciło się do swych wierzycieli, aby zamienili swe wierzytelności (w łącznej kwocie 1,45 mld dol.) na udziały w Iridium, stara się o zmianę terminów spłaty pożyczek w bankach (1,55 mld dol.), a także o odroczenie opłat, jakie pobiera Motorola, główny udziałowiec konsorcjum, za operowanie systemem. Sprawa Iridium zdążyła już obrosnąć w mity. Gazety piszą, że to żona jednego z szefów Motoroli podsunęła mu pomysł zbudowania globalnej sieci telefonicznej. Może i tak było, ale koncepcje wykorzystywania roju satelitów umieszczonych na niskiej orbicie, czyli tak jak w przypadku Iridium, znane były już wcześniej; nie był to "kaprys kobiety". Po wtóre nie tylko Iridium LLC podjęło budowę takiej sieci. Powstaje także sieć Globalstar, która ma być uruchomiona w najbliższych miesiącach oraz sieć ICO, która ma zacząć działać w przyszłym roku. Przyjęły one inne, tańsze rozwiązania techniczne niż Iridium, chcą zaoferować tańsze taryfy (np. Globalstar 1,5 dol. za minutę, zaś ICO od 0,5 dol. do 3 dol. za minutę). Zaczną od oferowania usług nie w skali globalnej, ale regionalnej. Wyciągają wnioski z doświadczeń Iridium, a jednocześnie natrafiają na podobne kłopoty - niełatwo jest im zwłaszcza teraz uzyskiwać kolejne pieniądze na finansowanie inwestycji.
Od 9 miesięcy działa Iridium - pierwsza, globalna sieć satelitarnej telefonii komórkowej. Można dzięki niej dzwonić i być "pod telefonem" praktycznie w każdym miejscu na Ziemi. Można, ale chętnych do tego dzwonienia jest mało. Międzynarodowe konsorcjum Iridium LLC z siedzibą w Waszyngtonie, które zbudowało ten system, zamiast liczyć rosnące przychody i nowych klientów - liczy straty i stara się uchronić przed upadłością. Żeby nie było wątpliwości - Iridium funkcjonuje bez większych problemów. Skoro tak, skoro technika nie zawodzi, to dlaczego konsorcjum stanęło na krawędzi bankructwa i dlaczego jest tak mało chętnych do korzystania z satelitarnych telefonów? zawiódł marketing, dystrybucja sprzętu, dostosowanie oferty usług do potrzeb klientów i sprzedaż tych usług.
Szeregowi parlamentarzyści Sojuszu mają poczucie, że tracą wpływ na bieg zdarzeń Kłopoty z władzą Przed utworzeniem rządu Leszek Miller z Krzysztofem Janikiem zarządzali partią perfekcyjnie, trzymając w rękach wszystkie nitki. Teraz, gdy obaj odeszli do rządu, trudniej im będzie wyreżyserować kolejną konwencję SLD. Notowania Janika wśród terenowych działaczy Sojuszu spadają. FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI ELIZA OLCZYK Rząd Leszka Millera zalicza potknięcie za potknięciem, koalicja z PSL skrzypi, zaś w samym SLD notowania ścisłego kierownictwa partii, a szczególnie Krzysztofa Janika, do niedawna wszechwładnego sekretarza generalnego, są coraz gorsze. Parlamentarzyści Sojuszu, którzy nie weszli do rządu, przestali już skrywać niezadowolenie z sytuacji, jaka się wytworzyła po wyborach. Skrzętnie odnotowują potknięcia gabinetu Leszka Millera, choć nie po to, aby otwarcie krytykować własny rząd. Być może jednak część parlamentarzystów zamierza wykorzystać tę statystykę podczas zbliżającej się konwencji partii. A rząd w ciągu dwóch miesięcy zaliczył już sporo niezręczności - choćby sprawę prokuratora Andrzeja Kaucza (nie trzeba go było powoływać, a skoro już to zrobiono, nie trzeba go było odwoływać - słychać opinie) i zamieszanie wokół Wojciecha Gąsienicy-Byrcyna. - Były dyrektor Tatrzańskiego Parku Narodowego zgodnie z przedwyborczą obietnicą Stanisława Żelichowskiego powinien był wrócić na swoje stanowisko - mówią posłowie. Jednak minister środowiska, narażając na szwank swój autorytet i wizerunek rządu, ogłosił (pod presją samorządów), że nowego dyrektora nie zmieni, zaś później wpadł na pomysł, aby rozpisać konkurs na to stanowisko (ostatecznie Gąsienica-Byrcyn oświadczył, że stanowiskiem dyrektora TPN nie jest już zainteresowany). Posłów Sojuszu nurtują też inne problemy, na przykład kwestia, czy minister finansów Marek Belka ma prawo pokrzykiwać na komercyjne banki, że zachowują się nieuczciwie, bo proponują klientom najkorzystniejsze lokaty i uniknięcie podatku od odsetek. Zastanawiają się też, czy minister spraw zagranicznych obrał dobrą taktykę, ujawniając dopiero w Brukseli drażliwe informacje dotyczące stanowiska negocjacyjnego w sprawie zakupu działek rekreacyjnych i ziemi dzierżawionej przez cudzoziemskich rolników. Klub zmarginalizowany Problemów jest wiele, a parlamentarzyści SLD o swoich niepokojach nie mają z kim porozmawiać. - Od powołania rządu nie ma forum, na którym moglibyśmy dyskutować - mówi jeden z parlamentarzystów Sojuszu. - Zarząd partii się nie zbiera, choć wcześniej obradował regularnie, przynajmniej raz na miesiąc. Klub nie ma nawet rzecznika prasowego, co świadczy o jego marginalizacji. - Jerzy Jaskiernia, przewodniczący klubu, nie spotyka się z wiceprzewodniczącymi - mówi inny polityk Sojuszu. - Posłowie chodzą samopas i zachowują się tak, jakby to była końcówka kadencji Sejmu, którą spędzili w opozycji, a nie początek kadencji, w której są siłą rządzącą. To, że powściągliwi zwykle politycy Sojuszu chętnie wylewają swoje żale, świadczy o tym, iż czują się zepchnięci na boczny tor. Wydaje się też, że mają poczucie, że tracą wpływ na bieg zdarzeń. A stąd już tylko krok do konstatacji, iż rola, jaką im przeznaczył przewodniczący Miller na najbliższe cztery lata, to rola bezwolnej maszynki do głosowania, zdalnie sterowanej przez niego via Jerzy Jaskiernia. Teren obrażony Również w terenie nastroje nie są najlepsze. Najnowsza nominacja (w ubiegłą środę) na wicewojewodę mazowieckiego Elżbiety Lanc, rekomendowanej na to stanowisko przez PSL, wzburzyła działaczy mazowieckiego SLD. Elżbieta Lanc jako starosta Węgrowa dała się bardzo we znaki tamtejszym działaczom Sojuszu i - mimo zawartej w Węgrowie koalicji z PSL - sprzymierzyła się z AWS. Władze Sojuszu na Mazowszu próbowały zablokować jej nominację, ale prezes PSL Jarosław Kalinowski twardo obstawał przy tej kandydaturze, i premier oraz minister Janik mu ulegli. Dla działaczy lokalnych to już nie powód do oburzenia, lecz osobista zniewaga. Minister Janik podobno postanowił osobiście wytłumaczyć im tę decyzję, jednak jego notowania w terenie są coraz gorsze. Wicepremier na cenzurowanym Do poprawienia nastrojów w partii i w społeczeństwie z całą pewnością nie przyczyniają się publikacje w tygodniku "Nie", który bije jak w bęben w wicepremiera Belkę, a pośrednio i w rząd. W ostatnim numerze tygodnika wicepremierowi Belce poświęcono aż dwa materiały. Przemysław Ćwikliński, autor pierwszego z nich, zaczyna od stwierdzenia, że rząd Leszka Millera nie ma żadnego programu gospodarczego, a kończy na postulacie odwołania Marka Belki. Autorka drugiego materiału dowodzi, że gabinet Millera nie ma żadnego pomysłu na politykę przemysłową, a działania wicepremiera Belki wepchną kraj w jeszcze głębszy kryzys, niż ten, którego doświadczamy obecnie. Autorka konkluduje, że ekipa Millera postanowiła popełnić samobójstwo. Co prawda atak tygodnika "Nie" jest wymierzony w prezydenta Kwaśniewskiego - bo to jego człowiekiem jest Belka - a nie w Millera, ale pośrednio uderza w premiera i cały gabinet. Tworzy to niekorzystny klimat wokół nowego rządu i jego działań. Kredyt zaufania dla nowej ekipy już jest na wyczerpaniu. Obietnice bez pokrycia Konkluzje zawarte w artykułach (chodzi o skłonności samobójcze rządu) nie są zupełnie pozbawione racji. Słuchając zapowiedzi o planowanych oszczędnościach wszędzie, gdzie się da - również w dziedzinach, na które lewica powinna być szczególnie wrażliwa - trudno nie zauważyć, że rząd steruje ku rychłej utracie poparcia w społeczeństwie i... we własnych szeregach. Cięcia w wydatkach na opiekę społeczną, sferę budżetową (zamrożenie płac nauczycieli nie ucieszy ZNP), na świadczenia przedemerytalne i renty socjalne, a nawet na urlopy rodzicielskie (bo tłumaczenie Jolanty Banach, wiceminister pracy, że dzięki skróceniu urlopu rodzicielskiego o 10 tygodni polepszy się pozycja kobiet na rynku pracy, jest niestety zupełnie niewiarygodne) i zasiłki porodowe nie mogą zyskać społecznej akceptacji. Leszek Miller nie obiecywał co prawda, że będzie lepiej zaraz po wyborach, ale z całą pewnością obiecywał, że nie będzie gorzej. A jednak będzie. Jeżeli sprawy nadal będą się tak przedstawiały, podczas najbliższej konwencji partii, która powinna się odbyć najpóźniej do końca lutego, ścisłe kierownictwo partii z Leszkiem Millerem na czele może spotkać przykra niespodzianka. Konwencja bowiem, zgodnie ze statutem, powinna potwierdzić wotum zaufania dla władz partii oraz wybrać nowego sekretarza generalnego. Krzysztof Janik nie jest w stanie łączyć tej funkcji ze stanowiskiem szefa MSWiA. Decyzja o tym, że sekretarzem powinien zostać Jerzy Jaskiernia, przewodniczący klubu, zapadła w kierownictwie partii. Już dziś widać jednak, że nie przejdzie gładko, bo część działaczy Sojuszu jest przeciwna łączeniu funkcji przewodniczącego klubu i sekretarza generalnego. Mogą więc powalczyć o innego, własnego sekretarza. Przed utworzeniem rządu Leszek Miller z Krzysztofem Janikiem zarządzali partią perfekcyjnie, trzymając w rękach wszystkie nitki. Przygotowywali precyzyjnie oficjalne imprezy partyjne i kontrolowali ich przebieg. Teraz, gdy obaj odeszli do rządu, trudniej im będzie wyreżyserować kolejną konwencję tak aby przebiegła bez żadnych zgrzytów. -
Rząd zalicza potknięcie za potknięciem, koalicja skrzypi, zaś w samym SLD notowania kierownictwa partii, są coraz gorsze. Parlamentarzyści Sojuszu przestali już skrywać niezadowolenie z sytuacji. odnotowują potknięcia gabinetu Leszka Millera. A rząd zaliczył już sporo niezręczności. Problemów jest wiele, a parlamentarzyści SLD o swoich niepokojach nie mają z kim porozmawiać. politycy Sojuszu wylewają swoje żale,czują się zepchnięci na boczny tor. Również w terenie nastroje nie są najlepsze. Najnowsza nominacja na wicewojewodę mazowieckiego wzburzyła działaczy mazowieckiego SLD. Dla działaczy lokalnych to już nie powód do oburzenia, lecz osobista zniewaga. Do poprawienia nastrojów w partii z pewnością nie przyczyniają się publikacje w tygodniku "Nie". W ostatnim numerze wicepremierowi poświęcono aż dwa materiały. autor pierwszego zaczyna od stwierdzenia, że rząd nie ma żadnego programu gospodarczego. Autorka drugiego materiału dowodzi, że gabinet Millera nie ma pomysłu na politykę przemysłową, a działania wicepremiera wepchną kraj w głębszy kryzys. Konkluzje zawarte w artykułach nie są zupełnie pozbawione racji. Słuchając zapowiedzi o oszczędnościach wszędzie, gdzie się da, trudno nie zauważyć, że rząd steruje ku utracie poparcia. Leszek Miller nie obiecywał, że będzie lepiej zaraz po wyborach, ale obiecywał, że nie będzie gorzej. A jednak będzie. Jeżeli sprawy nadal będą się tak przedstawiały, kierownictwo partii z Leszkiem Millerem na czele może spotkać przykra niespodzianka.
SYNOD Jeżeli uczestniczymy w zasługach naszych poprzedników, to winniśmy uznać, że obarcza nas także ich słabość i grzeszność Rachunek sumienia Kościoła MACIEJ ZIĘBA W wielobarwnej mozaice, którą układamy podczas II Sesji Synodu Biskupów dla Europy, aby diagnozować duchową kondycję kontynentu europejskiego u progu nowego milenium, nie powinno zabraknąć rozważenia kontrowersyjnego niekiedy problemu rachunku sumienia Kościoła. Można co prawda usłyszeć, że podejmowanie takiego tematu jest teologicznie wątpliwe, jako że jest to bicie się w piersi z powodu grzechów popełnionych przez innych ludzi, że jest pastoralnie przeciwskuteczne, gdyż koncentruje uwagę na grzeszności i słabości wyznawców Chrystusa, wreszcie, że jest wręcz nieroztropne - dostarcza bowiem argumentów przeciwnikom Kościoła. Można też argumentować, że jest to raczej danina składana duchowi czasu, który nakazuje zamieniać złożone historycznie i kulturowo problemy na bezosobowe sentymentalne przeprosiny. Zarazem można także usłyszeć pogląd, iż Kościół zbyt połowicznie i bojaźliwie rozlicza się ze swoją historią, że realne krzywdy wyrządzone w przeszłości w imieniu Kościoła utrudniają dotarcie do współczesnych ludzi, że przeproszenie przedstawicieli różnych kultur i narodów, ras i religii, wyznań i przekonań za zło ongiś wyrządzone jest konieczne ze względów moralnych, jest też jednym z warunków aktywnej i skutecznej obecności Kościoła we współczesnym świecie. Wezwanie do nawrócenia Oba rodzaje argumentów są w jakiejś mierze prawdziwe. Dostrzegając złożoność materii nie wolno jednak zignorować jednoznacznego podkreślenia przez Jana Pawła II wagi rachunku sumienia synów i córek Kościoła. Organizowane przez Stolicę Apostolską w ostatnich latach sympozja o antyjudaizmie oraz inkwizycji i przygotowywane w ich następstwie dokumenty, liczne wątki magisterium pontificium, a zwłaszcza list apostolski "Tertio Millennio Adveniente" nie pozostawiają w tej mierze wątpliwości. Rachunek sumienia Kościoła, z grzechów, które wylicza Ojciec Święty, a więc przewin rozbijających jedność chrześcijan, używania przemocy w obronie prawdy, sojuszu tronu z ołtarzem, braków wyrazistego, ewangelicznego świadectwa oraz zbyt słabego wcielania w życie nauczania Vaticanum II, jest Kościołowi potrzebny z dwóch co najmniej powodów. Po pierwsze, jeżeli uznajemy, że Kościół jest jedyną w swoim rodzaju wspólnotą transcendującą czas i przestrzeń, w której dzięki duchowej łączności uczestniczymy w zasługach i świętości naszych poprzedników, to winniśmy uznać, że w jakiejś mierze obarcza nas także ich słabość i grzeszność. Każda popełniona w historii próba redukowania wiary do ideologii, wprzęgania jej w służbę osiągania doczesnych celów jest realną raną na Mistycznym Ciele Chrystusa - Kościoła, podobnie jak jest nią każde zachowanie nacechowane pogardą czy agresją, dzielące między sobą chrześcijan lub burzące jedność rodzaju ludzkiego. Niewierności naszych braci i sióstr odkrywane w historii tworzą zespół uwarunkowań, w kontekście których sądzona jest przynoszona dziś przez nas Dobra Nowina, są niejako tłem dla głoszonego przez nas Słowa. Po drugie, byłoby anachroniczną naiwnością, gdybyśmy nadużywając przywileju późniejszego urodzenia uznali, że problemy, o których mówimy, należą do zamkniętej historii. Błąd ideologizacji wiary, pokusa nietolerancji, brak wrażliwości na ludzką krzywdę, choć zmieniają się ich formy oraz zakresy, mają przystęp i do serc dzisiejszych chrześcijan. Rachunek sumienia jest więc nie tylko uzdrowieniem naszej pamięci, ale formą refleksji i szansą wyciągnięcia wniosków na przyszłość. Ma zatem wymiar profetyczny. Wielkoduszne stanięcie w prawdzie o konkretnych przewinach i krzywdach popełnionych przez synów i córki Kościoła jest zarazem wezwaniem do nawrócenia, do bardziej ofiarnej służby Bogu i bliźniemu. "Uznanie słabości dnia wczorajszego to akt - pisze Jan Paweł II - który pomaga nam umocnić naszą wiarę, pobudza czujność i gotowość stawienia czoła dzisiejszym trudnościom i pokusom" (TMA). Uzdrawianie pamięci Europy Jest jeszcze jeden aspekt tego problemu, rzadko podkreślany, a z punktu widzenia ewangelizacji, kto wie, czy nie najważniejszy. Bez uczciwego wyznania win i błędów popełnionych w przeszłości bez przyjęcia gorzkiej części prawdy o naszych słabościach nie posiadamy mandatu, aby dążyć do oczyszczenia z zafałszowań historię naszego kontynentu, nie możemy oczekiwać uzdrowienia pamięci Europy. A pamięć ta jest głęboko zniekształcona i to w taki sposób, który - niekiedy już na poziomie podświadomości - utrudnia otwarcie serc i umysłów na przyjęcie Dobrej Nowiny. Pomimo że społeczna pamięć i wiedza o oświeceniu są dziś znikome, że ideologiczny liberalizm, marksizm oraz scjentyzm mają obecnie niewielkie garstki wyznawców, świadomość większości Europejczyków nadal jest przede wszystkim kształtowana przez archaiczny i zdeformowany obraz religii, a zwłaszcza katolicyzmu i Kościoła, wypracowany w XVIII i XIX stuleciu. Jeżeli nawet sporo się dzisiaj mówi o postmodernistycznej krytyce spuścizny oświecenia: jego idei racjonalności, postępu narodowego państwa, nie dotyczy to oświeceniowej krytyki chrześcijaństwa i Kościoła. Wręcz przeciwnie, zostaje ona jeszcze wzmocniona przez radykalną krytykę wszelkich form metafizyki oraz instytucjonalnej religii. Wizja Kościoła i świata u ogromnej części nie związanych z Kościołem twórców i odbiorców kultury współczesnej, począwszy od środowisk akademickich, przez kręgi artystyczne i pracowników mediów, aż po uczniów szkół podstawowych, niezależnie od tego, czy mówimy o Hiszpanii, Rosji, Francji, Niemczech czy Polsce, jest naznaczona głęboko przez postoświeceniowe stereotypy. Stereotypy, w których prawie nie ma miejsca na zasługi Kościoła w dziedzinie kultury, edukacji, nauki. Stereotypy,w których wiara jawi się jako antyintelektualny anachronizm, a Kościół jako niebezpieczna i dehumanizująca człowieka instytucja. Stereotypy, według których społeczny postęp oraz rozwój nauki dokonują się przeciw religii. "Każdy dzień z mnóstwem jego postrzeżeń ćwiczy mnie w antyreligii", trafnie zauważył laureat literackiej Nagrody Nobla, Czesław Miłosz. Demistyfikacja historii Wbrew prawdzie, wbrew ustaleniom nauk historycznych, wbrew historii idei i współczesnej nauce tożsamość współczesnego Europejczyka nadal w znacznym stopniu kształtuje wizja historii przyjęta od oświeceniowych encyklopedystów, wizja nauki oglądanej oczyma Comte'a oraz jego pozytywistycznych i neopozytywistycznych spadkobierców. Wizja relacji: rozum - wiara, Kościół - nauka, moralność - wolność oparta jest na ich ideologicznym przeciwstawieniu. Jest więc wielkim zadaniem stojącym przed ludźmi Kościoła i wszystkimi ludźmi świata nauki i kultury, świadomymi tej historycznej nierzetelności, aby ów ideologiczny obraz zastąpić realistycznym opisem chrześcijaństwa i jego znaczenia w kształtowaniu europejskiej tożsamości oraz Kościoła i jego roli w dziejach naszego kontynentu. Demistyfikacja historii i reewangelizacja kultury jest jednym z podstawowych wyzwań stojących przed Kościołem w Europie. Dopóki bowiem wykształcony Europejczyk swoją wiedzę o inkwizycji będzie czerpał z "Legendy o Wielkim Inkwizytorze" Dostojewskiego i z "Don Carlosa" Verdiego, o jezuitach z "Czarodziejskiej góry" Manna, a o Galileuszu z oświeceniowej baśni o "e pur si muove", dopóki "więcej chrześcijaństwa" będzie w jego świadomości kojarzyło się z "mniej nauki", "mniej wolności", "mniej rozwoju" i dopóki taka wizja Kościoła oraz katolicyzmu będzie nauczana od uniwersytetów po szkoły podstawowe, rozpowszechniana przez kulturę elitarną oraz masową, dopóty ziarno Ewangelii częstokroć spadać będzie na ziemię źle przygotowaną, ziemię skalistą i suchą. Ziarna słowa rzucane na nasz kontynent, na którym rzeczywistość chrześcijaństwa filtrowana jest przez zranioną historyczną pamięć oraz okaleczoną wyobraźnię, bardzo łatwo zagłuszają osty i ciernie. Nowa wiosna Kościoła Czyż nie znaczy to zarazem, że dzisiejsza Europa coraz dramatyczniej potrzebuje głoszenia Dobrej Nowiny? Przecież wszystkie realizowane od oświecenia ideologiczne projekty "nowoczesnej Europy" w swoim duchowym wymiarze poniosły klęskę. "Duch europejski, wierząc bardzo długo, że może walczyć przeciw Bogu wespół z całą ludzkością, spostrzega, że jeśli nie chce zginąć, musi walczyć także z ludźmi - pisał Camus. - Królestwo łaski upadło, ale ginie też królestwo sprawiedliwości. Europa kona od tego rozczarowania". Także projekt "postnowoczesny" jest w swej istocie abdykacją duchową, dwuznacznym nihilizmem epoki fin de siecle'u. "Czytelnicy Nietzschego wiedzą doskonale, że nihilizm wisiał w powietrzu od dość dawna. Czymś nowym w dzisiejszej ofensywnie jest jej widoczny dobry nastrój", zauważa Susan Shell analizując zjawisko postmodernizmu. Nihilizm współczesny to nie Angst, jest on bez reszty zabawą. Spiel macht frei. To prawda. Tylko że pansceptycyzm i pophedonizm nie są w stanie odpowiedzieć na żadne istotne pytanie człowieka. Co najwyżej mogą je przejściowo uchylać. Dlatego nadchodzące stulecie ma realną szansę stać się nową wiosną Kościoła w Europie. Wysychająca i spękana gleba naszego kontynentu jak nigdy spragniona jest wody życia. Ale zaczerpnąć i przynieść ją możemy jedynie wtedy, gdy z pokorą oraz wielkodusznością potrafimy rozpoznać nasze błędy i wyznać winy, zarówno te popełnione w przeszłości, jak i dzisiaj. Autor jest prowincjałem zakonu dominikanów. - Tekst wygłoszony przez ojca Macieja Ziębę 5 października tego roku na II Sesji Synodu Biskupów dla Europy.
Rachunek sumienia jest Kościołowi potrzebny. jeżeli uczestniczymy w zasługach naszych poprzedników, to obarcza nas także ich grzeszność. Bez wyznania win, nie możemy oczekiwać uzdrowienia pamięci Europy. pamięć ta jest zniekształcona. świadomość Europejczyków nadal jest kształtowana przez obraz religii i Kościoła, wypracowany w XVIII i XIX stuleciu. Demistyfikacja historii jest jednym z podstawowych wyzwań stojących przed Kościołem. nadchodzące stulecie ma szansę stać się nową wiosną Kościoła w Europie.
RYZYKO FINANSOWE Jak ubezpieczyć działalność przedsiębiorstwa Nie tak drogo, jak się wydaje Zabezpieczenie transakcji dokonywanych za granicą i narażających firmę na ryzyko jest takim samym posunięciem, jak ubezpieczenie samochodu, domu i rodziny - uważają przedstawiciele amerykańskiego banku Chase Manhattan. Powinny to robić firmy, które mają dużo kontraktów zagranicznych lub biorą kredyty w obcych walutach. Wielkość firmy nie jest ważna. Michele Maffei, szef departamentu obrotu instrumentami pochodnymi (derywaty) Chase twierdzi, że zawieranie transakcji zabezpieczających (hedging) jest znacznie tańsze, niż to może się wydawać, chociaż w niektórych przypadkach pierwszy rok jest dość drogi w obsłudze tego instrumentu finansowego. - O zabezpieczeniu transakcji finansowych trzeba myśleć jako o zobowiązaniu wobec akcjonariuszy przedsiębiorstwa. Te transakcje są zwłaszcza wskazane w sytuacji, kiedy wiadomo, że kurs waluty nie jest stabilny - podkreśla Maffei. Jak skalkulować Często zdarza się, że polska firma bierze kredyt w euro lub w dolarach i za te pieniądze finansuje bieżącą działalność. Jeśli cykl produkcyjny, na którego sfinansowanie został zużyty ten kredyt, trwa np. trzy lata, na taki właśnie okres firma powinna się zabezpieczyć. Nie ma znaczenia, że kredyt został udzielony na okres na przykład pięcioletni. Trzeba zrobić kalkulację: w jakim okresie czasu jesteśmy w stanie tak wykorzystać kredyt, żeby przyniósł dochód. Ten okres właśnie zabezpieczamy. - Zabezpieczenie transakcji finansowej ma inny charakter, niż zwykłe ubezpieczenie - ostrzega Jarosław Kochaniak, nowy szef Chase Manhattan Polska. W przypadku ubezpieczenia zawieramy umowę, płacimy składkę i nie zajmujemy się tym aż do momentu, kiedy trzeba z niego skorzystać. Zabezpieczenie transakcji finansowej jest bardziej skomplikowane, ponieważ ryzykiem zarządza się na bieżąco. Zawarcie umowy zabezpieczenia transakcji lub jej rozwiązanie jest możliwe w momencie, który jest najdogodniejszy. Drogo, ale może być drożej Zabezpieczenie transakcji finansowych nie jest tak drogie, jakby to mogło się wydawać - przekonuje Michele Maffei. - Przedsiębiorca powinien raczej zadać sobie pytanie, czy chce odczuwać wahania kursu własnej waluty w prowadzonym przez siebie biznesie - dodaje Matthew Hunt, wiceprezes rynku derywatywów Chase Manhattan. - Doskonale widać było te tendencje w roku ubiegłym, kiedy kurs złotego wahał się wielokrotnie, w efekcie doszło do deprecjacji polskiej waluty o ok. 20 proc. Wraz z nią spadły dochody przedsiębiorstw, które eksportowały i korzystały z zagranicznego finansowania. Prognozy dotyczące polskiej waluty wskazują, że i w przyszłości jej kurs będzie podlegał wahaniom. Firmy zaciągające kredyty za granicą odczuły to boleśnie, a stan ich finansów był bardziej uzależniony od deprecjacji złotego, niż od sytuacji rynkowej. Dlatego w wielu przypadkach finansowe wyniki polskich firm były znacznie gorsze, niż wyniki gospodarki, jako całości. - Koszt transakcji zabezpieczających jest wysoki w pierwszym roku - mówi Matthew Hunt. Ale jeśli spojrzymy na deprecjację złotego w ubiegłym roku, okazuje się, że koszt ubezpieczenia finansów był znacznie niższy. Z tej formy zabezpieczenia powinny korzystać firmy, które mają znaczną część dochodów w walutach zagranicznych albo zobowiązania zagraniczne. Nie jest ważna wielkość przedsiębiorstwa, ale procent transakcji finansowych dokonywanych w walutach obcych. - Na przykład jeśli firma jest niewielka, powiedzmy ma trzech wspólników, ale 90 proc. jej transakcji jest dokonywana w walutach obcych i oczekuje się znacznego wzmocnienia kursu złotego, jej właściciele powinni zastanowić się na zabezpieczeniem transakcji finansowych przed ryzykiem walutowym. Dotyczy to także takich transakcji, kiedy surowiec do produkcji jest importowany, a produkt końcowy jest sprzedawany na miejscowym rynku i w miejscowej walucie. Trzeba więc będzie sprzedać złotego, kupić np. euro i kupić surowiec. W efekcie firma jest wystawiona na ryzyko nie tylko możliwej zwyżki cen surowca, ale i aprecjacji waluty, w której surowiec będzie kupować. To ryzyko dotyczy także firm telekomunikacyjnych, które są znaczącymi importerami sprzętu, finansują swoją działalność w walutach obcych, a sprzedają usługi w złotych. Bolesne skutki O skutkach braku zabezpieczenia od ryzyka finansowego boleśnie przekonali się przedsiębiorcy w Ameryce Łacińskiej i Azji dwa lata temu. Przekonani, że ich waluta pozostanie silna, tak jak to było przez wiele lat, zapożyczali się za granicą, bo oprocentowanie było korzystniejsze. Tymczasem kryzys finansowy w Azji pokazał, że nawet najstabilniejsze waluty - takie jak malezyjski ringgit, tajlandzki baht oraz koreański won - zostały zdewaluowane, a koszty zagranicznego finansowania stały się ogromne, dla wielu firm nie do udźwignięcia. To był prawdziwy szok, ponieważ korzystanie z zagranicznych kredytów było znacznie prostsze, niż w przypadku banków miejscowych. Podobnie było w przypadku Brazylii, gdzie w styczniu 1999 roku doszło do 75-proc. dewaluacji. - To wcale nie oznacza, że do podobnej sytuacji może dojść w Polsce - uspokaja Maffei - ale wprowadzenie kursu płynnego zawsze stwarza ryzyko tak deprecjacji, jak i aprecjacji. To zresztą dotyczy nie tylko możliwych wahań kursu złotego, ale także powiązania złotego z innymi znaczącymi walutami. Dlatego trzeba pomyśleć o zabezpieczeniu się przed ryzykiem. Głównymi czynnikami decydującymi o powodzeniu transakcji zabezpieczających są przede wszystkim całkowita przejrzystość transakcji dla klienta w trakcie jej przygotowywania oraz pełna dyskrecja w trakcie realizacji, tzn. sprzedaży na rynku - mówi Jarosław Kochaniak. Każda informacja o przeprowadzanej transakcji może mieć nie tylko negatywny wpływ na uzyskaną cenę, ale również doprowadzić do konieczności całkowitego wycofania transakcji z rynku - dodaje. Kogo każe rynek Nie wystarczy dobrze znać własny rynek, trzeba orientować się w tendencjach rynkowych na świecie, które mogą mieć wpływ na działalność naszej firmy - twierdzą eksperci Chase. Widzieliśmy doskonale to podczas kryzysu rosyjskiego. Polska wówczas była krajem o stabilnej sytuacji finansowej, ale była jednocześnie tzw. wschodzącym rynkiem. Kiedy inwestorzy nie byli w stanie wycofać pieniędzy z Rosji, wycofywali je z innych wschodzących rynków tam, gdzie to było możliwe - a więc w Polsce, Czechach, na Węgrzech i w RPA. W efekcie jednym z krajów, którego waluta ucierpiała najbardziej, była Republika Południowej Afryki i rand, który z Rosją nie miał nic wspólnego. Biznesmeni w RPA początkowo nie byli w stanie zrozumieć tej sytuacji: jak to mówili - mamy niską inflację, dobre perspektywy, a waluta została tak zdewaluowana. - Często zdarza się, że najbardziej cierpią te rynki, które są w najlepszej kondycji. Inwestorzy mają tendencję do likwidowania pozycji tam, gdzie mogą najwięcej zarobić. W ten sposób pokrywają straty tam, gdzie sytuacja jest najgorsza. Danuta Walewska - Według "Risk Magazine", Chase zajmuje od 1994 roku pierwsze miejsce w organizowaniu transakcji zabezpieczających ryzyko zmian stóp procentowych, a od roku 1997 - w transakcjach zabezpieczających ryzyko walutowe. W Polsce i innych krajach regionu jest największym organizatorem i dealerem transakcji swapowych (wymiany) na rynku złotowym, w obrocie instrumentami pochodnymi dotyczącymi surowców i kursów walutowych.
zdarza się, że polska firma bierze kredyt w euro i finansuje bieżącą działalność. Jeśli cykl produkcyjny trwa trzy lata, na taki okres firma powinna się zabezpieczyć. Zabezpieczenie transakcji finansowych nie jest tak drogie. Z tej formy zabezpieczenia powinny korzystać firmy, które mają znaczną część dochodów w walutach zagranicznych albo zobowiązania zagraniczne.
POLEMIKA Nie da się stanem finansów publicznych usprawiedliwić podatkowego weta Ciemno po ekonomicznej stronie RYS. PAWEŁ GAŁKA JANUSZ JANKOWIAK Jakiś czas temu profesor Marek Belka, ekonomista pana prezydenta i wielce prawdopodobny kandydat do powtórnego objęcia urzędu ministra finansów z rekomendacji pokomunistycznej lewicy, dołączył do grona osób krytycznie wypowiadających się na temat rozmywania w "kreatywnej księgowości" obrazu finansów publicznych. I wszystko byłoby dobrze, gdyby teraz prof. Belka nie zaczął stanem finansów publicznych tłumaczyć prezydenckiego sprzeciwu wobec ustawy o opodatkowaniu dochodów osobistych ("Ekonomiczna strona weta","Rzeczpospolita", 3 grudnia 1999 r.). Ponieważ sprawa podatków wróci na pierwsze strony gazet już za kilka miesięcy, a w tym czasie - wolno przypuszczać - zasadniczy przełom w stanie finansów publicznych jednak nie nastąpi, warto dokładniej przejrzeć ekonomiczne usprawiedliwienie prezydenckiego doradcy. Faktów prostowanie Prezydent - wedle Belki - zakwestionował reformę podatkową powodowany troską o realny deficyt finansów publicznych. Jest to wyjaśnienie nie tylko nowe, jest ono również z ekonomicznego punktu widzenia bezsensowne. Pod pozorem troski o budżet kryje się bowiem grube merytoryczne nieporozumienie. Taka "zekonomizowana" argumentacja musi budzić u postronnego obserwatora jeszcze żywszy niepokój, niż odwoływanie się przy wecie podatkowym do zasady sprawiedliwości społecznej. Rodzi się poważne podejrzenie: czy przypadkiem pan prezydent nie został wprowadzony przez swych doradców w błąd? Teza prof. Belki jest prosta: biorąc pod uwagę rzeczywisty stan finansów publicznych, ukrywany przez rząd, należy stwierdzić, że nie stać nas na redukcję podatków. Z tą tezą jest trochę tak, jak w dowcipach o radiu Erewan: niby wszystko się zgadza, ale nie rower, a samochód i nie jemu ukradli, a on ukradł. Nie ma wyjścia - trzeba prostować. Będzie mniej dowcipnie, ale za to prawdziwiej. Zacząć wypada od tego, że po rządowej autopoprawce do projektu przyszłorocznego budżetu już widać jak rząd, poniewczasie i z oporami, to prawda, przywraca jednak finansom publicznym przejrzystość. Sporo jest jeszcze do zrobienia. Ale urealnienie danych o deficycie budżetowym i niedoborze skonsolidowanego sektora publicznego w tym i w przyszłym roku, stało się faktem. Krytyka najwyraźniej pomogła. Być może również ta akademicko bezinteresowna krytyka ze strony profesora Belki. Dlatego odkrywanie teraz prawdy o finansach publicznych przypomina odkrywanie Ameryki. Trzeba przy tym powiedzieć wyraźnie: nawet biorąc pod uwagę rzeczywisty, a nie ten podkolorowany obraz finansów publicznych, weto prezydenckie nie miało ekonomicznego uzasadnienia. Zatajanie prawdy o budżecie, jako motyw weta odpada, bo prawda powoli, za przyzwoleniem rządu, przebija się do opinii publicznej. Tak samo, jak dawno już trafiła do uczestników rynku, nie zmieniając ich pozytywnej opinii o niższych podatkach. Po raz któryś z rzędu trzeba powtarzać: nie jest prawdą, jakoby reforma podatkowa w zaproponowanym kształcie miała oznaczać radykalny i natychmiastowy ubytek dochodów budżetu. Nie przez najbliższe dwa lata. Gdyby było inaczej, uwaga Belki o tym, że nas na niższe podatki nie stać, byłaby na miejscu. Wiem o czym mówię, bo sam o tym kilka lat temu pisałem, między innymi w "Rzeczpospolitej", stawiając kwestię warunków niezbędnych dla redukcji podatków. Jednak w wersji zawetowanej przez prezydenta obcięcie wydatków budżetu stanęłoby na porządku dnia dopiero w trzecim roku reformy. Być może jest to więc przedsięwzięcie niewygodne, jeśli brać pod uwagę kalendarz polityczny lewicy, ale przecież ani przez to mniej ekonomicznie sensowne, ani nie samobójcze. Idąc tropem profesora Belki, czyli powodowani troską o powyborcze finanse publiczne, moglibyśmy najwyżej zapytać: co ciąć w pierwszym roku wyraźnego spadku wpływów podatkowych? Musielibyśmy jednak równocześnie założyć, że przez najbliższe dwa lata struktura wydatków publicznych pozostanie niezmienna. Gdyby pieniądze publiczne miały być dalej wydawane tak marnotrawnie jak teraz, to sprzeciw wobec redukcji wpływów podatkowych zyskałby bardzo poważne podstawy. Wtedy faktycznie nie byłoby nas stać nie tylko na niższe podatki, ale praktycznie na nic. Przyjęcie założenia, że po systemowych reformach struktura wydatków budżetu pozostanie niezmienna, a podatnik będzie łożył coraz więcej, a nie coraz mniej na sferę publiczną, byłoby jednak - przyznajmy - doprowadzeniem ad absurdum argumentacji w obronie prezydenckiego weta. Aż tak daleko prof. Belka nie idzie, poprzestając na ogólnym twierdzeniu, że budżetu po prostu nie stać na uszczuplenie wpływów: ani teraz, ani nawet za dwa lata. Otóż, o to właśnie idzie, że nie będzie go stać, jeśli nic się nie zmieni. Gdyby jeszcze autor twierdził, że oszczędności poczynione na racjonalizacji wydatków publicznych i tak nie zostaną zakumulowane, bo pójdą na te cele, na które dzisiaj budżet wyraźnie skąpi. Ten argument w obronie wysokich podatków byłby przynajmniej merytorycznie poprawniejszy. Kolejka jest faktycznie długa: rolnictwo, edukacja, infrastruktura. Dlaczego w takim razie profesor Belka nie sięgnął po ten argument? Widzę jeden tylko ważny po temu powód. Odwołanie się do "wypierania" jednych wydatków przez inne, oznaczałoby wysłanie do beneficjentów obecnej struktury budżetu komunikatu następującej treści: bez względu na to, czy podatki będą niższe czy wysokie i tak musicie liczyć się z ciężkimi stratami. Byłby to bardzo niepolityczny przekaz. Dlatego nie został wysłany. Wygrało tajemnicze niedopowiedzenie. Dano nadzieję jednocześnie tym starym i tym in spe beneficjentom budżetu. Całość podlano sosem troski o finanse publiczne. Faktów pomijanie Tłumacząc weto troską o finanse publiczne profesor Belka wprowadza do obiegu argumenty wątpliwej jakości. Co ciekawe, nawet nie zostaje przy tym przez niego muśnięty element naprawdę kluczowy przy rozważaniu wad i zalet zmiany struktury podatków. Bo skoro nie stan budżetu jest najważniejszy dla obniżki podatków, to co? Wzrost gospodarczy? Inwestycje? Miejsca pracy? Dobry, krytyczny wobec wszelkiego prostactwa ekonomista wzdragałby się przed takim uzasadnieniem redukcji podatków dla najzamożniejszych. Korzystny wpływ zróżnicowania dochodowego na tempo wzrostu gospodarczego jest mocno dyskusyjny. Jeśli nawet założyć, że inwestycje rosną wraz z dochodami, to przecież i tak ich krańcowa produktywność spada. A droga od niższych podatków do nowych miejsc pracy jest kręta i wyboista. Nie sposób jednak pojąć, dlaczego doradca prezydenta ani słowem nie zająknął się o tym, co stanowi prawdziwą istotę naszego podatkowego problemu. Chodzi mianowicie o odpowiedź na pytanie: czy redukcja obciążeń fiskalnych dla najlepiej opłacanych pracowników przekłada się na wzrost prywatnych oszczędności krajowych? Bo jeśli tak jest, a jest, nie trzeba wcale wierzyć na słowo, wystarczy sięgnąć po wyniki stosownych badań - to wraz z podatkami spadałoby ryzyko związane z zewnętrzną nierównowagą gospodarki, znajdującą wyraz w deficycie obrotów bieżących bilansu płatniczego. Spieszę od razu uprzedzić argument o przeznaczaniu kwot zaoszczędzonych na podatkach na import konsumpcyjny. Wystarczy zauważyć, że krańcowa skłonność do konsumpcji w grupie podatników dysponujących w Polsce już 3,3-krotnością średniego dochodu wyraźnie spada. Obniżka podatków dla najzamożniejszych byłaby więc najważniejszym, a prawdę powiedziawszy chyba też jedynym makroekonomicznym instrumentem w zmaganiach z widmem kryzysu walutowego w Polsce. Naturalnie jeśli nie liczyć pomysłów w rodzaju: zamknąć granice, podnieść cła importowe, zdewaluować złotego, subsydiować eksport itp. Profesora Belki nie należy jednak mylić z doktorem Bugajem. To co prawda ten sam Instytut (Nauk Ekonomicznych PAN), ale zdecydowanie różne szkoły. Skoro jednak Belka odrzuca nie tylko receptę Ryszarda Bugaja, ale również - wbrew wynikom badań empirycznych - receptę Leszka Balcerowicza, jako najskuteczniejszy sposób na wzrost prywatnych oszczędności w Polsce, to co proponuje w zamian? Co doradca ekonomiczny pana prezydenta ma do powiedzenia na temat alternatywnych metod uporania się przez politykę gospodarczą z deficytem obrotów bieżących bilansu płatniczego? Jeśli nie administracyjne ograniczenia nałożone na import, jeśli nie pompowanie słabym złotym eksportu, jeśli nie zwiększenie krajowych oszczędności przez niższe podatki, to co zostaje? Jakoś mocno wieje pustką po tej ekonomicznej stronie podatkowego weta. Na koniec zapytajmy więc: ile wart jest postulat społecznej sprawiedliwości w kraju wystawianym bezustannie na ryzyko finansowego chaosu? Tego - jak sądzę - nie trzeba chyba tłumaczyć nawet głuchym i ślepym na ekonomię zawodowcom polityki. Zresztą od czego są w końcu ekonomiczni doradcy, prawda? Autor jest głównym ekonomistą w Westdeutsche Landesbank Polska.
Jakiś czas temu profesor Marek Belka, ekonomista pana prezydenta dołączył do grona osób krytycznie wypowiadających się na temat rozmywania w "kreatywnej księgowości" obrazu finansów publicznych.Prezydent - wedle Belki - zakwestionował reformę podatkową powodowany troską o realny deficyt finansów publicznych. Tłumacząc weto troską o finanse publiczne profesor Belka wprowadza do obiegu argumenty wątpliwej jakości. Co ciekawe, nawet nie zostaje przy tym przez niego muśnięty element naprawdę kluczowy przy rozważaniu wad i zalet zmiany struktury podatków.
ROZMOWA Jarosław Kalinowski, prezes Polskiego Stronnictwa Ludowego Wszyscy będziemy głosować tak samo Jak idzie akcja zbierania podpisów pod wnioskiem o referendum w sprawie powiatów? JAROSłAW KALINOWSKI: Coraz lepiej. Coraz więcej środowisk włącza się w inicjatywę podjętą przez PSL i ruch "Samorządowa Rzeczpospolita". Jakie środowiska się włączają? Również polityczne. Znane jest choćby oświadczenie PPS, znane jest stanowisko Unii Pracy. Także wielu działaczy SdRP i SLD w terenie włącza się w kampanię. A i w ramach AWS są pewne środowiska, które deklarują wsparcie. Jestem przekonany, że do końca lutego powinniśmy się z tą akcją uporać. Do końca lutego spodziewają się państwo zebrać wymagane 500 tysięcy podpisów? Tak. Szacujemy, że w tej chwili jest około 100 tysięcy podpisów, ale dopiero teraz na dobre rozkręcamy propagowanie tej inicjatywy, rozprowadzanie list. Jaki przewidywałby pan wynik referendum? Ostatnie sondaże wskazują, że społeczeństwo jest przeciwne przeprowadzaniu w tej chwili tak kosztownej reformy. Dominuje przekonanie, że dziś są ważniejsze sprawy do realizacji i pilniejsze zadania dla rządu. Reforma w proponowanej przez dzisiejszą koalicję wersji bowiem, to odwracanie uwagi od spraw znacznie ważniejszych, jak likwidacja bezrobocia, szczególnie wśród młodzieży, wprowadzenie mechanizmów wspierających rodzimą produkcję oraz eksport itp. Sondaże nie są jednoznaczne. Badanie przeprowadzone dla naszej gazety przez PBS pokazuje, że zwolenników powiatów jest więcej niż przeciwników Mówi się często o PSL, że jesteśmy przeciw reformie samorządowej. A my jesteśmy za kontynuowaniem reformy. Jesteśmy za autentycznym przekazaniem kompetencji i środków gminom. Należy jeszcze wiele kompetencji przekazać gminom. Opowiadamy się za zróżnicowaniem kompetencji w zależności od możliwości gmin. Mamy ustawę o dużych miastach - trzeba pójść dalej i doskonalić ją. Na podstawie obowiązującej ustawy samorządowej można też tworzyć związki celowe gmin, na przykład na poziomie powiatów. Uważamy również, że jest potrzebny drugi szczebel samorządu terytorialnego, ale uwzględniający najnowsze tendencje w reformowaniu administracji, tendencje do spłaszczania struktur. Dzisiejsze województwo powinno być drugim poziomem samorządu, bo liczebnością mieszkańców odpowiadałoby powiatom w państwach zachodnich. W ten sposób, naprawdę niewielkim kosztem, można przeprowadzić reformę. Mówił pan kilkanaście dni temu w Rzeszowie, że PSL "zrobi wszystko, aby zablokować działania koalicji rządowej" w sprawie reformy ustrojowej w proponowanym kształcie. Co, oprócz referendum, miał pan na myśli? Wszystko to, co jest w warunkach demokracji możliwe. Czyli? Najważniejsze, żeby doszło do referendum. Uważamy, że wybory samorządowe powinny być przeprowadzone w ustawowym terminie (kadencja rad gmin upływa 19 czerwca - przyp. red.). Do tego momentu powinna się odbyć rzetelna debata ekspertów, którzy by przedstawili rzeczywiste koszty i konsekwencje wdrożenia tej reformy oraz alternatywnych rozwiązań. Potem należy oddać głos społeczeństwu. Koszty referendum, które odbyłoby się razem z wyborami gminnymi, byłyby znikome. Może gdyby wyborcom zależało, żeby powiatów nie było, głosowaliby w wyborach parlamentarnych na te ugrupowania, które powiatów nie chcą? W kampanii wyborczej stosunkowo czytelny był stosunek Unii Wolności do reformy. Ale w programie wyborczym AWS nie było mowy o powiatach, a kandydaci na posłów AWS, szczególnie w województwach powstałych po 1975 roku, wyraźnie mówili, że są przeciwko powiatom i likwidacji tych województw. W SLD też stanowisko w tych kwestiach nie jest jednolite. Zresztą stosunek do reformy to tylko jeden z elementów, który decyduje o takim czy innym wyborze. Uważa pan więc, że wynik wyborów nie daje rządzącej koalicji mandatu do przeprowadzenia reformy według własnej koncepcji? Tak uważam. Przypomnę, że w tych wyborach niestety wzięło udział mniej niż 50 procent uprawnionych. Tak więc, korzystając z argumentów niedawnej opozycji, a dzisiaj AWS, ta koalicja też reprezentuje mniejszość narodu. Powiedział pan podczas jednego ze spotkań, że "ugrupowania, które opowiadają się za reformą samorządową, czynią to ze względów politycznych". Jakie to względy? Wielu polityków na reformę patrzy przez pryzmat interesów partyjnych, politycznych, a nie z uwagi na to, żeby państwo było sprawne. Jakie są te interesy partyjne? Dwa lata temu na konferencji zorganizowanej w Krakowie z okazji szóstej rocznicy wprowadzenia samorządu w Polsce pan Jerzy Stępień - dziś wiceminister - przytaczał argumenty, dlaczego rzekomo PSL i środowiska bliskie PSL są przeciwne powiatyzacji: Bo jak będą powiaty, to będą duże województwa i nowe ordynacje wyborcze. A wtedy ta nadreprezentacja w parlamencie, jaką dziś mają środowiska wiejskie i małomiasteczkowe, będzie im odebrana. Ja stawiam tezę przeciwną. Jest interesem liderów dzisiejszej koalicji, żeby zdecydowaną przewagę w parlamencie miały środowiska wielkomiejskie. Przede wszystkim Unia Wolności tak na to patrzy. A jaki byłby w tej sprawie partyjny interes AWS? Nie chcę spekulować. Ale ogólnie zwolennicy reformy powiatowej decydują się na pełne upolitycznienie samorządu terytorialnego. Jest też kwestia usadowienia w samorządach własnego aparatu. Tworząc powiaty idziemy w kierunku jeszcze większego rozrostu biurokracji. Nawet uwzględniając przejęcie przez powiaty pracowników dzisiejszej administracji rejonowej i specjalnej, liczba urzędników zwiększy się o ponad 20 tysięcy. Chyba łatwiej jest obsadzać stanowiska, gdy podlegają centrali, niż gdy to zależy od rad wybieranych w wyborach powszechnych. Ależ według nas także ma to zależeć od wybieralnych organów, tyle że my mówimy o dwóch zamiast o trzech szczeblach samorządu. A jak reforma miałaby się do interesów partyjnych PSL? Niedawno wmawiano nam: "Dlaczego jesteście przeciwnikami powiatów? Przecież PSL w rejonach powiatowych, wiejskich, ma najlepsze struktury, najwięcej wyborców. Nie bójcie się, bo politycznie wygracie". W pewnym sensie trzeba się z tym zgodzić. Jeśli więc jesteśmy przeciwko, to dlatego, że w tej sprawie nie chodzi nam o interes partyjny. Myślimy przede wszystkim kategoriami państwa. Wszystkie ugrupowania kierują się interesem partyjnym, a tylko PSL myśli o państwie? Nie tylko, bo także Unia Pracy się opowiada za naszą koncepcją, PPS, część SdRP, część AWS, ROP Czy PSL jest monolitem w kwestii powiatów i dużych województw? Są wśród peeselowców działacze, którzy mają inne zdanie. Badania wykazywały, że 10 czy 11 procent członków PSL opowiadało się za wprowadzeniem powiatów. Tak jest i w innych ugrupowaniach, zdania są podzielone. Mówi się, że przy głosowaniu nad reformą podziały będą przebiegały w poprzek ugrupowań politycznych. Sądzę, że w przypadku PSL wszyscy będziemy w parlamencie głosować tak samo. Czy zostanie wprowadzona dyscyplina głosowania? Z tego, co wiem, i bez dyscypliny nasze stanowisko będzie jednolite. Mimo że 10 procent członków Stronnictwa jest za powiatami? Powiedzmy sobie prawdę. Niektórzy działacze, nie analizując tego, co się za powiatami kryje, już się widzą w roli radnych powiatowych, starostów, członków zarządów powiatów. Czasem także mieszkańcy miast "powiatowych" dają się zwieść i myślą: "Jak będzie już u nas powiat, to rozwój mamy zagwarantowany i wszystkie problemy znikną". A będzie wręcz przeciwnie. Jak pan ocenia, czy postawa Stronnictwa wobec reformy samorządowej politycznie opłaciła się PSL-owi, czy też mu zaszkodziła? O naszym wyniku wyborczym nie zdecydował stosunek do koncepcji reformy administracyjnej. Zadecydował przede wszystkim brak skuteczności, w końcowym okresie działalności poprzedniej koalicji, w kwestiach dotyczących rolnictwa. Prawie 70 procent naszego elektoratu podstawowego - rolniczego - po prostu nie poszło do wyborów. To, i kilka innych błędów, zdecydowało o naszej porażce. Premier Jerzy Buzek prowadzi konsultacje w sprawie reformy ze wszystkimi ugrupowaniami. Co PSL powie premierowi? Przedstawimy nasze argumenty, które wskazują na koszty (komu rząd z tak dziurawego budżetu zabiera?) i na groźbę zmniejszania roli gmin. Skoro jednak wasze stanowisko jest tak zdecydowane, to czy te konsultacje mają sens? Rozmowa zawsze ma sens, jeśli tylko rozmówcy wsłuchują się w argumenty. Rozmawiała Renata Wróbel
JAROSłAW KALINOWSKI: Jesteśmy za przekazaniem kompetencji i środków gminom. Uważamy, że jest potrzebny drugi szczebel samorządu terytorialnego, ale uwzględniający najnowsze tendencje w reformowaniu administracji. Wielu polityków na reformę patrzy przez pryzmat interesów partyjnych. PSL w rejonach powiatowych ma najlepsze struktury, najwięcej wyborców. Jeśli więc jesteśmy przeciwko, to dlatego, że nie chodzi nam o interes partyjny.
MEDIA Pojawiła się kolejna prywatna stacja: Nasza Telewizja liczy, że z pomocą sieci kablowych i kilku telewizji prywatnych zdobędzie szesnaście milionów widzów Szklana zagadka Otwarcie na widzów ma potwierdzać studio zlokalizowane nieomal na ulicy, w centrum Warszawy. Z chodnika widać, co się dzieje w studiu, ze studia widać ruchliwe ulice Bracką i Chmielną. Szklane ściany Naszej Telewizji mają zaciekawiać, reklamować, przyciągać. FOT. JACEK DOMIŃSKI BEATA MODRZEJEWSKA Nie kupują gwiazd z innych telewizji, nie zapowiadają koncertu filmowych hitów, wielkich imprez. Nie wydają pieniędzy na kosztowną reklamę, w ogóle starają się nie wydawać pieniędzy - jest to skłonność do oszczędzania posunięta tak daleko, że zastanawiano się, czy zechcą wydać je na rozruch stacji. A jednak Nasza Telewizja rozpoczęła nadawanie programu. Początek sobotniej emisji poprzedziło próbne nadawanie programu promocyjnego począwszy od sylwestra. Następnie 10 stycznia rozpoczęto akcję pod hasłem "Wielkie strojenie Naszej TV", 12 stycznia zaprezentowano nową telewizję przedstawicielom agencji reklamowych oraz dziennikarzom. Prezentację poprowadzili Paulina Smaszcz, znana ongiś z kontrowersyjnej konferansjerki, którą robiła dla I Programu TVP, oraz Sławomir Komorowski (kiedyś "Telexpress"). Orkiestra grała, zielone światło lasera rozświetlało salę bankietową Hotelu Europejskiego w Warszawie, a publiczność zadawała sobie pytanie: czy im się uda? Pytania powróciły w czwartek, kiedy TVN - konkurująca z Naszą Telewizją stacja ponadregionalna - poinformowała, że wykupiła 22 procent udziałów w spółce Polskie Media SA, która tworzy Naszą Telewizję. Przedstawiciele Polskich Mediów zapewniają, że TVN nie jest ich udziałowcem, a TVN - że do transakcji między nią a spółką ProCable doszło i że w jej rękach znajdują się potwierdzone notarialnie udziały konkurenta. Przejście 22 procent akcji do TVN daje możliwość jednemu z dwóch rywali wglądu w dokumenty, plany finansowe i programowe rywala. Nie może co prawda z racji zbyt małej liczby akcji decydować o posunięciach przeciwnika, ale może całkiem legalnie dowiadywać się o jego strategii biznesowej. Oczywiście pojawia się też pytanie, czy nie mamy do czynienia z wcześniej już stosowaną przez TVN strategią stopniowego przejmowania - w TV Wisła TVN zaczynała od kilku procent, by stać się współwłaścicielem spółki. Kilku biznesmenów Nasza Telewizja nie startowała w pierwszym procesie koncesyjnym, zadebiutowała w drugim jako rywal TVN Mariusza Waltera. Choć w tej turze rozdawania koncesji nie było najwyższej stawki - czyli zezwolenia na stworzenie programu ogólnopolskiego - to i tak toczyła się zaciekła walka o dwie koncesje ponadregionalne: północną i centralną, z których za atrakcyjniejszą dla przyszłych nadawców uznawano koncesję centralną (z Warszawą i Łodzią). Już w trakcie publicznych przesłuchań koncesyjnych przeprowadzanych przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji propozycja Naszej Telewizji budziła wątpliwości obserwatorów. Trzeba pamiętać, że TVN i Antena 1, czyli jej rywale, firmowane były przez osoby, które z rzemiosłem telewizyjnym miały wcześniej do czynienia: TVN reprezentował Mariusz Walter, Antenę 1 Marian Terlecki (reżyser, producent, były szef telewizji państwowej). Naszej Telewizji na wstępie zarzucono, że nie ma koncepcji programowej, nie ma ludzi, którzy mogliby ją wypracować, że w spółce zasiadają znane postacie, ale ze świata biznesu, a nie ze świata biznesu telewizyjnego. "Dlaczego wśród udziałowców nie ma żadnego specjalisty od mediów?" - pytała "Gazeta Wyborcza" w październiku 1996 roku prezesa Naszej Telewizji Henryka Chodzysza. "Kiedy kupuje się linie lotnicze, nie trzeba mieć licencji pilota" - odpowiadał. Krążyły również pogłoski, że kandydat na nadawcę nie ma zgromadzonych pieniędzy. Właścicielem Naszej Telewizji jest spółka Polskie Media SA założona przez znanych ludzi biznesu: Iwonę Buchner, Henryka Chodysza, Januariusza Gościmskiego i Leonarda Praśniewskiego. W pierwszej radzie nadzorczej spółki zasiedli: Sobiesław Zasada, Wincenty Zeszuta, Wiesław Zwoliński, Lech Jaworowicz, Leonard Praśniewski, Janusz Wójcik i Tadeusz Przeździecki. Od roku udziały w spółce ma Zdzisław Biały i firmy El Trade, ProCable i Ambressa. Jak informuje TVN, właśnie ProCable (związana z Polską Telewizją Kablową) odsprzedała swoje udziały. - Dziś księga akcyjna nie wykazuje zmian. Jesteśmy w komplecie - powiedział mecenas Jacek Łukowicz, wiceprezes rady nadzorczej Polskich Mediów i dodał, że spółka należy do 12 biznesmenów oraz trzech spółek (w tym ProCable). Akcje uprzywilejowane mają założyciele spółki - na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy dysponują 70 procentami głosów. Henryk Chodysz ma 35,40 proc. głosów, Zdzisław Biały -17,75 proc. głosów, Januariusz Gościmski - 13,06 proc. głosów, Leonard Praśniewski - 11,66 proc. głosów, ProCable - 9,69 proc. głosów, Iwona Bőchner - 4,67 proc. głosów, Lech Jaworowicz - 4,67 proc. głosów, a pięciu pozostałych inwestorów ma łącznie 3,12 proc. głosów. Kapitał zakładowy spółki wynosił 250 000 złotych, dziś kapitał firmy wynosi 32,25 mln złotych, Polskie Media dysponują też promesą kredytową BIG na kwotę 10 milionów dolarów. Umocowanie "Właściciele Naszej Telewizji prowadzili interesy z Zygmuntem Solorzem, Ireneuszem Sekułą, Mieczysławem Wilczkiem. Łączą ich znajomości z Markiem Siwcem, Józefem Oleksym, Jerzym Urbanem. Twierdzą, że są apolityczni" - twierdziło jesienią 1996 roku "Życie". "...W mojej okolicy mieszka wiele znanych osób, np. Bogusław Linda. Nieraz spotykamy się rano w sklepie spożywczym, kiedy kupujemy świeże bułeczki. I co? Mam uciekać ze sklepu, gdy zobaczę jakiegoś polityka?" - bronił się w "Gazecie Wyborczej" Henryk Chodysz. Pogłoski o politycznym (SLD-owskim) umocowaniu Naszej Telewizji potwierdzały "przecieki" z Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, w której na tle podziału koncesji ponadregionalnych doszło do ostrego sporu. Tuż po przesądzeniu, że północ Polski przypadnie TVN, a centrum Naszej Telewizji, dwóch członków KRRiTV (Marek Jurek i Michał Strąk) nazwało te decyzje pozamerytorycznymi. "Decyzja zapadła głosami członków nominowanych przez SLD i UW" - powiedział wtedy Marek Jurek i dodał, że jest zbulwersowany przydzieleniem głównej koncesji wnioskodawcy "kojarzonemu z SLD". Warto przypomnieć, iż koncesja centralna uznawana była za znacznie lepszą od północnej, jako że obejmowała Warszawę i Łódź. Wtedy jeszcze nie wiedziano, że KRRiTV może poza koncesją ponadregionalną przydzielić koncesje lokalne na nadawania w Warszawie i Łodzi. Sądzono więc, że ten, kto zdobędzie Warszawę, będzie triumfatorem konkursu. Jednak do koncesji północnej, która przypadła TVN, po lekkim skandalu dołożono dwie koncesje lokalne i podział na lepszą i gorszą koncesję stał się mniej oczywisty. Henryk Chodysz zapewniał dziennikarzy, że odwiedza licznych polityków z różnych ugrupowań i rozmawia z nimi na temat projektu Naszej Telewizji. Jeśli nawet z niektórymi politykami wiąże szefów Naszej Telewizji coś więcej, to nie można było tego poznać po gościach zaproszonych na bankiet inauguracyjny (podczas gdy na przykład politycy SLD - ale nie tylko tego ugrupowania - byli widywani na wszystkich imprezach Polsatu). Rozdział koncesji jest w Polsce niewątpliwie sprawą polityczną, ale potem działają już prawa rynku. Dlatego od 20 marca 1997 roku, kiedy oficjalnie koncesja na sieć telewizji w centrum kraju przypadła Naszej Telewizji, zaczęto zastanawiać się, jak skonstruować tę telewizję, by ruszyła, działała i nie zbankrutowała. Najlepszy biznes Henryk Chodysz na pytanie, dlaczego polscy biznesmeni zabiegają o koncesję na telewizję, odpowiedział, że "telewizja to dziś najlepszy biznes w Polsce". Tak było jesienią 1996 roku. Wtedy Polsat szykował się do walki z telewizją publiczną, nie było stacji ponadregionalnych, oprócz słabiutkiej i zadłużonej TV Wisła na południu kraju. Było też kilka telewizji lokalnych, również nie najmocniejszych finansowo. Telewizja publiczna żyła w przekonaniu, że żaden poważny rywal jej nie zagraża. Na tak wyglądającym rynku stacja telewizyjna wchodząca ostro, z atrakcyjnym repertuarem mogła odnieść szybki sukces. Jednak profil zarysowany przez szefów Naszej Telewizji jako stacji rodzinnej, bez przemocy, bez obszernych informacji wydawał się mało "pistoletowy" jak na medialny "blitzkrieg". Poza tym czasy się zmieniły. Już nigdy w dziejach Polski nie pojawi się telewizja naziemna, której koszt uruchomienia zwróci się tak błyskawicznie, jak w przypadku Polsatu. Słowo "przypadek" jest trafne, ponieważ nikt nie mógł przewidzieć, jak bardzo agencje i reklamodawcy czekają na alternatywne dla TVP nośniki reklamy telewizyjnej. "Strategia Polsatu przypominała »wejście tygrysa«": ciche, ostrożne skradanie się i powolne badanie terenu na początek oraz dynamiczny skok na osłabioną ofiarę (telewizję publiczną)" - diagnozował w "Polityce" Piotr Sarzyński, zapominając jednak o realiach sprzed lat. Polsat nie był czającym się groźnym tygrysem, tylko słabiutkim zwierzątkiem, zabiedzonym, ale wiedzącym, że dzięki cierpliwości może tylko zyskać. Strategia Polsatu oparta była na zasadzie "krawiec kraje, jak mu materii staje" i na maksymalnym wykorzystaniu tej materii. Stać go było na jeden amerykański film fabularny w tygodniu, więc go dawał w poniedziałki, kiedy wiadomo było, że jest szansa na przechwycenie części widowni telewizyjnej. W miarę napływania pieniędzy Polsat uatrakcyjniał ofertę. Mógł to robić spokojnie, bo nie miał żadnego konkurenta. Małe cenne procenty W tak luksusowej sytuacji Nasza Telewizja nie będzie. W swoim segmencie ma konkurenta - TVN, ale właściwie konkurentem jest dla niej każda stacja, na którą widzowie mogą przełączyć program: naziemna, kablowa, satelitarna, płatna. W miarę wzbogacania się rynku telewizji naziemnej i rozwoju sieci kablowych rynek telewizyjny zaczyna dzielić się na mniejsze części, bo telewidzowie mają co chwila większy wybór. Te drobne procenty coraz bardziej będą decydować o układzie sił na rynku i o napływających pieniądzach. Ciekawe jest podsumowanie układu sił w ubiegłym roku. OBOP przygotował analizę, zgodnie z którą w zeszłym roku I Program TVP miał średnio 32,6 procent udziału w rynku, a Polsat 27,6 procent. Ale jeśli zbada się tylko ostatnie cztery miesiące ubiegłego roku, to "Jedynka" miała 30,2 - a Polsat 30 procent udziału w rynku. Z kolei od Wigilii odnotowano pogorszenie się notowań Polsatu, w tygodniu na przełomie grudnia i stycznia udziały między głównymi rywalami kształtowały się następująco: "Jedynka" 33,4 - Polsat 26,4 procent. Można spytać, co ma do tego debiutująca stacja. Otóż udziały w rynku nie są przydzielone na stałe, zdobywa się je i traci równie szybko. Na początku działalności nie można oczekiwać wielkich udziałów i Nasza Telewizja, rozsądnie, nie spodziewa się ich. Jak mówi, chciałaby zdobyć 3,5 procent widowni. Przypomnijmy, że obserwatorzy rynku taki wynik TVN uznali za porażkę. Warto zaznaczyć, że w ostatnim czasie TVN poszła w górę i uzyskała 7,7 procent udziału w polskim rynku. Asekuracja Telewizje muszą różnić się między sobą. Skoro TVN ruszyła z hukiem, to Nasza Telewizja podkreśla, że jest cicha i skromna i nie zamierza rywalizować z najsilniejszymi na rynku. By podkreślić swoją otwartość, zapowiedziała 30-procentową zniżkę na reklamy (a ma i tak znacznie tańsze niż TVN). By uzupełnić program, Nasza Telewizja zawarła układ z TV Odra, skupiającą małe telewizje lokalne na zachodzie Polski, i będzie nadawać od godziny szesnastej do dwudziestej czwartej ten sam program co one. W zamian będzie musiała do wspólnej kasy z Odrą oddawać część wpływów z reklam. Jaki to będzie procent - nie wiadomo. Ta strategia, nieco asekuracyjna, daje pewność ruszenia, niezawodność pojawienia się programu na antenie, za to nieco ogranicza wpływy z reklam. Nasza Telewizja określa się jako stacja prorodzinna, przyjemna, bez przemocy, otwarta na widzów. - To widzowie będą naszymi gwiazdami - zapewnia prezes naszej Telewizji. Otwarcie na widzów ma potwierdzać studio zlokalizowane nieomal na ulicy, w centrum Warszawy. Z chodnika widać, co się dzieje w studiu, ze studia widać ruchliwe ulice Bracką i Chmielną. Szklane ściany Naszej Telewizji mają zaciekawiać, reklamować, przyciągać. Kryje się jednak za nimi też zagadka. Co będzie dalej? Słaba telewizja zjednoczona z TV Odra? Wzmocniona i po jakimś czasie oddzielona od TV Odra? Zwycięska w starciu z konkurentem czy raczej męczona przez konkurenta, a zarazem udziałowca? A może wchłonięta przez niego?
Nasza Telewizja rozpoczęła nadawanie programu. czy im się uda? TVN - konkurująca z Naszą Telewizją stacja ponadregionalna - poinformowała, że wykupiła 22 procent udziałów w spółce Polskie Media SA, która tworzy Naszą Telewizję. Przejście 22 procent akcji do TVN daje możliwość wglądu w dokumenty, plany finansowe i programowe rywala. Nasza Telewizja nie startowała w pierwszym procesie koncesyjnym, zadebiutowała w drugim jako rywal TVN Mariusza Waltera. w tej turze toczyła się zaciekła walka o dwie koncesje ponadregionalne: północną i centralną, z których za atrakcyjniejszą dla przyszłych nadawców uznawano koncesję centralną (z Warszawą i Łodzią). Naszej Telewizji zarzucono, że nie ma koncepcji programowej, nie ma ludzi, którzy mogliby ją wypracować, że w spółce zasiadają znane postacie, ale ze świata biznesu, a nie ze świata biznesu telewizyjnego. Krążyły również pogłoski, że kandydat na nadawcę nie ma zgromadzonych pieniędzy. Pogłoski o politycznym (SLD-owskim) umocowaniu Naszej Telewizji potwierdzały "przecieki" z Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Tuż po przesądzeniu, że północ Polski przypadnie TVN, a centrum Naszej Telewizji, dwóch członków KRRiTV (Marek Jurek i Michał Strąk) nazwało te decyzje pozamerytorycznymi. Henryk Chodysz zapewniał dziennikarzy, że odwiedza licznych polityków z różnych ugrupowań. Henryk Chodysz na pytanie, dlaczego polscy biznesmeni zabiegają o koncesję na telewizję, odpowiedział, że "telewizja to dziś najlepszy biznes w Polsce". Tak było jesienią 1996 roku. Wtedy Polsat szykował się do walki z telewizją publiczną, nie było stacji ponadregionalnych, oprócz słabiutkiej TV Wisła. W miarę napływania pieniędzy Polsat uatrakcyjniał ofertę. Mógł to robić spokojnie, bo nie miał żadnego konkurenta. W tak luksusowej sytuacji Nasza Telewizja nie będzie. W swoim segmencie ma konkurenta - TVN, ale właściwie konkurentem jest dla niej każda stacja, na którą widzowie mogą przełączyć program. Nasza Telewizja chciałaby zdobyć 3,5 procent widowni. Telewizje muszą różnić się między sobą. Skoro TVN ruszyła z hukiem, to Nasza Telewizja podkreśla, że nie zamierza rywalizować z najsilniejszymi na rynku. By podkreślić swoją otwartość, zapowiedziała 30-procentową zniżkę na reklamy. Nasza Telewizja zawarła układ z TV Odra i będzie nadawać od godziny szesnastej do dwudziestej czwartej ten sam program. Ta strategia, nieco asekuracyjna, daje pewność ruszenia. Nasza Telewizja określa się jako stacja prorodzinna, przyjemna, bez przemocy, otwarta na widzów.
EDUKACJA Pomysł nowej matury kłóci się z celami reformy oświaty Egzaminacyjna pułapka ALICJA KRZĘTOWSKA JANUSZ A. MAJCHEREK Reforma polskiego systemu edukacji, po wprowadzeniu nowej struktury szkolnej i organizacji procesu kształcenia, przechodzi obecnie w fazę zmian programowych, które budzą pewne wątpliwości. Celem przeobrażeń w polskiej oświacie jest, oczywiście, podniesienie poziomu wykształcenia społeczeństwa. Twórcy reformy zdają sobie sprawę, że oznacza to nie tylko ułatwienie dostępu do szkół kolejnych szczebli, częściowo zresztą nowo utworzonych (gimnazja), lecz również upowszechnienie wiedzy w jak najszerszym jej zakresie. Tego nie da się osiągnąć przy nauczaniu fragmentarycznym, przygotowującym do konkretnego zawodu - wymogiem jest edukacja wszechstronna, umożliwiająca aktywne życie w szybko przeobrażającej się wolnorynkowej gospodarce, demokratycznym państwie, otwartym i pluralistycznym społeczeństwie. Idzie więc nie tylko o to, ile lat spędzi uczeń w szkołach, lecz ile ogólnej, jak najszerszej wiedzy z nich wyniesie. Ministerialne plany Przejawem zmian idących w tym kierunku jest likwidowanie podziału na wąskozakresowe przedmioty w szkołach podstawowych, redukowanie liczby szkół zawodowych, a także propagowanie tzw. ścieżek międzyprzedmiotowych w rozpoczynających swą działalność gimnazjach oraz przyszłych, nowych liceach. Są to tendencje pozytywne, lecz kłócą się z przygotowywanymi jednocześnie koncepcjami egzaminów końcowych, mającymi obowiązywać w ich toku standardami wymagań oraz dostosowanymi do nich podstawami programowymi. Każdy kolejny etap kształcenia ma być finalizowany egzaminem sprawdzającym jego efekty, a wśród nich najważniejszym dla całego procesu edukacji stać się ma nowy egzamin maturalny. Według ministerialnych założeń byłby on przeprowadzany w ujednolicony i zobiektywizowany sposób, zgodnie z jednakowymi w całym kraju kryteriami, a jego wynik miałby rozstrzygać o możliwościach dalszego kształcenia, gdyż zlikwidowane byłyby egzaminy wstępne na studia. Ograniczanie szans Dotychczasowa matura była rodzajem ceremonialnego i rytualnego zwieńczenia edukacji na poziomie szkoły średniej, osiąganego przez przytłaczającą większość absolwentów liceów. Ujednolicenie i zobiektywizowanie kryteriów ocen spowoduje nieuchronne zróżnicowanie wyników. Bez trudu można przewidzieć, że przy uśrednionym w skali całego kraju poziomie wymagań maturę uzyskiwać będzie niemal każdy licealista z renomowanych szkół wielkomiejskich, a niewielu absolwentów prowincjonalnych liceów położonych w małych mieścinach, z dala od dużych centrów kulturowych. W dotychczasowym systemie brak matury nie stanowił przeszkody w dalszym kształceniu, posiadanie świadectwa ukończenia liceum umożliwiało kontynuowanie nauki w szkołach policealnych. Nowy system oświaty prowadzi jednak do zaniku tego typu form kształcenia, które zastępowane będą wyższymi szkołami zawodowymi (licencjackimi), wymagającymi jednak od kandydatów świadectwa dojrzałości. Brak matury praktycznie zamknie więc drogę dalszego kształcenia. Jak na ironię, wyższe szkoły zawodowe mają być (już są) powoływane w małych ośrodkach, by ułatwić dostęp do lepszego wykształcenia młodzieży wiejskiej i małomiasteczkowej, której jednocześnie nowy system maturalny znacznie utrudni zdobycie potrzebnego do tego świadectwa dojrzałości. Szkoła ogólnokształcąca czy kurs przygotowawczy Uczynienie z egzaminu maturalnego jedynej przepustki do studiów wyższych nieuchronnie spowoduje przeistoczenie się przyszłych liceów w kursy przygotowujące do tego sprawdzianu wiedzy. Nie byłoby to aż tak groźne, gdyby nie wąski jego zakres. Ujednolicony egzamin maturalny ma obejmować język polski, matematykę, język obcy i jeden przedmiot do wyboru. W praktyce oznacza to zdominowanie całego programu nauczania w liceum przez trzy pierwsze przedmioty oraz konieczność samodzielnego przygotowania się przez ucznia do tego czwartego. Pozostaje to w rażącej sprzeczności z deklarowaną wszechstronnością kształcenia szkolnego. Jeżeli znajomość języka polskiego, matematyki i języka obcego ma rozstrzygać o możliwości podjęcia studiów wyższych, to przedmioty te staną się podstawą siatki godzin. Uczeń polskiej szkoły będzie się więc uczyć przez kilkanaście lat głównie tego samego: czytania, pisania, rachowania, a na dodatek gimnastyki. Nie jest to obiecująca wizja. Według jednego strychulca Dotychczas egzaminy maturalne nie wyglądały zupełnie inaczej niż planowane, choć nie obejmowały obowiązkowej matematyki. Ich ranga była jednak nieporównanie niższa, a o podjęciu studiów decydował egzamin wstępny, który w ostatnich latach uzyskał całkowicie nowy i odmienny od maturalnego charakter. Ministerstwo planuje go zlikwidować. Jeszcze przed niewielu laty egzaminy wstępne do szkół wyższych opierały się na sprawdzianie wiedzy z przedmiotów obowiązujących w szkołach średnich, lecz dobranych według profilu przyszłego kształcenia. Kandydata na psychologię czy archeologię sprawdzano ze znajomości innych zagadnień i posiadania innych umiejętności niż potencjalnego architekta czy inżyniera leśnika. W ostatnich latach upowszechnił się jednak, zwłaszcza na kierunkach uniwersyteckich, rodzaj testu sprawdzającego erudycję i elokwencję, oczytanie i ogólny poziom intelektualny kandydata. Ministerstwo proponuje go zaniechać, a zastąpić egzamin wstępny jednolitym dla wszystkich licealistów sprawdzianem. Zgodnie z tym zamysłem o przyjęciu kandydata na studia historii sztuki czy religioznawstwa miałyby decydować oceny z matematyki, uzyskane przez niego na egzaminie maturalnym (swoją drogą, wydaje się, że forsowanie matematyki jako obowiązkowego przedmiotu maturalnego ma związek z inżynierską specjalnością naukową i profilem macierzystej uczelni obecnego ministra edukacji, a ustalenia mające obowiązywać przez dziesiątki lat nie powinny być wynikiem takich doraźnych okoliczności). Generalnie, taka koncepcja kształcenia i egzaminowania jest nieprzychylna uczniom o niestandardowych umiejętnościach, nietypowych zainteresowaniach, szczególnych talentach. Zamiast przygotowywać się do rozwijających je studiów, będą musieli wkuwać te same co wszyscy regułki matematyczne. Marnotrawstwo Rola języka obcego w systemie kształcenia jest bezdyskusyjna i sprawdzian jego znajomości na egzaminie maturalnym ma oczywiste uzasadnienie. Szkopuł jednak w praktyce edukacyjnej. Po tegorocznej inauguracji gimnazjów już widać, że nauka języka obcego rozpoczęła się w nich od podstaw, ponieważ szkoły te nie są w stanie zorganizować grup na różnym poziomie umiejętności wyniesionych przez uczniów ze szkół podstawowych i dodatkowych kursów pozaszkolnych. Wszystko wskazuje na to, że w przyszłych liceach sytuacja się powtórzy. Zatem uczeń będzie na każdym z trzech etapów kształcenia przedmaturalnego zaczynał naukę języka obcego od początku. Nie trzeba wyjaśniać, jakie to oznacza marnotrawstwo czasu, wysiłku i pieniędzy. Pogłębi to jednocześnie zróżnicowanie między uczniami ze szkół wielkomiejskich, często uczęszczającymi na dodatkowe, prywatne kursy językowe, a młodzieżą z mniejszych ośrodków, nie mającą takich możliwości. Do tego dochodzi niedobór nauczycieli i zróżnicowanie poziomu ich kwalifikacji. Jeśli egzamin maturalny z języka obcego będzie oceniany według ujednoliconych kryteriów i wymagań, to albo będą one niskie i łagodne, albo wykupienie dodatkowych lekcji u prywatnego lektora stanie się dla większości uczniów koniecznością, której znaczna ich część nie będzie w stanie oczywiście zaspokoić. Niepewny cel Koncepcja nowej matury ma jeszcze jedną, może zasadniczą wadę: brak pewności, że szkoły wyższe zgodzą się ją akceptować jako sprawdzian wiedzy i predyspozycji kandydatów na studia. Uczelnie dysponują autonomią i jest wątpliwe, zwłaszcza w przypadku tych renomowanych, by przyjęły opracowany i przeprowadzany bez ich udziału, zestandaryzowany przez ministerstwo egzamin maturalny w miejsce dotychczasowych egzaminów wstępnych. Pewnie zgodzą się te, które nie mają zbyt wielu kandydatów lub dokonują selekcji według innych niż wiedza, dodatkowych kryteriów (np. predyspozycji twórczych na uczelniach artystycznych). Sposób, w jaki ministerstwo zamierza skłonić wszystkie pozostałe do rezygnacji z egzaminów wstępnych, pozostaje tajemnicą, a wynik takich usiłowań jest niepewny. Może się więc zdarzyć tak, że cały programowy zakres edukacji szkolnej, a zwłaszcza licealnej, zostanie podporządkowany przygotowaniu do wąskozakresowego egzaminu, który będzie znacznej części młodzieży zamykał drogę przyszłej edukacji, a większości pozostałych nie dawał wcale pewności jej kontynuacji.
Celem przeobrażeń w polskiej oświacie jest podniesienie poziomu wykształcenia społeczeństwa. najważniejszym dla całego procesu edukacji stać się ma nowy egzamin maturalny. egzamin maturalny ma obejmować język polski, matematykę, język obcy i jeden przedmiot do wyboru. Uczelnie dysponują autonomią i jest wątpliwe, by przyjęły zestandaryzowany przez ministerstwo egzamin maturalny w miejsce dotychczasowych egzaminów wstępnych.
Stany Zjednoczone Bushowi brakuje do zwycięstwa charakteru, a McCainowi - poparcia republikanów Będą go błagać o wybaczenie Krzysztof Darewicz z Waszyngtonu Cała Ameryka zastanawia się teraz, czy ubiegający się o nominację prezydencką z ramienia Partii Republikańskiej George W. Bush zdołałby pokonać w listopadowych wyborach kandydata demokratów, o sprawowaniu urzędu prezydenckiego już nie wspominając. Z jego ojcem było dokładnie tak samo. Podczas kampanii prezydenckiej w 1987 roku tygodnik "Newsweek" użył w tytule artykułu o Bushu seniorze słowa "słabeusz". Wściekły Bush zadzwonił do autora tekstu i wrzeszczał: "jesteś skończony!", po czym wygrał wybory, ale na "Newsweeka" gniewał się jeszcze ponad rok. Teraz na wiecach wyborczych rywal Busha, John McCain, opowiada swój ulubiony dowcip. - Do zakładu fryzjerskiego przychodzi kandydat na prezydenta. "Jestem kandydatem na prezydenta" - mówi nie okazującym mu większego zainteresowania fryzjerom, którzy odpowiadają: "Wiemy, wiemy, właśnie przed chwilą śmialiśmy się z tego do rozpuku". McCain narzuca taktykę Chciałem zadać Bushowi juniorowi pytanie, kim byłby dziś, gdyby nie nazwisko. Staliśmy pod tanią knajpą "Wiejska szynka u Toma". W ortalionowej sportowej kurteczce, ze swoim ironicznym uśmieszkiem i wąskimi szparkami oczu wyglądał jak cwaniaczek z bazaru, ktoś, na kogo nie zwróciłbyś uwagi na ulicy, chyba że nadepnąłby ci na nogę. Pytania jednak zadać nie zdążyłem. Pod knajpę podjechała nagle wywrotka z kierowcą przebranym za prosiaka. Z wywrotki poleciała na ulicę kupa nawozu. Policja rzuciła się na "prosiaka", działacza organizacji przeciwnej zabijaniu zwierząt, a dziennikarze otoczyli Busha. - Gubernatorze! - wołali jeden przez drugiego. - Czy jest pan za wegetarianizmem? - Właśnie przed chwilą zjadłem na śniadanie bekon. - Ale czy jest pan przeciw zabijaniu zwierząt? - Jeśli już za czymś jestem, to za naleśnikami. Zdenerwowani zajściem z "prosiakiem" goryle eskortowali Busha do samochodu. - McCain dużo mówi, ale tak naprawdę nic nie zdziałał - tłumaczyła mi tymczasem Karen Hughes, odpowiedzialna w sztabie Busha za kontakty z prasą. - A Bush ma na swym koncie mnóstwo osiągnięć, on wie, co trzeba robić. To Karen wymyśliła, w drodze do fryzjera, nowy slogan wyborczy Busha: "reformator z wynikami", bo po jego sromotnej porażce z McCainem w stanie New Hampshire "współczujący konserwatysta" brzmiało jak "słabeusz". Niektórzy ciągle wierzą, że tylko podyktowana poczynaniami McCaina taktyka zmusza Busha do ciągłego odchodzenia od głównej strategii - zrywania ze skrajnym konserwatyzmem w stylu Newta Gingricha oraz pozyskiwania republikańskiego centrum i niezależnych. - Jeśli Bush wygra walkę z McCainem, to powrót do tej strategii będzie dla niego stosunkowo łatwy. On ma zupełnie inny charakter niż ten, który kreują dotąd media - twierdzi Ed Goeas, zajmujący się przeprowadzaniem sondaży opinii publicznej dla Partii Republikańskiej. Czy Bush jest wielbłądem Ale wielu republikanów dochodzi do odmiennego wniosku. Dla nich każde posunięcie Busha to kolejny błąd. Rezygnacja z udziału w debacie telewizyjnej przed prawyborami w New Hampshire. Fatalny wywiad, w którym Bush nie potrafił podać nazwisk kilku zagranicznych przywódców. Brak zdecydowanego stanowiska w sprawie flagi konfederackiej, która powiewa nad kongresem stanu Karolina Południowa i jest źródłem narastającego konfliktu między Murzynami a republikańskimi konserwatystami. Czy wreszcie wystąpienie Busha w Karolinie Południowej na Uniwersytecie Boba Jonesa, gdzie Kościół katolicki nazywa się "sektą", papieża "szatanem", a białym studentom zabrania się kontaktów z czarnoskórymi. - Bush wpadł w pułapkę własnego niezdecydowania. Pozwolił, by McCain narzucił własną koncepcję reformy i nowej Partii Republikańskiej. W ten sposób Bush sam ograniczył sobie pole manewru i musiał pójść tam, gdzie nie chciał, czyli na prawo - uważa William J. Benett, doradca Busha. Toteż przez ostatnich kilka dni Bush zajmuje się tłumaczeniem, że nie jest wielbłądem. - Nie zgadzam się z poglądami głoszonymi na Uniwersytecie Boba Jonesa. Nie jestem przeciwko katolikom, nie popieram segragacji rasowej. Tymczasem prawybory w Karolinie Południowej, które Bush wygrał, zostały uznane za "najbrudniejsze" w historii rozgrywek politycznych na amerykańskiej scenie. Radykalni sympatycy Busha wykonali setki tysięcy telefonów oraz rozesłali setki tysięcy kartek pocztowych do wyborców. Wyleli też na McCaina wiadra pomyj - twierdzili, że jest skorumpowany, psychicznie niezrównoważony, a do tego komunista, bezbożnik i dyktator. Nie zapomniano też przypomnieć o przedmałżeńskim romansie McCaina ze striptizerką, a jego obecnej żonie, Cindy, przypisano uzależnienie od leków uspokajających, co jakoby skłoniło ją nawet do kradzieży tych środków ze szpitala. Gubernator w mundurze W sztabie McCaina wisi "trumienny" portret Lee Atwatera, jednego z najbardziej kontrowersyjnych strategów politycznych, który doradzał Bushowi seniorowi i Ronaldowi Reaganowi, aby bezlitośnie obrzucali błotem rywali wyborczych. - Na łożu śmierci Atwater prosił ofiary swych bezceremonialnych ataków o przebaczenie. Dlatego powiesiliśmy tu jego portret - tłumaczy Drew, wolontariusz. Drew wyszedł z wojska i miał zostać policjantem, ale zafascynowała go postać McCaina, więc zgłosił się na ochotnika do jego sztabu. - To jest prawdziwa szkoła polityki. Zobaczysz, jak John wygra, oni też będą go błagać o wybaczenie. - Bush jest zdesperowany - włącza się do rozmowy Jack, który wziął zwolnienie z pracy i też ochotniczo pomaga w sztabie McCaina. - Te wszystkie chwyty poniżej pasa to jeszcze nic, ale zobacz, jak on się teraz stara upodobnić do Johna. McCain ma autobus "szczerej rozmowy", którym jeździ z wiecu na wiec i całe godziny rozmawia z dziennikarzami. Bush, który do niedawna latał samolotem, przesiadł się do autobusu nazwanego "ekspresem zwycięstwa" i też zaczął kokietować przedstawicieli mediów. McCain pojawia się na wiecach w otoczeniu weteranów wojny wietnamskiej. Nic trudnego, do Busha też dołączyło grono wiernych mu byłych jeńców wojennych. Na wszystkich materiałach propagandowych widnieje zdjęcie młodego McCaina w mundurze lotniczym. Jaki problem, przecież Bush też ma, przysługujący mu z urzędu, mundur lotnictwa Gwardii Narodowej stanu Teksas. Do wyborców w Virginii rozesłano już tysiące broszurek ze zdjęciem umundurowanego gubernatora. Karykaturzysta zaraz to podchwycił. Na rysunku Bush mówi do oglądających go w telewizji wyborców: "Byłem więźniem wojennym w teksańskim lotnictwie Gwardii Narodowej". - Jestem prawdziwym reformatorem - zapewnia McCain. - To ja jestem prawdziwym reformatorem - przekonuje Bush. - Jestem jak Luke Skywalker z "Gwiezdnych wojen"! - woła McCain, wymachując na wiecach zabawką "mieczem świetlnym" rycerzy Jedi. - W tym niebezpiecznym świecie potrzebujemy ostrego miecza - ripostuje Bush. Muzułmanie wybierają papieża W przeciwieństwie do otoczonego tłumem doradców Busha McCain nie ma zorganizowanego sztabu politycznego. - On słucha wszystkich i nikogo, przede wszystkim jednak swojej intuicji. Tu wszystko dzieje się ad hoc, strategia kształtuje się w wyniku doraźnych luźnych dyskusji - mówi Mark Salter, który zapewnia, że tylko "formalnie" kieruje ludźmi pracującymi dla McCaina. W jego biurach wyborczych pozornie panuje kompletny rozgardiasz. Fruwają papiery, kłębią się tłumy ochotników - odwrotnie niż u Busha. A jednak wszystko jest zrobione na czas. Zresztą, dopóki ta kampania jest konfrontacją charakterów, a nie zbliżonych do siebie programów, na niewiele zdają się sztaby doradców bezbarwnego Busha w starciu z McCainem - człowiekiem orkiestrą. - Jaki tam ze mnie bohater. Po prostu przechwyciłem swym samolotem wietnamską rakietę - żartuje na spotkaniach z wyborcami McCain, którego samolot zestrzelili Wietnamczycy, co skończyło się dla niego ponad pięcioma latami w niewoli. - Kiedyś pewnie nakręcą o mnie film. Tylko kto miałby mnie zagrać? Ja wolałbym, żeby Tom Cruise. A moje dzieci, żeby komik Danny de Vitto. McCain - bohater jak z filmu, ulubieniec mediów, idol młodzieży - obiecuje "zwrócić ludziom władzę" i rozbić "układy" w Waszyngtonie. Zapowiada też reformę systemu finansowania kampanii wyborczych, żeby wielkie korporacje nie mogły za pomocą wielkich pieniędzy uzależniać od siebie polityków. Urzędowi prezydenckiemu chce przywrócić "godność i wiarygodność", a do tego deklaruje, że jest przeciwny całkowitemu zakazowi aborcji. Pasuje to jak ulał demokratom, liberałom i całemu elektoratowi środka. Dlatego we wszystkich dotychczasowych prawyborach, w których ordynacja umożliwiała głosowanie takim wyborcom na republikanina, wygrywał McCain. To trochę tak, jakby muzułmanie wybierali papieża. Ale co dalej? Korzysta Al Gore Dopóki nierepublikański elektorat faworyzował McCaina, mało kto zastanawiał się, jaki naprawdę jest ów "autentyczny" kandydat, który przez czternaście lat zasiadania w Senacie zawsze głosował przeciwko aborcji i ograniczeniu dostępu do broni palnej. Który głosował przeciwko stworzeniu funduszu na poprawę opieki zdrowotnej dla dzieci i za zakazem wpuszczania do USA osób zakażonych wirusem HIV. Który głosował przeciw zakazowi dyskryminacji pracowników z powodu ich orientacji seksualnej i przeciw zwiększeniu wydatków na ochronę środowiska. Który raz twierdzi, że flaga konfederatów to "symbol rasizmu", a kiedy indziej, że to "symbol tradycji historycznej". Który nigdy dokładnie nie wyjaśnił, jakie "układy" chciałby rzeczywiście rozbić i który bez oporów przyjmuje dotacje od wielkich korporacji. Bush, który dotychczas zdobył dwa razy więcej republikańskich głosów niż McCain, twierdzi, że jego rywal "igra z katastrofą polityczną". Bo prawybory w kolejnych stanach przeważnie będą już ograniczone do elektoratu republikańskiego. A poza tym, przekonują zwolennicy Busha, demokraci i wyborcy niezależni z pewnością odwrócą się od republikańskiego kandydata podczas listopadowych wyborów prezydenckich i będą głosowali na bliższego im polityka demokratycznego. Kto więc dostanie nominację prezydencką Partii Republikańskiej? Czy republikanie postawią na efektownego, ale nieprzewidywalnego McCaina, czy też wybiorą bezbarwnego, ale próbującego niczym zaskoczyć Busha? Każdy kto mówi, że zna odpowiedź na te pytania, po prostu kłamie. A im dłużej nie ma na nie odpowiedzi, tym szerszy uśmiech kwitnie na twarzy Ala Gore'a. Bo czyż nie uczy stare przysłowie, że gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta.
Niektórzy wierzą, że podyktowana poczynaniami McCaina taktyka zmusza Busha do odchodzenia od głównej strategii - zrywania ze skrajnym konserwatyzmem oraz pozyskiwania republikańskiego centrum i niezależnych. McCain obiecuje "zwrócić ludziom władzę" i rozbić "układy" w Waszyngtonie. Zapowiada reformę systemu finansowania kampanii wyborczych.Kto dostanie nominację prezydencką ? im dłużej nie ma odpowiedzi, tym szerszy uśmiech kwitnie na twarzy Gore'a. Bo czyż nie uczy stare przysłowie, że gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta
ŚWIĘTA WIELKANOCNE W DAWNEJ POLSCE Wylewało się, najlepiej na kogoś, postny żur, który przez czterdzieści dni był podstawowym jadłem Śledzie na drzewie EDMUND SZOT Święta kościelne w dawnych wiekach odgrywały rolę o wiele większą niż teraz. I to nie tylko z powodów czysto religijnych, ale także ze względu na inne potrzeby człowieka, takie jak chęć manifestacyjnego uczestniczenia w życiu zbiorowości, okazja potwierdzenia swojego miejsca w hierarchii społecznej, wreszcie możliwość brania czynnego udziału w obrzędach, a nawet wnoszenia własnego wkładu w ich treść i formę. Odpowiadały na odwieczne zapotrzebowanie pospólstwa, któremu chyba od zawsze trzeba było "chleba i igrzysk". W bogatym kalendarzu ówczesnych świąt religijnych święta Wielkanocy odgrywały rolę szczególną. Następowały tuż po ciężkiej zazwyczaj zimie oraz po okresie wielkiego postu, w czasie którego jadło się naprawdę niewiele i lada co. Budząca się akurat do życia przyroda w najlichszym nawet stworzeniu budziła nadzieję na lepsze. Wszystko to składało się na nadzwyczaj radosny charakter Wielkanocy. A że była ona ustanowiona na pamiątkę tego, iż Chrystus zmartwychwstał - tym lepiej. Był to niejako "dodatkowy" powód do wszechogarniającej radości. Wielkanoc poprzedzał jednak wielki post, zaczynający się we Wstępną Środę, czyli - inaczej mówiąc - środę popielcową. Kościół dbał o to, by była to uroczystość przede wszystkim religijna. Księża posypywali głowy wiernych popiołem sporządzonym z palm poświęconych w Kwietną Niedzielę, ale plebs i tak wiedział swoje: był to popiół z trupich kości. Popielec - jak pisze nieżyjący już Zbigniew Kuchowicz ("Obyczaje staropolskie") - miał dwa nurty: religijno-ascetyczny i rozrywkowo-zwyczajowy. Jak z tego widać, Amerykanie ze swoim na wesoło obchodzonym dniem Wszystkich Świętych nie są prekursorami. Różnych figli dokazując Jędrzej Kitowicz, najbardziej znany kronikarz czasów saskich, zanotował: "Po wielkich miastach w Wstępną Środę czeladź jakiego cechu poubierawszy się za dziadów i Cyganów, a jednego z między siebie wystroiwszy za niedźwiedzia w czarnym kożuchu, futrem na wierzch wywróconym okrytego i około nóg czysto jak niedźwiedź poobwiązywanego wodzili od domu do domu różnych figli z nim dokazując, którymi grosze i trunki z pospólstwa chciwego na takie widoki wyłudzali". Że ówczesne pospólstwo było chciwe na takie widoki, dziwić się nie ma czemu. Nie mogło przecież popatrzeć w telewizję, posłuchać radia czy z racji powszechnego wtedy analfabetyzmu poczytać gazet. Gust miało przy tym lada jaki, o czym świadczy choćby zwyczaj zaprzęgania niezamężnych niewiast do kłody, która miała symbolizować małżeńskie jarzmo. "Schwytane dziewki prowadzono potem do karczmy, gdzie następowały wyzwoliny, czyli ogólna pijatyka - wyjaśnia kronikarz. - Chwytano nawet leciwe niewiasty, np. przekupki, które zaprzęgano do wielkich kloców, bito je, a przy okazji pustoszono im stragany i po prostu okradano". W pierwszej połowie XVII wieku ten typowo polski barbarzyński obyczaj panował nawet na królewskim dworze. W XVIII wieku utrzymał się już tylko po wsiach. Ale nie przepadł zupełnie. Pozostałością po nim było przypinanie niewiastom na plecach kurzych nóg, skorupek od jajek, czasem były to indycze szyje, rury wołowe itp. "materklasy". Nieświadoma niczego niewiasta postępowała z taką "ozdobą" pod sam ołtarz, śmiech czyniąc z siebie dookoła. Po na wpół wesołym Popielcu następowało czterdzieści dni ścisłego prawie postu, którego surowych reguł pilnie na ogół przestrzegano. Uciech tzw. śródpościa, kiedy to młodzież obsypywała przechodniów popiołem tylko po to, by ich ubrudzić, co "wielką wesołość wywoływało", można nie liczyć. Przecież to Judasz Wielkanoc poprzedzała Niedziela Palmowa, w czasie której łykano dla zdrowia wierzbowe bazie i uderzano się gałązkami wierzbiny. Rozpoczynała ona Wielki Tydzień, który był już prawie nieprzerwanym pasmem uciech. W Wielką Środę, gdy po odprawieniu jutrzni księża na pamiątkę męki Chrystusowej uderzali o ławki trzymanymi w ręku brewiarzami, bywali w tym wspomagani przez swawolników, którzy walili w ławki kijami z całej mocy, aż na ów tumult wpadała służba kościelna z batami i zaczynała się "zadyma" jak na niejednym dziś polskim stadionie. Wyrzuceni z kościoła swawolnicy robili ze słomy kukłę, która miała przedstawiać Judasza, i wkładali jej do kieszeni trzydzieści kawałków szkła (na pamiątkę trzydziestu srebrników), wnosili ją na kościelną wieżę i z wrzaskiem zrzucali pod nogi oczekujących z kijami kompanów. Czasem zamiast kukły, o czym pisze jeden z osiemnastowiecznych badaczy obyczaju, "w Wielką Środę po ciemnej jutrzni kocura żywego w garncu obsutego popiołem z dziury kościelnego sklepienia na kościół zrzucano". Biednego zwierzęcia nikt, oczywiście, nie żałował, przecież to był Judasz! Ale uwaga, uwaga, nasi rozmiłowani w tradycji narodowcy: "Jeżeli Żyd jakowy niewiadomy tej ceremonii nawinął się im - porzuciwszy zmyślonego Judasza - prawdziwego Judę tak długo i tak szczerze kijami okładali, póki się do jakiego domu nie salwował". Okazji do uciech nie brakło i w Wielki Czwartek, kiedy to biegało się po ulicach z grzechotkami, czyniąc piekielny hałas. Z kolei w Wielki Piątek rodzice dzieci, a majstrowie czeladników okładali rózgami, dodając: "Któryś za nas cierpiał rany, Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami". Pochówek wielkiego postu Przed Wielkanocą trzeba było jeszcze urządzić pochówek wielkiemu postowi. Wieszało się na drzewie śledzie - za to, że przez sześć niedziel panowały nad mięsem, wylewało się też, najlepiej na kogoś, postny żur, który przez czterdzieści dni był podstawowym jadłem. Największą atrakcją Wielkanocy była naturalnie możliwość konsumowania do woli sutego i smakowitego jadła. Dla Kościoła jest to święto najważniejsze w roku, dla wiernych bywało takie nie zawsze. Trafnie oddał to poeta Wacław Potocki: "Co żywo na jutrznię się spieszy. Aż nam znowu w kościele dłużej siedzieć ckliwo; O mięsie myśląc, kwapi do stołu co żywo. I nabożeństwo z głowy wyleci i kościół, Chce wraz powetować, co tak długo pościł. Żre drugi, potem pije, tka jako do woru; Ten chory, ów pijany, zapomni nieszporu". Popatrzmy zatem, co "tkano do woru": kiełbasa z gorczycą, chrzan, jaja i masło były obowiązkowo na wszystkich, najbiedniejszych nawet stołach. U bogatych mieszczan trafiały się całe prosięta, wędzone szynki, baranki z masła, kołacze z miodem, placki, babki, makowce. Stoły szlachty - zapewnia Kuchowicz - były jeszcze bardziej suto zastawione. Potrawy bogatszych obywateli były przez księży święcone w domach, biedota udawała się w tym celu do kościoła. Przydybać damę w łóżku Wielką Niedzielę spędzano głównie przy stole (w późniejszych godzinach bywało, że i pod), ale już w Wielki Poniedziałek wracała ochota do igrców. W Krakowie obchodzono tzw. emaus, czyli odpust na Zwierzyńcu, organizowany na pamiątkę uciekających z Jerozolimy apostołów. Uchodzili oni właśnie do Emaus, małej miejscowości na północny zachód od Jerozolimy. Odpustowi tradycyjnie towarzyszyły w Polsce różne atrakcje, tym razem było ich jeszcze więcej. Chłopcy uderzali baziami dziewczęta albo staczali między sobą walki na kije, bractwa religijne przeciągały z uroczystymi procesjami - natłok wrażeń był ogromny. Dzień później, w wielkanocny wtorek, ludność Krakowa bawiła się na tzw. Rękawce. Bogatsi mieszczanie zgromadzeni na górze obok kościoła na Krzemionkach (dziś jest tu siedziba krakowskiej telewizji) rzucali w dół biedocie "bułki, placki, jaja, kiełbasy i pierniki". Dopieroż było uciechy patrzeć na bójki między chwytającymi te specjały. Gdyby ktoś miał wówczas kamerę, w cuglach wygrałby wszystkie konkursy w dzisiejszym telewizyjnym programie "Śmiechu warte". Najważniejszym wielkanocnym obyczajem był oczywiście śmigus-dyngus. Był to zwyczaj jeszcze z czasów pogańskich i początkowo nie polegał na samym tylko polewaniu się wodą. Wręczano sobie także podarki, zwłaszcza jaja, ale i okładano się pięściami, rózgami itp. Kościół potępiał te zabawy, wiele z tych obrzędów więc zanikło, ale z wodą nie udało się to do tej pory. "Stoły, stołki, kanapy, łóżka - wylicza Jędrzej Kitowicz - wszystko to było zmoczone, a podłogi - jak stawy - wodą zalane. Dlatego gdzie taki dyngus, mianowicie u młodego małżeństwa, miał być odprawiony, pouprzątali wszystkie meble kosztowniejsze i sami się poubierali w suknie najpodlejsze, takowych materyi, którym woda niewiele albo wcale nie szkodziła. Największa była rozkosz przydybać damę w łóżku, to już ta nieboga musiała pływać w wodzie między poduszkami i pierzynami jak między bałwanami, przytrzymywana albowiem przez silnych mężczyzn nie mogła się wyrwać z tego potopu; którego unikając miały w pamięci damy w ten dzień wstawać jak najraniej albo też dobrze zatarasować pokoje sypialne". Gmin bawił się jeszcze brutalniej, zanurzając dziewczyny po szyję w fosach, rzekach, stawach i jeziorkach, co, biorąc pod uwagę porę roku, często kończyło się ciężkim przeziębieniem albo zapaleniem stawów, po którym zostawała choroba reumatyczna na całe życie. Niewiasty mogły się rewanżować swoim prześladowcom już na drugi dzień, i tak aż do Zielonych Świątek. Korzystały z tego jednak rzadko. Przebiegła ta płeć woli zmywać mężczyznom głowy przez cały rok.
Święta kościelne w dawnych wiekach odgrywały rolę o wiele większą niż teraz. W bogatym kalendarzu ówczesnych świąt religijnych święta Wielkanocy odgrywały rolę szczególną.Największą atrakcją Wielkanocy była możliwość konsumowania do woli sutego i smakowitego jadła. Dla Kościoła jest to święto najważniejsze w roku, dla wiernych bywało takie nie zawsze. Wielką Niedzielę spędzano przy stole, ale już w Wielki Poniedziałek wracała ochota do igrców. Najważniejszym wielkanocnym obyczajem był oczywiście śmigus-dyngus.
ROZMOWA Generał Gromosław Czempiński, biznesmen To wywiad trafia do człowieka Był jakiś mecz międzypaństwowy, a ja mówię: - Panie premierze, czy mam ustalić wynik, czy mamy rozpocząć działania w tym zakresie, czy nie? A premier na to: - To wy i to możecie? FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Czy uprawiał pan sport? GROMOSŁAW CZEMPIŃSKI: Uprawiałem głównie gry zespołowe, dopóki nie zacząłem latać na szybowcach. Potem już całą uwagę poświęciłem lotnictwu. Kiedy pan zaczął latać? To był rok sześćdziesiąty, miałem wtedy czternaście lat. Musiałem dostać specjalną zgodę, żeby móc latać. Wiek minimalny wynosił szesnaście lat. Miałem zgodę premiera Cyrankiewicza. Latałem w aeroklubie poznańskim. Szkołę szybowcową skończyłem w Gnieźnie - miejscowości Gębarzewo, dzisiaj już nie istnieje to lotnisko. A jak było dalej ze sportem. W szkole średniej, na studiach? Tak samo. Ta pasja nigdy mnie nie opuściła. Co pan studiował? Ekonomię. Na studiach stworzyłem drużynę siatkówki, która brała udział w rozgrywkach ligowych, niezrzeszonych. Przez cały czas, kiedy byłem w Poznaniu, czyli do czasu, gdy nie wciągnął mnie wywiad, nasza drużyna była najlepsza w Wielkopolsce. Również dobrze grałem w tenisa. Jeździłem trochę rajdowo samochodami. Spróbowałem wszystkiego. Nie został pan wyczynowcem, zawodnikiem w którymś ze sportów? Zostałem. W szybownictwie byłem najmłodszym posiadaczem trzech diamentów na świecie. Chociaż współczesne szybowce są nieporównywalne z tymi, na których my lataliśmy, to i dzisiaj nie jest łatwo zdobyć trzy diamenty. Miałem 365. odznakę diamentową na świecie. Uzyskałem ją w sześćdziesiątym czwartym. Szedł pan do sportu, a trafił do wywiadu. Dlaczego? To było moje marzenie od dziecka. Wiele się nasłuchałem, naczytałem... Bonda pan czytał? Nie. Jakieś Maty Hari, powieści kryminalne. Pamiętam, że dużo czytałem książek Agaty Christie; dużo o drugiej wojnie światowej, o roli wywiadu w tym wszystkim. I to mnie wciągnęło. Uznałem, że praca w wywiadzie jest w sam raz dla takiego człowieka jak ja, który jest dobry w różnych dziedzinach. Powiedziałem sobie - to jest prawdziwy zawód dla mężczyzny. Ale jak to zwykle bywa, nie człowiek trafia do wywiadu, tylko wywiad trafia do człowieka. Wywiad mnie zauważył i zaproponowano mi pracę. Gdzie pana namierzono konkretnie? Tego nie wiem. To jest różnie. Nasz wywiad był modelowany trochę na wzór angielskiego. Miał swoje sekretne informacje na uczelniach. Zadaniem niektórych profesorów, adiunktów, czy w ogóle kadry naukowej, było zwracanie uwagi na talenty. Na każdego, kto się wybijał, był dobrym studentem, miał ciekawe cechy charakteru. Takie, które predestynują do tego typu pracy. Kadra nauczycieli podpowiadała wywiadowi. I wywiad obserwował tę osobę. Tak właśnie trafiłem do wywiadu. Zresztą był to pierwszy nabór do nowo zorganizowanej szkoły wywiadu. Pierwszy rocznik rzeczywiście był wyjątkowo wyselekcjonowany. Świetni ludzie tam trafili, było z czego wybierać. Przedtem nie było tak szerokiego naboru. Na przykład generał Petelicki trafił - jeśli dobrze pamiętam - do wywiadu w sześćdziesiątym dziewiątym, do szkolenia indywidualnego. Czyli wywiad cały czas rekrutował ludzi, uzupełniał swoje kadry, ale nowa era w szkoleniu rozpoczęła się w siedemdziesiątym drugim, z tym moim rocznikiem. Rok 1972 to olimpiada w Monachium i głośny zamach. Polityka wdarła się brutalnie do sportu. Od tamtej pory terroryzm zagraża igrzyskom. Co robią wywiady? Wywiady są od tego, żeby takim wydarzeniom zapobiegać. To się nie zawsze udaje, chociaż postęp jest widoczny. Monachium było zaskoczeniem dla wszystkich. To był pierwszy tak poważny zamach na sport. Właśnie od Monachium zaczęła się czarna era różnego rodzaju zamachów terrorystycznych, wymierzonych głównie w państwo Izrael. To, co się potem działo ze wszystkimi uczestnikami tego zamachu, pokazało, jak świetnie pracował Mosad, który powoli przez lata wyłuskiwał ludzi związanych z tym zamachem. Nie udało się zapobiec, ale udało się rozpracować metody i ludzi. Dzisiaj wszystkie służby wywiadowcze i kontrwywiadowcze na świecie pracują nad tym, żeby odkryć ewentualne zagrożenia wcześniej. I wrzuca się te informacje do wspólnego worka. Jeżeli olimpiadę organizowali Rosjanie, to pakiet informacji dostawał KGB. Jeżeli Amerykanie, to dostawały informacje CIA czy FBI. Tak było także w przypadku Korei Południowej, igrzysk w Seulu w roku 1988. Wiadomo było, że będzie napięcie. Wyprzedzenie prewencyjne to jest klucz do bezpieczeństwa. Rzecz jasna nie ma sposobu na uniknięcie wszystkich zagrożeń. Paradoksalnie łatwiej dogadać się z terrorystami czy z mafią, zawrzeć jakieś układy, złożyć propozycje nie do odrzucenia niż zapanować nad rzeszą tzw. zwykłych obywateli. Ludzi stanowiących zagrożenie się ostrzega. - Macie neutralizować. W waszym interesie jest, aby nic się nie wydarzyło, bo inaczej uderzymy w was. I wtedy uderza się bardzo brutalnie. Z ofiarami. Więc świat przestępczy to uznaje. Ale nie da się do końca przewidzieć, kiedy czyjaś frustracja czy skłonności psychopatyczne dadzą o sobie znać i w jakiej formie. Mafia czy terroryści kierują się określonymi interesami. Finansowymi, narodowymi, a zatem mają coś do stracenia w przypadku błędu, w momencie wpadki. Frustrat chce odreagować frustrację, zaistnieć publicznie. Czasem chodzi mu właśnie o to, żeby zostać przyłapanym. Żeby o nim pisały gazety, żeby go pokazała telewizja. Wywiady biorą na oko takich ludzi, rozpoznane wcześniej przypadki. Ale nie wszystkich, bo to jest niewykonalne. Jak wielu sportowców trafia do wywiadu? Nie za dużo. Trzeba pamiętać, że tylko część ludzi w wywiadzie była szkolona w zakresie działań dywersyjnych. Dziś główną siłą wywiadu są działania intelektualne, czyli koncepcja, planowanie, gry wywiadowcze. Każdy powinien być sprawny, dobrze wyglądać. Ale to nie jest warunek zasadniczy. Parę afer szpiegowskich z udziałem sportowców mieliśmy. Choćby aferę Pawłowskiego. On był pierwszą postacią negatywną. Wielki sportowiec. Legenda polskiej szabli, a tu się mówi, że fingowano mu walki, żeby był numerem jeden, żeby budować jego pozycję. On działał dla CIA. W jakim zakresie udało się to udowodnić, trudno mi powiedzieć. Ale to rzuciło cień na jego osiągnięcia sportowe. Wywiad szuka różnych nieszablonowych rozwiązań. Kiedy już sięga po takie bardzo znane nazwiska, to powstaje nieścieralny osad. Człowiek się zastanawia, czy on osiągnął te wyniki sam, czy ktoś jeszcze na to pracował. Pamiętam, że kiedy byłem już w wywiadzie osobą znaczącą, żartowałem sobie na ten temat, choć niewielu brało żart za żart. Na przykład, był jakiś mecz międzypaństwowy, a ja mówię: - Panie premierze, czy mam ustalić wynik, czy mamy rozpocząć działania w tym zakresie, czy nie? A premier na to: - To wy i to możecie? To był koniec lat osiemdziesiątych i to były tylko żarty. Ale na dobrą sprawę każde działanie rządu powinno być przygotowane, sprawdzone, by nie było działań na ślepo. Obojętnie w jakiej dziedzinie. Dopiero wtedy, gdy jest pełna kalkulacja kosztów społecznych, ekonomicznych i psychologicznych, można działać. Czy rzeczywiście w sporcie wywiad ustalał wyniki? Nie chciałbym się na ten temat wypowiadać. Przyjmijmy, że to wszystko żart, ale jak pan sam wie, jednak paru sportowców przewinęło się przez wywiad. Szczególnie w NRD. Co pan jeszcze wie na temat Pawłowskiego? Trzeba pamiętać, że aby dobrze funkcjonować w branży, trzeba wchodzić w kontakt ze służbą przeciwną. W przypadku Pawłowskiego, który pracował dla Amerykanów, służby przeciwne to była np. służba rosyjska czy polska. W związku z tym on miał nakazane te kontakty. Więc grał na wielu skrzypcach. Natomiast wobec kogo był naprawdę lojalny, to tylko on sam wie. To jest dramat człowieka, szczególnie z tak wielkim nazwiskiem. Na dobrą sprawę bardzo trudno jest przyłapać tego typu ludzi na gorącym uczynku. A już w dobie współczesnej techniki tym bardziej. Trzeba pamiętać, że jak się rusza wielkie nazwisko, to jest to bardzo trudny temat. I raczej można dostać po palcach, aniżeli liczyć na końcowy sukces. Dlaczego? Niedawno mieliśmy próbkę. To było przy sprawie Olina. Wielkie nazwisko, więc jak silne powinny być dowody. I jak starannie powinno się je weryfikować, bo to jest najważniejsze - weryfikacja dowodów czy też weryfikacja sygnałów jest bardzo ważna. I stąd wywiad często uciekał się w przeszłości do dziennikarzy. Nie mówię o polskim wywiadzie, tylko szeroko rozumianym na świecie. Bo czasami dziennikarz był jedynym, który miał dotarcie. Ale od pewnego czasu na świecie obowiązuje reguła, że dziennikarzy się nie rusza. Dlaczego dziennikarzy się nie rusza? Współpraca z wywiadem to element psychicznie obciążający, który może powodować niepotrzebne perturbacje zewnętrzne, a to z kolei może stać się przedmiotem ataków, np. grup terrorystycznych czy państwa, które prowadzi politykę terroryzmu. Tak już bywało. Wielu dziennikarzy na całym świecie znalazło się w opałach, bo uznano ich za agentów wywiadu. I stąd właśnie takie niepisane prawo, że dziennikarzy się nie wykorzystuje. W zasadzie nie wykorzystuje się także wielkich nazwisk sportowych. Chyba że chodzi o filmowanie czegoś lub kogoś. Czasami sportowiec to jedyny człowiek, który ma wejście tam, gdzie inni nie mają. Dzisiaj wiemy, że w ZSRR; że w NRD mnóstwo postaci publicznych było powiązanych z wywiadem. To były państwa totalitarne. Żadnego z nich nie da się porównać do Polski. Sportowcy mieli naturalny dostęp do ciekawych środowisk, więc była to pokusa dla wywiadu. A zarazem trzeba pamiętać, że ci ludzie mieli niewielkie szanse, by się obronić; żeby nie być wciągniętym w tę grę. Bo służby miały ogromne możliwości nacisku, łącznie z takim, że np. forma sportowca dziwnie i nagle się obniżała; że miał utrudniony wyjazd za granicę. Te możliwości nacisku były ogromne. Czy sportowiec, tak generalnie, to dobry kandydat na szpiega? Sportowiec to człowiek walki. Odporniejszy na stres od wielu innych. Ponadto uparty. A także człowiek myślący, bo jednak proces przygotowań do zawodów wymaga pracy koncepcyjnej. Sportowiec pracuje w samotności, bo głównie pracuje sam nad sobą. Najczęściej są to także ludzie inteligentni, naturalnie przyciągający towarzystwo. Czyli w sumie sportowiec jest przygotowany do działań, które są potrzebne w pracy wywiadu. Mówimy jak jest na świecie, a jak to było w PRL? Ilu polskich sportowców pracowało dla wywiadu? Wie pan, to było tak dawno, że naprawdę nie pamiętam (uśmiech). To proszę powiedzieć, jak się ochrania imprezy sportowe w Polsce? Jak się chroni VIP-ów? Powiedzmy na przykładzie Pucharu Świata w Zakopanem. Prezydent Kwaśniewski przyjeżdża na Podhale i obiecuje góralom igrzyska olimpijskie. Podhale jest prawicowe, prezydent lewicowy. Co się robi, żeby uniknąć kłopotów? Podejmuje się działania środowiskowe. Przy współpracy z Biurem Ochrony Rządu, z kontrwywiadem. Znamy na tyle te środowiska, że wiemy, jak daleko ludzie ci są w stanie się posunąć. Rzeczywiście bada się to na wszelki wypadek, bo nigdy nie wiadomo, czy gdzieś jakiś ekstremista nie wyskoczy, nie dokona nieodpowiedzialnego czynu. My musimy pamiętać o jednym: prezydent, bez względu na to w jak dalece nieprzychylne mu środowisko wkracza, musi mieć poczucie bezpieczeństwa. Władze Rzeczypospolitej muszą mieć poczucie bezpieczeństwa. To jest zadanie tajnych służb. Dlatego bada się wszystkie ślady, wszystkie nitki. W różnych środowiskach mogą się rodzić różne pomysły. Ostatnia afera wokół wywiadu dla telewizji, jakiego udzielił Piotrowski, zabójca księdza Popiełuszki, pokazuje, że nie wszyscy zrozumieli, co się w tej Polsce działo. W wywiadzie jak w medycynie - lepiej zapobiegać niż operować... Zastrzelił pan kiedyś kogoś? Wywiad polski szczyci się tym, że nigdy do nikogo nie strzelał. Jakim wywiadem się pan zajmował? Każdym, poza wywiadem naukowo-technicznym. Chociaż czasem, jak mi wpadały w ręce takie materiały, to też się człowiek tym zajmował. Gdzie pan pracował konkretnie? Pracowałem w Stanach Zjednoczonych i w Szwajcarii. W Genewie siedziałem pięć lat, a w Stanach krótko, bo niedużo ponad rok. Kolega zdradził i musiałem się ewakuować. Nie pracowałem przeciwko Szwajcarii. Szwajcaria nas nie interesowała. Ale w Szwajcarii jest dużo miejsc do pracy na inne kierunki... A Amerykanie? Nie mają do pana pretensji za działalność wywiadowczą? Nie. Zawsze się bardzo lubiliśmy i do dzisiaj się szanujemy. Wielokrotnie żartowaliśmy, że przez osiem godzin rywalizujemy, a potem razem idziemy na whisky. Co jest najgorsze w tej robocie? Samotność. Poza tym zbyt duże oczekiwania i zbyt małe środki. Wtedy w kraju zarabiało się 20 - 30 dolarów na miesiąc. A za granicą jednak zarabiało się inaczej. Moja pierwsza pensja za granicą wyniosła 600 dolarów. To śmieszne. Poszedłem na kolację z jakimś miejscowym bossem i wydałem całą pensję. Ale samotność jest jeszcze gorsza. Zostaje pan z problemem sam. Jest jakiś dialog z centralą, ale zwykle taki, jakby pan rozmawiał ze ścianą. I zarazem pan wie, że wpadka oznacza koniec. Czasami były takie zadania, że człowiek się zastanawiał, kto w tej centrali siedzi. Jak gdyby ci ludzie nie mieli pojęcia, co się na świecie dzieje. W tych czasach brałem samochód i jeździłem. Jeździłem i krzyczałem na całe gardło w samochodzie. Po dwóch, trzech godzinach wracałem do pracy. Mogłem znów czytać papiery. Byłem wyluzowany. Czasem wyżywałem się na korcie. Znajomi patrzyli i pytali, kogo chcę zabić? Tak waliłem w piłki, że aż dudnił kort. Do tego wszystkiego - co tu dużo mówić - to, co się działo w latach osiemdziesiątych, było powodem, że wielu z nas zaczęło tracić motywację. Śmierć Popiełuszki była najbardziej jaskrawym przykładem. Długo nie mogłem uwierzyć, że to mogły zrobić służby. Wydawało mi się, że to jest niemożliwe. W naszej tradycji nie było przemocy. Większość z nas działała w wywiadzie z pobudek patriotycznych. Morderstwo Popiełuszki to był dla mnie szok. Służba Bezpieczeństwa nie musiała tego robić. Ale zrobiła. Z tym patriotyzmem to pan chyba przesadza. Do bezpieki ludzie szli dla kasy, dla kariery, dla władzy. To prawda, ale wywiad i Służba Bezpieczeństwa to nie to samo. Wielu ludzi wrzuca do jednego wora tajne służby, a tak nie było. Ale ma pan rację, oczywiście. Do wywiadu wielu przyszło dla kariery. Część myślała o pieniądzach, część o możliwości podróży. Ja i wielu moich kolegów uwierzyliśmy Gierkowi. Gierek zapytał: "Pomożecie?" Stoczniowcy, a z nimi cała Polska, odpowiadali - "Pomożemy!". Entuzjazm był. Więcej swobody, większe kredyty. Młody człowiek wtedy się nie zastanawiał, że my żyjemy za czyjeś pieniądze. Wyglądało to wszystko dobrze. Tragedią były wydarzenia grudniowe, ale wszyscy wierzyli, że teraz będzie inaczej. A ci, którzy myśleli, że zrobią pieniądze w wywiadzie, odpadali, wykruszali się stopniowo. Jednak system się nie zmienił. Komuniści kazali strzelać do robotników w Gdańsku i komuniści rządzili nadal. Tylko nieliczni w wywiadzie byli komunistami. Za duży mieli dostęp do świata zewnętrznego, do książek, które były na indeksie. Jak taki człowiek mógł zachować złudzenia? Siedzieć za granicą dziesięć czy dwadzieścia lat i nadal twierdzić, że w Polsce jest tak, jak być powinno. Że przestrzegane są Prawa Człowieka; że ekonomia jest skuteczna; że rozwój dynamiczny. Ponadto na szkoleniach toczyliśmy pouczające, ciekawe dyskusje. Gdyby ktoś posłuchał z boku, nie wiedząc kto i co, to by odniósł wrażenie, że trafił na spotkanie opozycjonistów. Zresztą wywiad stykał się przede wszystkim z intelektualistami, z ludźmi opozycji. Partia chciała mieć niezależne źródła ocen i informacji. Mógł je dać tylko wywiad mający dobre kontakty z opozycją. Tak czy inaczej byliście cząstką systemu, który odpowiada za wiele zbrodni, choćby za Katyń. Wie pan, człowiek nie wybiera czasu, w którym się rodzi, kraju ani historii, w którą jego kraj jest uwikłany. Ale może próbować coś zmieniać. Nie byłoby zmian w Polsce, gdyby nie kontakty władzy z opozycją, ścieranie się różnych poglądów i wspólna chęć zmiany. Myśmy w wywiadzie wiedzieli o Katyniu od początku. Nie mogliśmy się ośmieszać. Nie mogliśmy powiedzieć naszym rozmówcom na Zachodzie, że nie wiemy, co to były czystki, bo nie mielibyśmy partnerów na Zachodzie. Nikt by tam z panem nie rozmawiał, gdyby pan mówił... po linii i na bazie... Nie ma możliwości. A po takiej rozmowie - to co? Nie ma śladu? Przecież jest pan człowiekiem myślącym, po studiach - wybrany, zdolny, samodzielny. Czyli była to wzajemna edukacja. Zresztą ci ludzie, zarówno za granicą, jak i w kraju, też z przyjemnością rozmawiali z nami. To był dla nich inny świat. Szybko się przekonali, że wywiad to nie bezpieka. Tu widzieli ludzi młodych, otwartych, bystrych. Mówili nam: zastanówcie się, co możemy wspólnie zrobić, jakie przyjąć rozwiązania, by próbować jakoś zmienić rzeczywistość. W wywiadzie awansowali tylko ludzie myślący. Nie faceci po linii: my - partia, komunizm na świecie zwycięży itd. W bezpiece nas nie lubili. Czy z wywiadem można kiedyś skończyć? W normalnych warunkach nie ma możliwości skończenia z wywiadem. W naszych jest to możliwe. Nasze warunki są, niestety, nienormalne. Boleję nad tym, bo niedobrze jest roztrwaniać tego typu potencjał. Na świecie dba się o to, żeby pracownik wywiadu był stale czymś zajęty; żeby nie miał czasu na myślenie. Daje mu się pracę, żeby ciężko pracując, zapomniał to, co zapamiętał. Dba się o to, żeby ci ludzie nie mieli problemów finansowych, bo jak problemy są, to pojawia się pokusa. Czasem jedno, dwa zdania wystarczą, by ktoś powiązał nitki, z pozoru różne, które jednak są z tej samej szpuli; są kluczem do sprawy. Ciągle jest wiele spraw nierozwiązanych. Co pan teraz robi? Robię to, na czym się najmniej znam. Bo z tego, na czym się najbardziej znam, musiałem się wycofać. Dzisiaj mogę powiedzieć z całą wyrazistością, że byłem niezależnym, apolitycznym szefem UOP-u. Obecnie zająłem się biznesem. Jestem współwłaścicielem firmy MOBITEL-ACTIVE SAFE. Główne moje zajęcie to śledzenie kradzionych samochodów. Czyli ochrona samochodów przed kradzieżą. Z przyjemnością mogę powiedzieć, że mam najlepszą firmę w Polsce. Najlepsze urządzenia, najciekawsze rozwiązania. Urządzenie czuwa nad samochodem. Polecam lutowy numer magazynu PLUS GSM, tam jest więcej informacji o firmie. Teraz powiem w skrócie: jeśli coś się dzieje z autem, natychmiast mamy to na ekranie z precyzją do 5 metrów. I w ciągu pięciu czy dziesięciu minut zjawiamy się przy samochodzie. Mamy w całej Polsce swoje brygady (150 punktów), które czekają na nasz sygnał. Sygnał oczywiście podlega weryfikacji. Jeżeli ktoś próbuje podnieść samochód, żeby go wciągnąć na lawetę - u nas jest sygnał. Ktoś wybija szybę - sygnał; otwiera drzwi; wyrzuca właściciela - za każdym razem sygnał. Kiedy właściciel czuje się zagrożony, przyciska przycisk - mamy sygnał i jesteśmy na miejscu. Czy pańska przeszłość nie przeszkadza w biznesie? Ktoś powie: Czempiński ma nas na oku w każdej chwili, to niebezpieczne. To mówi głównie konkurencja. Natomiast mnie się wydaje, że moje nazwisko powinno być gwarancją. Zawsze byłem fair. Jeżeli daję swoje słowo, że nie śledzimy właściciela pojazdu, to jest to świętość. Gdyby się choć raz tak stało, to nie tyle moja firma, ile moje nazwisko byłoby wystawione na szwank. Na to nie mogę pozwolić. Mam zasadę, że jak się czymś zajmuję, to rzetelnie i na całość. Nie robię niczego połowicznie. Był pan sportowcem, szpiegiem. Teraz jest pan biznesmenem. Nie chciałby się pan trochę ponudzić, poleżeć na plaży, połowić ryby? Nie nadaję się do wędkarstwa, nie potrafię nawet leżeć na plaży, najczęściej gram w siatkówkę plażową. Dużo czasu poświęcam lotnictwu - dużo latam, głównie samolotami. Jakimi samolotami? Jednosilnikowymi. Moim ulubionym samolotem jest Cesna. Świetny samolot, duża przyjemność. Na szybowcach mniej, ale chęć rywalizacji ciągnie mnie do szybowców. Tam się czuję wolny, swobodny. Stamtąd ta cała scena polityczna, ci wszyscy politycy, wydają się tacy malutcy. Samo wsiadanie do szybowca, uniesienie się w nim, powoduje, że odczuwa się dużą rozkosz. Jest to coś, co mnie pochłania, ale teraz muszę również myśleć o firmie, o biznesie. Chociaż nie ukrywam, że nadal moją pasją jest wywiad. Rozmawiał: Marek Jóźwik
dużo czytałem książek Agaty Christie; o drugiej wojnie światowej, o roli wywiadu. I to mnie wciągnęło. Uznałem, że praca w wywiadzie jest w sam raz dla takiego człowieka jak ja, który jest dobry w różnych dziedzinach. Nasz wywiad Miał swoje sekretne informacje na uczelniach. Kadra podpowiadała wywiadowi. Tak trafiłem do wywiadu. Rok 1972 to olimpiada w Monachium i głośny zamach. Wywiady są od tego, żeby takim wydarzeniom zapobiegać. Nie udało się zapobiec, ale udało się rozpracować metody i ludzi. Parę afer szpiegowskich z udziałem sportowców mieliśmy. Choćby aferę Pawłowskiego.On był pierwszą postacią negatywną. Wielki sportowiec. Sportowcy mieli naturalny dostęp do ciekawych środowisk, więc była to pokusa dla wywiadu. Sportowiec to człowiek walki. Odporniejszy na stres od wielu innych. pracuje w samotności. Co jest najgorsze w tej robocie?Samotność. Zostaje pan z problemem sam. Do tego wszystkiego to, co się działo w latach osiemdziesiątych, było powodem, że wielu z nas zaczęło tracić motywację. teraz zająłem się biznesem. nie ukrywam, że nadal moją pasją jest wywiad.
W setną rocznicę narodzin mechaniki kwantowej Czego jeszcze nie wiemy w fizyce? KRZYSZTOF A. MEISSNER 14 grudnia 1900 roku Max Planck na posiedzeniu Niemieckiego Towarzystwa Fizycznego przedstawił hipotezę, że energia układów drgających nie może zmieniać się w sposób ciągły, a jedynie skokowy poprzez emisję lub absorpcję kwantów. Pozwoliło to Planckowi na wyprowadzenie wzoru, zgodnego z doświadczeniem, na rozkład promieniowania ciała doskonale czarnego. Idea była tak radykalna, że musiała czekać 5 lat na pierwsze zrozumienie jej faktycznej doniosłości (wyjaśnienie przez Einsteina efektu fotoelektrycznego), 13 lat na pierwsze zastosowanie do modelu atomu (,,stary" model atomu Bohra), 25 lat na wprowadzenie jako ogólnie obowiązującej zasady dynamiki (mechanika kwantowa w sformułowaniu Heisenberga-Jordana lub Schrödingera), a 100 lat, czyli do dzisiaj, czeka na pełne zrozumienie. Sto lat temu hipoteza Plancka była całkowitym zaskoczeniem. Fizyka teoretyczna wydawała się być nauką niemal zamkniętą, w której wszystko było znane dzięki trzem filarom - mechanice Newtona, termodynamice i elektrodynamice Maxwella. Filary te pozwalały na opis całości ówczesnej wiedzy teoretycznej i dlatego pod koniec XIX wieku niektóre uniwersytety rozważały możliwość zamknięcia wydziałów fizyki, gdyż wydawało się, że od strony badawczej niewiele jest już do zrobienia - pozostawało wyjaśnić pewne drobne problemy, jak wspomniane promieniowanie ciała doskonale czarnego, stabilność atomów czy zupełne drobiazgi, jak niezgodność z obliczeniami, o 42 sekundy kątowe na stulecie, obserwacji obrotu peryhelium Merkurego. Po kilku latach okazało się, że te "drobne" problemy były zwiastunami całkowitej rewolucji w fizyce, która sprowadziła mechanikę Newtona i elektrodynamikę Maxwella z roli teorii fundamentalnych i ostatecznych do roli teorii efektywnych (bardzo użytecznych, ale o ograniczonym zakresie stosowalności). Przez minionych sto lat powstały, oprócz mechaniki kwantowej, szczególna teoria względności Einsteina - w pewnym sensie ,,unifikująca" przestrzeń i czas, ogólna teoria względności Einsteina - najpiękniejsza klasyczna teoria w fizyce, dotycząca wszystkich oddziaływań, w tym grawitacji, która jako pierwsza pozwoliła na opis wszechświata jako całości, co było niemożliwe w ramach teorii Newtona oraz kwantowa teoria pola - mechanika kwantowa z wbudowaną szczególną teorią względności, pozwalająca na opis cząstek elementarnych, doświadczalnie potwierdzona z dokładnością do dwunastu miejsc po przecinku). Poza tym znacznie lepiej wiemy, ile nie wiemy. Wynika to z dwóch przyczyn. Stawiamy obecnie pytania, które mogły być również postawione w XIX wieku, ale domaganie się odpowiedzi wydawało się wtedy tak absurdalne, że nikt ich nie stawiał. Np. pytaniem takim jest: dlaczego litr wody waży ok. 1 kilograma, a nie np. milion ton, zakładając, że wzorce długości i masy znalibyśmy np. z badań astronomicznych. Obecnie potrafimy odpowiedzieć na to pytanie pod warunkiem, że znamy masy protonu, neutronu i elektronu oraz ich ładunki. Problem zszedł na głębszy poziom: dlaczego te masy i ładunki są takie a nie inne - chociaż nie mamy najmniejszej wskazówki, gdzie szukać odpowiedzi, to ani nie uważamy problemu za absurdalny, ani nie twierdzimy, że nie będzie można nigdy go rozwiązać. Drugą przyczyną, dlaczego obecnie lepiej wiemy, ile nie wiemy, jest fakt, że nowe teorie powstałe w XX wieku postawiły swoje pytania, których nawet nie można było w XIX wieku postawić. Wiemy już z pewnością, że na niektóre z tych pytań odpowiedzi musimy szukać w teoriach ogólniejszych niż obecnie istniejące. Wymienię tylko kilka, w mojej ocenie najważniejszych, problemów współczesnej fizyki, których przyszłe rozwiązanie może spowodować podobną rewolucję pojęciową do ,,rewolucji kwantowej" sprzed stu lat. Wybór takich problemów jest oczywiście ryzykowny, gdyż np. sto lat temu nikt by się nie spodziewał, że akurat badanie spektrum promieniowania może doprowadzić do jakiegokolwiek przełomu, ale wtedy nie spodziewano się przełomu z żadnej strony. Podejmując to ryzyko, można wymienić trzy problemy, których rozwiązanie, być może jedno i to samo, będzie prawdopodobnie wymagało zupełnie nowych koncepcji. Pierwszym, i chyba najważniejszym, problemem jest połączenie mechaniki kwantowej z ogólną teorią względności (teorią grawitacji) znanym jako problem kwantowej teorii grawitacji. Niemal z pewnością można oczekiwać, że teoria taka będzie musiała się zmierzyć z absolutnie fundamentalnymi pytaniami np. o naturę przestrzeni i czasu czy o istnienie bądź nieistnienie początkowej osobliwości we wszechświecie. Przez kilkadziesiąt lat próbowano rozwiązać ten problem w analogii do połączenia mechaniki kwantowej ze szczególną teorią względności (czyli kwantowej teorii pola), ale bez powodzenia. Nowymi propozycjami są teoria strun, ostatnio w szerszym kontekście nazywana teorią M, która stanowi radykalne odejście pojęciowe od kwantowej teorii pola i ma już pewne cechy, których można by od kwantowej teorii grawitacji oczekiwać oraz tzw. sformułowanie pętlowe kwantowej teorii grawitacji - niestety matematycznie teorie te są tak skomplikowane, że nie można obecnie stwierdzić, czy stanowią krok w dobrym kierunku. Drugim fundamentalnym problemem, prawdopodobnie związanym z kwantową teorią grawitacji, jest problem stałej kosmologicznej. Stałą kosmologiczną, jako stałą energię w przestrzeni niezależną od obecności materii i promieniowania, wprowadził do swoich równań ogólnej teorii względności Einstein - potem zresztą nazwał to wprowadzenie ,,największą pomyłką swojego życia". Choć umiemy opisywać wszechświat z dowolną stałą kosmologiczną, to jakiekolwiek ,,wyjaśnienia" teoretyczne dają wielkość tej stałej absurdalnie dużą w porównaniu z obserwacjami (o kilkadziesiąt rzędów wielkości). Ponieważ stała kosmologiczna dotyczy własności ,,pustej" przestrzeni, więc oznacza to bardzo istotny mankament istniejących teorii. Trzecim problemem jest wytłumaczenie obserwowanych mas cząstek. Problemami, które nie muszą mieć wymiaru fundamentalnego, są w fizyce cząstek elementarnych: problem unifikacji, tj. opisu w jednolity sposób wszystkich oddziaływań, istnienia bądź nieistnienia supersymetrii - specjalnej symetrii łączącej cząstki o różnych spinach oraz od wielu lat nierozwiązany problem budowy protonu. Poza fizyką cząstek elementarnych istnieje wiele trudnych i otwartych problemów, np. struktura wielkoskalowa we wszechświecie, wyjaśnienie istoty nadprzewodnictwa wysokotemperaturowego, niektóre zjawiska w bardzo niskich temperaturach itd. Trudno jest obecnie ocenić, czy ich rozwiązanie wymagać będzie wprowadzenia zupełnie nowych fundamentalnie koncepcji czy jedynie nowych metod. Jednak istnieje możliwość powtórzenia sytuacji sprzed stu lat, gdy pozornie niefundamentalny, ,,drobny" problem okazał się zwiastunem rewolucji pojęciowej. Mimo że fizyka kwantowa odgrywa rolę we wszystkich wspomnianych wyżej problemach, to pozostaje jeszcze problem z samą mechaniką kwantową. Mimo jej nieprawdopodobnej skuteczności, ogromnej liczby zjawisk, które doczekały się w jej ramach wyjaśnienia (wystarczy wspomnieć tutaj niemal całą chemię), to nadal borykamy się z fundamentalnym problemem interpretacji mechaniki kwantowej, w szczególności z problemem pomiaru, czego nikt tak naprawdę do końca nie rozumie; skuteczność w stosowaniu jakiegoś narzędzia nie zawsze idzie w parze z całkowitym rozumieniem idei jego działania. Stąd ,,rewolucja kwantowa" zapoczątkowana sto lat temu wykładem Plancka jeszcze się nie zakończyła. Należy mieć nadzieję, że w podobnym artykule napisanym za sto lat, problemy tutaj wspomniane już dawno będą rozwiązane, ale z pewnością pojawią się nowe. Ale na razie jeszcze nie wiemy, że tego nie wiemy...
Max Planck przedstawił hipotezę, że energia układów drgających może zmieniać się w sposób skokowy poprzez emisję lub absorpcję kwantów.Sto lat temu hipoteza Plancka była całkowitym zaskoczeniem. Fizyka teoretyczna wydawała się nauką zamkniętą, w której wszystko było znane dzięki mechanice Newtona, termodynamice i elektrodynamice Maxwella. wydawało się, że niewiele jest już do zrobienia - pozostawało wyjaśnić pewne drobne problemy. okazało się, że te drobne problemy były zwiastunami rewolucji w fizyce.Przez sto lat powstały szczególna teoria względności, ogólna teoria względności oraz kwantowa teoria pola. znacznie lepiej wiemy, ile nie wiemy. nowe teorie powstałe w XX wieku postawiły pytania, których nie można było w XIX wieku postawić. można wymienić trzy problemy, których rozwiązanie będzie prawdopodobnie wymagało zupełnie nowych koncepcji. Pierwszym jest połączenie mechaniki kwantowej z ogólną teorią względności. teoria taka będzie musiała się zmierzyć z fundamentalnymi pytaniami np. o naturę przestrzeni i czasu. Drugim problemem jest problem stałej kosmologicznej. Trzecim problemem jest wytłumaczenie obserwowanych mas cząstek. Poza fizyką cząstek elementarnych istnieje wiele trudnych i otwartych problemów. Trudno ocenić, czy ich rozwiązanie wymagać będzie wprowadzenia zupełnie nowych koncepcji czy jedynie nowych metod. pozostaje jeszcze problem z samą mechaniką kwantową. Mimo jej nieprawdopodobnej skuteczności nadal borykamy się z problemem interpretacji mechaniki kwantowej; skuteczność w stosowaniu jakiegoś narzędzia nie zawsze idzie w parze z całkowitym rozumieniem idei jego działania.
ROZMOWA Wolfgang Schussel, kanclerz Austrii Śpię spokojnie Wolfgang Schussel. FOT. (C) AP Rz: - Czy koalicja z Wolnościową Partią Austrii była "małżeństwem z rozsądku"? WOLFGANG SCHUSSEL: - Poszukiwaliśmy możliwości współpracy z socjaldemokratami (SP). Wynegocjowaliśmy nowoczesną umowę koalicyjną - 110 stron tekstu. Kiedy wszystko zostało uzgodnione, SPzerwała rozmowy. Podpisaniu umowy sprzeciwiła się zachowawcza frakcja tej partii i socjaldemokratyczne związki zawodowe. Przeciwnicy koalicji uzyskali przewagę w radzie SP. Za opowiedziało się tylko dwóch członków ścisłego gremium, m. in. kanclerz Viktor Klima. Socjaldemokraci nie zgadzali się na odejście od zasady proporcjonalnego obsadzania stanowisk urzędników państwowych oraz opóźnienie wieku przechodzenia na emeryturę - w Austrii kobiety mogą to zrobić już w wieku 55 lat. Takie zmiany przeprowadzono we wszystkich krajach europejskich. Ponadto zaproponowałem socjaldemokratom, by w wielu resortach pojawiły się nowe twarze. A SPupierała się przy starej obsadzie stanowisk. Socjaldemokraci nie byli w stanie zaakceptować ambitnego programu reform. Sądzę, że przejście do opozycji stworzy dla tej partii szansę wewnętrznych przeobrażeń. Czy po 2O stycznia nie było innej alternatywy? Nie. Alternatywą były nowe wybory, które mógł wygrać Haider. Teraz jego partia będzie zmuszona przejąć odpowiedzialność także za mało popularne posunięcia rządu. Nowa konstelacja polityczna staje się dla FPwyzwaniem. Nasi partnerzy wyszli z cienia opozycji. Haider nie może wypowiadać się teraz przeciw rozszerzeniu Unii. Musi zmienić zdanie. I zmienia je. Niektórych wypowiedzi Haidera nie można rzeczywiście zaakceptować. Ale on zdystansował się już publicznie w listopadzie 1999 roku wobec swoich wcześniejszych oświadczeń rehabilitujących III Rzeszę. Bez tego nie utworzylibyśmy koalicji z FP. Partnerstwo z FPzostało wzmocnione precyzyjnym podziałem ról. Stworzyliśmy dobry zespół. Nie możemy powtórzyć błędu, który popełniali socjaldemokraci. Oni nigdy nie uznawali swojego partnera za równoprawnego. Niektórzy politolodzy tłumaczą sukces wyborczy Haidera przywoływaniem nazistowskiej przeszłości. Twierdzą, że Austria, inaczej niż Niemcy, nie rozliczyła się z tej przeszłości? To nieprawda. W Austrii odbyło się więcej procesów funkcjonariuszy hitlerowskich niż w Niemczech. Mieliśmy o wiele więcej zakazów wykonywania zawodu. Uczyniliśmy naprawdę dużo, jeśli chodzi o sprawy odszkodowań socjalnych dla austriackich ofiar reżimu nazistowskiego. Sukcesu Haidera nie należy rozpatrywać w kategorii zwycięstwa partii odwołującej się do nazistowskich resentymentów, ale jako wyraz protestu obywatelskiego. Austrią przez wiele lat kierowali socjaldemokraci, a od 30 lat kanclerzem był socjalista. Był to jedyny kraj w Europie, w którym całe dziesięciolecia rządziło jedno ugrupowanie, a całe życie społeczne zostało uregulowane i zaprogramowane. Wiele konfliktów nie może się uzewnętrznić. Ludzie chcieli zmiany. To nie ma nic wspólnego z polityką. Czy zaakceptowałby pan rządy skrajnej prawicy w innym kraju? Oczywiście. Jeśli jakaś partia respektuje reguły demokracji i ubiega się o głosy wyborców, to trzeba traktować ją poważnie, bez względu na to, czy życzymy sobie jej sukcesu czy też nie. Najbliżsi mojej orientacji są chadecy, ale muszę respektować fakt, że dziś w Europie jest wiele partii, w których skład wchodzą byli komuniści. Politycy, którzy kiedyś demonstrowali przeciw NATO, są dziś ministrami spraw zagranicznych. Nie należy kierować się uprzedzeniami. Stare austriackie przysłowie mówi, że "ten, kto się boi, jest już na poły martwy". A ja się nie boję. Demonstracje na ulicach austriackich miast ciągną się jednak nieprzerwanie, a organizacje obywatelskie zapowiedziały, że "nie ustąpią, póki ta koalicja nie upadnie". Jak wyobraża pan sobie powrót do normalności? Austria jest krajem demokratycznym. Jeśli ktoś chce wyjść na ulicę, aby demonstrować, to jest to jego sprawa. Niedawno protestowało w Wiedniu sto tysięcy ludzi, ale proszę pamiętać, że jesteśmy ośmiomilionowym narodem i że 7 mln 900 tysięcy obywateli pozostało w domach. Nie wszyscy są entuzjastami nowego rządu. To prawda. Ja to rozumiem, ale nie widzę powodu, aby dyskutować na ten temat tak emocjonalnie. Zawsze będą nas krytykować socjaldemokraci, ponieważ nie mogą pogodzić się z utratą władzy. Otrzymujemy jednak bardzo dużo przejawów poparcia. Jestem otwarty na dialog z organizacjami obywatelskimi. Śpię spokojnie. Protesty tego rządu z całą pewnością nie obalą. Ale protestuje również zagranica. Oczekiwał pan takiej reakcji Unii Europejskiej? Oczekiwałem krytycznych pytań i sceptycznego nastawienia, ale posunięcia państw UE były dla mnie szokujące. Sankcje bez ostrzeżenia to coś nienormalnego. Taka reakcja przeczy duchowi europejskiej solidarności. Przed zaprzysiężeniem mojego rządu Unia zagroziła sankcjami, a potem nagle je wprowadziła. Ale kiedy Klima próbował wcześniej sformować mniejszościowy rząd i prosił FPo wsparcie dwóch lub trzech niezależnych ekspertów, Unia milczała. Austria nigdy nie dała powodu do obaw. Zawsze wypełnialiśmy swoje zobowiązania wobec Unii. Austria wpłacała do wspólnej kasy więcej, niż otrzymywała. Była krajem postępowym, jeśli chodzi o kwestię rozszerzania Unii. Dlatego posunięcia Brukseli nie są uczciwe. Jak to możliwe, że do Brukseli zaprasza się dyktatora libijskiego, ale odmawia się kontaktów z austriackim ministrem? Urzędnicy Unii nie wahają się podać ręki afrykańskiemu dyktatorowi, ale odrzucają wyciągniętą dłoń przedstawiciela demokratycznego austriackiego rządu. Kryteria Unii są dla mnie niezrozumiałe, ponieważ prawa człowieka stanowią wartość globalną i niepodzielną. Jeśli ktoś broni demokracji, nie może czynić tego środkami niedemokratycznymi i stosować wyjątków. Nie może być tak, że inne rządy będą decydować o tym, jak powinna wyglądać koalicja stworzona na podstawie demokratycznych wyborów. Jako szef dyplomacji byłem na co dzień konfrontowany z sytuacją na Słowacji, gdzie działał rząd, z którego absolutnie nie mogłem się cieszyć. A jednak utrzymywałem z Mecziarem poprawne stosunki. Polska opinia społeczna jest zaniepokojona rozwojem sytuacji na austriackiej scenie politycznej. Nie widzę powodów do obaw. Austria jest stabilnym i otwartym krajem. Przejmowaliśmy przewodnictwo w Unii, kiedy rozpoczynały się negocjacje z Polską. Pamiętam, że wiele krajów Unii krytykowało nas wówczas, że chcemy zacząć rozmowy tak szybko. Polska i Austria mają podobną historię. Popieramy i akceptujemy wejście Polski do Unii. Gregor Woschnagg, ambasador Austrii przy UE, oznajmił jednak w rozmowie z "Rz", że pański rząd dopuszcza utrzymanie kontroli granicznej między Polską a krajami UE w pierwszych latach naszego członkostwa. Zapowiedział też włączenie do negocjacji kwestii reprywatyzacji i wystąpienie o odłożenie prawa Polaków do podejmowania pracy i świadczenia usług w krajach Unii nawet po przystąpieniu do UE. Nie wiem, jaką wypowiedź pan cytuje. W przypadku Polski nie będziemy stawiać żadnych dodatkowych warunków, ponieważ nie widzimy żadnego problemu. Natomiast, jeśli chodzi generalnie o sprawę rozszerzenia UE, to jest to inna sprawa. Są pewne szczególnie "czułe" obszary. Na przykład przywódcy małych państw, takich jak Słowenia czy Czechy, zamierzają wynegocjować okres przejściowy w nabywaniu własności ziemi, co uznaję za oczywiste. Musimy zatem uzgodnić terminy przejściowe. Otwarte postawienie problemów pomoże obu stronom. Naszym problemem są obcokrajowcy dojeżdżający do pracy. Jesteśmy małym krajem z 3-milionowym rynkiem pracy. Tymczasem 2 mln cudzoziemców przekracza każdego dnia naszą granicę i wieczorem wraca do siebie. Dlatego będziemy robić wszystko, by uzyskać przejściową regulację tych spraw. Sądzi pan, że to dobre rozwiązanie? Tak, ponieważ okresy przejściowe przyśpieszą proces rozszerzania. Alternatywą byłoby zablokowanie tego procesu, a my tego nie chcemy. Chodzi nie tylko o ochronę naszego rynku pracy. Takie działania leżą również w interesie Polski - pierwszymi, którzy chcieliby opuścić kraj w poszukiwaniu lepszego wynagrodzenia, byliby najbardziej wykwalifikowani pracownicy, menedżerowie, ludzie na stanowiskach kierowniczych. Sensowniej byłoby zatem przystąpić do Unii szybciej i wyznaczyć długie okresy regulacji najbardziej drażliwych obszarów. Co 3-5 lat można by kontrolować, czy okres przejściowy jest nadal potrzebny. W ten sposób postąpiono w przypadku Hiszpanii czy Portugalii. Wynikiem tego procesu było skrócenie okresu przejściowego. Gwarantuję panu, że Austria nie będzie tu problemem. Dużo większy kłopot będzie miała Polska z Niemcami. Z innymi krajami Unii będziecie musieli prowadzić dłuższe negocjacje niż z nami. Sami Austriacy są jednak sceptyczni, jeśli chodzi o proces rozszerzenia. Większość naszych obywateli sądzi, że również kraje byłego ZSRR wejdą do Unii. I to jest zasadnicza przyczyna nieporozumienia. Rozmawiał w Wiedniu Andrzej Niewiadowski
koalicja z Wolnościową Partią Austrii była "małżeństwem z rozsądku"? WOLFGANG SCHUSSEL: Poszukiwaliśmy możliwości współpracy z socjaldemokratami (SP). SPzerwała rozmowy. nie byli w stanie zaakceptować ambitnego programu reform. nie było alternatywy? Nowa konstelacja polityczna staje się dla FPwyzwaniem. Nasi partnerzy wyszli z cienia opozycji. Haider nie może wypowiadać się teraz przeciw rozszerzeniu Unii. zdystansował się wobec swoich oświadczeń rehabilitujących III Rzeszę. Bez tego nie utworzylibyśmy koalicji z FP. Niektórzy politolodzy tłumaczą sukces Haidera przywoływaniem nazistowskiej przeszłości.Austria nie rozliczyła się z przeszłości? odbyło się więcej procesów funkcjonariuszy hitlerowskich niż w Niemczech. Uczyniliśmy dużo, jeśli chodzi o sprawy odszkodowań socjalnych dla austriackich ofiar reżimu nazistowskiego. Sukcesu Haidera nie należy rozpatrywać w kategorii zwycięstwa partii odwołującej się do nazistowskich resentymentów, ale jako wyraz protestu obywatelskiego. organizacje obywatelskie zapowiedziały, że "nie ustąpią, póki ta koalicja nie upadnie". Nie wszyscy są entuzjastami nowego rządu. Zawsze będą nas krytykować socjaldemokraci. Otrzymujemy jednak dużo przejawów poparcia. Jestem otwarty na dialog z organizacjami obywatelskimi. protestuje również zagranica. posunięcia państw UE były dla mnie szokujące. Sankcje bez ostrzeżenia to coś nienormalnego. Taka reakcja przeczy duchowi europejskiej solidarności. Austria nigdy nie dała powodu do obaw. posunięcia Brukseli nie są uczciwe. Polska opinia społeczna jest zaniepokojona rozwojem sytuacji na austriackiej scenie politycznej. Austria jest stabilnym i otwartym krajem. Popieramy i akceptujemy wejście Polski do Unii. Są pewne szczególnie "czułe" obszary. okresy przejściowe przyśpieszą proces rozszerzania. Chodzi nie tylko o ochronę naszego rynku pracy. Takie działania leżą również w interesie Polski - pierwszymi, którzy chcieliby opuścić kraj w poszukiwaniu lepszego wynagrodzenia, byliby najbardziej wykwalifikowani pracownicy.
Opera Narodowa wciąż nie może doczekać się stabilizacji Brak jasnych reguł RYS. ROBERT DĄBROWSKI JACEK MARCZYŃSKI O Operze Narodowej od pewnego czasu głośno w mediach. W dyskusji tej jednak, tak jak w sporach toczonych w minionych latach, pomija się rzeczy najistotniejsze. Dominują doraźne oceny i subiektywne sądy, które w żaden sposób nie mogą pomóc temu teatrowi. Jedni pragną zbulwersować opinię publiczną donosami rodem z PRL, że dyrektor naczelny wybudował sobie wspaniałą rezydencję. Inni chwalą osobiste dokonania szefa Opery Narodowej. Ani jedne, ani drugie wystąpienia nie służą rzeczywistej ocenie obecnego stanu Opery Narodowej. A jest o czym dyskutować. Chodzi o instytucję, która jako jedna z niewielu w naszym kraju ma potencjalne możliwości, by odegrać ważną rolę w życiu kulturalnym Europy. Musi mieć jednak zapewnione stabilne podstawy działalności. Zapomniany dokument Opera nie znosi improwizacji, organizacyjnych burz i nagłych zmian. Tu wielkie wydarzenia powstają wówczas, gdy nie tylko zgromadzone zostaną duże pieniądze, ale gdy wszystko planowane jest z odpowiednim, kilkuletnim wyprzedzeniem. Obecni szefowie Opery Narodowej (Waldemar Dąbrowski - dyrektor naczelny i Jacek Kaspszyk - dyrektor artystyczny) zaczęli pracę we wrześniu 1998 roku. Wynegocjowali z ówczesną minister kultury i sztuki, Joanną Wnuk-Nazarową, że ich kadencja będzie trwać do końca sierpnia 2002 roku. Pracują więc dostatecznie długo, by dokonywać podsumowań. Przyszła też pora, by zacząć o myśleć o losie Opery Narodowej po sierpniu 2002 roku. W najbliższych miesiącach minister kultury powinien podjąć decyzję, czy przedłuży im kontrakt, czy też wskaże innych kandydatów. W tej instytucji, z największą w Europie sceną, dekada lat 90. upłynęła na nieustannych zmianach dyrekcji, a co za tym idzie planów artystycznych. Powołanie w 1998 r. obecnego kierownictwa miało zmienić ten stan. Nowi dyrektorzy w kilka tygodni po objęciu stanowisk przedstawili swą koncepcję programową i artystyczną. Od tego czasu minęło ponad dwa lata i nikt już nie pamięta o tym dokumencie, łącznie z jego autorami. Niewiele udało się zrealizować zarówno w sferze założeń ogólnych, jak i szczegółowych. Nie zaprezentowano, wbrew zapowiedziom, "przeglądu polskiego dorobku operowego" ani "produkcji operowych w wersji estradowej lub półscenicznej, ilustrującej historię opery od czasów jej powstania". Na sezon 1999/2000 zaplanowano 11 premier, a powstały trzy. W planach na rok 2000/2001 wymieniono (już bez dat) dziewięć kolejnych tytułów, z czego jedynie "Don Carlos" doczekał się realizacji. Z ponadrocznym poślizgiem wystawiono "Straszny dwór", pojawiło się parę innych niezapowiadanych dzieł - przygotowane pospiesznie wznowienie "Walkirii", nieudany balet "Fortepianissimo". Owa koncepcja programowa już w chwili ogłoszenia była nazbyt optymistyczna. To, że niewiele z niej zostało, nie jest wszakże jedynie winą dyrekcji. Nie tylko bowiem ona jest odpowiedzialna za stabilizację organizacyjną Opery Narodowej. W równym stopniu obowiązek ten spada na ministra kultury. Obowiązki ministra Od dziesięciu lat każdy z szefów resortu ograniczał się do wyznaczania Operze Narodowej corocznej dotacji, a jego zapowiedzi i tak nie miewały pokrycia w rzeczywistości. Na przykład w 1999 roku dotacja dla Opery Narodowej według planu miała wynieść 39, 6 mln zł, a obcięto ją o 2 miliony. Podobne oszczędności budżetowe dotknęły teatr w roku 2000. To prawda, że na Operę Narodową państwo łoży olbrzymie pieniądze. W tegorocznym budżecie zapisano 47, 8 mln. Nie brakuje jednak głosów, iż i tak jest to suma niewystarczająca. Można Operę Narodową prowadzić za 40 milionów, można i za kwotę niższą, trzeba tylko wiedzieć, czego za określone pieniądze powinniśmy się spodziewać. Takich oczekiwań wobec Opery Narodowej nie sformułował żaden minister kultury. Na świecie władze państwowe, regionalne, miejskie angażując dyrektora, ustalają budżet, jaki mogą zapewnić na okres jego kadencji, kandydat zaś precyzuje profil teatru, liczbę premier oraz przedstawień w sezonie, które można wystawić za tę sumę, oraz liczebność zespołów artystycznych. Możliwości jest wiele. Opera Paryska, na przykład, na dwóch scenach oferuje około 350 spektakli rocznie, ale La Scala da w tym sezonie nieco ponad 100 przedstawień. Opera w Zurychu imponuje codziennym bogactwem repertuarowym od wczesnej jesieni do lipca, z kilkunastoma premierami. Ale już ceniona w Europie De Nederlandse Opera w Amsterdamie wystawia zaledwie kilka tytułów, każdy prezentowany 6 - 10 razy w miesiącu. Kiedy obecna dyrekcja obejmowała Operę Narodową, grano 200 spektakli rocznie, a minister Joanna Wnuk-Nazarowa twierdziła, że powinno ich być więcej. Tymczasem już w sezonie 1999/2000 liczba ta zmniejszyła się do około 150, a tendencja spadkowa się utrzymuje. Nie ma jasnych zasad określających długość trwania sezonu i nikt tego nie próbuje określić. Żaden z ministrów kultury nie sprecyzował też relacji między dotacją państwową a pieniędzmi od sponsorów. A przecież świat i w tym zakresie zna wiele wypróbowanych rozwiązań: od nowojorskiej Metropolitan, gdzie dotacje państwowe stanowią zaledwie 1 proc. budżetu, po stabilne teatry niemieckie mniej więcej w połowie finansowane przez rząd federalny lub landy. Nam najbliższy jest model włoski. Do niedawna we Włoszech państwo finansowało teatry operowe w 60 - 70 procentach, a niemal wszystkie sceny - tak jak u nas - krytykowano za ograny repertuar, niską jakość artystyczną i wysokie koszty utrzymania. Ale Włosi już rozpoczęli reformowanie teatrów operowych. Określono, że państwo może zapewnić maksymalnie 50 proc. budżetu, reszta musi pochodzić od sponsorów oraz z wpływów z biletów. La Scala w 1997 roku jako pierwsza przeszła przemianę organizacyjną (na czele zarządu administracyjnego stanął wówczas przedstawiciel koncernu Pirelli), a model ten rozpowszechniany jest obecnie w innych miastach Włoch. Przed tego typu rozwiązaniami nie uciekniemy i w Polsce. Im wcześniej się na nie zdecydujemy, tym lepiej. Tylko, który minister zapewni Operze Narodowej stałą dotację budżetową na kilka lat? To zresztą tylko jeden z problemów. Drugi, nie mniej istotny, to sposób zdobywania pieniędzy od sponsorów prywatnych oraz ich spożytkowanie i rozliczanie. Rozwiązanie obecnych dyrektorów Opery Narodowej, którzy we dwóch założyli fundację, jest niefortunne i ma charakter doraźny. Na świecie działają przede wszystkim niezależne rady nadzorcze, z udziałem największych sponsorów, kontrolujące sposób gospodarowania pieniędzmi, by wszystko w tej delikatnej materii było jasne. Dominująca prowizorka Potrzeba wielu decyzji, by Opera Narodowa stała się - przynajmniej organizacyjnie - teatrem europejskim. Na razie skazana jest na prowizorkę i działania doraźne. I takie działania w niej dominują. Przykładów można wskazać wiele. W marcu bez zapowiedzi odwołano spektakle "Halki" i "Don Carlosa" oraz dwa przedstawienia "Rigoletta" (w tym jedno zapowiadające się nader atrakcyjnie, z solistą La Scali Andrzejem Dobberem, i nadzieją polskiej wokalistyki Aleksandrą Kurzak). Te cztery propozycje wydrukowane zostały w lutowym folderze dla widzów, by można było rezerwować bilety. Teraz pozostało tylko odejść z kwitkiem od kasy. Nagminna stała się również praktyka przesuwania terminów premier. Tak było z "Królem Rogerem", "Don Carlosem" czy "Strasznym dworem" . Teraz "Jezioro łabędzie" przeniesiono z lutego na koniec maja, "Otella" z początku kwietnia na drugą połowę czerwca. Na taką niefrasobliwość terminową nie pozwala sobie żadna instytucja europejska. Teatry operowe podają do publicznej wiadomości repertuar na cały sezon jeszcze przed jego rozpoczęciem. Umożliwia to odpowiednią promocję w kraju i za granicą, pozwala na sprzedaż biletów w rozmaitych układach (cykle abonamentowe, premiery, specjalne wydarzenia) nawet po wyższych cenach. Jest bowiem odpowiednio dużo czasu, by z reklamą i informacją dotrzeć do znacznie większej liczby widzów. Nieterminowość obowiązująca w Operze Narodowej ma jeszcze jeden aspekt - podraża koszty produkcji. Za przedłużające się próby trzeba przecież płacić biorącym w nich udział artystom, zwracać koszty przejazdu i zakwaterowania. Na dodatek w Operze Narodowej obowiązuje zwyczaj, że premierową obsadę ustala się po próbach, a nie przed ich rozpoczęciem, jak to robią inni. Świat umie liczyć pieniądze, dlatego w Nowym Jorku, Paryżu czy Berlinie przedpremierowe próby trwają dwa, trzy tygodnie, a u nas dwa, trzy miesiące, a niekiedy i dłużej. To jeszcze jeden dowód, jak Operze Narodowej daleko do nowoczesnej Europy. -
O Operze Narodowej głośno w mediach. Dominują doraźne oceny i subiektywne sądy, które w żaden sposób nie mogą pomóc temu teatrowi. W tej instytucji, z największą w Europie sceną, dekada lat 90. upłynęła na nieustannych zmianach dyrekcji, a co za tym idzie planów artystycznych. Potrzeba wielu decyzji, by Opera Narodowa stała się - przynajmniej organizacyjnie - teatrem europejskim. Na razie skazana jest na prowizorkę i działania doraźne. Przykładów można wskazać wiele. W marcu bez zapowiedzi odwołano spektakle "Halki" i "Don Carlosa". Nagminna stała się praktyka przesuwania terminów premier. Na taką niefrasobliwość terminową nie pozwala sobie żadna instytucja europejska. Nieterminowość obowiązująca w Operze Narodowej ma jeszcze jeden aspekt - podraża koszty produkcji. To dowód, jak Operze Narodowej daleko do nowoczesnej Europy.
REFORMA SAMORZĄDOWA Powiaty na pomoc partiom Przed pierwszą wojną o miasteczka KAZIMIERZ GROBLEWSKI Wprowadzenie powiatów zmieni życie partyjne w Polsce - spodziewają się prawie wszyscy politycy, z którymi o tym rozmawialiśmy. Skorzystają partie mające już struktury w terenie albo potrafiące szybko przekonać do siebie mieszkańców średnich i małych miast. Część polityków uważa, że reforma pomoże przede wszystkim tym ugrupowaniom, które ją wprowadzają. Dotychczas partie polityczne zabiegały o wyborców w dużych miastach oraz na wsi. Sprzyja temu ukształtowany w Polsce system samorządowo-polityczny. Średnie, a zwłaszcza małe miasta, były pozostawione sobie; politycy omijali je i ich duże problemy z daleka. Mieszkańcy miasteczek kampanie wyborcze oglądali do tej pory w telewizji. Wybory do rad powiatów będą pierwszym politycznym wydarzeniem, podczas którego partie, chcąc nie chcąc, będą musiały zauważyć miasteczka. Możliwe, że to tu zdecydują się losy niejednej partii. Według obiegowej opinii, Edward Gierek powiększył w 1975 roku liczbę województw z 17 do 49, bo chciał osłabić partyjnych liderów wielkich województw. Przy okazji zlikwidowano powiaty. Kiedy w 1992 roku ówczesny rząd Hanny Suchockiej robił przymiarki do wprowadzenia reformy powiatowej, niechętni temu politycy mawiali, że Unia Demokratyczna chce dzięki powiatom zbudować sobie struktury w terenie. Te zarzuty, choć nie sformułowane oficjalnie, były jednym z powodów próby odwołania Jana Marii Rokity ze stanowiska szefa URM. Przypisywanie SLD zamiaru wykorzystania przewagi, którą dawało mu posiadanie aparatu partyjnego w miasteczkach, było jednym ze sposobów, w jaki politycy PSL, w czasie rządów SLD-PSL, bez trudu pacyfikowali nieliczne próby uruchomienia reformy samorządowej przez swojego koalicjanta. Interpretowanie stosunku do powiatów w kategoriach politycznych strat i zysków, spodziewanych w razie ich wprowadzenia, działa też w drugą stronę: przyczyną konsekwentnego sprzeciwu PSL wobec powiatów jest to, według polityków z innych partii, że PSL, w miarę silne w gminach, czuje się słabe w miasteczkach i boi się wyborów powiatowych. Zarzuty ponawiane Te dawniejsze zarzuty są dzisiaj, gdy reforma powiatowa jest coraz bardziej realna, stawiane od nowa. - Jedynym powodem, dla którego są tworzone powiaty jest chęć zmawiających się w tej sprawie ugrupowań, czyli AWS, UW, SLD, do ulokowania swoich lokalnych polityków na posadach w miastach powiatowych - mówi Stanisław Michalkiewicz, lider pozaparlamentarnej Unii Polityki Realnej. - SLD ma nadzieję, że na poziomie powiatów stara kadra dawnego aparatu partyjnego zachowała większe wpływy niż w dużych miastach; to jeden z powodów, dla których Sojusz zaangażował się w popieranie idei tworzenia powiatów - uważa Piotr Marciniak z pozaparlamentarnej Unii Pracy, zwolennik powiatów. - Być może opór PSL przeciw powiatom wynika z obawy, że powstanie powiatów relatywnie obniży rangę społeczności gminnych, gdzie PSL czuje się silniejszy - co może spowodować odpływ sympatyków w kierunku partii "powiatowych", mających charakter ogólnonarodowy, a nie klasowo-chłopski - sądzi Edmund Wnuk-Lipiński, socjolog polityki. Powiaty wzmocnią partie Prawie wszyscy politycy, z którymi rozmawialiśmy, są przekonani, że reforma powiatowa będzie miała duży wpływ na życie polityczne w Polsce. Przeważa pogląd, że powiaty wzmocnią partie. - W tej chwili całe życie polityczne koncentruje się na poziomie centralnym. Zagospodarowanie politycznej przestrzeni między poziomem gminnym a centralnym, do czego przyczynią się wybory regionalne, będzie wzmacniało struktury partyjne - mówi Piotr Marciniak z UP. Michał Kulesza, sekretarz stanu odpowiedzialny za reformę samorządową: - Reforma wzmocni partie, bo stworzy szanse na nowe kariery polityczne. W Polsce brakuje w tej chwili naturalnych drabin kształtowania się elit. Wybory lokalne to umożliwią. Wybory do rad powiatowych zaangażują partie, które będą musiały się nauczyć myśleć o powiecie. - Reforma samorządowa, zwłaszcza wprowadzenie powiatów, o ile nie będą one jednostkami sztucznymi lecz będą odzwierciedlały rozmieszczenie terytorialne społeczności lokalnych, wzmocni cały system partyjny, a nie jakieś pojedyncze ugrupowania - Edmund Wnuk-Lipiński, socjolog polityki. - Na szczeblu lokalnym wytworzy się środowisko, które będzie miało swoje interesy polityczne i będzie chciało je artykułować za pośrednictwem systemu partyjnego. - Na pewno reforma zweryfikuje polską scenę polityczną, ale pozytywnie: wyeliminuje partie kanapowe, partie jednego pomysłu, które istnieją często dzięki mediom - uważa Krzysztof Janik z Sojuszu Lewicy Demokratycznej. - Zmienią się wartości programowe życia politycznego, bo walka o władzę w powiecie, w województwie, będzie wymagała programu, a nie haseł. W Sejmie coraz mniej będzie amatorszczyzny, coraz więcej profesjonalnych polityków. Jan Lityński, Unia Wolności: - Na pewno to będzie moment niezmiernie ważny dla dalszego istnienia partii politycznych w Polsce. - To zależy od ordynacji. Jeśli do startu w wyborach dopuszczone będą tylko podmioty partyjne, a taka jest tendencja na Zachodzie, to siłą rzeczy powiaty wzmocnią partie - mówi Wojciech Włodarczyk z Ruchu Odbudowy Polski. Osłabią partie - System partyjny jest w Polsce diabelnie rachityczny, zupełnie prowincjonalny - mówi Janusz Dobrosz z Polskiego Stronnictwa Ludowego. - Każdej partii, z punktu widzenia technicznego, ta zmiana zaszkodzi. Reforma, którą ja nazywam landyzacją, oddali struktury partyjne wszystkich organizacji od gminy. Zwiększy się odległość zwykłego obywatela do miasta wojewódzkiego. Jeśli to będzie 200 kilometrów, to partie zatracą społecznikowski charakter. Rolnicy, rzemieślnicy, będą mieli za daleko to województw, do silnych organizacji partyjnych. Partie będą ograniczały się do biznesmenów, do ludzi, którzy mają czas. Bez wpływu Jacek Rybicki z Akcji Wyborczej Solidarność uważa, że powstanie powiatów nie wpłynie na życie partyjne w Polsce. Na podstawie województwa gdańskiego mówi, że życie publiczne w terenie i tak koncentruje się w naturalnych ośrodkach, miejscowościach, które staną się powiatami. Nie podziela opinii, że partie nie mają struktur terenowych. - Środowiska polityczne w miastach, które zostaną powiatami, już są. Dlatego powstanie powiatów nie powinno dużo zmienić; usankcjonuje to, co już jest. A jeśli politycy uważają, że ich zadaniem jest działanie na rzecz rozwoju demokracji, to niezależnie od opcji muszą się zgodzić, że zaangażowanie w politykę jak największej liczby ludzi jest dobre - mówi. Skorzystają najwięcej - Bardzo niekorzystnie na sytuację całej prawicy wpłynie zmniejszenie liczby województw. Niemożliwe będzie wygranie na tych terenach wyborów przez ugrupowania koalicji rządowej. Ugrupowania prawicowe będą tu pamiętane jako te, które zlikwidowały województwo - przestrzega Krzysztof Tchórzewski z PC w AWS, zwolennik reformy. Zdaniem Jacka Rybickiego z AWS, opinia, że AWS wprowadza reformę, licząc na zbudowanie dzięki niej struktur w terenie, jest bezpodstawna. - My sobie dajemy dobrze radę bez powiatów. W czasie wyborów pełnomocnik AWS był w każdej gminie; nam nie są potrzebne powiaty do budowania struktur. Opinię swojego klubowego kolegi uważa za prawdopodobną. - Obawiam się tego. Ale reforma ustrojowa kraju jest ważniejsza niż doraźny interes polityczny. - Jeżeli województwo gdańskie jest czwarte w Polsce pod względem wypracowanego dochodu, a województwo słupskie jest na końcu listy, to kto zyska na wspólnym budżecie? Słupskie - dodaje. - Opinia, że reforma wzmocni tylko partie, które ją wprowadzają jest absurdalna - uważa Michał Kulesza. - Każda z partii może stanąć do tego wyścigu na równych prawach. Ugrupowania, które nigdy nie miałyby szansy dostać się do parlamentu, mogą zaistnieć w powiatach. Na przewidywania, że popierające reformę ugrupowania stracą sympatię w miastach, które przestaną być miastami wojewódzkimi, Kulesza odpowiada, że nie musi tak być. - Dokładamy wielkich starań, aby tak się nie stało. Dlatego tak ważne jest, by pokazywać drugą stronę medalu; miasta, które stracą status województwa, zyskają co innego, na przykład zamierzamy tam bardzo inwestować w edukcję. I to nie będzie łapówka dla tych miast, lecz naturalny efekt reformy. Janusz Dobrosz z PSL nazywa "po prostu bzdurą" tezę, że PSL sprzeciwia się powiatom, bo w średnich miastach czuje się słabe. - W niektórych miejcowościach funkcjonują nawet nasze nieoficjalne rejony, działacze z kilku gmin spotykają się w dawnych powiatach, rozmawiają i dla nas stworzenie struktur na tym szczeblu nie będzie po prostu żadnym problemem - mówi. Jest zwolennikiem tezy, że "nomenklatura UW i SLD wzmocni się na skutek wprowadzenia powiatów". - Zyskają oczywiście przede wszystkim ugrupowania, które, bądź na skutek spuścizny PRL, jak SLD, bądź dzięki innym czynnikom, jak AWS, mają silne struktury - mówi Piotr Marciniak z UP. AWS i UW zyskają więcej niż inni, ponieważ będąc ugrupowaniami wprowadzającymi tę reformę, mają łatwiejsze możliwości przyciągania nowych ludzi do siebie. Każda władza, która reorganizuje struktury administracji ma pewien atut - dzięki temu, że jest władzą, jest bardziej widoczna. Edmund Wnuk-Lipiński: - Byłoby bardzo niefortunne, gdyby reforma była potraktowana w kategoriach łupu partyjnego. Oczywiście nastąpi zjawisko, że ugrupowania będące przy władzy skorzystają, bo będą atrakcyjniejsze przez sam ten fakt; to one będą zapraszały ludzi, mówiąc żargonem, będą rozdawały karty. Ale pamiętajmy, że to jest reforma samorządowa, więc decydujący głos będą miały społeczności lokalne i to one przede wszystkim będą decydowały. - Nowa sytuacja spowoduje, że ostaną się tylko partie najmocniejsze, które mają struktury i przede wszystkim ludzi. Obliczamy wstępnie, że łącznie, do wyborów gminnych, powiatowych, wojewódzkich, trzeba będzie wystawić kilkadziesiąt tysięcy kandydatów - mówi Krzysztof Janik z SLD. - Znam te opinie, że na reformie skorzystają partie, które będą ją wprowadzały. Reforma stwarza wszystkim równe szanse na zbudowanie struktur. To nie jest problem UW czy SdRP. Wygrają te partie, które będą zdolne przygotować się do nowych wyścigów o władzę. Dodaje, że zdobył mandat z Tarnowa jako jedyny z listy SLD (startował z pierwszej pozycji), choć niektórzy koledzy dopisywali mu na plakatach "likwidator województwa". - Zyskają te partie, które będą umiały znaleźć się w powiatach - mówi Jan Lityński z UW. - To prawda, że bycie przy władzy przyciąga. No, ale tę władzę trzeba było najpierw zdobyć. Trzeba umieć być atrakcyjnym. Jeżeli reforma zostanie wprowadzona teraz, to na dłuższą metę ugrupowania koalicyjne skorzystają, ponieważ za dwa, trzy lata będzie już widać pozytywne efekty reformy także w miastach, które stracą status wojewódzki. - Wiele na to wskazuje, że powiaty wzmocnią partie, zwłaszcza te, które teraz są przy władzy. Partie rządzące wzmocnią się także dlatego, że uzyskają dodatkowe źródło finansowania - z kasy publicznej - uważa Stanisław Michalkiewicz z UPR. - Wydaje mi się, że głównie skorzysta SLD. Nie bez powodu zgadza się na powołanie powiatów. Co prawda wydaje się, że AWS myśli podobnie - iż wybory lokalne pomogą jej zbudować struktury - ale większe możliwości będzie miał SLD ze swoim zdyscyplinowanym elektoratem - uważa Wojciech Włodarczyk z ROP. Co dla siebie Polityk UP uważa, że wprowadzenie powiatów będzie dla jego partii korzystne - Dla nas ogromnym problemem jest luka między poziomem centralnym a gminą - wyznaje Piotr Marciniak. O ile w dużych miastach jesteśmy znani, o tyle w małych miejscowościach w ogóle nas nie ma. Musimy być w stanie "zagospodarować" tych wyborców, a powiaty stwarzają częściowo taką możliwość. - My się o siebie nie obawiamy. Damy sobie radę - mówi Janusz Dobrosz z PSL. - Do wyborów szliśmy pod tymi hasłami i musimy je zrealizować, inaczej zrobilibyśmy to samo co poprzednicy, którzy m. in. dlatego opóźniali reformę, by nie stracić poparcia wyborców - oświadcza Jacek Rybicki z AWS. - Każdej partii reforma może posłużyć do budowy struktur, nie widzę powodu, by mówić, że UW skorzysta bardziej niż inne. Natomiast jest istotne, że widać zaledwie parę partii, które będą w stanie stanąć w powiatach na silnych nogach - Jan Lityński z UW. Stanisław Michalkiewicz, UPR: - To się okaże. Reforma samorządowa doprowadzi do wielkich napięć w poprzek ugrupowań. - Przyglądamy się właśnie naszym strukturom i to wcale nie wygląda tak kolorowo jak się uważa - mówi Krzysztof Janik z SLD. - Ogniwa muszą walczyć o jakąś władzę, na przykład w terenie, aby się wzmacniać. A w tej chwili jest zastój. Dopiero powstawanie powiatów uaktywni struktury, bo będzie o co walczyć. - Widzimy tworzenie powiatów pod kątem interesu ogólnonarodowego. Kolejny szczebel samorządu musi powstać - mówi Wojciech Włodarczyk z ROP. - Ale nie obawiamy się też o siebie. Wynik wyborów parlamentarnych daje nam pozycję średniej partii. Nie jesteśmy uzależnieni od struktur władzy lokalnej, bo nie budowaliśmy partii, wspierając się na działaczach lokalnego szczebla władzy; naszym elektoratem są działacze lokalni nie związani z władzą w terenie.
Wprowadzenie powiatów zmieni życie partyjne w Polsce. Skorzystają partie mające już struktury w terenie albo potrafiące szybko przekonać do siebie mieszkańców średnich i małych miast.Dotychczas partie polityczne zabiegały o wyborców w dużych miastach oraz na wsi. Sprzyja temu ukształtowany w Polsce system samorządowo-polityczny. Średnie, a zwłaszcza małe miasta, były pozostawione sobie; politycy omijali je i ich duże problemy z daleka. Mieszkańcy miasteczek kampanie wyborcze oglądali do tej pory w telewizji. Wybory do rad powiatów będą pierwszym politycznym wydarzeniem, podczas którego partie, chcąc nie chcąc, będą musiały zauważyć miasteczka. Możliwe, że to tu zdecydują się losy niejednej partii.Prawie wszyscy politycy, z którymi rozmawialiśmy, są przekonani, że reforma powiatowa będzie miała duży wpływ na życie polityczne w Polsce. Przeważa pogląd, że powiaty wzmocnią partie. Jacek Rybicki z Akcji Wyborczej Solidarność uważa, że powstanie powiatów nie wpłynie na życie partyjne w Polsce. Na podstawie województwa gdańskiego mówi, że życie publiczne w terenie i tak koncentruje się w naturalnych ośrodkach, miejscowościach, które staną się powiatami. Nie podziela opinii, że partie nie mają struktur terenowych. - Środowiska polityczne w miastach, które zostaną powiatami, już są. Dlatego powstanie powiatów nie powinno dużo zmienić; usankcjonuje to, co już jest. A jeśli politycy uważają, że ich zadaniem jest działanie na rzecz rozwoju demokracji, to niezależnie od opcji muszą się zgodzić, że zaangażowanie w politykę jak największej liczby ludzi jest dobre - mówi.Janusz Dobrosz z PSL nazywa "po prostu bzdurą" tezę, że PSL sprzeciwia się powiatom, bo w średnich miastach czuje się słabe. - W niektórych miejcowościach funkcjonują nawet nasze nieoficjalne rejony, działacze z kilku gmin spotykają się w dawnych powiatach, rozmawiają i dla nas stworzenie struktur na tym szczeblu nie będzie po prostu żadnym problemem - mówi. Jest zwolennikiem tezy, że "nomenklatura UW i SLD wzmocni się na skutek wprowadzenia powiatów".- Zyskają oczywiście przede wszystkim ugrupowania, które, bądź na skutek spuścizny PRL, jak SLD, bądź dzięki innym czynnikom, jak AWS, mają silne struktury - mówi Piotr Marciniak z UP. AWS i UW zyskają więcej niż inni, ponieważ będąc ugrupowaniami wprowadzającymi tę reformę, mają łatwiejsze możliwości przyciągania nowych ludzi do siebie. Każda władza, która reorganizuje struktury administracji ma pewien atut - dzięki temu, że jest władzą, jest bardziej widoczna.
Z Pawłem Piskorskim, szefem sztabu wyborczego Platformy Obywatelskiej, rozmawia Małgorzata Subotić Propozycja dla tych, którzy nie czekają na mannę z nieba FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Jakie są przyczyny sondażowego sukcesu Platformy Obywatelskiej? PAWEŁ PISKORSKI: Sądzę, że wyborcy bardzo potrzebują innego, niż prezentowały AWS i Unia Wolności, stylu uprawiania polityki. Z powodu złego stylu oba te ugrupowania po sukcesie w 1997 roku stopniowo traciły poparcie. A SLD zyskiwał. Nie dlatego, że przedstawił wspaniały program dla Polski, ale raczej dlatego, że żerował na błędach innych. O jaki styl chodzi? Politycy AWS, która od początku była pospolitym ruszeniem, skupili się na wewnętrznych zmaganiach o kolejne parytety. Te rozgrywki były dla wyborcy niezrozumiałe. Z kolei Unia Wolności była przekonana, że jej miejsce na scenie politycznej jest wieczne. Starsze pokolenie unijnych polityków uznało, że są dwa cele: wyeliminować tych, którzy mogą stanowić jakieś zagrożenie wewnętrzne, oraz jak najsilniej nawiązywać do Unii Demokratycznej. Zamiast prób poszerzania partii, na przykład o wyborców Andrzeja Olechowskiego, zachowywali się tak, jakby bronili świętej twierdzy. To jaki styl zachęca wyborców? Konsekwencją naszego pojmowania polityki są na przykład prawybory. Dla nas politycy nie są zamkniętą kastą osób przeprowadzających się z parlamentu do parlamentu następnej kadencji na skutek wewnętrznych rozdań. Weryfikacja następuje poprzez prawybory. Celowo zresztą podjęliśmy decyzję, że przed wyborami nie tworzymy partii i że nie chcemy na nią pieniędzy od podatników. Partia ma być budowana bez wielkiego, rozdętego aparatu. Na zasadzie pospolitego ruszenia? Nie pospolitego ruszenia, a ruchu obywatelskiego. Raczej chcemy wzbudzać wśród naszych członków aktywność. Wtedy, gdy jest ona najbardziej potrzebna. Na przykład w okresie przedwyborczym. Staramy się być otwarci. Zaczyna nam się to udawać - do uczestniczenia w prawyborach jest uprawnionych ponad dwieście tysięcy osób. Nie tworzymy też skomplikowanych procedur przyjmowania do partii, bo nie ma to być wąskie grono wtajemniczonych. Nie boicie się, że Platforma powtórzy błąd BBWR, do którego wstępowali przypadkowi, a czasami również "dziwni ludzie", bo nie zastosowano żadnego sita? W BBWR ani nie weryfikowano kandydatów, ani nie było demokratycznej procedury. Decyzje o umieszczeniu na listach kandydatów podejmowało wąskie grono, tyle że umieszczano, kogo popadnie. Natomiast do Platformy "kto popadnie", ten się zapisuje? Deklaracja poparcia uprawnia tylko do uczestnictwa w prawyborach. W regionalnych prawyborach bierze udział po kilka tysięcy osób, taka liczba zmniejsza przypadkowość wyboru kandydatów. Jakiś mało znany dżentelmen nie może przyprowadzić stu swoich znajomych i w ten sposób zwyciężyć. A jak przyprowadzi ośmiuset? Skoro ma poparcie tak dużego środowiska, to warto, by znalazł się na listach, jeśli nie ma żadnego dyskwalifikującego go zarzutu. Trójka liderów PO wykazała niezwykłą otwartość. Zamiast sami podyktować listy, jak w innych partiach, oddali tę decyzję ludziom. Tylko kandydaci, którzy nie spełniają kryteriów programowych bądź etycznych, mogą zostać wykreśleni. Na przykład? Na przykład Jerzy Gwiżdż, który zgłosił się do Platformy i nie został zaakceptowany, bo nie spełniał kryteriów programowych. Podobnie było w przypadku kilku innych polityków, choć zawsze są to decyzje przykre. Jaki konkretnie był powód programowy, choćby w odniesieniu do posła Gwiżdża? Nie tylko on, wiele osób w AWS uważa, że należy tworzyć państwo opiekuńcze, które martwi się o obywateli. Jest to pogląd bardzo daleki od programu liberalno-konserwatywnego. My proponujemy obniżenie podatków i państwo jak najmniej ingerujące w życie ludzi. Nie będzie ono podtrzymywało na przykład upadających sektorów tylko dlatego, że ma jakoby taki obowiązek. Czyli Platforma proponuje dziewiętnastowieczny laissefairyzm? Z pokorą przyjmuję próby wysyłania złośliwości pod naszym adresem. Jeśli ktoś używa określenia dziewiętnastowieczny liberalizm, to mówi to celowo pejoratywnie. Lansujemy nowoczesne idee, których atutem, nie wadą, jest to, że mają korzenie. Opowiadamy się za propozycjami konserwatywno-liberalnymi, które jako jedyne są w stanie wyrywać kraje, tak w Europie, jak i Ameryce, z marazmu. Uważa pan, że państwo nie powinno pomagać najsłabszym, tym, którzy sami nie potrafią sobie pomóc? Państwo jest powołane do stworzenia zasad, które mogą wyzwolić w ludziach jak najwięcej energii. Ale państwo ma również obowiązki w stosunku do najuboższych, znajdujących się w bardzo złej sytuacji. W naszym programie społecznym proponujemy m.in. dodatek przedszkolny na rzecz dzieci od trzech do sześciu lat, pochodzących z biednych wiejskich rodzin, czterysta złotych stypendium dla studentów z takich rodzin, reformę dodatków mieszkaniowych. Chcemy też, dzięki projektowi edukacyjnemu i stypendialnemu, wyrównywać szanse w regionach zacofanych. Nie ma w Polsce problemu dramatycznego rozwarstwienia dochodów? Rozwarstwienie rozumiane jako różnica między dochodami najwyższymi a najniższymi nie jest naganne. Zabiegamy o to, żeby było jak najwięcej ludzi zamożnych, by państwo nie tłamsiło ich inicjatyw. Istotne jest podnoszenie ogólnego poziomu zarobków, w tym najniższych. Teza, że jest coraz więcej ludzi ubogich, jest tylko częściowo prawdziwa. Kiedy porównamy dzisiejszy standard życia ludzi najuboższych ze standardem życia tych ludzi pod koniec PRL, okaże się, że wcale tak nie jest... Coraz więcej osób ma lodówkę, pralkę. Ale najubożsi nie mają żadnych szans wyjścia ze swojej sytuacji. Rozpiętość płac między grupami społecznymi nie oznacza zapaści cywilizacyjnej Polski. Przed rządzącymi stoi wyzwanie stworzenia możliwości rozwoju grupom, które żyją poniżej średniej krajowej. Na pewno musimy zagwarantować powszechną dostępność oświaty na jak najwyższym poziomie oraz dać szansę, aby bogacenie się bogatych przynosiło miejsca pracy. Zabieranie bogatym, m.in. za pomocą wysokich podatków, jest najprostszą, ale i najgłupszą metodą. Bogaci mają tworzyć miejsca pracy w swoim interesie i w interesie kraju. Czyli bogaci mają być jeszcze bogatsi, a biedni mniej biedni? Wbrew pozorom to jest realistyczne - w przeciwieństwie do tego, co mówią socjaliści, że jak się zabierze bogatym i rozda biednym, to będzie lepiej. Do jakich grup wyborców chce się odwoływać Platforma? Do bardzo szerokiego elektoratu. Uważamy, że naszymi propozycjami powinny być zainteresowane bardzo różne kręgi wyborców, których wspólną cechą jest chęć radzenia sobie w życiu. Na przykład klasa średnia? Klasa średnia w Polsce się tworzy. Jak twierdzą niektórzy socjologowie, mamy do czynienia z klasą preśrednią. Czyli z taką grupą ludzi, którzy za ileś lat stworzą klasę średnią. To do kogo odwołuje się Unia Wolności, głosząc "Silna klasa średnia to silna Polska"? To ich proszę o to zapytać. Uważamy, że większość ludzi w Polsce jest zainteresowana rozwojem kraju, nie chce marnowania pieniędzy na nieracjonalne dziedziny państwowej gospodarki ani wydawania olbrzymich pieniędzy na polityków. Odwołujemy się do osób, które chcą podatków najniższych i najprostszych z możliwych oraz edukacji jako jednego z najważniejszych priorytetów państwa. O kogo konkretnie będzie zabiegać Platforma? O bogatych, a może o pracowników sfery budżetowej albo mieszkańców byłych PGR, drobnych przedsiębiorców, rolników, młodzież? Dążymy do tego, by na nas głosowali ludzie, którzy chcą być aktywni, a tacy są w każdej z wymienionych grup. Na przykład pracownicy byłych PGR, którzy próbują coś robić, a nie siedzą z założonymi rękami, czekając, aż manna spadnie z nieba. Chcemy wyzwolić energię Polaków. Przez system podatkowy, edukacyjny itp. Skąd Platforma weźmie pieniądze na kampanię. Nie jesteście jeszcze partią polityczną, a po wyborach - w przeciwieństwie do pozostałych komitetów - dostaniecie z budżetu tylko pieniądze za każdego wprowadzonego parlamentarzystę. Pieniądze na kampanię będą pochodziły od osób prywatnych. Dokonają wpłat w wysokości zgodnej z ordynacją. I każda z tych osób zostanie umieszczona w sprawozdaniu finansowym. Ile pieniędzy potrzebuje pan na kampanię? Nie ma na to odpowiedzi. Sposób prowadzenia kampanii będzie dostosowany do funduszy, jakie zbierzemy. Mogę powiedzieć, że potrzebujemy dziesięć milionów złotych, ale jak uzbieramy dwa miliony, to wydamy dwa miliony. Platforma pociągnęła wyborców magią nowości, ale powstało drugie ugrupowanie, również kuszące nowością, czyli Prawo i Sprawiedliwość. Nie obawiacie się utraty części wyborców? To ugrupowanie ma tylko jedno hasło, choć doskonale trafiające w nastroje społeczne. Mówi o bezwzględnym zwalczaniu przestępczości. Dlatego nie ma dużych możliwości poszerzania elektoratu. Nie sądzę, by było jakimś zasadniczym zagrożeniem dla Platformy, która stara się stworzyć całościową alternatywę wobec rządów socjalnych. Czy jako prekursor porozumienia Platformy z SLD w Warszawie będzie pan dążył do takiego samego porozumienia na szczeblu centralnym? W wielu miejscach w Polsce dziedziczymy sytuację sprzed powstania Platformy. Żadnych nowych sojuszy nie ma też w Warszawie. Sprawy lokalne nie muszą być podporządkowane podziałowi z "wielkiej polityki". Ale czy będzie pan dążył do rządowej koalicji z SLD? Oczywiście, że nie. Jesteśmy alternatywą dla socjaldemokracji. Nie wykluczam sytuacji, że Platforma będzie siłą opozycyjną, walczącą o to, by wygrać następne wybory. Jaki wynik Platformy będzie dla pana sukcesem, a jaki porażką? Przekroczenie 20 procent dla nowo powstałego ugrupowania byłoby rewelacyjne, ale ambicjami sięgamy wyżej. Porażką byłby oczywiście wynik poniżej 5 procent. -
Dla nas politycy nie są zamkniętą kastą osób przeprowadzających się z parlamentu do parlamentu następnej kadencji na skutek wewnętrznych rozdań. Weryfikacja następuje poprzez prawybory. Trójka liderów PO wykazała niezwykłą otwartość. proponujemy obniżenie podatków i państwo jak najmniej ingerujące w życie ludzi. Na pewno musimy zagwarantować powszechną dostępność oświaty na jak najwyższym poziomie oraz dać szansę, aby bogacenie się bogatych przynosiło miejsca pracy.
ROZMOWA Ben Affleck, aktor, scenarzysta: Ciągle się boję, że dobra passa nie potrwa długo Pięć minut w sklepie z zabawkami Rz: Kariera pana i pańskiego przyjaciela Matta Damona stała się już niemal hollywoodzkim mitem. Dwaj nieznani aktorzy dostają pewnego dnia Oscara za scenariusz i stają się wielkimi gwiazdami. Można chyba dostać zawrotu głowy? BEN AFFLECK: Mnie się wydaje, że spełniły się moje chłopięce marzenia. Kiedy byłem dzieckiem, w sklepach z zabawkami często były organizowane promocyjne konkursy. W nagrodę zwycięzca mógł wziąć wszystko, co w ciągu pięciu minut udało mu się zebrać z półek. Moja rodzina nie była bogata, więc zasypiając fantazjowałem sobie, że wygrywam taki konkurs. Dzisiaj czuję się właśnie tak, jakby wpuszczono mnie do sklepu z zabawkami i dano te pięć minut. Tylko pięć? Tak, bo miłość publiczności jest krucha. Ciągle boję się, że dobra passa nie potrwa długo. Czasem mam taką czarną wizję, że kończę 50 lat, wszyscy o mnie zapomnieli, a ja nie mam z czego utrzymać żony i dzieci. Mając takie wyobrażenia o sławie i powodzeniu w tym zawodzie, chciał pan mimo wszystko zostać aktorem? Tak, bardzo. I to wbrew rodzicom, którzy uważali moją decyzję niemal za rodzinny kataklizm. Ale byłem uparty. Nie ukrywam, spodobało mi się łatwe życie. Miałem jako dziecko swojego agenta, tego samego co Matt Damon, z którym przyjaźniliśmy się "od zawsze". Grałem w reklamówce "Burger Kinga", występowałem w telewizyjnych show. Ludzie zaczynali mnie rozpoznawać na ulicy, mówili: "Patrz, to ten dzieciak z telewizji". A poza tym zarabiałem znacznie więcej niż matka i ojciec razem wzięci. I co pan z tymi pieniędzmi robił? Mama, która pracowała w szkole, miała nadzieję, że odkładam je na "porządne" studia. Ale pieniądze nigdy mnie się nie trzymały. Wszystko przepuszczałem. Zapraszałem kolegów i całe dnie bawiliśmy się, jedliśmy i piliśmy w różnych restauracjach. Wyciągi z banku chowałem pod materac. A co to była za awantura, kiedy pewnego dnia moja matka, zmieniając mi pościel, znalazła te rachunki! Miałem wtedy 16 lat. Po skończeniu szkoły pojechaliśmy z przyjaciółmi do Los Angeles. I było to samo. Raz na wozie, raz pod wozem, ale częściej to drugie. Kiedy trochę zarobiłem, wynajęliśmy fantastyczny dom w Malibu, tuż obok plaży, a już za chwilę nie wiedzieliśmy, za co go utrzymać. Te pierwsze lata były podobno dla was - pana i Matta Damona - bardzo trudne. Szwędaliśmy po Hollywoodzie, jak tysiące innych aktorów, którzy czekają na swoją szansę. Zacząłem wpadać w kompleksy. Agent powtarzał mi, że jestem za gruby i mam otłuszczoną, dziecięcą twarz. Bałem się, że zawsze będę grał ogony, że nikt nie da mi głównej roli. Ale w Hollywood może zdarzyć się wszystko, potrzebny jest łut szczęścia. Nam szczęście przyniósł Kevin Smith. Dał mi rolę w "Pogoni za Amy", a potem pokazał nasz scenariusz "Buntownik z wyboru" Harveyowi Weinsteinowi z "Miramaxu". Był taki moment, gdy zaczęto podejrzewać, że nie napisaliście go sami, że naprawdę krył się za waszymi nazwiskami William Goldman. Te plotki doprowadzały mnie do szewskiej pasji. Do dzisiaj mam wszystkie notatki i kolejne wersje tekstu w komputerze. Poza tym była tam cząstka moich własnych przeżyć. Mój ojciec był aktorem. Gdyby nie pił, zaszedłby daleko. Ale tak czasem bywa w tym zawodzie - stres jest nie do wytrzymania. Ojciec musiał robić różne rzeczy, żeby nas utrzymać. Pracował jako barman i jako woźny w Harvardzie. Pamiętam, jak niektórzy studenci patrzyli na niego z góry, choć był naprawdę fajnym facetem. Coś z tamtej atmosfery znalazło się w "Buntowniku z wyboru". Ojciec był dumny, kiedy dostał pan Oscara? Bardzo. Ale na uroczystość nie chciał przyjechać. "Obejrzę w telewizji - powiedział. Wolałbym, żeby tam był, ale musiałem uszanować jego wolę. Po Oscarze gra pan główne role. Jak pan je wybiera? Różnie. Za "W pogoni za Amy" dostałem 250 tys. dolarów, więc fantastycznie było zagrać w "Armageddonie", gdzie zapłacono mi kilka milionów. Dla takiego chłopaka jak ja to zawrotna suma. Ale potem pomyślałem sobie: "Dość, za żadne pieniądze nie warto grać w byle czym". Kocham duże filmy i małe filmy, ale pod warunkiem, że są na poziomie. Czy doświadczenie scenarzysty sprawia, że inaczej pracuje pan nad swoimi rolami, napisanymi przez kogoś innego? Ludzie na ogół myślą, że będę zmieniał bohaterów, kształtował ich od nowa. Jest odwrotnie. Pisanie nauczyło mnie szacunku dla cudzego tekstu. Aktor dostając do ręki scenariusz, zaczyna się zastanawiać, jak dopasować rolę do siebie, do swojego temperamentu, charakteru. Zrozumiałem, że taka postawa wynika z lenistwa i chęci chodzenia na łatwiznę. Najpierw trzeba spróbować zrozumieć, o co chodziło scenarzyście, pójść za jego słowem, za jego myśleniem. Pewnie, trzeba temu poświęcić trochę czasu. Ale warto. Jak pan znosi popularność, jaka towarzyszy panu od kilku lat? Tęskniłem za tą popularnością od dziecka, więc teraz nie mogę narzekać. Najgorsza jest utrata prywatności. To, że spotykasz się z dziewczyną, a jutro wasze zdjęcie jest w każdym brukowcu. Dlatego, kiedy zaczęliśmy się widywać z Gwyneth Paltrow, obiecaliśmy sobie, że nigdy nie będziemy opowiadali o naszym związku prasie. No i nie udało się. Bo i tak wszędzie były nasze wspólne fotografie, a każdy niemal wywiad zaczynał się od pytań o tę miłość. Ciężko też znoszę, gdy nagle dziennikarze zaczynają o mnie pisać jako o symbolu seksu. Kompletna bzdura. Ale poza tym - miło być znanym. Miło, gdy ludzie widzą i doceniają twoją pracę. Wreszcie też nie muszę myśleć o tym, że jak pójdę zagrać do kasyna, to jutro nie starczy mi na bułkę. A ten zawrót głowy, o który pytałam na początku? Na to nie ma czasu. W ogóle na nic nie ma czasu. Przychodzi taki moment, że zaczyna się myśleć tylko o swojej karierze. Wszystko kręci się wokół filmów, ich promocji. Człowiek ciągle jest w podróży, a każdy film przynosi diametralną zmianę. Przez kilka miesięcy spotykasz się z jakimiś ludźmi, członkami jednej ekipy, zaprzyjaźniasz się z nimi. Potem zaczynasz nowy film i otaczają cię nowi ludzie. Istny kołowrotek! Jak długo można tak wytrzymać? Kiedy trwa dobra passa, aktor musi się jej poddać, chwytać różne okazje, żyć w ciągłej gotowości. To jest wyzwanie. A jak długo tak można - jeszcze nie wiem. Choć zdaję sobie sprawę, że kiedyś trzeba powiedzieć stop. Wszyscy aktorzy to robią. Nawet tak zajęci jak Sean Penn czy Mel Gibson. Bo w końcu chcą pobyć z rodziną, z dziećmi. Pan wszedł do kina razem z Mattem Damonem. Graliście razem w "Buntowniku z wyboru", potem w "Dogmie". Ale wasze filmowe drogi coraz bardziej się rozchodzą. Czy udaje się wam pielęgnować swoją przyjaźń? Znamy się od dziewiątego roku życia. Matt mieszkał dwie ulice ode mnie, mieliśmy te same marzenia i tego samego agenta. Potem razem wyruszyliśmy do Los Angeles, razem tam mieszkaliśmy i razem walczyliśmy. Dzisiaj, nie zaprzeczam, bardzo trudno jest nam utrzymać dawną intensywność kontaktów. Rzadziej widuję się z Mattem, tak jak rzadziej widuję się z moją matką i bratem. Ale staram się. Wkładam wiele wysiłku, żeby te więzi, te przyjaźnie utrzymać. Mam zresztą nadzieję, że znów uda nam się coś razem z Mattem napisać. Marzenia małego Bena spełniły się. A o czym marzy Ben trzydziestoletni - gwiazda Hollywoodu? O tym, żeby się z tego pięknego snu nie obudzić. Rozmawiała Barbara Hollender
Rz: Kariera pana i pańskiego przyjaciela Matta Damona stała się już niemal hollywoodzkim mitem. Dwaj nieznani aktorzy dostają pewnego dnia Oscara za scenariusz i stają się wielkimi gwiazdami. Można chyba dostać zawrotu głowy?BEN AFFLECK: Mnie się wydaje, że spełniły się moje chłopięce marzenia. czuję się, jakby wpuszczono mnie do sklepu z zabawkami i dano te pięć minut.
Szanse polskiego ogrodnictwa w Unii Europejskiej Powinno być dobrze Ogrodnictwo jest jednym z lepiej rozwiniętych działów polskiego rolnictwa, co zawdzięcza m.in. temu, że nawet w okresie gospodarki nakazowo-rozdzielczej ceny owoców i warzyw kształtował rynek. Dzięki temu w branży ogrodniczej najwcześniej wystąpiły procesy koncentracji i specjalizacji produkcji, branża ta więcej niż inne działy rolnictwa korzystała również z osiągnięć nauki. Znacznie wyższy niż przeciętnie w rolnictwie był także poziom wykształcenia ogrodników i osiągali oni znacznie wyższe od przeciętnych dochody. Duży był, i taki pozostał, udział ogrodnictwa w eksporcie produktów rolno-spożywczych. Otóż mimo iż w handlu żywnością bilans handlowy Polski jest ujemny, to w handlu owocami i warzywami oraz ich przetworami jest on dodatni. Będzie lepiej Jakie będzie miejsce polskiego ogrodnictwa po wejściu Polski do UE? Na to pytanie odpowiadają eksperci Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej: Jan Świetlik, Janusz Mierwiński, Grażyna Stępka i Tomasz Smoleński w opracowaniu: "Niektóre problemy ogrodnictwa, a integracja Polski z Unią Europejską". Podstawowa konkluzja jest następująca: powinno być dobrze. Produkcja owoców w Polsce jest w stosunku do krajów UE nie tyle konkurencyjna, ile komplementarna, i to samo tyczy także warzyw. Ceny owoców i warzyw są w UE wyższe niż w Polsce, ale też są to owoce i warzywa lepsze jakościowo, a częściowo (warzywa) także mało u nas znane. Polscy ogrodnicy powinni więc poprawić jakość swoich produktów, a wówczas mogą w UE liczyć na wyższe ceny. Na integracji z UE skorzystają także konsumenci. Będą oni wprawdzie zmuszeni płacić nieco więcej, ale za lepszy jakościowo produkt. W polskim ogrodnictwie musi jednak rozpocząć się proces głębokiej restrukturyzacji, gdyż produkcją owoców i warzyw zajmuje się u nas zbyt wiele gospodarstw, przeważnie są one przy tym kiepsko wyposażone, prawie nie istnieją również zorganizowane grupy producentów, a infrastruktura handlowa jest, jak na razie, bardzo słaba. W najlepszej sytuacji po integracji z UE znajdą się producenci wiśni i owoców jagodowych, a w najgorszej producenci pomidorów dla przetwórstwa. W warunkach wolnego rynku nie wytrzymają oni konkurencji tańszych producentów z Włoch i Hiszpanii. Można to prześledzić na przykładzie Niemiec, które mają zbliżone do Polski warunki klimatyczne i gdzie produkcja pomidorów jest około 10 razy mniejsza niż w Polsce. Inne niż w Polsce Unia Europejska produkuje 35-45 mln ton owoców rocznie, z czego 8,5-10 mln ton przypada na owoce cytrusowe. Statystyka ta nie obejmuje winogron przerabianych na wino. Najwięcej produkuje się w UE jabłek (7,5-9,2 mln ton), a w następnej kolejności: pomarańcz - od 5 do 6,2 mln ton, brzoskwiń - od 2,7 do 3,5 mln ton, gruszek - od 1,7 do 2,4 mln ton, mandarynek i klementynek - od 1,9 do 2,0 mln ton, winogron deserowych - od 1,8 do 2,2 mln ton i cytryn - od 1,1 do 1,6 mln ton. Dopiero ósme miejsce w produkcji owoców w UE zajmują truskawki (650-760 tys. ton), które w Polsce znajdują się na drugim miejscu, tuż po jabłkach. Bardzo mała jest w UE produkcja wiśni - do 100 tys. ton i malin - do 30 tys. ton. W Polsce zbiory tych owoców wynoszą odpowiednio od 120 do 150 tys. ton i do 40 tys. ton. Zbiory porzeczek (czarnych i czerwonych) są w Polsce prawie cztery razy większe niż w UE (190 tys. ton wobec około 50 tys. ton). Inna jest w UE także struktura uprawy warzyw. Ich zbiory ogółem wynoszą 46-47 mln ton (w Polsce od 5 do 6 mln ton), w czym największy udział mają pomidory - od 12 do 13 mln ton, a w dalszej kolejności: marchew - od 3,1 do 3,3 mln ton, cebula - od 3,1 do 3,2 mln ton, sałata - około 2,4 mln ton, kalafiory - około 2,3 mln ton i kapusta biała - od 1,8 do 2,0 mln ton (w Polsce największe są właśnie zbiory kapusty - około 1,8 mln ton). Poza tym w UE duże są zbiory arbuzów i melonów, papryki słodkiej, dyni, karczochów, oberżyny, endywii, cykorii sałatowej, szparagów i skorzonery. Można z tego wysnuć wniosek, o jakie warzywa wzbogaci się nasz stół po wejściu Polski do UE. Eksperci IERiGŻ jednak ostrzegają, że odbędzie się to kosztem zmniejszenia spożycia kapusty oraz warzyw korzeniowych. Proces ten potrwa jednak dość długo. Wyższe ceny Ceny produktów ogrodniczych są w UE wyraźnie wyższe niż w Polsce. W porównaniu np. z Niemcami ceny jabłek deserowych są w Polsce o połowę niższe, o 50 proc. wyższe niż u nas są w Niemczech ceny jabłek przemysłowych. Nieporównanie droższe niż w Polsce są truskawki deserowe, ale też są to dwa całkiem różne towary. Porównywalne są natomiast ceny owoców jagodowych i wiśni dla przetwórstwa. Nie znaczy to - uspokajają eksperci UE - że natychmiast po wejściu Polski do UE ceny owoców u nas wzrosną. Na pewno pojawią się natomiast na rynku droższe, ale i lepsze owoce z krajów UE. Podobnych zjawisk można oczekiwać także na rynku warzyw. W Holandii czy w Niemczech wyższe niż w Polsce są ceny cebuli, ale bardzo tania jest w Niemczech marchew późna i kapusta biała dla przetwórstwa. Ogółem ceny warzyw są jednak w UE wyższe niż w Polsce. Są to też warzywa dobre jakościowo, sortowane, myte lub czyszczone oraz zapakowane, i można się spodziewać, że mimo wyższej ceny znajdą nabywców także na naszym rynku. I polscy producenci muszą sprostać tej konkurencji. Największym dobrodziejstwem dla polskiego konsumenta będzie jednak rozszerzenie oferty warzyw o nowe wartościowe gatunki. Na wejściu Polski do UE interes zrobią również polscy producenci pieczarek. Ceny ich skupu są w Polsce prawie dwa razy niższe niż w Niemczech, a jakość produkcji jest porównywalna. Nie z takim drobiazgiem Skuteczna konkurencja z ogrodnictwem UE będzie jednak możliwa po dalszej przyspieszonej koncentracji naszej produkcji. W Polsce sady posiada 396 tys. gospodarstw, ale w 90 proc. ich powierzchnia nie przekracza 1 ha. Warto przy tym podkreślić, że w Polsce za sad uważa się także powierzchnię obsadzoną malinami, porzeczkami, agrestem i aronią. Sady powyżej 5 ha ma w Polsce tylko około 7 tys. gospodarstw, co stanowi zaledwie 1,8 proc. gospodarstw z sadami. W Holandii takich sadów jest 40 proc. Zdaniem ekspertów IERiGŻ, w Polsce produkcją owoców mogłoby się zajmować około 4 tysięcy gospodarstw wyspecjalizowanych w produkcji jabłek, 15 tys. gospodarstw wyspecjalizowanych w produkcji jabłek i wiśni oraz około 18 tys. gospodarstw, które uprawiałyby porzeczki, agrest, aronię. Uprawa truskawek powinna być skoncentrowana w 45 tys. gospodarstw (obecnie zajmuje się tym około 400 tys. gospodarstw). Produkcją warzyw zajmuje się u nas 1,6 mln gospodarstw, ale w ponad 1,2 mln gospodarstw powierzchnia uprawy warzyw nie przekracza 10 arów. Na powierzchni ponad 1 ha uprawia w Polsce warzywa tylko 27 tysięcy gospodarstw. Eksperci IERiGŻ obliczyli, że w uprawie warzyw mogłoby się specjalizować około 5 tys. gospodarstw o powierzchni około 6 ha, ponadto warzywa mogłoby uprawiać około 30 tys. gospodarstw wielostronnych. W parze z koncentracją produkcji ogrodniczej powinno iść organizowanie grup producentów oraz rozwój infrastruktury rynku. Po spełnieniu tych warunków powstanie być może szansa, że polskie ogrodnictwo będzie mogło skorzystać z takich samych form wsparcia jak ogrodnictwo w krajach UE. Szansa ta nie jest jednak bardzo duża. Edmund Szot
Ogrodnictwo jest jednym z lepiej rozwiniętych działów polskiego rolnictwa. Jakie będzie miejsce polskiego ogrodnictwa po wejściu Polski do UE? powinno być dobrze. Produkcja owoców w Polsce jest w stosunku do krajów UE nie tyle konkurencyjna, ile komplementarna, i to samo tyczy także warzyw. Na integracji skorzystają także konsumenci. Będą oni zmuszeni płacić nieco więcej, ale za lepszy jakościowo produkt.
Najbardziej nośne hasła kampanii wyborczej wskazują na wyrastanie nowej siły społecznej Elektorat w poszukiwaniu reprezentacji JANUSZ A. MAJCHEREK Względne, ale wyraźne kariery polityczne dwóch ugrupowań dopiero niedawno zawiązanych - Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości - pokazują rozmiar społecznego zapotrzebowania na głoszone przez nie obietnice i propozycje: poszerzenia obywatelskiej partycypacji demokratycznej, zmniejszenia obciążeń podatkowych i zapewnienia osobistego bezpieczeństwa. To oczekiwania warte zauważenia i rozważenia, i wcale nie tak rozbieżne, jak się pozornie wydaje. W społecznej ocenie polskie życie polityczne jest nadmiernie upartyjnione, a partie są zoligarchizowane, opanowane przez etatowy aparat i podporządkowane toczonej wewnątrz niego grze sił (opierającej się na frakcjach, parytetach, udziałach, modułach czy algorytmach). Deficyt obywatelskiej partycypacji wynika oczywiście nie tylko z tego i dotyka nie tylko młodej demokracji polskiej - bezpośrednie zaangażowanie polityczne jest niewielkie także w krajach, w których jest ona ugruntowana. Jednak środki zadeklarowane przez Platformę Obywatelską w celu przeciwdziałania temu zostały przyjęte z aplauzem. Jedną z form przeciwstawienia się partyjnym elitom i zwiększenia obywatelskiej aktywności stały się prawybory, drugą mają być bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Do tego dochodzi hasło odbiurokratyzowania państwa przez ograniczenie liczebności organów przedstawicielskich i zmniejszenie wpływu rozmaitych instytucji państwowych na życie publiczne. Pierwsze przymiarki Na razie z projektów tych praktyczne zastosowanie uzyskały prawybory kandydatów do parlamentu. Mimo rozmaitych zakłóceń (które zresztą ukazały mechanizmy manipulacji dokonywanych przez partyjnych działaczy, co potwierdziło słuszność skierowanych przeciw nim działań) eksperyment ten został oceniony względnie pozytywnie, jako ożywczy dla polskiej demokracji. Zaktywizował i przyciągnął do Platformy dziesiątki tysięcy wyborców, podtrzymując wysokie poparcie dla tej nowej inicjatywy politycznej i dając do myślenia jej bardziej zrutynizowanym rywalom. Bezpośrednie wybory zwierzchników samorządowej władzy wykonawczej, zredukowanie i odpartyjnienie administracji publicznej oraz wprowadzenie niskiego podatku liniowego to pomysły, które będą musiały na realizację poczekać dłużej, lecz pokazują, ku jakim wychodzą oczekiwaniom: większego uzależnienia władzy od obywateli oraz zmniejszenia jej ingerencji w ich życie, pracę i osobiste dochody. Wysokie poparcie dla Platformy wskazuje, że są to oczekiwania niemałej części społeczeństwa. Swoista, niespodziewana kariera braci Kaczyńskich i ich inicjatywy politycznej, nazwanej równie sugestywnie i adekwatnie jak niezręcznie "Prawo i Sprawiedliwość", pokazała z kolei, jak silne jest społeczne oczekiwanie obiecywanej przez nich poprawy bezpieczeństwa osobistego i publicznego. Opierając się na tym jednym praktycznie tylko haśle, PiS osiągnęło w sondażach, po kilku zaledwie tygodniach istnienia, pozycję porównywalną z partiami obecnymi w politycznym obiegu od lat. Sprawne państwo wyemancypowanych obywateli Na pozór projekty i obietnice PO oraz PiS, a zatem lokowane w nich społeczne nadzieje i oczekiwania, są niespójne lub wręcz wzajemnie sprzeczne. Poprawa bezpieczeństwa wymaga zwiększenia zarówno ingerencji odpowiedzialnych za nie instytucji w życie publiczne, a niekiedy i prywatne (większa kontrola i penetracja przez policję), jak i nakładów finansowych, co kłóci się z tendencją do ograniczania wpływu państwa i zmniejszania podatków. Zaostrzenie walki z przestępczością to deklaracja twardej władzy, nieoglądającej się na obywatelskie zastrzeżenia i mało wrażliwej na wymogi proceduralnej legitymizacji swoich poczynań. W istocie jest to jednak zespół kilku spójnych postulatów i oczekiwań, które wyrażają potrzeby coraz bardziej znaczącej grupy społecznej. To ci, którzy w toku i wyniku kilkunastoletniej już transformacji coś swoją pracą, inicjatywą i wysiłkiem osiągnęli, a teraz nie chcą, by pozbawiło ich tego państwo - swoją fiskalną zachłannością - albo bandyci - swoją bezkarną brutalnością. Mając swój osobisty dorobek, nie życzą sobie, by efekty ich pracy zostały zmarnowane przez zbiurokratyzowane i nastawione na redystrybucję państwo, opanowane przez partyjne kliki czy - tym bardziej - kryminalne gangi i mafie. Będąc ludźmi ekonomicznie samodzielnymi, nie potrzebują państwa opiekuńczego, lecz takiego, które zapewni obywatelom osobiste i publiczne bezpieczeństwo, co należy przecież do jego najważniejszych zadań. Są wyemancypowani ideowo i światopoglądowo, dlatego nie chcą w polityce doktrynerstwa i moralizatorstwa, lecz rozwiązywania praktycznych problemów, oczekują od polityków partnerstwa i służby, a nie paternalizmu i łaski. Domagają się państwa silnego i sprawnego, lecz ograniczonego do kilku kluczowych dziedzin i poddanego obywatelskiej kontroli. Inaczej mówiąc: jest to zestaw oczekiwań nowej klasy średniej, będący przeciwieństwem klientowskiego i rewindykacyjnego nastawienia rozmaitych "sierot po PRL". Bezpieczeństwo osobiste i publiczne zamiast socjalnego Te postulaty i oczekiwania zostały dostrzeżone także przez innych polityków. Najszybciej zareagowała Unia Wolności, która niedawne nawoływania o większą wrażliwość społeczną zamieniła na obietnice zbudowania silnego państwa dzięki silnej klasie średniej. Propozycja ta może się jednak okazać spóźniona, skoro program taki inni zaczęli głosić wcześniej. Poparcie dla PO jest przecież w dużej mierze wynikiem rozczarowania się Unią. Część politycznych i intelektualnych elit pomstuje na populistyczny i demagogiczny charakter obietnic obniżenia podatków, powściągnięcia publicznej biurokracji czy zaostrzenia walki z przestępczością, nie chcąc uznać krachu dotychczasowej polityki karnej, socjalnej i kadrowej państwa. Na wyzwania te na razie głusi wydają się politycy SLD, pławiący się w wynikach sondaży. Dostrzegając rosnące oczekiwania w zakresie bezpieczeństwa osobistego i publicznego, Leszek Miller zaproponował ułatwienie obywatelom dostępu do broni palnej. W istocie potwierdza to jednak całkowitą odmienność oferty SLD, zgodnie z którą opiekuńcze państwo zajmie się potrzebami materialnymi i poprawą warunków socjalnych obywateli, natomiast bezpieczeństwo mieliby sobie zapewnić sami. Według tej koncepcji państwo jest od bezpieczeństwa socjalnego, a nie osobistego, dlatego ma rozszerzać redystrybucję, a nie usprawniać policję, i zwiększać wydatki socjalne, a nie zmniejszać podatki. Pewne jest, że właśnie ta oferta ma obecnie większe powodzenie i w najbliższych wyborach zwycięży. Dlatego o propagandowych i sondażowych sukcesach Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości można mówić tylko jako względnych. Gdyby to one jednak zapowiadały kierunek ewolucji opinii publicznej w Polsce, to być może już w następnej kadencji program ich okaże się równorzędnym partnerem w wyborczej rywalizacji z socjalnymi obiecankami. Jest elektorat, nie ma zaplecza Do tego jednak potrzebne byłoby szerokie, ale spójne zaplecze polityczne. Platforma Obywatelska jeszcze takiego zasięgu nie ma, a ze spójnością może mieć już wkrótce problemy, bo formuła obywatelskiego pospolitego ruszenia grozi podobnymi kłopotami organizacyjnymi, jakie przeżyła AWS. Ugrupowanie braci Kaczyńskich natomiast oparte jest na jednym tylko haśle, oni sami ogarnięci są obsesjami, a w sprawach ekonomicznych - tak istotnych dla elektoratu klasy średniej - prezentują, wraz ze swoim otoczeniem, poglądy iście księżycowe. Byłoby cudem, gdyby PiS okazało się w tym kształcie czymś więcej niż kolejną polityczną efemerydą obu bliźniaków. Jest więc pewien spójny program, dla którego obywatelskie poparcie można obecnie szacować na ok. 25 proc. aktywnego elektoratu, z tendencją rosnącą. Brakuje ciągle jednolitej i silnej dla niego reprezentacji politycznej, zwłaszcza gdyby UW oraz PiS nie pokonały wyborczego progu. Platforma Obywatelska jest wciąż formacją zbyt młodą i nieprzewidywalną, by można ją uznać za zdolną do samodzielnego przejęcia tej roli i efektywnego wywiązania się z niej. Samo pojawienie się i błyskotliwa kariera PO stanowią jednak ważny i wyraźny symptom przemian zachodzących w polskim elektoracie i wyłaniania się z niego nowych grup, odmiennych od dotychczasowej klienteli partyjnej. -
kariery Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości. Jedną z form zwiększenia obywatelskiej aktywności stały się prawybory. hasło odbiurokratyzowania i zmniejszenie wpływu instytucji państwowych na życie publiczne. kariera Kaczyńskich pokazała oczekiwanie poprawy bezpieczeństwa osobistego i publicznego. oferty SLD. państwo jest od bezpieczeństwa socjalnego, nie osobistego, ma zwiększać wydatki socjalne, a nie zmniejszać podatki. ta oferta ma większe powodzenie.
II KONGRES FILMU POLSKIEGO Środowisko filmowców jest zbulwersowane Burza wokół listu ministra Roku 1999 był bez wątpienia dobrym rokiem dla polskiego kina, o czym najlepiej świadczą takie filmy, jak: "Pan Tadeusz", "Ogniem i mieczem", "Dług" i "Tydzień z życia mężczyzny". Na zdjęciu na pierwszym planie Izabella Scorupco (Helena) i Michał Żebrowski (Skrzetuski) w "Ogniem i mieczem" Jerzego Hoffmana. (C) PAT Podczas II Kongresu Filmu Polskiego ogromne poruszenie środowiska filmowego wywołał list ministra Andrzeja Zakrzewskiego odczytany przez Mirosława Chojeckiego, doradcy ministra. Filmowcy nie mogli uwierzyć, że list tak krytyczny w tonie wobec środowiska mógł podpisać kierownik resortu kultury. Minister w rozmowie z "Rzeczpospolitą" potwierdził autorstwo listu. Zdziwienie filmowców wywołał przede wszystkim fakt, że w roku, w którym powstał "Pan Tadeusz" i "Ogniem i mieczem", "Dług" i "Tydzień z życia mężczyzny", a także wiele innych tytułów, minister mógł stwierdzić: "Państwu, które w swoich konstytucyjnych powinnościach ma zachowanie tożsamości narodowej, rozwój duchowy społeczeństwa, pieczę nad własną kulturą, nie może być wszystko jedno, co sprzedaje kino, czym nas karmi telewizja i wreszcie, z czym idziemy na obce salony: z owocem własnego ducha i intelektu, czy tylko mniej lub bardziej zręcznie zmajstrowaną kopią cudzych dzieł. Czy my, to jeszcze my, czy już śmiesznie nadęte pawie i denerwujące krzykliwe papugi?" Minister Zakrzewski zaatakował też środowisko filmowe za to, że dotąd nie ma nowego prawa filmowego. Pisze: "dalej obowiązuje ustawa z 1987 roku, z całkiem innej epoki, gdy nie było wolnego rynku, prywatnych producentów i dystrybutorów, gdy inne obowiązywały reguły, inne prawo. Nowa ustawa wciąż czeka w Sejmie w fazie projektu. Tak, jak gdyby środowisku filmowemu wcale na niej nie zależało." Dalej minister pisze o stratach, jakie poniosła kinematografia w ciągu ostatnich lat - uszczuplony został majątek kinematografii, upadło wiele instytucji filmowych. "A stało się tak w dużej mierze nie bez zaniechań i niedopatrzeń ze strony Komitetu Kinematografii. Zarzut ten nie jest odsuwaniem odpowiedzialności od Ministerstwa. Ale przecież za sprawą ludzi kina Komitet na obszarze kultury zajmuje miejsce wyjątkowe. Tylko kino spośród wszystkich sztuk uzyskało tak dużą niezależność, a Przewodniczący Komitetu ma rangę Podsekretarza Stanu." Filmowcy listem ministra byli zbulwersowani. Poczuli się skrzywdzeni ocenami, bo - jak mówili - straty były przy zmianie ustrojowej i likwidacji państwowego mecenatu nieuniknione. A Polska najlepiej chyba ze wszystkich krajów postkomunistycznych przeprowadziła swoją kinematografię przez ten trudny okres. I sukcesy, które dzisiaj powoli zaczyna odnosić - to także efekt tamtych decyzji. Wielu ludzi kina wysuwało przypuszczenia, że list nie został napisany przez ministra. Zwłaszcza że pomimo próśb władz Komitetu i Stowarzyszenia Filmowców - do dokumentacji z Kongresu nie wpłynął dotąd adres z własnoręcznym podpisem ministra. Sytuację tę dla "Rzeczpospolitej" skomentowali przedstawiciele środowiska. Krzysztof Zanussi: - Dzisiaj film jest w Polsce sługą dwóch panów. Jego pierwszym panem jest telewizja, która przeznacza na produkcję filmową najwięcej pieniędzy. I od telewizji usłyszeliśmy podczas Kongresu słowa pochwały. Ministerstwo Kultury dysponuje znacznie mniejszymi funduszami, ale to właśnie stamtąd dotarł na Kongres list, który odczytano nam jako pismo ministra. List był kuriozalny, pełen połajanek. Stawiał poważne zarzuty naszej kinematografii w roku jej największego sukcesu, podważając osiągnięcia Wajdy i Hoffmana. Na dodatek obarczony został drobnym, ale porażającym błędem. Znalazło się w nim bowiem sformułowanie, że przewodniczący Komitetu Kinematografii jest podsekretarzem stanu, którym w rzeczywistości nie jest. Przełożony, który nie zna stanowisk swoich podwładnych, kompromituje się jako administrator. Ale meritum jest jeszcze bardziej przerażające. Nasz minister surowo ocenił kinematografię na oczach przybyłych gości. Jego list kontrastował z listem marszałka Płażyńskiego i wypowiedziami uczestników kongresu. Sprawiał wrażenie jakiejś rozgrywki politycznej. Zawarte w nim zarzuty w stosunku do Komitetu Kinematografii były niedorzeczne. Tak jak niedorzeczny jest sam Komitet. Od wielu lat przecież nawołujemy, żeby politycy pomogli nam uchwalić nową ustawę, która ten anachroniczny twór zlikwiduje, a połajanki ministra są głęboko nie na miejscu. Bo to właśnie do niego możemy mieć pretensje, że nie umiał popchnąć rządowego projektu ustawy. Czując osobistą sympatię do ministra Zakrzewskiego podejrzewam, że ten nieszczęsny list był jakimś wypadkiem przy pracy. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby minister mógł go podpisać świadomie. Krystyna Krupska, członek KK, przewodnicząca Sekcji Krajowej Pracowników Filmu NSZZ "Solidarność", członek Rady Sekretariatu Kultury: - Ten list jest rzeczą absolutnie niewiarygodną. Przecież to minister kultury zatrzymał projekt ustawy o kinematografii, nie informując o tym nawet Komitetu Kinematografii. Projekt rządowy przygotowany przez Komitet został przekazany do konsultacji międzyresortowych w kwietniu tego roku. Konsultacje były pozytywne, drobne zastrzeżenia miał tylko Komitet Integracji Europejskiej. Potem jednak na utworzenie funduszu kinematografii nie zgodziło się Ministerstwo Finansów. Minister Zakrzewski miał mimo to przesłać projekt do rozpatrzenia, z votum separatum w stosunku do Ministerstwa Finansów. Poprosił nas o poparcie i 30 czerwca na posiedzeniu Komitetu Kinematografii podjęliśmy taką uchwałę. Dostaliśmy od pana ministra informację, że projekt został przesłany do rządu. Przewodniczący Stowarzyszenia Filmowców Polskich, Jacek Bromski wielokrotnie pytał ministra, co dzieje się z projektem. Słyszał w odpowiedzi, że pan Ścibor źle się stara. A tymczasem okazało się, że projekt nowej ustawy w ogóle nie opuścił ministerialnego biurka. "Solidarność" wystąpiła nawet do premiera Buzka z pismem z zarzutami pod adresem Ministerstwa Kultury. Pismo to zostało przesłane do ministra Zakrzewskiego. Minister kultury odpowiedział na to listownie, że ustawa jest ciągle poprawiana w ministerstwie. To jest wprowadzanie Komitetu w błąd. Tym bardziej dziwi, że nagle na forum publicznym minister usiłuje zrzucić na Komitet Kinematografii winę za to, że ustawy nie ma. To naprawdę niewiarygodne, podobnie jak to, by minister nie znał stanowisk swoich podwładnych: przewodniczący Komitetu jest kierownikiem centralnego urzędu administracji państwowej, a nie podsekretarzem stanu w Ministerstwie Kultury, jak było napisane w liście. Taki chaos informacyjny po prostu nie mieści się w głowie. Jestem oburzona, że taki list mógł pojawić się jako adres ministra. Jacek Bromski, przewodniczący Stowarzyszenia Filmowców Polskich: - Odkąd sięgnę pamięcią, nie przychodzi mi do głowy minister kultury, który by tak dalece nie liczył się z interesami środowiska twórczego. List, który nam odczytano, jest chyba próbą jakiegoś nieprzemyślanego politykowania. Szef resortu zamiast zajmować się rozgrywkami personalnymi, powinien zdać sobie sprawę ze swego posłannictwa i obowiązku względem kultury. Tymczasem w ostatnim czasie Ministerstwo Kultury wyrządziło nam wiele krzywdy. Po pierwsze - z winy ministerstwa, przez manipulacje urzędników, nie nastąpiła zapowiedziana zmiana prawa autorskiego. Po drugie - oszukano nas, że ustawa o kinematografii została skierowana do Sejmu, a tymczasem została zamknięta w ministerialnej szufladzie. Po trzecie wreszcie - Ministerstwo Kultury nie zapobiegło zabraniu nam przez komisję budżetową 7 mln zł z przyszłorocznego budżetu. Na posiedzeniu tej komisji nie było ministra Zakrzewskiego. Przyszła tylko pani minister Popowicz. Jak żyję, nie pamiętam, żeby Ministerstwo Kultury robiło takie rzeczy. Kiedyś byłem świadkiem przemówienia minister kultury Francji Margarethe Trautman. Cóż to była za przyjemność. I jaki wielki żal, że wizje naszych polityków nie sięgają dalej niż do następnych wyborów. A list? Czy on został naprawdę podpisany przez ministra? My dostaliśmy kartki bez podpisu. - Nie tylko podpisałem list, ale jestem jego autorem - powiedział "Rzeczpospolitej" minister Andrzej Zakrzewski. - Powodem sporu między mną a Andrzejem Wajdą i Krzysztofem Zanussim jest formuła Komitetu Kinematografii, socjalistyczna w formie i kapitalistyczna w treści. To ona sprawia, że do szefa urzędu ustawiają się reżyserzy z prośbą o pieniądze. Uważam, że przez najbliższe dwa lata nie będzie nowej ustawy o kinematografii. Moim kandydatem na stanowisko szefa Komitetu jest Mirosław Chojecki. To ostatnie stwierdzenie ministra Krzysztof Zanussi komentuje: - W ostatnich latach PRL-u środowisko filmowe wywalczyło sobie prawo głosu we własnych sprawach. W tej chwili żadnej dyskusji na temat zmiany na stanowisku szefa Komitetu Kinematografii nie ma. Barbara Hollender, J.C.
Podczas II Kongresu Filmu Polskiego poruszenie środowiska wywołał list ministra Zakrzewskiego. Filmowcy nie mogli uwierzyć, że list tak krytyczny w tonie mógł podpisać kierownik resortu kultury.Poczuli się skrzywdzeni ocenami. Wielu ludzi kina wysuwało przypuszczenia, że list nie został napisany przez ministra. Sytuację tę dla "Rzeczpospolitej" skomentowali przedstawiciele środowiska. - Nie tylko podpisałem list, ale jestem jego autorem - powiedział Andrzej Zakrzewski.
Broń Pistolety i karabiny dla Jugosławii, Somalii i międzynarodowych gangów Szmugiel z Polski Sześć osób zamieszanych w nielegalny handel bronią w latach 1992 - 1996 stanie przed sądem - poinformowano w środę, 5 stycznia, na wspólnej konferencji prasowej delegatury UOP w Gdańsku, tamtejszej Prokuratury Okręgowej i estońskich służb specjalnych. Jedna z polskich firm współpracowała m.in. ze znanym międzynarodowym handlarzem bronią Monzerem Al Kassarem, podejrzewanym też o terroryzm. O popełnienie 211 przestępstw oskarżono byłych dyrektorów warszawskiej spółki Cenrex, Jerzego D. i Marka C., jego zastępcę Janusza G., pracownika tej firmy Zbigniewa L., Edmunda O. - jedynego wspólnika spółki Steo z Warszawy, oraz majora Krzysztofa D. - krewnego Jerzego D. - Broń i amunicję z Polski przemycano przez port w Gdyni na Łotwę i do Estonii dla międzynarodowych organizacji przestępczych oraz do byłej Jugosławii i Somalii, czyli w rejony światowych konfliktów objętych międzynarodowym embargiem - poinformowali prokurator Mariusz Marciniak i kapitan Stanisław Kamiński. Wykorzystując legalnie działające spółki prawa handlowego Polski, Łotwy i Estonii, nielegalnie wywieziono 24,6 tys. sztuk pistoletów TT, 8 tys. pepesz, 401 kałasznikowów, 660 granatników, sto rewolwerów "Taurus", karabinki strzelca wyborowego, tysiąc granatów, 9 tys. pocisków moździeżowych, ponad 36 mln sztuk amunicji karabinowej i pistoletowej. Łączna wartość według faktur wywozowych wyniosła ponad 4,5 mln dolarów. Wpadli Estończycy Na ślad dużej międzynarodowej, jak się później okazało, afery wpadła w 1996 roku Policja Bezpieczeństwa Estonii. Wtedy na łotewsko-estońskiej granicy znaleziono w 1,6 tys. ukrytych w makaronie, a pochodzących z Polski, pistoletów TT. - O przemycie powiadomiono polskich kolegów - powiedział komisarz Haines Kont, przedstawiciel estońskich służb specjalnych. - Dopiero po żmudnym porównaniu wielu dokumentów polskich, łotewskich i estońskich okazało się, że wszystkie transporty są nielegalne - dodali Kamiński i Marciniak. Głównym organizatorem przedsięwzięcia i koordynatorem działań był oddelegowany do pracy poza wojskiem podpułkownik Jerzy D. Do pracy w Cenreksie przeszedł z ówczesnego Centralnego Zarządu Inżynierii Ministerstwa Współpracy Gospodarczej z Zagranicą. Wcześniej, w latach osiemdziesiątych, był w Libii attache handlowym. Pod koniec lat osiemdziesiątych Jerzy D. poznał międzynarodowego pośrednika w handlu bronią Meznera Gauliona vel Monzera Al Kassar, wstępującego jako przedstawiciel ministerstw obrony Jemenu i Algierii. Znajomość zaowocowała w 1992 roku kontraktami. Pierwszy transport miał być przeznaczony dla Jemenu. Al Kassar przedstawił dokumenty wystawione przez Ludowo-Demokratyczną Republikę Jemenu, która wówczas już od dwóch lat nie istniała, i podpisał umowę. Statek z bronią zamiast w Jemenie skończył rejs w jednym z państw byłej Jugosławii. Przez Łotwę Po powodzeniu tej operacji Gaulion vel Al Kassar chciał rozszerzyć współpracę z Cenreksem. Do kontraktu nie doszło. Kiedy Cenrex złożył w MWGZ wniosek o pozwolenie wywozu broni i amunicji, wątpliwości urzędników wzbudziły załączone dokumenty nieistniejącego państwa. Tymczasem w gdyńskim porcie już leżała zakupiona w MON i MSW broń, a statek czekał na załadunek. Na konta Cenreksu w Luksemburgu wpłynęły pieniądze od Al Kassara. Czas upływał. Jerzy D. wykorzystał znajomość z pułkownikiem Janisem D., wysokim ragą urzędnikiem łotewskiego MON. Uzgodnili, że zawrą fikcyjny kontrakt na dostawę broni z Polski dla Łotwy. Powstała podwójna dokumentacja, umożliwiająca dostarczenie przesyłki na miejsce wskazane przez jej rzeczywistego odbiorcę. Z Gdyni do Łotwy statkiem popłynął pracownik Cenreksu. Dostarczył Janisowi D. papiery umożliwiające wysyłkę broni z Łotwy do Jemenu. Statek zaraz wypłynął z łotewskiego portu. Zgodnie z dokumentami - do Jemenu. W rzeczywistości transport został przeładowany przy brzegach Somalii na inny frachtowiec. Wykorzystując kontakt łotewski, Cenrex sam dostarcza broń i amunicję do objętej embargiem Chorwacji. Jerzy D. nie mógł już korzystać z pomocy Gauliona vel Al Kassara, ponieważ ten został aresztowany w Hiszpanii pod zarzutem przemytu, usiłowania morderstwa, porwania i za inne przestępstwa, które popełnił jako członek organizacji terrorystycznych. Nazwisko Kassar przewijało się na przykład w śledztwie prowadzonym w sprawie porwania w październiku 1985 roku statku wycieczkowego "Achille Lauro". Nowy dyrektor, stary szmugiel W 1993 roku z powodu wykrytych nieprawidłowości Jerzy D. przestał być dyrektorem Cenreksu. Jego następcą został Marek C., którego zastępcą został Janusz G. Cenrex prowadzi początkowo legalne interesy z estońską spółką Arguste, sprzedając jej pistolety TT. Później Estończycy postanowili importowaną z Polski broń nielegalnie wywozić na chłonny rynek rosyjski. Transporty płynęły na niewielkich frachtowcach eksploatowanych w bankrutujących sowchozach rybackich. Broń miała być rozładowywana na pełnym morzu lub w małych portach rybackich na estońskich wysepkach. W nocy wywożono ją z portów. Arguste stracił licencję na obrót bronią, więc Marek C. i Janusz G. odnawiają kontakty z Łotyszem Janisem G. Nie pracuje on już w tamtejszym MON, ale w firmie handlującej bronią. Broń przewożona jest niby na Łotwę, ale naprawdę do Estonii. Niezależnie broń i amunicję dla grup przestępczych w Estonii, wykorzystując łotewski Arnex, dostarczała warszawska spółka Steo, w której pracę, jako konsultant handlu bronią, podjął Jerzy D., wcześniej zwolniony z Cenreksu. W Gdyni ładowano na przykład kontenery z cukrem czy cebulą przeznaczone dla nieistniejących spółek i jeden kontener z bronią przeznaczony dla Łotyszy. Na morzu pod kontrolą konwojentów estońskich broń przeładowywano do kontenera z żywnością. Zarabiali wszyscy Problem pojawił się, gdy jeden z kapitanów statku nie zgodził się na nielegalny przeładunek pistoletów na inny statek i broń trzeba było złożyć na składzie celnym w Rydze. W lipcu 1996 roku zalegająca od prawie dwóch lat broń powróciła do Polski. Z Gdyni wysłano ją ponownie. Tym razem z makaronem. Całość rozładowano w Rydze. Później nastąpiła wpadka na granicy łotewsko-estońskiej. Pistolety TT trafiły na międzynarodowy czarny rynek bronią. Odnajduje się je w Rosji, Niemczech, Japonii. Także w Polsce. Zdaniem UOP i prokuratury mimo wysokich kosztów dodatkowych (30 tys. dolarów łapówki dla Marka C. i Janusza G. za każdą dostawę) oraz konieczności opłacenia transportu, import broni był dla Estończyków opłacalny, gdyż zakupione w Cenreksie pistolety po 48 dolarów za sztukę w Rosji i Estonii sprzedawano po 190, a nawet po 250 dolarów. Również dla Cereksu sprzedaż broni była opłacalna. Kupował ją z rezerw polskiego wojska, płacąc po 25 dolarów za sztukę. Kulawe prawo W Estonii w tej sprawie na kary od ośmiu do dziesięciu lat skazano szesnaście osób. Na Łotwie sprawa ciągnie się. Zamieszane są w nią osoby z byłego kierownictwa tamtejszego MON oraz były komendant główny łotewskiej policji. W Polsce wspomnianych sześć osób nie można było oskarżyć o przemyt broni, bo - jak wyjaśnił prokurator Marciniak - "w momencie popełnienia przestępstwa polskie prawo nie przewidywało penalizacji postępowania, jakie wystąpiło w sprawie Cenreksu i Steo". Oskarżeni będą odpowiadać zatem m.in. za fałszowanie dokumentów i przyjmowanie łapówek, za co grozi kara od trzech do dwunastu lat pozbawienia wolności. Piotr Adamowicz
Sześć osób zamieszanych w nielegalny handel bronią w latach 1992 - 1996 stanie przed sądem - poinformowano w środę, 5 stycznia, na wspólnej konferencji prasowej delegatury UOP w Gdańsku, tamtejszej Prokuratury Okręgowej i estońskich służb specjalnych. Jedna z polskich firm współpracowała m.in. ze znanym międzynarodowym handlarzem bronią Monzerem Al Kassarem, podejrzewanym też o terroryzm.O popełnienie 211 przestępstw oskarżono byłych dyrektorów warszawskiej spółki Cenrex, Jerzego D. i Marka C., jego zastępcę Janusza G., pracownika tej firmy Zbigniewa L., Edmunda O. - jedynego wspólnika spółki Steo z Warszawy, oraz majora Krzysztofa D. - krewnego Jerzego D. Broń i amunicję z Polski przemycano przez port w Gdyni na Łotwę i do Estonii dla międzynarodowych organizacji przestępczych oraz do byłej Jugosławii i Somalii, czyli w rejony światowych konfliktów objętych międzynarodowym embargiem. Na ślad afery wpadła w 1996 roku Policja Bezpieczeństwa Estonii. O przemycie powiadomiono polskich kolegów. W Polsce wspomnianych sześć osób nie można było oskarżyć o przemyt broni, bo - jak wyjaśnił prokurator Marciniak - "w momencie popełnienia przestępstwa polskie prawo nie przewidywało penalizacji postępowania, jakie wystąpiło w sprawie Cenreksu i Steo".Oskarżeni będą odpowiadać zatem m.in. za fałszowanie dokumentów i przyjmowanie łapówek, za co grozi kara od trzech do dwunastu lat pozbawienia wolności.
ROSJA Putin wybory wygra i tylko jakiś kataklizm może go pozbawić prezydentury Wielka, silna i potężna RYS. (C) LURIE SŁAWOMIR POPOWSKI "Wszyscy chcemy, by nasz kraj, Rosja, był potężny, wielki i silny." Oto program polityczny Władimira Putina, wyznaczający kierunek, w którym chciałby poprowadzić Rosję. W dużym stopniu odpowiada on oczekiwaniom Rosjan - zmęczonych dziesięcioleciem nieustających batalii politycznych, zawiedzionych nieudanymi reformami oraz tęskniących za elementarną stabilizacją i sfrustrowanych utratą przez Rosję jej dawnego prestiżu i potęgi. Coś podobnego, jak twierdzi emigracyjny politolog rosyjski Aleksander Janow, przeżywali Niemcy u schyłku Republiki Weimarskiej. Czy Rosja pójdzie jej drogą? Takiej ewentualności wykluczyć nie można. Po dziesięciu latach niekonsekwentnych reform jelcynowskich Federacja Rosyjska znajduje się w stanie głębokiego kryzysu. Bilans otwarcia W latach 90. - co niedawno ujawnił sam Putin - wielkość rosyjskiego Produktu Krajowego Brutto zmniejszyła się prawie dwukrotnie. Dziś wynosi on 10 razy mniej niż w USA i pięć razy mniej niż w Chinach. W przeliczeniu na jednego mieszkańca wielkość PKB zmalała do 3500 dolarów, co jest wskaźnikiem pięć razy gorszym od podobnego średniego wskaźnika w krajach tzw. Wielkiej Siódemki. A jeszcze trzeba spłacić astronomiczne długi państwa - i to nie tylko przejęte po ZSRR, ale i zaciągane na prawo i lewo już przez nową Rosję. W tym roku na spłatę kolejnych rat należy wydać kilkanaście miliardów dolarów, co grozi ogłoszeniem niewypłacalności państwa. Tymczasem struktura produkcji jest archaiczna. Dominują branże surowcowe, przemysł przetwórczy właściwie się nie liczy. Produkuje przestarzałe wyroby, które nie wytrzymują żadnej konkurencji, nawet na rynku rosyjskim. Wydajność pracy wynosi zaledwie 20 - 24 proc. podobnego wskaźnika w USA. W rezultacie jedynym towarem "rosyjskim" są nieprzetworzone surowce, których udział w eksporcie wynosi ponad 70 proc. Do tego dodajmy: powszechną korupcję, kryminalizację gospodarki i gigantyczny rozrost szarej strefy, słabość wszelkich struktur władzy państwowej, w tym przede wszystkim w regionach, kompromitację elit politycznych i walczących ze sobą klanów oligarchicznych. Wreszcie - brak spójnego porządku prawnego i jakiegokolwiek poszanowania dla prawa, a w społeczeństwie niechęć do wszystkiego, co kojarzy się z takimi pojęciami jak "liberalizm" czy "reformy". Jeszcze tylko takie terminy jak "demokracja" i "wybory" są w stanie wywołać żywszy odzew, choć coraz częściej odbiera się je jak pusty dźwięk. Z całą tą spuścizną będzie musiał sobie poradzić następca Borysa Jelcyna. Nikt nie wątpi, że zostanie nim Putin. Dwuznaczny Putin Kiedy w sylwestra 1999 r. Borys Jelcyn ogłaszał swoją dymisję, komentatorzy pisali: w Rosji kończy się cała epoka i zaczyna coś zupełnie nowego, nie całkiem rozpoznanego i z tego powodu groźnego. Wątpliwości budził sam wybór następcy Jelcyna. Putin, wieloletni kadrowy oficer KGB, został wyciągnięty niczym królik z kapelusza, jako kolejny szef rządu - faworyt tzw. rodziny kremlowskiej, przerażonej możliwością utraty władzy, wpływów i majątków na rzecz szturmującej Kreml konkurencji: mera Moskwy Jurija Łużkowa i byłego premiera Jewgienija Primakowa. Konto małomównego Putina obciąża jego KGB-owska przeszłość, a także łatwość, z jaką potrafił wykorzystać wojnę czeczeńską do realizacji wewnętrznych celów politycznych. Plusem ma być natomiast jego pragmatyzm oraz związki z liberalnymi reformatorami: merem Petersburga Anatolijem Sobczakiem i takimi przedstawicielami "klanu petersburskiego" jak Anatolij Czubajs. Ta niejednoznaczność Putina była wyraźnie widoczna po opublikowaniu przez niego programowego artykułu "Rosja na przełomie tysiącleci". Część analityków dostrzegła w nim deklarację woli budowania nowej Rosji, której siła mierzona będzie nie samą liczbą głowic jądrowych, ale przede wszystkim poziomem rozwoju cywilizacyjnego. Inni natomiast koncentrowali się na tym, co potwierdzało opinie o Putinie, jako o kandydacie na nowego dyktatora, skłonnego do rządów twardej ręki i chętnie odwołującego się do haseł nacjonalistycznych. Karty już rozdano Nikt nie wątpi, że Putin wybory wygra i tylko jakiś kataklizm może go pozbawić prezydentury. Jedyny problem stanowi to, ile dostanie głosów. Nie może być ich zbyt mało (bo tylko zdecydowana przewaga da mu legitymację podobną do tej, którą przed laty cieszył się Jelcyn), ale jednocześnie muszą być zachowane pozory walki wyborczej, gdyż inaczej spotka się z zarzutem, że wszystko zostało rozstrzygnięte przez przyspieszenie terminu wyborów. Najważniejsze jest to, co będzie potem. Nie tylko za granicą, ale również w Rosji można spotkać się z opiniami, że wszystkie obecne mocarstwowe gesty i nacjonalistyczna retoryka pierwszego kandydata na prezydenta to tylko chytra taktyka, która zostanie odrzucona następnego dnia po wyborach, i wówczas Putin pokaże swój głęboko skrywany wizerunek prawdziwego liberała i demokraty. Ale jeśli tak, to czym na przykład wytłumaczyć forsowany już przez p.o. prezydenta program militaryzacji rosyjskiej gospodarki, jego zapowiedź zwiększenia o 50 proc. wydatków na zakup nowej broni dla armii i przejęcia przez wojsko kontroli nad dostawami ropy naftowej, gazu i energii elektrycznej, a przez Federalną Służbę Bezpieczeństwa - nad całą infrastrukturą telekomunikacyjną? Według opinii Borysa Tumanowa z liberalnego tygodnika "Nowoje Wremia" błąd tkwi w samym założeniu, że istnieje wiele wariantów rozwoju sytuacji w Rosji, a wybór będzie w taki czy inny sposób związany z losami politycznymi Putina. W rzeczywistości kierunek, w którym pójdzie państwo rosyjskie, został określony znacznie wcześniej i na długo przed tym, zanim Jelcyn wyznaczył swojego następcę. O przyszłości zadecyduje konsensus rosyjskich elit politycznych, podyktowany wspólnotą interesów, które każą odrzucić konieczność włączenia Rosji w dyscyplinujący system cywilizacji światowej. Gdyby nie było Putina - uważa Tumanow - znalazłby się ktoś inny, kto realizowałby podobny program. Punktem zwrotnym i podarunkiem losu był konflikt w Kosowie, który pozwolił rosyjskim elitom politycznym uzasadnić zaostrzenie stosunków z Zachodem i rozpoczęcie nowej wojny w Czeczenii, a także skonsolidować społeczeństwo wokół idei patriotycznej. Rosyjscy politycy - od lewicy do prawicy - nie chcą słuchać argumentów OBWE i Rady Europy, chociażby w sprawie wojny czeczeńskiej. Są gotowi ponownie zaprowadzić Rosję do antynatowskich okopów i przeciwstawić zachodniej cywilizacji własny, czysto rosyjski system wartości. Szukanie równowagi Putin bije obecnie wszystkie rekordy popularności, ale przecież tego stanu na dłuższą metę nie da się utrzymać. Teoretycznie grożą mu trzy niebezpieczeństwa: po pierwsze, porażka w Czeczenii, po drugie, krach ekonomiczny i po trzecie, wybuch kolejnej wojny oligarchów, a także elit politycznych i regionalnych. To ostatnie niebezpieczeństwo część moskiewskich komentatorów uważa za najgroźniejsze, gdyż może wpływać i na dalszy rozwój wypadków na Kaukazie, i na stan gospodarki. Trzeba też zdawać sobie sprawę, że rosyjskie elity, nawet te popierające Putina, wcale nie są zainteresowane jego przytłaczającym zwycięstwem już w pierwszej turze. Dla nich najwygodniejszy byłby prezydent zwyciężający z trudem i zależny od ich poparcia. Dlatego też Putin jest skazany obecnie na szukanie równowagi między różnymi siłami politycznymi. Musi kontynuować grę, którą po mistrzowsku prowadził Jelcyn. Jednak polityczne doświadczenie Putina jest znacznie mniejsze. Putin wybory wygra, bo inaczej być nie może. Potem będzie musiał jeszcze poświęcić wiele sił na umocnienie własnej pozycji, a jednocześnie walczyć o uniezależnienie się od tych grup i klanów kremlowskich, które faktycznie wyniosły go do władzy. Jeśli marzy mu się kariera nowego Piotra Wielkiego - a podobno jego portret powiesił w swoim gabinecie - to musi dokonać zasadniczej zmiany istniejącego systemu jelcynowskiego. Mówiąc krótko: będzie musiał podzielić się władzą z innymi instytucjami demokratycznymi - parlamentem, rządem, itp. - i przystąpić do budowy prawdziwego społeczeństwa obywatelskiego z prawdziwą gospodarką rynkową. To o wiele trudniejsze zadanie niż zwycięstwo w wojnie z Czeczenami. Nic jednak nie wskazuje na to, żeby to był jego cel, i dlatego, jeśli można dziś mówić o jakimś zagrożeniu dla Rosji, to o powrocie nie komunizmu, lecz tych porządków, do których przyzwyczaił nas Jelcyn. Z istotną różnicą: o ile autorytaryzm Borysa Jelcyna był "miękki", "patriarchalny", o tyle w przypadku Putina może on przybrać znacznie groźniejszą postać. "Rosja ma być wielka, silna i potężna" - powtarza przyszły prezydent. Ale ciągle nie wiadomo, co to znaczy. Poza jednym: po gorbaczowowskiej pieriestrojce, która zakończyła się rozpadem systemu komunistycznego, i po epoce mało udanych reform jelcynowskich będzie to jeden z najważniejszych i najbardziej niepokojących problemów świata na początku XXI wieku.
"Wszyscy chcemy, by nasz kraj, Rosja, był potężny, wielki i silny" to program polityczny Władimira Putina. W dużym stopniu odpowiada on oczekiwaniom Rosjan tęskniących za elementarną stabilizacją i sfrustrowanych utratą przez Rosję jej dawnego prestiżu i potęgi. Putin bije obecnie wszystkie rekordy popularności. Teoretycznie grożą mu trzy niebezpieczeństwa: porażka w Czeczenii, krach ekonomiczny i wybuch kolejnej wojny oligarchów, a także elit politycznych i regionalnych.
ROZMOWA Emir Chattab, dowódca islamskich bojowników walczących w Czeczenii przeciwko wojskom rosyjskim Wyzwolimy całą Rosję Emir Chattab MIROSŁAW KULEBA Chattab, czy wierzysz, że doczekasz upadku rosyjskiego imperium? EMIR CHATTAB - Insz Allah! (Jak Bóg pozwoli!) W to właśnie wierzę! I nad tym pracuję. Rosyjska polityka jest bardzo brudna. Rosjanie nie potrafią żyć w pokoju. Nie potrafią nawet prowadzić wojny w cywilizowany sposób. Cały świat, Ameryka, walcząc, prowadzi rokowania, troszczy się o ludność cywilną. Rosja - absolutnie nie. Cały świat boi się Rosji, ale Kaukaz pierwszy weźmie na niej odwet i ją pokona. Dokonają tego Czeczeni. To jedyny naród, który jest gotów walczyć do końca. Oddałeś kilka lat życia, walcząc razem z Czeczenami przeciwko Rosji. A jednak po wojnie w Czeczenii krążyła opinia, że emir Chattab i jego islamscy bojownicy powinni opuścić republikę. Czy dekret prezydenta Asłana Maschadowa o samorozwiązaniu wszystkich jednostek wojskowych z okresu wojny z Rosją dotyczył także twojego oddziału oraz baz szkoleniowych w Serżeńjurcie i innych miejscowościach Czeczenii? Gdybym otrzymał taki rozkaz od zwierzchnika sił zbrojnych, czyli prezydenta Maschadowa, wykonałbym go. Jestem oficerem sił zbrojnych Czeczeńskiej Republiki Iczkeria. Owszem, pojawiły się głosy, że nie ma już dla mnie miejsca w Czeczenii. Teraz jednak miejsce chyba się znalazło - są to okopy na pierwszej linii frontu. W swoich bazach wyszkoliłem siedem tysięcy ludzi. Dzisiaj nawet nie wiem, gdzie oni są... Zresztą, Rosja to ogromny kraj. Znajdę sobie w nim miejsce, jeśli stanę się zbędny w Czeczenii. Czy tego miejsca szukałeś dla siebie w Dagestanie? Twoja żona jest Awarką, pochodzi z wioski Karamachi, której nazwa stała się głośna w ostatnim czasie. Jaki był cel twojej akcji w Dagestanie, podjętej wspólnie z Szamilem Basajewem? Wszyscy wiedzieli, że będzie wojna z Rosją. Jeszcze przed wydarzeniami w Botlichu w Dagestanie rosyjskie samoloty bez przerwy atakowały cele w Czeczenii, zwłaszcza w rejonach naurskim i szołkowskim. Rosjanie rozbili tam czeczeński posterunek celny, posterunki graniczne. Po prostu nas sprawdzali. Świat myśli, że to my wkroczyliśmy z wojną do Dagestanu, ale w rzeczywistości wykorzystaliśmy wcześniej wszystkie pokojowe metody, aby uniknąć konfliktu. Dagestan miał swoje problemy wewnętrzne i powinien je rozwiązywać sam, bez pomocy armii rosyjskiej. Rada Ulemów (duchownych islamskich) Czeczenii i Dagestanu prosiła, wydawała wiele oświadczeń i ostrzegała - bezskutecznie. Armia rosyjska wkroczyła, okrążyła wioski, zaczęła je bombardować z samolotów i śmigłowców. Dopiero wtedy przyszliśmy, okrążyliśmy wojska rosyjskie. Zniszczyliśmy bardzo dużo pojazdów pancernych, dużo śmigłowców, zginęli tam rosyjscy generałowie. Jaki był przebieg walk w Dagestanie? Wcześnie rano 6 sierpnia weszliśmy do Ansalty w rejonie botlichskim. Naszym celem było wsparcie dagestańskiego powstania, które wybuchło w rejonie cumadińskim i było okrutnie pacyfikowane przez Rosjan. Pospieszyliśmy więc z pomocą. Niektórzy ludzie uciekając, zostawiali otwarte domy i mówili: "chłopcy, tu jest jedzenie, bierzcie". Byli też tacy, którzy się na nas oburzali. W Ansalcie zajęliśmy pozycje, a wszyscy mieszkańcy odeszli. Okopaliśmy się dookoła kilku wiosek. Na trzeci dzień, 8 sierpnia, Rosjanie zaczęli nas bombardować. W tym czasie dopiero podciągali wojska i ludzie mogli jeszcze wywieźć cały dobytek, ale Rosjanie im nie pozwolili. Wojska rosyjskie wspierało dagestańskie pospolite ruszenie, które jednak nie brało udziału w walkach. W czasie całej akcji poległo 36 naszych ludzi. Zniszczyliśmy siedem śmigłowców. Głośno było o zaminowaniu meczetu przez mudżahedinów... Nie minowaliśmy żadnego meczetu. Tego nie zrobi żaden muzułmanin. Było natomiast wiadomo, że żołnierze rosyjscy z premedytacją załatwiali się w meczetach... W wyniku waszego rajdu w Dagestanie doszło do rosyjskiego ataku na Czeczenię. Po tym wszystkim, co się stało w Dagestanie, Rosja była przerażona. I wtedy nastąpiło kilka wydarzeń, które do końca nie są dla mnie jasne. Nie wiem, kto dokonał tych wszystkich zamachów bombowych. Zapewne Rosja sama sprowokowała niektóre starcia czy zamachy. Miała ku temu wiele powodów. Znowu bowiem zamierza podbić Czeczenię i chce, żeby cały świat ją popierał. My z tymi zamachami nie mamy absolutnie nic wspólnego. Nigdy tak nie walczymy. Nie walczymy z kobietami i dziećmi. W czasie poprzedniej wojny z Rosją głośny był twój atak na rosyjską kolumnę transportową pod miejscowością Jarysz-Mardy. Czy dzisiaj chcesz prowadzić wojnę w ten sam sposób? Jeszcze większą kolumnę rozbiła moja grupa pod Serżeńjurtem, tyle że Rosjanie to przemilczeli. Zniszczyliśmy tam 47 pojazdów ze stu. Kolumna rozciągnęła się na pięć kilometrów. Naszych ludzi było siedemdziesięciu. Zasadzkę przygotowaliśmy przy pomocy mieszkańców wioski. Bez nich byłoby to niemożliwe, gdyż cała droga pozostawała pod kontrolą Rosjan, a niedaleko, pod Ca-Wiedeno, stacjonował rosyjski 506. Pułk, składający się z kilku tysięcy ludzi. Przez cały tydzień nocami przechodziliśmy w bród przez rzekę i na plecach przenosiliśmy z gór pociski czołgowe oraz artyleryjskie. Zakopywaliśmy je wzdłuż drogi, omijając zasadzki Rosjan, którzy mieli tam ukryte posterunki. Zakładaliśmy zapalniki, ciągnęliśmy przewody. W tym samym czasie ostrzeliwaliśmy 506. Pułk z moździerzy. Pewnego dnia pocisk moździerzowy trafił w śmigłowiec, którym właśnie odlatywał z inspekcji rosyjski generał. Maszyna była już na wysokości kilku metrów, kiedy granat trafił ją w ogon. Śmigłowiec eksplodował w powietrzu razem z generałem. Tuż przed akcją w rosyjskiej prasie pojawiły się informacje, że na skutek ostrzału bojowników nie można zabrać ciał żołnierzy 506. Pułku i rozkładają one w upale. Na pomoc ruszyła z Bienoj kolumna pancerna pułku osetyjskiego. Słyszałem, że po walce emir Chattab osobiście zabijał osetyjskich jeńców nożem. Tam nie było żołnierzy i nie było jeńców. Tam byli tylko najemnicy, których nie bierze się do niewoli... W miejscowości Jarysz-Mardy miałem 43 ludzi. Zniszczyliśmy 32 pojazdy, w tym 3 czołgi, 11 transporterów opancerzonych i bojowych wozów piechoty. Zasadzka przebiegła dokładnie tak, jak sobie zaplanowaliśmy. Ledwo rankiem skończyliśmy minowanie, trochę odpoczęliśmy i zaczęliśmy południową modlitwę, kiedy od strony Groznego pojawiła się kolumna. Obsadziliśmy obie strony drogi biegnącej po wąskiej półce w wąwozie rzeki. Teren był zaminowany, a każdy przewód elektryczny podłączony do dwóch fugasów. Ten, kto detonował ładunek, zawsze widział całą drogę. Zniszczyliśmy Rosjan w ciągu dziesięciu minut. Wszystko to można zobaczyć na kasecie wideo, którą wtedy nakręciliśmy. Jest na każdym bazarze w Czeczenii. Trofeów i jeńców nie braliśmy, bo ogień rosyjski był zbyt silny. Kiedy się wycofaliśmy, przyleciały ich śmigłowce, ale było już po wszystkim. Moja grupa straciła trzech ludzi. Szamil Basajew powiedział niedawno, że znów spaliłeś rosyjski czołg. Podobno bardzo ci przeszkadzał na froncie. Bardzo dobrze strzelam. Zwłaszcza z broni przeciwpancernej i przeciwlotniczej. Byłem dowódcą artylerii w Afganistanie. Potrafię wykorzystać artylerię, znaleźć dla niej najlepsze pozycje. Szamil jest dzisiaj dowódcą frontu, ja jestem u niego dowódcą polowym. Opracowuję plany i programy, jak walczyć na froncie, gdzie rozmieścić środki ogniowe, jak prowadzić operacje. Walczyłeś przeciwko armii rosyjskiej w Afganistanie i Tadżykistanie, teraz bijesz się w Czeczenii. Dlaczego postawiłeś sobie za cel zniszczenie Rosji? Dzisiaj muzułmanie powinni wyzwolić przede wszystkim własne terytorium. Trzeba się jeszcze wiele nauczyć. Dzisiaj nie ma dla nas żadnej różnicy, gdzie walczyć - czy w Afganistanie, czy w Czeczenii, czy w Afryce, czy w Arabii Saudyjskiej. Nie musi to być nawet Jerozolima, chociaż są tam święte dla nas miejsca i każdy muzułmanin chce o nie walczyć. My bronimy tylko swojej wiary i ziemi, naszych kobiet, naszej ojczyzny. Póki kafer (niewierny) znajduje się na ziemi muzułmańskiej, musimy walczyć o wyzwolenie tego terenu do końca, póki Allah pozwoli. Świat nam mówi o demokracji. Mówi się o nas, że nienawidzimy demokracji. To nieprawda - nie ma żadnej demokracji, to tylko fantazja. Gdzie jest ta demokracja, pokaż mi, gdzie? W Rosji czy w Ameryce? Kto pozwolił na zabicie pół miliona ludzi w Bośni, 200 tysięcy w Tadżykistanie, dwóch milionów w Afganistanie? Teraz morduje się ludzi w Czeczenii i demokratyczny świat znowu milczy... Chcę coś przekazać twojemu narodowi. Dzisiaj Rosja ma bardzo wielkie problemy z władzą i armią, problemy ekonomiczne. Wszystkie narody, które chcą się wyzwolić od Rosji, powinny współpracować: czy to muzułmanie, czy chrześcijanie. Od tego despoty, który siedzi na Kremlu, trzeba się uwolnić. Ostrzegam: niech Rosjanie wiedzą - my się już nie zatrzymamy. Będziemy walczyć, dopóki nie wyzwolimy całej Rosji. Rozmawiał w Groznym Mirosław Kuleba
Emir Chattab, dowódca islamskich bojowników walczących w Czeczenii przeciwko wojskom rosyjskim - Cały świat boi się Rosji, ale Kaukaz pierwszy weźmie na niej odwet i ją pokona. Dokonają tego Czeczeni. To jedyny naród, który jest gotów walczyć do końca.Wszyscy wiedzieli, że będzie wojna z Rosją. Jeszcze przed wydarzeniami w Botlichu w Dagestanie rosyjskie samoloty bez przerwy atakowały cele w Czeczenii, zwłaszcza w rejonach naurskim i szołkowskim. Świat myśli, że to my wkroczyliśmy z wojną do Dagestanu, ale w rzeczywistości wykorzystaliśmy wcześniej wszystkie pokojowe metody, aby uniknąć konfliktu. Dagestan miał swoje problemy wewnętrzne i powinien je rozwiązywać sam, bez pomocy armii rosyjskiej. Po tym wszystkim, co się stało w Dagestanie, Rosja była przerażona. I wtedy nastąpiło kilka wydarzeń, które do końca nie są dla mnie jasne. Nie wiem, kto dokonał tych wszystkich zamachów bombowych. Zapewne Rosja sama sprowokowała niektóre starcia czy zamachy. Miała ku temu wiele powodów. Znowu bowiem zamierza podbić Czeczenię i chce, żeby cały świat ją popierał. My z tymi zamachami nie mamy absolutnie nic wspólnego. Słyszałem, że po walce emir Chattab osobiście zabijał osetyjskich jeńców nożem. Tam nie było żołnierzy i nie było jeńców. Tam byli tylko najemnicy, których nie bierze się do niewoli... Walczyłeś przeciwko armii rosyjskiej w Afganistanie i Tadżykistanie, teraz bijesz się w Czeczenii. Dlaczego postawiłeś sobie za cel zniszczenie Rosji? Dzisiaj muzułmanie powinni wyzwolić przede wszystkim własne terytorium. Dzisiaj nie ma dla nas żadnej różnicy, gdzie walczyć - czy w Afganistanie, czy w Czeczenii, czy w Afryce, czy w Arabii Saudyjskiej. Nie musi to być nawet Jerozolima, chociaż są tam święte dla nas miejsca i każdy muzułmanin chce o nie walczyć. My bronimy tylko swojej wiary i ziemi, naszych kobiet, naszej ojczyzny.
Cnota politycznego umiarkowania RYS. ROBERT DĄBROWSKI PIOTR WINCZOREK "Umiarkowanie ludzi szczęśliwych płynie ze spokoju, jakim pomyślność ich darzy" (La Rochefoucauld) Wedle reprezentatywnych badań CBOS, których wyniki ogłosiła "Gazeta Wyborcza" z 17 - 18 stycznia br., opinia obywateli o rzetelności i uczciwości w pracy ludzi związanych z wykonywaniem w państwie funkcji władczych jest mało pochlebna. Jedynie 8 proc. mieszkańców naszego kraju uznaje za uczciwych i rzetelnych polityków, 12 proc. - urzędników gminnych, 13 proc. - posłów, 17 proc. - wysokich urzędników państwowych. Uzyskane przez nich wyniki wydają się szczególnie mierne, gdy porówna się je z ocenami, jakie otrzymali naukowcy (55 proc.), pielęgniarki (51 proc.) czy nauczyciele (41 proc.). Jakkolwiek oceny te kształtują się prawdopodobnie pod wpływem upraszczających rzeczywistość stereotypów, to jednak muszą nastrajać pesymistycznie. Słabe stopnie, jakie otrzymują dziś w Polsce ludzie władzy, nie są czymś zaskakującym, gdy uwzględni się, że w świecie demokratycznym oceny wystawiane zawodowym politykom nie są na ogół zbyt wygórowane. Wynika to między innymi stąd, iż tylko w demokracji można wyrobić sobie i, co najważniejsze, publicznie ujawnić, opinię o dokonaniach i właściwościach ludzi piastujących stanowiska urzędowe. Ich działania i zaniechania są bowiem jawne i bywają przedmiotem otwartej debaty, ich cnoty i wady są wystawiane na pokaz, a przez to stają się obywatelom powszechnie znane. W systemach autokratycznych wszystko to jest skryte, co niekiedy prowadzi do sytuacji, gdy obywatele cenią sobie tyrana, ponieważ naiwnie i nieświadomie przypisują mu zalety, których on nie ma. Mając na względzie te dosyć banalne i niejednokrotnie przypominane prawdy, nie można jednak powiedzieć, że ich znajomość oddala niepokój, jaki wzbudzać muszą niskie oceny uczciwości i rzetelności naszych polityków, posłów i urzędników. Są one wyrazem braku zaufania nie tylko do ludzi pełniących te funkcje, lecz i (choć być może w mniejszym już stopniu) do instytucji, w których funkcje te są sprawowane. Stąd podejrzenia o brak uczciwości i nierzetelność przenoszone są z polityków, posłów czy urzędników na państwo, jego urządzenia ustrojowe i obowiązujące w nim prawo. W rezultacie na usprawiedliwienie w oczach wielu obywateli zasługuje unikanie ciężarów, jakie na nich nakłada prawo, omijanie zakazów i nakazów które ono ustanawia, a nawet powstrzymywanie się od korzystania z uprawnień obywatelskich, które są przez nie potwierdzane. Słaba frekwencja wyborcza, choćby w ostatnich polskich wyborach parlamentarnych, może być tego przykładem. Są to wszystko objawy osłabienia więzi obywateli z państwem. Osłabienie takie nie może wyjść na dobre ani obywatelom, ani państwu. Gdy zapytamy o przyczyny rysującego się stanu rzeczy, odpowiedzi będzie wiele, a większość ma charakter hipotetyczny. Wśród nich jedna wydaje mi się szczególnie prawdopodobna. Politycy przyczyniają się do erozji swego osobistego prestiżu i osłabiają zaufanie obywateli do państwa po części na skutek własnych poczynań. Wielu z tych poczynań można by bez trudu uniknąć, gdyby w świecie ludzi władzy silniej ugruntowana była cnota politycznego umiarkowania. Polityk czy ugrupowanie polityczne pozbawione instynktu władzy to twory sprzeczne z naturą. Ważne jest jednak nie tylko ku jakim celom, poza samym sprawowaniem władzy, jest ów instynkt skierowany, ale aby były to granice wyznaczone umiarkowaniem w korzystaniu z wolności, jaką daje prawo. Jak bowiem pisał przed 250 laty Karol Monteskiusz; "w państwie, to znaczy w społeczności, w której są prawa, wolność może polegać jedynie na tym, aby móc czynić to, czego powinno się chcieć." Byłoby grubą przesadą i niesprawiedliwością twierdzić, że politycy polscy doby współczesnej, to istoty nie znające żadnego umiarkowania w życiu publicznym. Niemniej jedno ze zjawisk naszego życia politycznego przeczy tej optymistycznej hipotezie. Jest nim nadmierne, zdaniem wielu, wykorzystywanie zwycięstw wyborczych dla opanowywania istotnych stanowisk publicznych. Zjawisko to określane jako "pazerność na urzędy" było już niejednokrotnie opisywane i krytykowane. Na wyrazy ostrej nagany narazili się politycy rządzący Polską w okresie poprzedzającym wybory z września 1997 r., gdy pospiesznie obsadzali swoimi ludźmi liczne posady w administracji różnych pionów i szczebli oraz w instytucjach gospodarczych. Niektórzy obserwatorzy wyrażali wówczas nadzieję, że brak uznania ze strony opinii publicznej dla tego typu postępowania będzie przestrogą dla przyszłych ekip kierowniczych. Sądzili, że zawołanie "zwycięscy biorą wszystko" nie zyska już zwolenników. Niestety tak się nie stało. Jak na razie nie sprawdziły się też nadzieje, że ustanowienie instytucji służby cywilnej zapobiegnie nadmiernej polityzacji państwa i jego aparatu administracyjnego. Przypuszczam, że negatywne opinie dotyczące zarówno niedawnej przeszłości, jak i dnia dzisiejszego wzbudzą zastrzeżenia. Ci z przeszłości powiedzą pewno, że za ich czasów było jednak znacznie lepiej i że to dopiero obecnie dzieje się naprawdę źle. Ci z teraźniejszości znajdą zaś argumenty, iż właśnie ich działania przywracają normalność naruszoną przez poprzedników. Taka jest jednak właściwość erystyki politycznej. Polityk, który twierdzi, iż to nie on ma rację, nie on czyni dobro, nie on unika zła, lecz jego przeciwnik, to zjawisko w przyrodzie nie znane. Dotychczasowe doświadczenie polskie, zebrane po 1989 roku, świadczy jednak, że społeczeństwo nasze nie lubi gwałtownych sporów i waśni. Ceni natomiast umiarkowanie, wspaniałomyślność, zgodę, porozumienie i współpracę. Politycy, którzy to w odpowiednim czasie pojęli, odnaleźli się w wyborach na ogół lepiej, niż ci, którzy uwierzyli w perswazyjną siłę agresji. Do kategorii politycznego nieumiarkowania należy pragnienie przejęcia przez siły zwycięskie wszystkich dostępnych prawnie stanowisk w państwie. Wprawdzie za realizacją takiego zamiaru przemawia szereg ważnych argumentów, jak choćby konieczność zapewnienia jednolitości politycznej i ideologicznej w kierowaniu wspólnotą państwową oraz zagwarantowania, iż ważne stanowiska znajdą się w rękach ludzi lojalnych wobec aktualnej ekipy przywódczej, lecz ludzi zdolnych do zajmowania stanowisk w państwie znaleźć można także w różnych obozach politycznych. Szkoda, aby talenty, których nigdy nie za wiele marnowały się tylko dlatego, że nie są to "nasze" talenty. Wystarczy, aby w rękach zwycięskich ugrupowań znalazły się stanowiska kluczowe, takie jak ministerialne; obsada urzędu prezesa jakiejś rządowej agencji gospodarczej, nie musi być już dokonywana w podobny sposób. Szkody, jakie wywołuje nadmierne dążenie do swego mają charakter głównie psychologiczny. Wywołują bowiem w znacznej części opinii publicznej przeświadczenie, że chodzi tu raczej o "zawłaszczenie państwa" niż o jego rzeczywiste dobro. Na długą metę obraca się to przeciw tym, którzy choć mają polityczne - wynikające z wygrania wyborów - i konstytucyjne prawo do wzięcia państwa w swoje ręce, nie uważają za konieczne wykazać się tu koniecznym umiarkowaniem. Gdy przychodzi chwila wyborczego rozliczenia i wypada ono na niekorzyść dotychczas rządzących, są oni podobnie potraktowani przez nowych zwycięzców. A później koło rusza - da capo! Choć skuteczność rozstrzygnięć prawnych jest w takich wypadkach ograniczona, należałoby, być może, ustanowić pewne mechanizmy, które powstrzymałyby, lub choćby spowolniły obroty tego koła. Przykładem takich rozwiązań na gruncie parlamentarnym są postanowienia obowiązującego regulaminu Zgromadzenia Państwowego Republiki Słowenii. Jest to akt wyjątkowo kurtuazyjny wobec opozycji. Przewiduje on na przykład, że w części debaty poświęconej pytaniom poselskim trzy pierwsze pytania zadają rządowi i jego członkom politycy opozycji, skład organów roboczych Zgromadzenia (tj. komitetów i komisji) oraz rozdział w nich stanowisk kierowniczych ustala się z uwzględnieniem liczebności klubów poselskich, a nawet proporcjonalnie do liczby posłów koalicji rządzącej i opozycji, funkcje kierownicze w organach roboczych, które sprawują nadzór nad służbami bezpieczeństwa, informacyjnymi, wywiadu oraz nad budżetem państwa i finansami publicznymi przypadają, z mocy samego prawa, przedstawicielom klubów opozycyjnych. Może zatem nie trzeba się uczyć od razu od diabła, skoro wystarczy od przyjaciela.
Wedle badań CBOS opinia obywateli o rzetelności i uczciwości w pracy ludzi związanych z wykonywaniem w państwie funkcji władczych jest mało pochlebna. Do kategorii politycznego nieumiarkowania należy pragnienie przejęcia przez siły zwycięskie wszystkich dostępnych prawnie stanowisk w państwie. Gdy przychodzi chwila wyborczego rozliczenia i wypada ono na niekorzyść dotychczas rządzących, są oni podobnie potraktowani przez nowych zwycięzców.
Bardziej niż czegokolwiek człowiek potrzebuje miłosierdzia. Moc, która nie służy miłosierdziu, często prowadzi człowieka na bezdroża. Maleńkość i jej Mocarz RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA JÓZEF TISCHNER Zapowiedź kanonizacji siostry Faustyny Kowalskiej wzbudziła różne reakcje, pytania: "czy nie za dużo tych beatyfikacji i kanonizacji". Ale tego rodzaju dywagacje są właściwie bez sensu, ponieważ usiłuje się w nich mierzyć świętość obcą dla niej miarą. Kościół orzeka w sposób nieomylny, że bł. Faustyna przynależy do grona świętych wybranych w niebie. Kiedyś mówiło się, że mamy ich zbyt mało, dziś, że zbyt wiele. Kiedyś powstawało wrażenie, że sam Kościół nie wierzy w większą liczbę zbawionych, skoro tak mało wiernych beatyfikuje, dziś podnoszą się głosy przeciwne, że beatyfikacji jest zbyt wiele i tym sposobem tracą one znaczenie. Nie chodzi jednak o to, ilu mamy świętych i błogosławionych. Chodzi o to, jacy są - jakie wyzwania stawiają naszemu światu. Siostra Faustyna tworzy wyzwanie niełatwe. Zrozumieć Boga w Jego miłosierdziu. Zrozumieć człowieka jako istotę, której potrzebne jest miłosierdzie. Dla Boga - być miłosiernym dla siebie i bliźnich. Chrystus niedługo przed śmiercią uczył właściwego kierowania miłosierdziem, które akurat w tej chwili ku niemu zostało skierowane. Męka Chrystusa budzi współczucie. Współczucie wywołuje płacz. Na drodze krzyżowej okrzyki katów i siepaczy mieszają się z płaczem niewiast. W pewnym momencie wszystkie te hałasy przebije doniosły głos Chrystusa: "Nie nade mną, ale nad sobą i nad swymi dziećmi płaczcie". Drogi miłosierdzia Chrystus doskonale rozumie drogi ludzkiego miłosierdzia, podobnie jak rozumie drogi okrucieństwa. Możliwość zabijania tkwi w każdym strachu; bywa to najczęściej strach przed utratą życia lub utratą znaczenia, które może być równoznaczne z utratą życia. Z tego powodu zabijali Herod, Piłat, poddani im żołnierze, w końcu także inni poddani. Przypuśćmy, że sam nie będąc władcą, zgodzisz się jednak być miłosiernym dla innych, szczególnie dla przeciwników cezarów i będziesz się starał im ocalić życie. Czy z tego wynika, że inni będą mieli miłosierdzie dla ciebie? Nie, nie wynika. Jaka więź istnieje między moim miłosierdziem dla ciebie a twoim dla mnie? Nie widzimy tego dokładnie. Świat miłosierdzia splata się ściśle ze światem łaski i okrucieństwa, jak strumienie tej samej rzeki. Orędzie Chrystusa wchodzi w świat, w którym okrucieństwo osiągnęło szczyt. Nie nade mną, ale sami nad sobą, waszymi dziećmi, synami, córkami miejcie litość. Nie możemy pominąć tego, że miłosierdzie przynależy do orszaku pojęć, które wyrastają z pojęcia miłości, jak ze wspólnego pnia. Pisał Klerkegaard: "Jednakowoż istnieje wiele odmian miłości; inaczej kocham ojca i inaczej matkę, miłość do mojej żony wyrażam jeszcze inaczej i każda różniąca się od siebie miłość przejawia się inaczej; ale istnieje też taka odmiana miłości, którą kocham Boga, która da się określić tylko jednym słowem - skrucha". W orszaku pojęć miłości znajdziemy przyjaźń, kochanie itp. To jednak jeszcze mało. Dopiero przy zderzeniu z miłością widzimy, jak ubogi jest język wobec bogactwa treści, które oko ma na widoku. W encyklice "O miłosierdziu Bożym" Jan Paweł II przedstawia religijne znaczenie miłosierdzia od czasów Mojżesza po Ewangelię. "Zarówno zło fizyczne, jak też zło moralne lub grzech każe poszczególnym synom czy córkom Izraela zwracać się do Boga, apelując do Jego miłosierdzia. Tak zwraca się do Niego Dawid w poczuciu swej ciężkiej winy, ale podobnie zwraca się do Boga zbuntowany Job świadom swego straszliwego nieszczęścia. Zwraca się do Niego również Estera w poczuciu śmiertelnego zagrożenia swego ludu. Jeszcze wiele innych przykładów znajdujemy w księgach Starego Testamentu". Ale najbardziej pełny i wszechstronny wyraz znalazło przesłanie o miłosierdziu, a ściślej o "miłości miłosiernej", w Ewangelii, w przypowieści o synu marnotrawnym. Nie było odpowiedzią na ten czy ów konkretny ludzki płacz, lecz było próbą odsłonięcia tajemnicy Boga, bogatego we wszelkie miłosierdzie. Jan Paweł II w zwięzły sposób ujmuje swoją naukę o miłosierdziu jako komentarz do tej właśnie przypowieści. Czytamy: "skoro tylko ojciec ujrzał wracającego do domu marnotrawnego syna «wzruszył się głęboko, wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go». Ów ojciec niewątpliwie działa pod wpływem głębokiego uczucia i tym się również tłumaczy jego szczerość wobec syna, która tak oburzyła starszego brata. Jednakże podstaw owego wzruszenia należy szukać głębiej. Oto Ojciec jest świadom, że ocalone zostało zasadnicze dobro: dobro człowieczeństwa jego syna. Wprawdzie zmarnował majątek, ale człowieczeństwo zostało. Co więcej, zostało ono jakby odnalezione na nowo. Wyrazem tej świadomości są słowa, które ojciec wypowiada do starszego syna: «trzeba się weselić i cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył, zaginął, a znów odnalazł się, z tego, że ożył»". Dobro jest proste Trzeba tu pochylić się nad przedziwną logiką dobra. Dobro nie podpada pod kategorię znikania i ponownego tworzenia. Ono nie powstaje z nicości i nie zapada się w nicość. Ale to nie znaczy, że dobra nie ma, a jest tylko zło. Znaczy raczej, że "moc" dobra jest "wyższa" niż wszelka inna moc. Dobro ani nie "umiera", ani nie "ożywa". To, co powstaje i tworzy się zawsze, przynależy do sfery bytu. Byt może ginąć i tworzyć się na nowo. Byt, gdy znika, znika przez rozkład. Ale dobro nie ulega rozkładowi. Jest proste. Jeśli czasami mówimy inaczej, to tylko dlatego, że mylą się nam kategorie ontologiczne z agatologicznymi. Dobro rządzi bytem jak jakieś światło. Dobro jest wyżej. "Istnieje" mocniej, a przede wszystkim inaczej. Ono "zapala się" od innego dobra, jak suchy knot nadmiernie zbliżony do płomienia lampy. Przy takim płomieniu każdy znajduje światełko dla siebie. Człowiek nie potrafi powiedzieć, jak i kiedy stał się dobry. Jest przekonany, że taki, jakim właśnie jest, był zawsze. Ale spotkanie z tym, który wymaga miłosierdzia, uświadamia mu, jakie "ma serce". Prawda o miłości Trzeba wracać do "Dzienniczka" siostry Faustyny i odszukiwać bliskie nam treści. Zatrzymam się przy cytacie, w którym opisuje ona jedno ze swych "mistycznych omdleń". W nas, bądź co bądź dzieciach racjonalizmu, opisy takich przeżyć budzą "zawodowy sceptycyzm". Ale właśnie dlatego warto się im bliżej przyjrzeć. Nie ma bowiem takiego liczydła, za pomocą którego można przeliczać wagę świętości. Siostra Faustyna mówi o bólu. To jeden z najbardziej dramatycznych fragmentów tekstu. Czytamy: "Pragnęłam gorąco spędzić całą noc z Chrystusem w ciemnicy. Modliłam się do jedenastej, o jedenastej powiedział mi Pan: połóż się na spoczynek, dałem ci przeżyć w trzech godzinach to, com cierpiał przez całą noc. I natychmiast położyłam się do łóżka. Sił fizycznych nie miałam wcale, męka odebrała mi je zupełnie. Cały ten czas byłam jakby w omdleniu, każde drgnienie Serca Jezusa odbijało się w moim sercu i przeszywało moją duszę. Nawet gdyby te męki mniej mnie samej dotyczyły, to bym mniej cierpiała, ale kiedy patrzę na Tego, którego ukochało całą mocą serce moje, że On cierpi, a ja Mu w niczym ulżyć nie mogę, serce moje rozpadało się w miłości i goryczy. Konałam z Nim, a skonać nie mogłam; ale nie zamieniłabym tego męczeństwa za wszelką rozkosz świata całego. Miłość moja w tym cierpieniu spotęgowała się do niepojęcia. Wiem, że Pan mnie podtrzymywał swą wszechmocą, bo inaczej nie wytrzymałabym ani chwili. Wszelkie rodzaje mąk przeżywałam razem z Nim w sposób szczególny. Nie wszystko jeszcze świat wie, co Jezus cierpiał. Towarzyszyłam Mu w Ogrójcu i w ciemnicy, w badaniach sądowych, byłam z Nim w każdym rodzaju męki Jego; nie uszły uwagi mojej ani jeden ruch, ani jedno spojrzenie Jego, poznałam całą wszechmoc miłości i miłosierdzia Jego ku duszom". ("Dzienniczek", s. 303). W pewnej chwili usłyszała głos Chrystusa: "Hostio moja, tyś jest mi ochłodą dla udręczonego serca mojego. Myślałam, że po tych słowach zaślubiło się serce moje z Jego Sercem w sposób miłosny, i odczułam Jego najlżejsze drgnienia, a On moje. Ogień mojej miłości, stworzony, został złączony z żarem wiekuistej miłości Jego. Wszystkie łaski przewyższa swym ogromem ta jedna. Troistość Jego ogarnęła mnie całą i jestem zanurzona w Nim, mocuje się niejako moja maleńkość z tym Mocarzem nieśmiertelnym. Jestem zanurzona w niepojętej miłości i niepojętej męczarni z powodu Jego męki. Wszystko, co dotyczy Jego istoty i mnie się udziela" (s. 304). Czy mocowałeś się kiedy, drogi Czytelniku ze swoją własną miłością? Czy odczułeś bezradność, w jaką wtrąca miłość bezsilna? Miłości takiej doświadczyli ci, którzy podziwiali wspaniałość skazanej na zniszczenie Jerozolimy. Także córa Jaira, także siostry Łazarza. Teraz przychodzi kolej na Chrystusa. Teraz dopiero coś się ukazuje, coś odsłania. Przede wszystkim ukazuje się prawda o miłości. To nie jest tak, że miłość do Chrystusa - miłość do Miłości - została nagle, dopiero co stworzona, lecz raczej tak, że ona dopiero teraz się odsłania. Była jak nawinięta na kłębki i oto kłębek się rozwinął i miłość stanęła w pełnym blasku. Ale przez sam fakt ujawnienia miłość przybrała na sile. Miłość niewyznana tym się różni od wyznania, że brakuje jej wiedzy o sobie. Gdy miłości brakuje wiedzy o sobie, miłość słabnie, kluczy, raz traci, raz odzyskuje siebie. W takt tej samej melodii Ważne jest i to, że moja wiedza o miłości mojej do innych czy innych do mnie dojrzewa poprzez partycypacje. Wiem, że inny kocha i jak kocha, gdy potrafię partycypować w jego miłości ku mnie. Partycypować to jak tańczyć z innym w takt tej samej melodii. Melodia zagarnia mnie, zagarnia jego. Mocarz uważa, by nie zniszczyć jego "maleńkości". "Nie ugasić świecy o nikłym płomyku". Droga Mocarza do człowieka wiedzie poprzez jego "maleńkość". Nie oznacza to jednak, że człowiek znika. Wręcz przeciwnie, albowiem: "Wszędzie, gdzie człowiek przez posłuszeństwo wychodzi z własnego «ja» wyrzeka się swego, tam musi wejść Bóg. Gdy bowiem ktoś nie chce niczego dla siebie samego, Bóg musi dla niego pragnąć dokładnie tego, czego chce dla siebie" (Mistrz Eckhart, "Pouczenie duchowe", 1). Maleńkość stała się Mocarzem Zdumiewająco podobne teksty znajdujemy u św. Pawła, w opisach jego stosunku do Chrystusa. Można je ująć słowami św. Pawła: "Żyję ja, już nie ja, żyje we mnie Chrystus". Człowiek zatracił się w muzyce, którą świat mu zagrał. Stał się artystą - twórcą i odtwórcą zarazem. Dzisiejszy człowiek jest pochłonięty wolą mocy. Jego ideą życiową jest panowanie nad światem i innym człowiekiem. Z "Dzienniczka" płynie inne przesłanie. Bardziej niż czegokolwiek człowiek potrzebuje miłosierdzia. Moc, która nie służy miłosierdziu, często prowadzi człowieka na bezdroża. Cytowany fragment "Dzienniczka" jest śladem pięknej wiary i mistyki św. Pawła. "Bo miłość Chrystusowa przynagla nas, na myśl o tym, że jeden umarł za wszystkich; więc wszyscyśmy pomarli. Umarł za wszystkich, aby ci, którzy żyją, już nie dla siebie żyli, lecz dla tego, który za nich umarł i zmartwychwstał". Autor jest księdzem, profesorem filozofii w Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie. Tekst uważe się również w świątecznym wydaniu "Tygodnika Powszechnego".
Zapowiedź kanonizacji siostry Faustyny Kowalskiej wzbudziła różne reakcje, pytania: "czy nie za dużo tych beatyfikacji i kanonizacji". Ale tego rodzaju dywagacje są właściwie bez sensu, ponieważ usiłuje się w nich mierzyć świętość obcą dla niej miarą. Trzeba wracać do "Dzienniczka" siostry Faustyny i odszukiwać bliskie nam treści. W nas, dzieciach racjonalizmu, opisy takich przeżyć budzą "zawodowy sceptycyzm". Ale właśnie dlatego warto się im bliżej przyjrzeć. Nie ma bowiem takiego liczydła, za pomocą którego można przeliczać wagę świętości. Czy mocowałeś się kiedy, drogi Czytelniku ze swoją własną miłością? Czy odczułeś bezradność, w jaką wtrąca miłość bezsilna? Miłości takiej doświadczyli ci, którzy podziwiali wspaniałość skazanej na zniszczenie Jerozolimy. Także córa Jaira, także siostry Łazarza. Człowiek zatracił się w muzyce, którą świat mu zagrał. Stał się artystą - twórcą i odtwórcą zarazem. Dzisiejszy człowiek jest pochłonięty wolą mocy. Jego ideą życiową jest panowanie nad światem i innym człowiekiem. Z "Dzienniczka" płynie inne przesłanie. Bardziej niż czegokolwiek człowiek potrzebuje miłosierdzia. Moc, która nie służy miłosierdziu, często prowadzi człowieka na bezdroża.
ROZMOWA Agnieszka Holland - przed dzisiejszą premierą jej najnowszego filmu Czasem wierzę w cuda FOT. WITOLD BRODA Miłość, seks, zbrodnia, przygoda, nawet władza i historia - te tematy powtarzają się na ekranie. Mówienie o wierze to prawdziwe wyzwanie. AGNIESZKA HOLLAND: Zdawałam sobie sprawę, że "Trzeci cud" niesie spore ryzyko, że opowiadanie o księdzu w średnim wieku i jego poszukiwaniu wiary wydaje się w dzisiejszym kinie dziwaczne i śmiałe. Ale mnie to właśnie pociągało. Kiedy przeczytałam scenariusz, miałam wrażenie, że mogę zrobić film bardzo osobisty. Wiara jest czymś niezwykle intymnym. Czy nie krępowało pani przełamanie tej bariery intymności, zadawanie głośno pytań, z którymi pewnie sama się pani boryka? Nie, w końcu po to się kręci filmy. Nigdy nie zrobiłam niczego, co nie potrącałoby strun ważnych dla mnie samej. Pod koniec XX wieku, w świecie racjonalnym i skrajnie materialistycznym, coraz trudniej jest wierzyć. A jednocześnie wiara jest coraz bardziej potrzebna. Bo ci, co docierają do kresu doświadczeń zracjonalizowanego świata i do granicy konsumpcji, zaczynają chyba czuć, że to nie wystarcza. Przedtem polityka i dziejowe kataklizmy kazały ludziom określać siebie i swoje miejsce. Dzisiaj ludzie nagle zdają sobie sprawę, że poruszają się w ideowej pustce. Poza tym wiek XX był czasem bardzo brutalnym, przyniósł ludzkości doświadczenie faszyzmu i komunizmu. Człowiek mógł przejrzeć się w lustrze i dostrzec, że gdy zabija Boga, staje się potworem. Ale jednocześnie pani film jest o zwątpieniu, o czystej tęsknocie za wiarą. Myśli pani, że wiara to lekarstwo na samotność współczesnego człowieka? W pewnym sensie tak, ale jednocześnie sądzę, że nie można jej traktować w sposób instrumentalny, bo wtedy zaczynamy się okłamywać. Wiara nie jest po to, żeby było lepiej, lżej czy mniej samotnie. Wiara jest czymś bardzo intymnym i jednostkowym. Przynajmniej ja to tak pojmuję. Może dlatego zawsze trudno mi było należeć do jakiegoś Kościoła. Miałam wrażenie, że wpisuję się w pewną instytucjonalną formę zależności. Z drugiej strony np. instytucja Kościoła katolickiego jest fascynująca i wielowymiarowa. Kościół gra różne role: religijne, ekonomiczne, polityczne, identyfikacyjne, estetyczne. Chciałam pokazać cały ten pejzaż. W "Trzecim cudzie" przeciwstawia pani wiarę miłości. To wybór, przed którym staje mój bohater, przed którym staje każdy ksiądz. Młody mężczyzna o normalnych skłonnościach seksualnych, zostając księdzem i traktując swoje zobowiązanie wobec Kościoła poważnie, decyduje się na odrzucenie bardzo istotnej sfery życia. Takie skrajne wybory bardzo mnie interesują. One zresztą nie dotyczą jedynie księży. Jeśli się jest artystą albo robi karierę, też trzeba rezygnować z jednych rzeczy dla innych. W pani filmie wybór jest tym bardziej tragiczny, że bohater jest człowiekiem wątpiącym i nieustannie zadaje sobie najważniejsze pytania. Bo gdyby tam, na górze, niczego nie było, to czemu poświęcił życie? Długo zastanawialiśmy się, jak ten film powinien się skończyć. Czy ojciec Shore ma pozostać księdzem, czy też pozwolimy mu związać się z dziewczyną. Zwłaszcza że przecież niewielu jest mężczyzn tak urzekających, więc to niemal marnotrawstwo, by taki człowiek nie uszczęśliwił jakiejś kobiety. Ciekawa jestem, jak "Trzeci cud" został przyjęty przez samych księży? Film wszedł na razie na ekrany tylko w Ameryce, gdzie Kościół jest bardziej liberalny. Tam wielu księży odebrało go jako opowieść o sobie. Jeden z nich powiedział mi: "Księża będą bardzo ten film lubić, biskupi nie bardzo". Starałam się zrobić film prawdziwy - zarówno w warstwie społeczno-socjologicznej, jak i metafizycznej. Poważnie zastanowić się, co jest ważne. Wyobrażam sobie, że w dzisiejszych warunkach, gdy kino musi być przedsięwzięciem komercyjnym, bardzo trudno jest doprowadzić do realizacji tak trudnego i kontrowersyjnego obrazu. Ten film powstał trochę przez przypadek. Niezależna kompania dała na niego pieniądze z jakichś powodów dla mnie niemal tajemniczych. Ale to prawda, taki film bardzo trudno jest wyprodukować i bardzo trudno jest go potem sprzedać. "Trzeci cud" był chyba także trudny z punktu widzenia realizatorskiego - świat metafizyki niełatwo daje się zamykać na celuloidowej taśmie. Podstawowe pytanie brzmiało: Jak sfilmować cuda bez efektów specjalnych i walenia w bębny, jak zrobić to na takim samym poziomie realności jak wszystkie inne sceny. A jednocześnie zachować czystość emocjonalną. Mam nadzieję, że nam się to udało. A pani sama wierzy w cuda? Czasem wierzę, czasem nie wierzę. Kiedy robiłam ten film, to wierzyłam. Więc może zagłębienie się w taki temat jest rodzajem terapii. Człowiek otwiera się na taki wymiar, na jaki bardzo trudno jest się otworzyć w życiu codziennym. Żyje pani w bardzo szybkim tempie, wpisana w tryby rządzące przemysłem filmowym. A jednak potrafi pani zatrzymać się, żeby zadawać takie pytania... Kiedy robię film, staję się kimś innym. Jestem wewnętrznie skupiona, trochę jak w czasie modlitwy. To mnie regeneruje i daje mi poczucie sensu. Czy patrząc na swoją drogę twórczą, myśli pani, że ten film jest logiczną konsekwencją pani doświadczeń? Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, ale pewnie tak. "Trzeci cud" zrobiłam wprawdzie na podstawie obcego scenariusza, ale to był temat bardzo mi bliski. W filmie "Julia wraca do domu", który niedługo będę kręcić na podstawie własnego tekstu, też są podobne pytania. Wyreżyserowałam również w Telewizji Polskiej spektakl "Dybuka". Więc chyba wymiar duchowy czy mistyczny zaczyna mnie coraz bardziej interesować. Może jest to jakaś sublimacja, może wyraz zmęczenia światem. Przeszła jednak pani daleką drogę od kina moralnego niepokoju, niemal publicystycznego, poprzez spojrzenia na historię aż do czegoś, co jest niemal metafizyczne. Zawsze bardziej interesował mnie egzystencjalny wymiar życia. A teraz, rzeczywiście, ocieram się o metafizykę. Przypominam sobie drogę Krzyśka Kieślowskiego, była podobna. Więc może jest to naturalna droga Polaka tego pokolenia? Czy tylko Polaka? Filmy Kieślowskiego były wcześniej dobrze odbierane na Zachodzie. Myśmy jeszcze krzątali się, sprzątali i urządzali, nie rozumiejąc jego filmów, kiedy tam już zagłębieni w konsumpcję ludzie zaczęli tęsknić za duszą. Rzeczywiście, nie sądzę, by statystyczny Polak zajmował się poszukiwaniem duszy. Ma większe problemy, walczy o przetrwanie. Ale i Krzysztof, i ja wyrośliśmy z tego samego doświadczenia lat 60. i 70. To było mocne doświadczenie społeczne. Może reakcją na nie jest zmęczenie rzeczywistością w jej wymiarze racjonalnym. Mam wrażenie, że jest pani jedną z ostatnich postaci kina, które chcą się czuć nie rzemieślnikami, lecz artystami. Od jakiegoś czasu jestem pewnie na rozdrożu. Widzę dwa trendy kina światowego, gdzie można funkcjonować w miarę bezpiecznie. Jeden z nich to kino komercyjne, amerykańskie lub inne, ale robione na jego wzór. Drugi - high concept: niezależne, ekstrawagancko-drapieżne filmy ludzi takich jak Jarmusch, bracia Coen, może jeszcze kilku twórców europejskich. Najtrudniej jest dzisiaj uprawiać kino środka, takie jak kiedyś robił Truffaut czy Amerykanie lat 70. Kino opowiedziane zrozumiale, ale o pewnej skali złożoności, zawierające jakiś przekaz intelektualny. Takiemu kinu trudno być dzisiaj wiernym. Zwłaszcza gdy nie ma się swojej stajni. A ja przecież dryfuję. Trochę jestem w Stanach, trochę we Francji. Zresztą w Polsce też nie ma dobrej atmosfery dla kina środka. Tylko kilka osób próbuje je robić. Więc takie kino, jakie mnie pasjonuje, nie ma już swojego miejsca, choć mam wrażenie, że część publiczności jeszcze go potrzebuje. Może w ostatnim czasie filmy, o jakich mówię, częściej niż na dużym ekranie pojawiają się w telewizji. Ciągle szukam sposobów, żeby móc robić to, co mnie interesuje. Ale zaczynam czuć, że, mimo iż zdobyłam pewną pozycję, dochodzę do granicy. Myśli pani, że będzie pani zmuszona do wyboru? Ciągle jestem do takich wyborów zmuszana. Mam dwa projekty, na których bardzo mi zależy i które z trudem przebijają się do realizacji. A przecież dostaję ciągle scenariusze, które odrzucam. Kino hollywoodzkie z dużym budżetem i gwiazdami? Tak, przegadane głupawe teksty, rodem z soap opery. I naprawdę nie ma pani ochoty, żeby chociaż teraz, po takim trudnym filmie jak "Trzeci cud", pozwolić sobie na chwilę zabawy? Właściwie już to zrobiłam. Zrealizowałam krótki film dla nowego parku Disneya. Zainscenizowaliśmy na ekranie różne wydarzenia z historii Kalifornii, która na szczęście nie jest bardzo długa, więc dało się o niej opowiedzieć w 20 minut. Czysto warsztatowa zabawa. Więc już odreagowałam i jestem gotowa dalej szukać. Mam nadzieję, że niedługo zacznę "Julię", mam też propozycję z Universalu. To film o holokauście - temat dla mnie ważny, może się go podejmę, bo inaczej ktoś to zrobi gorzej. Myślę też o tym, żeby spróbować swoich sił w komedii. A poza tym czując, że mam już dużą swobodę warsztatową, tęsknię za czymś mniej konwencjonalnym. Chciałabym zrobić film, przy którym zapomniałabym o tym, czego się nauczyłam i mogłabym zacząć od nowa. Rozmawiała Barbara Hollender Więcej o filmie "Trzeci cud" i rozpoczynającej się w piątek retrospektywie filmów Agnieszki Holland w dzisiejszym dodatku "Dobre - lepsze - najlepsze"
Zdawałam sobie sprawę, że "Trzeci cud" niesie spore ryzyko, że opowiadanie o księdzu w średnim wieku i jego poszukiwaniu wiary wydaje się w dzisiejszym kinie dziwaczne i śmiałe. Ale mnie to właśnie pociągało. ci, co docierają do kresu doświadczeń zracjonalizowanego świata i do granicy konsumpcji, zaczynają chyba czuć, że to nie wystarcza. Starałam się zrobić film prawdziwy - zarówno w warstwie społeczno-socjologicznej, jak i metafizycznej.
OCHRONA ZDROWIA Od 2000 roku kontrakty z kasami zawrą te placówki, które zwyciężą w konkursie ofert Teraz pacjent, czyli elementarz dyrektora Wynik leczenia nie przesądza, czy pacjent jest zadowolony z usług placówki. Pacjenci najczęściej biorą pod uwagę, jak ich traktowano, oceniają warunki pobytu, wyżywienie. FOT. ANDZREJ WIKTOR MAŁGORZATA SOLECKA Czym są usługi oferowane przez szpital: biznesem czy też działalnością społeczną, świadczoną bez oglądania się na rachunek ekonomiczny? Odpowiedź na to pytanie - według autorów reformy ochrony zdrowia - jest jednoznaczna: wszystkie placówki służby zdrowia muszą zacząć działać według praw rynku. Jednak dyrektorzy wielu zakładów opieki zdrowotnej narzekają na rozdźwięk między deklaracjami a praktyką: lukami prawnymi, monopolem kas chorych i przede wszystkim chronicznym niedofinansowaniem ochrony zdrowia. W tym roku kasy chorych musiały - z mocy prawa - podpisać kontrakty ze wszystkimi samodzielnymi publicznymi ZOZ. Rynek usług zdrowotnych jest więc w dalszym ciągu silnie regulowany - niepubliczne, prywatne przychodnie czy specjalistyczne gabinety miały ograniczone możliwości zawarcia kontraktu. Jednak ustawa o powszechnym ubezpieczeniu zdrowotnym przewiduje, że od 2000 roku publiczna służba zdrowia nie będzie miała żadnych przywilejów: kontrakty dostaną te placówki, które zwyciężą w konkursie ofert. Prywatyzacja znaczy rozwój Czy utrata przywilejów przez publiczną służbę zdrowia będzie dla niej trzęsieniem ziemi? Na pewno nie od razu. Najostrzejszą konkurencję między publicznym a niepublicznym sektorem można zaobserwować w podstawowej opiece zdrowotnej. Wielkopolska Kasa Chorych np. podaje, że z usług niepublicznych placówek korzysta (w zakresie podstawowej opieki zdrowotnej, finansowanej przez kasę) niemal dwie trzecie mieszkańców regionu. Można się spodziewać, że w ciągu najbliższych miesięcy prywatyzacja placówek podstawowej opieki zdrowotnej przebiegać będzie szybciej. Za jeden z priorytetów uznała ją minister zdrowia Franciszka Cegielska, wiele samorządów chętnie zrzecze się obowiązków właściciela. Część samorządowców uważa, że majątek przychodni powinno się przekazywać ich pracownikom za symboliczną złotówkę. Inni - np. Jacek Marciniak, starosta gnieźnieński (i były lekarz wojewódzki Poznańskiego) - twierdzą, iż należy sprzedawać je za "przyzwoite pieniądze". Prywatyzacji chcą również pracownicy przychodni - przede wszystkim lekarze, dla których jest to szansa na rozpoczęcie działalności na własny rachunek. Zupełnie inaczej sytuacja przedstawia się w lecznictwie zamkniętym. Dane z tej samej, Wielkopolskiej Kasy Chorych wskazują, że ponad 90 procent usług wykonują szpitale publicznej służby zdrowia. Prywatnych klinik jest niewiele, zaś prywatyzacja szpitali jest przedsięwzięciem kosztownym. Dyrektorzy szpitali, zebrani niedawno na konferencji w Błażejówku k. Poznania, mówili również o innych przeszkodach na drodze do prywatyzacji ich placówek. Ich zdaniem samorządom dużo trudniej przyjdzie "oddać" szpitale, bo ich prywatyzacja może wzbudzić polityczne kontrowersje wokół gwarancji równego dostępu do świadczeń zdrowotnych. Jednak sami dyrektorzy, a także osoby zajmujące się na co dzień doradztwem gospodarczym nie mają wątpliwości: szpitale powinny tak szybko, jak to jest możliwe zostać sprywatyzowane. Bez tego ich rozwój - a więc warunek przetrwania w grze rynkowej - będzie niemożliwy. Wstępem do zmian własnościowych ma być restrukturyzacja szpitali. - Pracownicy często postrzegają ją jako zagrożenie. Utożsamia się nawet restrukturyzację z grupowymi zwolnieniami w ochronie zdrowia - ubolewa Anna Szymańska, wiceprezes Doradztwa Gospodarczego DGA, jednej z poznańskich firm konsultingowych. Tymczasem restrukturyzacji nie można sprowadzać do ograniczenia zatrudnienia. Jak cię widzą, tak cię piszą Eksperci zajmujący się przekształceniami własnościowymi - w tym przede wszystkim prywatyzacją - w wielu branżach gospodarki podkreślają, że dyrektorzy powinni mniej zajmować się wielką polityką, a więcej czasu poświęcać zmienianiu swojego szpitala. - Mówienie o niedofinansowaniu służby zdrowia, o zbyt niskiej składce, o błędach kas chorych, o lukach prawnych nie rozwiąże podstawowych problemów waszych placówek - przekonują. Jacek Profaska, dyrektor poznańskiego Zakładu Opieki nad Matką i Dzieckiem, uważa, że choć nowy system ma wiele niedoskonałości, nie można powiedzieć, iż jest zły. - System ochrony zdrowia cały czas się tworzy i doskonali - tłumaczy. Kierujący szpitalami powinni - zdaniem ekspertów, a także tych dyrektorów, którzy połknęli menedżerskiego bakcyla - skupić się na podstawowym zadaniu: zarządzaniu. Tymczasem w wielu miejscach w Polsce dyrektorzy ciągle pozostają czynnymi zawodowo lekarzami, zaś wśród zarządzających szpitalami ekonomistów czy prawników jest na razie niewielu. - Ale to się będzie zmieniać - prorokują eksperci. Profesjonalne zarządzanie szpitalem stanie się oczywistością, gdy urzeczywistni się jedno z głównych założeń reformy - że pieniądze idą za pacjentem. Dzieje się to zresztą już teraz, na co zwracają uwagę eksperci od zarządzania, radząc dyrektorom, by zwracali baczniejszą uwagę na to, jak w ich placówce czuje się pacjent. - Badania pokazują, że pacjenci oceniając dany szpital czy przychodnię rzadko stwierdzają, czy byli dobrze leczeni - mówi Anna Szymańska. Wynika to zapewne z faktu, że nie znającemu się na medycynie pacjentowi trudno orzec, czy był leczony prawidłowo. Jeżeli wyzdrowiał, przyjmuje, że tak było. Jednak wynik leczenia nie przesądza, czy pacjent jest zadowolony z usług placówki. - Pacjenci najczęściej biorą pod uwagę, jak ich traktowano, oceniają warunki pobytu, wyżywienie etc. - wymienia Szymańska. Ważne są zarówno takie szczegóły jak ciepły kolor ścian, jak i bardziej znaczące udogodnienia - np. wydzielony na każdym piętrze pokój do spotkań z odwiedzającymi. Przede wszystkim jednak liczy się pierwsze wrażenie. Potrzebujący pomocy lekarskiej od samego początku - czyli od momentu, gdy zgłoszą się do rejestracji - muszą czuć, że będą sprawnie i fachowo obsłużeni. Tymczasem to właśnie rejestracja jest piętą achillesową wielu placówek publicznej służby zdrowia. - Zdarza się, że chorzy nie mogą zarejestrować się telefonicznie. Niekiedy rejestracja czynna jest tylko przez godzinę lub dwie. Pracujące w niej kobiety nie pamiętają, iż mają pomóc pacjentowi, a nie blokować dostęp do lekarza - wyliczają grzechy główne eksperci, którzy obserwowali pracę rejestratorek w wybranych placówkach medycznych. Tymczasem w zakładzie opieki zdrowotnej rejestracja jest tym samym, co w innym przedsiębiorstwie recepcja - wizytówką firmy. Informacja i reklama pantoflowa Szpitale będą musiały również postawić na marketing. Nie oznacza to oczywiście, że muszą prowadzić kampanie reklamowe, jednak z całą pewnością muszą wszechstronnie i rzetelnie informować o swojej działalności, o usługach, które świadczą i jakie - za odpowiednią opłatą - mogą świadczyć. Eksperci zalecają, by dyrektorzy pamiętali zarówno o pacjentach masowych - za których leczenie zapłaci kasa chorych, jak i o bardziej zamożnych, których stać na skorzystanie z dodatkowej oferty. Może to być zarówno pojedynczy, lepiej wyposażony - np. w telewizor i telefon pokój - jak i odpłatnie wykonywane operacje, których nie obejmuje powszechne ubezpieczenie. Problem w tym, że już obecnie wielu takich pacjentów trafia do publicznych szpitali - jednak często nie płacą oni szpitalowi według cennika (którego często zresztą nie ma), ale prowadzącym zabieg lekarzom do kieszeni. Wydaje się, że - przynajmniej pod tym względem - uzdrowienie finansów szpitali zależy w dużym stopniu od ograniczenia szarej strefy i zwykłego łapówkarstwa. Jak trafić do masowego pacjenta, za którym idą pieniądze z kasy chorych? Można - tak jak robi to wiele szpitali, np. położniczych - ogłaszać się w prasie. Można rozsyłać ulotki do domów. Można urządzać dni otwarte - kiedy to wszyscy zainteresowani mogą np. obejrzeć część oddziału. Jednak najbardziej skuteczną metodą wydaje się współpraca z lekarzami pierwszego kontaktu. Powinni oni dokładnie znać zakres usług, jaki szpital oferuje w ramach ubezpieczenia, powinni wiedzieć, jakie są warunki pobytu pacjentów. - 90 procentom z tych, którzy trafiają do szpitala na planowe zabiegi, wybór placówki zasugerował właśnie lekarz pierwszego kontaktu - podkreśla Anna Szymańska. Dbając o przyciąganie nowych pacjentów, dyrektor i jego pracownicy powinni przede wszystkim dbać o to, by nie zrazić tych, którzy już korzystają z usług placówki. - Niezadowolony pacjent, jeżeli będzie miał jakikolwiek wybór, na pewno powtórnie nie wybierze waszego szpitala. O swoich przykrych doświadczeniach opowie rodzinie i znajomym. A taka pantoflowa antyreklama jest bardzo skuteczna - przestrzegają doradcy.
wszystkie placówki służby zdrowia muszą zacząć działać według praw rynku. ustawa o powszechnym ubezpieczeniu zdrowotnym przewiduje, że od 2000 roku kontrakty dostaną te placówki, które zwyciężą w konkursie ofert. Najostrzejszą konkurencję między publicznym a niepublicznym sektorem można zaobserwować w podstawowej opiece zdrowotnej. Kierujący szpitalami powinni skupić się na zarządzaniu. muszą wszechstronnie i rzetelnie informować o działalności, usługach, które świadczą.
Z Bartoszem Jałowieckim, szefem Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie, o problemach z wypłatą odszkodowań rozmawia Filip Gawryś Niemcy muszą się rozliczyć FOT. MICHAŁ SADOWSKI Dziś nowojorska sędzia Shirley Kram zdecyduje, czy odrzucić pozwy poszkodowanych przez Trzecią Rzeszę przeciw niemieckim bankom. Jeśli pozwy zostaną odrzucone, otworzy to drogę do rozpoczęcia wypłaty świadczeń. Ale werdykt wcale nie jest pewny. Sąd może nie odrzucić pozwów (tak stało się w styczniu), bo niemiecki przemysł nie zebrał do tej pory obiecanych pięciu miliardów marek. Aby uzyskać brakujące środki na odszkodowania, niemieckie firmy zamierzają podwyższyć zadeklarowaną wcześniej składkę do funduszu odszkodowawczego z jednego do półtora promila od obrotów. Wczoraj przedstawiciele ofiar III Rzeszy przeprowadzili w warszawskim Teatrze Żydowskim happening połączony ze zbiórką pieniędzy na rzecz Inicjatywy Niemieckich Przedsiębiorstw, które nie zebrały jeszcze pełnej kwoty na odszkodowania. Rz: Kiedy polskie ofiary pracy niewolniczej i przymusowej dla Trzeciej Rzeszy dostaną pieniądze? BARTOSZ JAŁOWIECKI: Najpierw muszą zostać odrzucone pozwy przed amerykańskimi sądami. Mam nadzieję, że stanie się to dzisiaj. Wtedy Bundestag powinien jak najszybciej uchwalić tzw. pokój prawny. Obradujący w marcu niemiecki parlament mógłby podjąć taką uchwałę. Pierwsza transza z 1,812 mld marek ma nam zostać przekazana najpóźniej 14 dni po tym fakcie. Zanim zostanie zrealizowany pierwszy czek, ma upłynąć dodatkowo 10 dni roboczych. Przy założeniu, że taki scenariusz zostanie zrealizowany, w połowie kwietnia poszkodowani mogliby odebrać pierwsze wypłaty. Jakie są na to szanse? Liczyliśmy, że ostatnie pozwy zostaną odrzucone w Ameryce 24 stycznia. Nie stało się tak, bo sędzia Shirley Kram miała zastrzeżenia m.in. do tego, iż przemysł niemiecki nie zebrał jeszcze 5 mld marek. Od kilku tygodni obserwujemy przedziwne zachowanie przedstawicieli niemieckiego przemysłu, którzy nadinterpretują porozumienie berlińskie. Uważają np., że w USA muszą być odrzucone wszelkie pozwy, które dotyczą niemieckiego przemysłu. Tego w porozumieniu nie było. A przecież wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że nowe pozwy i tak będą składane. Dlatego wypracowaliśmy mechanizm, zgodnie z którym rząd USA ma wysyłać do sądów tzw. statement of interest i tym samym wpływać na ich odrzucanie. Odrzucenie nowych pozwów nie jest warunkiem uruchomienia wypłat. Chodzi np. o pozew przeciw IBM, firmie, której zarzuca się współpracę z Trzecią Rzeszą. Tymczasem nawet Departament Stanu stwierdził, że pozew ten nie ma nic wspólnego ze świadczeniami, które mają wypłacić Niemcy, gdyż dotyczy wyłącznie działalności amerykańskiego przedsiębiorstwa. To, co robi przemysł niemiecki, nie może być niczym innym, jak cyniczną grą na zwłokę wynikającą z tego, że nie dysponuje on kwotą pięciu mld marek. Przemysł albo nie potrafi uzbierać tej kwoty, albo nie chce jej uzbierać. Od rozpoczęcia rozmów na temat odszkodowań między zainteresowanymi stronami minęły dwa lata. Wielu z tych, którzy mogli dostać pieniądze, już nie żyje. To wina przede wszystkim strony niemieckiej, którą trzeba było w trudnych negocjacjach przekonywać do uznania roszczeń byłych pracowników niewolniczych i przymusowych Trzeciej Rzeszy. Potem, kiedy zaczęła działać niemiecka fundacja mieliśmy do czynienia z bałaganem. Teraz spowolnienie procesu wynika z tego, iż niemiecki przemysł nie trzyma się ustaleń. Pojawiał się w trakcie tych negocjacji taki oto zarzut pod adresem fundacji i polskiego rządu: my nie jesteśmy wystarczająco agresywni w tej sprawie, bo jest Unia Europejska, są negocjacje członkowskie, Niemcy są główną siłą napędową w Unii i musimy ważyć argumenty. Pamiętam te dyskusje. Były takie głosy, żeby w ogóle nie naciskać w sprawie odszkodowań, że to byłaby tragedia dla stosunków polsko-niemieckich. Czyje głosy? Nie chciałbym się posługiwać nazwiskami. Ktoś w Kancelarii Premiera? Są też wpływowe osoby poza rządem. Na samym początku sprawa świadczeń niemieckich nie miała tylu zwolenników, ilu teraz. Robiliśmy coś, co miało niewielkie szanse na powodzenie. Rok 1953 - PRL zrzekła się reparacji wojennych względem całych Niemiec, kiedy nawet Związek Radziecki zrzekł ich się tylko w stosunku do Niemiec Wschodnich. W 1991 roku Polska podpisała umowę z RFN, na podstawie której polski rząd nie mógł już zgłaszać roszczeń w stosunku do rządu Niemiec. W zamian za to rząd RFN przeznaczył 500 mln marek na pomoc humanitarną dla ofiar Trzeciej Rzeszy, które wypłacała Fundacja Polsko-Niemieckie Pojednanie. W 1998 r. prawdopodobieństwo, żeby cokolwiek uzyskać dla byłych pracowników niewolniczych i przymusowych w Polsce, było niewielkie. To, co osiągnęliśmy, jest zasługą premiera Jerzego Buzka i ministrów, którzy prowadzili negocjacje: Jerzego Widzyka, Jerzego Kranza, Janusza Stańczyka i Wiesława Walendziaka. Na początku istotną rolę odegrał również Jerzy Marek Nowakowski, który pierwszy odważył się skontaktować z amerykańskimi adwokatami Michaelem Hausfeldem i Martinem Mendelsohnem. Kilka miesięcy temu mówił pan, że jest pan przeciwny zaliczkom dla ofiar, bo to jest "rozmienianie się na drobne", a Polacy powinni się domagać całości odszkodowań i to jak najszybciej. Teraz pan się godzi na zaliczki, a część środowisk reprezentujących poszkodowanych w sposób bardziej lub mniej oficjalny ich nie chce. O co tu chodzi? Nie należałem do wielkich zwolenników zaliczek. Miałem zastrzeżenia przede wszystkim dlatego, że Niemcy nie gwarantowali wtedy, że zaliczki wypłacone ze środków naszej fundacji zostaną uznane za część świadczenia. Bez takich gwarancji nie byłyby to zaliczki, tylko dodatkowe wypłaty dla określonej grupy ofiar. Chcieliśmy też, żeby świadczenia nie były przez poszkodowanych odbierane jako jałmużna. Może zmienił pan zdanie dlatego, że były w tej sprawie na pana naciski, m.in. premiera? Pan premier poprał pomysł wypłaty zaliczek. Proszę jednak zauważyć, że od listopada ubiegłego roku zasadniczo zmieniła się sytuacja. Najważniejsze, że Niemcy w końcu zgodzili się na wypłaty zaliczek i to również dzięki naciskom premiera. Zgodę otrzymaliśmy dopiero 25 stycznia na posiedzeniu kuratorium niemieckiej fundacji, w dramatycznych okolicznościach, kiedy okazało się, że w Stanach Zjednoczonych nie zostały odrzucone pozwy i że tak naprawdę nie wiadomo, kiedy zostaną uruchomione właściwe wypłaty. 9 lutego na nadzwyczajnym posiedzeniu rady naszej fundacji ustaliliśmy, że zaliczki - 1400 złotych dla najstarszych poszkodowanych - zostaną wypłacone, jeżeli w USA nie zostaną odrzucone pozwy w ciągu 30 dni od przyjęcia tej decyzji. Gdyby miały ruszyć zaliczki, to nastąpiłoby to w poniedziałek 12 marca. Staraliśmy się doprowadzić do tego, żeby ta zaliczka była jak najwyższa. Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, w przyszłym roku zakończycie wypłaty świadczeń, co wtedy stanie się z fundacją? Chcemy wypłacić świadczenia tym, których pominęła ustawa niemiecka, i to jeszcze przed przyszłym rokiem. Mam na myśli dzieci do szesnastego roku życia, które były zatrudniane w miejscu zamieszkania. To jest duża grupa osób - może nawet 80 tysięcy. Dzięki staraniom ministra Jerzego Widzyka i ministra Jerzego Kranza oraz byłej administracji amerykańskiej udało nam się uzyskać 40 mln złotych z Funduszu na rzecz Ofiar Prześladowań Hitlerowskich. Sądzę, że na swym najbliższym posiedzeniu rada fundacji podejmie decyzję o przeznaczeniu tych środków wraz z częścią środków fundacji na wypłaty właśnie dla tej grupy osób. Jest też wciąż nierozwiązana kwestia powstańców warszawskich - byłych jeńców wojennych. Pojawiają się pomysły stowarzyszeń reprezentujących poszkodowanych, by część z dotychczasowych środków fundacji przeznaczyć np. na zakup leków i sfinansowanie opieki medycznej. Fundacja, oczywiście w innym kształcie, mogłaby istnieć nadal, również w celu opracowania ogromnego zasobu zgromadzonych przez nią dokumentów. Archiwum powinno służyć historykom, naukowcom. Powinniśmy je do tego jak najszybciej przygotować. Warto również dokładnie opracować zeznania świadków tamtych wydarzeń. Ci ludzie opuszczają nas w zatrważającym tempie. -
Dziś nowojorska sędzia Shirley Kram zdecyduje, czy odrzucić pozwy poszkodowanych przez Trzecią Rzeszę przeciw niemieckim bankom. Jeśli pozwy zostaną odrzucone, otworzy to drogę do rozpoczęcia wypłaty świadczeń. Sąd może nie odrzucić pozwów (tak stało się w styczniu), bo niemiecki przemysł nie zebrał do tej pory obiecanych pięciu miliardów marek. Aby uzyskać brakujące środki na odszkodowania, niemieckie firmy zamierzają podwyższyć zadeklarowaną wcześniej składkę do funduszu odszkodowawczego z jednego do półtora promila od obrotów. To, co robi przemysł niemiecki, nie może być niczym innym, jak cyniczną grą na zwłokę wynikającą z tego, że nie dysponuje on kwotą pięciu mld marek. Przemysł albo nie potrafi uzbierać tej kwoty, albo nie chce jej uzbierać. Chcemy wypłacić świadczenia tym, których pominęła ustawa niemiecka. Mam na myśli dzieci do szesnastego roku życia, które były zatrudniane w miejscu zamieszkania. To jest duża grupa osób - może nawet 80 tysięcy. Sądzę, że na swym najbliższym posiedzeniu rada fundacji podejmie decyzję o przeznaczeniu tych środków wraz z częścią środków fundacji na wypłaty właśnie dla tej grupy osób. Jest też wciąż nierozwiązana kwestia powstańców warszawskich - byłych jeńców wojennych. Pojawiają się pomysły stowarzyszeń reprezentujących poszkodowanych, by część z dotychczasowych środków fundacji przeznaczyć np. na zakup leków i sfinansowanie opieki medycznej. Fundacja mogłaby istnieć nadal, również w celu opracowania ogromnego zasobu zgromadzonych przez nią dokumentów. Archiwum powinno służyć historykom, naukowcom. Powinniśmy je do tego jak najszybciej przygotować.
ROZMOWA Longin Komołowski, wicepremier oraz minister pracy i polityki społecznej Musimy dostrzegać oczekiwania FOT. PIOTR KOWALCZYK Pamięta Pan początki rozmów koalicyjnych, poprzedzających utworzenie rządu Jerzego Buzka? Zakładano wówczas, że będzie dwóch wicepremierów: Leszek Balcerowicz, szef resortu finansów, i minister pracy. Miało to zagwarantować równowagę ekonomicznych i społecznych priorytetów rządu... LONGIN KOMOłOWSKI: Tak, wtedy rzeczywiście myślano takimi kategoriami. Teraz jednak, po dwóch latach pracy w rządzie, sądzę, a nawet wiem, że przypisywanie funkcji wicepremiera nadzwyczajnych możliwości jest błędem. Prawdą jest, że wicepremier, minister finansów kieruje pracami Komitetu Ekonomicznego Rady Ministrów, a wicepremier, minister pracy - Komitetem Społecznym Rady Ministrów. Kierowanie KSRM da Panu możliwość wpływania na prace innych poza Ministerstwem Pracy "społecznych" resortów? Da możliwość większej koordynacji rozwiązań i decyzji wypracowywanych w tych resortach. Ministrowie kierujący resortami nie podlegają żadnemu wicepremierowi, ale bezpośrednio premierowi. Czy to znaczy, że powierzenie Panu funkcji wicepremiera do spraw społecznych ma znaczenie czysto symboliczne? Absolutnie nie. Taka decyzja premiera to podkreślenie priorytetów rządu. To sygnał, że problemy społeczne - zarówno te, które próbujemy rozwiązywać perspektywicznie, reformując np. system edukacji czy ochrony zdrowia, jak również te bieżące są przez rząd postrzegane jako ważne. Co to w praktyce oznacza? Często mówimy o problemach ekonomicznych. I dobrze, bo te dwie sfery - ekonomia i polityka społeczna - oddziałują na siebie, nakładają się na siebie. Często problemy społeczne, choćby bezrobocie, są m.in. efektem niekorzystnych rozwiązań ekonomicznych. To samo mówi drugi wicepremier rządu Jerzego Buzka... Ja mówię więcej - problemu bezrobocia nie rozwiąże się jedynie przez stwarzanie pracodawcom lepszych warunków do tworzenia miejsc pracy, choćby przez obniżanie podatków, aczkolwiek jest to szalenie istotne. Konieczne są jeszcze działania prowadzone m.in. przez system urzędów pracy - szkolenia bezrobotnych, programy specjalne wspierające ich zatrudnianie itd. Musimy dostrzec oczekiwania ludzi i odpowiadać na nie. Rząd chyba nie jest jednak w stanie zaspokoić wszystkich oczekiwań - górników, pielęgniarek, nauczycieli, rolników? Żaden rząd na świecie nie byłby w stanie spełnić wszystkich postulatów. Mówię o czymś innym. O takim patrzeniu na rzeczywistość, które pozwoli dostrzec, że rozwiązywanie problemów ekonomicznych czy makroekonomicznych nie wystarczy do uporządkowania spraw społecznych, bo tu potrzebne są inne, dodatkowe instrumenty działania. Na rozwiązanie problemów społecznych potrzeba pieniędzy... Toteż musimy być realistami. Nie wydamy na osłony dla zwalnianych pracowników choćby w służbie zdrowia więcej, niż mamy, niż możemy wydać. Trzeba jednak wiedzieć, że takie wydatki ponieść musimy, a nie myśleć, że problem rozwiąże się sam, jeśli tylko zadbamy o gospodarkę. Rozwój gospodarczy stwarza dobre podstawy do rozwiązania problemów społecznych, ale wiele zależy od klimatu społecznego, np. gotowości społeczeństwa do dialogu, do wzajemnej pomocy. Według ostatniego sondażu OBOP 61 procent Polaków uważa, że najważniejszym zadaniem rządu jest tworzenie nowych miejsc pracy. W resorcie pracy powstała kilka miesięcy temu "Narodowa strategia zatrudnienia". Czy to już jest oficjalny dokument rządowy? Trwają ostatnie prace w KERM i KSRM. Myślę, że w ciągu najbliższych dwóch, trzech tygodni rząd będzie mógł zająć się strategią. I co z tego wyniknie? Czy nie będzie to kolejny dokument zaakceptowany przez Radę Ministrów, który nie doczeka się przełożenia na rozwiązania prawne? Jerzy Buzek kilka tygodni temu wyraźnie zapowiedział, że poszerzanie rynku pracy będzie jednym z priorytetów w następnych miesiącach funkcjonowania tego rządu. Badania opinii publicznej potwierdzają, że bezrobocie, strach przed utratą pracy to najpoważniejsze problemy Polaków. Ci, którzy pracę mają i nie muszą się obawiać jej utraty, nie są w stanie wyobrazić sobie, co czuje człowiek, który wie, że może zostać zwolniony, a następnej pracy szybko nie znajdzie. Dlatego ta strategia porusza wiele kwestii - i promocję gospodarczych podstaw tworzenia nowych miejsc pracy, i rozwój edukacji, i pomoc ludziom w kształtowaniu ich kariery zawodowej. "Narodowa strategia zatrudnienia" zwraca szczególną uwagę na przygotowanie młodzieży do wejścia na rynek pracy. Co powinno się zmienić, by młody człowiek kończąc szkołę nie trafiał od razu w szeregi bezrobotnych? Już w tej chwili, m.in. przez program "Absolwent", Krajowy Urząd Pracy stara się pomagać młodym ludziom w poszukiwaniu zatrudnienia. Chodzi jednak o to, by mogli oni już w szkole nauczyć się, jak należy szukać pracy. Dwudziestolatek kończący edukację nie może myśleć o pracy jako o czymś, co mu się należy! A już zupełnie podstawowa sprawa to odejście od kształcenia w zawodach, które nie dają młodzieży żadnych perspektyw. Trzeba również wpoić ludziom nawyk podnoszenia swoich kwalifikacji. Powiedziałbym, że szkoła oraz instytucje kształcące dorosłych muszą oferować nie tylko poszerzanie wiedzy, ale i kompetencji - uczyć nowoczesnych technik komunikacji, obsługi komputera itd. To wszystko będzie kosztować. Tak, ale wydatki na edukację są niezbędne, jeśli chcemy być nowoczesnym społeczeństwem. Dane Krajowego Urzędu Pracy wyraźnie mówią, że ponad 70 procent bezrobotnych to osoby o bardzo niskim wykształceniu. Związek między edukacją a rynkiem pracy jest bardzo wyraźny. Tak samo, jak między sytuacją na rynku pracy a poziomem życia społeczeństwa. Dokładnie. Przecież jeśli mówimy o ubóstwie, o sferach biedy, o klientach pomocy społecznej, to najczęściej sprawy te dotyczą bezrobotnych, zwłaszcza tych od wielu lat nie mających pracy. Dlatego jeżeli rząd mówi, że tworzenie miejsc pracy będzie w tej chwili priorytetem, to nie jest to tylko zadanie ministra pracy. Musimy skoordynować działania wielu resortów - zarówno tych społecznych, jak i ekonomicznych. To jest pole współpracy. Wróćmy znów do początku rządu Jerzego Buzka. Mówiono wtedy, że będzie on prowadził jedną wspólną, a nie podzieloną między resorty politykę społeczną. Czy teraz będzie łatwiej realizować te zapowiedzi? Nie można powiedzieć, by rząd Jerzego Buzka nie prowadził całościowej polityki społecznej. Rozwiązania, nad którymi pracujemy - zmiany w systemie pomocy społecznej, pomocy dla niepełnosprawnych, rozwój rynku pracy, tworzenie możliwości powstania w ciągu najbliższych lat kilku milionów miejsc pracy, walka z ubóstwem - mają dać odpowiedź na jedno podstawowe pytanie: jak stworzyć warunki, które pozwolą na przeprowadzenie ludzi ubogich ze sfery zasiłków socjalnych i marginalizacji społecznej do sfery aktywności zawodowej. Może jakiś przykład? Byłem kiedyś w Ostródzie, gdzie KUP prowadzi programy specjalne dla bezrobotnych. Do tej pory jestem pod wrażeniem kobiet, które przez wiele - siedem, czasem dziesięć lat - nigdzie nie pracowały. Kobiet z popegeerowskich wsi, które kończyły właśnie udział w programie. W okolicach Ostródy stopa bezrobocia jest bardzo wysoka. Mimo to te panie były pewne, że po tych kursach dadzą sobie radę w życiu. Przedstawiały pomysły, gdzie będą szukać zatrudnienia, jak będą walczyć, by znaleźć miejsce pracy. Podczas spotkania z pracodawcami przedstawiały swoje kwalifikacje, możliwości. To był wynik szkolenia prowadzonego przez urząd pracy. Ale samo szkolenie nie wystarczy, by znaleźć pracę. Oczywiście nie. Jeżeli nie będzie miejsc pracy, to dowolna liczba szkoleń nie pomoże bezrobotnym. Co więcej, taka sytuacja, gdy szkoli się człowieka, jak znaleźć pracę, każe mu się podnosić kwalifikacje, a mimo to dla niego zatrudnienia po prostu nie ma, bo pracodawcy nie mają warunków do tworzenia miejsc pracy - jest bardzo niebezpieczna i demoralizująca. Wiedzą o tym choćby Niemcy, bo to poważny problem w ich wschodnich landach. Konieczna jest koordynacja - szkolenia muszą odpowiadać zmieniającej się sytuacji na rynku pracy. Skoro już jesteśmy przy szkoleniach prowadzonych przez urzędy pracy, porozmawiajmy o tym, co dzieje się w Sejmie w związku z przekazaniem ich samorządom. Jeśli parlament nie znowelizuje ustawy o zatrudnieniu i przeciwdziałaniu bezrobociu, pierwszego stycznia problemami rynku pracy zaczną się martwić samorządy powiatowe i wojewódzkie. Lobby samorządowe w Sejmie uważa, że tak właśnie powinno być. Że przez to, iż samorządy są blisko człowieka, znają lokalne warunki, łatwiej będzie walczyć z bezrobociem. To nieprawda? Przyznaję, że gdy dwa lata temu obejmowałem stanowisko ministra pracy, byłem w tej kwestii zupełnie neutralny. Oba rozwiązania - utrzymanie systemu urzędów pracy jako administracji rządowej lub oddanie urzędów samorządom - wydawały mi się równorzędne. Teraz, kiedy przyjrzałem się funkcjonowaniu urzędów pracy u nas i w innych krajach, wiem, że nie powinniśmy eksperymentować. Nigdzie na świecie nie rozdzielono krajowego rynku pracy na rynki lokalne, sterowane wyłącznie przez samorządy i władze lokalne. Do tego Pana zdaniem dojdzie, jeśli ustawa nie zostanie zmieniona? Tak. A doświadczenia cywilizowanych krajów wskazują, że rynek pracy to domena państwa, za którą rząd ponosi odpowiedzialność. Samorządy nie mają żadnych zadań w tej dziedzinie? Wręcz odwrotnie. Gdy w ubiegłym roku podpisywałem z ministrem Michałem Kuleszą, wówczas pełnomocnikiem rządu ds. spraw reform ustrojowych państwa, porozumienie, na które teraz powołują się posłowie występujący w obronie samorządów, mówiliśmy, że w 1999 roku będziemy szukali kompromisu, który pozwoli rozwiązać problem. Ale te poszukiwania nie były chyba zbyt intensywne... Zapewne z winy obu stron. Chcę jednak zapewnić, że w Ministerstwie Pracy nie ma ortodoksów. Byliśmy i jesteśmy gotowi oddać część zadań i pieniędzy samorządom. Na przykład? Samorządy mogłyby się zająć organizowaniem robót publicznych. Z moich kontaktów z samorządowcami wynika, że właśnie w takich robotach upatrują często szansę na walkę z bezrobociem. Niestety, nie jest to walka skuteczna. Roboty publiczne nie tworzą miejsc pracy, nie dają zatrudnienia, nie wyrywają ludzi ze stanu bycia bezrobotnymi. Są jednak istotne jako element polityki socjalnej. Dają możliwości zarobienia pieniędzy, osłabiają napięcie społeczne. Co oprócz robót publicznych mogłoby przejść w ręce samorządów? Na pewno jest to dofinansowanie zatrudnienia młodocianych, a jeśli w przyszłości to zadanie ulegnie przekształceniu, to pieniądze te będzie można przeznaczyć na edukację. Ponadto w ramach kontraktów KUP np. z marszałkami można realizować i inne zadania ze sfery aktywnej polityki rynku pracy. Wola współpracy z naszej strony jest bardzo duża. Jak się skończy spór dotyczący urzędów pracy? Tego nie wiem. Wiem jednak, że rząd nie może stracić możliwości skoncentrowanego oddziaływania na rynek pracy. Wiem też, że spór ten nie powinien przenosić się na płaszczyznę ideologiczną. Do niczego nie dojdziemy, jeżeli będziemy oskarżać ministra pracy o popełnienie zdrady stanu dlatego, że nie zgadza się na zburzenie systemu urzędów pracy. Może trzeba jeszcze trochę czasu na zbudowanie sensownego kompromisu... Rozmawiała Małgorzata Solecka
LONGIN KOMOłOWSKI wicepremier, minister finansów kieruje pracami Komitetu Ekonomicznego, a wicepremier, minister pracy - Komitetem Społecznym. powierzenie funkcji wicepremiera ds społecznych ma znaczenie symboliczne? nie. to sygnał, że problemy społeczne są przez rząd postrzegane jako ważne. problemy, choćby bezrobocie, są efektem niekorzystnych rozwiązań ekonomicznych. problemu bezrobocia nie rozwiąże się jedynie przez obniżanie podatków. Konieczne są działania prowadzone przez system urzędów pracy. najważniejszym zadaniem rządu jest tworzenie nowych miejsc pracy. bezrobocie, strach przed utratą pracy to najpoważniejsze problemy Polaków. strategia porusza - promocję gospodarczych podstaw tworzenia miejsc pracy, rozwój edukacji, pomoc w kształtowaniu kariery zawodowej. jeśli mówimy o ubóstwie, o klientach pomocy społecznej, to najczęściej dotyczą bezrobotnych. Dlatego tworzenie miejsc pracy to nie tylko zadanie ministra pracy. skoordynować działania resortów - społecznych i ekonomicznych. Jeśli parlament nie znowelizuje ustawy o przeciwdziałaniu bezrobociu, problemami rynku pracy zaczną się martwić samorządy Nigdzie na świecie nie rozdzielono krajowego rynku pracy na rynki lokalne. rynek pracy to domena państwa, za którą rząd ponosi odpowiedzialność.
Z prof. Leonem Kieresem, prezesem Instytutu Pamięci Narodowej, rozmawia Jan Ordyński Nie jestem człowiekiem rewanżu Fot. Bartłomiej Zborowski Czy przekonał pan już nowe władze do potrzeby istnienia Instytutu Pamięci Narodowej? Prof. Leon Kieres: Wciąż jestem pytany o stosunek obecnych władz do Instytutu i do mojej osoby oraz w jaki sposób oceniam obecną sytuację polityczną. Za każdym razem, kiedy odpowiadam, że nowe władze deklarują wolę współpracy, czuję, jak spogląda się na mnie podejrzliwie. Nie mam więc większych problemów z organizacją Instytutu, jak też kłopotów z prezentacją obecnym władzom wyników naszej działalności. Na nową ekipę rządzącą patrzę przez pryzmat tego, co się nazywa ciągłością władzy. Zdumiewa mnie stanowisko niektórych środowisk, które uważają moją postawę za niewłaściwą. Najprawdopodobniej powinienem rozpocząć wojnę z nowymi władzami, kontestując wynik wyborów parlamentarnych. I co pan na to? - Dla mnie jest to ta sama władza państwowa, tylko sprawowana przez innych ludzi. Dopiero teraz jednak odkrywam, że IPN miał być dla niektórych placówką rewanżu politycznego, instytutem jednej formacji politycznej. Tym bardziej doceniam postawę premiera Jerzego Buzka, który oświadczył mi swojego czasu, iż oczekuje, że będzie to instytut pamięci całego narodu. Były też formułowane inne życzenia. Słyszy się zarzut, że Instytut nie wywiązał się z ustawowego obowiązku udostępnienia pokrzywdzonym swoich zbiorów przed wyborami, co mogłoby zmienić ich wynik. Takie oczekiwanie w istocie oznaczało, że Instytut miał być aktywnym uczestnikiem kampanii wyborczej. Tak nie było i nie będzie. Nie chciałem, by instytucja, która ma tak istotną rolę i misję do spełnienia wobec narodu, jego historii i tradycji, stała się jednym z elementów gry przedwyborczej którejkolwiek ze stron. Dopóki jestem prezesem IPN, dopóty nie dopuszczę do takiej ewentualności także w przyszłości. - Wróćmy jednak do pierwszego pytania, czy nikt już nie kwestionuje potrzeby istnienia IPN? - Naturalnie nie pozostajemy wolni od opinii kwestionujących potrzebę istnienia IPN, są jednak to zdania marginalne. Czasem spotykam się z dość ostrym atakiem, jak na przykład ostatnio w "Tygodniku Solidarność". Tam niemalże wprost napisano, że IPN zdradził cele, dla których został powołany. - Właściwie jakie one były? - Z artykułu wynika, że miało to być udostępnienie teczek przed wyborami, a ja nie zdążyłem tego zrobić. Nie jestem człowiekiem rewanżu także wobec takich poglądów. Ale zapytam się tych, którzy tak chcą mnie konfrontować z polskim ustawodawcą: gdzie byli między 18 stycznia 1999 r. a 30 czerwca 2000 r., gdy trwały korowody z wyborem prezesa IPN i potem, gdy trzeba było przygotować Instytut do działania. Wtedy dyskutowano tylko, kto jest godny, a kto godniejszy do objęcia prezesury. Zapomniano, że sam prezes nie wystarczy. Można było mi przynajmniej wskazać budynki, a nie żebym ja sam się tym zajmował. Nie miałem niczego poza kilkoma pomieszczeniami w gmachu Sądu Najwyższego. Kiedy zresztą chcieliśmy szybciej przejąć akta, zakwestionowano warunki techniczne i tego budynku. Teraz mogę powiedzieć, że budynki już są i nie widzę ze strony obecnych dysponentów żadnych problemów z przejmowaniem archiwów. W 90 procentach one już są u nas. - Czytelnik "Trybuny" postulował w tej gazecie, by w ramach reorganizacji administracji państwowej zlikwidować IPN, bo dałoby to wiele milionów złotych oszczędności. Po co nam taka polityczna instytucja, skierowana przeciwko dawnej i obecnej lewicy? Przecież i bez IPN żadna zbrodnia nie może pozostać bez kary - pisze ów czytelnik. - Po pierwsze, nie jest to Instytut stworzony przeciw lewicy. Jesteśmy depozytariuszami narodowej pamięci. I to jest najważniejsze. Po drugie, w tej kampanii wyborczej pierwszy raz nie wypłynął problem teczek. Dlaczego? Może dlatego, iż one są tutaj i że pilnowałem, by tu się znalazły i nie działy się z nimi jakieś dziwne rzeczy. Nie komentowałem też i nie będę komentował kandydatur na ważne stanowiska państwowe, bez inicjatywy w tej sprawie właściwych osób czy instytucji. IPN nie jest bowiem stworzony dla wystawiania cenzurek: moralności, politycznych i fachowych dla kandydatów do służby publicznej. Jeśli ktoś chce powołać kogoś na stanowisko, może zwrócić się do nas o materiały. Tak właśnie było w sprawie prokuratora Andrzeja Kaucza. Zwróciły się do nas o to najpierw minister Barbara Piwnik, a potem minister Barbara Labuda. Do głowy by mi jednak nie przyszło, żeby z własnej inicjatywy brać udział w tej historii. Nie zamierzam też być lustratorem w podobnych sytuacjach. - Profesor Jerzy Wiatr napisał w "Gazecie Wyborczej", że w IPN zatrudnia się tylko prawicowych historyków? - Stanowczo się z tym nie zgadzam. Nie wiem zresztą, czy w tym wypadku można mówić o poglądach politycznych. Są tylko rzetelni lub nierzetelni historycy. Chciałem zresztą uczynić naczelnikiem biura edukacji publicznej jednego z oddziałów IPN cenionego historyka związanego z lewicą. Odmówił mi ze względu na nadmiar obowiązków. Zatrudniłem też wielu innych, których można posądzać o wszystko, tylko nie o prawicowość. Proponuję, by stosować tu zasadę "po owocach ich sądźcie". Zapewniam, że nie ma u nas tendencji do jednostronnej interpretacji naszych dziejów. W praktyce również tak nie jest. - Publicznie padł też zarzut, że Instytut stał się azylem dla funkcjonariuszy UOP szczególnie związanych z jego niedawnym kierownictwem? - Kolejne nieporozumienie. W naszym archiwach zatrudniliśmy od początku osiem osób, niektóre z dorobkiem naukowym, wcześniej pracujących w UOP. Nie widzę w tym nic złego. Problem byłby tylko wtedy, gdyby ci ludzie przyszli do nas z jakąś specjalną misją. Nigdy jednak nie będzie tak, że wcześniejsza praca stanie się barierą przy zatrudnianiu w IPN. Dotyczy to też funkcjonariuszy UOP. - Dla wielu ludzi Instytut i "teczki" to jedno. Jak temu zaprzeczyć, bo przecież hasło "teczki" ma fatalną konotację. Z czym więc powinien kojarzyć się IPN? - Z wiarygodnością opisu polskich dziejów. Bez Instytutu niemożliwy byłby powrót do weryfikacji oceny dziejów najnowszych. - A nie będzie to historia nasza i wasza? - Zapewniam, że nie. Dlatego powiedziałem, że nie odbieram historykowi prawa do autorskiej oceny faktów i materiałów, ale jednocześnie deklarowałem od samego początku, że ma to być instytut służący wszystkim, dlatego że do jego archiwów wszyscy będą mieli dostęp. Jedyne uprzywilejowanie historyka IPN polega na tym, że tu pracuje i szybko może zjechać windą do archiwum. Najważniejsza zasada jest jednak taka, że każdy polski historyk ma prawo zwrócić się do mnie i otrzymać interesujące go materiały, jeśli nie stoi to w sprzeczności z prawem, np. jeśli nie są one akurat objęte tajemnicą śledztwa. - Jakie sprawy chciałby pan przede wszystkim wyjaśnić podczas swojej kadencji? - Przede wszystkim pragnąłbym, by działalność Instytutu znacząco przyczyniła się do wyjaśnienia w historii naszej ojczyzny pewnych kontrowersji, niejasności. Chciałbym, byśmy znaleźli odpowiedź na następujące pytanie: czy w świetle informacji znajdujących się w naszych archiwach można wyjaśnić pewne fakty z losów narodu i jednostek. Albo, być może, na podstawie naszych badań trzeba będzie powiedzieć społeczeństwu, że niektórych wydarzeń nie da się wyjaśnić. Tak bywa nie tylko u nas. Pamiętajmy przecież, że nie wyjaśniono jednoznacznie zabójstwa prezydenta Kennedy'ego, czy premiera Palmego. W Polsce - syna Bolesława Piaseckiego. - Może uda się natomiast postawić kropkę nad "i" w sprawach zabójstw Marcelego Nowotki czy docenta Ludwika Widerszala? - Nie wiem. Mam nadzieję, że znajdziemy w naszych archiwach odpowiednie dokumenty, pozwalające jeśli nie na wszczęcie postępowania - bo to jest kwestia oceny, czy jest to zbrodnia nazistowska, komunistyczna, wojenna, czy inna zbrodnia przeciwko ludzkości - to na wyświetlenie tych zdarzeń. Szukamy. Spośród kilkuset spraw, którymi się teraz zajmujemy, wyjaśnienie czterech z nich jest przedmiotem szczególnego zainteresowania opinii publicznej, a także mojego własnego zaangażowania: Jedwabne, uwięzienie kardynała Stefana Wyszyńskiego, pacyfikacja kopalni Wujek i zabójstwo księdza Jerzego Popiełuszki. Chyba w ciągu najbliższych miesięcy będziemy w stanie poinformować o rezultatach podjętych działań. Na temat Jedwabnego wypowiemy się jeszcze w grudniu. - Na pewno ktoś pana zapyta: co w takim razie z wyjaśnieniem oskarżeń o zbrodnie dokonane przez niektóre oddziały NSZ? - Jestem na to pytanie przygotowany. Ponieważ docierają do nas takie informacje, rozmawiałem już o tym z prof. Witoldem Kuleszą, szefem pionu śledczego IPN, by podjąć stosowne czynności. Uhonorowanie postaw formacji podziemnej może nastąpić i przez to, że ujawnimy takich, którzy byli niegodni powoływania się na przynależność do nich. - Co trafiło dotąd do archiwów IPN? - Wszystko to, co powinno, i nic ponadto. Ponad dziewięćdziesiąt procent najbardziej "wrażliwych" akt z UOP wytworzonych do 6 maja 1989 r., a do 31 grudnia 1990 r. z WSI. - Jest pan pewien, że nie było tu żadnych dwuznacznych sytuacji? - Znowu odpowiadam krytykom, dlaczego przejmowanie akt szło tak wolno. Jak więc bym się obronił przed takim pytaniem jak pańskie, gdybym gwałtownie, dniami i nocami, zwoził tutaj dokumenty. Przyjęliśmy kardynalną zasadę: wspólne komisje - dotychczasowego dysponenta i IPN - kartka po kartce, parokrotnie liczyły, pakowały, selekcjonowały. Chciałbym bardzo wyraźnie zaznaczyć, że operacja przejmowania archiwów państwowych przez IPN, często bardzo poufnych, nie miała dotąd miejsca w historii żadnego narodu. Była to operacja na skalę światową, wymagająca szczególnej rozwagi i ostrożności. Ale oczywiście nikt nigdy nie będzie miał stuprocentowej pewności, że wszystko, co nakazuje ustawa, znajdzie się u nas. Trzeba mieć jednak zaufanie do konstytucyjnych organów państwa. Jeśli od początku kierowałbym się zasadą bardzo ograniczonego zaufania, podejrzliwości - do czego, nawiasem mówiąc, z różnych stron mnie namawiano - to nie powinienem tutaj trafić. - Jaki wpływ na wzajemne relacje z IPN miała ostatnia zmiana kierownictw UOP i WSI? - W życiu kieruję się zasadą dobrej woli, dlatego oświadczam raz jeszcze, że nie przyglądam się nowym władzom z podejrzliwością. Spotkałem się już z ministrem Zbigniewem Siemiątkowskim i płk. Markiem Dukaczewskim. Otrzymałem od nich gwarancję, że proces przekazywania dokumentów nie ulegnie żadnym perturbacjom. Minister Zbigniew Siemiątkowski uczestniczył niedawno w posiedzeniu kolegium IPN, w grudniu naszym gościem będzie płk Marek Dukaczewski. Rozmawiałem też z ministrem Jerzym Szmajdzińskim, nadzorującym WSI, który zapewnił mnie, że nie będzie żadnych problemów, bo ustawę muszą zrealizować obie strony. - Ile dotąd wpłynęło indywidualnych wniosków o ujawnienie tzw. teczek? - Szturmu nie było. Złożyło je około dziesięciu tysięcy osób. Materiały zaczęliśmy udostępniać najpierw ludziom starszym, po osiemdziesiątce i politykom. Jeśli nie nastąpią jakieś zawirowania wokół nas i sami nie popełnimy jakiegoś błędu, to zainteresowani dość szybko dowiedzą się o zawartości ich teczek. - Czy w związku z ich otwarciem nie obawia się pan, że może dojść do ludzkich tragedii? Nie można wykluczyć, że spowodują je wydarzenia sprzed pięćdziesięciu lat. Komuś mogła się wtedy powinąć noga, mógł popełnić nawet grube świństwo, a potem całym życiem zaświadczył o swojej przyzwoitości. - Oczywiście, że boję się. Zapewniam jednak, nie dołączę się do tych, którzy mówią, że syn ma cierpieć za grzechy ojca. Nie. W sprawie indywidualnych losów nigdy nie podniosę ręki z palcem wskazującym na syna czy brata jako wartego napiętnowania przez to, iż nosi to samo nazwisko. Wiem oczywiście, że tak może być i pewnie będzie. Mogę zapewnić jednak, iż nie będę nagłaśniał zawartości teczek, że nie będę ich reklamował. IPN to nie supermarket z sensacyjnymi towarami. Ta sfera naszej działalności nie była i nie będzie nigdy reklamowana. - W teczkach są aż tak straszne wiadomości? - Przygnębiające, jeśli chodzi o ocenę mechanizmów sprawowania władzy. Jestem przecież dzieckiem, choć duszą nim nie byłem, socjalizmu. Ale aż tego się nie spodziewałem. Jestem w stanie zrozumieć upadek prostego człowieka. Byłem do tego przygotowany. Joachim Gauck pokazał mi olbrzymią teczkę zwykłego robotnika z NRD, w której były wyznania, dlaczego zgadza się donosić i brać za to pieniądze. Dla mnie jednak czymś szczególnie hańbiącym jest postawa tych, którzy decydowali o losach własnej ojczyzny. Znajdowałem bowiem dokumenty, na których konkretne, bardzo ważne osoby zatwierdzały np. obrzydliwe prowokacje, także propagandowe, w stosunku do Kościoła, Episkopatu. - W jakim jest pan nastroju po osiemnastu miesiącach urzędowania w tym gabinecie? - Większych rozczarowań nie doświadczyłem, może natomiast sam jestem wielkim rozczarowaniem dla niektórych. Byli tacy, którzy dawali mi tu trzy miesiące. Uzbierało się ich trochę więcej. Mówiono, że mnie zadepczą. Tak się nie stało. I nie martwię się też o przyszłość Instytutu.
Czy przekonał pan już nowe władze do potrzeby istnienia Instytutu Pamięci Narodowej? Prof. Leon Kieres: Na nową ekipę rządzącą patrzę przez pryzmat tego, co się nazywa ciągłością władzy. Zdumiewa mnie stanowisko niektórych środowisk, które uważają moją postawę za niewłaściwą. Najprawdopodobniej powinienem rozpocząć wojnę z nowymi władzami, kontestując wynik wyborów parlamentarnych. I co pan na to? -Dopiero teraz jednak odkrywam, że IPN miał być dla niektórych placówką rewanżu politycznego, instytutem jednej formacji politycznej. Tak nie było i nie będzie. IPN nie jest stworzony dla wystawiania cenzurek: moralności, politycznych i fachowych dla kandydatów do służby publicznej.
PODZIAŁ ADMINISTRACYJNY KRAJU Nieszczęsnym pomysłem było utworzenie powiatów grodzkich Potrzebne korekty na mapie RYS. PAWEŁ GAŁKA EDMUND SZOT Spośród czterech wprowadzonych przez obecną koalicję reform tylko jedna nie wzbudza większych kontrowersji - reforma podziału terytorialnego państwa. Utworzenie w miejsce 49 tylko 16 nowych województw oraz ogniwa pośredniego w postaci 373 powiatów i miast na prawach powiatu przyjęte zostało bez większych sprzeciwów, choć były one dość silne, kiedy nowy podział terytorialny dopiero się kształtował. Różnymi formami nacisku próbowano, często zresztą z pomyślnym skutkiem, wpływać na podejmowane wówczas decyzje. Wprowadzając reformę administracji, zapowiedziano, że przez dwa lata, tzn. do końca grudnia 2000 roku, można będzie zgłaszać wnioski w sprawie zmian podjętych wówczas decyzji i tyczyć będą one mogły nie tylko granic gmin, ale także kształtu powiatów i województw. A nawet samej liczby województw. Tyle tylko, że inny jest tryb rozpatrywania tych wniosków. W sprawie granic gmin, powiatów i województw zmiany są wprowadzane w drodze rozporządzenia Rady Ministrów, natomiast decyzje o tworzeniu bądź znoszeniu województw zostały zarezerwowane dla Sejmu RP. Korekta zasadniczego podziału terytorialnego państwa może być jednak przeprowadzana dopiero na podstawie oceny nowego podziału, której do 31 grudnia bieżącego roku dokonają Sejm, Senat i Rada Ministrów. Pierwsze korekty W wyniku nowego podziału administracyjnego Polska składa się obecnie z 16 daleko niejednakowych pod każdym względem województw oraz równie zróżnicowanych 308 powiatów i 65 miast na prawach powiatu. Bardzo zróżnicowane są także gminy. W niektórych mieszka mniej niż dwa tysiące osób, inne liczą ponad dwieście tysięcy mieszkańców. Duże różnice zarówno pod względem liczby ludności, jak i potencjału ekonomicznego poszczególnych jednostek utrudniają ich porównywanie i przyczyniają się do powstawania opinii o województwach, powiatach i gminach "lepszych" oraz "gorszych", a więc nie mających jednakowych szans rozwoju. To nic nowego, niepokojące jest natomiast to, że opinia ta często znajduje potwierdzenie w praktyce. Kilka niewielkich korekt granic gmin, powiatów, a nawet województw mamy już za sobą. I tak w wyniku protestów mieszkańców Pogorzałego (1130 mieszkańców) i Skarżyska Książęcego (1650 mieszkańców) odłączono je od województwa mazowieckiego i przyłączono do województwa świętokrzyskiego. - Nie było inicjatywy, by przyłączyć do naszego województwa cały powiat szydłowiecki - mówi Henryk Kwiecień, zastępca dyrektora w Wydziale Organizacji i Nadzoru w Urzędzie Wojewódzkim w Kielcach. - Władze Szydłowca sprzeciwiały się przyłączeniu do nas nawet tych dwóch miejscowości. Wyciągnięto z tego wniosek, że Szydłowiec woli wchodzić w skład województwa ze stolicą nie w Kielcach, a w Warszawie. W sprawie wprowadzenia następnych korekt granic gmin, powiatów i województw różne środowiska podejmują dozwolone prawem działania, ale ich skutków na razie nie widać. Mieszkańcy Elbląga na przykład zdecydowaną większością głosów ("za" głosowało 98,7 proc. uczestników referendum) opowiedzieli się za przynależnością ich miasta do województwa pomorskiego, nie zaś do warmińsko-mazurskiego, w skład którego Elbląg wchodzi obecnie. Frekwencja w referendum wyniosła 44,7 proc., co wystarczało, aby wyniki takiego głosowania władze potraktowały poważnie. Niektóre gminy powiatu Chojnice zgłosiły chęć przynależności do województwa kujawsko-pomorskiego, jednak mieszkańcy samych Chojnic wolą pozostać, tak jak teraz, w województwie pomorskim. Jedna z gmin województwa kujawsko-pomorskiego - Janowiec Wielkopolski - zgłosiła chęć przejścia do województwa wielkopolskiego. Ustalono nawet termin referendum w tej sprawie, ale z przeprowadzenia go w końcu zrezygnowano. Kilkanaście miast nadal czyni starania, by stać się siedzibą powiatów, ale inicjatywa ta pozbawiona jest szans. Województw nadal za dużo Niektórzy politycy obecny podział terytorialny kraju krytykują w sposób bardziej zasadniczy. Zdaniem jednego z nich niepotrzebnie utworzono dwa "kadłubkowe", jak się wyraził, województwa: świętokrzyskie i kujawsko-pomorskie, za istnieniem których, jego zdaniem, nie przemawiają żadne racje. Ani ekonomiczne, ani społeczne. Tyle że województwo świętokrzyskie bez istotnych powodów okrojono na rzecz województwa mazowieckiego, do którego przyłączono siedem powiatów dawnego (sprzed 1975 roku) województwa kieleckiego (z Kielecczyzny odpadł także powiat Opoczno, który jest obecnie w województwie łódzkim). Wystarczył pretekst, że mieszkańcy Radomia podobno nie lubią mieszkańców Kielc. W województwie kujawsko-pomorskim tradycyjna niechęć Torunia do Bydgoszczy okazała się, na szczęście, przeszkodą za małą i miast nie rozłączono. "Święta wojna" między Bydgoszczą i Toruniem zakończyła się w końcu pojednaniem. Zdaniem ekspertów, jeśli województw w Polsce jest obecnie za dużo, to niekoniecznie o te właśnie dwa. Są inne, których utrzymanie może stać się w przyszłości przyczyną nieoczekiwanych kłopotów. Jednym z nich jest województwo lubuskie. Utworzone zostało podobno z inicjatywy polityków ze Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego, którzy chcieli zasłużyć się lokalnej społeczności. Większych racji za istnieniem województwa lubuskiego nie widać. Urzędnik, który miał odwagę to powiedzieć, nie sprawuje już swojej wysokiej funkcji, tym niemniej problem istnieje. I będzie narastał. Zdaniem profesora Jerzego Regulskiego, niegdyś pełnomocnika rządu (w gabinecie Tadeusza Mazowieckiego) do spraw reformy samorządu terytorialnego, prezesa Fundacji Rozwoju Demokracji Lokalnej, województwo lubuskie nie ma sensu. Można przewidywać, że wkrótce strefa podmiejska Berlina przekroczy granicę polsko-niemiecką, a po wejściu Polski do Unii Europejskiej nic nie stanie na przeszkodzie, by w tym województwie osiedlali się także Niemcy, którzy stąd będą dojeżdżali do pracy w Berlinie. Gdyby województwo lubuskie podzielono między dwa inne - dolnośląskie i wielkopolskie - miejscowa ludność miałaby oparcie we Wrocławiu i Poznaniu. Są to jednostki terytorialne znacznie większe i silniejsze od małego i słabego województwa lubuskiego. Nie liczba najważniejsza Racji swojego istnienia będzie musiało bronić także nieszczęśnie okrojone województwo świętokrzyskie, może jeszcze parę innych. Jednak nie sama liczba województw jest najważniejsza, ale ich możliwość decydowania o własnych sprawach. Na razie nie jest ona zbyt duża, wiele decyzji nadal zapada na szczeblu centralnym, reforma funkcjonowania ministerstw była bardzo powierzchowna i Polsce nadal potrzebna jest decentralizacja. Ponadto profesor Regulski uważa, że błędem było upolitycznienie stanowiska wojewody, który stał się przez to zakładnikiem partii politycznych. Skutek jest taki, że urzędy wojewódzkie są obecnie kilka razy większe od urzędów marszałkowskich, gdy powinno być akurat odwrotnie. Nieszczęsnym pomysłem było utworzenie powiatów grodzkich. Wśród równych znalazły się w ten sposób powiaty "równiejsze", a stworzono je m.in. po to, by miastom będącym wcześniej siedzibami zlikwidowanych urzędów wojewódzkich "osłodzić" gorycz bycia teraz zaledwie siedzibą powiatu. Tylko trzy byłe miasta wojewódzkie: Ciechanów, Piła i Sieradz, roztropnie zrezygnowały z tego wątpliwego zaszczytu, rozumując, że przyniesie więcej szkody niż pożytku. I rzeczywiście, jak wynika z badań Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej, okalające byłe miasta wojewódzkie powiaty ziemskie cechują najniższe w kraju wskaźniki rozwoju gospodarczego i społecznego. Z dokonanej przez najwyższe władze oceny nowego podziału terytorialnego kraju wyniknie zapewne także potrzeba korekty liczby powiatów. Ale na pewno nie w kierunku jej zwiększenia, o co nadal zabiega kilkanaście miast, gdyż część powiatów obnaży swą słabość i będzie musiała zostać zlikwidowana. Jeszcze przed wprowadzeniem reformy co przytomniejsi politycy i eksperci ostrzegali, że powiatów będzie za dużo i rozsądniej byłoby utworzyć ich o kilkadziesiąt mniej. Nie będzie chyba natomiast większej korekty liczby gmin. W tej sprawie w Polsce od początku uznano, że gmina powinna być jednostką na tyle silną, aby jej mieszkaniec jak najwięcej spraw mógł załatwić na miejscu. Inaczej jest we Francji, gdzie do utworzenia gminy wystarczy, aby liczyła ona sześć dorosłych osób. Bo pięć nie może wybierać mera.
Spośród czterech wprowadzonych przez obecną koalicję reform tylko jedna nie wzbudza większych kontrowersji - reforma podziału terytorialnego państwa. Utworzenie w miejsce 49 tylko 16 nowych województw oraz ogniwa pośredniego w postaci 373 powiatów i miast na prawach powiatu przyjęte zostało bez większych sprzeciwów. przez dwa lata, tzn. do końca grudnia 2000 roku, można będzie zgłaszać wnioski w sprawie zmian podjętych wówczas decyzji. Duże różnice zarówno pod względem liczby ludności, jak i potencjału ekonomicznego poszczególnych jednostek przyczyniają się do powstawania opinii o województwach, powiatach i gminach "lepszych" oraz "gorszych". Jednak nie sama liczba województw jest najważniejsza, ale ich możliwość decydowania o własnych sprawach. Na razie wiele decyzji nadal zapada na szczeblu centralnym.