source
stringlengths
6.68k
29.9k
target
stringlengths
287
6.76k
Z prof. Leonem Kieresem, prezesem Instytutu Pamięci Narodowej, rozmawia Jan Ordyński Nie jestem człowiekiem rewanżu Fot. Bartłomiej Zborowski Czy przekonał pan już nowe władze do potrzeby istnienia Instytutu Pamięci Narodowej? Prof. Leon Kieres: Wciąż jestem pytany o stosunek obecnych władz do Instytutu i do mojej osoby oraz w jaki sposób oceniam obecną sytuację polityczną. Za każdym razem, kiedy odpowiadam, że nowe władze deklarują wolę współpracy, czuję, jak spogląda się na mnie podejrzliwie. Nie mam więc większych problemów z organizacją Instytutu, jak też kłopotów z prezentacją obecnym władzom wyników naszej działalności. Na nową ekipę rządzącą patrzę przez pryzmat tego, co się nazywa ciągłością władzy. Zdumiewa mnie stanowisko niektórych środowisk, które uważają moją postawę za niewłaściwą. Najprawdopodobniej powinienem rozpocząć wojnę z nowymi władzami, kontestując wynik wyborów parlamentarnych. I co pan na to? - Dla mnie jest to ta sama władza państwowa, tylko sprawowana przez innych ludzi. Dopiero teraz jednak odkrywam, że IPN miał być dla niektórych placówką rewanżu politycznego, instytutem jednej formacji politycznej. Tym bardziej doceniam postawę premiera Jerzego Buzka, który oświadczył mi swojego czasu, iż oczekuje, że będzie to instytut pamięci całego narodu. Były też formułowane inne życzenia. Słyszy się zarzut, że Instytut nie wywiązał się z ustawowego obowiązku udostępnienia pokrzywdzonym swoich zbiorów przed wyborami, co mogłoby zmienić ich wynik. Takie oczekiwanie w istocie oznaczało, że Instytut miał być aktywnym uczestnikiem kampanii wyborczej. Tak nie było i nie będzie. Nie chciałem, by instytucja, która ma tak istotną rolę i misję do spełnienia wobec narodu, jego historii i tradycji, stała się jednym z elementów gry przedwyborczej którejkolwiek ze stron. Dopóki jestem prezesem IPN, dopóty nie dopuszczę do takiej ewentualności także w przyszłości. - Wróćmy jednak do pierwszego pytania, czy nikt już nie kwestionuje potrzeby istnienia IPN? - Naturalnie nie pozostajemy wolni od opinii kwestionujących potrzebę istnienia IPN, są jednak to zdania marginalne. Czasem spotykam się z dość ostrym atakiem, jak na przykład ostatnio w "Tygodniku Solidarność". Tam niemalże wprost napisano, że IPN zdradził cele, dla których został powołany. - Właściwie jakie one były? - Z artykułu wynika, że miało to być udostępnienie teczek przed wyborami, a ja nie zdążyłem tego zrobić. Nie jestem człowiekiem rewanżu także wobec takich poglądów. Ale zapytam się tych, którzy tak chcą mnie konfrontować z polskim ustawodawcą: gdzie byli między 18 stycznia 1999 r. a 30 czerwca 2000 r., gdy trwały korowody z wyborem prezesa IPN i potem, gdy trzeba było przygotować Instytut do działania. Wtedy dyskutowano tylko, kto jest godny, a kto godniejszy do objęcia prezesury. Zapomniano, że sam prezes nie wystarczy. Można było mi przynajmniej wskazać budynki, a nie żebym ja sam się tym zajmował. Nie miałem niczego poza kilkoma pomieszczeniami w gmachu Sądu Najwyższego. Kiedy zresztą chcieliśmy szybciej przejąć akta, zakwestionowano warunki techniczne i tego budynku. Teraz mogę powiedzieć, że budynki już są i nie widzę ze strony obecnych dysponentów żadnych problemów z przejmowaniem archiwów. W 90 procentach one już są u nas. - Czytelnik "Trybuny" postulował w tej gazecie, by w ramach reorganizacji administracji państwowej zlikwidować IPN, bo dałoby to wiele milionów złotych oszczędności. Po co nam taka polityczna instytucja, skierowana przeciwko dawnej i obecnej lewicy? Przecież i bez IPN żadna zbrodnia nie może pozostać bez kary - pisze ów czytelnik. - Po pierwsze, nie jest to Instytut stworzony przeciw lewicy. Jesteśmy depozytariuszami narodowej pamięci. I to jest najważniejsze. Po drugie, w tej kampanii wyborczej pierwszy raz nie wypłynął problem teczek. Dlaczego? Może dlatego, iż one są tutaj i że pilnowałem, by tu się znalazły i nie działy się z nimi jakieś dziwne rzeczy. Nie komentowałem też i nie będę komentował kandydatur na ważne stanowiska państwowe, bez inicjatywy w tej sprawie właściwych osób czy instytucji. IPN nie jest bowiem stworzony dla wystawiania cenzurek: moralności, politycznych i fachowych dla kandydatów do służby publicznej. Jeśli ktoś chce powołać kogoś na stanowisko, może zwrócić się do nas o materiały. Tak właśnie było w sprawie prokuratora Andrzeja Kaucza. Zwróciły się do nas o to najpierw minister Barbara Piwnik, a potem minister Barbara Labuda. Do głowy by mi jednak nie przyszło, żeby z własnej inicjatywy brać udział w tej historii. Nie zamierzam też być lustratorem w podobnych sytuacjach. - Profesor Jerzy Wiatr napisał w "Gazecie Wyborczej", że w IPN zatrudnia się tylko prawicowych historyków? - Stanowczo się z tym nie zgadzam. Nie wiem zresztą, czy w tym wypadku można mówić o poglądach politycznych. Są tylko rzetelni lub nierzetelni historycy. Chciałem zresztą uczynić naczelnikiem biura edukacji publicznej jednego z oddziałów IPN cenionego historyka związanego z lewicą. Odmówił mi ze względu na nadmiar obowiązków. Zatrudniłem też wielu innych, których można posądzać o wszystko, tylko nie o prawicowość. Proponuję, by stosować tu zasadę "po owocach ich sądźcie". Zapewniam, że nie ma u nas tendencji do jednostronnej interpretacji naszych dziejów. W praktyce również tak nie jest. - Publicznie padł też zarzut, że Instytut stał się azylem dla funkcjonariuszy UOP szczególnie związanych z jego niedawnym kierownictwem? - Kolejne nieporozumienie. W naszym archiwach zatrudniliśmy od początku osiem osób, niektóre z dorobkiem naukowym, wcześniej pracujących w UOP. Nie widzę w tym nic złego. Problem byłby tylko wtedy, gdyby ci ludzie przyszli do nas z jakąś specjalną misją. Nigdy jednak nie będzie tak, że wcześniejsza praca stanie się barierą przy zatrudnianiu w IPN. Dotyczy to też funkcjonariuszy UOP. - Dla wielu ludzi Instytut i "teczki" to jedno. Jak temu zaprzeczyć, bo przecież hasło "teczki" ma fatalną konotację. Z czym więc powinien kojarzyć się IPN? - Z wiarygodnością opisu polskich dziejów. Bez Instytutu niemożliwy byłby powrót do weryfikacji oceny dziejów najnowszych. - A nie będzie to historia nasza i wasza? - Zapewniam, że nie. Dlatego powiedziałem, że nie odbieram historykowi prawa do autorskiej oceny faktów i materiałów, ale jednocześnie deklarowałem od samego początku, że ma to być instytut służący wszystkim, dlatego że do jego archiwów wszyscy będą mieli dostęp. Jedyne uprzywilejowanie historyka IPN polega na tym, że tu pracuje i szybko może zjechać windą do archiwum. Najważniejsza zasada jest jednak taka, że każdy polski historyk ma prawo zwrócić się do mnie i otrzymać interesujące go materiały, jeśli nie stoi to w sprzeczności z prawem, np. jeśli nie są one akurat objęte tajemnicą śledztwa. - Jakie sprawy chciałby pan przede wszystkim wyjaśnić podczas swojej kadencji? - Przede wszystkim pragnąłbym, by działalność Instytutu znacząco przyczyniła się do wyjaśnienia w historii naszej ojczyzny pewnych kontrowersji, niejasności. Chciałbym, byśmy znaleźli odpowiedź na następujące pytanie: czy w świetle informacji znajdujących się w naszych archiwach można wyjaśnić pewne fakty z losów narodu i jednostek. Albo, być może, na podstawie naszych badań trzeba będzie powiedzieć społeczeństwu, że niektórych wydarzeń nie da się wyjaśnić. Tak bywa nie tylko u nas. Pamiętajmy przecież, że nie wyjaśniono jednoznacznie zabójstwa prezydenta Kennedy'ego, czy premiera Palmego. W Polsce - syna Bolesława Piaseckiego. - Może uda się natomiast postawić kropkę nad "i" w sprawach zabójstw Marcelego Nowotki czy docenta Ludwika Widerszala? - Nie wiem. Mam nadzieję, że znajdziemy w naszych archiwach odpowiednie dokumenty, pozwalające jeśli nie na wszczęcie postępowania - bo to jest kwestia oceny, czy jest to zbrodnia nazistowska, komunistyczna, wojenna, czy inna zbrodnia przeciwko ludzkości - to na wyświetlenie tych zdarzeń. Szukamy. Spośród kilkuset spraw, którymi się teraz zajmujemy, wyjaśnienie czterech z nich jest przedmiotem szczególnego zainteresowania opinii publicznej, a także mojego własnego zaangażowania: Jedwabne, uwięzienie kardynała Stefana Wyszyńskiego, pacyfikacja kopalni Wujek i zabójstwo księdza Jerzego Popiełuszki. Chyba w ciągu najbliższych miesięcy będziemy w stanie poinformować o rezultatach podjętych działań. Na temat Jedwabnego wypowiemy się jeszcze w grudniu. - Na pewno ktoś pana zapyta: co w takim razie z wyjaśnieniem oskarżeń o zbrodnie dokonane przez niektóre oddziały NSZ? - Jestem na to pytanie przygotowany. Ponieważ docierają do nas takie informacje, rozmawiałem już o tym z prof. Witoldem Kuleszą, szefem pionu śledczego IPN, by podjąć stosowne czynności. Uhonorowanie postaw formacji podziemnej może nastąpić i przez to, że ujawnimy takich, którzy byli niegodni powoływania się na przynależność do nich. - Co trafiło dotąd do archiwów IPN? - Wszystko to, co powinno, i nic ponadto. Ponad dziewięćdziesiąt procent najbardziej "wrażliwych" akt z UOP wytworzonych do 6 maja 1989 r., a do 31 grudnia 1990 r. z WSI. - Jest pan pewien, że nie było tu żadnych dwuznacznych sytuacji? - Znowu odpowiadam krytykom, dlaczego przejmowanie akt szło tak wolno. Jak więc bym się obronił przed takim pytaniem jak pańskie, gdybym gwałtownie, dniami i nocami, zwoził tutaj dokumenty. Przyjęliśmy kardynalną zasadę: wspólne komisje - dotychczasowego dysponenta i IPN - kartka po kartce, parokrotnie liczyły, pakowały, selekcjonowały. Chciałbym bardzo wyraźnie zaznaczyć, że operacja przejmowania archiwów państwowych przez IPN, często bardzo poufnych, nie miała dotąd miejsca w historii żadnego narodu. Była to operacja na skalę światową, wymagająca szczególnej rozwagi i ostrożności. Ale oczywiście nikt nigdy nie będzie miał stuprocentowej pewności, że wszystko, co nakazuje ustawa, znajdzie się u nas. Trzeba mieć jednak zaufanie do konstytucyjnych organów państwa. Jeśli od początku kierowałbym się zasadą bardzo ograniczonego zaufania, podejrzliwości - do czego, nawiasem mówiąc, z różnych stron mnie namawiano - to nie powinienem tutaj trafić. - Jaki wpływ na wzajemne relacje z IPN miała ostatnia zmiana kierownictw UOP i WSI? - W życiu kieruję się zasadą dobrej woli, dlatego oświadczam raz jeszcze, że nie przyglądam się nowym władzom z podejrzliwością. Spotkałem się już z ministrem Zbigniewem Siemiątkowskim i płk. Markiem Dukaczewskim. Otrzymałem od nich gwarancję, że proces przekazywania dokumentów nie ulegnie żadnym perturbacjom. Minister Zbigniew Siemiątkowski uczestniczył niedawno w posiedzeniu kolegium IPN, w grudniu naszym gościem będzie płk Marek Dukaczewski. Rozmawiałem też z ministrem Jerzym Szmajdzińskim, nadzorującym WSI, który zapewnił mnie, że nie będzie żadnych problemów, bo ustawę muszą zrealizować obie strony. - Ile dotąd wpłynęło indywidualnych wniosków o ujawnienie tzw. teczek? - Szturmu nie było. Złożyło je około dziesięciu tysięcy osób. Materiały zaczęliśmy udostępniać najpierw ludziom starszym, po osiemdziesiątce i politykom. Jeśli nie nastąpią jakieś zawirowania wokół nas i sami nie popełnimy jakiegoś błędu, to zainteresowani dość szybko dowiedzą się o zawartości ich teczek. - Czy w związku z ich otwarciem nie obawia się pan, że może dojść do ludzkich tragedii? Nie można wykluczyć, że spowodują je wydarzenia sprzed pięćdziesięciu lat. Komuś mogła się wtedy powinąć noga, mógł popełnić nawet grube świństwo, a potem całym życiem zaświadczył o swojej przyzwoitości. - Oczywiście, że boję się. Zapewniam jednak, nie dołączę się do tych, którzy mówią, że syn ma cierpieć za grzechy ojca. Nie. W sprawie indywidualnych losów nigdy nie podniosę ręki z palcem wskazującym na syna czy brata jako wartego napiętnowania przez to, iż nosi to samo nazwisko. Wiem oczywiście, że tak może być i pewnie będzie. Mogę zapewnić jednak, iż nie będę nagłaśniał zawartości teczek, że nie będę ich reklamował. IPN to nie supermarket z sensacyjnymi towarami. Ta sfera naszej działalności nie była i nie będzie nigdy reklamowana. - W teczkach są aż tak straszne wiadomości? - Przygnębiające, jeśli chodzi o ocenę mechanizmów sprawowania władzy. Jestem przecież dzieckiem, choć duszą nim nie byłem, socjalizmu. Ale aż tego się nie spodziewałem. Jestem w stanie zrozumieć upadek prostego człowieka. Byłem do tego przygotowany. Joachim Gauck pokazał mi olbrzymią teczkę zwykłego robotnika z NRD, w której były wyznania, dlaczego zgadza się donosić i brać za to pieniądze. Dla mnie jednak czymś szczególnie hańbiącym jest postawa tych, którzy decydowali o losach własnej ojczyzny. Znajdowałem bowiem dokumenty, na których konkretne, bardzo ważne osoby zatwierdzały np. obrzydliwe prowokacje, także propagandowe, w stosunku do Kościoła, Episkopatu. - W jakim jest pan nastroju po osiemnastu miesiącach urzędowania w tym gabinecie? - Większych rozczarowań nie doświadczyłem, może natomiast sam jestem wielkim rozczarowaniem dla niektórych. Byli tacy, którzy dawali mi tu trzy miesiące. Uzbierało się ich trochę więcej. Mówiono, że mnie zadepczą. Tak się nie stało. I nie martwię się też o przyszłość Instytutu.
Czy przekonał pan już nowe władze do potrzeby istnienia Instytutu Pamięci Narodowej? Prof. Leon Kieres: Na nową ekipę rządzącą patrzę przez pryzmat tego, co się nazywa ciągłością władzy. Zdumiewa mnie stanowisko niektórych środowisk, które uważają moją postawę za niewłaściwą. Najprawdopodobniej powinienem rozpocząć wojnę z nowymi władzami, kontestując wynik wyborów parlamentarnych. I co pan na to? -Dopiero teraz jednak odkrywam, że IPN miał być dla niektórych placówką rewanżu politycznego, instytutem jednej formacji politycznej. Słyszy się zarzut, że Instytut nie wywiązał się z ustawowego obowiązku udostępnienia pokrzywdzonym swoich zbiorów przed wyborami, co mogłoby zmienić ich wynik. Takie oczekiwanie w istocie oznaczało, że Instytut miał być aktywnym uczestnikiem kampanii wyborczej. Tak nie było i nie będzie. IPN nie jest stworzony dla wystawiania cenzurek: moralności, politycznych i fachowych dla kandydatów do służby publicznej. - Profesor Jerzy Wiatr napisał w "Gazecie Wyborczej", że w IPN zatrudnia się tylko prawicowych historyków? - Stanowczo się z tym nie zgadzam. - Jakie sprawy chciałby pan przede wszystkim wyjaśnić podczas swojej kadencji? - Spośród kilkuset spraw, którymi się teraz zajmujemy, wyjaśnienie czterech z nich jest przedmiotem szczególnego zainteresowania opinii publicznej, a także mojego własnego zaangażowania: Jedwabne, uwięzienie kardynała Stefana Wyszyńskiego, pacyfikacja kopalni Wujek i zabójstwo księdza Jerzego Popiełuszki.
ROSJA Niewyobrażalne trudności sądownictwa Temida żebrze o kopiejki BOGUSŁAW ZAJĄC Człowiek, który chce wszcząć sprawę, przychodzi do sądu z kopertą. Jest niezbędna do tego, by wysłać pisma procesowe. W Federacji Rosyjskiej poważnie zreformowano sądownictwo. Została umocniona sędziowska niezależność, pod postacią sądów przysięgłych wprowadzono czynnik obywatelski do składów orzekających, reaktywowano także jako instytucję prawną wybieralnego sędziego pokoju, niekoniecznie prawnika, za to człowieka porządnego, cieszącego się autorytetem i szacunkiem współmieszkańców. Prawa te, choć ogłoszone, nie mogą zostać powszechnie wprowadzone w życie z braku pieniędzy. Rachmistrze wyliczyli, że ustanowienie sędziów pokoju kosztować będzie przynajmniej 1,2 mld rubli (ok. 66,6 mln dolarów), gdyby zaś umożliwić oskarżonym korzystanie z sądów przysięgłych na wszystkich terytoriach Rosji, to kwotę tę należałoby zwiększyć jeszcze o 37,3 mld rb (ok. 2 mld dol.). Tymczasem - zdaniem Wiaczesława Lebiediewa, prezesa Sądu Najwyższego Federacji Rosyjskiej - preliminarz budżetowy na 1999 r. wyniósł w pierwszej przymiarce zaledwie 8,3 mld rb., natomiast kwota wniesiona po zażartych targach i bojach do obecnego projektu budżetu całego sądownictwa powszechnego w Rosji, jak informują "Izwiestia", wynosi zaledwie 3,7 mld rb., tj. ok. 200 mln dol. Nic więc dziwnego, że prezesi sądów martwią się, jak fizycznie przetrwać. Być może taka sytuacja jest na rękę niezbyt sprawnym organom ścigania karnego. Prasa rosyjska jest zgodna w ocenie zjawiska, które zaskoczyło ideologów sądów przysięgłych. Obok bowiem znacznej srogości w wymierzaniu kar za czyny niewątpliwie udowodnione, sędziowie przysięgli z zapałem zagłębiają się w szczególiki dowodów przeprowadzanych na rozprawie, a ich odmienne doświadczenie życiowe sprawia, że podają w wątpliwość, a nawet negują wiele źródeł rzeczowych, sposobów ich badania, opinii biegłych i zeznań świadków. Zauważono już, że liczba uniewinnień przed sądem przysięgłych jest znacznie wyższa niż przed tradycyjnym składem sędziowskim. Pod koniec listopada 1998 r. moskiewski Sąd Okręgowy w składzie przysięgłych orzekał w sprawie Olega Lipkina i Tejmuraza Kurgina, oskarżonych m.in. o zabójstwo Siergieja Skoroczkina, deputowanego do Dumy Państwowej Rosji. Mimo wołania o srogie kary, napięcia wywołanego głośnym zabójstwem deputowanej Galiny Starowojtowej, przysięgli uznali dowody oskarżenia za niewystarczające, by skazać Lipkina i Kurgina za zabójstwo. Skazali ich więc jedynie za porwanie deputowanego na 5,5 oraz 4,5 roku więzienia. Mizeria finansowa spowodowała, że w katastrofalnym stanie znalazły się budynki sądowe, np. w jarosławskiej guberni, w powiecie poszechońskim sąd mieści się w domu zbudowanym 160 lat temu i dotychczas nie poddanym kapitalnemu remontowi; w Republice Mordowskiej, w powiecie staroszajgowskim nie zdołano odbudować dachu na budynku sądowym po pożarze z 1991 r. Ogółem jedna trzecia budynków sądowych woła o natychmiastowy remont kapitalny, a przecież w budżetach przez wiele lat nie przewidziano na ten cel ani kopiejki. Część sądów w ogóle nie ma własnych pomieszczeń, mimo że skonfiskowane po puczu Janajewa w 1991 r. budynki Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego miały być w pierwszej kolejności przeznaczone właśnie dla nich. Udało się to po kilkuletnim procesie jedynie w Kałudze. Coraz częściej, z powodu nieuregulowania opłat, w sądach wyłączane są telefony lub ogrzewanie. Jesienią, kiedy w Moskwie była jeszcze dodatnia temperatura, kobiety-sędziowie orzekały w futrach i filcowych walonkach, a temperatura w sali rozpraw nie przekraczała + 6Ą C. Walka o przeżycie sądów wymaga niekiedy środków nadzwyczajnych. W okręgu nadamurskim, w Sądzie Miejskim w Białogorsku z powodu trzyletniej zaległości w opłacaniu energii cieplnej 11 listopada 1998 r. zamknięto jej dopływ. Nie znajdując wyjścia z sytuacji, prezes sądu Władymir Michalow posadził naczelnika od ciepłownictwa za lekceważenie sądu na trzy dni do aresztu. Prokurator obwodowy oprotestował wprawdzie to postanowienie, lecz co zrobić, gdy ogólne zadłużenie sądów przekroczyło 100 mln rb. Z braku środków sądy nie są w stanie nabyć materiałów biurowych. Jako gorzką anegdotę opowiadają historię pokrzywdzonego, który w kancelarii sądu usłyszał, że ma zjawić się następnego dnia z kopertą. Cały dzień spędził na dowiadywaniu się, ile ma włożyć do owej koperty, tymczasem była ona niezbędna jedynie do tego, by zapakować w nią pisma do przeciwnika procesowego. W historycznym rozwoju sądownictwa walka o władzę sądową, o jej sprawowanie, związana była w znacznej mierze ze zmaganiami o namacalne, wymierne w pieniądzu dochody sądownicze. Cesarz, król, książę czy kniaź zażarcie starali się nie dopuścić do utraty tak ważnej pozycji dochodowej. W Federacji Rosyjskiej kwoty asygnowane na potrzeby sądownictwa stanowią nieprzyzwoicie małą część dochodów, jakie budżet uzyskuje na skutek sprawowania władzy sądowej przez państwo. Według informacji tychże "Izwiestii" w 1997 r. z wpisów w sprawach cywilnych sądy rosyjskie wpłaciły do budżetu 390 mld ówczesnych rubli (ok. 65 mln dol.), a z grzywien i innych opłat w sprawach karnych - 887 mld rb. (ok. 147 mln dol.). Na podstawie wszelkich sądowych tytułów wykonawczych ściągnięto 78,5 bln starych rubli (ok. 13,1 mld dol.). Niestety, zarówno u nas, jak i w Rosji sądom nie przysługuje od tych kwot żadna prowizja, dlatego zarządzający wymiarem sprawiedliwości wciąż stoją z wyciągniętą ręką przed kierownictwem finansów państwa. Nie sprzyja to uzyskaniu rzeczywistej niezależności sądownictwa, nie wpływa dodatnio na powagę orzeczeń sądowych. Jak podała agencja Interfaks, minister sprawiedliwości Rosji Paweł Kraszeninnikow określił warunki pobytu w zakładach penitencjarnych i aresztach śledczych Rosji jako niegodne człowieka, podkreślając, że sądy skazują winnych na pozbawienie wolności, a nie na bytowanie w nieludzkich warunkach. Wyliczył przy tym, że liczba osadzonych w koloniach i aresztach przekroczyła milion osób (liczba ludności Rosji wynosi ok. 147 mln). Zapewnienie elementarnego bezpieczeństwa sędziom stanowi trudny problem: 20 lipca 1997 r. w Sądzie Miejskim w Ust' Ilimie skazany W. Mielnikow sięgnął po pistolet i ostrzelał sędziego W. Wiatkina; 20 kwietnia 1998 r. w Sądzie Rejonowym w Moskwie-Chamownikach podsądny I. Stecyk, niezadowolony z przebiegu rozprawy, pobił sedzię przewodniczącą B. Popową, powodując ciężkie uszkodzenia ciała. W sąsiadującym z Czeczenią chasawjurtowskim rejonie Dagestanu w maju 1998 r. uprowadzono 15-letniego syna miejscowego sędziego A. Chamałowa, a 2 lipca krewni i członkowie rodu zabitego zdemolowali salę rozpraw Sądu Najwyższego Karaczajewo-Czerkiesji i dotkliwie pobili sędziów oraz ochronę milicyjną. Z powodu braku środków zaniechano finansowania ochrony budynków sądowych, rozpoczęły się więc kradzieże, nie tylko przedmiotów wartościowych, lecz przede wszystkim akt spraw karnych; np. 23 lutego 1998 r. w gubernialnym Jarosławlu skradziono akta 81 spraw. Okazało się wówczas, iż od dwu lat sądu nikt nie dozoruje, zdjęto także sygnalizację alarmową. Tymczasem zaś, jak donoszą "Izwiestia", zrozpaczeni wielomiesięcznym oczekiwaniem na wypłacenie zaległych zarobków górnicy Zagłębia Kuźnieckiego coraz przychylniej zdają się odnosić do zabójstwa na zamówienie jako nowego środka walki klasowej, zwłaszcza że Moskwa twierdzi, iż pieniądze dawno przekazała, a wina za zwłokę spoczywa na miejscowym kierownictwie. Rzeczywiście, górnicy zauważyli, iż żaden z miejscowych dyrektorów niewypłacalnych, zaniedbanych, rozkradzionych kopalni nie odpowiada, w tym finansowo, za efekty swego zarządzania. Gorzej - nie zważając na rozpacz szeregowych górników, demonstrują swe bogactwo, jeżdżą nadal prestiżowymi samochodami, budują willę za willą na nazwiska podstawionych krewnych. W tej sytuacji górnicy zaczęli rozważać, by wśród załogi ogłosić zbiórkę na płatnego zabójcę. W rozmowie z dziennikarzem wiceszef tamtejszej gubernialnej milicji ppłk Wiktor Grińko powiedział: - Interesują pana pogłoski o możliwych zabójstwach na zamówienie? Na razie nie skierowaliśmy do sądu ani jednej takiej sprawy. Jednakże jest to powód do zastanowienia - myślę tu o materiałach w stadium dochodzenia. Autor jest doktorem prawa
W Federacji Rosyjskiej poważnie zreformowano sądownictwo. Została umocniona sędziowska niezależnośćprowadzono czynnik obywatelski do składów orzekających, reaktywowano także jako instytucję prawną wybieralnego sędziego pokoju. Prawa te nie mogą zostać powszechnie wprowadzone w życie z braku pieniędzy. zdaniem prezesa Sądu Najwyższego Federacji Rosyjskiej - preliminarz budżetowy na 1999 r. wyniósł zaledwie 8,3 mld rb. Nic więc dziwnego, że prezesi sądów martwią się, jak fizycznie przetrwać. Prasa rosyjska jest zgodna w ocenie zjawiska, które zaskoczyło ideologów sądów przysięgłych. Obok znacznej srogości w wymierzaniu kar za czyny udowodnione, sędziowie przysięgli z zapałem zagłębiają się w szczególiki dowodów przeprowadzanych na rozprawie. Zauważono już, że liczba uniewinnień przed sądem przysięgłych jest znacznie wyższa niż przed tradycyjnym składem sędziowskim. Mizeria finansowa spowodowała, że w katastrofalnym stanie znalazły się budynki sądowe. Ogółem jedna trzecia budynków sądowych woła o natychmiastowy remont kapitalny. Część sądów w ogóle nie ma własnych pomieszczeń. Coraz częściej, z powodu nieuregulowania opłat, w sądach wyłączane są telefony lub ogrzewanie. Z braku środków sądy nie są w stanie nabyć materiałów biurowych. W historycznym rozwoju sądownictwa walka o władzę sądową, o jej sprawowanie, związana była w znacznej mierze ze zmaganiami o namacalne, wymierne w pieniądzu dochody sądownicze. Cesarz, król, książę czy kniaź zażarcie starali się nie dopuścić do utraty tak ważnej pozycji dochodowej. W Federacji Rosyjskiej kwoty asygnowane na potrzeby sądownictwa stanowią nieprzyzwoicie małą część dochodów, jakie budżet uzyskuje na skutek sprawowania władzy sądowej przez państwo.
Fałszywi kombatanci śpią spokojnie, nie ściga ich prokuratura ani Urząd ds. Kombatantów Partyzanci w rajtuzach Wincenty Pełka: Mam absolutną pewność, że osoby, które dziś podszywają się pod moich podkomendnych, nigdy do konspiracji nie należały FOT. RAFAŁ KLIMKIEWICZ LESZEK KRASKOWSKI Siedmiolatek Kazimierz K., pseudonim Ryba, rozmontował dwie koparki sprowadzone przez Wehrmacht do kopania rowów przeciwczołgowych. Dwunastolatek Lucjan G., pseudonim Latawiec, palił księgi podatkowe i uwolnił z niemieckiego aresztu trzech rolników. Z życiorysów niektórych kombatantów wynika, że Armia Krajowa składała się głównie z małoletnich łączników. Gdy wybuchła wojna, "Ryba" miał dwa i pół roku. Jako niespełna siedmioletnie pacholę został zaprzysiężony i "przeszkolony specjalnie, jako małoletni, do służby łącznika" w oddziale AK w Żarnowcu nad Pilicą (Śląskie). Niemcy coś chyba podejrzewali, bo raz go schwytali i okrutnie zbili. "Wsławił się szczególną odwagą, rozmontowując dwie koparki niemieckie sprowadzone do kopania rowów przeciwczołgowych na organizowanej przez wroga linii obronnej. Zginął wówczas kolega, który z nim współdziałał, sam uniknął śmierci, kryjąc się pod koparką przed nagle przybyłymi Niemcami. Po wyzwoleniu aresztowany i katowany przez UB, skazany na trzy lata więzienia. Strzelec »Ryba«, młody żołnierz AK, był dzielnym i ofiarnym konspiratorem" - to cytat z oficjalnego dokumentu, zaświadczenia weryfikacyjnego nr 17/225/90. Po wojnie "Ryba" został awansowany do stopnia plutonowego, odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi z Mieczami za okazane męstwo i odwagę. Honor żołnierza AK O bezprzykładnych aktach heroizmu "Ryby" i kilku jego małoletnich sąsiadów można się dowiedzieć jedynie przypadkiem. Urząd ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych nie udostępnia teczek kombatantów ani byłym dowódcom AK, ani inspektorom NIK, a tym bardziej dziennikarzom. Na ślad fałszywych kombatantów wpadł osiem lat temu Wincenty Pełka, były komendant placówki AK "Żołna" (Żarnowiec nad Pilicą), zastępca dowódcy 2. Batalionu 116. Pułku Piechoty AK. Od tamtej pory prowadzi nierówną walkę z urzędnikami o cofnięcie uprawnień kombatanckim hochsztaplerom. "Od lutego 1993 r. upominam się nie o swoje osobiste sprawy, ale wyłącznie o społeczne, o honor żołnierza AK, o honor kombatanta, który został zdewaluowany - napisał w liście do rzecznika praw obywatelskich. - Występuję przeciw okradaniu w biały dzień, co miesiąc, przez wiele lat, przez wielu ludzi skarbu państwa". - Pamiętam rozbrajanie żołnierzy austriackich po pierwszej wojnie światowej - mówi Wincenty Pełka, rocznik 1909. - Za mojego życia narodził się i upadł komunizm. Nie zejdę z tego świata, dopóki małoletni kombatanci nie zostaną rozliczeni ze swoich oszustw. Najmłodszy żołnierz w moim oddziale miał siedemnaście lat. Te koparki to był ciężki sprzęt. Jak mogło sobie z nim poradzić siedmioletnie dziecko? Wersję Pełki potwierdził Stanisław Grela z Koryczan, żołnierz AK od 1942 roku: - Wystrzegaliśmy się dzieci, chodziło o zachowanie tajemnicy. W maju 1992 roku prawdziwi podkomendni Wincentego Pełki sporządzili listę swoich rzekomych kolegów z konspiracji, obecnych kombatantów. Znalazło się na niej dwanaście osób. Dziś niektórzy z nich już nie żyją, świadczenia kombatanckie przysługują wdowom. Sympatyk z legitymacją Kazimierzowi K., pseudonim Ryba, pomyliła się w życiorysie data urodzenia - zamiast 1937 wpisał rok 1933. I tak już zostało, również w legitymacji kombatanckiej, która uprawnia m.in. do pięćdziesięcioprocentowej zniżki na PKP i PKS. Do dat nie miał głowy również ojciec Kazimierza K., już podczas okupacji wydawało mu się, że jego syn jest starszy. Koronnym dowodem na to, że "Ryba" był w partyzantce, jest kartka z zeszytu w kratkę, oświadczenie podpisane przez ojca młodocianego konspiratora. Napisano na niej: "Łany Małe, 1 I 1944 r. Na propozycję dowódcy placówki w Woli Libertowskiej ppor. rez. Antoniego Janiszewskiego, ps. Jawor, żołnierza AK, polecam swego jedynego syna (jeszcze wówczas 10-letnie dziecko) do pracy w konspiracji. Pełni świadom, że mogę stracić największy skarb, jaki posiadam, czynię to dla dobra Ojczyzny. Ja, ojciec, jako wierny syn Narodu Polskiego i żołnierz Armii Krajowej. Wypełniając swój honorowy obowiązek, kieruję się hasłem: Bóg, Honor, Ojczyzna". Kazimierz K. tłumaczył w elbląskiej prokuraturze, że z przywilejów kombatanckich nigdy nie korzystał, a legitymację kombatancką z błędną datą urodzenia odesłał do katowickiego ZBoWiD. Nie wie, dlaczego nigdy tam nie dotarła. Prokuratura nie zleciła ekspertyzy papieru rzekomego dokumentu z 1944 roku, nie wystąpiła też do ZUS i KRUS z pytaniem, czy Kazimierz K. pobierał dodatek kombatancki. "Fakt, iż zaświadczenie, a następnie deklaracja i legitymacja zawierają błędny rok urodzenia, nie może stanowić podstawy do podważania uczestnictwa Kazimierza K. w AK - napisała w uzasadnieniu umorzenia śledztwa prokurator Joanna Owczarek. - Przyjmując, iż podczas zaprzysiężenia w 1944 r. Kazimierz K. miał 7 lat, nie powoduje to nierealności takiego działania. Nie bez znaczenia jest także fakt, iż większość osób, które mogłyby potwierdzić, iż Kazimierz K. walczył w AK, nie żyje. Z uwagi na znaczący upływ czasu niemożliwe jest także zdobycie dokumentów. Nie zdołano udowodnić, iż dołączone dokumenty, które przemawiają na korzyść Kazimierza K., zawierają nieprawdziwe dane". - Umorzyłam śledztwo, gdyż nie mam dowodów na to, że Kazimierz K. odniósł jakiekolwiek korzyści materialne z tytułu przynależności do organizacji kombatanckiej - mówi prokurator Owczarek. Sierpień 1944 roku, las sanczygniowski. Dowódca 106. Dywizji AK pułkownik Bolesław Nieczuja-Ostrowski (z prawej) wizytuje batalion partyzancki ARCHIWUM - Kazimierz K. może być nawet z rocznika 1945, a ja i tak nic nie mogę zrobić, skoro prokuratura umorzyła śledztwo - mówi Marian Piotrowicz, prezes Zarządu Okręgu Śląskiego Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. - On jest tylko sympatykiem naszego związku. - Ale ten sympatyk ma legitymację kombatancką i wysokie odznaczenie za walkę z Niemcami. - Nic o tym nie wiem - odpowiada Piotrowicz. - Stowarzyszenie nasze nie jest uprawnione do weryfikacji już wydanych uprawnień kombatanckich. Od tego są sąd i Urząd ds. Kombatantów. Stefan K., który podpisał wniosek o odznaczenie "Ryby", poznał go dopiero w 1979 roku. "Miałem wątpliwości, gdyż chodziło o młody wiek - zeznał w prokuraturze. - Ale uważałem, że skoro jest w związku, to dokumentacja jest w porządku". - Prosiłem pana Piotrowicza o przesłuchanie tych osób - mówi Wincenty Pełka. - Proponowałem konfrontację jako najsprawiedliwszy sposób dojścia do prawdy. Usłyszałem: "Panie, co to by było. Ile pan ma lat? Czy to warto?". Powiedziałem, że odwołam się do Warszawy. "I tak sprawa do nas wróci" - taka była odpowiedź. Gońcy, łącznicy, kurierzy i kolporterzy Wincenty Pełka, dziś dziewięćdziesięciodwuletni, dysponuje kserokopiami życiorysów niektórych kombatantów. Obala punkt po punkcie to, co jest w nich napisane. Jan K. z Woli Libertowskiej twierdzi, że w czerwcu 1944 roku w miejscowości Jeżówka koło Wolbromia brał udział w wysadzeniu pociągu wiozącego rannych żołnierzy Wehrmachtu z frontu wschodniego. - Takiej akcji nie było - zapewnia Pełka. - Gdyby w Jeżówce był napad na pociąg, Niemcy spaliliby wieś, represje byłyby okropne. Kiedy w Porębie Dzierżnej ktoś zaatakował niemiecki samochód i zastrzelił jednego niemieckiego żołnierza, hitlerowcy w odwecie wymordowali kilkadziesiąt osób. Jan G. napisał w swoim życiorysie, że do AK wstąpił w 1942 roku, przysięgę złożył w stodole Bronisława Waligóry, w obecności gospodarza (Waligóra zaprzecza). W 1943 roku zastrzelił trzech konfidentów, m.in. Siedlińskiego w Żarnowcu. - Młody Siedliński rok przed końcem wojny pojechał do Warszawy i nie wrócił - mówi Wincenty Pełka. - Nie był konfidentem. Wszyscy starsi ludzie z Żarnowca potwierdzą, że takiej egzekucji konfidenta nigdy nie było. Jan G. już dziś nie żyje, ale świadczenia kombatanckie odziedziczyła po nim żona. Generał Bolesław Nieczuja-Ostrowski, mający dziś dziewięćdziesiąt cztery lata, dowódca 106. Dywizji AK, skreślił z listy żołnierzy ośmiu podejrzanych kombatantów, m.in. Kazimierza K., pseudonim Ryba. "Panie generale! Z całą odpowiedzialnością stwierdzamy, że postąpił pan niesłusznie" - odpowiedzieli szefowie Zarządu Okręgu Śląskiego ŚZŻAK i zignorowali tę decyzję. - Pod moją komendą było dwadzieścia tysięcy ludzi: dywizja, brygada kawalerii i oddziały sztabowe - mówi generał Nieczuja-Ostrowski. - To oczywiste, że nie mogłem ich wszystkich znać. Zaufałem nieżyjącemu już Romanowi Pelanowi, pseudonim Błyskawica, który w konspiracji był oficerem szkoleniowym. Wprowadził mnie w błąd. Gdy odkryłem fałsz, napisałem do niego. Nie odpisał. Wincenty Pełka oburza się, że fałszywi kombatanci wystawiali zaświadczenia kolejnym osobom, a te następnym. "W ten sposób, można by to nazwać systemem łańcuszkowym, ogniwo po ogniwie rosły szeregi AK, ale niestety już dawno po wojnie" - napisał w liście do Jacka Taylora, szefa Urzędu ds. Kombatantów. "Cała konspiracja opierała się w znakomitej większości na ludziach, którzy odbyli służbę wojskową. A tu, czytając życiorysy powojennych akowców, odnosi się wrażenie, że AK to nie tyle wojsko, ile gońcy, łącznicy, kurierzy i kolporterzy". Na pisma Pełki dwa razy odpisała Grażyna Marciniak, główny specjalista w Urzędzie ds. Kombatantów. Poradziła, aby złożył skargę w Wydziale Spraw Obywatelskich przy Urzędzie Wojewódzkim w Katowicach, w prokuraturze lub wystąpił przeciwko stowarzyszeniu na drogę sądową. "Wymienione stowarzyszenia nie podlegają prawnie bądź organizacyjnie Urzędowi - napisała Grażyna Marciniak. - Weryfikacja członków stowarzyszeń kombatanckich należy do statutowych obowiązków tych stowarzyszeń". Głęboko zakonspirowani Zapytaliśmy rzeczniczkę Urzędu ds. Kombatantów Bożenę Materską, czym zajmuje się Departament Weryfikacji Uprawnień Kombatantów i dlaczego w ten sposób urząd reaguje na skargę obywatela. Podaliśmy pełne dane jednego z fałszywych kombatantów, łącznie z numerem legitymacji oraz sfałszowaną i prawdziwą datą urodzenia. "Akta Kazimierza K., dotyczące jego uprawnień kombatanckich znajdują się w Związku Kombatantów RP i Byłych Więźniów Politycznych" - odpowiedziała Bożena Materska i obiecała, że sprawa zostanie wyjaśniona. Wincenty Pełka poszedł drogą, którą zasugerował mu Urząd ds. Kombatantów. Z urzędu wojewódzkiego otrzymał odpowiedź, że zarzuty zasługują na bardzo poważne potraktowanie, jednak "w świetle znowelizowanego prawa o stowarzyszeniach Wydział Spraw Obywatelskich jako organ nadzorujący działalność ŚZŻAK w Katowicach nie jest upoważniony do przeprowadzenia kontroli". Prokuratura w Olkuszu podjęła sprawę, by w szybkim tempie ją umorzyć. "Zarzuty Wincentego Pełki kierowane pod adresem niektórych osób posiadających uprawnienia kombatanckie są całkowicie bezpodstawne" - napisała prokurator Beata Polan w postanowieniu o umorzeniu dochodzenia. "Ubliżają również komisjom weryfikacyjnym, które przyznawały te uprawnienia". - Czy siedmiolatek Kazimierz K. mógł rozmontować dwie niemieckie koparki? - zapytaliśmy panią prokurator. - O to proszę pytać prokuraturę w Elblągu, ja sprawą Kazimierza K. się nie zajmowałam - odpowiada Beata Polan. "Uważam, że nadanie uprawnień kombatanckich Kazimierzowi K. było zwykłym fałszerstwem" - takie zeznanie jednego ze świadków znaleźliśmy w aktach śledztwa w olkuskiej prokuraturze. Przesłuchiwani kombatanci z "listy dwunastu", negatywnie zweryfikowani przez generała Nieczuję-Ostrowskiego, zeznawali zgodnie, że byli tak głęboko zakonspirowani, iż o ich przynależności do AK nie wiedziała nawet najbliższa rodzina. Dokumentów żadnych nie mają, gdyż rzekomo zostały zniszczone po wojnie w obawie przed bezpieką. Wincenty Pełka nie poddał się. W tym roku, 21 marca napisał doniesienie do Prokuratury Rejonowej w Katowicach, tym razem przeciwko prezesowi Okręgu Śląskiego ŚZŻAK. Wyliczył, że każdy z kilkunastu fałszywych kombatantów wyłudza co roku od skarbu państwa minimum 2,5 tysiąca złotych (ryczałt energetyczny, dodatek kombatancki, ulgi w opłatach telefonicznych, bezpłatny abonament RTV, zniżki na przejazdy koleją i PKS). - Sprawa powinna być załatwiona w 1993 roku - mówi Pełka. - Gdy przemnożymy 2,5 tysiąca złotych razy kilkanaście osób, razy siedem lat, uzbiera się spora kwota. To nie jest sprawa o znikomej szkodliwości. -
Siedmiolatek Kazimierz K., pseudonim Ryba, rozmontował koparki sprowadzone przez Wehrmacht do kopania rowów przeciwczołgowych. O bezprzykładnych aktach heroizmu "Ryby" i kilku jego małoletnich sąsiadów można się dowiedzieć jedynie przypadkiem. Na ślad fałszywych kombatantów wpadł osiem lat temu Wincenty Pełka, były komendant placówki AK "Żołna". Od tamtej pory prowadzi walkę z urzędnikami o cofnięcie uprawnień hochsztaplerom. Generał Bolesław Nieczuja-Ostrowski, dowódca 106. Dywizji AK, skreślił z listy żołnierzy ośmiu podejrzanych kombatantów. szefowie Zarządu Okręgu Śląskiego ŚZŻAK zignorowali tę decyzję. fałszywi kombatanci wystawiali zaświadczenia kolejnym osobom, a te następnym. konspiracja opierała się w większości na ludziach, którzy odbyli służbę wojskową. A czytając życiorysy powojennych akowców, odnosi się wrażenie, że AK to nie tyle wojsko, ile gońcy, łącznicy, kurierzy i kolporterzy. Pełka Z urzędu wojewódzkiego otrzymał odpowiedź, że zarzuty zasługują na poważne potraktowanie, jednak "Wydział Spraw Obywatelskich jako organ nadzorujący działalność ŚZŻAK w Katowicach nie jest upoważniony do przeprowadzenia kontroli". Pełka nie poddał się. napisał doniesienie do Prokuratury Rejonowej w Katowicach przeciwko prezesowi Okręgu Śląskiego ŚZŻAK. Wyliczył, że każdy z fałszywych kombatantów wyłudza co roku od państwa minimum 2,5 tysiąca złotych.
Z Jadwigą Staniszkis, socjologiem, rozmawia Małgorzata Subotić Ciężka praca dzień i noc FOT. (c) PIOTR MALECKI/FORUM Rz: Nie spełniła się pani przepowiednia i życzenie, aby SLD zawarł koalicję z Platformą Obywatelską. Dlaczego? JADWIGA STANISZKIS: Przywódcy Platformy tego nie chcieli. Bo przecież Miller mówił, że były jakieś rozmowy i była propozycja takiego układu jak w Czechach, Klaus - Zeman. Na tym układzie Klaus nie wyszedł tak źle. Jest najpoważniejszym kandydatem na stanowisko prezydenta, jest ceniony za to, że wziął odpowiedzialność. Decyzji przywódców Platformy dziwię się też z innego powodu - polityka parlamentarna i rzeczywista władza tak się zaczęły rozchodzić, że realne zmiany można przeprowadzać, będąc w aparacie wykonawczym. A co z władzą parlamentarną? Platforma będzie w parlamencie tkwiła w dyskursie publicznym, który okaże się, moim zdaniem, dyskursem fałszywym. Samoobrona będzie nadawała ton tej dyskusji, interpretując współczesne wyzwania w bardzo tradycyjnym języku. Platforma nie utrzyma nawet obecnego poparcia. W języku tradycyjnym, czyli prostym? Tradycyjnym w tym sensie, że nieadekwatnym do sytuacji. Przy okazji także prostackim. Partii takiej jak Platforma będzie bardzo trudno znaleźć w parlamencie swoje pięć minut. Uważam, że jej miejsce w polityce, kwalifikacje jej ludzi upoważniały ją do objęcia wysokich stanowisk w aparacie wykonawczym. Niższe kadry były tym zainteresowane, ale przywódcy okazali się minimalistyczni. I to jest ich błąd. Na minimalizmie nikt nie wygrywa w polityce. Minimalistyczni z jakiego powodu? Myślą o przetrwaniu. W całej kampanii byli zbyt luzaccy, zbyt leniwi. Niewykorzystujący zaplecza, a nawet dorobku własnego ośrodka programowego. W pani ocenie przywódcy Platformy mają więc zerową skłonność do ponoszenia ryzyka? Tak. Ale jest to zła kalkulacja. Co mogła właściwe zyskać Platforma na takiej koalicji? Polska mogła zyskać. A Platforma mogła uzyskać opinię, że jest gotowa do wzięcia odpowiedzialności. Nie musiała się obawiać losu Unii Wolności, bo Unia zrobiła błąd, szukając racjonalizacji historycznej, czyli uzasadnienia dla ewentualnie takiej koalicji, w przeszłości. A w tym przypadku chodzi o racjonalizację ze względu na trudną sytuację kraju. Ciągle pani uważa, że taka koalicja byłaby najlepsza dla Polski? Uważam, że w tej konfiguracji koalicja Platformy z SLD byłaby optymalna. Sądzę zresztą, że należy zastanowić się nad tym, czy w Polsce dokonała się - i czy może się dokonać ze względu na uwarunkowania globalne - pełna rewolucja kapitalistyczna. Czy może powstać pełny kapitalizm, czyli zdolność do akumulacji i nowy segment producentów. Czy przypadkiem Lepper, mimo całej tej swojej karykaturalności, nie jest wyrazem ułomnej, niższej klasy średniej, charakterystycznej dla niepełnego kapitalizmu? I jak brzmi odpowiedź na to ostatnie pytanie? Ludzie Leppera to nie są chłopi. W przeważającej większości są to ci, którzy rozbili się o kredyty, bo nie mogli ich spłacać. Próbowali od "szczęk" przejść do sklepików, ale rozbili się o supermarkety. To jest właśnie polityczny obraz klasy średniej w niekompletnym, niedokończonym kapitalizmie. I to jest bardzo smutna konstatacja. Tak więc ci, którzy mogliby pomóc w stworzeniu racjonalnych rozwiązań instytucjonalnych, są na wagę złota. Uważam, że tacy ludzie są w zapleczu PO, niekoniecznie wśród jej liderów. Bo paradoksalnie, gorzej oceniam liderów niż trzon Platformy. Kolejnym powodem, który predestynuje to właśnie środowisko do wzięcia części władzy wykonawczej i odpowiedzialności, jest to, że zmienił się charakter władzy. Jak się zmienił? Dawno zniknęła już władza, którą politolodzy określali jako relacyjną. To znaczy, że X ma władzę, bo potrafi zmusić Y do zrobienia tego, co leży w interesie X. Albo X ma władzę, bo może ukształtować takie reguły gry, jakie mu odpowiadają. Teraz o władzy mówi się jako o zdolności systemu - czyli wszystkich instytucji działających w państwie - do zachowania własnych zdolności rozwojowych, do utrzymania sterowności państwa. Budowanie instytucji jest więc obecnie podstawowym zadaniem. Jaka jest rola ludzi w tym współczesnym rozumieniu władzy? Jeżeli pozostawi się władzę ludziom bez dostatecznego doświadczenia instytucjonalnego, jeżeli nie wykorzysta się całego potencjału intelektualnego obecnego Sejmu, a nie jest to duży potencjał - po prostu przegramy. I Polska pozostanie obszarem pozbawionym sterowności. Wciąż więc istotna jest rola ludzkiej wyobraźni i kwalifikacji oraz umiejętność interpretowania informacji i budowania instytucji. To wymaga wiedzy z zakresu historii gospodarczej, historii idei. Jakość aparatu wykonawczego i jakość młodych kadr, które ciągle kształcimy, będą naszą najważniejszą przepustką do Unii Europejskiej. I dlatego pozostawienie tego PSL i SLD jest błędem. Taki jednak był wybór - jak sądzę - Andrzeja Olechowskiego, motywowany jego kalkulacjami na prezydenturę. Ale Olechowski zniknie, jeżeli problemy, które teraz mamy, nie zostaną rozwiązane. Może to jednak wyborcy zdecydowali, że nie doszło do koalicji SLD z Platformą? Ugrupowanie Olechowskiego nie dostało, mówiąc delikatnie, rewelacyjnego poparcia. Platforma prowadziła złą kampanię. Mało dynamiczną. Jeżeli ktoś czyni swoje hasło wyborcze z wyzwalania energii obywateli, a jednocześnie wie, że zbliża się kryzys i ma parę miesięcy, żeby przygotować program kryzysowy, co trzeba ciąć, gdzie są oszczędności, gdzie tkwią rezerwy, jak przeorientować istniejące strumienie pieniędzy - i nic nie robi... A co Platforma powinna była zrobić? Przecież wszystkie te informacje były w Platformie. Jej doradcy, eksperci mogli sformułować taki program, ale po prostu nie wystarczyło woli, zabrakło dynamiki. I to uczyniło Platformę dość mało atrakcyjną. Mogła uzyskać, moim zdaniem, grubo ponad 20 procent. Platforma miała szansę stać się przynajmniej zdecydowanym liderem opozycji? Na pewno. I bardzo poważnym partnerem w Sejmie. Ale zrobiła kiepską kampanię, a jej przywódcy okazali się, paradoksalnie, niemedialni. Niemedialni? Telewizja wychwytuje to, że nie ma się nic do powiedzenia. Można milczeć znacząco, ale takie milczenie jest nieznośne na dłużą metę. W każdym razie jest koalicja SLD - UP z PSL. Rzeczywiście pani sądzi, że ta koalicja może nie dać sobie rady z problemami kraju? Nie mówię, że nie da sobie rady. Ten rząd oceniam na cztery z minusem. Oceniam go nieźle. I Jacek Piechota, i Marek Belka, i Wiesław Kaczmarek - gotowość tych polityków do neoliberalnego myślenia z uwzględnieniem roli instytucji jest u nich zauważalna. Ale oczywiście przeraża mnie zachowanie niektórych ludzi z zaplecza parlamentarnego. Na przykład posłanka Barbara Blida nazywała pracę w Sejmie - która jest pracą na pełny etat, pracą wymagającą dużo większego przykładania się, niż widać to było w poprzedniej kadencji - sprzątaniem schodów i szlifowaniem klamek. Jeżeli traktuje się posłowanie tylko jako odskocznię do aparatu wykonawczego, bo w tym kontekście użyła tego sformułowania, to takiego typu określenie statusu i pracy posła powinno być ocenione przez Komisję Etyki. Tacy posłowie obrażają powagę tego miejsca i obrażają wyborców. Ale sama pani mówiła, że to nie w Sejmie tkwi realna władza, może więc posłanka Blida jest przynajmniej częściowo usprawiedliwiona? To trzeba było nie kandydować. Problem polega na tym, że generalnie władza i polityka rozchodzą się, o czym wielokrotnie mówiłam. Dalej jednak Sejm jest poważnym miejscem. Poprzedni parlament pisał złe prawo, było ono niedopracowane. Komisja Finansów Publicznych jakoś do ostatniej chwili nie zauważyła, że zbliżamy się do kryzysu, że są strukturalne przyczyny. Tamten Sejm źle pracował także dlatego, że nie realizował funkcji kontrolnych, które mu przysługują. Ciągle były przedstawiane jakieś informacje rządowe, często zresztą odrzucane. Ale nie o to chodzi. Sejm może żądać informacji, które będą analitycznie głębsze niż te ochłapy informacyjne, które rzucał rząd. To wymaga ciężkiej pracy niemal przez dzień i noc. I myślenia. Myślenia o wyzwaniach. Poprzedni posłowie pod tym względem zupełnie się nie sprawdzili. Ale jeżeli traktuje się Sejm, tak jak pani Blida, jako miejsce do "szlifowania klamek", to nic dziwnego. Mieliśmy rząd Buzka, który miał być reprezentacją tych wszystkich partyjek. Teraz mamy jeszcze mieć reprezentację terytorialną - bo Śląsk to taki wielki region i musi mieć swoich ministrów. To jest po prostu absurd. Niektórzy dostali jednak stanowiska wiceministrów? I już widać, że Miller, aby te wszystkie apetyty zaspokoić, będzie miał trudności z cięciem rozbudowanej administracji centralnej i utworzeniem organizmu zdolnego do koordynacji. Obawiam się, że presja aparatów terenowych, które są potrzebne SLD do wyborów do samorządu terytorialnego, gdzie jest duża porcja władzy, spowoduje, że nadzieja na reformę centrum się rozmyje. Leszek Miller wielokrotnie zapowiadał cięcia w administracji. Nie tylko dziennikarze, ale i politycy opozycji będą chcieli go z tego rozliczyć. Na razie liczba podsekretarzy stanu zmniejszyła się o około trzydziestu. Musi więc pilnować realizacji tych zapowiedzi. Bo naprawdę sytuacja jest poważna, państwo znajduje się w fatalnym stanie. Jest rozbudowane, a równocześnie pozbawione - jako zbiór instytucji - zdolności sterowania. Głównym problemem w sytuacji anarchii, jaką mamy - i nie chodzi tylko o finanse publiczne - są dwie rzeczy: struktury myślowe i etyka. Przecież właściwie cały ruch konserwatywny powstał po rewolucji francuskiej jako odpowiedź na anarchię. I wtedy zaczęto mówić, to szło aż do Hayeka, że rynek jest cenny, bo jest strukturą poznawczą, dostarczającą informacji, racjonalizującą myślenie, że tradycja jest cenna, bo dostarcza kategorii myślenia. Jaki to ma związek z naszą sytuacją? U nas nie ma kategorii myślenia o państwie, co się ujawniło w niezauważeniu kryzysu finansów. Bo nie myślano w kategoriach, które dotykają rzeczywistości. Tylko definiowano problemy w kategoriach z przedwczoraj. A Lepper ten sposób myślenia jeszcze cofnął w czasie i to w sposób klasycznie populistyczny... Klasycznie populistyczny? Samoobrona jest reprezentacją potencjalnej klasy średniej, która rozbiła się o niemożność dokończenia rewolucji kapitalistycznej. Klasy, która myślowo nie jest przygotowana, żeby interpretować współczesność, i cofa te interpretacje, podobnie jak Liga Polskich Rodzin, do języka, który nie przystaje do rzeczywistości. Populizm Leppera jest w jakimś sensie uzasadniony sytuacją. Ameryka Łacińska miała podobną sytuację zablokowanego rozwoju niższej klasy średniej, jej konsumpcyjnych apetytów większych niż możliwości. Ale Lepper na dodatek jest elokwentny. I ta elokwencja jest niebezpieczna. Dlaczego? Jego zachowanie zbytnio aktywizuje polityka. A polityka przy nowym typie władzy, o którym mówiłyśmy, jest nie tyle ułatwieniem, ile przeszkodą, Jeżeli w odpowiedzi na ten chaos nie utworzy się lepszych instytucji, nowego języka dyskursu publicznego i nie wzmocni się wymiaru etycznego, który w kryzysie może być oparciem - i na to kładli nacisk konserwatyści - to nie uda się wyjść z tego. Namawiałabym Millera, żeby był bardziej konserwatywny, w tym dobrym znaczeniu, i żeby łączył to, co konserwatyści łączyli. Czyli państwo z autorytetem. To znaczy? Chodzi o to, żeby budować państwo tak, aby stało się centrum zaufania. Konieczne więc jest oparcie się na ludziach z autorytetem. Są tacy ludzie? No, przynajmniej na ludziach z kompetencjami. Tak, aby rząd nie był kolejną reprezentacją różnych układów, interesów we własnym zapleczu politycznym. Jeśli Miller potrafi mówić "nie" koalicjantom i własnemu aparatowi, niech mówi "nie". -
Partii takiej jak Platforma będzie trudno znaleźć w parlamencie swoje pięć minut. Uważam, że kwalifikacje jej ludzi upoważniały ją do objęcia wysokich stanowisk w aparacie wykonawczym. Niższe kadry były tym zainteresowane, ale przywódcy okazali się minimalistyczni. I to jest ich błąd. Na minimalizmie nikt nie wygrywa w polityce. ci, którzy mogliby pomóc w stworzeniu racjonalnych rozwiązań instytucjonalnych, są na wagę złota. Uważam, że tacy ludzie są w zapleczu PO, niekoniecznie wśród jej liderów. Bo paradoksalnie, gorzej oceniam liderów niż trzon Platformy. Problem polega na tym, że władza i polityka rozchodzą się. Poprzedni parlament pisał złe prawo, było ono niedopracowane. Komisja Finansów Publicznych do ostatniej chwili nie zauważyła, że zbliżamy się do kryzysu. U nas nie ma kategorii myślenia o państwie. Chodzi o to, żeby budować państwo tak, aby stało się centrum zaufania. Konieczne więc jest oparcie się na ludziach z autorytetem. No, przynajmniej na ludziach z kompetencjami. Tak, aby rząd nie był kolejną reprezentacją różnych układów, interesów we własnym zapleczu politycznym.
POLSKA - UE Obóz rządowy ma kłopoty ze zdynamizowaniem procesu integracyjnego Największe wyzwanie RYS. DARIUSZ PIETRZAK JANUSZ A. MAJCHEREK Największym wyzwaniem stającym przed polityką polską na następną kadencję parlamentarną i prezydencką jest doprowadzenie do pełnego członkostwa w Unii Europejskiej. Obecna koalicja rządząca ani jej ewentualny kandydat do prezydentury prawdopodobnie nie będą w stanie temu wyzwaniu sprostać. Wstąpienie do Unii Europejskiej będzie mieć dla Polski przełomowe znaczenie historyczne, wyznaczając jej perspektywę rozwojową na następne stulecie, a być może i tysiąclecie. Doprowadzenie do pomyślnego finału negocjacji o przystąpieniu do Unii wymagać będzie dobrze przygotowanej, w pełni skoordynowanej i sprawnie przeprowadzonej ofensywy politycznej zarówno na arenie międzynarodowej, jak i wewnętrznej, aby uzyskać zgodę nie tylko unijnych partnerów, ale i własnych obywateli, mających się wypowiedzieć w powszechnym referendum. Ostatnie wyniki badań opinii publicznej pokazują, jak trudne może się to okazać. Łamiące się szeregi Obecna ekipa rządząca okazała się zdolna do przeprowadzenia reform strukturalnych, których nie była w stanie zrealizować poprzednia koalicja. W tym sensie i zakresie sprawujący nadal władzę układ polityczny spełnił pozytywną dla kraju rolę. Stało się to jednak wbrew znaczącym siłom wewnątrz niego samego, które udało się bądź zneutralizować, bądź zignorować, bądź spacyfikować. Sprawiało to wszakże, iż każde kolejne przedsięwzięcie okazywało się coraz trudniejsze do przeprowadzenia, a impet reformatorski słabł. Na wyprowadzenie ofensywy w polityce integracyjnej już go zapewne nie starczy, przeciwnicy oraz kunktatorzy są bowiem zbyt liczni i silni. Choć niesiony falą wyborczego sukcesu i zintegrowany dzięki niemu obóz rządowy z zapałem przystąpił dwa lata temu do realizacji programu kilku kluczowych reform infrastrukturalnych, szybko wyszło na jaw, że ma we własnych szeregach zaprzysięgłych i zdeterminowanych oponentów. Każde kolejne przedsięwzięcie napotykało ich opór lub obstrukcję. Wprawdzie udało się zrealizować rządowe zamierzenia wbrew postawie posłów spod znaku KPN czy Radia Maryja, lecz za cenę utraty ich głosów i osłabienia rządzącej większości. Przyspieszenie negocjacji z Unią Europejską na przekór ZChN nie będzie możliwe, bo bez tego środowiska politycznego obecny obóz rządowy utraciłby parlamentarną większość i w rezultacie władzę. Zakładnicy eurosceptycznej mniejszości Rządząca koalicja jest więc de facto zakładnikiem sił eurosceptycznych czy wręcz eurofobicznych. To one narzucają lub wymuszają stawianie przez Polskę nierealnych i komplikujących procesy negocjacyjne warunków. Mnożenie okresów przejściowych, wyłączeń i wyjątków w sposób oczywisty hamuje i opóźnia stosowne procedury, stawiając pod znakiem zapytania miejsce Polski w grupie państw, które jako pierwsze zostaną włączone do UE. Wątpliwe jest również, czy ekipa mająca problemy z wypracowaniem jednoznacznie prounijnego stanowiska będzie w stanie przekonać do niego społeczeństwo, w którym zresztą ma w ogóle niewielkie zaufanie, a poparcie dla członkostwa w UE osłabło do niepokojącego poziomu. Jeśli referendum zostanie przeprowadzone w okresie sprawowania władzy przez układ polityczny, w którym tak silne wpływy mają eurosceptycy, to jego wynik stanie się problematyczny. Choć więc zwolennicy szybkiego i pełnego członkostwa w UE stanowią większość w obecnej koalicji, w istocie jest ona paraliżowana w polityce integracyjnej przez mniejszość domagającą się mnożenia warunków i zastrzeżeń. Jeśli przez wiele miesięcy nie można powołać sekretarza Komitetu Integracji Europejskiej z powodu oporu stawianego przez eurokrytyczne środowiska wewnątrz koalicji, to perspektywa zdynamizowania przez nią polityki integracyjnej wydaje się wątpliwa. Część polityków AWS otwarcie przyznaje, że swoją pozycję chce umacniać przez reprezentowanie powiększających się antyunijnych kręgów społeczeństwa. Uwikłana kandydatura Podobnie będzie z ewentualnym reprezentantem tego obozu w wyborach prezydenckich, ktokolwiek nim zostanie. Gdyby miał zostać wyłoniony jako wspólny przedstawiciel wszystkich obecnych w nim środowisk, to część z nich w zamian za poparcie go może zażądać deklaracji "respektowania polskiego interesu narodowego", czyli powściągliwości wobec procesów integracyjnych. Jeżeli zaś, co znacznie bardziej prawdopodobne, zostałby desygnowany tylko przez AWS, a zwłaszcza jeśli stałby się nim Marian Krzaklewski, to w jego kampanii niemal na pewno pojawiłyby się zachęty i umizgi wobec elektoratu związanego z Radiem Maryja, wykluczające zajęcie jednoznacznie prounijnego stanowiska. Istnieje więc niebezpieczeństwo, że w konfrontacji z Aleksandrem Kwaśniewskim doszłoby do przeciwstawienia się otwartej i integracyjnej polityce prowadzonej przez niego z powodzeniem na arenie międzynarodowej. Kandydat solidarnościowej prawicy mógłby w dążeniu do zakwestionowania "internacjonalistycznej" i nie dość rzekomo dbałej o narodową tożsamość postawy obecnego prezydenta posunąć się do przeciwstawienia mu swojego nacjonalistycznego podejścia. Presja opozycji SLD jest bardziej prounijny niż AWS i byłby prawdopodobnie bardziej zdolny do podjęcia dyplomatycznej ofensywy, mogącej przyspieszyć proces integracji Polski z UE. Wynika to, po pierwsze, z braku tych fobii i lęków, które paraliżują "narodowców" z AWS, zaniepokojonych o ekonomiczną i kulturową tożsamość narodową. Po drugie, w strukturach SLD zlikwidowane zostało zbiorowe członkostwo i związane z nim wewnętrzne zróżnicowanie, jest to obecnie formacja zwarta i zdyscyplinowana, niepodatna na walki frakcyjne i szantaż zorganizowanych grup mniejszościowych w takim stopniu, jak AWS. Po trzecie wreszcie, obecnie w Unii Europejskiej, zwłaszcza w jej krajach członkowskich, dominującą siłą polityczną jest lewica. To, oczywiście, okoliczność doraźna i tymczasowa, lecz Polska właśnie akurat teraz potrzebuje nie tylko jak największego postępu w negocjacjach z władzami UE, lecz jak najsilniejszych sprzymierzeńców w poszczególnych państwach do niej należących, a przede wszystkim wśród środowisk w nich rządzących. Gdyby liderzy AWS chcieli wykazać fałszywość przekonania o bardziej prounijnej postawie SLD, to musieliby tego dokonać konkretnymi decyzjami i poczynaniami. Wątpliwe jednak, czy byliby w stanie je przeforsować we własnym obozie politycznym, skoro nie udaje im się to nawet w takiej sprawie, jak długość urlopów macierzyńskich. W interesie narodowym Politycy postsolidarnościowej prawicy, czując presję rosnącej w siłę opozycji, próbują przekonywać, że przejęcie władzy przez SLD, zwiastowane w regularnie przeprowadzanych sondażach opinii publicznej, byłoby narodową tragedią. Zależy jednak, co uważa się za narodową tragedię, a co za narodowy interes. Jeśli jako zgodne z interesem narodowym traktować, a taki był i jest pogląd większości obiektywnych obserwatorów i niezależnych komentatorów, przeprowadzenie głębokich reform w infrastrukturze administracyjnej i społecznej oraz sektorze publicznym, to większa część rządów koalicji SLD - PSL była rzeczywiście czasem zmarnowanym, a pierwsza połowa kadencji układu AWS - UW przyniosła znaczący postęp w realizacji tych przedsięwzięć. Można dyskutować, czy owych reform nie dało się przeprowadzić sprawniej, przy mniejszej liczbie błędów oraz większej społecznej aprobacie, ich dokonanie wszakże stało się faktem, na dodatek nieodwracalnym, wbrew bałamutnym zapowiedziom niektórych liderów SLD. Oni sami nie byli w stanie ich zrealizować bądź z powodu sprzeciwu ówczesnego koalicjanta (decentralizacja administracji publicznej), bądź kunktatorstwa we własnych szeregach i na zapleczu (zmiana systemu emerytalno-rentowego, restrukturyzacja górnictwa), ale nie zdecydują się na pewno na ich anulowanie. W przypadku reformy samorządowej lider SLD krytykuje nawet jej zbyt ograniczony dotychczas zasięg i zapowiada znaczne rozszerzenie. Gdy owe reformy zostały już wprowadzone, najważniejszym wyzwaniem z punktu widzenia polskiego interesu narodowego stało się wprowadzenie Polski do Unii Europejskiej, a więc dokonanie w kraju zmian, które to umożliwią, i przygotowanie na te, które wynikną. Jeśli obecna koalicja nie będzie w stanie udowodnić, że jest do tego zdolna, to jej aspiracje do sprawowania władzy przez następną kadencję, a być może nawet przez resztę obecnej, staną pod znakiem zapytania. Z punktu widzenia długofalowego interesu narodowego nieważne jest bowiem kto rządzi, lecz istotne jest, czy skutecznie realizuje przedsięwzięcia, których ten interes wymaga.
Największym wyzwaniem stającym przed polityką polską na następną kadencję parlamentarną i prezydencką jest doprowadzenie do pełnego członkostwa w Unii Europejskiej. Wstąpienie do Unii Europejskiej będzie mieć dla Polski przełomowe znaczenie historyczne, wyznaczając jej perspektywę rozwojową na następne stulecie. Doprowadzenie do pomyślnego finału negocjacji o przystąpieniu do Unii wymagać będzie dobrze przygotowanej i sprawnie przeprowadzonej ofensywy politycznej zarówno na arenie międzynarodowej, jak i wewnętrznej, aby uzyskać zgodę nie tylko unijnych partnerów, ale i własnych obywateli, mających się wypowiedzieć w powszechnym referendum. Ostatnie wyniki badań opinii publicznej pokazują, jak trudne może się to okazać. Obecna ekipa rządząca okazała się zdolna do przeprowadzenia reform strukturalnych, których nie była w stanie zrealizować poprzednia koalicja. W tym sensie i zakresie sprawujący nadal władzę układ polityczny spełnił pozytywną dla kraju rolę. Choć niesiony falą wyborczego sukcesu i zintegrowany dzięki niemu obóz rządowy z zapałem przystąpił dwa lata temu do realizacji programu kilku kluczowych reform infrastrukturalnych, szybko wyszło na jaw, że ma we własnych szeregach zaprzysięgłych i zdeterminowanych oponentów. Rządząca koalicja jest de facto zakładnikiem sił eurosceptycznych czy wręcz eurofobicznych. To one narzucają lub wymuszają stawianie przez Polskę nierealnych i komplikujących procesy negocjacyjne warunków. Wątpliwe jest również, czy ekipa mająca problemy z wypracowaniem jednoznacznie prounijnego stanowiska będzie w stanie przekonać do niego społeczeństwo, w którym zresztą ma w ogóle niewielkie zaufanie, a poparcie dla członkostwa w UE osłabło do niepokojącego poziomu.
ROZMOWA Profesor Edmund Mokrzycki, socjolog Oczu zamydlić się już nie da FOT. JAKUB OSTŁOWSKI Czy politycy SLD są sprawniejsi niż ci z AWS? Są lepszymi politykami? EDMUND MOKRZYCKI: W SLD politycy są bardziej profesjonalni, w tym sensie są lepsi. Ludzie z AWS są wyraźnie przesiąknięci elementem amatorskim i "piętnem" działalności opozycyjnej, która z natury rzeczy przyciąga inny typ ludzi. Inny, czyli jaki? O bardzo emocjonalnym charakterze. Albo bardzo pryncypialnych, albo mających słomiany zapał. Czasami takich, którzy nie potrafią oddzielić własnej emocjonalnej oceny i osobistego interesu od interesu ogólnego, państwowego. Czyli mających nadmierną skłonność do bezkrytycznego utożsamiania własnego interesu z interesem publicznym. Każdy człowiek ma taką skłonność. Ale profesjonalny polityk nie pokazuje, że nie potrafi odróżnić interesu publicznego od własnego. A polityczny dyletant, amator tego nie potrafi. Czy rzeczywiście obóz rządzący jest ekipą ludzi walczących o pryncypia? Bo gdy się obserwuje odbiór polityki, to głównym zarzutem jest właśnie ten, że politycy nie trzymają się zasad. To jest inna sprawa. Jest to środowisko ogromnie zróżnicowane. I oprócz pryncypialistów w rodzaju Aleksandra Halla są w nim pozorni pryncypialiści, w przypadku których interes grupowy, zawodowy widoczny jest jak na dłoni. Polska staje się wtedy tylko kluczem do ochrony własnego interesu. Nie mam złudzeń co do charakteru tego ugrupowania. Pryncypialiści są tam różni. Każda formacja polityczna uczy się sposobów zachowań od swoich poprzedników i w swoim własnym gronie. U nas dopiero rozpoczyna się proces profesjonalizacji polityki, profesjonalizacji aparatu administracyjnego. A właściwie pozostaje ona zaledwie w sferze postulatów. To znaczy, że przez 10 lat ci, którzy byli wcześniej w opozycji, niczego się nie nauczyli? Dlaczego mieliby niczego się nie nauczyć. Nie zmienia to jednak tego, że zachowała się różnica w stylu uprawiania polityki pomiędzy tymi dwoma, stojącymi na przeciwnych biegunach politycznych, obozami. A poza tym, w AWS więzi ze związkami zawodowymi są znacznie silniejsze niż w SLD. Sojusz przecież traktuje je instrumentalnie jako formację wspierającą, kontynuując tradycję partii sprzymierzonych. Natomiast AWS wywodzi się ze szkoły związków zawodowych. I obudowana jest mniejszymi, par excellence, politycznymi formacjami. Jakie to ma konsekwencje dla stylu i charakteru uprawiania polityki? Chyba dosyć oczywiste. Oczywiste byłoby to, że troszczy się o los zwykłych ludzi? Siła polityczna, która jest zbudowana na związkach zawodowych, nie może wychodzić poza zasadnicze zręby polityki gospodarczej i społecznej tych związków. I AWS nie wychodzi. Mimo że na przykład konserwatywna część Akcji bardzo by tego chciała. Ale jest blokowana przez swój zasadniczy człon i musi siedzieć w miarę spokojnie, cicho. Wtedy, kiedy AWS narzuca choćby politykę przemysłową wyrastającą z analizy interesów związków zawodowych. Ludzie zarzucają obozowi rządzącemu przede wszystkim to, że nie broni interesów zwykłych ludzi. To, że zarzucają, nie znaczy, że słusznie. Bo tak krawiec kraje, jak mu materii staje. Myślę, że AWS wychodzi ze skóry, żeby zaspokajać potrzeby części środowisk pracowniczych. Tych - i to mój zasadniczy zarzut pod adresem AWS - które są w stanie odwołać się do siły i są w stanie zagrozić politycznemu establishmentowi. W odniesieniu do tych części środowisk pracowniczych AWS robi naprawdę bardzo, bardzo dużo. Znacznie więcej niż robić powinna. Panie profesorze, czy z tego wynika, że polityka jest po prostu grą pozorów? Zależy, jaka i gdzie robiona. Politykę zawsze uprawia się w określonych warunkach i środowisku społecznym. Polityka, jaka jest robiona u nas, jest grą polityczną przed widownią, którą jest społeczeństwo. Niestety, społeczeństwo nie bierze w niej udziału i w tym sensie nasza demokracja jest niepełna. W dojrzałych demokracjach jest tak, że ludzie tak naprawdę interesują się polityką tylko wtedy, kiedy idą do wyborów. Może na tym właśnie polega dojrzałość? To nie jest tak. Ludzie interesują się polityką wtedy, kiedy idą do wyborów, natomiast uprawiają ją na co dzień. Poprzez silną sieć stosunków międzyludzkich, które powodują, że jeśli na przykład ich przedstawiciel w gminie, starostwie itd. zafunduje sobie uposażenie absurdalnie wysokie, to wtedy natychmiast wylatuje. Robi się niesamowity szum wokół tego. A dlaczego u nas takich mechanizmów nie ma? Kultura polityczna nie rodzi się na kamieniu. Byliśmy przecież pod zaborami, byliśmy w komunizmie. To nauczyło nas ademokratycznych zachowań. Społeczeństwo nie musi interesować się polityką czytając książki bądź gazety. Natomiast reaguje na różne sytuacje polityczne, a najżywiej na politykę lokalną, która się dzieje wokół. U nas ta sieć na dole jest niewydolna, dlatego tak trudno ludzi zmobilizować i tak bardzo nie pojmują oni rzeczywistości politycznej. Tak łatwo nimi manipulować... Nie jest wcale tak łatwo, bo AWS ma ogromne trudności ze sprzedawaniem czegokolwiek, sądząc po sondażach. Po takim czasie trudno utrzymać poparcie. Nie jesteśmy narodem głupców. U nas ludzie ciągle oczekują, że zmiana ekipy przyniesie wreszcie to dobre rządzenie i stanie się cud - zacznie być w kraju dobrze. Dla każdej nowej ekipy poparcie w sondażach jest bardzo wysokie. Każda zaczyna od ogromnego kredytu zaufania, który potem stopniowo traci. To może rację ma były prezydent Lech Wałęsa, który przekonuje, że "zmęczony materiał" trzeba wymienić na nowy, że wtedy będzie lepiej? Czy to jest uzasadnione socjologicznie? Żeby wymienić obecną ekipę na ekipę Wałęsy? Byłemu prezydentowi chodziło zapewne o manewr, który był wykonywany skutecznie przez SLD. Jakiś czas temu odpowiednie zmiany kadrowe w AWS i w ogóle w ekipie rządzącej na pewno dałyby skutek bardzo pożądany z punktu widzenia interesów obecnej koalicji. Pytanie tylko, czy w tej chwili można by taki manewr wykonać, i z jakim skutkiem. A skąd wątpliwości? Może sprawy zaszły już zbyt daleko. Poparcie dla AWS tak bardzo spadło, że pojawia się wątpliwość, czy w świadomości społecznej byłby to wiarygodny zwrot, który może coś jeszcze zmienić, czy jest to raczej mydlenie oczu opinii publicznej. Druga wątpliwość jest związana z sytuacją wewnątrz AWS i koalicji. Czy tam nie doszło do rozprzężenia tak znacznego, że wyłonienie nowej ekipy, która byłaby w stanie podjąć skutecznie rządzenie krajem, jest już być może niemożliwe. I czym to się zakończy? Scenariusze są różne. Jeden z nich to trwanie w dotychczasowym układzie i czynienie drobnych kroków, które mają coś zmienić, ale niewiele zmienią. Zakończeniem w tym przypadku będą nowe, terminowe wybory, z przewidywanym ogromnym sukcesem SLD. Inna możliwość to rozbicie samej AWS, nie tylko faktyczne, jak jest teraz, ale formalne. To jednak jest już rozmowa dla polityka, nie dla socjologa. Ponownie więc pytanie dla socjologa. Jaki będzie odbiór społeczny braku zmian? Bo premii za to chyba nie będzie. Obóz rządzący będzie oceniany coraz gorzej. Jest to równia pochyła. Ale może tak musi być, ponieważ odbiór AWS jest na tyle krytyczny, że społeczeństwo raczej nie uwierzy w autentyczność zmiany, potraktuje ją jako manewr pozorowany, który ma tylko dobrze wyglądać, a w gruncie rzeczy niczego nie zmienia. I intuicyjnie przewiduję, że tak będzie, bo AWS nie ma w sobie siły, żeby przeprowadzić radykalną zmianę wewnątrz ugrupowania i w konsekwencji dokonać odpowiednich zmian w rządzie. Na razie nic nie wskazuje, aby taka siła istniała. Jest to również konsekwencja struktury władzy w samej Akcji. Czy można jednak coś zrobić, aby w odbiorze społecznym taka zmiana była wiarygodna? Jaką socjotechniką się posłużyć? Nie ma czegoś takiego, nie można społeczeństwu oczu zamydlić do tego stopnia. Trzeba by było rzeczywiście dokonać radykalnych, zasadniczych zmian, w rezultacie których przyszłaby zupełnie nowa ekipa, z ludźmi bardzo wiarygodnymi w odbiorze społecznym. Jakieś prawdopodobieństwo tego, że tak się stanie, istnieje. Ludzie bardzo potrzebują zmiany i są gotowi uwierzyć niemal we wszystko. Ale na pewno nie są gotowi uwierzyć "głębokim" zmianom w rządzie, jakie przeprowadzane były dotychczas. Bo były to zmiany mniejsze niż kosmetyczne. To było zlekceważenie opinii społecznej. Mogło być odebrane, i pewnie było, jako arogancja ze strony rządu. Cały czas mówimy o AWS. A co z drugim członem obozu rządzącego, czyli z Unią Wolności? Jak wynika z sondaży, wyborcy nie odeszli od Unii. Unia Wolności jest tylko partnerem w tym widowisku, które się przed nami toczy. Jest partnerem jakby przymusowym. W społecznym odbiorze gra - nieładna, a czasami nawet żenująca - rozgrywa się na boisku AWS, a nie Unii. UW zachowuje się przyzwoicie, bo nie dystansuje się demonstracyjnie od swojego partnera, a to robi dobre wrażenie. Zachowuje się lojalnie, a równocześnie w tych wszystkich rozgrywkach niczego nie można jej zarzucić. Nawet nie widać wewnętrznych różnic w Unii Wolności. Czyli UW jest partią bardziej profesjonalną, posiadającą znajomość socjotechniki? Ależ oczywiście, tak. A dlaczego właściwie premierowi Buzkowi nic się nie udaje, w sensie społecznego odbioru? Premier Buzek na początku miał znakomite notowania. Było bardzo dużo osób, które nie miały zdania, ale tych, które miały negatywną opinię, było rzeczywiście bardzo niewiele. I co się stało? Stało się, po pierwsze, to, że reformy zostały przeprowadzone w nie najlepszym stylu, a niektóre, jak reforma służby zdrowia, w fatalnym. I to było widoczne "w telewizorach". A potem zaczął się cały ciąg wydarzeń, kiedy rząd powinien zacząć rządzić. Pokazać, że rządzi. Że ma zdanie, że jest rządem silnym, bo miał przecież ku temu warunki. Jednak w miarę jak narastała potrzeba, żeby rząd był silny i rządził - rząd pokazywał, że jest słaby i coraz słabszy. A za to konsekwencje ponosi premier. Premier ma takie cechy osobowości, które tłumaczą, dlaczego Jerzy Buzek jest słabym premierem. To znaczy? Jest człowiekiem konsensusu, negocjacji, uzgadniania, a nie forsowania swojej linii. Pojawia się pytanie, czy premier Buzek ma jakąś linię dla swojego rządu. Czy jest to raczej zygzak będący wypadkową tego, co zdarzy się wokół, a zwłaszcza co zdarzy się na szczytach AWS. Przy takim społecznym wizerunku ani rząd, ani premier nie mogą mieć dobrych notowań. Gdy polityk jest odbierany jako agresywny i twardy, to też się chyba ludziom nie podoba? To zależy, jak jest agresywny. Na przykład w Rosji Putin ludziom bardzo się podoba. A u nas jest bardzo dobrze ugruntowany mit Piłsudskiego jako polityka, który dobrze rządził Polską, zapomina się przy tym o jego ciągotach autorytarnych. Nieprawdą jest, że silny polityk byłby w Polsce źle przyjęty, gdyby był skuteczny. W różnych sondażach i wypowiedziach, a nawet w prasie, wyczuwa się tęsknotę za mocnym państwem i silną władzą. Dającą poczucie bezpieczeństwa? Tak, ale dającą również przekonanie, że rząd wie, czego chce i potrafi to realizować. Ugodowy polityk - niedobrze, i arogancki - też niedobrze. Jaki ma być? Dobry. A taki może być mocny albo miękki. Pod warunkiem że ten miękki będzie skuteczny, a ten mocny nie będzie zbyt zbliżał się do modelu dyktatorskiego, że pozostanie w granicach władzy przyzwolonej przez społeczeństwo. Panie profesorze, czy rządzący - rząd, premier, ugrupowania koalicyjne - powinni brać pod uwagę sondaże opinii publicznej? A może takie śledzenie notowań do niczego nie prowadzi? Oczywiście, warto je śledzić. To jest informacja. Ale politycy powinni podchodzić do sondaży z odpowiednim dystansem. Jak do informacji o tym, co ludzie mówią w odpowiedzi na zadane pytania. Z tego zbyt daleko idących wniosków wyciągać nie można, choć nie można ich lekceważyć. Ale polityk, który kieruje się wyłącznie informacjami z sondaży, nie jest politykiem. Bo polityk powinien mieć program dla społeczeństwa, a nie starać się tylko o to, by zostać wybranym w następnych wyborach. A ludzie widzą, kiedy postępuje się w tak koniunkturalny sposób. Jeśli natomiast politycy w ogóle nie biorą pod uwagę notowań opinii publicznej, to ich zachowanie może być z kolei traktowane jako aroganckie. Raczej jako szaleństwo polityczne. Rozmawiała Małgorzata Subotić
politycy SLD są sprawniejsi niż ci z AWS? EDMUND MOKRZYCKI: W SLD politycy są bardziej profesjonalni. Ludzie z AWS są przesiąknięci elementem amatorskim i "piętnem" działalności opozycyjnej. U nas dopiero rozpoczyna się proces profesjonalizacji polityki. zachowała się różnica w stylu uprawiania polityki pomiędzy tymi dwoma obozami. w AWS więzi ze związkami zawodowymi są znacznie silniejsze niż w SLD. Siła polityczna zbudowana na związkach zawodowych, nie może wychodzić poza zręby polityki gospodarczej i społecznej tych związków. I AWS nie wychodzi. Politykę zawsze uprawia się w określonych warunkach i środowisku społecznym. Polityka robiona u nas jest grą polityczną przed widownią, którą jest społeczeństwo. społeczeństwo nie bierze w niej udziału i w tym sensie nasza demokracja jest niepełna. AWS ma ogromne trudności. trudno utrzymać poparcie. Dla każdej nowej ekipy poparcie jest wysokie. potem stopniowo traci. Jaki będzie odbiór społeczny braku zmian? Obóz rządzący będzie oceniany coraz gorzej. Trzeba by dokonać radykalnych zmian, w rezultacie których przyszłaby zupełnie nowa ekipa, z ludźmi bardzo wiarygodnymi w odbiorze społecznym. co z Unią Wolności? jest tylko partnerem w tym widowisku. Zachowuje się lojalnie, a równocześnie niczego nie można jej zarzucić. jest partią bardziej profesjonalną.
ROZMOWA Profesor Karol Modzelewski, historyk Pariasi wolnej Polski Ja wyznaję inny system wartości niż profesor Balcerowicz zdający się nie dostrzegać innych systemów wartości niż jego własny, który chyba wydaje mu się czymś tak naturalnym jak powietrze. Według Leszka Balcerowicza różnice zdań wynikają z niewiedzy jego oponentów albo ich złej woli, a nie z istnienia różnych systemów wartości. FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI Jak Pan, osoba obdarzona dużą wrażliwością społeczną, ocenia obecne rozwarstwienie polskiego społeczeństwa? Jakich kategorii użyłby Pan do określenia tego podziału? KAROL MODZELEWSKI: Przychodzi mi na myśl słowo pariasi. Mamy w Polsce sporą grupę pariasów. Bardzo duża część społeczeństwa, może nawet większość, odczuwa niedostatek. Nie chodzi mi jednak o materialne samopoczucie tych ludzi, ale o dramatyczny problem odcięcia części z nich od udziału we wspólnocie i w dobrodziejstwach cywilizacyjnych. Jakich dobrodziejstwach? Elementarnych. Grupa społeczna, o której mówię, jest odcięta od edukacji i możliwości ratowania zdrowia, a często nawet życia, przez służbę zdrowia. Naturalnie, że publiczną służbę zdrowia ciągle jeszcze mamy. Nie zreformowano jeszcze ani podatków, ani państwa w taki sposób, żebyśmy musieli się tej opieki wyzbyć. Ona tylko źle funkcjonuje, a po reformie chyba gorzej. Ważniejszy jest problem edukacji. Polska zapaść społeczna i materialna polega na obecności w wielu rejonach kraju trwałego bezrobocia i niezdolności do wyjścia z tej bardzo złej sytuacji również w następnych pokoleniach. Jest to zjawisko zróżnicowania bardziej terytorialnego niż zawodowego, chociaż jedno z drugim jest bardzo związane. Największa bieda dotyka bowiem chłopów, mieszkańców małych miast oraz tych rejonów, w których nastąpiła likwidacja państwowych przedsiębiorstw i pegeerów. W wielu gminach nie ma stanowisk pracy poza sferą budżetową. Czyli jest praca na poczcie, na kolei, w szkole, w ośrodku zdrowia i na posterunku policji, no i oczywiście w urzędzie gminy. Poza tym pracy nie ma. A ponieważ ludzie w Polsce, jak zresztą we wszystkich krajach pokomunistycznych, są biedni, to są przykuci do miejsca zamieszkania. Nie stać ich ani na kupno czy zamianę mieszkania, ani na wynajęcie go w mieście, ani nawet na dojazdy do tego miasta, w którym można znaleźć pracę. Panuje więc wśród tych ludzi stan kompletnej beznadziei. Dlaczego nie widzi Pan możliwości wyjścia z tego kręgu aż przez pokolenia? Młode pokolenia z tych środowisk nie mają żadnych szans na zmianę zastanej sytuacji. Młodzież ze wsi czy małych miasteczek w ogóle nie ubiega się o przyjęcie na studia. Nie dlatego, że zabrakło ambicji, tylko dlatego, że zabrakło, mówiąc brutalnie, pieniędzy na pekaes, żeby dojechać do liceum. Dzieci chłopskie na ogół nie dochodzą do matury. Jeżeli więc zatrzymują się na poziomie szkoły podstawowej albo zawodówki, to znaczy, że produkuje się z pokolenia na pokolenie pariasów. Takich, dla których wolna Polska jest macochą. To jest bardzo groźne, ponieważ ta wcale niemała część Polaków szybko zorientuje się, że zostali wyrzuceni poza nawias. To znaczy, że nie będą traktowali Polski jako swego państwa, nie będą mieli poczucia uczestnictwa we wspólnocie wolnych obywateli, a słowa o takiej wspólnocie będą dla nich abstrakcją lub zgoła szyderstwem. Użył Pan określenia "pariasi". To ludzie odarci z godności. Mówi Pan, że to niemała część społeczeństwa. Jaka? Może ponad 20 procent. Jeśli mówię pariasi, nie mam na myśli odarcia z godności, chociaż ci ludzie mogą się tak czuć. To jest odarcie z szans. Ich dzieci nie mają już tego, co było mocną stroną systemu komunistycznego i zapewniało mu pewien stopień przyzwolenia społecznego, zawsze, również w czasach stalinowskich, mianowicie możliwości społecznego awansu. Proszę spojrzeć na środowiska naukowe, na dzisiejszych profesorów. Wielu z nich jest chłopskiego pochodzenia. To samo dotyczy elit politycznych. Gdyby ci ludzie dzisiaj byli dziećmi, nie mieliby szans na zdobycie wykształcenia i pozostaliby w środowisku wiecznych wiejskich bezrobotnych, żyjących z jakiegoś nędznego, właściwie nie mającego ekonomicznie racji bytu, gospodarstwa wiejskiego. A przecież procent ludzi obdarzonych talentami w tych środowiskach wcale nie jest mniejszy niż w poprzednich pokoleniach. W którą stronę pójdą ich talenty? To jest dynamit. Uprzytomnią sobie, że ich ustawiono w sytuacji pariasów. I ich frustracje będą bardzo silnie wpływały na kształt polskiej sceny politycznej. Mamy z tym do czynienia już dziś, bo to jest oczywiście podłoże sukcesów Leppera oraz wybuchów agresji, która w wielkomiejskich kręgach opiniotwórczych budzi zdumienie pomieszane z niechęcią i aroganckim potępieniem. To jest także podłoże antysemityzmu. Nie uważam, by pojawienie się warstw upośledzonych przekreślało dorobek wolnej Polski, ale stawia go pod znakiem zapytania. Skala nierówności zagraża naszym wspólnym osiągnięciom. Gdzie, co zostało zgubione? Oczywiście pewne rzeczy były nie do uniknięcia. Kiedy się przechodzi od gospodarki socjalistycznej do gospodarki rynkowej, musi nastąpić zwiększenie zróżnicowania materialnego w społeczeństwie. U nas nastąpiło to w warunkach dość głębokiego spadku dochodu narodowego, a więc zapaść biednych była tym większa. A poza tym nastąpiło to zgodnie z pewną filozofią gospodarczą, którą się wiąże słusznie z nazwiskiem Leszka Balcerowicza, a w której dominuje ciągle neoliberalne myślenie o gospodarce i społeczeństwie. Wydaje się jednak, że polska gospodarka sporo zawdzięcza rygorom narzuconym przez premiera Balcerowicza. W 1990 roku trzeba było uciec z walącego się gmachu socjalistycznej gospodarki. To zostało dokonane, choć koszt społeczny był bardzo wysoki. Dziś jednak żaden kataklizm nie zmusza nas do kolejnej rewolucji gospodarczej. Mimo to kontynuowana jest polityka zwiększająca skalę nierówności. (Rozmowa została przeprowadzona przed wetem prezydenta w sprawie podatków). Uważam, że forsowana obecnie reforma podatkowa dramatycznie zaostrzy zjawisko społecznego upośledzenia. Reforma ta wymusi bowiem oszczędności budżetowe równoznaczne z odejściem od europejskiego modelu państwa solidarności społecznej, zwanego też państwem dobrobytu lub państwem opiekuńczym. Państwo takie uzyskuje z podatków znaczne sumy na edukację, ochronę zdrowia i opiekę społeczną. Wydatki publiczne na ten cel dają znacznie więcej uboższym grupom ludności niż zamożnym i przyczyniają się do wyrównania szans. Natomiast komercjalizacja pozbawia uboższe grupy dostępu do edukacji i ochrony zdrowia. To przekształca różnicę dochodów różnych grup społecznych w trwały podział na uprzywilejowanych i upośledzonych, czyli właśnie pariasów. Kusząca na pozór obniżka podatków, bardzo radykalna od 2002 roku, wymusi redukcję wydatków publicznych na szkolnictwo i lecznictwo, bo po prostu nie będzie na nie pieniędzy. Tymczasem wydatki te - przy obecnym modelu państwa i poziomie zobowiązań wobec obywatela - są niewystarczające i powinny być zwiększane. Reforma podatkowa została podjęta nie tyle z inicjatywy Unii Wolności, ile raczej Leszka Balcerowicza. A to jest człowiek idei. Jego celem, dla którego poświęca wszystko, jest budowa pewnego ładu ustrojowego, który jest ładem liberalnym. Ładem państwa minimum, opartym wyłącznie, czy niemal wyłącznie, na indywidualnej przedsiębiorczości. Kto sobie radzi, to dobrze, kto nie - trudno, niech sobie radzi lepiej. To jest hasło, które od blisko dziesięciu lat ma wytyczać rozwój polskiego społeczeństwa. Czy uważa Pan to hasło za błędne? To jest oczywiście hasło czysto propagandowe, ideologiczne porzekadło. Większość tych ludzi, do których jest adresowane, nie jest w stanie radzić sobie lepiej. Ale nie w tym rzecz. To taka filozofia, której realizacja musi pogłębić zjawisko wywołujące u mnie tak wielką obawę, również o stan cywilizacyjny kraju, bo bez budżetowego finansowania zapaść nauki polskiej będzie się pogłębiać. To, o czym mówię, wynika z pewnego systemu wartości i wiąże się z nim. Ja wyznaję inny system wartości niż profesor Balcerowicz zdający się nie dostrzegać innych systemów wartości niż jego własny, który chyba wydaje mu się czymś tak naturalnym jak powietrze. Według Leszka Balcerowicza różnice zdań wynikają z niewiedzy jego oponentów albo ich złej woli, a nie z istnienia różnych systemów wartości. Nie dopuszcza także myśli, że jego własne rozumowanie opiera się na jakiejś aksjologii, a więc na czymś, co nie poddaje się logicznej ani empirycznej kontroli. Czy i gdzie widzi Pan alternatywę wobec polityki premiera Balcerowicza? Na początku lat 90. alternatywna polityka gospodarcza była do pomyślenia, ale nie do przeprowadzenia, bo nie opowiadały się za nią znaczące siły polityczne. Sojusz Lewicy Demokratycznej był wtedy mało czynny, bo czuł, że jest na oślej ławce. Natomiast lewica solidarnościowa była w owym czasie bardzo słaba i zresztą nigdy nie urosła w siłę. Dziś paradoksalnie istotną rolę w obronie - bo to nie jest budowanie alternatywy pozytywnej, tylko obrona przed niekorzystną zmianą - odgrywa prawica. Nie cała, ale tacy politycy, jak Henryk Goryszewski, który bardzo wyraźnie zawsze mówił, w odróżnieniu od Balcerowicza, że podjęcie takich a takich rozwiązań to wybór polityczny, a nie tylko sprawa techniczna, że za tym kryje się wybór określonych wartości. Jak się okazuje nie tylko lewica bywa wrażliwa społecznie, podobnie jak nie tylko prawica bywa brutalnie liberalna. Ale jest to oczywiście problem polskiej lewicy, że nie zabiera głosu na przykład w takich sprawach, jak losy polskiej wsi po wejściu do Unii Europejskiej. Wprawdzie jestem przekonany, że nie wejdziemy tam ani za dwa, ani za trzy lata, bo tego się boją i społeczeństwa, i rządy krajów Unii, i tego się obawia znacznie więcej ludzi i polityków w Polsce, niż się do tego przyznaje. Ale w końcu w Unii będziemy, bo dla tego akurat alternatywy nie ma. To oznacza dramatyczny problem dla polskiego rolnictwa, a to jest ćwierć narodu. Temu, że Unia Wolności nie ma odpowiedzi na to, co z tym zrobić, ja się tak bardzo nie dziwię. Dlaczego nie? Unia skupia przecież inteligencję. Ale przecież ta partia jest szalenie nieporadna. Nie umie sobie poradzić nawet z problemem własnego przywództwa. W Unii Wolności jest znaczne niezadowolenie z przywództwa Leszka Balcerowicza i kompletny brak alternatywy. Ci w tej partii, którzy mają inny pomysł na państwo, siedzą raczej cicho. Elektorat Unii Wolności nie jest w stanie wyegzekwować od tej partii upominania się o losy inteligencji budżetowej. Oczekiwać zatem, że Unia obejmie swą wyobraźnią wieś polską i będzie miała pomysł, co z nią zrobić, to naprawdę za wiele. SLD? Nie mam uprzedzeń do SLD, ale nie widzę, żeby miał w tej dziedzinie jakieś pomysły. Czyli jest tak samo bezradny? O nie, jest skuteczny. Pod tym względem akurat bardzo góruje nad Unią Wolności, ponieważ dysponuje kadrą mającą praktykę, a także czymś, co jest w polityce bardzo cenne, mianowicie poczuciem wstydu, które w SLD wiąże się z przeszłością. Obawiam się tylko, że SLD to poczucie wstydu może stracić. Dlaczego to jest pozytywne? Bo ogranicza dokonywanie przez Sojusz jawnych nadużyć. Oni zawłaszczają państwo, ale jednak w mniejszym stopniu niż ci, którzy czują się moralnie bez zarzutu w odniesieniu do przeszłości. Strasznie przykro mi to powiedzieć, bo moi koledzy to są ci drudzy, a nie ci pierwsi. Pana zdaniem w polityce państwowej brakuje jednak lewicowego pierwiastka. Od czego trzeba byłoby zacząć, żeby zmniejszać problem biedy w Polsce? Bardzo trudno jest przy niskim poziomie aktywności społecznej i politycznej w Polsce o stworzenie prawdziwej lewicowej alternatywy, bo musiałaby się ona odwoływać się do aktywności ludzi upośledzonych materialnie i socjalnie, a to jest właśnie najbardziej bezradna i bierna część społeczeństwa. Za najważniejsze uważam przywrócenie systemu awansu społecznego. Ludzie tego awansu, którzy niedawno doświadczali tego, co się dzieje w ich macierzystym środowisku, byliby zdolni do stworzenia innej niż populistyczna alternatywy politycznej. Populistyczna już jest - mamy Leppera, ale mamy elementy populizmu także w Polskim Stronnictwie Ludowym. To jest dopiero problem - PSL też nie ma odpowiedzi na wyzwanie unijne. Stronnictwo pełni rolę puklerza, broniąc chłopów przed zmianą status quo, ale to status quo jest coraz gorsze. To na pewno nie jest problem, który da się szybko rozwiązać, ale przy odpowiednio prowadzonej polityce może być stopniowo łagodzony i rozładowywany. Jak? Szczerze powiem, że nie czuję się na tyle mądry, by na to odpowiedzieć. Nie lekceważyłbym tylko tego, że wyzwanie jest poważne i palące. Potrzeba też pieniędzy, ale przede wszystkim konceptu, co zrobić z ludźmi, którzy są zbędni w rolnictwie. Ale bez takich utopii, że mają być przedsiębiorczy. Może będą przedsiębiorczy, kiedy się pojawi dla nich możliwość. Jeżeli bez utopii, to jakie miałyby być konkretne punkty takiego konceptu? Jak zwrócić państwo do obywatela? To musi być roboczy program, a nie jakaś teoria. Moje nadzieje budzi obecny spór podatkowy. Nadzieje na uzdrowienie relacji w koalicji. Za grzech pierworodny tej koalicji wcale nie uważam tego, że jest ona złożona z wielu podmiotów. Taki był werdykt wyborczy. Grzech pierworodny polega na tym, że nie doszło do kompromisu, tylko do podziału łupów: gospodarka dla tych, kultura dla tych. Tymczasem w kluczowych sprawach, i to zarówno dotyczących modelu państwa, jak i modelu polityki gospodarczej, przetrwać mogłoby rozwiązanie kompromisowe. Tylko, że Leszek Balcerowicz akurat nie jest osobą kompromisu. To pozwoliło mu przeprowadzić pierwszy plan na początku lat 90. mimo wszystkich ówczesnych obiekcji. Natomiast dzisiaj ten brak kompromisowości jest raczej przeszkodą. Dziś potrzebny jest układ na wszystkich polach, uwzględniający oblicze polityczne i bazę społeczną obu członów koalicji. Jeżeli spór o podatki doprowadzi do kompromisu, będzie to lepsze dla koalicji i dla nas wszystkich. Bo w końcu mało mnie obchodzą koalicje i to, że wybory wygra SLD, bo je wygra. Mnie obchodzą skutki dla nas, społeczeństwa, a nie myślenie w kategoriach własnego ugrupowania. Ale to jest powszechny sposób myślenia. Niestety nie tylko w polityce polskiej. Ale trzeba znać miarę. Również kiedy się zawiera kompromisy i układy koalicyjne, trzeba pamiętać, jaki będzie ich skutek społeczny. A może ciężar pomocy warstwom uboższym powinny przejąć od państwa organizacje społeczne? Organizacje pozarządowe mogą lepiej od urzędników zagospodarować środki na pomoc społeczną, ale skądś muszą te środki brać. Żadna filantropia nie zastąpi tu budżetu państwa. Jeśli zaś chodzi o to, by materialny niedostatek nie powodował trwałego upośledzenia społecznego, najlepszym środkiem zaradczym jest dostępność awansu przez edukację, np. przez zapewnienie młodzieży wiejskiej bezpłatnego dojazdu do miast, w których są licea. To musiałoby kosztować, więc znów wracamy do poziomu wydatków publicznych i podatków. Oczekiwania, że obniżka podatków od najzamożniejszych spowoduje cud gospodarczy, są aktem wiary bez pokrycia w doświadczeniu. Nie wiemy, jak będzie w dalszej perspektywie. Wiadomo, że w 2002 roku, gdy podatki obniżą się skokowo, wydatki trzeba będzie ciąć. Niestety, łatwo przewidzieć które. Czy akceptuje więc Pan wybiegi SLD, by zablokować uchwalenie ustaw podatkowych? Od kruczków proceduralnych wolałbym zrozumiałą dla wszystkich, otwartą debatę. Upominałem się o nią w "Gazecie Wyborczej" z 27 września. Ale rozumiem polityków SLD. Wszystko wskazuje, że to oni będą układać budżet 2002 roku. Dlatego AWS wymogła na UW przeniesienie głównego etapu reformy poza obecną kadencję: niech to spadnie na głowy następców z innego obozu politycznego. Ale taktyka spalonej ziemi jest czymś, czego my, obywatele, nie możemy zaakceptować. Politycy biją się między sobą, ale na spalonej ziemi my musimy żyć. Z tych samych powodów obawiam się budżetowych skutków ustawy o reprywatyzacji i łatwych do przewidzenia roszczeń przesiedleńców niemieckich. To są miliony ludzi i ogromne mienie. Bardzo szanuję mojego przyjaciela Bronisława Geremka i lubię jego subtelne poczucie humoru, ale gdy mówi, że nie powstanie problem z przesiedleńcami niemieckimi, bo myśmy tego nie zapisali w naszej ustawie reprywatyzacyjnej, to wydaje mi się, że to poczucie humoru jest za daleko posunięte. Można powiedzieć, że my nie chcemy, żeby taki problem powstał, ale to, że nie chcemy i nie zapisaliśmy w ustawie, nie znaczy, że nie powstanie. Co należałoby zrobić? Natychmiast uwłaszczyć ludzi żyjących na terenach zachodniej i północnej Polski. Niestety uważam, że ustawa o reprywatyzacji przejdzie. Szkoda, bo została opracowana dość krótkowzrocznie. A jeżeli argumentem za ustawą ma być stwierdzenie, że naruszone zostało święte prawo własności, to zapytałbym teologów, czy są większe świętości niż własność, czyli złoty cielec. Być może jednak są jakieś inne wartości, dla których honorowanie prawa do niegdysiejszej własności można odsunąć na dalszy plan. Polska międzywojenna nie dała się rozdrapywać przez rozmaite roszczenia, na przykład pokrzywdzonych przez wywłaszczenia carskie po roku 1863. Teraz za sprawiedliwość historyczną muszą zapłacić wszyscy ci, którzy nie są spadkobiercami wywłaszczonych wówczas. Rozmawiała Anna Wielopolska
KAROL MODZELEWSKI: Mamy w Polsce sporą grupę pariasów. Polska zapaść polega na obecności w wielu rejonach kraju trwałego bezrobocia i niezdolności do wyjścia z tej sytuacji również w następnych pokoleniach. to jest podłoże sukcesów Leppera oraz wybuchów agresji. Dziś żaden kataklizm nie zmusza nas do kolejnej rewolucji gospodarczej. Mimo to kontynuowana jest polityka zwiększająca skalę nierówności. to problem polskiej lewicy, że nie zabiera głosu w takich sprawach, jak losy polskiej wsi po wejściu do Unii Europejskiej. Za najważniejsze uważam przywrócenie systemu awansu społecznego. Ludzie tego awansu byliby zdolni do stworzenia innej niż populistyczna alternatywy politycznej. Moje nadzieje budzi obecny spór podatkowy. obawiam się budżetowych skutków ustawy o reprywatyzacji i roszczeń przesiedleńców niemieckich. Co należałoby zrobić? uwłaszczyć ludzi żyjących na terenach zachodniej i północnej Polski.
W Lutku pod Olsztynkiem samowole budowlane nie mogą zostać rozebrane, bo urzędnicy pomylili paragrafy Z letnikami jest problem Większość letnisk we wsi Lutek koło Olsztynka to samowole budowlane postawione na działkach rolnych przez mieszkańców Warszawy. FOT. PIOTR PŁACZKOWSKI Iwona Trusewicz Przez ostatnie kilkanaście lat przepis na daczę na Mazurach był prosty: kupić od chłopa kawałek pola. Postawić "coś" na betonowych słupkach, by nie dotykało ziemi. Zanim urzędy zaczną działać, pole zamieni się w ogród, a kontener w prawdziwy dom. Wtedy można wystąpić o legalizację samowoli. Takich miejsc na Warmii i Mazurach są setki. Lutek w gminie Olsztynek to wieś złożona z kilku gospodarstw i ponad setki dacz oblepiających maleńkie jezioro i okoliczne wzgórza. Część domów stoi nad samą wodą, zagrodzone posesje uniemożliwiają przechadzkę wokół jeziora. Gmina nie skanalizowała wsi, nie wie dokładnie, gdzie podziewają się ścieki. Część dacz nie ma szamb. Większość letnisk to samowole budowlane postawione na działkach rolnych bez pozwoleń przez mieszkańców Warszawy. Dawno powinny zostać rozebrane. Urzędy działają jednak wolno. A kiedy w końcu podejmą decyzję o rozbiórce, zaczyna się kontredans odwołań. I choć odwołanie nie wstrzymuje wykonania decyzji, urzędnicy czekają na ostateczną decyzję Naczelnego Sądu Administracyjnego. W latach 2000 i 2001 NSA rozpatrzył 19 skarg letników z Lutka na decyzję wojewody warmińsko-mazurskiego z 1998 r. o rozbiórce postawionych bez pozwoleń dacz. Sąd przyznał, że są one bez wątpienia samowolami budowlanymi. Następnie wydał wyrok korzystny dla... letników: osiemnaście skarg uznał za zasadne, bo decydując o rozbiórce, urzędnicy, tak gminni, jak i wojewody, powołali się na nieodpowiedni paragraf. Ogłoszenie na Ursynowie Historia zaczęła się w 1991 r. W lokalnej gazecie wychodzącej na warszawskim Ursynowie ukazało się ogłoszenie o sprzedaży atrakcyjnie położonych działek na Mazurach. Zebrało się ponad sześćdziesięciu chętnych. W październiku podpisali notarialną umowę kupna sprzedaży 11,2 ha ziemi położonej w Lutku na zalesionym wzgórzu górującym nad północnym końcem jeziora. - Kupując tę ziemię, nie miałam pojęcia o przepisach. Myślałam, że są to działki rekreacyjne, a okazało się, że to grunty rolne. Nie znałam też przepisów budowlanych, ale znajomi powiedzieli mi, że jak postawię kontener pięć na siedem metrów na filarach, to nie potrzebuję na to pozwolenia - opowiada Jolanta Jagodzińska. Podobnie postąpili pozostali kupujący. W rezultacie wzgórze upstrzone zostało budowlami nijak mającymi się do urody okolicy i architektonicznej tradycji Mazur, zgodnie z którą w Lutku budowano domy z cegły lub drewna z dwuspadowymi dachami krytymi dachówką. - Zdaję sobie sprawę, że postąpiłam wbrew prawu, ale tak jak sąsiedzi chciałam daczę zalegalizować, a gmina chciała w Lutku mieć wzorcową ekologiczną wieś, więc my założyliśmy stowarzyszenie, a gmina podpisała z nami porozumienie - dodaje Jolanta Jagodzińska. Wzorowa wieś Stowarzyszenie Prywatnych Właścicieli Działek "Lutek '93" miało, wspólnie z gminą Olsztynek, wybudować w Lutku sieć kanalizacyjną i oczyszczalnię. Był to warunek legalizacji samowoli. "Z uwagi na duży kompleks działek i niewielki obszar jeziora Luteckiego nawet kilkumiesięczne w ciągu roku użytkowanie działek bez uporządkowanego, kontrolowanego odprowadzania ścieków prowadzi do degradacji jeziora i powoduje pogorszenie warunków użytkowych i zdrowotnych. Stowarzyszenie »Lutek '93« nie może wykazać się konkretnymi dokonaniami - nie została opracowana dokumentacja techniczna oczyszczalni ścieków i w związku z tym nie ma możliwości poczynienia dalszych kroków w kierunku legalizacji domu letniskowego" - napisał wojewoda olsztyński w piśmie podtrzymującym decyzję ówczesnego olsztyńskiego Urzędu Rejonowego o rozbiórce luteckich dacz. - Podpisując porozumienie z gminą, mieliśmy partycypować w kosztach inwestycji. Najpierw mówiono o 10 procentach, ale władze Olsztynka same nie wiedziały, ile oczyszczalnia i zbiorcza kanalizacja będą kosztować. Zapewniały, że wystąpią o pieniądze z funduszy Unii Europejskiej. Potem okazało się, że chcą mieć oczyszczalnię dla całej wsi. Na taki udział nie było nas stać. W Lutku są solidne dacze postawione jakieś dwadzieścia lat temu, często nad samym jeziorem. I tamtych ludzi nikt nie zobowiązywał do udziału w inwestycji - tłumaczy Marian Parchowski, prezes stowarzyszenia "Lutek '93", na co dzień prezes Wolskiego Robotniczego Klubu Sportowego "Olimpia". Dacza prezesa ma wraz z obszernym tarasem 110 m kw, wokół zadbany ogród, oczko wodne. Jabłonki całe w dużych czerwonych jabłkach. Nie będzie oczyszczalni - Nie będziemy budować w Lutku oczyszczalni, bo gmina ma jeszcze wiele wsi z własnymi mieszkańcami bez sieci kanalizacyjnej - mówi burmistrz miasta i gminy Olsztynek Zbigniew Wasieczko. Sytuację w Lutku ocenia jako "nie najlepszą". - Z letnikami jest problem. Kiedy nasze służby chcą sprawdzić szamba, właścicieli nigdy nie ma. Nie przyjmują zawiadomień wysyłanych pocztą. Niektórzy deklarują chęć postawienia przydomowych oczyszczalni na dwie, trzy dacze, ale służby wojewody są przeciwne takiemu rozwiązaniu - wyjaśnia burmistrz. Wojciech Rokicki jest warszawskim geodetą. Jego zadbana działka leży pod lasem. Duży zielony teren, trawa przystrzyżona, drzewka, biały domek. Jego skargę na decyzję o rozbiórce, NSA także uznał za zasadną. - Stała oczyszczalnia musi mieć ciągły dopływ ścieków, a my spędzamy tu może dwa, trzy miesiące w roku. Działka leży 800 m od jeziora. Mamy szczelne szambo, regularnie opróżniane. Kiedy budowaliśmy domek, można było bez pozwolenia stawiać - o powierzchni do 35 m - opowiada właściciel. Zmieniło się to w 1994 r., z chwilą uchwalenia nowego prawa budowlanego. Nie znam przypadku Alina i Artur Piwowarscy, którzy domek postawili już po wejściu w życie nowej ustawy, od 1996 r. mają decyzję o rozbiórce. - Tutaj wiele jest takich domów. Ale trzeba wziąć pod uwagę, że miejscowi żyją dzięki letnikom. To dla nich otwarte są sklepy, działa bar, ludzie znajdują pracę przy drobnych remontach i pilnowaniu działek. Gmina też ściąga z nas podatki - opowiada Alina Piwowarska. "Bezspornym jest, że samowola budowlana została popełniona pod rządami planu zagospodarowania przestrzennego z 1992 r. To zaś oznacza, że ten plan, a nie później uchwalony (...) z 1995 r. winien być podstawą do oceny zgodności inwestycji skarżącej z ustaleniami planu" - zwrócił uwagę NSA, dodając, że urzędnicy nie wykazali także, iż brak oczyszczalni i szamb przy niektórych domach zagraża środowisku. - Wydajemy nowe decyzje o rozbiórce, uwzględniające uwagi NSA. Nie wydamy też żadnej decyzji o legalizacji samowoli w Lutku - zapewniają urzędnicy Powiatowego Inspektoratu Nadzoru Budowlanego w Olsztynie. Jak w praktyce przebiegać ma rozbiórka, tego nie wie nikt. Od powstania powiatów zarządza tym starosta. - To nie oznacza, że na działkę wjeżdża buldożer. Postaramy się o nałożenie grzywny w celu przymuszenia właścicieli do rozbiórki - tłumaczą urzędnicy. - Szkoda by było naszej pracy i tego miejsca - wzdycha Jolanta Jagodzińska. - Nie słyszałem nawet o jednym przypadku rozebrania nielegalnej daczy w tym województwie - powątpiewa w urzędnicze działania burmistrz Olsztynka.
Lutek w gminie Olsztynek to wieś złożona z kilku gospodarstw i ponad setki dacz oblepiających maleńkie jezioro i okoliczne wzgórza. Większość letnisk to samowole budowlane postawione na działkach rolnych bez pozwoleń przez mieszkańców Warszawy. Dawno powinny zostać rozebrane. W latach 2000 i 2001 NSA rozpatrzył 19 skarg letników z Lutka na decyzję wojewody warmińsko-mazurskiego z 1998 r. o rozbiórce postawionych bez pozwoleń dacz. Sąd przyznał, że są one bez wątpienia samowolami budowlanymi.Następnie wydał wyrok korzystny dla... letników: osiemnaście skarg uznał za zasadne, bo decydując o rozbiórce, urzędnicy, tak gminni, jak i wojewody, powołali się na nieodpowiedni paragraf.
Afera w PZU SA - Zakład płacił za nieruchomości nawet kilkanaście razy za dużo - Miliony wypływały z firmy Ziemię drogo kupię Nabycie tej działki w Bydgoszczy w czerwcu 2000 roku, to jeden z najbardziej podejrzanych zakupów nieruchomości, dokonanych przez PZU. Chociaż jej wartość rynkowa tylko trochę przekraczała półtora miliona złotych, PZU zapłacił za nią dużo więcej FOT. BERTOLD KITTEL BERTOLD KITTEL Z powodu niekorzystnych umów akceptowanych przez były zarząd PZU, z firmy wyprowadzono - w latach 1999 - 2000 - miliony złotych. Wyłudzenie pieniędzy z PZU było ogromnym przedsięwzięciem. Przeprowadziła je dobrze zorganizowana grupa, która dla zatarcia śladów przerzucała pieniądze przez konta nieistniejących firm, podstawionych ludzi, za pomocą fałszywych dokumentów. Tylko na jednej transakcji zakupu ziemi w Bydgoszczy PZU stracił dwa miliony złotych. Niekorzystny zakup był jedną z ostatnich decyzji zarządu PZU, związanego z zawieszonym w tamtym czasie prezesem Władysławem Jamrożym. Przez kilka ostatnich lat PZU SA skupował działki w większych polskich miastach. Mają na nich stanąć centra likwidacji szkód i oceny ryzyka. Transakcji, w imieniu PZU SA, dokonywała spółka zależna - PZU Development. Jej pracownicy otrzymywali bardzo szerokie pełnomocnictwa. Dziś tymi zakupami interesuje się prokuratura, okazało się bowiem, że PZU słono przepłacał za nieruchomości - w Lublinie, Nowym Sączu czy Kielcach firma przepłaciła od dwóch do 13,5 raza. Tajemniczy interes Jedną z takich podejrzanych transakcji był zakup dużej działki w Bydgoszczy, do którego doszło w czerwcu 2000 roku. Chociaż jej wartość rynkowa tylko trochę przekraczała półtora miliona złotych, PZU zapłacił za nią dużo więcej. Motel w Ogonkach. To tu, według Wojciecha Łukaszka przekazano pieniądze. Choć motel leży przy ruchliwej trasie, tuż nad jeziorem, gdzie kręci się mnóstwo ludzi, nikt nie mógł podejrzewać, że w czarnym neseserze spoczywają dwa miliony wyłudzone z PZU FOT. BERTOLD KITTEL - Cena działki wynosiła 3,7 miliona złotych - poinformował "Rz" Adam Taukert, rzecznik prasowy PZU SA. Nie chciał wyjaśnić, skąd się wzięła różnica. - Tę sprawę, z doniesienia Ministerstwa Skarbu, bada prokuratura. Dlatego nie będę się wypowiadał. W PZU nie pracuje już żadna z osób odpowiedzialnych za zakup działki w Bydgoszczy. Działka wielkości ok. sześciu tysięcy metrów kwadratowych, na której ma stanąć centrum likwidacji szkód w Bydgoszczy, leży prawie w centrum miasta. Jednak, chociaż miejsce jest atrakcyjne, do działki jest nie najlepszy dojazd - wąska uliczka między myjnią samochodową i ogrodzonym, zapuszczonym ogrodem. Właścicielem działki był znany w Bydgoszczy handlarz złotem Włodzimierz Bogucki. Zastajemy go w jego sklepie z biżuterią. Jest niewysokim, szpakowatym mężczyzną. Twierdzi, że zawarł transakcję zgodnie z prawem, więc nie boi się kłopotów. Doradzali mu najlepsi prawnicy. Odprowadził podatek, a pieniądze zainwestował już w nowy interes. Nie chce mówić o szczegółach: cenie, pośrednikach. Nie wiedziałem, że chodzi o PZU Z naszych ustaleń wynika, że w sprzedaży bydgoskiej działki wzięło udział kilkanaście osób, a sama transakcja była poważnym przestępczym przedsięwzięciem, w wyniku którego z PZU SA wyprowadzono dwa miliony złotych. Agenci nieruchomości z Bydgoszczy z zaskoczeniem przyjęli wiadomość o transakcji. Osiem największych firm pośrednictwa w Bydgoszczy jest bowiem połączonych siecią komputerową i wymienia się informacjami. - Wiedzielibyśmy, gdyby któreś z bydgoskich biur sprzedało działkę - mówi jeden z naszych rozmówców. - Uznaliśmy, że sprzedawca znalazł kupca prywatnie. Pośrednikiem w sprzedaży ziemi była spółka z Włocławka, której prezesem jest Grażyna Bończewska. "Rz" ustaliła, że jej firma powstała kilka tygodni przed transakcją. Dziwne jest też to, iż sprzedaży ziemi w Bydgoszczy dokonała firma z odległego o 100 kilometrów Włocławka. Udało nam się dotrzeć do Wojciecha Łukaszka - jednego z uczestników tej operacji, który w szczegółach wyjaśnił nam kulisy transakcji. - Jestem załamany, pół godziny temu z mojego domu wyjechali panowie z Centralnego Biura Śledczego - mówi. - Czterech facetów z bronią u pasa, dzieci się przestraszyły. Zabrali z domu dokumenty, notatniki. Przysięgam, że dopiero teraz dowiedziałem się, iż chodzi o aferę w PZU. Oglądałem w telewizji, jak zatrzymywali Wieczerzaka i ani przez myśl mi nie przeszło, że jestem zamieszany w podobną aferę. A teraz grozi mi zarzut o pomoc w praniu pieniędzy. Łukaszek to z wyglądu czterdziestokilkuletni mężczyzna. Mieszka w zadbanym domu położonym pod lasem w miejscowości Pozezdrze (powiat giżycki). Mówi z lekkim śląskim akcentem, ale jak sam twierdzi, choć pochodzi ze Śląska, długo mieszkał w Przemyślu i na Ukrainie. Od lat robi interesy, dlatego ma rozległe kontakty w całym kraju. - W marcu zeszłego roku zadzwoniła do mnie z Włocławka Grażyna Bończewska. Znam ją, prowadzi pośrednictwo nieruchomości, w przeszłości razem robiliśmy interesy - mówi Łukaszek. - Poprosiła, żebym pomógł jej znaleźć jakieś inne biuro pośrednictwa w handlu nieruchomościami. Łukaszek skontaktował się ze swoim dawnym znajomym Adamem Pasikowskim i poprosił o znalezienie jakiegoś biura. - Umówiłem go z Bończewską. Przyjechali, usiedli, podpisali jakieś umowy - opowiada. Zapewnia, że nie wiedział, o jakie umowy chodziło. Według Łukaszka, Bończewskiej towarzyszył niejaki Piotr Borkowski - tajemniczy mężczyzna z Warszawy, zdaniem Łukaszka szczupły, ok. czterdziestoletni. - Poznałem go kilka lat temu, pracował wtedy w biurze prowadzącym procesy upadłościowe. Miał biuro w biurowcu PKS przy Dworcu Zachodnim w Warszawie - mówi. Do niedawna Borkowskiego można było spotkać w biurze eleganckiej spółdzielni mieszkaniowej w centrum stolicy. - On tu przychodził towarzysko, nigdy nie pełnił żadnej funkcji - dowiedzieliśmy się w biurze. Mazurski trop Zaproszony przez Łukaszka Pasikowski przywiózł fałszywe, jak się później okazało, umowy, zgodnie z którymi nieistniejąca firma niejakiego Władysława Haszczakiewicza z Drohojowa pod Przemyślem zleca Bończewskiej znalezienie działki pod planowane centrum likwidacji szkód w Bydgoszczy. W tym samym czasie, wiosną 2000 roku, Bończewska dogadała się z Boguckim - handlarzem złotem z Bydgoszczy, tym, który od dłuższego czasu bezskutecznie szukał kupca na działkę. Ustalili, że w zamian za ustaloną prowizję Bończewska znajdzie kupca na jego działkę. Tym samym właścicielka biura istniejącego od kilku tygodni stała się zarazem przedstawicielem kupującego i sprzedającego. Od obu dostała też zwyczajową prowizję. 16 czerwca 2000 r. zarząd PZU SA w Warszawie pod przewodnictwem Jacka Berdyna akceptuje warunki transakcji. Berdyn, uważany za lojalnego i oddanego współpracownika Władysława Jamrożego, jest p.o. prezesem - w miejsce zawieszonego pod koniec stycznia 2000 roku Jamrożego. Kilkanaście dni po zaakceptowaniu bydgoskiej transakcji, 29 czerwca, rada nadzorcza odwołała zarząd - z innych powodów. Jamroży twierdzi dziś, że nie słyszał o bydgoskiej transakcji. - Byłem wtedy zawieszony i nie podejmowałem żadnych decyzji - mówi. Z Jackiem Berdynem nie sposób się skontaktować, bo nikt w PZU nie wie, gdzie teraz pracuje. 28 czerwca zeszłego roku - czyli dzień przed odwołaniem zarządu - odbyło się spotkanie w biurze notarialnym. Zjawił się Bogucki (handlarz złotem, właściciel działki), Bończewska (pośredniczka w sprzedaży nieruchomości) i Piotr Kudlak - ekspert ds. marketingu w PZU Development, wyposażony w pełnomocnictwo podpisane przez wiceprezesa PZU SA Jacka Berdyna i członka zarządu PZU Jacka Mejznera. Kudlak nie pracuje już w PZU Development. Nie zastaliśmy go także w domu na warszawskim Targówku, w którym jest zameldowany. Z aktu notarialnego wynika, że PZU zapłacił za działkę 3,7 miliona złotych. Z dokumentów transakcji wynika też, że na konto sprzedających trafiło z tego zaledwie 1,6 miliona złotych. 2,025 miliona zł przelano na konto firmy Grażyny Bończewskiej, a 75 tysięcy zostało u notariusza jako depozyt. Miał on być wypłacony Bończewskiej po eksmitowaniu ostatnich lokatorów zamieszkujących ruderę na działce. Jak wyprać dwa miliony Tego samego dnia, czyli 28 czerwca 2000, Bończewska przelewa dwa miliony złotych z konta swojej spółki do oddziału PBK w Giżycku na konto firmy żony Łukaszka. Uzasadnieniem przelewu są rzekome "koszty związane z pozyskaniem tej nieruchomości", poniesione na rzecz firmy Władysława Haszczakiewicza z Drohojowa. Z faktury nie wynika, jakie to koszty, mimo że przekroczyły one wartość ziemi. I dlaczego pieniądze poszły do Giżycka na konto firmy żony Łukaszka, skoro firma Haszczakiewicza jest spod Przemyśla, czyli drugiego końca Polski? Kulisy operacji finansowych, do których doszło po transakcji, wyjaśnia Wojciech Łukaszek. - Kilka tygodni po spotkaniu w moim domu Bończewska znowu poprosiła mnie o pomoc. Powiedziała, że ma przelać na konto firmy Haszczakiewicza dwa miliony złotych, ale nie ma do niego zaufania i woli, żeby pieniądze poleżały na moim koncie - mówi Łukaszek. - Oj, ale byłem głupi, że się zgodziłem! Łukaszek wykorzystał do tej operacji konto firmy swojej żony. Firma miała siedzibę w Rynie, a konto w banku w niedalekim Giżycku. - Żona wtedy wyjechała za granicę, a ponieważ firmę likwidowaliśmy i były jakieś rozliczenia, więc w zaufaniu zostawiła mi podpisane czeki - mówi. - Kiedy dwa miliony wpłynęły na konto po prostu wypełniłem czek i podjąłem pieniądze. Dwa miliony wpłynęły na konto 28 lub 29 czerwca zeszłego roku. - Nie od razu je wypłaciłem, bank potrzebował kilku dni na zebranie takiej kwoty. Na początku lipca pojechałem do banku, zapakowałem pieniądze do skórzanego nesesera i pojechałem z Giżycka w kierunku Węgorzewa - opowiada. Po dwa miliony przyjechała pośredniczka z Włocławka Grażyna Bończewska w towarzystwie Piotra Borkowskiego. - Przyjechali ciemnym passatem Borkowskiego. Czekali na mnie w motelu w Ogonkach, to jest kilka kilometrów od mojego domu w kierunku Węgorzewa. Przekazałem im pieniądze w tym motelu - mówi. Borkowski to najbardziej tajemnicza postać w całej operacji. - Nie mam wątpliwości, że za całą tą operacją stał Borkowski. Pojawił się już podczas spotkania w moim domu. Potem to jemu wręczyłem neseser z dwoma milionami - twierdzi Łukaszek. - Znałem go wcześniej niż Bończewską, dzięki niemu ją poznałem. Słabe punkty planu Uczestnicy konspiracyjnego spotkania w motelu w Ogonkach mogli czuć się bezkarnie. Pieniądze zatoczyły duże koło, na wszystko były podkładki, nikt nie czuł się oszukany. Niczyich podejrzeń nie wzbudziło też spotkanie w motelu - leży nad samym jeziorem, przy ruchliwej turystycznej trasie, kręci się mnóstwo ludzi. Nikt nie mógł podejrzewać, że w czarnym neseserze spoczywają dwa miliony wyłudzone z PZU. A jednak nie powinni spać spokojnie, okazało się bowiem, że popełnili błąd. W czasie kontroli Urzędu Kontroli Skarbowej okazało się, że umowa i faktura firmy Haszczakiewicza z Drohojowa są fałszywe. Firma od pewnego czasu jest wyrejestrowana, a pod jej adresem znajduje się zakład usług budowlanych, którego właściciel nie ma nic wspólnego z Haszczakiewiczem. - Jakiś miesiąc temu zadzwoniła do mnie z Włocławka Bończewska z karczemną awanturą, że ma przeze mnie kłopoty, że urząd skarbowy ją będzie ścigał. W czasie kontroli okazało się że firma Haszczakiewicza (ta, której faktury były podkładką do wyprowadzenia pieniędzy) od dawna nie istnieje, a faktura i umowa są nieważne - mówi Łukaszek. - Ale co jej miałem powiedzieć? Przecież ja tego Haszczakiewicza nie znałem, to był człowiek Pasikowskiego. A poza tym on się nawet nigdzie nie pojawił, Pasikowski miał przecież tylko podpisane przez tamtego dokumenty. Łukaszek jest roztrzęsiony. Udostępnił konto firmy żony bez jej wiedzy. - Dowiedziała się o wszystkim od policjantów z CBŚ. Jak przyjechali przed piątą, byłem w Giżycku i ściągnęli mnie przez komórkę. Żona chce się ze mną rozwieść, straciła do mnie zaufanie. Po co mi to było? - żali się. Przysięga, że to jedyna taka transakcja, w której wziął udział. Utrzymuje, że nic z niej nie miał. - OSOBY WYSTĘPUJĄCE W TEKŚCIE: 1. Piotr Borkowski - zdaniem Łukaszka tajemniczy organizator wyprowadzenia dwóch milionów z PZU. To on w motelu nad jeziorem przejął neseser z dwoma milionami złotych. 2. Grażyna Bończewska - właścicielka i prezes spółki "Grażyna Bończewska" z Włocławka pośredniczącej w zakupie nieruchomości. 3. Włodzimierz Bogucki - handlarz biżuterią z Bydgoszczy. Nadwyżki inwestuje w nieruchomości, które stara się potem zyskownie sprzedać. Sprzedał działkę PZU SA. 4. Piotr Kudlak - pracownik PZU Development - w imieniu firmy kupił działkę od Boguckiego. Posługiwał się pełnomocnictwem Jacka Mejznera i Jacka Berdyna z zarządu PZU SA. Nie ma wątpliwości co do oryginalności jego pełnomocnictw. 5. Wojciech Łukaszek - przedsiębiorca z Pozezdrza (woj. warmińsko-mazurskie). Pomógł w transferze dwóch milionów złotych wyprowadzonych z PZU w czasie zakupu działki w Bydgoszczy, grozi mu za to zarzut pomocy w praniu brudnych pieniędzy. 6. Adam Pasikowski - znajomy Łukaszka, załatwił pośrednictwo, na które miała być wystawiona fikcyjna faktura przez firmę Grażyny Bończewskiej. Przywiózł dokumenty podpisane przez niejakiego Władysława Haszczakiewicza. Okazało się, że dokumenty są sfałszowane, bo firma Haszczakiewicza nie istnieje. 7. Władysław Haszczakiewicz - jego nazwisko figuruje na fakturze i umowie, on sam nigdy fizycznie nie brał udziału w transakcji. 8. Jacek Berdyn - p.o. prezes PZU. Uważany za człowieka lojalnego wobec zawieszonego prezesa Władysława Jamrożego. Udzielił pełnomocnictwa na zakup działki w Bydgoszczy, zaakceptował warunki zakupu działki. BYDGOSKA TRANSAKCJA PZU SA zapłacił w 2000 roku za działkę wielkości ok. sześciu tysięcy metrów kwadratowych w Bydgoszczy 3,7 miliona złotych. Z naszych ustaleń wynika, że do sprzedającego ziemię trafiło zaledwie 1,6 miliona. Reszta pieniędzy, ponad dwa miliony złotych, została wyprowadzona przez konta dwóch firm. Ostatnia z firm wypłaciła pieniądze tajemniczemu mężczyźnie z Warszawy, zajmującemu się m.in. pośrednictwem nieruchomościami. W operacji tej wzięło udział kilka firm i kilkanaście osób. KOMENTARZ PZU bez kontroli PZU ubezpiecza miliony Polaków. Ale gdy się ubezpiecza miliony ludzi, trzeba dbać o rozsądne i odpowiedzialne zarządzanie firmą, by nie stracić zaufania i pieniędzy swoich klientów. Wygląda na to, że w poprzednim kierownictwie PZU myślano o wszystkim, ale nie o tym. Opisana dziś na naszych łamach historia jednej transakcji Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń łamie wszelkie normy przyjęte w biznesie. Nieruchomość w Bydgoszczy kupił on za cenę dwukrotnie przekraczającą jej wartość - tylko po to, by ogromne pieniądze trafiły w prywatne ręce. Co było potem? Walizki pieniędzy, tajemniczy motel, fałszywy pośrednik, lewe konto. To brzmi niczym scenariusz gangsterskiego filmu, a nie opis działań największej polskiej firmy ubezpieczeniowej. Odpowiedzialność karną powinni ponieść uczestnicy tej oszukańczej transakcji. Nie sposób jednak nie zapytać, gdzie wtedy, gdy miały miejsce opisywane zdarzenia, byli członkowie zarządu PZU? Jak kontrolowała ich działania rada nadzorcza? W jaki sposób nadzór właścicielski sprawowało Ministerstwo Skarbu, które miało większościowy pakiet akcji? PZU i jego siostrzana spółka PZU Życie od dawna były obiektem zainteresowania mediów. Poprzednie kierownictwa obu instytucji przez wiele miesięcy raczyły nas mieszaniną nieudolności i prywaty. Wszystko wskazuje na to, że tej drugiej było znacznie więcej. W końcu ekipy kierownicze największych polskich ubezpieczycieli trafiły pod lupy policji i prokuratury. Szkoda, że tak późno. Ewa Kluczkowska
Z powodu niekorzystnych umów akceptowanych przez były zarząd PZU, z firmy wyprowadzono - w latach 1999 - 2000 - miliony złotych. Przez kilka ostatnich lat PZU SA skupował działki w większych polskich miastach na centra likwidacji szkód i oceny ryzyka. tymi zakupami interesuje się prokuratura, okazało się, że PZU słono przepłacał za nieruchomości. Jedną z podejrzanych transakcji był zakup działki w Bydgoszczy. jej wartość rynkowa trochę przekraczała półtora miliona złotych, PZU zapłacił za nią dużo więcej. Właścicielem działki był Bogucki. Twierdzi, że zawarł transakcję zgodnie z prawem. Pośrednikiem w sprzedaży ziemi była spółka, której prezesem jest Bończewska. Udało nam się dotrzeć do Łukaszka - jednego z uczestników tej operacji. zadzwoniła do mnie Bończewska. - mówi Łukaszek. - Poprosiła, żebym pomógł jej znaleźć jakieś biuro pośrednictwa w handlu nieruchomościami. Zaproszony przez Łukaszka Pasikowski przywiózł fałszywe umowy, zgodnie z którymi nieistniejąca firma Haszczakiewicza zleca Bończewskiej znalezienie działki w Bydgoszczy. PZU zapłacił za działkę 3,7 miliona złotych. Z dokumentów transakcji wynika, że na konto sprzedających trafiło z tego 1,6 miliona złotych. 2,025 miliona zł przelano na konto firmy Bończewskiej, a 75 tysięcy zostało u notariusza jako depozyt. W czasie kontroli Urzędu Kontroli Skarbowej okazało się, że umowa i faktura firmy Haszczakiewicza z Drohojowa są fałszywe. PZU ubezpiecza miliony ludzi, trzeba dbać o rozsądne i odpowiedzialne zarządzanie firmą. w PZU myślano o wszystkim, ale nie o tym.
ANALIZA Zamknięty system źródeł prawa Jaka rachunkowość w bankach JAROSŁAW MAJEWSKI Dlaczego banki obowiązane są stosować się do ustawy o rachunkowości, ale już nie do przepisów aktów wykonawczych wydanych na jej podstawie? Przepisy ustawy z 29 września 1994 r. o rachunkowości (Dz. U. nr 121, poz. 591 ze zm.; dalej: u.r.) stosuje się m.in. do "jednostek organizacyjnych działających na podstawie prawa bankowego", czyli banków (art. 2 ust. 1 pkt 3 u.r.). W dwóch punktach art. 81 ust. 1 u.r. - jak należy przypuszczać, ze względu na specyfikę działalności prowadzonej przez banki - zawarto delegację dla prezesa Narodowego Banku Polskiego do określenia: w porozumieniu z ministrem finansów szczególnych zasad rachunkowości banków, sporządzania informacji dodatkowej oraz skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków, po zasięgnięciu opinii ministra finansów zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków i sporządzania innych sprawozdań. Na podstawie tej delegacji prezes NBP wydał trzy zarządzenia: nr 13/94 z 10 grudnia 1994 r. w sprawie zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków (Dz. Urz. NBP nr 23, poz. 36 ze zm.), nr 1/95 z 16 lutego 1995 r. w sprawie szczególnych zasad rachunkowości banków i sporządzania informacji dodatkowej (Dz. Urz. NBP nr 4, poz. 8 ze zm.), nr 10/95 z 29 grudnia 1995 r. w sprawie szczególnych zasad sporządzania skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków (Dz. Urz. NBP z 1996 r. nr 1, poz. 1). 1 stycznia 1998 r. - mocą art. 190 ustawy z 29 sierpnia 1998 r. - Prawo bankowe (Dz. U. nr 140, poz. 939) - przepis art. 81 ust. 1 u.r. został znowelizowany. Zmieniono organ właściwy do wydania aktów wykonawczych: stosowne kompetencje utracił prezes NBP, a uzyskała je Komisja Nadzoru Bankowego. Na podstawie znowelizowanego art. 81 ust. 1 pkt 1 u.r. KNB wydała dwie uchwały: nr 1/98 z 3 czerwca 1998 r. w sprawie szczególnych zasad rachunkowości banków i sporządzania informacji dodatkowej (Dz. Urz. NBP nr 14, poz. 27), nr 2/98 z 3 czerwca 1998 r. w sprawie szczególnych zasad sporządzania skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków (Dz. Urz. NBP nr 14, poz. 28). Obie uchwały weszły w życie 1 lipca 1998 r., uchylając zarządzenia prezesa NBP: pierwsza - nr 1/95, druga - nr 10/95. Stosowne klauzule derogacyjne są zawarte odpowiednio w § 46 uchwały nr 1/98 KNB oraz § 20 uchwały nr 2/98 KNB. Ponadto w KNB toczą się prace legislacyjne nad uchwałą w sprawie zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków, która zastąpiłaby przepisy zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP. Wydanie przez KNB uchwały w tej sprawie stanowiłoby wykonanie delegacji zawartej w art. 81 ust. 1 pkt 2 u.r. w jego obecnym brzmieniu. Tyle może nieco nużącego, ale koniecznego dla zasadniczych rozważań przypomnienia. Ad rem! Wyłania się mianowicie kwestia, czy banki w prowadzeniu swej rachunkowości są obecnie obowiązane przestrzegać przepisy aktów wykonawczych, wydanych na podstawie upoważnienia zawartego w art. 81 ust. 1 u.r. Wprawdzie stawianie takiego pytania może nieco dziwić, zwłaszcza w pierwszym odruchu, bo przecież adresatami zakazów i nakazów zawartych w rzeczonych przepisach są właśnie banki, ale, jak pokaże bliższa analiza, kwestia ta nie jest wbrew pozorom banalna. Przy czym wątpliwość dotyczy zarówno przepisów zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP, jak i uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB, choć w pierwszym wypadku ma inne źródło niż w drugim. Zacznijmy od wątpliwości związanej z zarządzeniem nr 13/94 prezesa NBP. Krótko można ją wyrazić w pytaniu: czy konsekwencją wejścia w życie nowelizacji art. 81 ust. 1 u.r. nie była aby utrata mocy wydanych wcześniej na podstawie tego przepisu przez prezesa NBP zarządzeń wykonawczych, w tym zarządzenia nr 13/94? Skąd to podejrzenie? Wedle powszechnie dziś uznawanej, ugruntowanej m.in. przez orzecznictwo Trybunału Konstytucyjnego reguły interpretacyjnej skutkiem utraty mocy obowiązującej przez normę zawierającą upoważnienie do wydania aktu wykonawczego jest również utrata mocy obowiązującej przez ten akt. A moim zdaniem z taką właśnie sytuacją mieliśmy do czynienia 1 stycznia 1998 r., kiedy weszła w życie nowelizacja art. 81 ust. 1 u.r. Norma upoważniająca zawarta w art. 81 ust. 1 u.r. przed 1 stycznia 1998 r. (tj. do jego nowelizacji) oraz norma upoważniająca zawarta w tymże przepisie od tej daty (tj. po jego nowelizacji) to dwie różne normy. Druga z nich zastąpiła pierwszą - pierwsza 1 stycznia 1998 r. utraciła moc, skutkiem czego utraciły moc również akty wykonawcze wydane na jej podstawie: zarządzenia nr 13/94, 1/95 oraz 10/95 prezesa NBP. Nie można ulegać pozorom, że cały czas chodzi o ten sam przepis ustawy. Nie można bowiem faktu utraty mocy obowiązującej przez normę zawierającą upoważnienie do wydania aktu wykonawczego wiązać jedynie z uchyleniem (skreśleniem) przepisu, z którego ową normę się odtwarza. Równie dobrze może chodzić o zmianę tego przepisu, a już na pewno o taką zmianę, która polega - jak w analizowanym wypadku - na modyfikacji istotnych elementów upoważnienia. Przyjmuje się zwykle, że upoważnienie do wydania aktu wykonawczego charakteryzują trzy elementy: podmiot kompetentny do wydania aktu, forma aktu oraz zakres spraw przekazanych do uregulowania. Art. 92 ust. 2 konstytucji daje podstawę do wyodrębnienia jeszcze jednego elementu charakterystycznego: wytycznych dotyczących treści aktu. Zauważmy, że nowelizacja art. 81 ust. 1 u.r. przyniosła zmianę dwóch spośród tych elementów: organu właściwego do wydania aktu (prezes NBP utracił w tym zakresie kompetencję na rzecz KNB) oraz formy aktu (formę zarządzenia zastąpiła forma uchwały). W związku z tym naprawdę trudno przyjąć, że cały czas była to, i jest nadal, ta sama norma upoważniająca. Naturalnie mimo zmiany przepisu art. 81 ust. 1 u.r., powodującej uchylenie zawartego do tej pory w tym przepisie upoważnienia dla prezesa NBP do wydania aktów wykonawczych, ustawodawca mógł akty wykonawcze wydane na podstawie tego upoważnienia czasowo zachować w mocy. Jednak gdyby tak miało być, powinien to wyraźnie zaznaczyć w stosownym przepisie przejściowym. Skoro tego nie uczynił, to zgodnie z przywołaną regułą interpretacyjną akty te utraciły moc w tym samym czasie, w którym utraciła moc norma ustawowa zawierająca upoważnienie do ich wydania, czyli 1 stycznia 1998 r. Co się tyczy zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP, to gwoli ścisłości należy jeszcze dodać, że w jego podstawie prawnej zostało powołane nie tylko upoważnienie zawarte w art. 81 ust. 1 pkt 2 u.r., ale również w art. 100 ust. 5 pkt 1 ustawy z 31 stycznia 1989 r. - Prawo bankowe (tekst jedn.: Dz. U. z 1992 r. nr 72, poz. 359 ze zm.), uchylonej przez prawo bankowe z 1997 r. Ten wątek jednak bez szkody dla dalszych rozważań można pominąć. Podobnie trudno przyjąć, choć już z innego powodu, że banki są związane postanowieniami uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB. Dlaczego? Koncepcja źródeł prawa, której hołdują postanowienia polskiej konstytucji, opiera się na rozróżnieniu prawa powszechnie obowiązującego oraz aktów normatywnych o charakterze wewnętrznym. Banki są samodzielnymi podmiotami prawa, przeto mogą je wiązać jedynie nakazy i zakazy zawarte w przepisach prawa powszechnie obowiązującego. Ale w świetle postanowień konstytucji uchwały KNB żadną miarą nie mogą być uznane za źródła prawa powszechnie obowiązującego. Jak wiadomo, konstytucja realizuje - przynajmniej w odniesieniu do stanowienia prawa powszechnie obowiązującego - ideę zamknięcia systemu źródeł prawa, zarówno w aspekcie przedmiotowym (wylicza wyczerpująco rodzaje aktów normatywnych, które mogą być źródłami prawa), jak i przedmiotowym (wylicza wyczerpująco podmioty wyposażone w kompetencje do stanowienia prawa). W tak zamkniętym systemie źródeł prawa uchwały KNB się nie mieszczą - do aktów prawa powszechnie obowiązującego ustrojodawca zaliczył jedynie konstytucję, ustawy, ratyfikowane umowy międzynarodowe, rozporządzenia oraz akty prawa miejscowego, a nadto rozporządzenia z mocą ustawy wydawane przez prezydenta RP w czasie stanu wojennego (art. 87 i 234 konstytucji). Ażeby adresowane do banków nakazy i zakazy określone w przepisach uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB istotnie mogły je wiązać, rzeczone nakazy i zakazy należałoby zawrzeć w akcie prawa powszechnie obowiązującego. Rzecz jednak w tym, że de lege lata nie może to być akt wydany przez KNB. Rozporządzenia, a więc jedyny rodzaj aktu normatywnego będący źródłem prawa powszechnie obowiązującego, który mógłby tu wchodzić w grę, mogą wydawać bowiem tylko organa wskazane w konstytucji (art. 92 ust. 1 konstytucji); pośród nich próżno by szukać KNB (szerzej o różnych aspektach konstytucyjnej reformy źródeł prawa oraz jej praktycznych konsekwencjach pisała Sławomira Wronkowska w cyklu artykułów "Koncepcja źródeł prawa", "Rz" z 7, 28 lipca i 10 sierpnia). Wprawdzie pojawiła się propozycja, żeby akty normatywne wydawane przez KNB, a zawierające nakazy i zakazy adresowane do banków, podobnie jak takież akty prezesa NBP oraz Rady Polityki Pieniężnej, traktować jako akty wewnętrzne o szczególnym charakterze, przy czym owa szczególność miałaby polegać na tym, że akty te wiązałyby banki, mimo że nie są one jednostkami organizacyjnymi podległymi KNB czy organom NBP w rozumieniu art. 93 ust. 1 konstytucji (R. Tupin: "Status prawny i kompetencje organów Narodowego Banku Polskiego i Komisji Nadzoru Bankowego", "Przegląd Ustawodawstwa Gospodarczego" 1998, nr 7-8), jednak propozycji tej, moim zdaniem, nie można zaaprobować. Nie tylko nie znajduje ona żadnego oparcia w przepisach konstytucji, ale wręcz się im sprzeciwia. Jak wspomniałem, postanowienia konstytucji dotyczące źródeł prawa opierają się na wyraźnym rozróżnieniu aktów prawa powszechnie obowiązującego oraz aktów normatywnych o charakterze wewnętrznym. Łatwo zauważyć, że omawiana propozycja ów wyraźnie w konstytucji zarysowany dualizm w obrębie źródeł prawa burzy, wprowadzając trzecią kategorię aktów prawnych. Akty prawne należące do owej trzeciej kategorii miałyby charakter hybrydalny: byłyby niby to aktami prawa wewnętrznego, bo nie mieściłyby się w zamkniętym katalogu źródeł prawa powszechnie obowiązującego, niby to aktami prawa powszechnie obowiązującego, bo jednak wiązałyby podmioty nie pozostające w stosunku podległości względem organów, które je wydały. Wykładnia językowa przepisów obowiązującej konstytucji dotyczących źródeł prawa nie pozostawia miejsca dla takich hybryd. Podstawę dla nich mogłaby stworzyć jedynie wykładnia rozszerzająca tych przepisów. Taką wykładnię w tym wypadku uznać należy jednak za niedopuszczalną. Zgoda na nią oznaczałaby bowiem faktycznie przekreślenie idei zamknięcia systemu źródeł prawa, a więc zasadniczej idei, która legła u podstaw konstytucyjnej reformy źródeł prawa. Zbierzmy na koniec wnioski z przeprowadzonej analizy. Po pierwsze - 1 stycznia 1998 r. utraciły moc zarządzenia nr 13/94, 1/95 oraz 10/95 prezesa NBP. Nieuzasadnione jest więc rozpowszechnione, jak wskazuje praktyka bankowa, przekonanie, jakoby przepisy tego pierwszego zarządzenia obowiązywały nadal, a przepisy pozostałych zakończyły żywot dopiero z końcem czerwca 1998 r. Po wtóre - banki nie są związane postanowieniami uchwał nr 1/98 oraz 2/98 KNB, mimo że zawierają one nakazy i zakazy właśnie do nich adresowane. Dodajmy też dla porządku, że banki nie będą związane również przepisami uchwały KNB mającej zastąpić zarządzenie nr 13/98 prezesa NBP, gdyby doszło do jej wydania. Cóż to oznacza w praktyce? Otóż to, że od 1 stycznia 1998 r. banków nie obowiązują żadne "szczególne zasady" rachunkowości, sporządzania informacji dodatkowej, skonsolidowanych sprawozdań finansowych czy też tworzenia tzw. rezerw celowych, formułowane w aktach wykonawczych wydanych na podstawie upoważnienia zawartego w art. 81 ust. 1 u.r. Od tego też dnia banki obowiązane są prowadzić swą rachunkowość - odmiennie niż to było do końca 1997 r. - na zasadach ogólnych, tj. stosować się do przepisów u.r, ale już nie do przepisów aktów wykonawczych wydanych na podstawie jej art. 81 ust. 1. W szczególności te ostatnie przepisy nie mogą stanowić podstawy decyzji podejmowanych wobec banków przez organa państwowe, np. rozstrzygnięć nadzorczych KNB. Autor jest doktorem prawa, pracownikiem naukowym UJ, zastępcą dyrektora Departamentu Prawnego Centrali PKO BP
konsekwencją wejścia w życie nowelizacji art. 81 ust. 1 u.r. była utrata mocy wydanych wcześniej na podstawie tego przepisu przez prezesa NBP zarządzeń wykonawczych. w świetle postanowień konstytucji uchwały KNB żadną miarą nie mogą być uznane za źródła prawa powszechnie obowiązującego. Po pierwsze - 1 stycznia 1998 r. utraciły moc zarządzenia nr 13/94, 1/95 oraz 10/95 prezesa NBP. Nieuzasadnione jest więc przekonanie, jakoby przepisy tego pierwszego zarządzenia obowiązywały nadal, a przepisy pozostałych zakończyły żywot dopiero z końcem czerwca 1998 r. Po wtóre - banki nie są związane postanowieniami uchwał nr 1/98 oraz 2/98 KNB, mimo że zawierają one nakazy i zakazy właśnie do nich adresowane. od 1 stycznia 1998 r. banków nie obowiązują żadne "szczególne zasady" rachunkowości formułowane w aktach wykonawczych wydanych na podstawie upoważnienia zawartego w art. 81 ust. 1 u.r. banki obowiązane są prowadzić swą rachunkowość - odmiennie niż to było do końca 1997 r. - na zasadach ogólnych, tj. stosować się do przepisów u.r, ale już nie do przepisów aktów wykonawczych wydanych na podstawie jej art. 81 ust. 1.
KAMPANIA W ostatnim okresie wyborczej rywalizacji najostrzejsza walka będzie się toczyć między ugrupowaniami sobie najbliższymi Podkradanie wyborców MAŁGORZATA SUBOTIĆ Kto komu, ile zabierze. Tak brzmi jedna z wersji klasycznego kampanijnego dylematu: jak pozyskać wyborców. Wiele wskazuje na to, że próby podbierania wyborców będą główną osią rozpoczynającej się kampanii do parlamentu. Chociaż do wyborów pozostało prawie pół roku, stawka najsilniejszych od wielu miesięcy nie zmienia się, a wahania poparcia między nimi są nieznaczne. Tylko 1 procent ankietowanych chciałoby, gdyby jego partia nie startowała, oddać swój głos na nie uwzględnione w badaniach ugrupowanie. Oznacza to, że do podstawowego składu ugrupowań nikt nie powinien już dołączyć; najsłabsi mają niewielkie szanse na wzrost swojej pozycji. Zamknięta pula Do nowego parlamentu więc wejdzie sześć (i najprawdopodobniej tylko sześć) ugrupowań. Pozycja dwóch z nich, jako liderów, jest niekwestionowana. Chodzi oczywiście o Sojusz Lewicy Demokratycznej i Akcję Wyborczą Solidarność. W sumie przejmują 60 proc. wszystkich głosów. W "czwórce" pozostałych dokonują się roszady kolejności. W szczególności dotyczy to Polskiego Stronnictwa Ludowego, Unii Wolności, Ruchu Odbudowy Polski, ponieważ Unia Pracy raczej na stałe zamyka stawkę. (Niewiele jeszcze można powiedzieć o przyszłych losach Krajowej Partii Emerytów i Rencistów, która niedawno pojawiła się w sondażach i jest w nich zazwyczaj na granicy 5-procentowego progu wejścia do parlamentu.) Ostateczny wynik - na najbliższe cztery lata - będzie zależał jednak od tego, któremu ugrupowaniu uda się zabrać innym najwięcej wyborców. Badania opinii publicznej wskazują, kto od kogo może zabrać najwięcej, między jakimi partiami możliwość przepływu jest znikoma, jakie są granice poszerzania się poszczególnych ugrupowań. Granicą tą dla dwójki liderów wyborczego poparcia wydają się być wyniki I tury wyborów prezydenckich. To znaczy, że ani SLD, ani AWS nie powinny liczyć na więcej niż trzydzieści kilka procent poparcia. W szczególności dotyczy to SLD. Dwa bieguny Blisko 40 proc. badanych deklaruje, że nigdy nie poprze tego ugrupowania. Rzadko również SLD jest wskazywany jako "partia drugiego wyboru", to znaczy taka, na którą ktoś chciałby zagłosować, gdyby jego ugrupowanie nie startowało. Jedyny znaczący rezultat Sojusz osiąga wśród wyborców Unii Pracy. Mniej "zamknięty" charakter niż SLD ma drugi z liderów AWS. Niespełna 30 proc. wyborców nigdy nie poparłoby Akcji. Częściej też AWS jest wymieniana jako "partia drugiego wyboru". Co ósma osoba - obecnie sympatyk innej partii - byłaby skłonna to uczynić. Ale aż dwie trzecie potencjalnych wyborców SLD wyklucza całkowicie możliwość głosowania na AWS. Jeszcze bardziej "ortodoksyjni" są pod tym względem zwolennicy Akcji. Trzy czwarte z nich nigdy nie poparłoby Sojuszu. Potwierdza to obiegową opinię o dwóch najsilniejszych adwersarzach polskiej sceny politycznej, jej dwóch skrajnych biegunach. Są to jednocześnie ugrupowania najbardziej kontrowersyjne, budzące najwięcej emocji. W wymiarze praktycznym oznacza to natomiast, że podbieranie wyborców między tymi ugrupowaniami nie ma szans powodzenia. Siła biografii Wśród polskich wyborców nadal bardzo ważny jest stosunek do przeszłości, na wyborcze preferencje w sposób istotny wpływają biografie poszczególnych ludzi. Blisko połowa osób, które w 1981 roku należały do NSZZ "Solidarność", dzisiaj chce głosować na AWS. I analogicznie, niemal 50 proc. z tych, którzy byli wówczas członkami związków branżowych, deklaruje się teraz jako wyborcy SLD. Jeszcze silniejsza jest zależność między przynależnością do PZPR w roku 1989 a obecnymi preferencjami politycznymi. 60 proc. byłych członków PZPR to wyborcy SLD. Także "biograficzny skład" wyborców ROP potwierdza tezę o sile dawnych podziałów politycznych. Tylko 3 proc. elektoratu ROP stanowią osoby należące w przeszłości do PZPR, natomiast jest tam relatywnie dużo członków "Solidarności" z roku 1981. Ta biograficzna analiza informuje też o interesującym składzie wyborców Unii Wolności, partii należącej do obozu Polski posierpniowej. Otóż wśród potencjalnych wyborców UW jest więcej byłych członków PZPR z roku 89 niż osób należących kiedyś do "Solidarności". Pod tym względem Unia Wolności jest zdecydowanie najbliższa - w porównaniu ze wszystkimi innymi ugrupowaniami - SLD; w znacznie większym stopniu niż lewicowa Unia Pracy. Identyfikacja w cenie W ocenie socjologów duże znaczenie dawnych podziałów dla dzisiejszych orientacji politycznych wyborców jest jednym z argumentów przemawiających za tym, że nadchodzące wybory do parlamentu będą przede wszystkim wyborami identyfikacji ideologicznej, nie zaś walką programów. Mimo dużej niejasności wśród komentatorów, co na naszej scenie politycznej oznacza prawicowość, a co lewicowość, sondaże wskazują, że poglądy polityczne - właśnie prawicowość, lewicowość, centrowość - są głównym czynnikiem wyboru przy urnie tego, a nie innego ugrupowania. Najsilniej tę zależność widać w odniesieniu do AWS i ROP - jeśli chodzi o poglądy prawicowe, a w odniesieniu do SLD - jeśli chodzi o poglądy lewicowe. Dla wyborców podstawowym kryterium wyróżniającym natomiast obie Unie: Wolności i Pracy jest ich niejasne umiejscowienie na scenie politycznej. Na przykład wśród zwolenników UW są niemal w równym stopniu osoby deklarujące swoje poglądy jako prawicowe i jako lewicowe. Najprawdopodobniej właśnie ta "niedookreśloność" tych partii jest elementem przyciągającym zwolenników. Oddzielną grupę stanowią partie interesu. Badania opinii publicznej potwierdzają rozpowszechnioną tezę, że PSL jest "partią klasową", broniącą interesu jednej grupy społecznej, czyli mieszkańców wsi. Tak właśnie postrzegają to ugrupowanie jego sympatycy. Analogiczną "orientację" ma umieszczana od niedawna w sondażach Krajowa Partia Emerytów i Rencistów, która jest postrzegana jako obrońca emerytów, i to stanowi o jej sile. Dla części wyborców wyznacznikiem SLD jest także uważanie jej za partię interesu określonej grupy; nie tylko lewicowość decyduje o jej społecznym "image'u". Konsekwencje wyrazistości Ugrupowania wyraziste, dość jednoznacznie określone ideowo, i przez to bardziej kontrowersyjne - takie jak SLD, ROP, AWS - mają teoretycznie mniejsze możliwości poszerzenia kręgu swoich wyborców. (Choć właśnie tę wyrazistość cenią w nich wyborcy, o czym świadczy ich pozycja w rankingach poparcia.) Właśnie one zajmują pierwsze miejsca, jeśli chodzi o posiadanie tzw. elektoratu negatywnego, czyli deklarację, że "nigdy na tę partię nie będę głosował". Sytuacja zmienia się, gdy ankietowani mają podać partię drugiego wyboru. Najwięcej chętnych do głosowania, jako na partię rezerwowa, ma Unia Pracy, ale dwa kolejne miejsca zajmują już ROP i AWS. Możliwości kradzieży Dokładnie połowa wyborców ROP podaje jako partię rezerwową AWS. Z kolei co czwarty zwolennik AWS uważa ROP za ugrupowanie "drugiego wyboru". Między tymi dwoma ugrupowaniami możliwości "kradzieży wyborców" są największe. Dużo wyborców może stracić na rzecz AWS także Unia Wolności - 30 proc. jej obecnych sympatyków wskazuje na możliwość poparcia Akcji. W drugą stronę ta zależność zachodzi w dużo mniejszym stopniu. Ciekawe jest - w kontekście podobieństw biografii wyborców SLD i UW - że tylko 6 proc. zwolenników Unii traktuje SLD jako partię drugiego wyboru. W kierunku: z SLD do UW potencjalny przepływ jest jednak dwukrotnie większy. Jeśli chodzi o Unię Pracy, to w niemal równym stopniu grozi jej oddanie sympatyków na rzecz SLD i UW (odpowiednio 28 proc. i 26 proc. deklarowanych wyborców UP wskazuje na te ugrupowania jako na "drugi wybór"). Podobna możliwość ucieczki wyborców istnieje w odwrotnym kierunku: z SLD do UP. Ale już mniejsza, jeśli chodzi o przepływ z UW do UP (16 proc.) Swoją centrową pozycje potwierdzają zwolennicy PSL. Dokładnie tyle samo (po 18 proc.) jako partię rezerwową wskazuje SLD, co AWS - czyli oba bieguny polskiej sceny politycznej. W minimalnym stopniu natomiast przepływ wyborców jest możliwy w relacjach Unia Wolności - PSL oraz Unia Pracy - PSL. W tych przypadkach w obie strony możliwości kradzieży są minimalne. Wieloznaczność wskazówek Analiza sondażu informującego o "partiach drugiego wyboru" jest wskazówką dla poszczególnych komitetów wyborczych, gdzie znajdują się najwięksi konkurenci i komu można by "uwieść" wyborców, by powiększyć swój stan posiadania. Z tej analizy wynika na przykład, że Unia Wolności nie ma żadnego interesu w krytykowaniu PSL. Mimo to jej przewodniczący Leszek Balcerowicz często występuje z zarzutami pod adresem Stronnictwa. I nie oznacza to wcale, że działa nieracjonalnie z punktu widzenia poszerzania elektoratu swojej partii. W ten sposób stara się zapewne przyciągnąć do siebie tę część sympatyków AWS, która bardzo krytycznie odnosi się do PSL (przewodniczący AWS raczej przychylnie wypowiada się o ugrupowaniu Waldemara Pawlaka). Mimo to podstawą - chociaż oczywiście niewystarczającą - kampanijnej strategii poszczególnych ugrupowań będzie w najbliższych miesiącach wiedza o sympatiach w swoim gronie wyborców. I im bardziej będzie się zbliżał dzień głosowania, tym silniejsze będą wzajemne ataki na siebie partii zdawałoby się sobie najbliższych. Co zresztą jest zgodne z porzekadłem, że największa nienawiść zdarza się wśród członków tej samej rodziny. W materiale wykorzystano sondaże CBOS z marca 97 na 1185 - osobowej próbie losowej dorosłej ludności Polski oraz badania z tego samego okresu PBS i OBOP.
Wiele wskazuje na to, że próby podbierania wyborców będą główną osią kampanii do parlamentu.Chociaż do wyborów pozostało prawie pół roku, stawka najsilniejszych od wielu miesięcy nie zmienia się. Tylko 1 procent ankietowanych chciałoby, gdyby jego partia nie startowała, oddać swój głos na nie uwzględnione w badaniach ugrupowanie. Oznacza to, że do podstawowego składu ugrupowań nikt nie powinien już dołączyć; najsłabsi mają niewielkie szanse na wzrost swojej pozycji.
TRANSFORMACJA Z upadkiem ustroju nastąpiła destrukcja dawnych form więzi społecznej i kulturowej wspólnoty oraz zanikanie odpowiedzialności za państwo Bilans pierwszej dekady RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA ANDRZEJ KOJDER Nie sposób przewidzieć w szczegółach modelu państwa i gospodarki, jaki wyłoni się po zakończeniu transformacji. Ale na pewno Polska będzie państwem o ustabilizowanym ustroju demokratycznym, z przewagą parlamentu nad innymi organami władzy, z gospodarką rynkową i z umiarkowanym uczestnictwem obywateli w życiu politycznym, w którym dominować będą trzy, cztery partie. Transformacja, podobnie jak kryzys czy rewolucja, nie może trwać bez końca. W pewnym momencie nie tyle dobiegnie kresu, ile zacznie być widziana przez socjologów i politologów jako zjawisko zakończone, minione, przeszłe. Wątpliwości nie budzi teza, że po roku 1989 rozpoczął się nowy okres w dziejach Polski i Polaków. Zmienił się status Polski na mapie świata: przestaliśmy być prowincją imperium. Staliśmy się peryferium Europy z szansami na rychłe, pełne członkostwo w elicie państw Unii Europejskiej. Niektóre przemiany pierwszej dekady są zgodne z kierunkiem dotychczasowego rozwoju państw unijnych, i przybliżają spełnienie naszych europejskich aspiracji. Inne - wraz ze stabilizacją części struktur poprzedniego ustroju - aspiracje te wyraźnie osłabiają i opóźniają ich realizację. Przegląd przeobrażeń zacznę od wyliczenia tych dziedzin, które są dla Polski i Polaków korzystne tyleż z punktu widzenia wewnątrzkrajowego, co i międzynarodowego, przede wszystkim unijnego. - Wśród krajów postkomunistycznych Polska ma najdynamiczniej rozwijającą się gospodarkę. Od 1994 roku roczny wzrost produktu krajowego brutto wynosi około 6 procent. Przewiduje się, że wzrost ten utrzyma się na tym poziomie w najbliższych latach, co będzie m.in. powodowało zmniejszanie się bezrobocia. - W wyniku prywatyzacji i reprywatyzacji zmieniają się stosunki własnościowe. Zmniejsza się obszar własności państwowej, poszerza się natomiast sfera własności prywatnej. - Stabilizują się nowe zawody (w dziedzinie konsultingu, marketingu, bankowości, public relations itp.), różnicują się także wyraźnie wymagania stawiane pracownikom. - Wzrasta gospodarcze i społeczne znaczenie konsumpcji. Rodzaj, ilość i jakość konsumowanych dóbr jest nie tylko wskaźnikiem pozycji społecznej, lecz także służy ludziom do samookreślania się i budowania własnej tożsamości. - Tworzy się nowa elita dużych pieniędzy i dużych wpływów nie tylko w gospodarce, ale także w administracji i polityce. Pragnienia i gusty tej elity zaspokajają producenci ekskluzywnych dóbr i dostawcy specjalnych usług. Nowej elicie służy taka reklama, która nie tyle informuje o towarach wprowadzanych na rynek i ich zaletach, ile przekonuje potencjalnych konsumentów, że ten kto nie ma pewnych produktów, przestaje być człowiekiem pełnowartościowym, godnym zaufania i z przyszłością. - Sympatie polityczne i preferencje wyborcze są tylko w części uzależnione od dochodów i miejsca zajmowanego w strukturze społecznej. Elektorat większości partii politycznych nie pokrywa się z podziałami społecznymi. - Zmienia się koncepcja polskości. To, co "polskie", przestaje być kategorią etniczną, staje się polityczną. Cudzoziemcy są dla Polaków coraz bardziej swojscy. Wśród przybyszów z byłego ZSRR nie odróżnia się etnicznych Rosjan, nazywa się ich "Ruskimi", choć w rzeczywistości są to także Ukraińcy, Białorusini, Litwini lub Gruzini. Badanie Demoskopu z maja 1997 roku ujawniło, że ponad połowa Polaków (53 procent) uważa, iż ludziom prześladowanym w swoim kraju z powodów politycznych, rasowych czy religijnych, należy umożliwić zamieszkanie w Polsce. Za osiedleniem się cudzoziemców w Polsce są przede wszystkim ludzie do 29. roku życia, z wykształceniem co najmniej średnim. Pozytywny stosunek do cudzoziemców wyraźnie zwiększa się wraz z obyciem w świecie. Do zjawisk szczególnie niekorzystnych - zarówno w wymiarze wewnętrznym, jak i ze względu na reperkusje międzynarodowe - należy zaliczyć: - Powstanie licznej warstwy (podklasy) bezrobotnych i ludzi marginesu społecznego. Około 10 procent społeczeństwa dotknęła różnego typu marginalizacja. Najdotkliwiej jej skutki odczuli robotnicy wykwalifikowani, których liczba zmniejszyła się w ciągu dekady o jedną trzecią. Wprawdzie część dawnych robotników wykwalifikowanych sprywatyzowała się, ale jeszcze większa część "zmarginalizowała się". - Polska wieś nie tylko w niewielkim stopniu uczestniczy w rozwoju gospodarczym, ale jakby zastygła w dziewiętnastowiecznym kształcie. Co piąty Polak pracuje na roli, a w zachodniej Europie co dwudziesty - trzydziesty obywatel. Ponad połowa z 4 milionów gospodarstw nie ma wodociągów, 80 procent nie ma telefonów. Sprzęt rolniczy jest przestarzały, pola rozdrobnione. Tylko 50 tysięcy rolników uprawia więcej niż 5 hektarów. - Nie ukształtowała się żadna, względnie powszechna w polskim społeczeństwie hierarchia wartości. Polaków nie łączą wspólne cele kulturowe. Tylko w sytuacjach zagrożenia Polacy skłaniają się do solidarnych działań zbiorowych. - Utrwaliły się dawne układy interesów, powiązania biznesowe i finansowe oraz zależności służbowe. Niedostatek mieszkań hamuje ruchliwość społeczną - zwłaszcza w grupie inteligencji o specjalistycznych kwalifikacjach. - Polacy nie są dostatecznie wykształceni. 11 - 16 procent Polaków lokuje się w dolnym poziomie alfabetyzacji, tj. umiejętności pisania i czytania. Ludzi z wyższym wykształceniem jest w Polsce mniej niż 10 procent; w krajach Unii Europejskiej 30 procent. Wykształcenie absolwentów szkół wyższych jest coraz gorsze. Żeby osiągnąć w dziedzinie oświaty wskaźniki Unii Europejskiej, trzeba by kształcić na poziomie szkoły średniej 35 procent młodzieży. Wszystko wskazuje, że nie nastąpi to prędko. W Polsce dokonuje się "dziedziczenie" (odtwarzanie) wykształcenia, zwłaszcza w niższych kręgach społeczeństwa. W 1997 roku badania ujawniły, że 71 procent dzieci ojców z wykształceniem podstawowym uzyskuje co najwyżej wykształcenie zasadnicze zawodowe. - Brakuje klasy średniej: ludzi wolnych zawodów, menedżerów i pracowników biurowych o wysokich kwalifikacjach. To oni propagują innowacje, wprowadzają i upowszechniają nowe technologie, nowe style działania itp. W krajach Unii Europejskiej do klasy średniej należy około 36 procent społeczeństwa, w Polsce trzy-, czterokrotnie mniej. Przy dotychczasowych nakładach na edukację, znacznie poniżej 1 procentu dochodu narodowego brutto, doścignięcie zachodniej Europy w liczebności klasy średniej będzie trwało wiele lat, a przecież świat nie stoi w miejscu. - Wizerunkowi Polski nie służą zaciekłe spory o nasze przyszłe usytuowanie w strukturach międzynarodowych. Jedni chcą zachowania jak największej niezależności gospodarczej i pozostawienia całej własności w polskich rękach (choć nie bardzo wiadomo, czyje ręce są "polskie"), inni postulują jak najpełniejsze włączenie się do Wspólnot Europejskich, włącznie ze swobodnym kupowaniem polskiej własności przez cudzoziemców. Pod koniec dekady zmian ustrojowych występują w Polsce również zjawiska oceniane przez jednych pozytywnie, przez innych negatywnie, które jednak dla naszego członkostwa w Unii Europejskiej nie mają większego znaczenia. - Wyraźny wzrost rozpiętości dochodów z pracy. Jedni za tę samą pracę zarabiają bardzo dużo, inni bardzo mało. Niektóre tradycyjne zasoby finansowe Polaków, jak oszczędności dewizowe, zdewaluowały się, lecz pojawiły się nowe, na przykład odzyskane domy. Wolny rynek stworzył możliwości szybkiego zdobycia dużego kapitału - zarówno w sposób dozwolony prawem, jak i nielegalny. Wydatne poszerzenie się tzw. szarej strefy sprzyja postępującemu rozwarstwieniu majątkowemu polskiego społeczeństwa. - Specyficznym, pozafinansowym przejawem nowego rozwarstwienia jest spór o niedawną, peerelowską przeszłość. Jej obraz w publicznej dyskusji i w społecznej świadomości Polaków podlega ciągłej reinterpretacji i nie ma wyraźnych, powszechnie przypisywanych mu znamion i rysów swoistych. - Wśród odzyskanych sfer wolności poczesne miejsce zajęła cielesność i seks. Przejawem emancypacji ciała jest manifestowane prawo do swobodnego nim dysponowania. Takie jest tło - mówiąc w skrócie - ekspansji agencji towarzyskich ("towarem" są przyjemności ciała), prostytucji, pornografii, dietetyki oraz wydatne ożywienie dyskusji na temat kontroli urodzin. Jakąkolwiek przykładać by miarę do polskich przemian, politycznych, gospodarczych, moralnych i innych, nie ulega wątpliwości, że towarzyszy im osłabienie więzi społecznej, erozja poczucia kulturowej wspólnoty i zanikanie odpowiedzialności za państwo. Wyrazem więzi społecznej jest poczucie bliskości i swojskości, wspólne interesy i dążenia, identyfikowanie się ze środowiskiem i konformizm wobec norm, które w nim obowiązują. Mówiąc "my", wskazujemy na krąg ludzi, do których mamy zaufanie, czujemy się wobec nich lojalni i gotowi jesteśmy solidarnie z nimi działać. Wraz z upadkiem głównych instytucji dawnego ustroju i legitymizujących go autorytetów (nawet jeśli rachitycznych i sztucznie kreowanych) nastąpiła destrukcja dawnych form więzi społecznej, które ożywiała opozycja "my" (społeczeństwo) - "oni" (władza). Krach struktur realnego socjalizmu i szybkie, na oczach społeczeństwa, przystosowanie się nomenklatury do nowych warunków ustrojowych, wytworzyły swoistą próżnię normatywną i stan rozchwiania wartości. Miejsce osłabionego zaufania zajmuje cynizm, manipulacja zastępuje lojalność, a niewiara w powodzenie solidarnych działań owocuje obojętnością. Areną nieobyczajności, bezkarności, braku obywatelskiej odpowiedzialności staje się świat większej (państwowej) i mniejszej (samorządowej) polityki. To stamtąd płyną sygnały, że nie istnieją niezbywalne powinności, że niemal wszystko jest dozwolone, że egoizm, prywata czy kłamstwo, to pojęcia względne. To utrudnia kształtowanie się społeczeństwa obywatelskiego, upowszechnianie się postaw prospołecznych i respektu dla prawa. Mimo nasilenia się destruktywnych tendencji liczne grupy (m.in. w towarzystwa naukowe, wspólnoty religijne, ruchy ekologiczne) afirmują wartości ideowe i usiłują bezinteresownie, według społecznikowskich wzorców, angażować się w sprawy publiczne. Prawość, rzetelność, sumienność, hart ducha i odwaga cywilna dla nich nie trącą staroświecką stęchlizną i ciągle coś konkretnego znaczą. Narasta też moralny sprzeciw wobec brutalnych zbrodni, okrucieństwa i bezwzględności. Zjawisko to poświadcza twierdzenie Emila Durkheima, że "zbrodnia budzi sumienia". Nowe technologie porozumiewania się ludzi: "wspólnoty wirtualne", internetowe grupy dyskusyjne, poczta elektroniczna i sieć komputerowa, ludzi raczej łączą, niż dzielą, i pozwalają na uczuciowe identyfikowanie się z innymi. Zmiany w postawach Polaków nie wpływają w znaczniejszym stopniu na strukturę społeczną. Większość dzieci "dziedziczy" pozycję (i z reguły wykształcenie) rodziców. Dzieci rolników pozostają rolnikami, robotników - robotnikami, inteligentów - inteligentami itd. Oznacza to, że struktura społeczna pozostaje stabilna i nie otwarta na tyle, by awans społeczny był tylko sprawą osobistych zdolności i tzw. siły uczciwego przebicia się. W bilansie pierwszej dekady III Rzeczypospolitej Polskiej trudno dopatrzyć się nadwyżki osiągnięć, ale nie ma też manka. Negatywy nie przeważają nad pozytywami. Powodów do optymizmu jest chyba tyle samo co powodów do obaw, że w przyszłym stuleciu Polsce i Polakom nadal częściej będzie pod górkę niż z górki. Autor jest prof. dr. hab. w Katedrze Socjologii Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, przewodniczącym Polskiego Towarzystwa Socjologicznego i wiceprezesem Instytutu Lecha Wałęsy.
Nie sposób przewidzieć w szczegółach modelu państwa i gospodarki, jaki wyłoni się po zakończeniu transformacji.Przegląd przeobrażeń zacznę od wyliczenia tych dziedzin, które są dla Polski i Polaków korzystne tyleż z punktu widzenia wewnątrzkrajowego, co i międzynarodowego, przede wszystkim unijnego.- Wśród krajów postkomunistycznych Polska ma najdynamiczniej rozwijającą się gospodarkę.- W wyniku prywatyzacji i reprywatyzacji zmieniają się stosunki własnościowe. Do zjawisk szczególnie niekorzystnychnależy zaliczyć:- Powstanie licznej warstwy (podklasy) bezrobotnych i ludzi marginesu społecznego.- Utrwaliły się dawne układy interesów, powiązania biznesowe i finansowe oraz zależności służbowe.
ANALIZA Grzywna w nowym kodeksie karnym System stawek dziennych Poprzedni artykuł z tego cyklu JAROSŁAW MAJEWSKI Nowy kodeks karny wprowadza zupełnie inny model orzekania grzywny, zwany systemem stawek dziennych (stawkowym, taksy dziennej). Stosownie do założeń tego modelu granice ustawowego zagrożenia grzywną wyznacza się za pomocą określonej liczby stawek dziennych, a wymiar tej kary polega na określeniu jej wysokości oraz liczby (art. 33 par. 1). Obowiązujący k.k. - podobnie jak jego poprzednik: kodeks karny z 1932 r. - stosuje tradycyjny model orzekania grzywny, zwany kwotowym. W systemie tym zarówno oznaczenie granic ustawowego zagrożenia, jak i wymiar grzywny w konkretnym wypadku wyrażają się w określonej kwocie (uwaga: wyjaśnienie stosowanych tutaj skrótów podane jest w poprzednim artykule; oba stanowią całość). System stawek dziennych zdecydowanie góruje nad systemem kwotowym. W przeciwieństwie do niego jest praktycznie niewrażliwy na inflację, wolny od kłopotów związanych z określaniem wysokości kary zastępczej. Przede wszystkim zaś bije konkurenta na głowę w kontekście konstytucyjnej zasady równości. Najłatwiej dostrzec to na przykładzie. W systemie kwotowym, jeśli jakieś przestępstwo zagrożone jest grzywną np. od 1000 do 50.000 zł, to ustawowe zagrożenie tylko formalnie jest takie samo dla wszystkich jego sprawców. Faktycznie jest tak samo surowe dla tych, których status majątkowy jest jednakowy, a dla wszystkich innych - różne. Prawidłowość łatwa do uchwycenia: im sprawca zamożniejszy, tym ustawowe zagrożenie jest dla niego faktycznie łagodniejsze. I odwrotnie. Grzywna w wysokości np. 1000 zł po prostu musi byś bardziej dokuczliwa dla biedaka niż dla milionera. W systemie kwotowym owa nierówność ma charakter strukturalny, nieusuwalny. System stawkowy natomiast ją eliminuje. Znowu przykład: jeśli za pewne przestępstwo grozi np. grzywna od 10 do 360 stawek dziennych, to nie tylko formalnie, ale także realnie ustawowe zagrożenie jest jednakowe dla wszystkich sprawców. Przez odpowiednie kształtowanie wysokości jednej stawki można zniwelować dysproporcje różnic w ich zamożności. Grzywna w wysokości np. 100 stawek dziennych może być równie dolegliwa dla osoby niezamożnej i dla krezusa finansowego; oczywiście pod warunkiem, że właściwie określi się wysokość jednej stawki, tj. że stawka dzienna dla pierwszego sprawcy będzie dokładnie tyle razy niższa od stawki dziennej drugiego, ile razy status majątkowy pierwszego gorszy jest od statusu drugiego. W systemie stawkowym grzywnę wymierza się w dwóch etapach, które wyraźnie się od siebie oddzielają. W pierwszym sąd określi liczbę stawek dziennych, kierując się tymi samymi dyrektywami co przy wyznaczaniu dolegliwości kar niemajątkowych - zawartymi w rozdziale VI n.k.k. ("Zasady wymiaru kary i środków karnych"), mianowicie dyrektywą: winy, społecznej szkodliwości, prewencji indywidualnej oraz prewencji generalnej w ujęciu pozytywnym (art. 53 par. 1). Na tym etapie - trzeba to z naciskiem podkreślić - nie pojawia się żadna szczególna dyrektywa wymiaru kary odnosząca się wyłącznie do grzywny, podobna do tej zawartej w art. 50 par. 3 k.k. Decyzja o liczbie stawek musi zostać podjęta całkowicie niezależnie od oceny statusu majątkowego sprawcy! Podstawą rzeczonej decyzji powinna być zawsze wszechstronna analiza wielu okoliczności splatających się w stanie faktycznym będącym przedmiotem postępowania, takich jak motywacja i sposób zachowania się sprawcy, popełnienie przestępstwa wspólnie z nieletnim, rodzaj i stopień naruszenia ciążących na sprawcy obowiązków, rodzaj i rozmiar ujemnych następstw przestępstwa, właściwości i warunki osobiste sprawcy, sposób życia przed popełnieniem przestępstwa i zachowanie się po jego popełnieniu, zwłaszcza staranie o naprawienie szkody lub zadośćuczynienie w innej formie społecznemu poczuciu sprawiedliwości, zachowanie się pokrzywdzonego (art. 53 par. 2), a także pozytywne wyniki przeprowadzonej mediacji między pokrzywdzonym a sprawcą albo ugoda między nimi osiągnięta w postępowaniu przed sądem lub prokuratorem (art. 53 par. 3). Zasadą jest, że liczba orzeczonych stawek nie może byś niższa niż 10 ani wyższa niż 360 (art. 33 par. 1). Jednakże od tej zasady - w zakresie granicy górnej - n.k.k. przewiduje sporo wyjątków, zarówno w części ogólnej jak i szczególnej. I tak, w wypadku grzywny: kumulatywnej związanej z przestępstwami określonymi w art. 296 par. 3, art. 297 par. 1 oraz art. 299 górny próg zagrożenia wyznacza liczba (aż!) 2000 stawek (art. 309); nadzwyczajnie obostrzonej oraz łącznej kary grzywny - 540 stawek (art. 38 par. 2, art. 86 par. 1); związanej z instytucją warunkowego zawieszenia wykonania kary pozbawienia wolności oraz kary łącznej z takich grzywien - 180 stawek (art. 71 par. 1, art. 86 par. 1); podobnie dla grzywien występujących w sankcjach związanych z niektórymi drobniejszymi przestępstwami (np. art. 221); związanej z instytucją warunkowego zawieszenia wykonania kary ograniczenia wolności oraz kary łącznej z takich grzywien - 90 stawek (art. 71 par. 1, art. 86 par. 1). Wyznaczywszy w pierwszym etapie liczbę stawek, w drugim sąd wyznaczy wysokość jednej, kierując się wskazaniami zawartymi w art. 33 par. 3, które można by nazwać zbiorczo dyrektywą statusu majątkowego sprawcy. I tak sąd w kontekście tego rozstrzygnięcia powinien wziąć pod uwagę dochody sprawcy, jego warunki osobiste, rodzinne, stosunki majątkowe i możliwości zarobkowe; słowem: dokonać wszechstronnej, wręcz drobiazgowej analizy statusu majątkowego sprawcy. Stawka dzienna nie może byś niższa niż 10 zł ani przekraczać 2000 zł (art. 33 par. 3). Pewna swoistość związana jest z określaniem wartości jednej stawki w razie łącznej kary grzywny: wymierzając taką karę sąd powinien na nowo określić wartość jednej stawki zgodnie ze wskazaniami art. 33 par. 3, z tym wszakże ograniczeniem, że nie może ona przekraczać najwyższej z ustalonych dla grzywien podlegających łączeniu (art. 86 par. 2). Na zasadach przewidzianych w n.k.k. wymierzać się będzie także grzywny zawarte w ustawach szczególnych, co nie dotyczy jednak ustawy karnej skarbowej ani wypadków, w których ustawa szczególna określa grzywnę kwotowo (art. 11 przepisów wprowadzających k.k.). W wyroku orzeczenie dotyczące grzywny w systemie stawkowym może wyglądać np. następująco: "(...) wymierza mu 60 stawek dziennych grzywny, określając wysokość (jednej) stawki na 30 zł (...)". Podstawowym założeniem modelu taksy dziennej jest - warto podkreślić raz jeszcze - konsekwentny podział procesu orzekania grzywny na dwie fazy. Cele, którym mają służyć procedury obu etapów, są zupełnie różne: w pierwszym etapie chodzi o rozstrzygnięcie co do surowości kary, o wymiar kary w ścisłym sensie, w drugim - o czysto techniczny właściwie zabieg, mający zapewnić, aby grzywna w określonej liczbie stawek dziennych była faktycznie równie dolegliwa dla wszystkich sprawców, którym ją wymierzono, niezależnie od różnic w stopniu ich zamożności. Założenie to znalazło także formalny wyraz w systematyce n.k.k. Nie bez powodu przecież przepis art. 33 par. 3, zawierający dyrektywę "drugiego etapu", a więc określający, czym należy się kierować przy ustalaniu wysokości stawki dziennej, zamieszczono w zupełnie innym miejscu aniżeli dyrektywy "pierwszego etapu" (tych drugich należy szukać w rozdziale VI "Zasady wymiaru kary i środków karnych", a art. 33 w rozdziale IV "Kary"). Jak widać, istota analizowanego systemu orzekania grzywny wymaga, aby rozstrzygnięcie co do liczby stawek było całkowicie niezależne od oceny statusu majątkowego sprawcy, natomiast rozstrzygnięcie co do wysokości jednej stawki odwrotnie. Kto zapomni o tej zasadzie albo nie będzie jej rygorystycznie przestrzegał, może łatwo zaprzepaścić zalety systemu stawkowego. Warto z góry przestrzec przed niektórymi z możliwych nieprawidłowości. I tak, nie wolno rozstrzygnięcia o wysokości stawki dziennej kształtować na podstawie ustalonej wcześniej liczby stawek. Niedopuszczalne jest rozumowanie: "wymierzyłem sprawcy wysoką liczbę stawek, to wobec tego wartość jednej stawki ustawiam stosunkowo nisko; ale gdybym wymierzył mu mniej stawek, to wysokość jednej stawki określiłbym odpowiednio wyżej". Niedopuszczalna jest również - błąd pokrewny - wszelka "żonglerka" z użyciem liczby stawek z jednej strony oraz wysokości jednej stawki z drugiej; błędne byłoby rozumowanie: "wszystko jedno czy wymierzę w konkretnym wypadku 50 stawek grzywny, określając równocześnie wartość stawki na 100 zł, czy też 25 stawek, przyjmując, że wysokość stawki wynosi 200 zł". Nie wolno też najpierw ustalać globalnej kwoty grzywny w złotówkach, a potem odpowiednio "przykrawać" do tego ustalenia rozstrzygnięcia w kwestii liczby stawek oraz wartości jednej stawki. Wreszcie niedopuszczalne jest odwracanie kolejności poszczególnych etapów orzekania grzywny, tj. najpierw ustalanie wysokości jednej stawki, a później ich liczby (choć co do zasadności tego akurat zastrzeżenia w takim zakresie, w jakim nie chodzi wyłącznie o czystość konstrukcyjną, można mieć poważne wątpliwości). Stawkowy model orzekania grzywny pojawi się w systemie polskiego prawa karnego wraz z wejściem w życie n.k.k. Czy oznacza to, że tym samym zniknie z tego systemu model kwotowy? Otóż nie. I nie chodzi tu tylko o przepisy ustawy karnej skarbowej. Na podstawie art. 5 przepisów wprowadzających n.k.k. zostanie utrzymanych w mocy wiele rozsianych po różnych ustawach przepisów karnych, w których granice grzywien określono kwotowo (np. art. 12 ustawy z 9 listopada 1995 r. o ochronie zdrowia przed następstwami używania tytoniu i wyrobów tytoniowych). Grzywny określone kwotowo spotkać można również w ustawach, które pierwotnie miały wejść w życie nie wcześniej niż n.k.k. (np. art. 171 ust. 1-3 i 5 ustawy z 29 sierpnia 1997 r. - Prawo bankowe), co może świadczyć, że owa dwoistość sposobu orzekania grzywny nie będzie przejściowa. Żadne z postanowień części ogólnej k.k. ani słowem nie wspomina o grzywnach określonych kwotowo (w części szczególnej oraz wojskowej grzywny takie, naturalnie, również nie występują). Jedynie z lektury art. 11 przepisów wprowadzających k.k. dowiadujemy się, że grzywien kwotowych nie wymierza się "na zasadach przewidzianych" w n.k.k. (od razu pojawia się więc pytanie: to wedle jakich zasad się je wymierza?) W takiej sytuacji nietrudno przewidzieć, że grzywny kwotowe staną się przyczyną wielu wątpliwości i trudności w praktyce wymiaru sprawiedliwości, z którymi sądy będą musiały sobie jakoś radzić (problematykę tę mogę tylko zasygnalizować - krótkie choćby jej omówienie wymaga osobnego szkicu). Czy kłopotów tych nie można było uniknąć? Oczywiście tak. Wystarczyło po prostu wyeliminować wszystkie grzywny kwotowe z naszego systemu prawa karnego, zastępując je grzywnami określonymi w stawkach. W toku prac nad n.k.k. taką koncepcję przyjęto. I nie wiadomo właściwie, dlaczego na koniec od niej odstąpiono. N.k.k. statuuje ważną i racjonalną zasadę, że grzywny nie orzeka się, jeżeli dochody sprawcy, jego stosunki majątkowe lub możliwości zarobkowe uzasadniają przekonanie, że sprawca grzywny nie uiści i nie będzie jej można ściągnąć w drodze egzekucji (art. 58 par. 2). Orzekanie grzywny w takiej sytuacji - nierzadkie pod rządem k.k., zwłaszcza do czasu wejścia w życie noweli z sierpnia 1995 r. znoszącej obligatoryjność grzywny kumulatywnej określonej w art. 36 par. 3 k.k. - to świadectwo groźnej niekonsekwencji w polityce karania. Wymierza się sprawcy grzywnę, z góry zakładając, że albo zapłaci ją za niego ktoś inny, albo wykonana zostanie kara zastępcza. W pełni więc trafnie do n.k.k. wprowadzono mechanizm mający zapobiec powstawaniu takich sytuacji. Jeżeli zajdą przesłanki zastosowania art. 58 par. 2, sądowi nie wolno będzie orzec grzywny. Musi wówczas sięgnąć po inny środek prawnokarnego oddziaływania. Pewne kłopoty ze stosowaniem zasady określonej w omawianym przepisie mogą się pojawić w wypadku sankcji prostych, opiewających wyłącznie na karę grzywny. N.k.k. takich wprawdzie nie przewiduje, ale można je znaleźć w niektórych innych ustawach (np. art. 24 ust. 1 ustawy o oznaczaniu wyrobów znakami skarbowymi akcyzy). W takiej sytuacji z jednej strony grzywna jest jedyną karą, jaką formalnie można wymierzyć, ale z drugiej - zakazuje tego art. 58 par. 2. Pat? Niekiedy wyjściem będzie sięgnięcie po instytucję określoną w art. 59 (jeśli naturalnie przyjąć, że zakres zastosowania tego przepisu obejmuje również sankcje proste opiewające tylko na grzywnę, bo że tak jest - z przepisu tego wprost nie wynika) i odstąpienie od wymierzenia kary połączone z równoczesnym orzeczeniem środka karnego. Gorzej, kiedy przesłanki zastosowania tej instytucji w danej sytuacji nie zajdą. Jeszcze pół biedy, jeżeli są podstawy do orzeczenia któregoś ze środków karnych. Ale jeżeli ich nie będzie? Nie orzec wobec sprawcy grzywny, to nie zastosować wobec niego żadnego środka represji karnej. Ciekawe, czy ustawodawca był świadom tej konsekwencji. Na marginesie analizy funkcji art. 58 par. 2 warto zwrócić uwagę na pewien brak harmonii między treścią tego przepisu a treścią art. 33 par. 3. Otóż jest oczywiste, że o rozstrzygnięciu kwestii, czy sprawcy w ogóle wolno wymierzyć grzywnę, powinny decydować te same okoliczności, które potem - jeśli odpowiedź na poprzednie pytanie będzie twierdząca - zdecydują o wysokości stawki dziennej. Trudno przeto pojąć, dlaczego okoliczności wskazane w tym pierwszym oraz w drugim przepisie nie są jednakowe - wyliczenie zawarte w art. 33 par. 3 jest bogatsze o "warunki osobiste i rodzinne sprawcy". Na koniec trzeba jeszcze zwrócić uwagę, że n.k.k. przewiduje - nie znaną jego poprzednikowi - możliwość warunkowego zawieszenia wykonania kary grzywny; możliwość ta dotyczy wszelako jedynie grzywny samoistnej (art. 69 par. 1). Autor jest adiunktem w Katedrze Prawa Karnego Uniwersytetu Jagiellońskiego
Nowy kodeks karny wprowadza inny model orzekania grzywny, system stawek dziennych. granice ustawowego zagrożenia grzywną wyznacza się za pomocą określonej liczby stawek dziennych, a wymiar tej kary polega na określeniu jej wysokości oraz liczby.System stawek dziennych góruje nad systemem kwotowym. jest niewrażliwy na inflację, wolny od kłopotów związanych z określaniem wysokości kary zastępczej. W systemie kwotowym im sprawca zamożniejszy, tym ustawowe zagrożenie jest dla niego łagodniejsze. Grzywna w wysokości np. 1000 zł musi byś bardziej dokuczliwa dla biedaka niż dla milionera. W systemie kwotowym owa nierówność ma charakter strukturalny. System stawkowy ją eliminuje. Przez odpowiednie kształtowanie wysokości jednej stawki można zniwelować dysproporcje różnic w zamożności. W systemie stawkowym grzywnę wymierza się w dwóch etapach. W pierwszym sąd określi liczbę stawek dziennych, kierując się dyrektywą: winy, społecznej szkodliwości, prewencji indywidualnej oraz prewencji generalnej. Zasadą jest, że liczba orzeczonych stawek nie może byś niższa niż 10 ani wyższa niż 360. od tej zasady n.k.k. przewiduje sporo wyjątków. Wyznaczywszy w pierwszym etapie liczbę stawek, w drugim sąd wyznaczy wysokość jednej, kierując się wskazaniami, które można nazwać zbiorczo dyrektywą statusu majątkowego sprawcy. sąd powinien wziąć pod uwagę dochody sprawcy, jego warunki osobiste, rodzinne, stosunki majątkowe i możliwości zarobkowe.Stawka dzienna nie może byś niższa niż 10 zł ani przekraczać 2000 zł. Podstawowym założeniem modelu taksy dziennej jest podział procesu orzekania grzywny na dwie fazy. w pierwszym etapie chodzi o rozstrzygnięcie surowości kary, w drugim - o czysto techniczny zabieg mający zapewnić, aby grzywna była równie dolegliwa dla wszystkich sprawców. istota analizowanego systemu wymaga, aby rozstrzygnięcie co do liczby stawek było całkowicie niezależne od oceny statusu majątkowego sprawcy, natomiast rozstrzygnięcie co do wysokości jednej stawki odwrotnie. nie wolno rozstrzygnięcia o wysokości stawki dziennej kształtować na podstawie ustalonej wcześniej liczby stawek. Niedopuszczalna jest również wszelka "żonglerka" z użyciem liczby stawek z jednej strony oraz wysokości jednej stawki z drugiej. Wreszcie niedopuszczalne jest odwracanie kolejności poszczególnych etapów orzekania grzywny, tj. najpierw ustalanie wysokości jednej stawki, a później ich liczby.Stawkowy model orzekania grzywny pojawi się w systemie polskiego prawa karnego wraz z wejściem w życie n.k.k. N.k.k. statuuje ważną zasadę, że grzywny nie orzeka się, jeżeli dochody sprawcy, jego możliwości zarobkowe uzasadniają przekonanie, że sprawca grzywny nie uiści i nie będzie jej można ściągnąć w drodze egzekucji. Jeżeli zajdą przesłanki, sądowi nie wolno będzie orzec grzywny. Musi wówczas sięgnąć po inny środek prawnokarnego oddziaływania. Na koniec trzeba zwrócić uwagę, że n.k.k. przewiduje możliwość warunkowego zawieszenia wykonania kary grzywny; możliwość ta dotyczy edynie grzywny samoistnej.
REPORTAŻ Na Warmii i Mazurach są trzy tysiące starych cmentarzy. Osiemdziesiąt procent z nich to cmentarze zapomniane Parki naszej niepamięci Wiktor Knercer, na co dzień pracownik Państwowej Służby Konserwacji Zabytków w Olsztynie, stara się ochronić stare warmińsko-mazurskie cmentarze od niepamięci FOT. ADAM KARDASZ IWONA TRUSEWICZ Od 1979 roku Wiktor Knercer dokumentuje stare mazurskie i warmińskie cmentarze. Jeździ do zagubionych wsi, odwiedza ruiny dworów i przypałacowe parki, wędruje po lasach w pobliżu starych leśniczówek. Wszędzie tam, gdzie przedwojenni ludzie zwykli chować swoich bliskich. Odkrywa rzeczy niezwykłe. Na przykład nazwiska na nagrobkach: Jelen, Rutkowski, Brzezińska, Czarnawski, Slonka, Gorący, Witolski, Rzadki, Pysarczyk, Rogalski, Gryczewska, Rekowski, Wieczorek, Gawlick, Wolski, Toczek i wiele innych swojsko brzmiących. - Ci ludzie w większości reprezentowali zapewne niemiecką rację stanu, ale ich korzenie bez wątpienia były w Polsce. Dbali, żeby rodowe nazwiska miały polską pisownię. Czasami musiały być one niewymawialne dla niemieckich urzędników. Na przykład na wiejskim cmentarzu w Gancie znalazłem dwa nagrobki z napisem "Otto Skrzeczka 1879 - 1885" i "Paul Skrzeczka 1874". Trudne i dla nas do wymówienia nazwisko Skrzeczka, ponad sto lat temu napisano poprawnie po polsku. Na mazurskich cmentarzach właściwie dopiero po dwudziestym roku zauważa się zniemczanie pisowni - opowiada Wiktor Knercer, na co dzień pracownik Państwowej Służby Konserwacji Zabytków w Olsztynie. Tak nie powinno być W Gancie kończy się asfalt. Nie ma sklepu ani kościoła. Domów kilkanaście. Przy żelaznym krzyżu ozdobionym furkoczącymi na wietrze kolorowymi chorągiewkami piaszczysta droga z resztkami kocich łbów prowadzi do lasu, a stąd wprost do mostu na Krutyni. Rzeka wypływa tutaj z Jeziora Białego i zmierza do jeziora Gant. Skraj lasu jest gęsty i zarośnięty choinkami. Za nimi krople białej śnieguliczki znaczą miejsce, w którym od połowy ubiegłego wieku był wiejski cmentarz. Większość mogił zarosła krzewami śnieguliczki i sosenkami. Krzyże utraciły marmurowe tablice. Z pozostałych można odczytać historię krótkiego życia braci Skrzeczków; odejścia w 1937 roku 81-letniej Marii Kallinch z domu Brzeziński (polska pisownia zachowana); tragiczną śmierć w styczniu 1945 roku 31-letniej Elfride Kloss i jej dwuletniego synka Fridhelma. "Oboje polegli śmiercią wojenną", wyryto na nagrobku z czarnego szkła. Ostatniego zmarłego pochowano tu w 1969 roku. Dziś próżno szukać nagrobka z jego nazwiskiem. - Pamiętam tamten pogrzeb. To był stary Griszka. Jak zmarł, żona i córka sprzedały chałupę i wyjechały do RFN - opowiada Ryszard Łęczyński, który w 1969 roku zamieszkał w Gancie z żoną Eugenią. Ich odnowiony dom z zadbanym ogrodem i podwórzem wyróżnia się z wiejskiej, jesiennej słoty. Na podwórku króluje czwórka hałaśliwych psiaków i szylkretowa kotka rezydentka. - My swoich zmarłych chowamy w Dłużcu. To siedem kilometrów stąd. Nie pamiętam, by na tym leśnym cmentarzu ktoś kiedyś zapalił lampkę - chwilę zastanawia się Łęczyński i dodaje: - Nie powinno tak być. Ale, co my możemy zrobić... Lipa - drzewo życia Rutkowo figuruje tylko na najdokładniejszych mapach. Dwa folwarki rodów Rutkowski i Jelen dzisiaj świecą pustką. Podworskie budynki, w których przez lata rezydował PGR, opustoszały. Ludzie mieszkają już tylko w dawnych czworakach. Zarośnięta polna droga prowadzi donikąd, a właściwie na cmentarz, o którym pamiętają nieliczni. Na wzgórzu, z którego rozciąga się wspaniały widok na jezioro Dłużec, żeliwne, pochylone krzyże toną w żółtych liściach lip rosnących wokół. - W kulturze chrześcijańskiej cmentarze były miejscami refleksji i zadumy nad losem człowieka. Dlatego wiele uwagi poświęcano ich usytuowaniu i otoczeniu. Już w średniowieczu ludzie udawali się na cmentarz jak do parku. Odwiedzali w święta i niedziele. Aleje wypełniała bujna roślinność, specjalnie sadzono pewne gatunki drzew, na przykład lipy, które symbolizują trwałość życia. Trzy lipy posadzone razem oznaczały Trójcę Świętą - tłumaczy Wiktor Knercer. Rodowy cmentarz Rutkowskich i Jelenów powstał w połowie XIX wieku. Anna Rutkowska urodziła się w epoce napoleońskiej, w 1798 roku, a zmarła w roku 1869, po wojnie austriacko-pruskiej. Jej mąż Daniel spoczął rok wcześniej, a sąsiad Carl Jelen w 1877 r. Postawiono im żeliwne krzyże. Materiał okazał się bardzo trwały. Krzyże przetrwały wszystkie wojny i pegeer. Gorzej wyglądają nagrobki zmarłego w 1943 r. Alberta Jelenia, Anny Rutkowskiej pochowanej w 1950 r i jej córki Gerlinde (zm. 1958 roku). Są zniszczone, potłuczone i pozbawione marmurowych tablic. - To przykład cmentarza epoki romantyzmu. Grobowiec w parku, otoczony dobranymi drzewami. Ziemia obsadzona bluszczem i kwitnącym na niebiesko barwinkiem. Ideą romantycznych cmentarzy rodowych było usytuowanie naprzeciwko dwóch światów - żywych i umarłych, tak aby zapewniony pozostał kontakt wzrokowy. Dlatego cmentarze były na wzgórzach, w pięknych miejscach, często po drugiej stronie jeziora czy stawu lub na wyspie. To podkreślało starożytność rodziny i jej umocowanie na tej ziemi. Podobnie postępowali polscy magnaci, ziemiaństwo, szlachta, sytuując rodowe mogiły w parkach czy przy domach. Dlatego nie widzę nic złego w tym, aby ludzie, którzy mają po temu warunki, chowali swoich bliskich w pobliżu domu czy posiadłości. To się wywodzi z naszej tradycji - dodaje Knercer. Na leśnym cmentarzu koło leśniczówki Kołowinek kazał się pochować w 1938 r. dyplomowany inżynier, dyrektor elektrowni w dalekiej Rzeszy, by, jak głosi napis, "Być bliżej swojej mazurskiej ojczyzny" (nie niemieckiej czy hitlerowskiej, ale "masurische Haimaterdezuruck"). Najbardziej boli Wiktora Knercera, że w powojennej Polsce powoli, a od lat siedemdziesiątych coraz szybciej, zanikać zaczęły cmentarze parki, zastępowane przez ogromne lastrykowe nekropolie, bezdrzewne i anonimowe. Na początku wieku w Ostródzie władze miasta umyśliły ulokować nowy cmentarz przy obecnej ulicy Olsztyńskiej. U znanego bydgoskiego architekta zamówiły projekt, który przewidywał nasadzenia krzewów i drzew, logiczny układ kwater. Projekt nie został zrealizowany aż do naszych czasów, kiedy na tym właśnie miejscu powstała nekropolia miejska. Bez drzew, bez krzewów, bez pomysłu. Riaba Bożaja Jewdokija Majątku Gajne już nie ma. Las pochłonął resztki dworu i folwarku, park i drogę. W tym chaosie roślinnym tylko prosta aleja tujowa wydaje się nie z tego świata. Prowadzi na stok, gdzie zapomniany cmentarz opowiada historię dwóch kultur: mazurskiej i ukraińskiej. Najstarszy żeliwny krzyż jest z 1871 r., kiedy to zmarł syn ówczesnego właściciela majątku Hans August Neubacher. Jego bratowa Emilie pochodziła ze Staschewskich i umarła w 1920 roku. O ile mogiły rodowe są zniszczone i zarośnięte, to przycupnięta obok grupa drewnianych krzyży ukraińskich nosi oznaki pielęgnacji. Każdy zmurszały drewniany krzyż został zastąpiony nowym żelaznym, ale nie wyrzucony. Można jeszcze odczytać wyryte cyrylicą zdanie "Riaba Bożaja Jewdokija". Imiona: Oksana, Eliasz, Katarzyna, Jakub. Groby są z lat 1948 - 1950. - To miejsce to dla mnie symbol, że ludzie różnych wyznań spoczywają obok siebie, a Bóg patrzy na to łaskawym okiem. Ukraińcy, których siłą przesiedlono na Mazury w akcji "W", widać nie mogli znaleźć dla siebie miejsca pochówku na parafialnym cmentarzu, więc pochowali zmarłych na opuszczonym rodowym i poniemieckim - tłumaczy Wiktor Knercer. W gminnej wsi Piecki było przed wojną sześć cmentarzy. Pięć ewangelickich i najmłodszy, z 1930 r., katolicki. Z rodowego Jelenów pozostały resztki nagrobków. Na cmentarzu wiejskim za wsią leży między innymi działacz plebiscytowy Eugeniusz Kwiatkowski (1875 - 1954). Jego zapuszczona mogiła z kamiennym krzyżem niczym nie wyróżnia się z rzędów zniszczonych, rozbitych nagrobków zarosłych śnieguliczką. Miejsce jest piękne. Obsadzone lipami, klonami, z sosną i jaworem. W najlepszym stanie jest nekropolia w sosnowym gaju w centrum wsi. - Przed kilku laty nauczyciel Mariusz Szymczyk wraz z dziećmi z naszej szkoły uporządkował groby, wyciął chwasty - opowiada Maria Dermacka. I choć kilka tablic nagrobnych nosi ślady strzelania, a nagrobki są poobijane i porosłe mchem, na tym cmentarzu w Święto Zmarłych płoną znicze. Stawia je chociażby Maria Dermacka na grobie ojca, pisarza, piewcy Mazur, Ernsta Wiecherta. Przez wiele lat Maria, wraz z matką Walentyną, walczyła o otoczenie opieką pamiątek i mogił rodziny Ernsta Wiecherta, autora m.in. "Dzieci Jerominów". Dzięki takim ludziom, jak panie Dermackie, leśniczówka w Piersławku, gdzie mieszkał Wiechert, udostępniona została zwiedzającym i nie zniknęła z ludzkiej pamięci. - Każdy cmentarz żyje tak długo, jak żyją ludzie, którzy się nim opiekują, którzy czują z tym miejscem więź. Kiedy ich zabraknie, cmentarz umiera tak zwaną śmiercią naturalną, czyli zarasta lasem lub łąką. I nie ma w tym nic złego. Najgorzej, jeżeli umrze śmiercią gwałtowną, to znaczy zostanie zniszczony, rozgrabiony - uważa Wiktor Knercer. Każdy zapomniany cmentarz ma swoją kartę dokumentującą jego stan. W rubryce "Uwagi służb konserwatorskich" Wiktor Knercer pisze "Zabezpieczyć, otoczyć opieką, uporządkować". To tylko hasła. Od lat na stare cmentarze nie ma pieniędzy w konserwatorskim budżecie.
Od 1979 roku Wiktor Knercer dokumentuje stare mazurskie i warmińskie cmentarze. Jeździ do zagubionych wsi, odwiedza ruiny dworów i przypałacowe parki, wędruje po lasach w pobliżu starych leśniczówek. Wszędzie tam, gdzie przedwojenni ludzie zwykli chować swoich bliskich. Ci ludzie w większości reprezentowali zapewne niemiecką rację stanu, ale ich korzenie bez wątpienia były w Polsce. W Gancie Ostatniego zmarłego pochowano w 1969 roku. Nie pamiętam, by na tym leśnym cmentarzu ktoś kiedyś zapalił lampkę. Rutkowo figuruje tylko na najdokładniejszych mapach. Zarośnięta polna droga prowadzi na cmentarz, o którym pamiętają nieliczni. W kulturze chrześcijańskiej cmentarze były miejscami refleksji i zadumy nad losem człowieka. To przykład cmentarza epoki romantyzmu. Grobowiec w parku, otoczony dobranymi drzewami. Podobnie postępowali polscy magnaci, ziemiaństwo, szlachta, sytuując rodowe mogiły w parkach czy przy domach. Najbardziej boli Wiktora Knercera, że w powojennej Polsce powoli, a od lat siedemdziesiątych coraz szybciej, zanikać zaczęły cmentarze parki, zastępowane przez ogromne lastrykowe nekropolie, bezdrzewne i anonimowe. Majątku Gajne już nie ma. prosta aleja Prowadzi na zapomniany cmentarz opowiada historię dwóch kultur: mazurskiej i ukraińskiej. O ile mogiły rodowe są zniszczone i zarośnięte, to przycupnięta obok grupa drewnianych krzyży ukraińskich nosi oznaki pielęgnacji. To symbol, że ludzie różnych wyznań spoczywają obok siebie. W gminnej wsi Piecki było przed wojną sześć cmentarzy. Pięć ewangelickich i najmłodszy, z 1930 r., katolicki. W najlepszym stanie jest nekropolia w sosnowym gaju w centrum wsi. kilka tablic nagrobnych nosi ślady strzelania, a nagrobki są poobijane i porosłe mchem, na tym cmentarzu w Święto Zmarłych płoną znicze. Każdy cmentarz żyje tak długo, jak żyją ludzie, którzy się nim opiekują, którzy czują z tym miejscem więź.
Demokracja pozbawiona retoryki i symboliki narodowej staje się zimna Patriotyzm - kłopotliwe zobowiązanie RYS. PAWEŁ GAŁKA MAREK A. CICHOCKI "Codziennie staje przed nami sprawa Ojczyzny. Ojczyzna przychodzi ku nam jako jakiś dar. Zarazem od nas zależy trwanie Ojczyzny. Mimo że Ojczyzna jest dla nas darem, jej los od nas zależy" - tak dwadzieścia lat temu napisał ks. Józef Tischner. We współczesnej polskiej demokracji patriotyzm nie jest jednak mile widziany, a szczególnie taki patriotyzm, który nawiązuje do narodowej martyrologii, zbiorowego i indywidualnego poświęcenia oraz heroizmu. Nawet podjęta ostatnio próba przywrócenia tego tematu do publicznej debaty przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które zorganizowało wystawę "Bohaterowie naszej wolności" połączoną z ogólnopolską akcją plakatową, nie spotkała się z życzliwością, a w niektórych tygodnikach została wręcz zgromiona za anachronizm. Krytycy i prześmiewcy Nie wiązałbym tej niechęci do patriotyzmu z istniejącymi wcześniej w polskiej tradycji różnymi formami krytyki wobec narodowej mitomanii. Na przełomie wieków, a potem także w czasach II Rzeczypospolitej, polski patriotyzm miał swoich bezlitosnych krytyków i prześmiewców w różnych środowiskach. Realiści - spadkobiercy pozytywizmu i zwolennicy Narodowej Demokracji - piętnowali romantyczną wersję patriotyzmu uosabianą przez "malowanego ułana", ponieważ ich zdaniem pchała ona pokolenia Polaków do bezsensownych powstań zamiast skutecznej obrony narodowych, ekonomicznych interesów. Prześmiewcy - tacy jak Witold Gombrowicz z jego słynną formułą "i na kolana padłem" z "Transatlantyku" - wyszydzali polski patriotyzm pompatyczny i koturnowy. Lewicowa, postępowa inteligencja odrzucała polski patriotyzm, dopatrując się w nim przede wszystkim groźby klerykalizmu i dominacji w kulturze i polityce jedynie słusznej opcji "Polaka katolika". Wszystkie te krytyczne postawy miały jedną cechę wspólną. Odnosiły się do różnych form patriotycznej retoryki i patriotycznych symboli faktycznie obecnych w życiu publicznym i kulturze Polaków. Do czego konkretnie odnosi się obecna niechęć wobec patriotyzmu trudno doprawdy stwierdzić. Wiele można zarzucić polskiemu życiu publicznemu ostatnich dziesięciu lat, z pewnością jednak nie cierpi ono na specjalnie rozbuchaną retorykę i symbolikę patriotyczno-narodową. Nie ma bardziej bezbarwnego i pozbawionego treści polskiego święta niż 11 Listopada. Wydaje się więc, że obecna niechęć wobec patriotyzmu nie jest polemiką z jego konkretnymi przejawami w naszym życiu publicznym, lecz raczej ideologicznym założeniem. Zgodnie z nim współczesna, nowoczesna demokracja nie potrzebuje języka wspólnotowego i symboli patriotycznych mówiących o konieczności poświęcenia się obywateli dla własnej ojczyzny. Krótka droga do nietolerancji Istnieje przewidywalny i monotonny zestaw argumentów wysuwanych dzisiaj przeciwko patriotyzmowi. Pierwszy opiera się na lęku przed nietolerancją. Mówi się, że od postawy patriotycznej do wrogości wobec obcych, rasizmu i przemocy droga jest bardzo krótka. Drugi wskazuje na anachroniczność postawy i retoryki patriotycznej w obecnych czasach. Polska wchodzi do UE, nie ma wrogów u swych granic, ludzie koncentrują się przede wszystkim na swoich interesach. Jedyna więc sensowna forma patriotyzmu we współczesnej Polsce to zarabianie pieniędzy, kumulowanie kapitału, wzmacnianie wzrostu gospodarczego, stabilizowanie złotego. Sprawy te stanowią bowiem o autorytecie i sile naszego państwa w świecie. I wreszcie argument trzeci zwraca uwagę na szafowanie w retoryce patriotycznej ludzkim życiem. Zdradza to jakoby ciągotki militarystyczne i pogardę dla jednostki. Nie ma sensu polemizować z tymi argumentami. Nikt przytomny nie będzie przeczyć, że istnieją przypadki zwyrodnienia patriotyzmu, kiedy to miłość do ojczyzny mylona jest z miłością do kija bejsbolowego (np. przez niektórych krewkich kibiców piłkarskich). Wiele jest także form ekonomicznego patriotyzmu godnego szacunku i propagowania. I nie ma cienia wątpliwości, że najtrudniejszym egzaminem wiarygodności własnego patriotyzmu jest moment zagrożenia i ryzyka własnego życia, i że każdy egzamin ten zdaje indywidualnie. Trudno natomiast zgodzić się z intencją tej krytyki patriotyzmu, która chciałaby zredukować go wyłącznie do owych trzech postaci: rasistowsko-etnicznej dewiacji, kapitalistycznej cnoty i prywatnych, indywidualnych przekonań. Współcześnie istnieje wiele demokracji, począwszy od Szwajcarii i Stanów Zjednoczonych, a skończywszy na Francji, Wielkiej Brytanii czy Włoszech, gdzie wspólnotowa, patriotyczna retoryka i symbolika funkcjonują w sferze publicznej i państwowej. Nikt demokracje tej nie będzie posądzać o anachronizm. Także w przypadku Polski istnieją przynajmniej trzy ważne powody, dla których język i symbole patriotyczne powinny zasiedlić sferę publiczną naszej demokracji. Wartość ofiary Pierwszy powód to związek wolności z ofiarą. Trudno jest abstrahować od faktu, iż nasza wolność nie została nam dana za darmo. Nie ma żadnych powodów, dla których współcześni, beztroscy beneficjenci wolności, szczególnie ludzie młodzi bez narzuconych z zewnątrz ograniczeń swobodnie poruszający się w sferze gospodarki, polityki i kultury, mieliby być pozbawieni świadomości, że ich wolność jest darem, który otrzymali od innych, i że często ten dar okupiony był najwyższą ofiarą. Bez tej świadomości nie można zrozumieć, dlaczego z faktu naszej wolności nie tylko czerpiemy korzyści i przyjemności, ale jesteśmy też za nią odpowiedzialni - jak pisał Tischner; dlaczego mielibyśmy tym, którzy za naszą wolność poświęcili wszystko lub bardzo wiele, okazać przynajmniej minimum wdzięczności i szacunku, a nie traktować ich jako ofiary losu, ludzi, którym po prostu mniej niż nam poszczęściło się w życiu. Idzie więc o utrzymanie w demokracji solidarności pokoleń i taka idea przyświecała jak się zdaje wspomnianej na początku wystawie "Bohaterowie naszej wolności". Drugi powód to potrzeba utrzymania w demokracji solidarności między żyjącymi obok siebie członkami politycznej wspólnoty, szczególnie widoczna w Polsce, kraju o radykalnych zmianach gospodarczych i społecznych. Nasze współczucie budzą dalekie katastrofy, wojny i rzezie. Chętnie przyłączamy się do różnych form pomocy w poczuciu międzyludzkiej solidarności. Jednocześnie te grupy społeczne w Polsce, które są tuż obok nas i nie radzą sobie w rynkowej i społecznej konkurencji, nie zasługują już aż tak bardzo na naszą uwagę i współczucie. W sferze publicznej grupy te często zostały zepchnięte na margines i pojawiają się jedynie jako temat skandalizujących reportaży, przedstawiane są jako resentymentalny, roszczeniowy motłoch, obcy duchowi ekonomicznych i społecznych przemian nowoczesnej Polski. Popularne wśród beneficjentów polskich przemian koncepcje podatku liniowego czy systemu indywidualnych kont emerytalnych wypierają ideę społecznego solidaryzmu. Uważa się, że solidarność społeczną można zastąpić charytatywnością. Ta zamiana ma jednak swoje konsekwencje. Uderzające jest porównanie polskiej demokracji z wieloma demokracjami zachodnimi. O ile w Niemczech lub Szwecji wśród ludzi młodych popularne są wolontariaty oraz projekty społecznej, nieodpłatnej działalności dla innych, to w Polsce takie postawy są raczej wyjątkiem. Tymczasem dla ukształtowania się zdrowej demokracji niezbędne jest, aby szczególnie młodzi obywatele gotowi byli poświęcić jakiś czas swojego życia nie dla własnej kariery czy zysku, ale dla swych współobywateli. Na tej idei oparta została w demokracjach także zasada powszechnej służby wojskowej - Szwajcaria dostarcza tutaj klasycznego przykładu - całkowicie w Polsce skompromitowana i wypaczona. Choroba obojętności Trzeci powód związany jest z odpowiedzialnością obywateli za demokratyczną wspólnotę polityczną. Chodzi tutaj o problem partycypacji w demokracji, która przejawia się nie tylko w udziale w wyborach, ale także w gotowości obywateli do służby publicznej przede wszystkim na szczeblu samorządowym. Sprofesjonalizowanie tej służby, oddanie jej prawie wyłącznie partiom politycznym, zwalnia obywateli z odpowiedzialności wobec demokracji. Czyni ich także obojętnymi na takie negatywne zjawiska jak korupcja czy zawłaszczanie państwa przez partie polityczne. Kiedyś lord Dahrendorf przeciwstawił zimną i ciepłą odmianę demokracji. Posługując się tym rozróżnieniem, można powiedzieć, że demokracja pozbawiona retoryki i symboliki patriotycznej staje się zimna. Bez niej nic nie może uchronić nas przed egoizmem: postawą pogardy dla przeszłych pokoleń, obojętności wobec słabszych współobywateli i lekceważenia dla politycznych losów własnej politycznej wspólnoty. Autor jest doktorem filozofii, pracownikiem Centrum Stosunków Międzynarodowych i Uniwersytetu Warszawskiego.
We współczesnej polskiej demokracji patriotyzm nie jest mile widziany, a szczególnie taki patriotyzm, który nawiązuje do narodowej martyrologii, zbiorowego i indywidualnego poświęcenia oraz heroizmu. Wydaje się, że obecna niechęć wobec patriotyzmu nie jest polemiką z jego konkretnymi przejawami w naszym życiu publicznym, lecz raczej ideologicznym założeniem.Trudno zgodzić się z intencją krytyki patriotyzmu, która chciałaby zredukować go wyłącznie do trzech postaci: rasistowsko-etnicznej dewiacji, kapitalistycznej cnoty i prywatnych przekonań.
ROZMOWA Profesor Jadwiga Staniszkis, socjolog: W naszych warunkach wyprowadzanie bez kontroli pieniędzy państwa to zaproszenie do korupcji i moim zdaniem jej główne źródło Zaproszenie do korupcji - Żeby stworzyć nieczytelne okazje do klientelizmu, korupcji, finansowania partii politycznych, dubluje się zadania administracji. Jeżeli czegoś ze względów politycznych nie można opanować, to się tworzy coś równoległego. Dla doraźnych celów psuje się państwo. FOT. JACEK DOMIŃSKI Po ujawnieniu przez "Rzeczpospolitą" afery w śląskim Urzędzie Wojewódzkim okazało się, że niektórzy członkowie rządu od kilku miesięcy wiedzieli, co się tam dzieje, trwało wewnętrzne śledztwo. Jak pani myśli, jeżeli dziennikarze nie ujawniliby tej sprawy, czy obywatele kiedykolwiek by się o niej dowiedzieli? JADWIGA STANISZKIS: Obawiam się, że nie. Może wyciągnięto by jakieś konsekwencje wobec urzędników, ale wszystko odbyłoby się po cichu. Uważam, że media mają potężną władzę. Im słabsza jest administracja centralna, tym większa rola dziennikarzy. Śląsk nie jest chyba jakimś wyjątkowym miejscem w polskiej administracji. Takich układów personalno-gospodarczych jest na pewno znacznie więcej. Gdybym była premierem Buzkiem, to bym zarządziła kontrolę we wszystkich województwach, taki bilans zamknięcia przed wyborami. Niepokojący jest poziom wojewodów. Bardzo dobrze przygotowany i oceniany wojewoda lubuski Jan Majchrowski odszedł m.in. z tego względu, że próbował walczyć ze środowiskiem, któremu zarzucał korupcję. Jego przeciwnicy awansowali. Dobrzy ludzie odchodzą, a pozostają ci, którzy często nie są w stanie kontrolować skomplikowanych relacji na styku państwa i gospodarki, funduszy publicznych i samorządów. Bilans zamknięcia? W przyszłym roku są wybory. To samobójstwo! Proszę pamiętać, że wokół organów administracji powstały również siatki powiązań niezależne od zmieniającej się władzy. Są raczej wspólnotami interesów niż politycznymi. Sądzę, że kontrola powinna zająć się nie tylko sprawdzaniem konkretnych urzędników, ale wykryć niejasne relacje między biznesem i administracją. Na początku lat 90., kiedy ujawniano duże afery gospodarcze, często można było usłyszeć, że korupcja to bagaż, który zawsze towarzyszy zmianie systemu, iż jest nieunikniona. Wielu biznesmenów wierzyło, iż "pierwszy milion trzeba ukraść". Ale miało być lepiej. Czy teraz, po dziesięciu latach, jest już lepiej? Jest gorzej, bo jest więcej okazji do korupcji. Wiąże się to z przejściem od czegoś, co ja w swoich analizach nazywam "kapitalizmem politycznym" - czyli używania władzy do tworzenia kapitału - do "kapitalizmu sektora publicznego", tzn. tworzenia klientelistycznych układów wokół instytucji obracających państwowymi pieniędzmi. Instytucje te znalazły się na rynku w konsekwencji przyjęcia ustawy o finansach publicznych z 1998 roku. Miała nastąpić "kapitałowa decentralizacja administracji", to znaczy realizowanie zadań państwa przez rynek przy minimalnej możliwości kontroli państwa. Na tym polega paradoks - choć pieniądze są państwowe, to instytucje te państwowe nie są. Nie ma możliwości kontrolowania ich za pomocą instrumentów, którymi dysponuje państwo. Ale instytucje te nie są też prywatne, bo nie ma w nich ponoszącego odpowiedzialność właściciela. A działają jak gdyby były prywatne. Ustawa o finansach publicznych reguluje możliwości wprowadzania funduszy publicznych na rynek, ale nie określa ani skali zadań przekazywanych rozmaitym agendom, ani dziedzin, w jakich mają one działać. W ten sposób można ciągle dokładać nowe instytucje. W tej chwili np. czeka na uchwalenie zmiana ustawy o Bankowym Funduszu Gwarancyjnym, który będzie miał dokładnie taką strukturę jak FOZZ. Dlaczego wiąże pani bezpośrednio korupcję z rozbudowanym tzw. sektorem publicznym? Jeśli ktoś znajdzie się w tym sektorze, to nie obowiązują go rygory dotyczące przejrzystości zamówień publicznych, likwidowanie kominów płacowych i nie podlega on merytorycznej kontroli NIK. Instytucje działające w sektorze publicznym to nie otwarte rynki, na których obowiązują jasne zasady - przetargi, wyceny usług i konkursy ofert. To są zorganizowane struktury korupcjogenne, upartyjnione i oparte na klientelizmie. Tak działa kilkaset tysięcy osób. Analizy pokazują, że połowa płacących podatki w najwyższym przedziale to ludzie związani z funduszami publicznymi, dotyczy to także rad nadzorczych skomercjalizowanych przedsiębiorstw. W naszych warunkach wyprowadzanie bez kontroli pieniędzy państwa to zaproszenie do korupcji i moim zdaniem jej główne źródło. W tej chwili już przekroczono punkt krytyczny - przez struktury te przepływa więcej pieniędzy niż przez budżet. Nigdzie na świecie tak nie jest. Jakie są skutki tego, że państwo nie ma kontroli nad większością publicznych pieniędzy i do obrotu nimi ma podejście komercyjne? Skutki są dość poważne - nazywam to odpaństwowieniem i odspołecznieniem. Ze społecznego punktu widzenia państwo przestaje być, jak nazywają to Amerykanie, "centrum zaufania". Zmienia się też zasadniczo sposób funkcjonowania społeczeństwa - jak pokazują badania, zanika współpraca, a wzrost ryzyka indywidualnego i osamotnienie prowadzą do korozji emocji wspólnotowych. Dla gospodarki osłabianie państwa jako tego ośrodka, który jest gwarantem bezpieczeństwa, również jest ryzykowne. Mniejsze zaufanie to zwiększenie ryzyka inwestycji, co w naszym przypadku może spowodować wycofanie kapitału spekulacyjnego i załamanie się złotówki. Sygnałem alarmowym była dla mnie sprawa światłowodu, który Gazprom poprowadził przez nasz kraj. Okazało się, że państwo przekazało strategiczne uprawnienia swojemu przedsiębiorstwu i straciło kontrolę w sprawie, która dotyczy naszego bezpieczeństwa. Traktat międzynarodowy został sprowadzony do umowy cywilnoprawnej. Czyli więcej państwa? Więcej kontroli państwa. Zwolennicy przenoszenia zadań państwa do jednostek pozabudżetowych przywołują ciągle przykład Margareth Thatcher, która po 1979 roku w Wielkiej Brytanii wprowadzała taką "komercjalizację państwa". Ale jeżeli przyjrzeć się dokładnie, jak to wyglądało, to nie sposób nie zauważyć, że państwo brytyjskie dalej pozostało stroną. Bardzo wyraźnie określono w każdej dziedzinie standardy, według których muszą działać prywatne instytucje przejmujące część zadań państwa, i utworzono przy Radzie Ministrów jednostkę, która kontrolowała przestrzeganie tych zasad. Podkreślam - zadania państwa przejmowały prywatne instytucje, a nie jakiś mętnie wydzielony sektor publiczny wewnątrz państwa. Usamodzielniono finansowo np. szpitale, przychodnie, z którymi kontrakty zawierały nie biurokratyczne kasy chorych z upolitycznionymi radami, ale publiczne i konkurujące z nimi prywatne firmy ubezpieczeniowe. Jednak nawet tam - jak pokazują badania - pojawiły się klientelizm i korupcja. A przecież nie było pokus takich jak u nas - szukania w publicznych pieniądzach taniego kredytu ze względu na najwyższe w Europie realne stopy procentowe. Upolitycznione są rady kas, zarządy spółek, z nadania politycznego są prezesi funduszy celowych. Jeżeli - jak pani mówi - państwo rzeczywiście traci kontrolę nad wydawaniem publicznych pieniędzy, to politycy na pewno trzymają rękę na kasie. Rzeczywiście nastąpiło odpaństwowienie, a równocześnie upartyjnienie. Fundusze publiczne stały się zapleczem finansowym partii politycznych. Nie dawniej niż parę tygodni temu na konferencji zorganizowanej przez Instytut Spraw Publicznych wicemarszałek Sejmu Marek Borowski sugerował coś, co określano jako "opozycyjną partycypację", czyli pozostawienie w zarządzaniu funduszami publicznymi części ludzi AWS po wyborczym zwycięstwie SLD. To nic innego jak skomercjalizowane, międzypolityczne państwo, w którym wszystko rozpatruje się w kategoriach łupu wyborczego. Wiele funduszy publicznych, samorządów i organizacji pozarządowych jest traktowanych jako miejsca służące do utrzymania swoich ludzi przy życiu. W samych tylko organizacjach pozarządowych z pieniędzy publicznych korzysta 2,5 miliona osób. To duży błąd - nie zmusza się ich do prawdziwego wysiłku, do tego, by stawili czoło wyzwaniom, żeby naprawdę czegoś się nauczyli i byli w przyszłości elitą. System, o którym pani mówi, to duże pieniądze i powiązania na najwyższym szczeblu. Właściciele małych i średnich przedsiębiorstw mają jednak problemy nawet na najniższych poziomach administracji. Badania z zeszłego roku przeprowadzone w tej grupie przedsiębiorców pokazują, że aż 55,5 proc. skarży się, iż pole do korupcji otwiera ogromna uznaniowość przy podejmowaniu decyzji administracyjnych. To drugi ważny czynnik - obok kapitalizmu sektora publicznego - wpływający na poziom korupcji. Uznaniowość może mieć kilka postaci. Po pierwsze - w izbach skarbowych, jeśli chodzi o podatki, wiele jest niejasnych możliwości, luk, sposobów na uniki, a to, czy zostaną wykorzystane, zależy wyłącznie od decyzji urzędników. Po drugie ustawa o finansach publicznych z 1998 roku wprowadziła uznaniowe decydowanie przez ministra finansów, co należy do długu publicznego, a co nie. To pozwala bezkarnie łamać konstytucyjną zasadę, że dług publiczny nie może przekroczyć granicy bezpieczeństwa - 60 proc. produktu krajowego brutto. Po trzecie możliwe jest dokapitalizowywanie słabych przedsiębiorstw akcjami spółek giełdowych, czyli dobrych. Jest to zupełnie uznaniowe uwłaszczanie naprawdę dużymi wartościami, a przede wszystkim dużą władzą, często strategiczną, menedżerów bankrutujących firm. Mówiono mi np. o upadającej fabryce zbrojeniowej, która dostała trzy decydujące akcje KGHM Polskiej Miedzi. Po czwarte wreszcie ma się zalegalizować handel zobowiązaniami, np. wobec ZUS. To pozwoli za niewielką część wartości przechwytywać bardzo duży majątek. O tym, kto wejdzie na ten lukratywny rynek, znów zdecydują urzędnicy. Podsumujmy: ograniczenie kontrolnej roli państwa, uznaniowość, czy są jeszcze inne znaczące elementy zachęcające do korupcji? Żeby stworzyć nieczytelne okazje do klientelizmu, korupcji, finansowania partii politycznych, dubluje się zadania administracji. Jeżeli czegoś ze względów politycznych nie można opanować, to się tworzy coś równoległego. Dla doraźnych celów psuje się państwo. Niedawno powstał Urząd Regulacji Telekomunikacji, który ma się zajmować rynkiem telekomunikacyjnym, a przecież zajmuje się już tym Ministerstwo Łączności. Różnica polega na tym, że minister może stracić stanowisko po wyborach, a szef takiego urzędu będzie nieusuwalny przez kilka lat. Takie pokrywające się struktury tylko zacierają odpowiedzialność. A oprócz uznaniowości i obecnej formuły funduszy publicznych elementem sprzyjającym korupcji są właśnie struktury bez jasnej odpowiedzialności. U nas występują wszystkie te elementy. Co zatem trzeba zrobić, żeby zmniejszyć korupcję w Polsce? Po pierwsze wyeliminować uznaniowość, zlikwidować furtki w przepisach. Poza tym radykalnie zrewidować formułę sektora publicznego - określić jednolity system zamówień publicznych, kominy płacowe i odzyskać możliwości kontroli. Abdykacja państwa jest nie tylko nieuprawniona i marnotrawna, ale niszczy także cały symboliczny klimat towarzyszący demokracji. Aby poważnie traktować obowiązki obywatelskie, trzeba traktować państwo jako władzę. A u nas następuje świadome osłabianie państwa. Wielu ma nadzieję, że korupcja zmniejszy się wraz z przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej. Czekanie na Unię Europejską to wielki błąd. Moim zdaniem, jeżeli sytuacja się nie zmieni, to jeszcze przed przystąpieniem do UE czeka nas poważny kryzys finansowy związany ze stanem sektora publicznego. Jesteśmy już bardzo blisko takiego kryzysu. W zeszłym roku - oficjalnie - dług publiczny sięgnął 55 proc. PKB, a jest mnóstwo długów nierejestrowanych i mnóstwo niezrealizowanych zobowiązań państwa np. w sferze obligatoryjnej pomocy społecznej czy składek ZUS dla bezrobotnych. Prawdopodobnie przekroczyliśmy więc poziom zadłużenia bezpieczny dla państwa. A nie mamy takich amortyzatorów, jakie mają inne kraje. We Włoszech silna jest szara strefa, Niemcy czy Austria mają korporacyjny system budowania zaufania na linii pracownicy - przedsiębiorcy. My nie mamy nic. Nie można oczekiwać, że Unia Europejska uzdrowi sytuację. Jeżeli sami nie naprawimy sektora publicznego, to w ciągu roku może nastąpić załamanie publicznych finansów. A wtedy nasze wejście do Unii będzie stało pod znakiem zapytania. Uważam, że wielkim nieszczęściem jest to, iż w raporcie Komisji Europejskiej dotyczącym przygotowania do integracji znaleźliśmy się wysoko - w drugiej grupie państw. Tak się stało, moim zdaniem, ze względu na interes europejskich firm finansowych, które prowadzą interesy w Polsce. Dla nich umieszczenie nas w trzeciej grupie zwiększyłoby ryzyko inwestycji. Tak wysoka pozycja absolutnie uspokoiła naszych decydentów politycznych, poczuli się bezpiecznie. To wielki błąd. Rozmawiał Andrzej Stankiewicz
Profesor Jadwiga Staniszkis, socjolog: Żeby stworzyć nieczytelne okazje do klientelizmu, korupcji, finansowania partii politycznych, dubluje się zadania administracji. Jeżeli czegoś ze względów politycznych nie można opanować, to się tworzy coś równoległego. Dla doraźnych celów psuje się państwo. wokół organów administracji powstały siatki powiązań niezależne od zmieniającej się władzy. Są raczej wspólnotami interesów. kontrola powinna zająć się nie tylko sprawdzaniem konkretnych urzędników, ale wykryć niejasne relacje między biznesem i administracją. Jest gorzej, bo jest więcej okazji do korupcji. Wiąże się to z przejściem od czegoś, co ja w swoich analizach nazywam "kapitalizmem politycznym" do "kapitalizmu sektora publicznego", tzn. tworzenia klientelistycznych układów wokół instytucji obracających państwowymi pieniędzmi. Instytucje te znalazły się na rynku w konsekwencji przyjęcia ustawy o finansach publicznych. Miała nastąpić "kapitałowa decentralizacja administracji", to znaczy realizowanie zadań państwa przez rynek przy minimalnej możliwości kontroli państwa. Na tym polega paradoks - choć pieniądze są państwowe, to instytucje te państwowe nie są. Nie ma możliwości kontrolowania ich za pomocą instrumentów, którymi dysponuje państwo. Ale instytucje te nie są też prywatne, bo nie ma w nich ponoszącego odpowiedzialność właściciela.
ENERGETYKA Zamknięcie elektrowni jądrowych w Niemczech będzie kosztowało kilka miliardów marek Koniec ery nuklearnej KRYSTYNA FOROWICZ Rząd Niemiec postanowił przedłożyć 29 stycznia w Bundestagu projekt ustawy ogłaszającej zaplanowany i ostateczny koniec energetyki jądrowej dla celów cywilnych. Niemieccy użytkownicy elektrowni jądrowych protestują przeciw planowanemu zamykaniu elektrowni jądrowych. Pomysł Partii Zielonych, jak i sam projekt ustawy, przedstawiony w Bonn uznali jako "zbyt brutalny i kosztowny" dla nich - podał Reuters. Decyzje polityków niepokoją naukowców niemieckich i francuskich. W zeszłym roku został zakończony wspólny projekt Europejskiego Ciśnieniowego Reaktora Wodnego. Rozpoczęcie jego budowy zaplanowano na początek przyszłego stulecia. Nowy typ reaktora - superbezpiecznego i nowoczesnego - miał, gdy nadejdzie potrzeba, zastąpić starzejące się siłownie jądrowe. Kosztowny pogrzeb Zamknięcie elektrowni atomowych będzie kosztowało rząd Niemiec kilka miliardów marek. Do końca roku 2001 ma być wyłączonych sześć najstarszych elektrowni atomowych - Obrigheim, Stade, Biblis A i B, Neckarwestheim 1 oraz Brunsbuettel. Z właścicielami 13 nowszych reaktorów zamierza się wynegocjować konkretne terminy wycofania z eksploatacji. Ostatni z 19 reaktorów czynnych obecnie w Niemczech miałby zostać wyłączony w 2010 roku. Przemysł atomowy zapowiedział, że wystąpi o odszkodowania w miliardowej wysokości. Hans Dieter Harig, dyrektor Preussenelektra - jednej z największych niemieckich elektrowni jądrowych powiedział, że rezygnacja z energetyki jądrowej będzie kosztowała przemysł powyżej 7 mld marek. - Zamknięcie elektrowni do 2001 r. lub wcześniej - jak się mówi - wymaga zatem ponownego rozważenia. O rekompensatę zamierza także wystąpić Francja, bowiem doszłoby do zerwania kontraktu na przetwarzanie odpadów radioaktywnych, pochodzących z niemieckich elektrowni jądrowych, i wysyłanych do Francji - podała AFP. Minister ochrony środowiska Juergen Trittin, najgłośniejszy przeciwnik energii nuklearnej powiedział: - Uczynimy wszystko, aby możliwie szybko zaprzestać korzystania z energii jądrowej. Dodał też, że nie ma podstaw prawnych do wypłacenia odszkodowania za zaprzestanie przerobu zużytego paliwa jądrowego. Umowy łączące przemysł nuklearny jego kraju z Francuzami tracą ważność, gdyż działa "siła wyższa", a za taką można uznać przegłosowanie ustawy o rezygnacji z energetyki jądrowej oraz zaprzestanie przerobu odpadów w roku 2000 - powiedział Juergen Trittin w rozmowie z ministrem zdrowia Francji - Dominique Voynet. Co zrobić z odpadami Do 30 grudnia zeszłego roku przerobiono we francuskich zakładach La Hague 3800 ton niemieckich odpadów. Część tego zużytego paliwa i odpadów z tego przerobu znajduje się nadal na ziemi francuskiej, podczas gdy ustawa z 31 grudnia 1991 r. o zarządzaniu odpadami radioaktywnymi zakazuje ich magazynowania poza terminy określone możliwościami technicznymi. Juergen Trittin potwierdził w piątek w Paryżu, że Niemcy gotowe są sprowadzić z powrotem swoje odpady jądrowe, nie tylko te najbardziej promieniotwórcze jak pluton, ale także słabo i średnioradioaktywne. Po ponad 6 latach od zatwierdzenia ustawy w 1991 r. jedynie udało się zorganizować 5 transportów odpadów: trzy do Japonii i dwa do Niemiec - co stanowi zaledwie 5 proc. całości odpadów. W krajach tych każdy transport wywołuje liczne demonstracje i protesty. Kraje UE produkują rocznie 50 tys. m sześc. odpadów promieniotwórczych łącznie, czyli mniej niż kilka lat temu. W 1993 produkowały 80 tys. m sześc. - podaje raport opublikowany w piątek przez Komisję Europejską. Naukowcy opracowują nowe technologie i same elektrownie wiele robią dla zmniejszenia odpadów już u źródła. Zakaz przerobu paliwa jądrowego od 1 stycznia 2000 r. - zgodnie z planowaną ustawą - może zagrozić eksploatacji elektrowni - wyjaśniają szefowie RWE, Veba i VIAG (są to największe firmy energetyczne i usług komunalnych). Prawo niemieckie zezwala na użytkowanie elektrowni jądrowej tylko wówczas, jeżeli będzie zagwarantowany przerób powstałych podczas użytkowania odpadów radioaktywnych. Niemieccy użytkownicy elektrowni są zobowiązani z kolei do odbioru powstałego podczas przerobu odpadów plutonu. Nie bardzo jednak wiedzą, co z nim zrobić. Właściciele elektrowni przestrzegają rząd przed polityką faktów dokonanych, bo w przeciwnym razie szanse kompromisu, do jakiego się zmierza - będą nikłe. Projekt ustawy przewiduje, że istniejące elektrownie jądrowe zostaną wyposażone w ośrodki magazynowania odpadów w pobliżu elektrowni, aby unikać ich transportu. Z tym że tylko trzy elektrownie na 19 mają takie obiekty. AFP podaje, że 720 mln euro wyniesie koszt zerwania umów zawartych z Francją w sprawie przerobu zużytego paliwa oraz blisko 1,02 mld euro z W. Brytanią, nie licząc kosztów spowodowanych zatrzymaniem budowy centralnych ośrodków magazynowania odpadów w Niemczech, które to inwestycje nie będą już miały sensu. Firmy grożą wystąpieniem o ogromne odszkodowania od skarbu państwa w wysokości nawet od 50 do 100 mld euro. Elektrownie otrzymały zezwolenie na pracę na czas nieokreślony. Rezygnacja będzie grzechem Przeciwnicy energii atomowej twierdzą, że w Niemczech dojdzie w ciągu 8-12 lat do zaspokojenia krajowego zapotrzebowania na energię bez korzystania z energii nuklearnej. Obecnie na siłownie atomowe przypada w Niemczech jedna trzecia produkowanej energii. Obecne zużycie energii elektrycznej na osobę w ciągu roku wynosi 6500 kWh (dla porównania w Polsce 3600 kWh). Przedstawiciele przemysłu ostrzegają, że wycofanie się z energii jądrowej, to tym samym wycofanie niemieckiej gospodarki ze światowej ligi technologicznej i stwarza to wielkie zagrożenie dla miejsc pracy w Niemczech. - Rezygnacja z wykorzystania energetyki jądrowej, gdy świat walczy z efektem cieplarnianym, będzie grzechem - napisała AFP. Decyzje polityków o rezygnacji z energii atomowej niepokoją naukowców po obu stronach Renu. Prace nad przyszłymi reaktorami lekkowodnymi trwają we Francji i w Niemczech od niemal 10 lat, ale nabrały rzeczywistego rozmachu dopiero w ostatnich kilku latach. Od roku 1989 Framatome i Siemens, za pośrednictwem wspólnego towarzystwa akcyjnego NPI (Nuclear Power International), w którym obie firmy mają jednakowe udziały, pracowały wspólnie nad projektem przyszłego energetycznego reaktora jądrowego. Projekt ten nazwano EPR - Europejski Ciśnieniowy Reaktor Wodny. EPR stanowi najambitniejszy przykład współpracy francusko-niemieckiej w dziedzinie energetyki jądrowej. Nowy reaktor obecnie znajduje się w "fazie optymalizacji", która rozpoczęła się w lipcu 1997 r. i ma potrwać półtora roku, ma pracować w obu państwach, we Francji i w Niemczech, w Europie i na rynku światowym. EPR uznano za najbezpieczniejszy w świecie (korzysta z 30 lat doświadczeń eksploatacji siłowni jądrowych w tych państwach) i najbardziej ekonomiczny. Bloki energetyczne będą produkować elektryczność przy kosztach za kWh konkurencyjnych w porównaniu z innymi źródłami. Przewidywany czas eksploatacji został zwiększony do 60 lat. Zgodnie z planami budowa pierwszej siłowni EPR ma się rozpocząć na początku przyszłego stulecia. Francja i Niemcy są państwami wiodącymi pod względem produkcji energii w siłowniach jądrowych. Energetyka jądrowa za pośrednictwem 58 reaktorów dostarcza we Francji 80 proc. całkowitej produkowanej energii elektrycznej oraz 30 proc. elektryczności w Niemczech z 19 reaktorów. Stosowana w tych krajach technologia jądrowa jest uznawana i wykorzystywana na całym świecie. Firma Framatome dostarczyła siłownie jądrowe Belgii, Afryce Południowej, Południowej Korei i Chinom, podczas gdy firma Siemens eksportowała do Szwajcarii, Holandii, Hiszpanii, Argentyny i Brazylii. Rezygnacja z planowanej wspólnej budowy nowego typu reaktora, którego projekt jest już właściwie ukończony, praktycznie będzie oznaczać koniec ery nuklearnej w Niemczech.
Rząd Niemiec postanowił przedłożyć projekt ustawy ogłaszającej koniec energetyki jądrowej dla celów cywilnych. Przemysł atomowy zapowiedział, że wystąpi o odszkodowania. O rekompensatę zamierza wystąpić Francja, bowiem doszłoby do zerwania kontraktu na przetwarzanie odpadów radioaktywnych. Zakaz przerobu paliwa jądrowego może zagrozić eksploatacji elektrowni - wyjaśniają firmy energetyczne i usług komunalnych. AFP podaje, że 720 mln euro wyniesie koszt zerwania umów zawartych z Francją oraz 1,02 mld euro z W. Brytanią.Firmy grożą wystąpieniem o odszkodowania w wysokości od 50 do 100 mld euro. Decyzje polityków niepokoją naukowców. Prace nad reaktorami lekkowodnymi trwają we Francji i w Niemczech. Rezygnacja z planowanej budowy nowego typu reaktora będzie oznaczać koniec ery nuklearnej w Niemczech.
ROZMOWA Profesor Karol Modzelewski, historyk Pariasi wolnej Polski Ja wyznaję inny system wartości niż profesor Balcerowicz zdający się nie dostrzegać innych systemów wartości niż jego własny, który chyba wydaje mu się czymś tak naturalnym jak powietrze. Według Leszka Balcerowicza różnice zdań wynikają z niewiedzy jego oponentów albo ich złej woli, a nie z istnienia różnych systemów wartości. FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI Jak Pan, osoba obdarzona dużą wrażliwością społeczną, ocenia obecne rozwarstwienie polskiego społeczeństwa? Jakich kategorii użyłby Pan do określenia tego podziału? KAROL MODZELEWSKI: Przychodzi mi na myśl słowo pariasi. Mamy w Polsce sporą grupę pariasów. Bardzo duża część społeczeństwa, może nawet większość, odczuwa niedostatek. Nie chodzi mi jednak o materialne samopoczucie tych ludzi, ale o dramatyczny problem odcięcia części z nich od udziału we wspólnocie i w dobrodziejstwach cywilizacyjnych. Jakich dobrodziejstwach? Elementarnych. Grupa społeczna, o której mówię, jest odcięta od edukacji i możliwości ratowania zdrowia, a często nawet życia, przez służbę zdrowia. Naturalnie, że publiczną służbę zdrowia ciągle jeszcze mamy. Nie zreformowano jeszcze ani podatków, ani państwa w taki sposób, żebyśmy musieli się tej opieki wyzbyć. Ona tylko źle funkcjonuje, a po reformie chyba gorzej. Ważniejszy jest problem edukacji. Polska zapaść społeczna i materialna polega na obecności w wielu rejonach kraju trwałego bezrobocia i niezdolności do wyjścia z tej bardzo złej sytuacji również w następnych pokoleniach. Jest to zjawisko zróżnicowania bardziej terytorialnego niż zawodowego, chociaż jedno z drugim jest bardzo związane. Największa bieda dotyka bowiem chłopów, mieszkańców małych miast oraz tych rejonów, w których nastąpiła likwidacja państwowych przedsiębiorstw i pegeerów. W wielu gminach nie ma stanowisk pracy poza sferą budżetową. Czyli jest praca na poczcie, na kolei, w szkole, w ośrodku zdrowia i na posterunku policji, no i oczywiście w urzędzie gminy. Poza tym pracy nie ma. A ponieważ ludzie w Polsce, jak zresztą we wszystkich krajach pokomunistycznych, są biedni, to są przykuci do miejsca zamieszkania. Nie stać ich ani na kupno czy zamianę mieszkania, ani na wynajęcie go w mieście, ani nawet na dojazdy do tego miasta, w którym można znaleźć pracę. Panuje więc wśród tych ludzi stan kompletnej beznadziei. Dlaczego nie widzi Pan możliwości wyjścia z tego kręgu aż przez pokolenia? Młode pokolenia z tych środowisk nie mają żadnych szans na zmianę zastanej sytuacji. Młodzież ze wsi czy małych miasteczek w ogóle nie ubiega się o przyjęcie na studia. Nie dlatego, że zabrakło ambicji, tylko dlatego, że zabrakło, mówiąc brutalnie, pieniędzy na pekaes, żeby dojechać do liceum. Dzieci chłopskie na ogół nie dochodzą do matury. Jeżeli więc zatrzymują się na poziomie szkoły podstawowej albo zawodówki, to znaczy, że produkuje się z pokolenia na pokolenie pariasów. Takich, dla których wolna Polska jest macochą. To jest bardzo groźne, ponieważ ta wcale niemała część Polaków szybko zorientuje się, że zostali wyrzuceni poza nawias. To znaczy, że nie będą traktowali Polski jako swego państwa, nie będą mieli poczucia uczestnictwa we wspólnocie wolnych obywateli, a słowa o takiej wspólnocie będą dla nich abstrakcją lub zgoła szyderstwem. Użył Pan określenia "pariasi". To ludzie odarci z godności. Mówi Pan, że to niemała część społeczeństwa. Jaka? Może ponad 20 procent. Jeśli mówię pariasi, nie mam na myśli odarcia z godności, chociaż ci ludzie mogą się tak czuć. To jest odarcie z szans. Ich dzieci nie mają już tego, co było mocną stroną systemu komunistycznego i zapewniało mu pewien stopień przyzwolenia społecznego, zawsze, również w czasach stalinowskich, mianowicie możliwości społecznego awansu. Proszę spojrzeć na środowiska naukowe, na dzisiejszych profesorów. Wielu z nich jest chłopskiego pochodzenia. To samo dotyczy elit politycznych. Gdyby ci ludzie dzisiaj byli dziećmi, nie mieliby szans na zdobycie wykształcenia i pozostaliby w środowisku wiecznych wiejskich bezrobotnych, żyjących z jakiegoś nędznego, właściwie nie mającego ekonomicznie racji bytu, gospodarstwa wiejskiego. A przecież procent ludzi obdarzonych talentami w tych środowiskach wcale nie jest mniejszy niż w poprzednich pokoleniach. W którą stronę pójdą ich talenty? To jest dynamit. Uprzytomnią sobie, że ich ustawiono w sytuacji pariasów. I ich frustracje będą bardzo silnie wpływały na kształt polskiej sceny politycznej. Mamy z tym do czynienia już dziś, bo to jest oczywiście podłoże sukcesów Leppera oraz wybuchów agresji, która w wielkomiejskich kręgach opiniotwórczych budzi zdumienie pomieszane z niechęcią i aroganckim potępieniem. To jest także podłoże antysemityzmu. Nie uważam, by pojawienie się warstw upośledzonych przekreślało dorobek wolnej Polski, ale stawia go pod znakiem zapytania. Skala nierówności zagraża naszym wspólnym osiągnięciom. Gdzie, co zostało zgubione? Oczywiście pewne rzeczy były nie do uniknięcia. Kiedy się przechodzi od gospodarki socjalistycznej do gospodarki rynkowej, musi nastąpić zwiększenie zróżnicowania materialnego w społeczeństwie. U nas nastąpiło to w warunkach dość głębokiego spadku dochodu narodowego, a więc zapaść biednych była tym większa. A poza tym nastąpiło to zgodnie z pewną filozofią gospodarczą, którą się wiąże słusznie z nazwiskiem Leszka Balcerowicza, a w której dominuje ciągle neoliberalne myślenie o gospodarce i społeczeństwie. Wydaje się jednak, że polska gospodarka sporo zawdzięcza rygorom narzuconym przez premiera Balcerowicza. W 1990 roku trzeba było uciec z walącego się gmachu socjalistycznej gospodarki. To zostało dokonane, choć koszt społeczny był bardzo wysoki. Dziś jednak żaden kataklizm nie zmusza nas do kolejnej rewolucji gospodarczej. Mimo to kontynuowana jest polityka zwiększająca skalę nierówności. (Rozmowa została przeprowadzona przed wetem prezydenta w sprawie podatków). Uważam, że forsowana obecnie reforma podatkowa dramatycznie zaostrzy zjawisko społecznego upośledzenia. Reforma ta wymusi bowiem oszczędności budżetowe równoznaczne z odejściem od europejskiego modelu państwa solidarności społecznej, zwanego też państwem dobrobytu lub państwem opiekuńczym. Państwo takie uzyskuje z podatków znaczne sumy na edukację, ochronę zdrowia i opiekę społeczną. Wydatki publiczne na ten cel dają znacznie więcej uboższym grupom ludności niż zamożnym i przyczyniają się do wyrównania szans. Natomiast komercjalizacja pozbawia uboższe grupy dostępu do edukacji i ochrony zdrowia. To przekształca różnicę dochodów różnych grup społecznych w trwały podział na uprzywilejowanych i upośledzonych, czyli właśnie pariasów. Kusząca na pozór obniżka podatków, bardzo radykalna od 2002 roku, wymusi redukcję wydatków publicznych na szkolnictwo i lecznictwo, bo po prostu nie będzie na nie pieniędzy. Tymczasem wydatki te - przy obecnym modelu państwa i poziomie zobowiązań wobec obywatela - są niewystarczające i powinny być zwiększane. Reforma podatkowa została podjęta nie tyle z inicjatywy Unii Wolności, ile raczej Leszka Balcerowicza. A to jest człowiek idei. Jego celem, dla którego poświęca wszystko, jest budowa pewnego ładu ustrojowego, który jest ładem liberalnym. Ładem państwa minimum, opartym wyłącznie, czy niemal wyłącznie, na indywidualnej przedsiębiorczości. Kto sobie radzi, to dobrze, kto nie - trudno, niech sobie radzi lepiej. To jest hasło, które od blisko dziesięciu lat ma wytyczać rozwój polskiego społeczeństwa. Czy uważa Pan to hasło za błędne? To jest oczywiście hasło czysto propagandowe, ideologiczne porzekadło. Większość tych ludzi, do których jest adresowane, nie jest w stanie radzić sobie lepiej. Ale nie w tym rzecz. To taka filozofia, której realizacja musi pogłębić zjawisko wywołujące u mnie tak wielką obawę, również o stan cywilizacyjny kraju, bo bez budżetowego finansowania zapaść nauki polskiej będzie się pogłębiać. To, o czym mówię, wynika z pewnego systemu wartości i wiąże się z nim. Ja wyznaję inny system wartości niż profesor Balcerowicz zdający się nie dostrzegać innych systemów wartości niż jego własny, który chyba wydaje mu się czymś tak naturalnym jak powietrze. Według Leszka Balcerowicza różnice zdań wynikają z niewiedzy jego oponentów albo ich złej woli, a nie z istnienia różnych systemów wartości. Nie dopuszcza także myśli, że jego własne rozumowanie opiera się na jakiejś aksjologii, a więc na czymś, co nie poddaje się logicznej ani empirycznej kontroli. Czy i gdzie widzi Pan alternatywę wobec polityki premiera Balcerowicza? Na początku lat 90. alternatywna polityka gospodarcza była do pomyślenia, ale nie do przeprowadzenia, bo nie opowiadały się za nią znaczące siły polityczne. Sojusz Lewicy Demokratycznej był wtedy mało czynny, bo czuł, że jest na oślej ławce. Natomiast lewica solidarnościowa była w owym czasie bardzo słaba i zresztą nigdy nie urosła w siłę. Dziś paradoksalnie istotną rolę w obronie - bo to nie jest budowanie alternatywy pozytywnej, tylko obrona przed niekorzystną zmianą - odgrywa prawica. Nie cała, ale tacy politycy, jak Henryk Goryszewski, który bardzo wyraźnie zawsze mówił, w odróżnieniu od Balcerowicza, że podjęcie takich a takich rozwiązań to wybór polityczny, a nie tylko sprawa techniczna, że za tym kryje się wybór określonych wartości. Jak się okazuje nie tylko lewica bywa wrażliwa społecznie, podobnie jak nie tylko prawica bywa brutalnie liberalna. Ale jest to oczywiście problem polskiej lewicy, że nie zabiera głosu na przykład w takich sprawach, jak losy polskiej wsi po wejściu do Unii Europejskiej. Wprawdzie jestem przekonany, że nie wejdziemy tam ani za dwa, ani za trzy lata, bo tego się boją i społeczeństwa, i rządy krajów Unii, i tego się obawia znacznie więcej ludzi i polityków w Polsce, niż się do tego przyznaje. Ale w końcu w Unii będziemy, bo dla tego akurat alternatywy nie ma. To oznacza dramatyczny problem dla polskiego rolnictwa, a to jest ćwierć narodu. Temu, że Unia Wolności nie ma odpowiedzi na to, co z tym zrobić, ja się tak bardzo nie dziwię. Dlaczego nie? Unia skupia przecież inteligencję. Ale przecież ta partia jest szalenie nieporadna. Nie umie sobie poradzić nawet z problemem własnego przywództwa. W Unii Wolności jest znaczne niezadowolenie z przywództwa Leszka Balcerowicza i kompletny brak alternatywy. Ci w tej partii, którzy mają inny pomysł na państwo, siedzą raczej cicho. Elektorat Unii Wolności nie jest w stanie wyegzekwować od tej partii upominania się o losy inteligencji budżetowej. Oczekiwać zatem, że Unia obejmie swą wyobraźnią wieś polską i będzie miała pomysł, co z nią zrobić, to naprawdę za wiele. SLD? Nie mam uprzedzeń do SLD, ale nie widzę, żeby miał w tej dziedzinie jakieś pomysły. Czyli jest tak samo bezradny? O nie, jest skuteczny. Pod tym względem akurat bardzo góruje nad Unią Wolności, ponieważ dysponuje kadrą mającą praktykę, a także czymś, co jest w polityce bardzo cenne, mianowicie poczuciem wstydu, które w SLD wiąże się z przeszłością. Obawiam się tylko, że SLD to poczucie wstydu może stracić. Dlaczego to jest pozytywne? Bo ogranicza dokonywanie przez Sojusz jawnych nadużyć. Oni zawłaszczają państwo, ale jednak w mniejszym stopniu niż ci, którzy czują się moralnie bez zarzutu w odniesieniu do przeszłości. Strasznie przykro mi to powiedzieć, bo moi koledzy to są ci drudzy, a nie ci pierwsi. Pana zdaniem w polityce państwowej brakuje jednak lewicowego pierwiastka. Od czego trzeba byłoby zacząć, żeby zmniejszać problem biedy w Polsce? Bardzo trudno jest przy niskim poziomie aktywności społecznej i politycznej w Polsce o stworzenie prawdziwej lewicowej alternatywy, bo musiałaby się ona odwoływać się do aktywności ludzi upośledzonych materialnie i socjalnie, a to jest właśnie najbardziej bezradna i bierna część społeczeństwa. Za najważniejsze uważam przywrócenie systemu awansu społecznego. Ludzie tego awansu, którzy niedawno doświadczali tego, co się dzieje w ich macierzystym środowisku, byliby zdolni do stworzenia innej niż populistyczna alternatywy politycznej. Populistyczna już jest - mamy Leppera, ale mamy elementy populizmu także w Polskim Stronnictwie Ludowym. To jest dopiero problem - PSL też nie ma odpowiedzi na wyzwanie unijne. Stronnictwo pełni rolę puklerza, broniąc chłopów przed zmianą status quo, ale to status quo jest coraz gorsze. To na pewno nie jest problem, który da się szybko rozwiązać, ale przy odpowiednio prowadzonej polityce może być stopniowo łagodzony i rozładowywany. Jak? Szczerze powiem, że nie czuję się na tyle mądry, by na to odpowiedzieć. Nie lekceważyłbym tylko tego, że wyzwanie jest poważne i palące. Potrzeba też pieniędzy, ale przede wszystkim konceptu, co zrobić z ludźmi, którzy są zbędni w rolnictwie. Ale bez takich utopii, że mają być przedsiębiorczy. Może będą przedsiębiorczy, kiedy się pojawi dla nich możliwość. Jeżeli bez utopii, to jakie miałyby być konkretne punkty takiego konceptu? Jak zwrócić państwo do obywatela? To musi być roboczy program, a nie jakaś teoria. Moje nadzieje budzi obecny spór podatkowy. Nadzieje na uzdrowienie relacji w koalicji. Za grzech pierworodny tej koalicji wcale nie uważam tego, że jest ona złożona z wielu podmiotów. Taki był werdykt wyborczy. Grzech pierworodny polega na tym, że nie doszło do kompromisu, tylko do podziału łupów: gospodarka dla tych, kultura dla tych. Tymczasem w kluczowych sprawach, i to zarówno dotyczących modelu państwa, jak i modelu polityki gospodarczej, przetrwać mogłoby rozwiązanie kompromisowe. Tylko, że Leszek Balcerowicz akurat nie jest osobą kompromisu. To pozwoliło mu przeprowadzić pierwszy plan na początku lat 90. mimo wszystkich ówczesnych obiekcji. Natomiast dzisiaj ten brak kompromisowości jest raczej przeszkodą. Dziś potrzebny jest układ na wszystkich polach, uwzględniający oblicze polityczne i bazę społeczną obu członów koalicji. Jeżeli spór o podatki doprowadzi do kompromisu, będzie to lepsze dla koalicji i dla nas wszystkich. Bo w końcu mało mnie obchodzą koalicje i to, że wybory wygra SLD, bo je wygra. Mnie obchodzą skutki dla nas, społeczeństwa, a nie myślenie w kategoriach własnego ugrupowania. Ale to jest powszechny sposób myślenia. Niestety nie tylko w polityce polskiej. Ale trzeba znać miarę. Również kiedy się zawiera kompromisy i układy koalicyjne, trzeba pamiętać, jaki będzie ich skutek społeczny. A może ciężar pomocy warstwom uboższym powinny przejąć od państwa organizacje społeczne? Organizacje pozarządowe mogą lepiej od urzędników zagospodarować środki na pomoc społeczną, ale skądś muszą te środki brać. Żadna filantropia nie zastąpi tu budżetu państwa. Jeśli zaś chodzi o to, by materialny niedostatek nie powodował trwałego upośledzenia społecznego, najlepszym środkiem zaradczym jest dostępność awansu przez edukację, np. przez zapewnienie młodzieży wiejskiej bezpłatnego dojazdu do miast, w których są licea. To musiałoby kosztować, więc znów wracamy do poziomu wydatków publicznych i podatków. Oczekiwania, że obniżka podatków od najzamożniejszych spowoduje cud gospodarczy, są aktem wiary bez pokrycia w doświadczeniu. Nie wiemy, jak będzie w dalszej perspektywie. Wiadomo, że w 2002 roku, gdy podatki obniżą się skokowo, wydatki trzeba będzie ciąć. Niestety, łatwo przewidzieć które. Czy akceptuje więc Pan wybiegi SLD, by zablokować uchwalenie ustaw podatkowych? Od kruczków proceduralnych wolałbym zrozumiałą dla wszystkich, otwartą debatę. Upominałem się o nią w "Gazecie Wyborczej" z 27 września. Ale rozumiem polityków SLD. Wszystko wskazuje, że to oni będą układać budżet 2002 roku. Dlatego AWS wymogła na UW przeniesienie głównego etapu reformy poza obecną kadencję: niech to spadnie na głowy następców z innego obozu politycznego. Ale taktyka spalonej ziemi jest czymś, czego my, obywatele, nie możemy zaakceptować. Politycy biją się między sobą, ale na spalonej ziemi my musimy żyć. Z tych samych powodów obawiam się budżetowych skutków ustawy o reprywatyzacji i łatwych do przewidzenia roszczeń przesiedleńców niemieckich. To są miliony ludzi i ogromne mienie. Bardzo szanuję mojego przyjaciela Bronisława Geremka i lubię jego subtelne poczucie humoru, ale gdy mówi, że nie powstanie problem z przesiedleńcami niemieckimi, bo myśmy tego nie zapisali w naszej ustawie reprywatyzacyjnej, to wydaje mi się, że to poczucie humoru jest za daleko posunięte. Można powiedzieć, że my nie chcemy, żeby taki problem powstał, ale to, że nie chcemy i nie zapisaliśmy w ustawie, nie znaczy, że nie powstanie. Co należałoby zrobić? Natychmiast uwłaszczyć ludzi żyjących na terenach zachodniej i północnej Polski. Niestety uważam, że ustawa o reprywatyzacji przejdzie. Szkoda, bo została opracowana dość krótkowzrocznie. A jeżeli argumentem za ustawą ma być stwierdzenie, że naruszone zostało święte prawo własności, to zapytałbym teologów, czy są większe świętości niż własność, czyli złoty cielec. Być może jednak są jakieś inne wartości, dla których honorowanie prawa do niegdysiejszej własności można odsunąć na dalszy plan. Polska międzywojenna nie dała się rozdrapywać przez rozmaite roszczenia, na przykład pokrzywdzonych przez wywłaszczenia carskie po roku 1863. Teraz za sprawiedliwość historyczną muszą zapłacić wszyscy ci, którzy nie są spadkobiercami wywłaszczonych wówczas. Rozmawiała Anna Wielopolska
Jak Pan ocenia obecne rozwarstwienie polskiego społeczeństwa? KAROL MODZELEWSKI: Bardzo duża część społeczeństwa, może nawet większość, odczuwa niedostatek. Nie chodzi mi jednak o materialne samopoczucie tych ludzi, ale o dramatyczny problem odcięcia części z nich od udziału we wspólnocie i w dobrodziejstwach cywilizacyjnych. Polska zapaść społeczna i materialna polega na obecności w wielu rejonach kraju trwałego bezrobocia i niezdolności do wyjścia z tej bardzo złej sytuacji również w następnych pokoleniach. Gdzie, co zostało zgubione? Kiedy się przechodzi od gospodarki socjalistycznej do gospodarki rynkowej, musi nastąpić zwiększenie zróżnicowania materialnego w społeczeństwie. U nas nastąpiło to w warunkach dość głębokiego spadku dochodu narodowego, a więc zapaść biednych była tym większa. A może ciężar pomocy warstwom uboższym powinny przejąć od państwa organizacje społeczne? Organizacje pozarządowe mogą lepiej od urzędników zagospodarować środki na pomoc społeczną, ale skądś muszą te środki brać.
ROZMOWA Wiesław Walendziak, minister szef Kancelarii Premiera, wiceprzewodniczący Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego (AWS) Bez Unii Wolności ten rząd byłby gorszy Czy funkcjonowanie koalicji AWS - UW jest potwierdzeniem tezy, że historia lubi się powtarzać? WIESŁAW WALENDZIAK: W jakim sensie? Na przykład, że zachowanie Unii Wolności, mniejszego koalicjanta, zaczyna przypominać zachowanie PSL pod koniec funkcjonowania poprzedniej koalicji? Rzeczywiście jestem zaskoczony ostrością ostatnich wypowiedzi kolegów z Unii Wolności, ponieważ nie były one poprzedzone tak radykalnym stawianiem spraw ani podczas rozmów koalicyjnych, ani tym bardziej w trakcie prac rządowych. Na ogół jest tak, że gdy w rządzie dochodzi do bardzo ostrych konfliktów, to są one wyciszane, choć zdarza się, że przedostają się na zewnątrz i wybuchają z dużą mocą. Teraz kolejność była odwrotna. To znaczy? Wewnątrz rządu jest systematyczna współpraca, zdolność do ustalania wspólnych stanowisk. A jednocześnie następuje "medialna" eskalacja konfliktu, stwarzanie "na zewnątrz" wrażenia, że rząd właściwie już nie funkcjonuje, a koalicja jest pozornym bytem. W związku z tym medialny obraz koalicji jest znacznie gorszy, niż by na to ona zasługiwała. Po co więc ta eskalacja? Gołym okiem widać, że idzie ciężki czas dla koalicji. Jest on związany nie tylko z trudnościami we wprowadzaniu reform i ich skalą, ale również z niedobrymi trendami w gospodarce światowej, rzutującymi wprost na możliwości wzrostu w naszej gospodarce. Czyli z tym, o czym ostatnio mówił wicepremier Balcerowicz w swoim memorandum, tak? Tak różne osoby jak wicepremier Balcerowicz i prof. Marek Belka podobnie oceniają sytuację. Przychody budżetu będą prawdopodobnie mniejsze. Sądzę, że koledzy z Unii Wolności obawiają się w związku z tym takiego scenariusza: jeśli dochody budżetu okażą się mniejsze, a opór materii większy - trzeba będzie zapłacić wysoką cenę za bycie w koalicji. A Unia nie ma chyba pewności, że AWS okaże się lojalnym koalicjantem w momencie możliwego ostrego kryzysu społecznego bądź politycznego. Lojalnym w jakim sensie? Unia obawia się, co będzie, kiedy padną z ust polityków SLD okrzyki: "Leszek Balcerowicz po raz drugi doprowadził do katastrofy polskiej gospodarki". Obawia się, czy przedstawiciele AWS nie przyłączą się do tych absurdalnych oskarżeń i prostą receptą: "tak, to nie my, to Balcerowicz" przerzucą koszt politycznych reform na mniejszego koalicjanta. Obawy, że tak się stanie, dostrzegam wśród wielu czołowych polityków Unii Wolności. Być może doświadczenie UW wskazuje, że są to uzasadnione obawy? Co się działo przy przedstawianiu reformy podatkowej przez wicepremiera Balcerowicza? To nie są uzasadnione obawy. Powiedzmy otwarcie: przed wyborami były ogromne wątpliwości co do kondycji polskiej prawicy. Pojawiały się tam nawet głosy powątpiewające w zdolność myślenia prawicowych polityków w kategoriach państwowych. Okazało się, że AWS jest formacją dojrzałą, będącą w stanie wspierać najtrudniejsze reformy. To zaskoczyło wielu polityków Unii. To może są w szoku? Jeśli porównać podejrzenia, jakie formułowano pod adresem AWS przed wyborami z tym, co działo się później - to jest przepaść. Dlatego tym, którzy podważają istnienie tej koalicji, należy zadać pytanie: co dalej? Wzmocniony PSL, bo jest trudna sytuacja na wsi? Być może podzielona AWS i wzmocnione skrzydło związane z politykami, którzy z Akcji odeszli? To są ważkie pytania. Gdyby koalicja pękła, trudniej byłoby realizować jakikolwiek projekt przebudowy państwa, warunki politycznego do tego byłyby gorsze. Dlatego, mówiąc wprost, sadzę, że Unia wyładowała na AWS własny strach, że AWS może zachować się wobec niej tak, jak ona zachowała się w stosunku do swojego koalicjanta w pierwszych dniach wdrażania reformy służby zdrowia. Dość piętrowe konstrukcje pan buduje. Ale zachowanie Unii nie było racjonalne, tym bardziej że nie widziałem zwiastunów ostrego konfliktu na etapie prac rządowych. A jeśli jest to próba dochodzenia do silniejszej pozycji w koalicji, to jest to zła próba. Bo manifestowanie różnic w rządzie to zaproszenie wszystkich chętnych, ośmielanie ich do frontalnego ataku na rząd. A może Unia Wolności w koalicji z SLD lepiej dałaby sobie radę w przebudowie państwa? Absolutnie w to nie wierzę; chyba że Sojusz przejdzie po wyborach cudowną przemianę. W tym parlamencie SLD wspiera każde populistyczne roszczenie. Ale SLD jest opozycją. Nie na tym polega rola opozycji, by najpierw mówić o zagrożeniach budżetu, całkiem przytomnie liczyć pieniądze, a potem domagać się wielomiliardowego wzrostu wydatków budżetu. SLD będąc u władzy przez cztery lata nie miał odwagi narazić się komukolwiek w jakiejkolwiek sprawie. Kto miałby być w SLD motorem tej cudownej przemiany? Nie widzę takiej siły. I nie dostrzegam w Unii wiary, że taka przemiana SLD nastąpi. Gdyby ostatniej awanturze koalicyjnej towarzyszył plan polityczny, to bym się z nim nie zgadzał, ale rozumiałbym motywy tych kolegów z Unii, którzy dążą do wyjścia z rządu. Ale ja takiego planu nie widzę. Widzę tylko wielką obawę, że za chwilę Unia zostanie poświęcona na ołtarzu reform. Że stanie się "nawozem historii", że prochy Unii zostaną rozsypane na polach zreformowanego państwa polskiego, a potem to państwo uprawiać będzie AWS na zmianę z SLD. To jest strach nieuzasadniony. Może lepiej byłoby dążyć do utworzenia dwublokowego układu politycznego w Polsce, jeśli nawet dwuczłonowe koalicje wywołują takie spięcia i zawirowania? Podobnie przecież było w koalicji SLD - PSL. A tak samodzielnie rządziłoby albo jedno, albo drugie ugrupowanie. W Polsce jest trwałe miejsce, jest elektorat dla takiej partii jak Unia Wolności. Takiej, czyli jakiej? Prawicowej w sensie programu gospodarczego i liberalnej w sprawach światopoglądowych. Powtarzam: Unia ma swoje miejsce na scenie politycznej. Można nawet dyskutować, jak to miejsce ugruntować również w prawie wyborczym. Namawiałem kolegów z Unii Wolności byśmy spokojnie porozmawiali o ordynacji wyborczej, zanim się okaże, że wybory są już za pasem. Ale te sprawy nigdy nie były podejmowane. Natomiast ogromne emocje wywoływały kwestie personalne. To mnie zaskakuje. Sprawa ordynacji to kwestia ustrojowa. Jeśli Unia mówi, że czuje się zagrożona w koalicji z AWS, to porozmawiajmy o okręgach wyborczych, które będą się musiały zmienić z powodu reformy administracyjnej; porozmawiajmy o ordynacji wyborczej. Broni pan Unii? Uważam, że wyjście Unii z rządu byłoby poważnym zagrożeniem dla zdolności funkcjonowania rządu. UW wnosi do naszej wspólnej pracy olbrzymie wartości. Jestem absolutnie przekonany co do sensowności współpracy AWS - UW. To uważa pan, że samodzielny rząd AWS, abstrahując od większości parlamentarnej, byłby gorszy? Tak. Bez Unii Wolności, przy tym kształcie sceny politycznej, przy takiej, a nie innej strukturze poglądów Polaków byłby to rząd gorszy. Bo mniej stabilny i - co ważniejsze - pozbawiony wsparcia istotnej części społeczeństwa, które chce wspierać konieczne, a spóźnione reformy. Czyli te spięcia przynoszą dobre efekty? Spięcia nie dają niczego dobrego, nie widzę sensu ich aranżowania. Aranżowania? Ostatnie spięcia koalicyjne były aranżowane? Tak sądzę. W rządzie nic tego konfliktu nie zwiastowało, od razu pojawił się on "na zewnątrz". Być może także po to, by na nowo spojrzeć na umowę koalicyjną i napisać dalszy ciąg scenariusza prac rządowych. We wtorek kończymy pracować nad planem prac Rady Ministrów na najbliższy rok. Może dyskusja nad nim wygasi polityczne emocje. Czy ten konflikt już się zakończył? Ten konflikt się zakończył. I jeśli przejdziemy z poziomu ogólnych deklaracji politycznych do szczegółowych, merytorycznych rozmów, to jestem przekonany, że w każdej szczegółowej sprawie podnoszonej przez Unię dojdzie do porozumienia. I Unia nabierze przekonania, że w momencie próby nie zostanie sama. Ale jeśli w Unii nie da się wyzwolić takiego przekonania, to kolejnej kryzysowej sytuacji - aranżowanej bądź nie - nie przetrwamy jako koalicja. A jak do tego, o czym pan mówi, ma się memorandum przygotowane przez Leszka Balcerowicza? Z punktu widzenia prac rządu takie memorandum może odgrywać także pozytywną, stymulującą rolę. Pod warunkiem że otwiera debatę, a nie ją zamyka, i nie jest epitetem. Czy to nie dziwne, że tego typu memorandum nie zostało najpierw przedstawione na posiedzeniu rządu? Kiedy premier otrzymał memorandum Leszka Balcerowicza, zaproponowałem, aby wprowadzić ten materiał pod obrady rządu. Jako oficjalny, choć ściśle poufny, dokument wicepremiera i ministra finansów. Nie zdążyliśmy, bo następnego dnia ukazał się w "Gazecie Wyborczej" i "Rzeczpospolitej". Ale chcieliśmy, i niech to będzie miarą naszych intencji. A że warto nad tym dokumentem dyskutować? To oczywiste, on mówi o zagrożeniach, a trzeba do niego dopisać cały nowy rozdział: co zrobić, żeby ich uniknąć. Wiem jedno, unikniemy kłopotów, jeśli ten rozdział napiszemy razem - AWS i Unia Wolności. rozmawiała Małgorzata Subotić
Wiesław Walendziak medialny obraz koalicji jest znacznie gorszy, niż by na to ona zasługiwała. jeśli dochody budżetu okażą się mniejsze, a opór materii większy - trzeba będzie zapłacić wysoką cenę za bycie w koalicji. A Unia nie ma chyba pewności, że AWS okaże się lojalnym koalicjantem w momencie możliwego ostrego kryzysu.To nie są uzasadnione obawy. Powtarzam: Unia ma swoje miejsce na scenie politycznej.
List z Paryża Gdy dwa plemiona żyją pod jednym dachem przez tysiąc lat, codzienność nie składa się wyłącznie z aktów braterskiej miłości Z pamięcią o dziesięciu sprawiedliwych ANTONI GRYZIK Jestem Francuzem pochodzenia polskiego. Choć w swoim czasie pozbawiono mnie obywatelstwa polskiego, zawsze czułem się kulturowo zakorzeniony w kraju moich przodków - niektórzy z nich czasem nosili myckę. Na duszy mi lżej, że się zbrodnię potępia i nareszcie prawdę mówi o ludzkim cierpieniu. Ale jako specjalista od problematyki komunikacji widzę może jaśniej niż inni sens manipulacji, w której skład wchodzi przypomnienie sprawy Jedwabnego. Myślę o Normanie Finkelsteinie i jego książce "Przedsiębiorstwo Holokaust". Tak grubymi (nie jedwabnymi) nićmi szyte są niektóre argumenty wymieniane w dyskusji. Jak byśmy nagle powrócili, przeniesieni jakimś wehikułem czasu do dwudziestolecia międzywojennego i do seansów w kawiarni "Ziemiańska" pomiędzy Tuwimem a Nowaczyńskim. Widziane z Francji, wszystko to wydaje się egzotyczne. Czytam wypowiedzi nieocenzurowane w dzienniku waszego konkurenta "Gazety", w którym coraz bardziej daje się odczuć rosnącą falę antysemityzmu. Wiem, że większość tych, co dzisiaj psioczą na Żydów, najczęściej nie są autentycznymi antysemitami. Ale boję się, że jeśli źle pokieruje się dyskusją o Jedwabnem, to mogą nimi zostać naprawdę. Reagują oni jak stereotyp Polaka w kawale z książki dowcipów żydowskich "Przy szabasowych świecach" zatytułowanym "O polskim antysemityzmie". Przypomnę go: Polak stwierdza, że Żydów jako takich nie znosi, z wyjątkiem - i tu wymienia listę swoich znajomych Żydów, opisując ich w superlatywach. Żyd na to mu odpowiada, oczerniając indywidualnie wszystkich tych, których wymienił jako oszustów, złodziei itp. konkludując, że poza tym nie pozwoli oczerniać narodu żydowskiego tak w ogóle. Nie chciałbym, aby pomyślano, że źle oceniam przygotowanie merytoryczne redaktorów prowadzących dyskusję ("Jedwabne, 10 lipca 1941 - zbrodnia i pamięć", "Rz" 53, 3 - 4.03.2001 r.). Ale ze zdumieniem zauważyłem, że gdy zaczęto poruszać dogłębnie problematykę współżycia Żydów z resztą społeczeństwa polskiego, wszystko się nagle usztywniło i zatriumfowała niewiedza i wzajemna nietolerancja. W formie eleganckiej, na płaszczyźnie intelektualnego konwenansu, zaczęto niemalże "rzucać mięsem". Jedni krzyczą, że wszystko to, co się zarzuca Żydom to kłamstwo i skandal, że Żydzi nigdy niczego złego nie zrobili Polakom, a jakby nawet, to należy to zrozumieć, tak bardzo zawsze Polak pogardzał Żydem, a drudzy na to, że wręcz przeciwnie, że Polak jako taki jest dobry i szlachetny, tylko czasem szumowina itd., że z drugiej strony Żydzi powinni też zdać sobie sprawę, iż nie są niewiniątkami. I poszły konie po betonie! Powróciła obustronna paranoja. Po co nam to wszystko dziś, w 2001 roku? Ileż ja tu, w Paryżu, takich dyskusji się nasłuchałem... W 1982 roku zorganizowałem spotkanie mające na celu pojednanie pod hasłem "Pamięć żydowska a solidarność". Niestety, wszystko się skończyło na pyskówce. Nawet biednemu Brandysowi dostało się od antysemitów, gdy próbował bronić dobrego imienia Polaków. A przecież istnieje literatura, łatwo dostępna, która w sposób czytelny mogłaby uzmysłowić obecnemu pokoleniu głęboki sens historyczny konfrontacji polsko-żydowskiej. Przeczytajmy raz jeszcze na przykład "Mój wiek" Wata. Wiele lat temu napisałem tekst do dziennika "Liberation", aby spróbować uspokoić dyskusję o polskim antysemityzmie. Powiedziałem tam zdanie, które chciałbym, aby ktoś kiedyś powiedział spokojnie nad Wisłą: "Gdy dwa plemiona żyją pod jednym dachem przez tysiąc lat, codzienność nie składa się wyłącznie z aktów braterskiej miłości. Konflikty, nienawiść i zbrodnie musiały być również na porządku dziennym". Broniąc imienia Polaków dorzuciłem, że wydaje mi się karykaturalne, gdy ktoś sobie wyobraża, iż winna jest zawsze jedna strona. Przeszłość jest bardzo ważna. Ale teraźniejszość i przyszłość niosą w sobie inne wyzwania niż wieczne przeżywanie dawnych krzywd. Było, jak było. Dziś trzeba raz zwyczajnie powiedzieć, że w sytuacji porozbiorowej ludność polskojęzyczna, zraniona w swej tożsamości instynktownie reagowała wrogością wobec ludności, która w swej masie odmawiała asymilacji kulturowej, a często wręcz asymilowała się poprzez pryzmat kultury okupanta. Kapuściński napisał w tym kontekście świetny artykuł na temat mechanizmów ludobójstwa w dzienniku "Le Monde des Debats". Klimat, jaki się tworzy obecnie w Polsce w wyniku dyskusji o Jedwabnem, martwi mnie coraz bardzie,j bo mam jeszcze w Polsce rodzinę. Moi bliscy mówią mi, że coś niedobrego zaczyna się dziać, coś wisi w powietrzu. Może my już tak (kwestia obciążenia genetycznego) jesteśmy wszyscy przeczuleni; może reagujemy jak spłoszone ptaki. Stańmy sobie raz porządnie twarzą w twarz, Polacy wszystkich odcieni, tożsamości prywatnych czy religijnych, wywalmy sobie prosto z mostu wszystko, co złe, ale na miłość boską, nie zapominajmy o tym, co było dobre. Bóg obiecał Lotowi, że uratuje Sodomę i Gomorę, jak się tam znajdzie dziesięciu sprawiedliwych mężów. Czy nie mamy w stosunkach polsko-żydowskich po obu stronach dziesięciu sprawiedliwych, których pamięć by nam pomogła budować wspólnie w trzecim tysiącleciu naszą wspólną Sodomę i Gomorę - Polskę? Pamiętajmy o Róży Luksemburg, co chciała wymazać Polskę z mapy Europy, ale nie zapominajmy jednocześnie pejsatego chasyda z obrazu Grottgera. Pamiętajmy o tych młodych Żydach, co zbałamuceni komunistyczną propagandą przyłączyli się do wojsk sowieckiej Rosji w 1920 roku. Ale pamiętajmy także o setkach chłopców z galicyjskich szetteli, co na ochotnika zaciągnęli się do Pierwszej Brygady w 1916 roku. Poznałem tu, we Francji jednego z nich, stuletniego dziś doktora Maurycego Wajdenfelda, przyjaciela i tłumacza Korczaka. Z dumą pokazywał mi Virtuti Militari za udział w wyprawie kijowskiej i list pochwalny marszałka. Pamiętajmy o tych, co kolaborowali z sowieckim okupantem w 1939 roku, ale nie zapominajmy o tysiącach tych, co męczeństwem lub śmiercią w łagrze przypłacili chęć przyłączenia się do polskiej armii na emigracji, jak Herling-Grudziński. Pamiętajmy o Menachemie Beginie, który zdezerterował z Pierwszego Korpusu, ale uklęknijmy przed mogiłami z gwiazdą Dawida na cmentarzu pod Monte Cassino. A w Jedwabnem, płacząc nad męczeństwem okrutnie zamordowanych, wdzięczną myśl kieruję do tych, co z narażeniem życia uratowali kilka ludzkich istot, późniejszych świadków, bez zeznań których pies z kulawą nogą nigdy by się nie dowiedział o prawdzie. Próbuję sobie wyobrazić, jak ciężko musiało im być po wojnie, patrząc codziennie w oczy sąsiadom, którzy z pewnością gdzieś tam mieli do nich żal o to, że nie zrobili tak jak większość mieszkańców. Bohaterom zawsze było trudno, gdy ucichło echo armat. A może byśmy im dzisiaj pomnik postawili? Dlaczego tylko w Izraelu jest miejsce pamięci poświęcone Sprawiedliwym? Dlaczego nigdy nie pomyśleliśmy o czymś podobnym w Polsce, zamiast czekać, aż w obcym kraju obcy naród ich osądzi i wyróżni? Czy nas wszystkich, zjednoczonych nareszcie ponad podziałami religijnymi, nie stać na podobny gest, by w ten sposób zainaugurować nowe tysiąclecie? Autor jest profesorem w Ecole Superieure de la Realisation Audiovisuelle.
Jestem Francuzem pochodzenia polskiego. Choć w swoim czasie pozbawiono mnie obywatelstwa polskiego, zawsze czułem się kulturowo zakorzeniony w kraju moich przodków - niektórzy z nich czasem nosili myckę.Na duszy mi lżej, że się zbrodnię potępia i nareszcie prawdę mówi o ludzkim cierpieniu. Ale jako specjalista od problematyki komunikacji widzę może jaśniej niż inni sens manipulacji, w której skład wchodzi przypomnienie sprawy Jedwabnego. Nie chciałbym, aby pomyślano, że źle oceniam przygotowanie merytoryczne redaktorów prowadzących dyskusję ("Jedwabne, 10 lipca 1941 - zbrodnia i pamięć", "Rz" 53, 3 - 4.03.2001 r.). Ale ze zdumieniem zauważyłem, że gdy zaczęto poruszać dogłębnie problematykę współżycia Żydów z resztą społeczeństwa polskiego, wszystko się nagle usztywniło i zatriumfowała niewiedza i nietolerancja. W formie eleganckiej zaczęto niemalże "rzucać mięsem". Jedni krzyczą, że wszystko to, co się zarzuca Żydom to kłamstwo i skandal, a drudzy na to, że wręcz przeciwnie, że Polak jako taki jest dobry i szlachetny. Stańmy sobie raz porządnie twarzą w twarz, Polacy wszystkich odcieni, tożsamości, wywalmy sobie prosto z mostu wszystko, co złe, ale na miłość boską, nie zapominajmy o tym, co było dobre. A w Jedwabnem, płacząc nad męczeństwem zamordowanych, wdzięczną myśl kieruję do tych, co z narażeniem życia uratowali kilka ludzkich istot, późniejszych świadków, bez zeznań których pies z kulawą nogą by się nie dowiedział o prawdzie.
KONGRES KULTURY WSI Raport ministerialny Model kultury strażackiej Wczoraj skończył się na Jasnej Górze w Częstochowie Kongres Kultury Wsi. Przedstawiony tam raport o kulturze wiejskiej w Polsce pokazuje ją w stanie kryzysu. Zmiany systemowe wymusiły zamknięcie wielu punktów bibliotecznych i świetlic. Jednak bibliotek jest więcej niż w 1980 r. Kwitnie działalność zespołów amatorskich, lecz tylko folklorystycznych. Zamiera teatr i kabaret. Nastąpił prawdziwy rozkwit prasy lokalnej. Ale na wsi nie działa ani jedno kino. Domy kultury ograniczają swą działalność do wideowypożyczalni oraz organizacji dyskotek. Taki model kultury autorzy raportu nazwali "strażackim". Wiedza o problemach polskiej kultury na wsi była do tej pory nikła. Przygotowany na Kongres Kultury Wsi raport to pierwsza poważna próba uchwycenia najważniejszych zjawisk, zarówno jeśli chodzi o działalność instytucji - bibliotek, domów kultury - jak i prywatne inicjatywy. Raport przygotowano na zamówienie Ministerstwa Kultury i Sztuki na podstawie ankiet przeprowadzonych w 49 województwach. Jak przyznają autorzy opracowania, Stefan Bednarek i Anatol Jan Omeleniuk, obraz kultury na polskiej wsi jest niepełny. Ratunek w bibliobusach Najbardziej powszechną instytucją kultury na wsi są tradycyjnie biblioteki. Porównanie danych o bibliotekach z ostatniego roku i lat 80. wypada na korzyść współczesności. Łącznie działało w 1996 r. 1710 bibliotek i 4841 ich filii (razem 6551), gdy w 1980 r. było w Polsce 1529 gminnych bibliotek i 4935 filii (6464). Mniej korzystnie wypada porównanie obecnych danych ze statystykami z 1992 r., gdy rozpoczynano systemowe zmiany w kulturze. Przez 4 lata zniknęło z mapy Polski około 220 gminnych bibliotek i ich filii. Katastrofalnie przedstawiają się dane o pracy wiejskich punktów bibliotecznych. W 1980 było ich blisko 23 tys. Obecnie działa tylko 10 proc. Źle przedstawiają się możliwości zakupów nowych tytułów przez biblioteki. Za optymalny wskaźnik wzrostu uważany jest w Polsce zakup 18 nowych woluminów przypadających na 100 mieszkańców. Tymczasem większość wiejskich bibliotek nie kupuje rocznie nawet 6 tomów. W każdym województwie są placówki, które nie kupiły ani jednego egzemplarza. Są gminy, w których nie ma ani jednej biblioteki. Spadkowi czytelnictwa towarzyszy redukcja etatów bibliotekarzy. Na przykład w województwie ostrołęckim w 1990 r. zatrudniano 148 bibliotekarzy, dziś pracuje ich 84. W skali kraju tylko 50 proc. pracowników bibliotek ma średnie wykształcenie biblioteczne. Ale w Szczecińskiem pracuje w bibliotekach tylko jedna osoba z wykształceniem wyższym. Autorzy raportu zwracają też uwagę na wysokie koszty utrzymania filii bibliotek. Proponują stworzenie sieci wsi obsługiwanych przez bibliobusy. Mogłyby się one utrzymywać ze świadczenia usług kserograficznych i prowadzenia wypożyczalni wideo. Prasa w sklepie i kościele Maleje również liczba działających na polskiej wsi księgarń i punktów sprzedaży prasy. Według danych z 1980 r. czynnych było tam 237 księgarń i 2688 punktów sprzedaży książek. Obecnie w 43 województwach czynnych jest 155 księgarń i 622 punktów sprzedaży książek. Ale w Legnickiem nie ma na wsi ani jednej księgarnii. W pasie województw wschodnich księgarnie działają dzięki dodatkowej sprzedaży materiałów papierniczych i artykułów higieny. Zdaniem ankietowanego księgarza z bielskopodlaskiego, mieszkańcy tego województwa kupują 80 proc. książek mniej niż przed rozpoczęciem zmian systemowych. Kryzys sprzedaży prasy wiąże się z kłopotami byłego monopolisty-dystrybutora RSW. Liczba jego kiosków utrzymuje się na poziomie zbliżonym do 1977 r. (ponad 6 tys. punktów na ogólną liczbę ponad 43 tys. wsi), ale nie przetrwała sieć 6 tys. klubów Ruchu. Mieszkańcy wsi kupują prasę na poczcie, u sołtysa, w sklepie spożywczym, religijną - w kościele. Są jednak takie województwa jak ciechanowskie, gdzie w 7 gminach nie ma ani jednego punktu sprzedaży gazet. Wieś zalała fala pism popularnych, bulwarowych. Trudno dostępne są pisma fachowe, specjalistyczne. Zdobyczą przemian ustrojowych jest niemożliwy w poprzednim ustroju gwałtowny rozwój pism lokalnych. Z ankiety wynika, że przynajmniej połowa polskich gmin (około 1,2 tys.) posiada własne periodyki, czasami nawet po kilka. Wieś bez kina Rolę centrów kultury pełnią na wsi Gminne Ośrodki Kultury oraz wspomagające je kluby i świetlice. W 1977 r. na wsi było 1492 ośrodków i domów kultury oraz ponad 15 tys. klubów i świetlic. W 1991 r. zanotowano ponad 1600 ośrodków i klubów, ale liczba świetlic i klubów zmalała do 7 tys. W 1996 r. działało 1,5 tys. domów i ośrodków kultury, zaś świetlic i klubów - 6 tys. Według autorów raportu profil ich działalności jest pochodną modelu ukształtowanego w PRL. Żyją życiem pozornym, aby przetrwać, czekając na wskazówki z centrali. Statystyka ukrywa również takie fakty, że w wielu polskich gminach nie ma ani jednego ośrodka czy domu kultury - dla przykładu w 7 gminach w Nowosądeckiem, w 19 gminach w Zamojskiem i 28 w Ciechanowskiem. Do wyjątku należą gminy, które dotują domy kultury kwotami w wysokości 3 proc. swoich wydatków. Zazwyczaj dotacje ograniczają się do 1 proc. W tak trudnej sytuacji finansowej domy kultury zdobywają pieniądze organizując kursy komputerowe, języków obcych i prawa jazdy. Wynajmują swe sale na wypożyczalnie wideo, dyskoteki, wesela. Autorzy projektu uważają, że w ten sposób stwarzane są pozory działalności kulturotwórczej. Dyskoteki są bowiem w podsumowaniach rocznej pracy ośrodków kultury wymieniane jako przykład działalności kulturalnej. Na przykład w ankiecie nadesłanej z województwa siedleckiego (za rok 1995) podane są informacje o 535 dyskotekach, 116 występach zespołów, 66 imprezach rocznicowych, 82 przeglądach i festiwalach i 13 jarmarkach kultury. O pracy edukacyjnej, zespołach amatorskich nie wspomniano ani słowem. A według autora ankiety w województwie kaliskim dają się zauważyć tendencja, że tam, gdzie maleje kulturotwórcza rola domów kultury, rośnie liczba wyożyczalni wideo. Kina przestały być już konkurencją. W 1977 r. działało ich na polskiej wsi 651. Obecnie nie ma według autora raportu ani jednego. Dyskoteka ZMW Poprawiła się kondycja ruchu amatorskiego na wsi. W 1981 działało tam 5383 zespołów, w 1991 r. - 5833 zespoły, zaś obecnie - 7389 zespołów amatorskich. Najbardziej aktywne są na ziemiach, gdzie kultura ludowa mogła rozwijać się bez zerwania z tradycją - w Krakowskiem, Nowosądeckiem, Rzeszowskiem, Zamojskiem. Gorzej przedstawia się sytuacja indywidualnych twórców ludowych. Zdaniem respondentów, ogromne straty wyrządziła w tym przypadku Cepelia. Zaniżyła poziom sztuki ludowej, zniszczyła jej autentyzm. Znamienny jest przykład z województwa ciechanowskiego, gdzie cepeliowski wzór haftu wyparł tradycyjny. Ale też upadek Cepelii sprawił, że zmiejszyły się zamówienia dla wiejskich twórców. W Ciechanowskiem tworzy obecnie tylko jeden garncarz. Łącznie w Polsce tworzy 120 garncarzy, 810 rzeźbiarzy, 46 snycerzy, 215 kowali, 627 koronkarek i hafciarek, 33 lutników, 217 twórców plecionkarstwa, 41 twórców wyrobów z wiórów, 192 - z korzeni. Malarstwo i grafikę uprawia ponad 550 twórców. Animatorami działalności zespołów są często koła gospodyń wiejskich i parafie. Związek Młodzieży Wiejskiej, w poprzednim ustroju wprzągnięty w mechanizmu socjalistycznej polityki kulturalnej, obecnie tylko w 5 województwach kraju organizuje samodzielne imprezy. Są to najczęściej dyskoteki albo "święta pieczonego ziemniaka". W remizach Ochotniczej Straży Pożarnej, zdaniem autorów, ukształtował się model "kultury strażackiej". Ogranicza się do organizacji dyskotek, udziału orkiestr dętych w uroczystościach religijnych, państwowych i partyjnych. Choć bywa też, że remizy przejęły funkcje świetlic i domów kultury. Teatr z miejskiego importu Coraz mniej jest na wsi zespołów teatralnych (833). Takie grupy, które stworzyły własny język - jak teatr Jędrzeja Cierniaka, należą do wyjątków. Wiejskie teatry rzadko grają repertuar narodowy i współczesny. Zazwyczaj koncentrują się na odtwarzaniu wiejskich rytuałów - jak choćby drepcin, czyli ugniatania kapusty w beczce. W zaniku są bardzo popularne kiedyś kabarety wiejskie (9). Nie ma informacji o zespołach jazzowych czy też muzyki klasycznej. Ambitny repertuar teatralny i muzyka poważna dociera na wieś dzięki miejskim zespołom objazdowym. Własnym autokarem dowozi wiejskie dzieci Teatr "Rabcio" z Rabki. Poza swoimi siedzibami grają toruński Baj Pomorski i słupska Tęcza, Toruńska Orkiestra Kameralna, Filharmonia w Koszalinie (117 koncertów na wsi), Płocka Orkiestra Kameralna (26 koncertów na wsi) i Filharmonia Białostocka (198 koncertów na wsi; wszystkie dane z 1995 r.). Na wieś coraz częściej docierają też prywatne teatry z miasta, na przykład Prywatny Teatr Zusno czy wałbrzyski Teatr Czwartego Piętra. Coraz częściej twórcy teatru osiedlają się na wsi, by szukać tam twórczej inspiracji (słynne Węgajty). Niepamięć Autorzy raportu świadomi, że nie są w stanie przedstawić pełnego obrazu kultury na wsi, wspomnieli o tym na wstępie. Szkoda jednak, że raport nie podaje łącznej liczby zabytków na wsi. Nie ma pełnych danych na temat wiejskich muzeów. Wiadomo, że w 48 województwach działa ich 150, a oprócz nich - 381 izb regionalnych oraz 31 skansenów. Wypada żałować, że informacji o swojej działalności kulturalnej nie chciały udzielić parafie katolickie. Szkoda, że w raporcie zestawiono dane z końca lat PRL i lat ostatnich, nie wspominając o kosztach transformacji gospodarczej oraz fikcji statystyk epoki realnego socjalizmu. Raport mogłaby też wzbogacić głębsza refleksja na temat skutków, zarówno pozytywnych jak i negatywnych, powojennych zmian na wsi - wielkiej migracji do miast czy też ogromnych akji przesiedleńczych. Jacek Cieślak
Wczoraj skończył się na Jasnej Górze w Częstochowie Kongres Kultury Wsi. Przedstawiony tam raport o kulturze wiejskiej w Polsce pokazuje ją w stanie kryzysu. Zmiany systemowe wymusiły zamknięcie wielu punktów bibliotecznych i świetlic. Kwitnie działalność zespołów amatorskich, lecz tylko folklorystycznych. Zamiera teatr i kabaret. Nastąpił prawdziwy rozkwit prasy lokalnej. Ale na wsi nie działa ani jedno kino. Domy kultury ograniczają swą działalność do wideowypożyczalni oraz organizacji dyskotek. Taki model kultury autorzy raportu nazwali "strażackim".
KOLUMBIA Prezydent Pastrana spełnił kilka żądań partyzantów. Nie uzyskał jednak niczego w zamian, a tylko utracił zaufanie swoich generałów. Wojna bez końca Posterunek policji w kolumbijskiej miejscowości Sapzurro po ataku FARC. MAŁGORZATA TRYC-OSTROWSKA Obiecując Kolumbijczykom pokój i porozumienie z partyzantami, prezydent Andres Pastrana podjął się zadania, na którego realizację może mu nie starczyć czteroletniej kadencji. Jego krucjata nie ma wielu entuzjastów. Mało kto w Kolumbii wierzy w dobrą wolę partyzantów. Po zapoczątkowaniu procesu pokojowego przemoc i terror nie ustały. W ostatnich dniach w walkach pomiędzy wojskiem i partyzantami w północno-zachodniej części kraju znowu zginęło kilkadziesiąt osób. Partyzanci chcą negocjować z pozycji siły, a ugrupowania paramilitarne robią wszystko, by pokrzyżować zamiary prezydenta. Doszło nawet do czegoś w rodzaju rebelii w siłach zbrojnych. Do dymisji podał się minister obrony. Twierdzi, że Pastrana jest zbyt uległy wobec partyzantów. Wojskowi od początku niechętnie odnosili się do ustępstw, na które Pastrana musiał przystać, zanim w styczniu tego roku uroczyście zainaugurował dialog z Rewolucyjnymi Siłami Zbrojnymi Kolumbii (FARC), najstarszą i największą organizacją partyzancką w tym kraju. Był to wielki show z udziałem zagranicznych gości i tłumu dziennikarzy. Już wtedy FARC pokazały, że nie ufają rządowi. Na spotkaniu w sercu dżungli nie pojawił się ich legendarny przywódca, 70-letni Manuel Marulanda. Chociaż odbywało się ono w strefie kontrolowanej przez jego ludzi, wolał pozostać w ukryciu. Natomiast prezydent przybył do jaskini lwa tylko z niewielką obstawą. Partyzanci nie ufają rządowi Dobra wola i zaufanie Pastrany od początku zderzały się z nieustępliwością i podejrzliwością jego rozmówców. Na żądanie FARC prezydent wycofał w listopadzie ubiegłego roku wojsko z obszaru 42 tysięcy kilometrów kwadratowych. Nie uzyskał niczego w zamian. Marulanda z góry uprzedził, że partyzanci będą na razie kontynuowali walkę, a jeśli dojdzie kiedyś do podpisania porozumienia pokojowego, to zatrzymają broń, gdyż jest ona ich jedyną gwarancją. Jednostronne kompromisy nie mogły podobać się wojskowym. Milczeli jednak i wykonywali polecenia prezydenta. Ich cierpliwość wyczerpała się, gdy Victor Ricardo, komisarz ds. przywrócenia pokoju, główny negocjator ze strony rządu, dał do zrozumienia, że obszar - zdemilitaryzowany początkowo na trzy miesiące - pozostanie we władaniu FARC na czas nieokreślony. Do dymisji podał się Rodrigo Lloreda, uważany za najlepszego ministra obrony, jakiego kiedykolwiek miała Kolumbia. Dopiero po odejściu ośmielił się skrytykować przekazanie bezterminowo pod kontrolę FARC tak dużej połaci kraju. - Rząd zgodził się na zbyt wiele ustępstw. Tak uważa ogromna większość Kolumbijczyków - powiedział według agencji Reuters Lloreda. Wyraził też wątpliwość, czy FARC rzeczywiście pragną zakończenia trwającej od niemal półwiecza wojny, w której wyniku tylko w ciągu ostatnich dziesięciu lat zginęło 35 tysięcy ludzi. W ślad za ministrem zamierzało odejść z sił zbrojnych aż 17 generałów i 40 pułkowników, nie licząc niższych rangą oficerów. W ten sposób zamanifestowali sprzeciw wobec podejmowania ważnych decyzji za plecami wojskowych. Jednocześnie wszyscy dowódcy zapewnili prezydenta o swej lojalności, poszanowaniu konstytucji i poparciu dla procesu pokojowego. Kolumbijczycy nie wierzą partyzantom Sondaż opublikowany przez dziennik "El Tiempo" potwierdził opinię Lloredy o podejściu Kolumbijczyków do procesu pokojowego. Około 80 procent ludności odnosi się krytycznie do decyzji o oddaniu FARC terenów w południowej Kolumbii. Mniej więcej tyle samo nie ufa deklaracjom tego ugrupowania o woli pokoju. Pastrana, wybrany na prezydenta w lipcu ubiegłego roku, jeszcze przed zaprzysiężeniem rozpoczął starania o nawiązanie dialogu z FARC. Nie wahał się rzucić na szalę całego kredytu zaufania, jakim obdarzało go społeczeństwo, chociaż wiedział, że rozmowy będą długie i trudne, a ich wynik niepewny. Sukcesem było już samo doprowadzenie przywódców FARC do stołu rozmów. - Negocjować można wszystko. Zamierzamy grać uczciwie - obiecywał. Dotrzymał słowa. Natomiast FARC od początku negocjowały z pozycji siły. Utworzona w latach 50. przez Marulandę z małych ugrupowań samoobrony chłopskiej organizacja partyzancka nigdy nie była tak potężna jak obecnie. Posiada własne królestwo wielkości Szwajcarii, do którego armia nie ma wstępu. Znajduje się tam 13 tysięcy ha upraw krzewu koki, którego liście służą do wyrobu kokainy. Dzięki współpracy z handlarzami narkotyków, napadom na banki, haraczom, porwaniom dla okupu, "rewolucyjnym podatkom" FARC dysponują pokaźnym majątkiem. Ich ludzie są lepiej uzbrojeni i umundurowani niż żołnierze regularnej armii. Straty, jakie zadają im wojsko i skrajnie prawicowe Szwadrony Śmierci, są natychmiast uzupełniane. Do partyzantki trafiają kobiety i nieletni. FARC pozwalają sobie na brawurowe akcje, takie jak zajmowanie wiosek i miasteczek, ataki na wojskowe garnizony, branie do niewoli żołnierzy i policjantów. Cudowny połów Nawet gdyby rządowi udało się dojść do porozumienia z FARC, w Kolumbii nie ustanie przemoc. Oprócz tego ugrupowania, liczącego około 12 tysięcy ludzi, działa Armia Wyzwolenia Narodowego (ELN), która mści się na Pastranie za to, że nie zaprosił jej do dialogu. Organizuje pokazowe akcje. Jej członkowie wpadli niedawno do kościoła w Cali i wywieźli ciężarówkami do dżungli kapłana i dziesiątki wiernych uczestniczących w niedzielnej mszy. Na ulicach Cali protestowały przeciw tej akcji tysiące demonstrantów. Arcybiskup Isaias Duarte zagroził porywaczom ekskomuniką. Nie zrobiło to na nich wrażenia. FARC i ELN nigdy nie respektowały świątyń ani duchownych, chociaż Kościół katolicki próbuje zachować neutralność w konflikcie między państwem i partyzantami. Nie popiera żadnej ze stron i apeluje do wszystkich: przestańcie zabijać, rozmawiajcie! Jednak świątynie są zrównywane z ziemią tak jak posterunki policji czy koszary. Zdarza się też, że kapłani giną z rąk partyzantów przy ołtarzu, na oczach wiernych. W ciągu ostatnich lat straciło w ten sposób życie 40 duchownych. ELN, która liczy około 5 tysięcy członków, w ciągu ostatnich 10 lat dokonała ponad 600 zamachów na ropociągi. W wyniku jednego z takich ataków spłonęło żywcem 70 mieszkańców pobliskiej wioski. Ostatnio Armia stosuje nową taktykę, tzw. cudowny połów. Partyzanci blokują drogę. Zatrzymują samochody. Niekiedy kilkaset. Sprawdzają przy użyciu komputerów stan kont zatrzymanych albo ich pracodawców. Biednych wypuszczają, a bogatych zabierają do lasu. Zwracają im wolność dopiero wówczas, gdy otrzymają żądany okup. Niekiedy po kilku miesiącach. Część uprowadzonych umiera z wycieńczenia. ELN domaga się, by władze przestały ją traktować jak "ubogą krewną" FARC. Żąda, by wojsko wycofało się z północnej Kolumbii i przekazało jej ten rejon pod kontrolę. Obie organizacje zdobywają w podobny sposób pieniądze, natomiast nieco różnią się ideologią. FARC określają się jako "marksistowskie". ELN odwołuje się do spuścizny po Che Guevarze. Partyzanci nie mają monopolu na przemoc. Pokojowym planom prezydenta Pastrany są przeciwne ugrupowania paramilitarne, które uważają, że partyzantów należy zabijać, zamiast z nimi rozmawiać. Nadal doskonale prosperuje handel narkotykami. Mimo rozbicia głównych karteli narkotykowych Kolumbia pozostała czołowym producentem kokainy. Kwitnie też przestępczość pospolita, wobec której policja jest bezsilna. Nie udaje się jej wykryć sprawców 97 procent przestępstw. Zdjęcia: Associated Press Skutki konfliktu w Kolumbii odczuwają mieszkańcy sąsiednich państw. Na zdjęciu: partyzanci z FARC w opustoszałej panamskiej miejscowości La Miel na granicy z Kolumbią. Panamczycy uciekli z niej z powodu walk pomiędzy FARC i siłami paramilitarnymi. W szeregach FARC nie brak dziewcząt. Na zdjęciu:18-letnia partyzantka. Partyzanci z FARC w La Miel (Panama).
Obiecując Kolumbijczykom pokój i porozumienie z partyzantami, prezydent Andres Pastrana podjął się zadania, na którego realizację może mu nie starczyć czteroletniej kadencji. Mało kto w Kolumbii wierzy w dobrą wolę partyzantów. Po zapoczątkowaniu procesu pokojowego przemoc i terror nie ustały. W ostatnich dniach w walkach pomiędzy wojskiem i partyzantami w północno-zachodniej części kraju znowu zginęło kilkadziesiąt osób. Doszło do rebelii w siłach zbrojnych. Do dymisji podał się minister obrony. Twierdzi, że Pastrana jest zbyt uległy wobec partyzantów.Na żądanie FARC prezydent wycofał w listopadzie ubiegłego roku wojsko z obszaru 42 tysięcy kilometrów kwadratowych. Nie uzyskał niczego w zamian. Jednostronne kompromisy nie mogły podobać się wojskowym.
MEDIA Pojawiła się kolejna prywatna stacja: Nasza Telewizja liczy, że z pomocą sieci kablowych i kilku telewizji prywatnych zdobędzie szesnaście milionów widzów Szklana zagadka Otwarcie na widzów ma potwierdzać studio zlokalizowane nieomal na ulicy, w centrum Warszawy. Z chodnika widać, co się dzieje w studiu, ze studia widać ruchliwe ulice Bracką i Chmielną. Szklane ściany Naszej Telewizji mają zaciekawiać, reklamować, przyciągać. FOT. JACEK DOMIŃSKI BEATA MODRZEJEWSKA Nie kupują gwiazd z innych telewizji, nie zapowiadają koncertu filmowych hitów, wielkich imprez. Nie wydają pieniędzy na kosztowną reklamę, w ogóle starają się nie wydawać pieniędzy - jest to skłonność do oszczędzania posunięta tak daleko, że zastanawiano się, czy zechcą wydać je na rozruch stacji. A jednak Nasza Telewizja rozpoczęła nadawanie programu. Początek sobotniej emisji poprzedziło próbne nadawanie programu promocyjnego począwszy od sylwestra. Następnie 10 stycznia rozpoczęto akcję pod hasłem "Wielkie strojenie Naszej TV", 12 stycznia zaprezentowano nową telewizję przedstawicielom agencji reklamowych oraz dziennikarzom. Prezentację poprowadzili Paulina Smaszcz, znana ongiś z kontrowersyjnej konferansjerki, którą robiła dla I Programu TVP, oraz Sławomir Komorowski (kiedyś "Telexpress"). Orkiestra grała, zielone światło lasera rozświetlało salę bankietową Hotelu Europejskiego w Warszawie, a publiczność zadawała sobie pytanie: czy im się uda? Pytania powróciły w czwartek, kiedy TVN - konkurująca z Naszą Telewizją stacja ponadregionalna - poinformowała, że wykupiła 22 procent udziałów w spółce Polskie Media SA, która tworzy Naszą Telewizję. Przedstawiciele Polskich Mediów zapewniają, że TVN nie jest ich udziałowcem, a TVN - że do transakcji między nią a spółką ProCable doszło i że w jej rękach znajdują się potwierdzone notarialnie udziały konkurenta. Przejście 22 procent akcji do TVN daje możliwość jednemu z dwóch rywali wglądu w dokumenty, plany finansowe i programowe rywala. Nie może co prawda z racji zbyt małej liczby akcji decydować o posunięciach przeciwnika, ale może całkiem legalnie dowiadywać się o jego strategii biznesowej. Oczywiście pojawia się też pytanie, czy nie mamy do czynienia z wcześniej już stosowaną przez TVN strategią stopniowego przejmowania - w TV Wisła TVN zaczynała od kilku procent, by stać się współwłaścicielem spółki. Kilku biznesmenów Nasza Telewizja nie startowała w pierwszym procesie koncesyjnym, zadebiutowała w drugim jako rywal TVN Mariusza Waltera. Choć w tej turze rozdawania koncesji nie było najwyższej stawki - czyli zezwolenia na stworzenie programu ogólnopolskiego - to i tak toczyła się zaciekła walka o dwie koncesje ponadregionalne: północną i centralną, z których za atrakcyjniejszą dla przyszłych nadawców uznawano koncesję centralną (z Warszawą i Łodzią). Już w trakcie publicznych przesłuchań koncesyjnych przeprowadzanych przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji propozycja Naszej Telewizji budziła wątpliwości obserwatorów. Trzeba pamiętać, że TVN i Antena 1, czyli jej rywale, firmowane były przez osoby, które z rzemiosłem telewizyjnym miały wcześniej do czynienia: TVN reprezentował Mariusz Walter, Antenę 1 Marian Terlecki (reżyser, producent, były szef telewizji państwowej). Naszej Telewizji na wstępie zarzucono, że nie ma koncepcji programowej, nie ma ludzi, którzy mogliby ją wypracować, że w spółce zasiadają znane postacie, ale ze świata biznesu, a nie ze świata biznesu telewizyjnego. "Dlaczego wśród udziałowców nie ma żadnego specjalisty od mediów?" - pytała "Gazeta Wyborcza" w październiku 1996 roku prezesa Naszej Telewizji Henryka Chodzysza. "Kiedy kupuje się linie lotnicze, nie trzeba mieć licencji pilota" - odpowiadał. Krążyły również pogłoski, że kandydat na nadawcę nie ma zgromadzonych pieniędzy. Właścicielem Naszej Telewizji jest spółka Polskie Media SA założona przez znanych ludzi biznesu: Iwonę Buchner, Henryka Chodysza, Januariusza Gościmskiego i Leonarda Praśniewskiego. W pierwszej radzie nadzorczej spółki zasiedli: Sobiesław Zasada, Wincenty Zeszuta, Wiesław Zwoliński, Lech Jaworowicz, Leonard Praśniewski, Janusz Wójcik i Tadeusz Przeździecki. Od roku udziały w spółce ma Zdzisław Biały i firmy El Trade, ProCable i Ambressa. Jak informuje TVN, właśnie ProCable (związana z Polską Telewizją Kablową) odsprzedała swoje udziały. - Dziś księga akcyjna nie wykazuje zmian. Jesteśmy w komplecie - powiedział mecenas Jacek Łukowicz, wiceprezes rady nadzorczej Polskich Mediów i dodał, że spółka należy do 12 biznesmenów oraz trzech spółek (w tym ProCable). Akcje uprzywilejowane mają założyciele spółki - na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy dysponują 70 procentami głosów. Henryk Chodysz ma 35,40 proc. głosów, Zdzisław Biały -17,75 proc. głosów, Januariusz Gościmski - 13,06 proc. głosów, Leonard Praśniewski - 11,66 proc. głosów, ProCable - 9,69 proc. głosów, Iwona Bőchner - 4,67 proc. głosów, Lech Jaworowicz - 4,67 proc. głosów, a pięciu pozostałych inwestorów ma łącznie 3,12 proc. głosów. Kapitał zakładowy spółki wynosił 250 000 złotych, dziś kapitał firmy wynosi 32,25 mln złotych, Polskie Media dysponują też promesą kredytową BIG na kwotę 10 milionów dolarów. Umocowanie "Właściciele Naszej Telewizji prowadzili interesy z Zygmuntem Solorzem, Ireneuszem Sekułą, Mieczysławem Wilczkiem. Łączą ich znajomości z Markiem Siwcem, Józefem Oleksym, Jerzym Urbanem. Twierdzą, że są apolityczni" - twierdziło jesienią 1996 roku "Życie". "...W mojej okolicy mieszka wiele znanych osób, np. Bogusław Linda. Nieraz spotykamy się rano w sklepie spożywczym, kiedy kupujemy świeże bułeczki. I co? Mam uciekać ze sklepu, gdy zobaczę jakiegoś polityka?" - bronił się w "Gazecie Wyborczej" Henryk Chodysz. Pogłoski o politycznym (SLD-owskim) umocowaniu Naszej Telewizji potwierdzały "przecieki" z Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, w której na tle podziału koncesji ponadregionalnych doszło do ostrego sporu. Tuż po przesądzeniu, że północ Polski przypadnie TVN, a centrum Naszej Telewizji, dwóch członków KRRiTV (Marek Jurek i Michał Strąk) nazwało te decyzje pozamerytorycznymi. "Decyzja zapadła głosami członków nominowanych przez SLD i UW" - powiedział wtedy Marek Jurek i dodał, że jest zbulwersowany przydzieleniem głównej koncesji wnioskodawcy "kojarzonemu z SLD". Warto przypomnieć, iż koncesja centralna uznawana była za znacznie lepszą od północnej, jako że obejmowała Warszawę i Łódź. Wtedy jeszcze nie wiedziano, że KRRiTV może poza koncesją ponadregionalną przydzielić koncesje lokalne na nadawania w Warszawie i Łodzi. Sądzono więc, że ten, kto zdobędzie Warszawę, będzie triumfatorem konkursu. Jednak do koncesji północnej, która przypadła TVN, po lekkim skandalu dołożono dwie koncesje lokalne i podział na lepszą i gorszą koncesję stał się mniej oczywisty. Henryk Chodysz zapewniał dziennikarzy, że odwiedza licznych polityków z różnych ugrupowań i rozmawia z nimi na temat projektu Naszej Telewizji. Jeśli nawet z niektórymi politykami wiąże szefów Naszej Telewizji coś więcej, to nie można było tego poznać po gościach zaproszonych na bankiet inauguracyjny (podczas gdy na przykład politycy SLD - ale nie tylko tego ugrupowania - byli widywani na wszystkich imprezach Polsatu). Rozdział koncesji jest w Polsce niewątpliwie sprawą polityczną, ale potem działają już prawa rynku. Dlatego od 20 marca 1997 roku, kiedy oficjalnie koncesja na sieć telewizji w centrum kraju przypadła Naszej Telewizji, zaczęto zastanawiać się, jak skonstruować tę telewizję, by ruszyła, działała i nie zbankrutowała. Najlepszy biznes Henryk Chodysz na pytanie, dlaczego polscy biznesmeni zabiegają o koncesję na telewizję, odpowiedział, że "telewizja to dziś najlepszy biznes w Polsce". Tak było jesienią 1996 roku. Wtedy Polsat szykował się do walki z telewizją publiczną, nie było stacji ponadregionalnych, oprócz słabiutkiej i zadłużonej TV Wisła na południu kraju. Było też kilka telewizji lokalnych, również nie najmocniejszych finansowo. Telewizja publiczna żyła w przekonaniu, że żaden poważny rywal jej nie zagraża. Na tak wyglądającym rynku stacja telewizyjna wchodząca ostro, z atrakcyjnym repertuarem mogła odnieść szybki sukces. Jednak profil zarysowany przez szefów Naszej Telewizji jako stacji rodzinnej, bez przemocy, bez obszernych informacji wydawał się mało "pistoletowy" jak na medialny "blitzkrieg". Poza tym czasy się zmieniły. Już nigdy w dziejach Polski nie pojawi się telewizja naziemna, której koszt uruchomienia zwróci się tak błyskawicznie, jak w przypadku Polsatu. Słowo "przypadek" jest trafne, ponieważ nikt nie mógł przewidzieć, jak bardzo agencje i reklamodawcy czekają na alternatywne dla TVP nośniki reklamy telewizyjnej. "Strategia Polsatu przypominała »wejście tygrysa«": ciche, ostrożne skradanie się i powolne badanie terenu na początek oraz dynamiczny skok na osłabioną ofiarę (telewizję publiczną)" - diagnozował w "Polityce" Piotr Sarzyński, zapominając jednak o realiach sprzed lat. Polsat nie był czającym się groźnym tygrysem, tylko słabiutkim zwierzątkiem, zabiedzonym, ale wiedzącym, że dzięki cierpliwości może tylko zyskać. Strategia Polsatu oparta była na zasadzie "krawiec kraje, jak mu materii staje" i na maksymalnym wykorzystaniu tej materii. Stać go było na jeden amerykański film fabularny w tygodniu, więc go dawał w poniedziałki, kiedy wiadomo było, że jest szansa na przechwycenie części widowni telewizyjnej. W miarę napływania pieniędzy Polsat uatrakcyjniał ofertę. Mógł to robić spokojnie, bo nie miał żadnego konkurenta. Małe cenne procenty W tak luksusowej sytuacji Nasza Telewizja nie będzie. W swoim segmencie ma konkurenta - TVN, ale właściwie konkurentem jest dla niej każda stacja, na którą widzowie mogą przełączyć program: naziemna, kablowa, satelitarna, płatna. W miarę wzbogacania się rynku telewizji naziemnej i rozwoju sieci kablowych rynek telewizyjny zaczyna dzielić się na mniejsze części, bo telewidzowie mają co chwila większy wybór. Te drobne procenty coraz bardziej będą decydować o układzie sił na rynku i o napływających pieniądzach. Ciekawe jest podsumowanie układu sił w ubiegłym roku. OBOP przygotował analizę, zgodnie z którą w zeszłym roku I Program TVP miał średnio 32,6 procent udziału w rynku, a Polsat 27,6 procent. Ale jeśli zbada się tylko ostatnie cztery miesiące ubiegłego roku, to "Jedynka" miała 30,2 - a Polsat 30 procent udziału w rynku. Z kolei od Wigilii odnotowano pogorszenie się notowań Polsatu, w tygodniu na przełomie grudnia i stycznia udziały między głównymi rywalami kształtowały się następująco: "Jedynka" 33,4 - Polsat 26,4 procent. Można spytać, co ma do tego debiutująca stacja. Otóż udziały w rynku nie są przydzielone na stałe, zdobywa się je i traci równie szybko. Na początku działalności nie można oczekiwać wielkich udziałów i Nasza Telewizja, rozsądnie, nie spodziewa się ich. Jak mówi, chciałaby zdobyć 3,5 procent widowni. Przypomnijmy, że obserwatorzy rynku taki wynik TVN uznali za porażkę. Warto zaznaczyć, że w ostatnim czasie TVN poszła w górę i uzyskała 7,7 procent udziału w polskim rynku. Asekuracja Telewizje muszą różnić się między sobą. Skoro TVN ruszyła z hukiem, to Nasza Telewizja podkreśla, że jest cicha i skromna i nie zamierza rywalizować z najsilniejszymi na rynku. By podkreślić swoją otwartość, zapowiedziała 30-procentową zniżkę na reklamy (a ma i tak znacznie tańsze niż TVN). By uzupełnić program, Nasza Telewizja zawarła układ z TV Odra, skupiającą małe telewizje lokalne na zachodzie Polski, i będzie nadawać od godziny szesnastej do dwudziestej czwartej ten sam program co one. W zamian będzie musiała do wspólnej kasy z Odrą oddawać część wpływów z reklam. Jaki to będzie procent - nie wiadomo. Ta strategia, nieco asekuracyjna, daje pewność ruszenia, niezawodność pojawienia się programu na antenie, za to nieco ogranicza wpływy z reklam. Nasza Telewizja określa się jako stacja prorodzinna, przyjemna, bez przemocy, otwarta na widzów. - To widzowie będą naszymi gwiazdami - zapewnia prezes naszej Telewizji. Otwarcie na widzów ma potwierdzać studio zlokalizowane nieomal na ulicy, w centrum Warszawy. Z chodnika widać, co się dzieje w studiu, ze studia widać ruchliwe ulice Bracką i Chmielną. Szklane ściany Naszej Telewizji mają zaciekawiać, reklamować, przyciągać. Kryje się jednak za nimi też zagadka. Co będzie dalej? Słaba telewizja zjednoczona z TV Odra? Wzmocniona i po jakimś czasie oddzielona od TV Odra? Zwycięska w starciu z konkurentem czy raczej męczona przez konkurenta, a zarazem udziałowca? A może wchłonięta przez niego?
Nasza Telewizja rozpoczęła nadawanie programu. Początek sobotniej emisji poprzedziło próbne nadawanie programu promocyjnego począwszy od sylwestra. Przejście 22 procent akcji do TVN daje możliwość jednemu z dwóch rywali wglądu w dokumenty, plany finansowe i programowe rywala. Nasza Telewizja nie startowała w pierwszym procesie koncesyjnym, zadebiutowała w drugim jako rywal TVN Mariusza Waltera. Już w trakcie publicznych przesłuchań koncesyjnych przeprowadzanych przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji propozycja Naszej Telewizji budziła wątpliwości obserwatorów. zarzucono, że nie ma koncepcji programowej, nie ma ludzi, którzy mogliby ją wypracować, że w spółce zasiadają znane postacie, ale ze świata biznesu, a nie ze świata biznesu telewizyjnego. Krążyły również pogłoski, że kandydat na nadawcę nie ma zgromadzonych pieniędzy. Właścicielem Naszej Telewizji jest spółka Polskie Media SA założona przez znanych ludzi biznesu. Pogłoski o politycznym (SLD-owskim) umocowaniu Naszej Telewizji potwierdzały "przecieki" z Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, w której na tle podziału koncesji ponadregionalnych doszło do ostrego sporu. Henryk Chodysz zapewniał dziennikarzy, że odwiedza licznych polityków z różnych ugrupowań i rozmawia z nimi na temat projektu Naszej Telewizji. Rozdział koncesji jest w Polsce niewątpliwie sprawą polityczną, ale potem działają już prawa rynku. kiedy oficjalnie koncesja na sieć telewizji w centrum kraju przypadła Naszej Telewizji, zaczęto zastanawiać się, jak skonstruować tę telewizję, by ruszyła, działała i nie zbankrutowała. Henryk Chodysz na pytanie, dlaczego polscy biznesmeni zabiegają o koncesję na telewizję, odpowiedział, że "telewizja to dziś najlepszy biznes w Polsce". Tak było jesienią 1996 roku. Wtedy Polsat szykował się do walki z telewizją publiczną. Już nigdy w dziejach Polski nie pojawi się telewizja naziemna, której koszt uruchomienia zwróci się tak błyskawicznie, jak w przypadku Polsatu. Słowo "przypadek" jest trafne, ponieważ nikt nie mógł przewidzieć, jak bardzo agencje i reklamodawcy czekają na alternatywne dla TVP nośniki reklamy telewizyjnej. W miarę napływania pieniędzy Polsat uatrakcyjniał ofertę. Mógł to robić spokojnie, bo nie miał żadnego konkurenta. W tak luksusowej sytuacji Nasza Telewizja nie będzie. W swoim segmencie ma konkurenta - TVN. Na początku działalności nie można oczekiwać wielkich udziałów i Nasza Telewizja, rozsądnie, nie spodziewa się ich. Jak mówi, chciałaby zdobyć 3,5 procent widowni. Nasza Telewizja określa się jako stacja prorodzinna, przyjemna, bez przemocy, otwarta na widzów.
PKP Stan finansów narodowego przewoźnika kolejowego jest tragiczny Najlepiej - szybko sprywatyzować RYS. SYLWIA CABAN HENRYK KLIMKIEWICZ Problemy finansowe PKP narastają: strata bilansowa za 1998 rok wyniosła 1367 mln złotych, strata z działalności w pierwszym kwartale tego roku - 529 mln zł, bieżące zadłużenie kolei sięga 4,5 mld złotych, banki odmawiają dalszego kredytowania. Prezes Zarządu PKP Jan Janik informuje, że w najbliższym czasie wyczerpią się możliwości zdobywania środków na wynagrodzenia i konieczne jest zwolnienie 60 tys. pracowników. Ton tych informacji jest całkowicie odmienny od tego sprzed roku czy dwóch lat, gdy pojawiały się wiadomości o najlepszym w ostatniej dekadzie wyniku finansowym (w 1997 roku strata była minimalna - 50 mln zł), o przetargach na kilkanaście najnowocześniejszych zestawów pociągów z wychylnym pudłem (wartości 263 mln USD) czy o zamiarze zakupu przez PKP czterystu autobusów szynowych po 2 mln USD każdy. Skąd taka zmiana? Zaczęło się dobrze Polskie Koleje Państwowe w lata dziewięćdziesiąte weszły, jak cała gospodarka, z balastem kłopotów utrudniającym przystosowanie się do wymogów rynku. Działania kierownictwa przedsiębiorstwa (politycznie mocno zróżnicowanego) były, jak na tamte czasy, odważne, a przy tym rozsądne. Ograniczono zatrudnienie o 50 tys. osób, wydzielono ze struktur firmy zakłady naprawy taboru, wyłączono z użytkowania ponad 2 tys. km linii, powstrzymano spadek przewozów ładunków przez utworzenie kilku firm spedycyjnych, których PKP były udziałowcem, przestrzegano dyscypliny finansowej. Przy dotacji państwa do przewozów pasażerskich, wynoszącej w latach 1991 - 1994 od 1200 do 1500 milionów złotych (według dzisiejszej wartości złotego), stabilność finansową utrzymywano dzięki wysokiej rentowności przewozów towarowych: w latach 1995 - 1996 wynosiła ona 34 - 35 proc. PKP wykorzystywały pozycję przewoźnika monopolisty. Głównymi kontrahentami kolei w przewozach towarów były (i są) duże przedsiębiorstwa państwowe (kopalnie, huty), które nie naciskały zbyt mocno na obniżkę stawek przewozowych, gdyż jednocześnie były poważnym dłużnikiem PKP. Względnie stabilna sytuacja finansowa PKP w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych stała się - paradoksalnie - jednym z powodów przyszłych kłopotów. Rząd powoli zmniejszał dotacje budżetowe (w roku 1998 wyniosły 560 mln zł, tj. 8 proc. całości przychodów). Jednocześnie pod wpływem nacisków społecznych państwo nie rezygnowało z ingerencji w przewozy pasażerskie. Suwerenność PKP była skutecznie ograniczana w kształtowaniu cen przewozów przez utrzymywanie dużych ulg przejazdowych, zbyt dużej infrastruktury torowej i zmuszanie firmy do prowadzenia połączeń o niskiej frekwencji podróżnych. Deficyt przewozów pasażerskich rósł z roku na rok: w 1998 roku strata z tego tytułu wyniosła 2,7 mld zł, a po uwzględnieniu dotacji - 2,1 mld zł. Kłopoty z inwestycjami W pierwszych latach tej dekady kolej uruchomiła obszerny program inwestycyjny, zwłaszcza jeżeli chodzi o infrastrukturę, korzystając z zachodnich kredytów inwestycyjnych. Te kosztowne wydatki odbywały się z pełną aprobatą rządu. Inwestycje były ukierunkowane głównie na osiągnięcie dużej szybkości podróżowania - od 160 do 250 km/h. Zakupy nowoczesnych lokomotyw, wagonów czy całych pociągów odkładano, ponieważ polski przemysł nie opanował nowoczesnych technologii spełniających europejskie standardy techniczne. Nie wszystkie inwestycje zostały zakończone. Brakuje nowoczesnych urządzeń sterowania ruchu, które umożliwiają prowadzenie pociągów z szybkością ponad 200 km/h. Nie ma pieniędzy na zakup nowoczesnych jednostek, które mogą wykorzystać osiągnięte parametry techniczne torowisk, a już trzeba spłacać kredyty. Ciężar wydatków inwestycyjnych podnoszących szybkość podróży obciąża, przy poprawnych rozliczeniach kosztów, wyłącznie przewozy pasażerskie: do przewozu ładunków wystarczy szybkość nie przekraczająca 100 km/h. Firma szczególna Przeświadczenie o nietypowości i wyjątkowości polskich kolei zaowocowało ustawą o PKP z 6 lipca 1995 roku. Nie jest to zbyt szczęśliwe rozwiązanie. Konstrukcja prawna PKP zawiera elementy przeniesione z ustawy o przedsiębiorstwach państwowych i elementy wzorowane na prawie o spółkach (zarząd, prezes zarządu - dyrektor generalny, rada PKP zamiast rady nadzorczej, obligatoryjny udział w radzie trzech przedstawicieli związków zawodowych, uprawnienia właścicielskie ministra transportu itp.). Ustawa, która miała uniezależnić PKP od wpływów politycznych, w rezultacie je wzmocniła. PKP miały i mają silną reprezentację związkową. Dziewiętnaście związków zawodowych skupia 90 proc. pracowników z ponad dwustutysięcznej załogi. Siła związków spowodowała przyjęcie przez PKP wewnętrznych regulacji, które spłaszczają poziom wynagrodzeń, eksponują ponad miarę element stażu pracy, konserwują wśród pracowników postawy roszczeniowe i zachowawcze. W PKP od kilkunastu lat nie ma praktycznie dopływu nowych pracowników. Pracownicy z wyższym wykształceniem to zaledwie 4,1 proc. ogółu zatrudnionych. Silne wpływy związkowe, mocno akcentowane wśród pracowników poczucie nietypowości firmy, przekonanie, że PKP muszą istnieć, spowodowały wyhamowanie zmian z początków dekady. Załamanie z lat 1997 - 1998 Przełomowe znaczenie dla PKP miały lata 1997 - 1998. Firma tworzyła bardzo scentralizowaną instytucję, której funkcjonowanie opierało się na ścisłym przestrzeganiu procedur oraz dyscypliny finansowej. Taka kolej na pewno nie grzeszyła nowoczesnością, ale była przewidywalna. Rozpoczęty w 1997 roku proces restrukturyzacji firmy - choć ostrożny i wydłużony w czasie - zachwiał wypracowaną przez lata jej stabilnością organizacyjną i kadrową. Nie dostrzeżono w porę sygnałów o załamywaniu się rynku przewozów towarowych w drugiej połowie 1997 roku wskutek restrukturyzacji sektora węglowego i hutnictwa. PKP przyjęły nierealne plany przewozów ładunków towarowych na 1998 rok. W rezultacie, przy zahamowaniu zmniejszania zatrudnienia, koszty płac (mimo niewygórowanego przeciętnego wynagrodzenia) stanowiły już 53 proc. całości kosztów. W dobrze zarządzanych kolejach amerykańskich udział kosztów osobowych wynosi około 30 proc. Obecnie stan PKP jest tragiczny. Świadomie używam tak drastycznego określenia. Pętla zadłużenia paraliżuje możliwość normalnego funkcjonowania firmy. Spadają, dotąd zawsze wysokodochodowe, przewozy ładunków. Strata za pierwszy kwartał tego roku wyniosła 529 mln zł. Nie ma złudzeń co do tego, że strata roczna przekroczy 2 mld zł. Ta wysokość deficytu występuje przy ograniczeniu prawie do zera wydatków inwestycyjnych (150 mln zł na ten rok, choć odpisy amortyzacyjne za ten okres przekroczą 1,5 mln zł). Inicjatywa dobra, ale spóźniona Niedawno minister transportu i gospodarki morskiej Tadeusz Syryjczyk zaprezentował "ratunkową" wersję restrukturyzacji PKP. Jest to inicjatywa mocno spóźniona. PKP powinny jak najszybciej zostać przekształcone w spółkę akcyjną i pełnić funkcję agencji restrukturyzacyjnej, której zadaniem będzie wyłonienie zdolnych do samodzielnego funkcjonowania podmiotów gospodarczych (spółek infrastruktury, przewozów towarowych i pasażerskich). Zamierzenia obejmują również urynkowienie zorganizowanych części mienia PKP, spełniających w stosunku do spółek wiodących funkcje usługowe, i zagospodarowanie majątku zbędnego. Spółki przewozowe powinny tworzyć firmy (operatorów kolejowych) oparte na rynkach przewozów towarów i korytarzach transportowych dla ruchu pasażerskiego. Podmioty te następnie będą zbywane prywatnym inwestorom. Porządek na torach ma zagwarantować Urząd Regulatora Kolei. Proponowane rozwiązania oparte są na doświadczeniach prywatyzacyjnych kolei angielskich. Model ten wymaga jednak przystosowania do polskich warunków. Polska nie jest wyspą i należy liczyć się z bardzo silnymi naciskami kolei sąsiedzkich, żeby umożliwić im wjazd na polską sieć kolejową. Myślę, że nie tyle należy bronić dostępu do polskiego rynku, ile uwarunkować ten dostęp uczestnictwem w kosztach restrukturyzacji PKP. Jakie szanse, jakie pieniądze Zamiar ministra transportu jest sensowny i konieczny. Jakie ma szanse realizacji? Pomijam aspekt społeczny, skądinąd ważny, bo bez przyzwolenia głównych central związkowych trudno wyobrazić sobie jakąkolwiek restrukturyzację PKP. Bardziej interesująca jest realność finansowa tego przedsięwzięcia. Resort transportu zakłada oddłużenie przedsiębiorstwa przez umorzenie całości zobowiązań PKP wobec skarbu państwa według stanu na koniec 1998 roku (czyli 768 mln zł). Zakłada się zaciągnięcie dodatkowych, specjalnych kredytów, także w Banku Światowym, oraz emisję wieloletnich (10 - 20 lat) euroobligacji. Pojawia się pytanie, jak duże środki finansowe uda się zgromadzić? Koszty oddłużenia i niezbędnych działań naprawczych włącznie z restrukturyzacją zatrudnienia należy szacować na 6 - 10 mln zł, zależnie od tempa przeprowadzania zmian. Plan Syryjczyka rozłożony jest na cztery lata. Sprzedaż spółek przewozowych miałaby się rozpocząć w 2002 roku. Oznacza to, że koszty restrukturyzacji osiągną górny poziom. A gdzie środki na rozwój, w sytuacji, w której ciężar finansowy samej restrukturyzacji jest wystarczająco przygnębiający? Gdzie środki na pilne inwestycje? To kolejne miliardy. PKP szacują niezbędne koszty zakupu taboru na 15 mld zł. Stan infrastruktury torowej wprawdzie się poprawił, ale do zakończenia zakładanych inwestycji potrzeba kolejnych 15 mld zł. Obawiam się, że państwo przecenia aktywa PKP, które mogłyby stać się zabezpieczeniem dla pożyczkodawców. Najbardziej wartościowe nieruchomości zostały już zastawione, a wartość majątku produkcyjnego kolei jest niska i szybko degraduje się. Nie tylko jednostki trakcyjne, ale też większość wagonów pasażerskich i towarowych nie spełniają międzynarodowych standardów technicznych, co jest warunkiem dopuszczenia do ruchu po europejskich drogach kolejowych. Nawet najlepszy pomysł na naprawę polskich kolei nie powiedzie się bez koniecznych środków finansowych. Czy państwo jest dziś w stanie przy takich ogromnych problemach budżetowych wyłożyć 10 mln zł? Kto da gwarancję, że pieniądze te będą właściwie wykorzystane? Rozwiązanie jest tylko jedno. Skrócić w czasie program restrukturyzacji. Przyśpieszyć realną prywatyzację. Wprowadzić na tory kolejowe prywatnych przedsiębiorców. Na inne, bardziej łagodne rozwiązania nie ma już czasu. Autor jest prezesem Zespołu Doradców Gospodarczych "TOR".
Problemy finansowe PKP narastają. Prezes Zarządu PKP Jan Janik informuje, że w najbliższym czasie wyczerpią się możliwości zdobywania środków na wynagrodzenia i konieczne jest zwolnienie 60 tys. pracowników. Polskie Koleje Państwowe w lata dziewięćdziesiąte weszły z balastem kłopotów utrudniającym przystosowanie się do wymogów rynku. Ograniczono zatrudnienie, wydzielono ze struktur firmy zakłady naprawy taboru, wyłączono z użytkowania ponad 2 tys. km linii, powstrzymano spadek przewozów ładunków, przestrzegano dyscypliny finansowej. Przy dotacji państwa do przewozów pasażerskich stabilność finansową utrzymywano dzięki wysokiej rentowności przewozów towarowych. Rząd powoli zmniejszał dotacje budżetowe. Suwerenność PKP była ograniczana w kształtowaniu cen przewozów przez utrzymywanie dużych ulg przejazdowych, zbyt dużej infrastruktury torowej i zmuszanie firmy do prowadzenia połączeń o niskiej frekwencji podróżnych. W pierwszych latach tej dekady kolej uruchomiła obszerny program inwestycyjny. Konstrukcja prawna PKP zawiera elementy przeniesione z ustawy o przedsiębiorstwach państwowych i elementy wzorowane na prawie o spółkach. Silne wpływy związkowe, mocno akcentowane poczucie nietypowości firmy, przekonanie, że PKP muszą istnieć, spowodowały wyhamowanie zmian z początków dekady. Rozpoczęty w 1997 roku proces restrukturyzacji firmy zachwiał wypracowaną przez lata jej stabilnością organizacyjną i kadrową. Obecnie stan PKP jest tragiczny. minister transportu i gospodarki morskiej zaprezentował "ratunkową" wersję restrukturyzacji PKP. PKP powinny jak najszybciej zostać przekształcone w spółkę akcyjną i pełnić funkcję agencji restrukturyzacyjnej. Zamierzenia obejmują urynkowienie zorganizowanych części mienia PKP. Porządek na torach ma zagwarantować Urząd Regulatora Kolei.Resort transportu zakłada oddłużenie przedsiębiorstwa przez umorzenie całości zobowiązań PKP wobec skarbu państwa. Zakłada się zaciągnięcie dodatkowych kredytów oraz emisję wieloletnich euroobligacji. Nawet najlepszy pomysł na naprawę polskich kolei nie powiedzie się bez koniecznych środków finansowych. Rozwiązanie jest jedno. Skrócić w czasie program restrukturyzacji. Przyśpieszyć realną prywatyzację. Wprowadzić na tory kolejowe prywatnych przedsiębiorców.
Z prof. Leną Kolarską-Bobińską, dyrektorem Instytutu Spraw Publicznych, rozmawia Andrzej Stankiewicz Nie wolno grać Unią FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI Rz: Czy gdyby dziś odbyło się referendum dotyczące przystąpienia Polski do Unii Europejskiej, to większość Polaków poparłaby integrację? LENA KOLARSKA-BOBIńSKA: Większość osób, które uczestniczyłyby w referendum - tak, choć obawiam się o frekwencję. W tej chwili to większy problem, niż samo poparcie. W połowie lat 90. zwolenników integracji było znacznie więcej, niż teraz - 70 - 80 proc. Przodowaliśmy wśród krajów kandydujących. Co się stało przez ostatnie kilka lat, że odsetek zwolenników wejścia do Unii oscyluje wokół 50 procent? Poparcie w Polsce jest zbliżone do tego, które istnieje w innych krajach kandydujących. Przypomnijmy też, że w krajach, które głosowały w ostatnich latach nad wejściem do Unii - chociażby w Finlandii czy Szwecji - poparcie przed referendum oscylowało wokół 50 proc. Dlaczego zeszliśmy do 50 - 52 procent? Bo wcześniej popieraliśmy mit, wyobrażenie o Unii, akceptowaliśmy wartości, które uosabiała Europa. Zaczęły się negocjacje i integrację postrzegamy bardziej przez pryzmat konkretów oraz realnych interesów. Warto jednak podkreślić, że po dwu latach poparcie dla integracji jest stabilne. W wykładzie na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego postawiła pani tezę, że referendum dotyczące wejścia do UE może okazać się głosowaniem nad przemianami zachodzącymi w Polsce i reformami rynkowymi. Jeżeli sytuacja będzie nie najlepsza, to większość Polaków zagłosuje na "nie". Postawa proeuropejska wiąże się z zadowoleniem z przemian zachodzących w kraju i nadzieją na lepszą przyszłość. Obecnie po raz pierwszy w referendum Polacy będą mogli podjąć decyzję, czy chcą kontynuacji reform, dalszej liberalizacji gospodarki, czy też nie. Dotychczasowe głosowania w wyborach nie przyniosły tak zasadniczych i jednoznacznych rozstrzygnięć o długofalowych konsekwencjach dla Polski. Brak nadziei na jakąkolwiek poprawę również po wejściu do UE odbiera motywację do udziału w referendum i może sprzyjać głosowaniu na "nie". W tym paradoksalnie widzę też szansę - jeżeli w trudnej sytuacji gospodarczej, jaką mamy teraz, Polacy zrozumieją, że integracja stwarza możliwości na ponowne wejście na ścieżkę rozwoju, to wtedy pójdą do urn i zagłosują na "tak". Dlatego jest szansa, żeby wytłumaczyć ludziom: "Zobaczcie, integracja okazała się korzystna dla krajów, które przeżywały takie trudności jak my. Hiszpania czy Irlandia miały bardzo wolny wzrost gospodarczy, duże bezrobocie i wykorzystały swoje członkostwo w Unii, żeby to zmienić". Polacy wiążą z Unią Europejską raczej obawy ekonomiczne niż polityczne. Powinni dostrzec w niej nadzieję na rozwój regionu, nowe miejsca pracy i poprawę funkcjonowania państwa. Po raz pierwszy tak silną reprezentację w Sejmie mają nie tylko eurosceptycy - można ich znaleźć w PiS, Samoobronie czy w PSL - ale także politycy wrodzy integracji z Unią - głównie z Ligi Polskich Rodzin. Dzięki wejściu do parlamentu głos przeciwników wejścia do Unii będzie słyszalny - będziemy oglądać ich w telewizji, czytać ich opinie w gazetach. Czy to wpłynie na poparcie dla integracji? - W społeczeństwie rośnie grupa, która dostrzega korzyści w integracji, ale również przybywa tych, którzy obawiają się, że stracą na tym procesie. Poglądy Polaków się polaryzują. Jednak z przeprowadzonych w Instytucie badań nad postrzeganiem "europejskości" partii wynikało, że w wyborach 3/4 Polaków poparło ugrupowania, które uważają za popierające integrację. Politycy przeciwni integracji będą widoczni, ale sądzę, że niedługo zmobilizują się też zwolennicy integracji wystraszeni tym, iż proces może się nie powieść, a Polska na długie lata zostanie na peryferiach Europy. Czyli wybory do parlamentu nie były "przedreferendum"? Zdecydowanie nie. Tylko jedno ugrupowanie, które weszło do Sejmu, zostało wybrane ze względu na swój negatywny stosunek do Unii - to Liga Polskich Rodzin. Elektoraty wszystkich pozostałych partii są bardziej "europejskie" - przeważają w nich zwolennicy niż przeciwnicy wejścia do Unii. Nawet wyborcy Samoobrony - choć postrzegają swoją partię jako antyeuropejską - sami w większości są zwolennikami integracji. Elektorat Andrzeja Leppera nie poparł jego ugrupowania ze względu na hasła wrogie Unii. Ważne jest, że obecnie instytucje państwowe cieszą się większym poparciem społecznym. Badania opinii publicznej wskazują, iż żaden Sejm dotychczas nie budził takich nadziei na początku kadencji, jak ten. Również społeczeństwo wierzy, że ten rząd będzie dobrze godził interesy Polski i Unii. Tak czy inaczej mamy w Sejmie wielu polityków niechętnych Unii. A sondaże - chociażby najnowsze badania PBS dla "Rzeczpospolitej" - potwierdzają, że poparcie dla Samoobrony czy LPR rośnie. Nawet przedstawiciele ugrupowań, które deklarują poparcie dla integracji - chociażby Maciej Płażyński czy Lech Kaczyński - wypowiadali się krytycznie, kiedy rząd Millera ogłosił zmianę stanowisk negocjacyjnych. Nasi negocjatorzy nie powinni się tym przejmować? Zauważyłam niebezpieczne tony w wypowiedziach polityków Platformy Obywatelskiej czy PiS. Janusz Lewandowski mówi tak: "Nie będę doradzał rządowi, co zrobić z gospodarką. Niech sam się o to martwi". A przecież nie doradzałby rządowi, tylko nam, bo wszyscy odczuwamy kryzys gospodarczy. Obawiam się, że takie myślenie - to ich, czyli rządu, sprawa, a nie nasza - niedługo dotknie także negocjacji z Unią. Partie prawicy mogą chcieć budować swoją pozycję na kontestowaniu procesu negocjacji. Jan Maria Rokita już mówi, że jeśli przegramy referendum, to będzie to wina tego rządu, bo zmieniając stanowiska negocjacyjne zniechęci ludzi. Opozycja zamiast dystansować się od negocjacji powinna czuwać, aby interesy jej elektoratu zostały zabezpieczone, włączać się w cały ten proces. Problem jest taki, że opozycja jest bardzo słaba i nie ma pomysłu na budowę swoich partii i zyskanie poparcia. Ale politycy centroprawicowi nie zyskają nic na kontestowaniu integracji, bo Liga Polskich Rodzin będzie od nich w tym lepsza. A sami mają elektoraty prounijne, choć pełne obaw. Jeżeli przegramy referendum, to będzie to wina wszystkich elit politycznych. W tym przełomowym dla kraju momencie powinny bowiem - zamiast ulegać nastrojom pesymizmu - mądrze spełniać funkcje przywódcze. Żeby nie dopuścić do zjednoczenia opozycji wokół mniej lub bardziej radykalnych haseł antyunijnych w interesie rządu powinno być wciągnięcie jej przedstawicieli do pracy nad negocjacjami. Do Komitetu Integracji Europejskiej zaproszono głównego negocjatora z poprzedniego rządu prof. Jana Kułakowskiego oraz byłego szefa UKIE Jacka Saryusz-Wolskiego i Tadeusza Mazowieckiego, ale za żadnym z nich nie stoi realna siła polityczna. Potrzebna jest autentyczna współpraca rządu z popierającą integrację opozycją nad konkretnymi kwestiami negocjacyjnymi, ważne jest też przekazywanie spójnych sygnałów społeczeństwu. W przeciwnym razie grozi nam porażka w referendum. Rząd Buzka próbował udawać, że w sprawach integracji współpracuje z opozycją i organizacjami pozarządowymi. Obawiam się, iż rząd Millera też może tylko markować współdziałanie. Obecnie samo informowanie opozycji nie wystarcza, konieczne jest wciąganie jej w proces kształtowania decyzji. Wydawało się, że dla wyników referendum kluczowa będzie postawa wsi. Ale coraz większym znakiem zapytania staje się postawa klasy średniej, dotkniętej kryzysem gospodarczym. Rzeczywiście, niepokoje klasy średniej rosną, ale jest ona wciąż silnie proeuropejska. Poza tym bardzo boi się wzrostu poparcia społecznego dla ruchów radykalnych, ksenofobicznych, antydemokratycznych. Bardziej obawia się cofnięcia Polski z dotychczasowej drogi rozwoju niż konkurencji na rynku europejskim. Wyznawane wartości mogą wziąć górę nad poczuciem zagrożenia interesów. Większy problem będzie z przekonaniem wsi. Będzie bardzo trudno wytłumaczyć polskim rolnikom, że skorzystają na integracji, jeżeli nie dostaną takiej pomocy, jaką mają ich koledzy z obecnych państw Unii. Wyobraża sobie pani Polskę po przegranym referendum? Trudno mi sobie wyobrazić taką sytuację. Zamiast rozważać, czy wejdziemy, czy nie, trzeba zastanawiać się, co zrobić, żeby jak najwięcej zyskać, kiedy wejdziemy, jak zwiększyć w nowej sytuacji szanse rozwoju Polski. I jak korzyściami płynącymi z tego rozwoju obdzielić jak najwięcej osób. -
Czy gdyby dziś odbyło się referendum dotyczące przystąpienia Polski do Unii Europejskiej, to większość Polaków poparłaby integrację? Większość osób, które uczestniczyłyby w referendum - tak, choć obawiam się o frekwencję. W połowie lat 90. zwolenników integracji było znacznie więcej, niż teraz. Co się stało przez ostatnie kilka lat? Bo wcześniej popieraliśmy mit, wyobrażenie o Unii, akceptowaliśmy wartości, które uosabiała Europa. Dzięki wejściu do parlamentu głos przeciwników wejścia do Unii będzie słyszalny - będziemy oglądać ich w telewizji, czytać ich opinie w gazetach. Czy to wpłynie na poparcie dla integracji? przeciwni integracji będą widoczni, ale sądzę, że niedługo zmobilizują się też zwolennicy integracji wystraszeni tym, iż proces może się nie powieść, a Polska na długie lata zostanie na peryferiach Europy.
Marek Citko: "Najważniejszy jest Chrystus. On jest naszym Panem i Mistrzem. Pokazuje nam, jak żyć." Człowiek niezależny FOT. JACEK DOMIŃSKI Co to jest citkomania? Moje nazwisko ukazuje się prawie codziennie w jakiejś gazecie albo słychać je w sportowych dziennikach telewizyjnych. Znają mnie nie tylko ludzie, którzy interesują się sportem, lecz także zwykli zjadacze chleba, starsze kobiety i mężczyźni. Niektórzy ludzie chcieli wykorzystać ten chwilowy szum wokół mojej osoby, bo w tym czasie Citko był modny, ludzie chcieli się o nim czegoś dowiedzieć i jeśli w gazetach było coś o Citce, to one szły jak woda. Skąd się wzięło to zainteresowanie? Trudno mi powiedzieć. Chciałem tylko uczciwie trenować i pracować. Tak się ułożyło, że miałem bardzo dobre występy w Lidze Mistrzów, strzeliłem dwie bramki, w tym jedną bardzo ładną w meczu z Atletico Madryt. Później było Wembley. Media tak podsycały atmosferę, że każdy czekał na ten mecz. Wszyscy przypominali, że od wielu lat żaden Polak nie strzelił tam bramki. Ja zdobyłem gola w siódmej minucie i ukazały się tytuły w stylu: "Citko odczarował bramkę". Później był plebiscyt telewizyjny na najlepszego sportowca roku, który wygrałem, mimo obecności na liście siedmiu mistrzów olimpijskich. Styczeń to wyjazd do Blackburn. Gazety prześcigały się w podawaniu o mnie informacji, że interesują się mną Milan, Inter, i zwykły człowiek, który nie interesuje się sportem, musiał o mnie usłyszeć. Ludzie dowiedzieli się również o mojej stronie duchowej, przeżyciach wewnętrznych i nawróceniu. To też było coś innego: młody piłkarz, już gwiazda - jak niektórzy twierdzą - mówi coś innego, zachowuje się inaczej, inaczej spędza dzień. Do tego doszły niekonwencjonalne akcje, bramki strzelane piętą. Na moje wystąpienia w Radiu Maryja czy prasie katolickiej zwróciły uwagę osoby starsze. Czy dużo ludzi zna numer pańskiego telefonu? Za dużo. Jakoś to zwalczam, ale do moich rodziców do Białegostoku ciągle dzwonią ludzie z całej Polski. Większość tych rozmów jest miła, są podziękowania i życzenia od fanów, prośby, żeby wysłać zdjęcia czy autografy. Gdy mieszkałem w Łodzi w innym mieszkaniu, w ogóle nie podnosiłem słuchawki. Telefon dzwonił dosłownie co minutę. Gdy kładłem się spać, to wyłączałem telefon i domofon, bo budzono mnie już o siódmej rano. Czy otrzymywał pan oferty małżeńskie? Troszeczkę, głównie listownie. Teraz tych listów nie otwieram w ogóle, bo jest ich taki stos, że do końca sezonu bym ich nie przeczytał. Jest pan zmęczony swoją popularnością? Na pewno. Chciałbym spokojnie przejść przez ulicę, pójść na spacer, usiąść, zjeść obiad w restauracji. Gdyby zachowanie kibiców było kulturalne, to nie byłoby sprawy, ale oni są często natarczywi. Przeszkadza mi dużo telefonów z różnymi prośbami i zaproszeń, bo nie mam chwili odpoczynku. Do klubu oraz do domu przyjeżdżają ludzie, którzy czegoś chcą. Coraz częściej zdarza mi się im odmawiać. Nie odrzuca pan jednak zaproszeń ze szkół na spotkania z dziećmi? Staram się nie odmawiać osobom, które kiedyś mi pomogły, i rewanżuję się, jeśli chcą, żebym spotkał się z dziećmi. Rodzina też nie daje panu schronienia? Cała rodzina przeżywa moje mecze. Mama na bieżąco śledzi wyniki. Najstarszy brat nagrywa na wideo wszystkie spotkania, w których gram. Także siostra, bratowe, szwagier, ciotki i synowie ciotek, którzy do tej pory nie oglądali meczów, teraz patrzą i przeżywają. Poszła rodzinna fala i każdy mi kibicuje. Jak przyjeżdżam do domu, do Białegostoku, to widzę tę skalę zainteresowania po liczbie zdjęć, które mama u mnie zamawia. W Łodzi staram się nigdzie nie chodzić, jest tylko trening i dom. W Białymstoku gdzieś jednak wychodzę, najczęściej z kolegą. Ludzie też mnie rozpoznają. Mama bardzo tęskni za najmłodszym synem? Chętnie wraca pan do domu? Zawsze. Jestem wdzięczny swoim rodzicom za wszystko, co dla mnie zrobili. Swoim postępowaniem dawali pięciorgu dzieciom dobry przykład, dbali o nasze wychowanie duchowe. Tato był zapracowany. Był mistrzem tkactwa, teraz jest na rencie. Mama pracowała w "Społem", była kierowniczką. Żeby nas utrzymać, rodzice wyjeżdżali za granicę, na handel na Węgry i do Czech. W domu zawsze była dyscyplina. Tato się nie wtrącał, zabierał głos tylko wtedy, gdy naprawdę coś przeskrobaliśmy. Wtedy było lanie, takie solidne. Dostałem od taty tylko raz, gdy wróciłem do domu o drugiej w nocy i rodzice musieli mnie szukać. W naszej rodzinie wszyscy byli uczciwi, wszystkie święta były przeżywane w atmosferze uduchowienia, spowiedź, modlitwa, to miało na nas duży wpływ. A jak było w szkole? W podstawówce był taki okres, że miałem same piątki i czwórki, potem, w liceum, kiedy więcej grałem w piłkę, już tylko zdawałem z klasy do klasy. Wtedy już było bardzo mało czasu na chodzenie do szkoły, nie mówiąc o nauce. Ale nie miałem większych problemów. Dobrych ocen było mało, ale nigdy nie byłem zagrożony z żadnego przedmiotu. Na maturze zdawałem polski, matematykę i geografię, bo była najłatwiejsza. Nie byłem zbyt dobrze przygotowany, dużo pomogli mi nauczyciele. Jak trafił pan do katolickiego Ruchu Światło i Życie? Szukałem sensu i celu w życiu. Błądziłem, różne myśli chodziły mi po głowie, raz byłem optymistycznie nastawiony do życia, innym razem wszystko mnie denerwowało. Nie miałem planu. Kierowałem się emocjami lub urokami życia. Nie miałem żelaznych zasad i celu, do którego bym podążał. Jacek Chańko, mój przyjaciel, był na spotkaniu wspólnoty Ruchu Światło i Życie, opowiedział mi o nim i wybraliśmy się razem. Przedtem na swój sposób też byłem człowiekiem wierzącym, bo chodziłem do kościoła. Poszedłem na to spotkanie z ciekawości, zobaczyć, jak tam jest, i to mnie zafascynowało, nadało cel mojemu życiu. Dało mi wolność duchową. Jestem człowiekiem niezależnym. Nikt nie może mi narzucić stylu bycia, zachowywania się. To mi daje spokój, swobodę. Dzięki Chrystusowi poradziłem sobie ze zniewoleniami i wszystkimi problemami. Byłem niewolnikiem pewnych zachowań. Dzięki Chrystusowi poprzez wspólnotę mogłem sobie z tym lepiej poradzić. Zmieniły się moje pragnienia, myślenie o świecie, podejście do ludzi. Jestem wolny, spokojny i zbyt wiele do szczęścia nie potrzebuję. Co było pańskim głównym celem w życiu do chwili wstąpienia do Ruchu? Postawa egoistyczna: wszystko dla siebie, jak najwięcej zarobić, jak najlepiej się ustawić, być sławnym, podziwianym, kochanym, mieć dużo pieniędzy. Byłem chłopakiem, który nie ma innych wartości, tylko stawia sobie modne cele, które proponuje prasa i telewizja, i nazywa to sukcesem. Z doświadczenia wiem, że to jest błędne i nie warto się uganiać za sławą, bo wtedy człowiek staje się niewolnikiem środowiska, układów i ludzi. Kiedy pan się nawrócił? Trzy lata temu. Miałem wtedy 20 lat. Czy Ruch nakłada na pana jakieś obowiązki? To nie jest żadna instytucja. Tam spotyka się młodzież i nikt od nikogo niczego nie wymaga. Mamy wolność i wolny wybór. Sami decydujemy o sobie. Jeśli sam poczuję się wobec kogoś zobowiązany, to w ten czy inny sposób mu pomagam. To nie jest tak jak w sektach, w których człowiek powiązany jest zobowiązaniami i nie może się wyrwać z kręgu. W Ruchu nikt nikogo na siłę nie trzyma. Są tam ludzie o głębokiej wierze i otwartym sercu, którzy po prostu chcą pomóc sobie nawzajem. Najważniejszy jest Chrystus. On jest naszym Panem i Mistrzem. Pokazuje nam, jak żyć, żeby osiągnąć spokój ducha, szczęście i otrzymać nagrodę na końcu życia. Najważniejsza jest Ewangelia i dziesięć przykazań. Udziela pan pomocy finansowej potrzebującym? Jestem daleki od tego, żeby mówić, czy pomagam i komu pomagam. Nawet jeśli pomagam, to staram się, żeby nie wiedzieli o tym inni członkowie wspólnoty, tylko ta jedna osoba. Nie robię tego na pokaz, ale z potrzeby serca i dzielenia się z bliźnimi, jeśli mam wystarczające środki. Mówi się, że pomoc finansowa z pańskiej strony jest ogromna. Naprawdę nie chciałbym o tym opowiadać. Na czym polegają spotkania we wspólnocie? Ksiądz jest przewodnikiem duchowym, ale spotkania prowadzi młodzież. Są to ludzie odpowiedzialni, którzy założyli tę wspólnotę, są w niej od jakiegoś czasu. Jest modlitwa, jest śpiew przy gitarze. Na każdym spotkaniu jest katecheza, czytanie Pisma Świętego, jego interpretacja. Często są Świadectwa. Różni ludzie opowiadają o swoim nawróceniu, o tym, jak Pan Bóg ich doświadczył w życiu, jak przemienił ich postępowanie. Ale na pierwszym miejscu jest modlitwa. Jest też modlitwa za osoby, które jej potrzebują, bo mają jakieś problemy. Ja takiej modlitwy doświadczyłem przychodząc na spotkanie pierwszy raz. Pan Bóg mnie uzdrowił z moich grzechów, obmył ze wszystkich moich win, jakbym narodził się na nowo. Poczuł pan to przy pierwszym spotkaniu? Oczywiście. To podkreślam często w moim Świadectwie. Co to jest Świadectwo? Przyznanie się do Chrystusa, opowiadanie o tym, jak on zmienił moje życie. Miałem osobisty kontakt z Jezusem. Tego nie da się opisać słowami. To jest takie doświadczenie, że człowiek czuje wielkie oczyszczenie i powstaje do nowego życia. Nie mogłem powstrzymać łez. Jak często odbywają się spotkania wspólnoty? Raz w tygodniu. Osoby, które zaczynają, spotykają się dwa razy w tygodniu, żeby się poznać, nie czuć się wyobcowanym. Grupy liczą 20 - 30 osób. Kto stoi na czele Ruchu? Kto był jego założycielem? Nigdy nie interesowały mnie dokładne struktury, po prostu przychodziłem na spotkania. Ksiądz lub inne odpowiedzialne osoby modlą się za wspólnotę i starają się swoim życiem dawać dobry przykład. Opiekują się osobami, które przychodzą, żeby nie czuły się samotne. To jest oparte na prawdzie i miłości. Człowiek już za pierwszym razem czuje się jak w rodzinie. Często chodzi pan do kościoła? Teraz w ogóle nie mam czasu na spotkania we wspólnocie Jeśli nie mam wyjazdu na mecz, to w kościele jestem codziennie. Jakim jest pan piłkarzem? Staram się nigdy nie oceniać innych ani siebie. Nie mogę siebie dobrze ocenić - ocena będzie albo za wysoka, albo za niska. Jestem taki, jaki jestem. Niech inni mnie oceniają. Staram się słuchać tylko swoich przyjaciół. Jeśli źle mnie oceniają, to przyjmuję ich krytykę. Nie ze złością, bo wiem, że chcą mojego dobra. Staram się zmienić w miarę swoich sił. Czy na boisku pokazał pan już wszystkie swoje możliwości? Trudno mi powiedzieć. Chciałbym wyjechać do jakiegoś dobrego klubu i tam sprawdzić, czy naprawdę jestem dobrym piłkarzem. Czuję wewnętrznie, że wszystkiego jeszcze nie pokazałem. Mówiło się, że kilka znanych klubów europejskich chciało pana kupić. Wokół tych niedoszłych transferów narosło sporo legend. Jak było naprawdę? Do mnie osobiście do tej pory żaden klub się nie zgłosił. Wszystkie propozycje szły do prezesów Widzewa lub dzwonili do mnie menedżerowie. Ci ostatni nie chcieli jednak podawać konkretnie klubów, tylko prosili, żeby dać im pozwolenie na załatwienie transferu. Nie zgadzałem się, bo nie uznaję załatwiania czegoś w ciemno. Bardzo spokojnie podchodziłem do tych spraw, bo nie chciałem wyjeżdżać z kraju. Teraz jest kilka konkretnych propozycji, które otrzymali moi doradcy. Kto panu doradza? Panowie Andrzej Kulikowski i Tomasz Zimoch. Podpisaliście kontrakty? Nie, oni po prostu chcą mi pomóc bez żadnej korzyści dla siebie. Sam pan nie potrafi zadbać o siebie? Już tyle nieprawdziwych rzeczy napisano o mnie w prasie, że poprosiłem pana Zimocha, żeby wziął na siebie kontakt z mediami. Niebawem te rozmowy z zagranicznymi kontrahentami dojdą do skutku. Odczuwam potrzebę, żeby w czerwcu wyjechać do klubu zagranicznego, taką potrzebę ma, zdaje się, także Widzew. W Polsce gra mi się coraz ciężej, bo jestem pilnowany ciągle przez jednego lub dwóch obrońców. Wszyscy się starają, żeby Citko nie pograł i nic nie pokazał. Ale w ten sposób też pomagam drużynie. Ściągam dwóch, trzech obrońców i koledzy mają więcej miejsca na boisku. Nie jestem załamany swoją słabszą grą. Jeśli drużyna wygrywa, to mi wystarcza. Dalej pracuję nad sobą, to jest dla mnie nowe doświadczenie, żeby sobie poradzić, kiedy mam na plecach dwóch - trzech obrońców. Nie tragizuję, nie chodzę smutny i przygotowuję się do wyjazdu. Uczę się języka angielskiego, staram się poukładać sprawy osobiste, żebym w czerwcu był gotowy do wyjazdu. Zanim wyjadę, podpiszę nowy kontrakt z Widzewem. Wiem, że ta umowa nie zostanie spełniona, ale chcę odwdzięczyć się Widzewowi za wszystko, co dla mnie zrobił. Gdybym nie podpisał nowej umowy, to zgodnie z przepisami międzynarodowymi wszystkie pieniądze z tytułu transferu mógłbym wziąć do kieszeni. Namawiał mnie zresztą do tego jeden z menedżerów. Proponował 2 miliony dolarów. Ja jednak jestem innym człowiekiem. Zawsze pamiętam o ludziach, którzy mi pomogli. Czy jest pan bogatym człowiekiem? Zależy, jak na to spojrzeć. Mogę powiedzieć, że stać mnie na wszystko. Kupiłem sobie toyotę celikę, mieszkanie w Białymstoku. Może jestem bogaty, ale to się szybko może rozpłynąć, bo nie jestem taki, żeby gromadzić pieniądze na koncie i patrzeć, jak kupka rośnie. Nie interesuje mnie żadne bogactwo. Dużo ludzi jest niby bogatych, ale oni zdobyli bogactwo na kredytach i przekrętach. Dla mnie biedniejszy człowiek, jeśli postępuje zgodnie z Ewangelią i przykazaniami, jest bardziej wartościowy niż bogaty. Jak pogodzić pańskie zasady życiowe z brudem, który panuje w polskiej piłce nożnej? Spotykałem się z okropnym sędziowaniem. Sędziowie śmiali mi się w oczy i prowadzili mecze tak, jak chcieli. Powiedziałem kiedyś prezesowi Jagiellonii Białystok, że gra w drugiej lidze już mnie nie interesuje, bo boiskowe oszustwo zabiera ambicję i chęć do gry. W pierwszej lidze oszustw jest może mniej. Daleki jestem od tego, żeby kogoś potępiać. Każdy powinien spojrzeć na swoje sumienie. Są jednak sędziowie, którzy odnoszą się do piłkarzy bez szacunku, z wyższością i z pobłażliwym uśmiechem na twarzy. Oni uważają, że są najważniejsi. Jeśli któraś drużyna lub piłkarz będą głośno o tym mówić, to sędziowie się zbiorą i mogą taką drużynę lub piłkarza skasować. Który sędzia najbardziej panu dokuczył? Nie chciałbym wymieniać nazwisk, ale często słyszałem: "Gnoju, nie odzywaj się". Kiedyś sędzia zamiast podyktować karnego, bo obrońca mnie faulował, pokazał mi żółtą kartkę i jeszcze śmiał się w twarz. Nie ma pan oporów przed wykonywaniem rzutów karnych po faulach, których nie było? Na kasecie wideo z ostatniego meczu w Pucharze Polski z Petrochemią widać było, że obrońca Petrochemii nie sfaulował Mirka Szymkowiaka. Jednak na boisku cała drużyna Widzewa widziała tego karnego. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że nie było to tak ewidentne, że karny nie powinien być podyktowany. Wydawało mi się, że obrońca się spóźnił i podciął Szymkowiaka. Ja wykonywałem tego karnego z czystym sumieniem. Ma pan przyjaciół w Widzewie? Przyjaźnię się z Danielem Boguszem i Mirkiem Szymkowiakiem. Jesteśmy najmłodsi w drużynie, blisko siebie mieszkamy i wspólnie spędzamy dużo czasu. Czy w Widzewie jest podział na starych i młodych? Nie ma żadnego podziału. Jest superatmosfera. Wspólnie siadamy, wspólnie żartujemy. Jeśli ktoś próbuje wywyższać się, to od razu cała drużyna reaguje negatywnie i on musi się pogodzić z zasadami, które tu panują. Do zagranicznego klubu wyjedzie pan z dziewczyną? Mam wiele koleżanek, ale dziewczyny nie mam. Czasopisma brukowe szukają sensacji. "Super Express" zrobił fotomontaż, że niby ojciec mojej dziewczyny ma masarnię, a ja stoję przed tą masarnią z kiełbasą i reklamuję wyroby teścia. Do Blackburn nie wyjechałem niby dlatego, że teść dużo zarabia. "Super Express", mimo że ma tak duży nakład, publikuje dużo nierzetelnych informacji. Dziewczyną mojego życia będzie ta, która kieruje się wartościami podobnymi do moich i nie może tego robić na siłę. Rozmawiał Krzysztof Guzowski
Moje nazwisko ukazuje się codziennie w jakiejś gazecie albo słychać je w dziennikach telewizyjnych. Chciałem tylko uczciwie trenować i pracować. miałem dobre występy w Lidze Mistrzów. Później było Wembley. od wielu lat żaden Polak nie strzelił tam bramki. zdobyłem gola i ukazały się tytuły: "Citko odczarował bramkę". Szukałem sensu w życiu. mój przyjaciel, był na spotkaniu wspólnoty Ruchu Światło i Życie, wybraliśmy się razem. to nadało cel mojemu życiu. Tam spotyka się młodzież. Najważniejszy jest Chrystus. jest naszym Panem i Mistrzem. Jest modlitwa. są Świadectwa. Jest też modlitwa za osoby, które jej potrzebują. Ja takiej modlitwy doświadczyłem. Chciałbym wyjechać do dobrego klubu i tam sprawdzić, czy naprawdę jestem dobrym piłkarzem. jest kilka propozycji. W Polsce gra mi się coraz ciężej, bo jestem pilnowany ciągle przez obrońców.
Do czego odwołamy się przy budowie dobra wspólnego, jakim jest państwo? Wojna o pamięć trwa BRONISŁAW WILDSTEIN Ostatnie triumfalne zwycięstwo wyborcze Aleksandra Kwaśniewskiego daje do myślenia. Jest przecież niezwykłe, że w kraju tradycyjnie i z uzasadnieniem uznawanym za antykomunistyczny, lider postkomunistycznego obozu, w przeszłości komunistyczny aparatczyk, cieszy się popularnością, jakiej nigdzie indziej na świecie nie zaznał żaden kandydat o jego politycznym rodowodzie. Dzieje się to niecały rok przed wyborami parlamentarnymi, które, jak wszystko wskazuje, wygra ugrupowanie postkomunistyczne w skali, w jakiej nie wygrała dotąd wyborów żadna partia w III Rzeczypospolitej. Czy dowodzi to, że historyczne zaszłości i rodowody nie mają znaczenia dla politycznych wyborów większości Polaków? Wrogowie dekomunizacji i rozliczenia przeszłości jako jednego z kluczowych argumentów używali tezy o jednakowej odpowiedzialności za komunizm wszystkich Polaków żyjących w obszarze jego władania. To prawda, że komunizm zmuszał wszystkich do ciągłych kompromisów z moralnością i zdrowym rozsądkiem. Pozostawała jednak zasadnicza różnica między tymi, którzy dla władzy i kariery, łamiąc elementarne zasady obowiązujące ciągle w społeczeństwie, angażowali się w budowę i podtrzymywanie komunizmu, a osobami zmuszanymi przez nich do rozmaitych form uległości. Wrogowie rozliczenia tę różnicę zacierali. Konsekwencja Urbana W Polsce sytuacja była szczególna. Stworzyła ją "Solidarność", która była heroicznym ruchem sprzeciwu wobec systemu kłamstwa i przemocy, jak nazywało go wtedy również wielu obecnych wrogów rozliczenia. Był to ten niezwykły moment, gdy partykularyzmy ustępują na rzecz dobra wspólnego. Solidarność była tworzeniem wspólnej nadziei tak jak stan wojenny był jej uśmierceniem. Solidarność nie może być modelem organizacji wolnego i demokratycznego społeczeństwa. Winna natomiast stać się punktem odniesienia wolnej Polski, tak jak stała się jej rzeczywistym fundamentem. Jednakże przeciwnicy dekomunizacji, a więc rozliczenia PRL, aby uzasadnić swoją postawę, musieli dokonać rewizji doświadczenia "Solidarności". Brak rozliczenia PRL musiał wiązać się z relatywizacją. Jeżeli obok twórców "Solidarności" bohaterami odrodzenia Polski mają być zasiadający przy Okrągłym Stole aparatczycy, dlatego tylko, iż po nieudanych próbach rekomunizacji kraju i uśmiercenia "Solidarności", czym był stan wojenny, uświadomili sobie, że aby utrzymać swoją pozycję muszą zrezygnować z niektórych aspektów władzy - wówczas cała niezwykłość i heroizm sierpniowego ruchu niknie. Oczywiście działania wrogów dekomunizacji nie są konsekwentne. Z jednej strony usiłują oni odwoływać się do doświadczenia "Solidarności", z drugiej popadają w paradoksy. Konsekwentny jest Jerzy Urban, twórca propagandy stanu wojennego, który "Solidarność" na wszelkie sposoby usiłuje ośmieszyć i zdeprecjonować. To on zwycięża w języku i wyobraźni zbiorowej, zaśmieconej rozmaitymi "solidaruchami", "styropianem", "oszołomami" itd. Podstawowym elementem strategii wrogów rozliczenia PRL jest, jak wspomniałem, rozłożenie winy za jego zło równo między wszystkich Polaków, którzy mieli pecha żyć w jego granicach. Strategia ta okazała się skuteczna. Udało się przekonać większość Polaków, że lepiej sprawę zostawić w spokoju, gdyż w innym wypadku trzeba będzie rozliczać się również z własnych przewin. Zamiast odwołać się do wielkiego, heroicznego aktu, do którego polska zbiorowość okazała się zdolna, "władcy dusz" III Rzeczypospolitej odwołali się do najgorszych cech Polaków. Nie macie się czego wstydzić, mówili wrogowie dekomunizacji, budując wspólnotę oportunizmu. Możecie być z tego dumni. W efekcie cała PRL zaczyna być obiektem rewizji i swoistego kultu. Walka przeciw dekomunizacji rozpętana została pod sztandarem moralizmu, a w efekcie doprowadziła do kompromitacji i odrzucenia argumentu moralnego w politycznym dyskursie. Zaczęła się pod hasłami obrony autorytetu państwa i porządku prawnego, a doprowadziła do osłabienia państwa i pozbawienia go jakiegokolwiek autorytetu oraz do zniszczenia prestiżu prawa i uczynienia zeń martwej formy. Państwo w rękach aparatczyków Jednym z podstawowych argumentów, który dziś stosują przeciwnicy rozliczenia, jest dowodzenie, że postawy postkomunistów i antykomunistów w polityce, a zwłaszcza w stosunku do państwa różnią się niewiele. Gdybyśmy nawet przyjęli tę tezę, która prawdziwa jest tylko w części, uznać można ją za kolejny argument na rzecz dekomunizacji. Otóż praktyka zawłaszczania państwa przez koalicję postpeerelowską w latach 1993 - 1997, stworzyła model uprawiania polityki w III Rzeczypospolitej. Co znamienne, nawet główni przeciwnicy dekomunizacji (w tym "Gazeta Wyborcza" i Unia Wolności) z niewczesnym zdumieniem przyjęli, że owa nowo-stara koalicja traktuje państwo jako łup i buduje system nazwany w Polsce "kapitalizmem politycznym". Oburzenie było dlatego nie na miejscu, że trudno było wyobrazić sobie inne zachowanie dawnych aparatczyków, którzy nie zostali nawet moralnie potępieni za to, co robili w PRL. Aparatczyków, którzy za cichym przyzwoleniem dużej części opozycyjnych elit w latach 1989 - 1993 budowali kosztem państwa swoją ekonomiczno-instytucjonalną pozycję. Jest niezwykle trudno przełamać model "kapitalizmu politycznego". Jeśli postkomuniści, jedna z głównych sił politycznych w kraju, kierują się wyłącznie zasadą budowy potęgi swojego obozu, to znaczy zawłaszczania państwa przez swoją grupę, trudno wyobrazić sobie, aby jej przeciwnicy mogli kierować się zasadami innymi, gdyż sytuowałoby ich to na zdecydowanie przegranych pozycjach. W polityce, jak na wojnie, to przeciwnik wyznacza reguły gry. Można oczywiście próbować wyłamać się z tej potępieńczej logiki. To znaczy - głównie zredukować obszar działania państwa i uczytelnić zasady jego funkcjonowania. Byłaby to jednak kolejna rewolucja w Polsce; przeprowadzenie jej jest trudne, a prawdopodobieństwo małe. Widzimy zresztą usiłowania takie w praktyce obecnego rządu, ale nie sięgają one skali potrzeb. Tak więc to postkomuniści ukształtowali scenę polityczną III Rzeczypospolitej. Zdominowali jej lewą stronę i narzucili sprzeczne z duchem republikańskim zasady funkcjonowania całego państwa. Rzeczywistość polityczną niepodległej Polski uformowała odmowa dekomunizacji. Polska odmiana choroby Choroba społeczeństw współczesnych, atrofia odpowiedzialności, w Polsce podniesiona została do rangi cnoty. Domaganie się odpowiedzialności za to, co ktoś uczynił, uznane zostało przez polskie ośrodki opiniotwórcze za grzech największy. Oczywiście, wybór taki musiał pociągnąć za sobą przewartościowanie wszystkich wartości. Zasadą stała się relatywizacja - nie jesteśmy w stanie ocenić, co było dobre, a co złe, toteż za jedyną prawdziwą przewinę uznać można próbę dochodzenia racji, prawdy czy sprawiedliwości. Odrzucenie przeszłości (wybieranie przyszłości) i odmowa odpowiedzialności to dwie twarze tego samego zjawiska. Dla istnienia zbiorowości niezbędny jest rdzeń moralny, który przekłada się na szacunek dla jej elementarnych instytucji. Niezbędny jest on również dla funkcjonowania wolnego rynku, o czym pisali klasycy ekonomii. Można uznać, że w dużej mierze rdzeń ten został wyłuskany z polskiego społeczeństwa. Przy braku istnienia tego moralnego konsensu, pozostaje powszechnie jedynie uznanie dla "pragmatyzmu", który staje się wyłącznie oportunizmem. W tym wypadku nie może dziwić uznanie dla SLD, który zdolność tę przejawia w stopniu najwyższym i wolny jest od jakichkolwiek moralnych obciążeń. No, ale sprawa dokonała się. Wojna o pamięć została przegrana. Co z tego, że jej przegrani rzecznicy reprezentowali moralne racje? Jest oczywiste, że w polityce nie tylko nie wystarczy już antykomunistyczny argument, ale że należy stosować go niezwykle rozważnie. Polityka jako walka o władzę stanowi jednak tylko powierzchnię życia publicznego. Wojna o pamięć nie musi zostać definitywnie zamknięta, a więc przegrana. I tę wojnę warto rzeczywiście kontynuować, gdyż od niej zależy nasza przyszłość. Przyszłość uwarunkowana jest doświadczeniem, do którego odwołamy się przy budowie dobra wspólnego, jakim jest państwo.
Ostatnie triumfalne zwycięstwo wyborcze Aleksandra Kwaśniewskiego daje do myślenia. Jest niezwykłe, że w kraju tradycyjnie i z uzasadnieniem uznawanym za antykomunistyczny, lider postkomunistycznego obozu cieszy się popularnością, jakiej nigdzie indziej na świecie nie zaznał żaden kandydat o jego politycznym rodowodzie. Czy dowodzi to, że historyczne zaszłości i rodowody nie mają znaczenia dla politycznych wyborów większości Polaków?
BADANIE Polski użytkownik Internetu - wiemy, kim jest i co lubi Internauta. pl MAREK KOPYT Młody, dobrze sytuowany i wykształcony optymista. Głosowałby na UW i na SLD. Regularnie czyta gazety i słucha radia. Telewizję ogląda już mniej chętnie i boi się sklepu w Internecie. Oto ogólna charakterystyka użytkownika polskiego Internetu. Wyniki pierwszego w Polsce obszernego badania użytkownika Internetu są interesujące i powinny dać do myślenia właścicielom firm, reklamodawcom i partiom politycznym. Użytkownik Internetu jest po prostu klientem, znając klienta, można lepiej (się) sprzedać. Ponad osiemdziesiąt proc. ankietowanych to mężczyźni. Dobrze wykształceni lub jeszcze uczący się. Żyjący w dużym mieście, (64 proc. mieszka w mieście mającym powyżej 100 tys. mieszkańców, 41 proc. w jednym z trzech województw: mazowieckim, śląskim i dolnośląskim; zwraca uwagę bardzo niski udział województw świętokrzyskiego, opolskiego, podlaskiego, w większości pracujący, głównie w branży informatycznej, oświacie lub w mediach. Ci, którzy nie pracują, uczą się bądź studiują. Biorąc jednak pod uwagę doświadczenia "Rzeczpospolitej on line", można powiedzieć, że ten wizerunek się zmieni: w 1997 roku "ROL" czytało 11 proc. kobiet, dziś 17 proc.; dwa lata temu 14 proc. czytelników "ROL" było informatykami - dziś 11 proc. itd. Dwa lata temu było oczywiste, że polski internauta musi być młodym informatykiem lub naukowcem. Teraz już tak być nie musi. Respondenci dobrze oceniają swoją sytuację zawodową - ponad połowa (54 proc.) uważa, że łatwo znalazłaby pracę podobnie wynagradzaną (22 proc. - przeciwnie), 44 proc. pracuje na jednym etacie (12 proc. podejmuje prace dodatkowe), 18 proc. pracuje na własne konto. Polski internauta jest dobrze sytuowany - 17 proc. deklaruje zarobki netto powyżej 3,5 tys. zł (20 proc. od 1 do 1,5 tys.; 15 proc. od 1,5 do 2 tys.). To rzutuje na poglądy na sytuację w Polsce. Na ogólnie postawione pytanie: "Czy uważasz, że sytuacja w Polsce zmierza w kierunku...", 57 proc. odpowiada, że w dobrym; 20 proc. - złym. Optymistyczna jest też ocena stanu polskiej gospodarki: 62 proc. uważa, że cechuje ją rozwój (32 proc. ocenia, iż mamy do czynienia z kryzysem). Te wyniki można porównać z badaniami "Rzeczpospolitej" (wykonanymi przez Demoskop) wskaźnika optymizmu konsumentów: w tym samym okresie kształtował się on w granicach 42 - 46 proc., natomiast klimat gospodarczy oceniany był w przedziale 36 - 40 proc. Pokazuje to dużą różnicę między "statystycznym" Polakiem a "statystycznym" internautą. Internauta jest większym optymistą. Preferencje wyborcze polskich użytkowników Internetu różnią się zdecydowanie od powszechnie publikowanych, dotyczących ogółu populacji Polaków. I tak według ostatniego sondażu "Rzeczpospolitej" (wykonanego przez sopocką PBS) w kwietniu SLD miał 36 proc. poparcia, AWS - 29 proc., UW - 10 proc., a próg pięcioprocentowy przekraczały jeszcze PSL i UP. Polski internauta uważa inaczej: na pierwszym miejscu stawia UW - 37 proc., na drugim SLD - 21 proc., na trzecim AWS - 9 proc., następnie UPR - 6 proc., która w sondażu "RZ" miała 1 proc. (Te same cztery partie wygrały w 1997 roku internetowe wybory do Sejmu zorganizowane przez "Rzeczpospolitą on line" i CNT). 22 proc. internautów nie wskazało żadnej partii politycznej. Jeżeli chodzi o częstotliwość brania udziału w praktykach religijnych, 31 proc. respondentów deklaruje, że bierze w nich udział raz lub więcej razy w tygodniu; 11 proc. - raz lub kilka razy w miesiącu, 23 proc. - kilka razy w roku, a 27 proc. w ogóle w praktykach tych nie uczestniczy. Podobne badanie przeprowadzone przez CBOS na przełomie lat 1998/1999, dotyczące ogółu Polaków, pokazuje, że 58 proc. populacji bierze udział w praktykach religijnych raz lub więcej razy w tygodniu (i odpowiednio: 15, 19 i 8 proc.) - czyli prawie dwukrotnie więcej. Poszukiwana informacja Do czego służy internautom Internet? Z badania wynika, że głównie używane są WWW (93 proc.) i poczta elektroniczna (86 proc.). Ważną pozycję zajmuje też rozrywka - 59 proc. i "sposób spędzania wolnego czasu" - 38 proc. Ale bardziej poszukiwana jest informacja: na własne potrzeby - 80 proc., w celach edukacyjnych - 59 proc., o produktach - 41 proc., potrzebna do pracy - 44 proc. Poszukuje się jej (w nawiasach procent wskazań) w: wiadomościach (59), materiałach naukowych (45), informacjach finansowo-giełdowych (20), o firmach (32), o produktach (33), o pogodzie (15), w ofertach pracy (18), w informacjach o hobby (58) oraz w plotkach i sensacjach (19). Pocztę ma prawie każdy użytkownik Internetu. Tylko niespełna 4 proc. ankietowanych nie ma własnego konta pocztowego. Biorąc pod uwagę gigantyczne ilości przesyłanych wiadomości, można zastanawiać się, ile na tym kiedyś zarabiała poczta ślimacza... (gra słów: po angielsku na pocztę elektroniczną mówimy e-mail i odróżniamy od zwykłej poczty, nazywając tę drugą snail-mail). Każdy ją ma i każdy z niej korzysta: 41 proc. badanych wysyła kilka listów tygodniowo, 32 proc. kilka dziennie, a 8 proc. kilkanaście dziennie. Jeszcze niedawno było to nie do pomyślenia. Dawniej tak nie czekano na listy: poczta elektroniczna jest wśród użytkowników Internetu w tak powszechnym użyciu, że aż 38 proc. sprawdza, czy coś przyszło, kilka razy dziennie, a 32 proc. codziennie. Ani pan do sklepu, ani sklep do pana 34 proc. ankietowanych polskich internautów zadeklarowało, że nie są zainteresowani zakupami w internetowych sklepach, a 34 proc. jeszcze tego nie próbowało. 23 proc. ankietowanych skorzystało z zakupów za pośrednictwem Internetu więcej niż jeden raz. Internauci obawiają się takich zakupów, bo (w nawiasach procent wskazań): nie mają zaufania (35), obawiają się kradzieży danych z karty kredytowej (33), boją się ujawnienia danych osobowych (23), nie wiedzą, jak to robić (28). Obawa internautów przed przechwyceniem danych osobowych i danych z karty kredytowej wydaje się wywołana głównie przez sensacyjne artykuły prasowe. Mało kto boi się zapłacić kartą na przykład na stacji benzynowej, choć pracownik stacji mógłby ujawnić niepowołanym numery kart (i to często w powiązaniu z danymi osobowymi lub firmowymi z rachunków za paliwo), ale uważa za ryzykowne płacenie przez Internet. Obawy związane z ujawnianiem danych osobowych wiążą się przede wszystkim z tym, że klient przestaje być anonimowy - w normalnym sklepie przy zakupie na przykład książki nikt nie pyta o nazwisko i adres. Pozostanie całkowicie anonimowym w Internecie, niestety, nie jest możliwe. Odwiedzając jakiekolwiek strony WWW i tak zostawia się dokładne ślady w postaci zapisów o porze i czasie odwiedzin, o miejscu (skąd odwiedzano), a także o tym, czym się interesowano. Poza tym zakupy poprzez Internet to (w nawiasach procent wskazań): mało atrakcyjne ceny (17); niepewność, czy to, co zamówimy, zostanie dostarczone (22); mały wybór produktów (19); mała liczba polskich firm oferujących produkty (23); brak pożądanych ofert (19); konieczność czekania na dostawę (16). Reklama - tak, byle nie nachalna Internauta do reklamy w ogóle nastawiony jest raczej przychylnie (31 proc. respondentów nie lubi reklamy), podobnie do reklamy w Internecie (27 proc. jej nie lubi). Woli jednak reklamę internetową. Według ankietowanych (w nawiasach odsetki głosów popierających i przeciwnych) z firmowych serwisów WWW można łatwiej i więcej dowiedzieć się o produktach niż z reklam w innych mediach (66 - 18), firmowe serwisy są bardzo dobrym źródłem informacji (58 - 28), firmy, które reklamują swoje produkty w Internecie, są bardziej przyszłościowe (63 - 17), firmy, które nie reklamują produktów w Internecie, nie dbają o użytkowników Internetu (42 - 21), w Internecie powinno być więcej reklam produktów nie związanych z informatyką (48 - 21). Reklama w Internecie jest dla jego użytkowników tak samo irytująca jak w czasopismach (29 - 27 - 29), mniej irytująca niż w radiu (21 - 18 - 47) i dużo mniej niż w telewizji (17 - 19 - 53) (liczby w nawiasach oznaczają odpowiednio odsetek odpowiedzi: bardziej irytuje, tak samo irytuje, mniej irytuje). Internauta jest doświadczony i łatwo odróżnia, co jest reklamą, a co nie. Szczególnie denerwuje go niechciana reklama przysyłana pocztą elektroniczną. Oczywiście, tolerowane są reklamy subskrybowane lub będące opłatą za tzw. darmowe konto pocztowe. Niechciane listy lądują w koszu. Przesyłki pocztowe zawierające propozycję kupna produktu zajmują pierwszą pozycję pod względem uciążliwości (46 proc.), na drugim miejscu są bannery reklamowe (28 proc.), a na trzecim listy zachęcające do zajrzenia pod wskazany adres (17 proc.). W bannerach najbardziej denerwuje: zbyt duża objętość powodująca spowalnianie transmisji (55 proc.), zawartość nie dopasowana do reklamowanych stron (11 proc.) i nieatrakcyjna grafika (7 proc.) oraz migające teksty (6 proc.) lub tło (6 proc.). Żegnaj, telewizjo? Dzienniki czyta codziennie, częściej niż przeciętny Polak, 38 proc. ankietowanych internautów. Internauta słucha stacji radiowych tak często, jak przeciętny Polak (3 - 4 godziny dziennie), natomiast spędza mniej czasu przed telewizorem. Radia słucha tak samo jak kiedyś (62 proc). Z telewizją rzecz ma się inaczej: 42 proc. ogląda jej tyle samo, ale odpowiedź "mniej" wybiera już 48 proc. ankietowanych ("więcej" wskazuje 2 proc.). Jest to zrozumiałe - w domu trudno patrzeć w dwa ekrany jednocześnie, a w pracy (szkole, uczelni) można co najwyżej słuchać radia. Poza tym w Internecie można znaleźć te same informacje co w radiu i telewizji (a często w wygodniejszej i mniej ulotnej postaci) i sporo treści służących rozrywce. Badanie wykonane w Katedrze Marketingu Akademii Ekonomicznej w Krakowie. Uzyskano ponad 7000 odpowiedzi (na część pytań, głównie o reklamę i inne media, odpowiedziało 3000 - 4000 osób). Badanie przeprowadzono wyłącznie w Internecie (http: //badanie. ae. krakow. pl) od 23 marca do 21 kwietnia br. Strony z badaniem obejrzane zostały w tym czasie 17 tys. razy.
Wyniki pierwszego w Polsce obszernego badania użytkownika Internetu są interesujące. Do czego służy internautom Internet? Z badania wynika, że głównie używane są WWW i poczta elektroniczna.Pocztę ma prawie każdy użytkownik Internetu.34 proc. ankietowanych polskich internautów zadeklarowało, że nie są zainteresowani zakupami w internetowych sklepach. Obawa internautów przed przechwyceniem danych osobowych i danych z karty kredytowej. Pozostanie anonimowym w Internecie, niestety, nie jest możliwe. Internauta słucha stacji radiowych często, natomiast spędza mniej czasu przed telewizorem.
Polska wyglądałaby dzisiaj nie gorzej bez związku, który powstał w sierpniu 1980 roku A gdyby "Solidarność" nie powstała... Wszystko wskazuje na to, że 23 września 2001 roku, a więc w dniu wyborów do parlamentu, nastąpi trzecia - i chyba już ostateczna - klęska polityczna ruchu solidarnościowego. Trudno nie zauważyć, że w dużym stopniu będzie to "zasługa" rządu AWS - UW, a później rządu samej AWS i jej premiera Jerzego Buzka. Z pewnością w momencie wrześniowej klęski rozlegną się głosy o niewdzięczności Polaków wobec solidarnościowych reformatorów i o naszej krótkiej pamięci. Głosy, które grozić będą powrotem komunizmu. Być może w wymiarze medialnym będzie tylko trochę mniej histerii niż w 1993 roku - kiedy ruch solidarnościowy poniósł swoją drugą klęskę, a władza przeszła w ręce koalicji SLD - PSL. Zbliżające się milowymi krokami ostateczne zejście ruchu solidarnościowego z polskiej sceny politycznej spowoduje, że niedługo zaczną ukazywać się liczne wypowiedzi o historycznej roli "Solidarności" w obaleniu komunizmu w Europie, a także podnoszące jej udział w odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Ja chciałbym jedynie zastanowić się, czy historia naszego kraju wyglądałaby inaczej, gdyby "Solidarność" w ogóle nie powstała. Wiem, że brzmi to dość prowokacyjnie, ale od tego rodzaju rozważań nie uciekniemy. Nie było historycznej konieczności Nie było żadnego determinizmu w narodzinach NSZZ "Solidarność". Jak zwykle w procesach historycznych więcej tu było przypadku niż zaplanowanej ludzkiej działalności. Żądanie powstania niezależnego ruchu związkowego sformułowane zostało przecież przez strajkujących w trakcie wydarzeń grudniowych w 1970 roku, a nie dopiero w sierpniu 1980 roku. Nie brzmiało ono co prawda tak klarownie jak postulat nr 1 gdańskiego Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, ale jego sens był oczywisty. Przez moment nawet mogło wydawać się, że Edward Gierek wyrazi zgodę na pewne usamodzielnienie się istniejącego ruchu związkowego. W stoczniach Szczecina i Gdańska odbyły się na początku 1971 roku demokratyczne wybory do zakładowych organizacji związkowych, ale na tym się skończyło. Później rozpoczęły się policyjne represje wobec niezależnych działaczy związkowych. Pogrudniowej ekipie nie starczyło chyba politycznej wyobraźni, aby kontynuować związkowy eksperyment. Można się zastanawiać, czy gdyby Gierek zdecydował się na związkowy eksperyment, w ogóle doszłoby dziesięć lat później do powstania NSZZ "Solidarność". Może już na początku lat siedemdziesiątych ewolucyjnie doszłoby do uformowania niezależnego ruchu związkowego? Nie towarzyszyłby mu co prawda żaden szczególny mit, ale może dzięki temu działacze odnowionego - względnie nowego - ruchu związkowego mogliby skuteczniej reprezentować pracowników. Mogłoby jednak być też tak, że odnowiony w wyniku wydarzeń grudniowych ruch związkowy zostałby zmieciony przez strajkujących w sierpniu 1980 roku. O powstaniu NSZZ "Solidarność" nie przesądził również wybuch strajku w Stoczni Gdańskiej 14 sierpnia 1980 roku. Dwa dni potem Lech Wałęsa ogłosił bowiem jego zakończenie i gdyby wieczorem 16 sierpnia służby porządkowe wkroczyły na teren stoczni - akcja strajkowa z pewnością by wygasła. Jeszcze większym zagrożeniem powstania niezależnego ruchu związkowego była misja wicepremiera Tadeusza Pyki, który z polecenia Gierka zjawił się w Gdańsku. Celem jego misji było zawarcie porozumień z poszczególnymi komitetami strajkowymi - z pominięciem MKS. I rzeczywiście kilka takich porozumień - z największymi, oprócz Stoczni Gdańskiej, zakładami pracy - udało mu się wynegocjować. W efekcie ich realizacji nastąpiłaby odnowa ruchu związkowego, ale bez powoływania nowych struktur związkowych. Ale ku zdziwieniu wszystkich zainteresowanych porozumienia wynegocjowane przez Pykę nie zostały zaaprobowane przez rząd i Biuro Polityczne KC PZPR. W ten sposób została otwarta droga do powstania niezależnego ruchu związkowego. Warto zauważyć, że nawet podpisanie Porozumień Sierpniowych nie przesądziło jeszcze ostatecznie o powstaniu NSZZ "Solidarność". Przyjęte w porozumieniu szczecińskim sformułowania nie mówią przecież o powstaniu nowego ruchu związkowego. Zakładają raczej "samorządne" przekształcenia istniejących związków zawodowych. Miał być jednak zachowany "socjalistyczny charakter" odnowionego ruchu związkowego. O powstaniu nowego ruchu związkowego mówiło jasno Porozumienie Gdańskie, ale miało ono wyraźnie ograniczony zasięg terytorialny - ma obowiązywać "w skali Wybrzeża". Ostateczna decyzja o powstaniu NSZZ "Solidarność" zapada dopiero 17 września 1980 roku w Gdańsku na spotkaniu przedstawicieli wszystkich MKZ. Początkowo nie jest do takiego rozwiązania przekonany Lech Wałęsa ani nikt z gdańskiego MKS. Sprawę przesądza dopiero wystąpienie Jana Olszewskiego, a szczególnie wywód Karola Modzelewskiego, który również jest autorem nazwy nowej organizacji związkowej. Nowy ruch związkowy staje się od samego początku scentralizowaną organizacją, z silnym kierownictwem, o terytorialnej, a nie branżowej strukturze, co jest charakterystyczne dla partii politycznych, a nie związków zawodowych. Widać zatem, że nie było żadnego determinizmu w powstaniu NSZZ "Solidarność". Gdyby Gierek realizował dalej swój eksperyment związkowy, gdyby władza - zgodnie z zawartym porozumieniem - nie pozwoliła na zawiązanie się 16 sierpnia 1980 roku w Stoczni Gdańskiej strajku solidarnościowego, gdyby władze w Warszawie wyraziły zgodę na porozumienia zawarte przez Pykę, gdyby zrealizowano zapisy porozumień sierpniowych, nowy ruch związkowy albo wcale by nie powstał, albo przybrałby zupełnie inną postać. Miejsce "S" w najnowszych dziejach Polski NSZZ "Solidarność" jednak powstał i od samego początku stał się wielofunkcyjnym ruchem społecznym, a nie tylko związkiem zawodowym, opanowanym wkrótce przez prącą do władzy utopię. I dlatego nie mógł wywrzeć istotnego wpływu na losy naszego kraju. A jednak nawet przeciwnicy wyolbrzymiają znaczenie związku dla najnowszych dziejów Polski. Wojciech Pielecki, obecny redaktor naczelny "Trybuny", pisał w dwudziestą rocznicę strajków sierpniowych: "Jedno jest jednak pewne - bez Sierpnia 1980 nasze losy narodowe, losy Europy potoczyłyby się inaczej. Być może ostatecznie z podobnym rezultatem, ale na pewno później. Co każdy przyznać musi, nawet jeśli nadal jest niechętny tej zmianie". Otóż wcale tak nie jest. Losy Polski, nie mówiąc o Europie, potoczyłyby się dokładnie tak samo, gdyby NSZZ "Solidarność" w ogóle nie powstał. Udział nowego ruchu związkowego w procesie dekomunizacji Polski polega przede wszystkim na odebraniu robotnikom prawa weta wobec zmian cen żywności. Stałoby się to i bez udziału "Solidarności", gdyż wymagał tego interes, ulegającej transformacji, gospodarki, o czym przesądziły decyzje rządu Mieczysława F. Rakowskiego. Podobnie zresztą nieistotny jest wpływ "Solidarności" na odzyskanie przez Polskę niepodległości, co jest wynikiem raczej przegrania przez Związek Sowiecki "zimnej wojny" z Zachodem niż nieudolnych przygotowań podziemia solidarnościowego do wybuchu strajku generalnego w Polsce. Niezwykle trafnie o roli "Solidarności" w najnowszej historii Polski pisze Andrzej Werblan: "Kariera polityczna polskiej »Solidarności« nie polegała na tym, że była ona ruchem zdolnym obalić »światowy komunizm«. Owszem »S« w 1980 r. wybuchła z siłą pożaru, po trosze dlatego, że Polska była państwem już w znacznej mierze zliberalizowanym. Ale pożar ten szybko się wypalał i po 16 miesiącach w momencie wprowadzania stanu wojennego zaplecze społeczne »S« bardzo się skurczyło. Karierę polityczną »Solidarność« zawdzięcza głównie czasowi historycznemu, w który się »wstrzeliła«. Wyrosła w końcowej fazie »zimnej wojny«, kiedy system pojałtański już się załamywał. Była na miejscu, gdy przy Okrągłym Stole trzeba było negocjować warunki oraz tryb dostosowania Polski do zmienionej sytuacji geopolitycznej, zgodnie z życzeniami głównych dyrygentów tej zmiany, a więc pokojowo i ewolucyjnie. To wielka zasługa, ale warto pamiętać, że w innych państwach regionu sprawy potoczyły się mniej więcej podobnie, niezależnie od siły ruchów opozycyjnych. Inaczej, bo krwawo, rozgrywał się przewrót w Rumunii i Albanii oraz rozpad Jugosławii. Interesujące, że wszystkie te państwa już przed laty uniezależniły się od ZSRR". Trwałe efekty Tak więc kolejny raz mogę stwierdzić, że gdyby "Solidarność" nie powstała, Polska na przełomie tysiącleci z pewnością wyglądałaby co najmniej tak samo. Z opinią tą zgadza się Paweł Śpiewak, który w dyskusji redakcyjnej "Res Publiki" pytał retorycznie: "A co by było, gdyby nie było »S«? Czy stałoby się co innego, niż się stało?". I odpowiada: "Zostały na pewno dwa trwałe elementy, co dowodzi, że »S« ma dzieci. Pierwszy to pojawienie się autentycznych liderów politycznych nie tylko ze środowiska intelektualnego. (...) Drugi to fakt, że rok 1980 był końcem komunizmu, nastąpiła kompletna delegitymizacja tego systemu. Te dwa skutki pozostały, natomiast ani wymiar obywatelski, ani wymiar etyczny nie pozostał". Rzeczywiście, po "Solidarności" pozostały trwałe efekty w polskim życiu publicznym, ale zazwyczaj są one oceniane dość negatywnie. Premier Mieczysław F. Rakowski twierdzi: "Pochwała strajków lat 80. obróci się przeciwko każdej władzy". Trafnie uogólni tę opinię generał Wojciech Jaruzelski, który pisze o działaniach "Solidarności": "Wnosi się do społeczeństwa poglądy anarchistyczne - zaszczepia postawy, które w sposób trwały godzą w stabilność państwa". Nawet premier Jan Krzysztof Bielecki dochodzi do wniosku, że udziałem związku "jest zanarchizowanie społeczeństwa". I dalej rozbrajająco konstatuje, że "my nic nie mieliśmy społeczeństwu do zaproponowania". Edmund Mokrzycki, współczesny polski socjolog, dowodzi, że w latach dziewięćdziesiątych nastąpiło swoiste uprawomocnienie - kosztem rozwiązań właściwych dla państwa prawa - solidarnościowego anarchizmu z lat osiemdziesiątych, czego dowodem jest chociażby bezkarność Andrzeja Leppera, lidera "Samoobrony", czy wyczyny NSZZ "Solidarność" z okresu rządów SLD - PSL. Ostateczny upadek komunizmu w 1989 roku niczego tu nie zmienił. Ukształtował się bowiem równoległy do rozwiązań przewidywanych przez prawo "z natury rzeczy system rewolucyjny - odrzucał zasady poprawności proceduralnej w imię racji nadrzędnych", zabarwionych mocno radykalizmem społeczno-gospodarczym. Czyżby to Lepper miał stać się spadkobiercą solidarnościowych ideałów? A to byłby paradoks polskiej historii. Rząd Buzka a ostateczna klęska ruchu solidarnościowego Niezależny ruch związkowy powstał w Polsce w atmosferze rozbudzonego radykalizmu społeczno-gospodarczego. Do czasu ostatecznego sformułowania utopii samorządnej Rzeczypospolitej obcy był jednak "Solidarności" radykalizm polityczny. Przyjęcie na oliwskim zjeździe związkowej utopii powoduje, że zamiast związku zawodowego mamy do czynienia z wielozadaniowym ruchem społecznym. Utopia samorządnej Rzeczypospolitej, której sednem jest zasada powszechnego samorządu załogi i dążenie do realizacji marksowskiej idei zniesienia państwa, na długo opanowuje świadomość kierowniczych elit związku. Mimo że wprowadzenie stanu wojennego oznacza jej całkowitą klęskę - i jest to jednocześnie pierwsza klęska ruchu solidarnościowego - przywódcy solidarnościowego podziemia jeszcze do połowy lat osiemdziesiątych, zresztą całkowicie nieskutecznie, próbują w obronie utopijnych wizji poderwać do strajku generalnego Polaków. Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych wydawało się, że "Solidarność" wyszła nie tylko z cienia lewicowej utopii, ale również wytraciła swój radykalizm społeczno-gospodarczy. Świadczył o tym parasol rozpięty nad rządem Tadeusza Mazowieckiego. Klęska sił solidarnościowych w wyborach w 1993 roku sprawiła, że związek na nowo rozpoczyna poszukiwania swojego miejsca w polityce polskiej. W 1996 roku Jadwiga Staniszkis formułuje koncepcję powołania AWS jako koalicji wyborczej skupionej wokół związku i odrzucającej dominujący dotąd liberalny model społeczno-gospodarczy. Jej zdaniem bowiem "wolny rynek to rzeczywistość tylko bazarowa". Po sukcesie w wyborach parlamentarnych w 1997 roku dochodzi do powołania rządu Buzka, opartego na koalicji sił solidarnościowych, który podejmuje próbę zbudowania w Polsce - co okazuje się wielkim zaskoczeniem dla wyborców AWS - rynkowego społeczeństwa, a nie tylko rynkowej gospodarki. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Zastosowany w pełni mechanizm rynkowy do rozwiązywania problemów społecznych niszczy tkankę społeczną, zagrażając wręcz narodowej i społecznej solidarności. Rozrywa bowiem wspólnotę na dwie części: uprzywilejowaną mniejszość i olbrzymią większość, systematycznie spychaną w sferę ubóstwa. To jest oczywisty skutek podjętej przez rząd solidarnościowy próby skomercjalizowania oświaty, ochrony zdrowia czy rozwoju kultury narodowej. Co jest powodem, że rządowi Buzka uda się zapewne doprowadzić do ostatecznej klęski ruchu solidarnościowego? Wystarczyłoby eksperymentów z rynkowym społeczeństwem, aby to spowodować. Ale to nie wszystko. Niezależny ruch związkowy powstał w imię obrony ludzkiej i pracowniczej solidarności. Doprowadzenie do powstania trzymilionowego bezrobocia jest tego oczywistym zaprzeczeniem. Moralny skandal jest tak wielki, że ruch, który to spowodował, biorąc jeszcze swą nazwę od słowa "solidarność", traci rację bytu. I nie trzeba być człowiekiem lewicy, żeby zgodzić się w tym miejscu z oceną milionów Polaków. Jasełkowa mitologia Tak więc gdyby NSZZ "Solidarność" nie powstał, Polska na przełomie tysiącleci byłaby również państwem niepodległym, w którym proces dekomunizacji dawno by się zakończył. Jedyna różnica polegałaby na tym, że w naszym systemie politycznym nie doszłoby do uprawomocnienia się swoistego anarchizmu, z czego obecnie skrzętnie korzysta nie tylko Lepper. Chyba też nie mielibyśmy trzech milionów bezrobotnych. Nie ma zatem racji Wiesław Władyka, publicysta "Polityki", który w dwudziestą rocznicę strajków sierpniowych twierdził, że "gdyby dzisiaj pisać na nowo postulat nr 1, brzmiałby on następująco: utworzyć partie polityczne, samorządne i niezależne od związków zawodowych i pracowników". Ten hipotetyczny postulat nr 1 powinien raczej brzmieć: należy uwolnić polską politykę od resztek solidarnościowego utopizmu i prób anarchizowania życia publicznego, a także ulegania liberalnemu doktrynerstwu społeczno-gospodarczemu. Gdyby "Solidarność" nie powstała, to na koniec trzeba stwierdzić, że polska mitologia byłaby uboższa o jeden zbiorowy mit: obalenia komunizmu przez ruch solidarnościowy. Ale czy rzeczywiście jest nam potrzebna tego rodzaju mitologizacja życia publicznego? Dość jest chyba u nas - i bez solidarnościowego kombatanctwa - przejawów jasełkowego patriotyzmu. Autor był członkiem założycielem Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Jest autorem książki, która ukaże się w czerwcu tego roku, zatytułowanej "W objęciach utopii. Polityczno-ideowa analiza dziejów »Solidarności« 1980 - 2000". LECH MAŻEWSKI
Wszystko wskazuje na to, że 23 września 2001 roku, a więc w dniu wyborów do parlamentu, nastąpi trzecia - i chyba już ostateczna - klęska polityczna ruchu solidarnościowego. Trudno nie zauważyć, że w dużym stopniu będzie to "zasługa" rządu AWS - UW, a później rządu samej AWS i jej premiera Jerzego Buzka. Z pewnością w momencie wrześniowej klęski rozlegną się głosy o niewdzięczności Polaków wobec solidarnościowych reformatorów i o naszej krótkiej pamięci. Głosy, które grozić będą powrotem komunizmu. Być może w wymiarze medialnym będzie tylko trochę mniej histerii niż w 1993 roku - kiedy ruch solidarnościowy poniósł swoją drugą klęskę, a władza przeszła w ręce koalicji SLD - PSL.Zbliżające się milowymi krokami ostateczne zejście ruchu solidarnościowego z polskiej sceny politycznej spowoduje, że niedługo zaczną ukazywać się liczne wypowiedzi o historycznej roli "Solidarności" w obaleniu komunizmu w Europie, a także podnoszące jej udział w odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Ja chciałbym jedynie zastanowić się, czy historia naszego kraju wyglądałaby inaczej, gdyby "Solidarność" w ogóle nie powstała. Nie było żadnego determinizmu w narodzinach NSZZ "Solidarność". więcej tu było przypadku niż zaplanowanej ludzkiej działalności.Żądanie powstania niezależnego ruchu związkowego sformułowane zostało przez strajkujących w trakcie wydarzeń grudniowych w 1970 roku, a nie dopiero w sierpniu 1980 roku. Nie brzmiało ono co prawda tak klarownie jak postulat nr 1 gdańskiego Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, ale jego sens był oczywisty. Przez moment nawet mogło wydawać się, że Edward Gierek wyrazi zgodę na pewne usamodzielnienie się istniejącego ruchu związkowego. W stoczniach Szczecina i Gdańska odbyły się na początku 1971 roku demokratyczne wybory do zakładowych organizacji związkowych, ale na tym się skończyło. Później rozpoczęły się policyjne represje wobec niezależnych działaczy związkowych. Pogrudniowej ekipie nie starczyło chyba politycznej wyobraźni, aby kontynuować związkowy eksperyment. Można się zastanawiać, czy gdyby Gierek zdecydował się na związkowy eksperyment, w ogóle doszłoby dziesięć lat później do powstania NSZZ "Solidarność". Może już na początku lat siedemdziesiątych ewolucyjnie doszłoby do uformowania niezależnego ruchu związkowego? Nie towarzyszyłby mu co prawda żaden szczególny mit, ale może dzięki temu działacze odnowionego - względnie nowego - ruchu związkowego mogliby skuteczniej reprezentować pracowników. Mogłoby jednak być też tak, że odnowiony w wyniku wydarzeń grudniowych ruch związkowy zostałby zmieciony przez strajkujących w sierpniu 1980 roku.O powstaniu NSZZ "Solidarność" nie przesądził również wybuch strajku w Stoczni Gdańskiej 14 sierpnia 1980 roku. Dwa dni potem Lech Wałęsa ogłosił bowiem jego zakończenie i gdyby wieczorem 16 sierpnia służby porządkowe wkroczyły na teren stoczni - akcja strajkowa z pewnością by wygasła.
Nie poszukujmy dokumentów historycznych, które by mogły tragedię Jedwabnego zamienić w błahy epizod Banalizacja barbarzyństwa ABP JÓZEF ŻYCIŃSKI W 1990 r., gdy przyszedłem do Tarnowa jako biskup diecezjalny, żyło tam piękne wspomnienie Ottona Schimka, żołnierza Wehrmachtu rozstrzelanego na ziemi tarnowskiej za niesubordynację podczas drugiej wojny światowej. W romantycznej wersji jego śmierci opowiadano, że widząc niemoralny charakter wojny rozpętanej przez nazistów, odmówił strzelania do Polaków i zapłacił za to cenę własnego życia. Postać Schimka w okresie stanu wojennego inspirowała młodzież do protestów przeciw przemocy praktykowanej przez ówczesne władze. Na domniemany grób Schimka przyjeżdżali pielgrzymi z odległych rejonów Polski, by wyrazić szacunek dla młodego żołnierza, który głos sumienia cenił tak wysoko, że w warunkach pogardy dla zasad moralnych potrafił wyraźnie ujmować granicę między godnością a barbarzyństwem. Niektórzy marzyli wtedy, aby rozpocząć proces beatyfikacyjny Schimka i ukazać na jego przykładzie, że silne osobowości potrafią kierować się głosem sumienia nawet w skrajnie trudnych warunkach, gdy deptane są prawa człowieka. Z zamiaru tego trzeba było jednak zrezygnować, gdy otrzymałem dokumentację uzasadniającą wyrok sądu polowego, który skazał Schimka na karę śmierci. Jeśli wierzyć dokumentom sporządzonym na wewnętrzny użytek Wehrmachtu, przyczyna śmierci była znacznie mniej wzniosła, niż głosiła fama. Miało ją stanowić notoryczne włóczęgostwo lekceważące wszelkie zasady dyscypliny wojskowej. Kształtowana w popularnych opowieściach tęsknota za jedynym sprawiedliwym w Sodomie okazała się kolejny raz piękna, lecz odległa od życia. W tęsknocie tej odnajdujemy jednak ważną ekspresję naszych poszukiwań takich wzorców ludzkiej godności, w których nawet agresywna erupcja barbarzyństwa nie jest w stanie zniszczyć poczucia elementarnej ludzkiej solidarności. Godot zamiast Schimka Mieszkańcy Jedwabnego nie potrafili naśladować wzorców, które w popularnej opinii przypisywano Schimkowi. Nie znamy dokumentów, według których w tragiczny dzień usiłowaliby oni wyrazić elementarną solidarność z żydowskimi braćmi w człowieczeństwie. Można prowadzić w nieskończoność dyskusje, w jakim stopniu tamta barbarzyńska sytuacja była wynikiem nazistowskiej prowokacji, w jakim zaś wyrażała indywidualne odczucia polskich mieszkańców Jedwabnego. Nie zmienia to jednak faktu, że oczekiwanie w Jedwabnem na utrwalony w popularnych opowieściach styl Schimka okazało się ostatecznie czekaniem na Godota. Skłonny jestem sądzić, iż w pamiętnym dniu w Jedwabnem wśród tłumu gapiów, którzy patrzyli na przerażone postacie wijące się z bólu wśród płomieni ognia, krzyżowały się różnorodne odczucia. Jedni widzieli w konających niedawnych sympatyków bolszewickiej władzy, inni - lokalnych przedstawicieli małego biznesu, którzy jeszcze niedawno święcili sukcesy ekonomiczne. Nie brakło zapewne także takich, u których poczucie zażenowania łączyło się z bezsilnością wobec wszechpotężnego fatalizmu zdarzeń, na który niewielki wpływ mają mieszkańcy małych miasteczek. Próby matematycznego określania proporcji tych odczuć są z góry skazane na niepowodzenie. Niewiele wnoszą zresztą do moralnej oceny sytuacji, gdyż szalone byłyby sugestie, że mogą istnieć jakiekolwiek racje usprawiedliwiające zbiorowe palenie istot ludzkich w stodołach. Próby rekonstruowania tych mechanizmów psychologii tłumu, które byłyby w stanie złagodzić wymowę dramatu tamtej sytuacji, niewiele zmieniają, przez odwołanie bowiem do psychologii tłumu można próbować łagodzić najbardziej żenujące zachowania. Społeczność Jedwabnego nie stanowiła wszak jedynie anonimowego tłumu gapiów noszących w psychice ślady wcześniejszych urazów i uprzedzeń. Jej kulturowe środowisko winny określać również zasady etyki chrześcijańskiej. Żyjący tymi zasadami o. Maksymilian Kolbe potrafił w oświęcimskich warunkach oddać życie za skazanego na śmierć brata w człowieczeństwie. To prawda, że nie możemy oczekiwać, by mieszkańcy prowincjonalnych miasteczek praktykowali na co dzień heroizm, którego uczy przykład życia wielkich świętych. Istniały jednak powody, by w tamtych warunkach oczekiwać na tę podstawową ludzką solidarność, której zabrakło. W czasach programowego rozmywania wielu wartości granice między heroizmem a bestialstwem okazują się trudne do natychmiastowego określenia. Casus Jedwabnego stanowi ostrzeżenie dla tych wszystkich, którzy jako mistrzowie relatywizmu chcieliby programowo rozmywać te granice. Nawet jeśli demarkacja między dobrem a złem jest trudniejsza, niż zwykliśmy sądzić, przykład Jedwabnego ukazuje sytuację moralnego zła, w której tłumaczona bezsilnością obojętność rodzi zażenowanie i poczucie wstydu. Oswoić barbarzyństwo? Bezradna akceptacja barbarzyństwa jako metody działania rodzi w nas zarówno poczucie bezsilności, jak i pytanie: dlaczego tak łatwo można zaakceptować i oswoić prymitywne przejawy agresji wymierzonej przeciw drugiemu człowiekowi?. Pytanie to podejmowało już wiele osób pytających o mechanizmy banalizacji zła. Zmagał się z nim m.in. Szymon Wiesenthal na kartach "Słonecznika" (PIW 2000). W opisywanym przez niego środowisku małych, wylęknionych konformistów przeciętny Niemiec wyciszał w latach trzydziestych głos sumienia pragmatyczną zasadą: Musimy przecież jakoś żyć z Hitlerem, skoro robią to miliony innych. Sąsiedzi na nas patrzą. Patrzenie na sąsiadów, którzy współtworzyli bezmyślny tłum, ułatwiało wyciszanie sumień, przynajmniej na najbliższy okres. Dopiero po latach "dobrzy chłopcy" z mieszczańskich rodzin konkludowali w godzinie śmierci: "Nie urodziłem się mordercą. Zrobiono ze mnie mordercę...". Anonimowe "zrobiono" kojarzy się łatwo z Heideggerowskim "man". Zaciera ono kształt osobowej odpowiedzialności tych, którzy mogli skutecznie głosić ideologię nienawiści, korzystając z wygodnej obojętności najbliższego środowiska. Istnieją sytuacje, w których psychologicznie łatwa obojętność okazuje się przestępstwem. Aby wyciągnąć wnioski z bolesnego promieniowania barbarzyństwa, trzeba umieć stawiać osobistą odpowiedzialność moralną ponad anonimową mentalność tłumu, w którym na miejscu moralnych wyborów pojawia się bezmyślne kopiowanie konformizmu naszych bliźnich. Akceptacja barbarzyństwa może dotknąć przeciętnych ludzi, którzy bynajmniej nie zamierzają usprawiedliwiać ludobójstwa ani niszczyć humanistycznej kultury. Wiesenthal wspomina konkretnych esesmanów, którzy uwielbiali muzykę Bacha, Griega i Wagnera. Nawet znany z sadyzmu i okrucieństwa SS-untersturmfuhrer Richard Rokita ocierał wilgotne ze wzruszenia oczy, gdy słuchał "Żałobnego tanga" Nie było więc tak, by szaleńczy plan eksterminacji Żydów zrodził się ex nihilo jako wytwór czyjejś chorej psychiki; nie powstał on również z prostej pogardy dla kulturowego dziedzictwa Europy. Miał znacznie bardziej wyrafinowaną postać, w której obrońcy maniakalnych idei mogli nawet czasem występować w roli intelektualistów cytujących intelektualne autorytety, uznawane jako symbol odwagi i twórczego poszukiwania nowych szlaków. Cytowali wszak nie tylko rasistowską antropologię Gobineau, lecz również wielkie prace Heideggera czy Nietzscheańskie projekty nadczłowieka, których retoryka dziś jeszcze fascynuje tyle umysłów. Tła dla ich planów dostarczały szerokie kręgi konformistów, którzy pocieszali się w przypływach łatwego optymizmu, że Hitler zrobi najczarniejszą robotę, a potem "pójdzie w odstawkę", gdyż naród niemiecki jest zbyt wielki, by mógł na dłużej zawierzyć swą przyszłość psychopatom. Tło takie stanowiły również wpływowe kręgi intelektualne, które tworzyły klimat, w jakim absurd, barbarzyństwo czy sadyzm traciły swój dotychczasowy sens i mogły stawać się fundamentem nowego świata, wznoszonego przez ubermenschów wyzwolonych zarówno z elementarnej logiki, jak i tradycyjnie rozumianej moralności. Ostatecznie promieniowanie barbarzyństwa dotykało mieszkańców prowincjonalnych miasteczek, którzy wyciszali spokojnie sumienia, powołując się na autorytet tych, którzy występowali w roli ostatecznych ekspertów od kwestii żydowskiej. Ludobójstwo - zbanalizowane na pewnym etapie społecznej kontroli - generowało reakcję łańcuchową, której zasięg wykraczał poza granice systemów politycznych i tradycji kulturowych. Doraźne zanieczyszczenie środowiska intelektualnego przez ignorowanie prawdy i odpowiedzialności moralnej stworzyło klimat swobodnego rozwoju wszelkich patologii, włącznie z usprawiedliwianiem barbarzyństwa przez małomiasteczkowe środowiska, które wcześniej dowiadywały się o barbarzyństwie jedynie z lektury gazet. Antropologia empiryczna Dramat Jedwabnego niesie gorzką lekcję prawdy o człowieku. Jest ona szczególnie gorzka dla tych, którzy chcieliby traktować barbarzyństwa nazizmu tylko jako lokalną fluktuację ludobójstwa, przerażająco obcą dla reprezentatywnej reszty rodziny ludzkiej. Okazuje się, że prawda o naturze człowieka jest znacznie bardziej złożona. Ofiary przemocy doświadczające barbarzyńskiej agresji mogą łatwo przyzwyczaić się do tej ostatniej, by stosować nową agresję wobec niewinnych. Spirala zła nie zna ograniczeń etnicznych i nie wolno nam traktować żadnego środowiska jako niewrażliwego na promieniowanie prymitywizmu. Ta gorzka prawda chroni przed ideologicznymi złudzeniami, w których niektórzy próbują absolutyzować więzy krwi czy wspólnotę kulturową. Nie wolno traktować tych wartości jako współczesnych bożków, gdyż podatność natury ludzkiej na zło przekracza wszelkie granice bliskich nam klasyfikacji. Czy doświadczenie tej gorzkiej prawdy nie musi prowadzić do pesymizmu albo nawet relatywizmu, w którym załamuje się nasza wiara w człowieka? Uważam, że nie. Bolesną prawdę o całej złożoności natury człowieka możemy poznawać choćby z biblijnej historii króla Dawida. Król Dawid, autor pełnych poezji psalmów, nie potrafił kierować się głosem sumienia, gdy na horyzoncie jego życia pojawiła się Betszeba (2 Księga Samuela, rozdz. 11). Zawirował jego świat i w doświadczeniu sytuacji granicznej legł w gruzach cały system uznawanych wcześniej wartości. Promieniowanie zła, przybierające postać reakcji łańcuchowej, skłoniło go do intryg, w których wyniku mąż Betszeby Uriasz zapłacił cenę życia (2 Sm. 11, 15 - 17). Ilu Uriaszów powinien zniszczyć Dawid, byśmy patrzyli na jego dramat w podobny sposób, jak patrzymy na tragedię Jedwabnego? Istotnym składnikiem postawy Dawida pozostaje to, iż potrafił uznać swą winę. Dawid rzekł do Natana: Zgrzeszyłem wobec Pana. Natan rzekł Dawidowi: Pan odpuszcza ci też twój grzech (2 Sm. 12, 13n). Znamienne jest, że Dawid nie usiłuje szukać czynników usprawiedliwiających jego czyn. Nie przytacza argumentów, że znalazł się w jakościowo nowej sytuacji, w której stracił głowę i zagubił elementarne poczucie odpowiedzialności moralnej. Jego stwierdzenie "zgrzeszyłem wobec Pana" pozostaje czytelnym, po męsku przyjętym, znakiem odpowiedzialności moralnej. Wyzwala ono ze złudzeń, że istnieją osoby, a może nawet narody, które są wyłącznie krystalicznym uosobieniem dobra moralnego. Dobro jest w naszym realnym świecie wymieszane ze złem, podobnie jak w życiu króla Dawida. Nie zwalnia to jednak z odpowiedzialności moralnej ani nie czyni obojętności na zło cnotą. Dlatego też nie poszukujmy jakichś wyimaginowanych dokumentów historycznych, które by mogły tragedię Jedwabnego zamienić w błahy epizod. Dokumenty takie nie mogą istnieć, bo śmierci niewinnych istot nie można nigdy sprowadzać do rangi epizodu. Dzisiaj potrzeba, byśmy modlili się za ofiary tego mordu, okazując tę solidarność ducha, której zabrakło w godzinie ich rozstania z ziemią ojców, na której żyli. Potrzeba, byśmy - w imieniu społeczności tych, którzy obojętnie patrzyli na ich śmierć - powtórzyli krótkie Dawidowe: "Zgrzeszyłem wobec Pana"; niezależnie od tego, czy jakikolwiek protest obserwatorów mógł okazać się skuteczny w tamtej sytuacji. Tekst ukazuje się w marcowej "Więzi".
w pamiętnym dniu w Jedwabnem wśród tłumu gapiów, którzy patrzyli na przerażone postacie wijące się z bólu wśród płomieni ognia, krzyżowały się różnorodne odczucia. Istniały powody, by w tamtych warunkach oczekiwać na podstawową ludzką solidarność, której zabrakło. Istnieją sytuacje, w których obojętność okazuje się przestępstwem. Aby wyciągnąć wnioski z promieniowania barbarzyństwa, trzeba umieć stawiać osobistą odpowiedzialność moralną ponad anonimową mentalność tłumu, w którym na miejscu moralnych wyborów pojawia się kopiowanie konformizmu naszych bliźnich. Dramat Jedwabnego niesie gorzką lekcję prawdy o człowieku. Jest ona szczególnie gorzka dla tych, którzy chcieliby traktować barbarzyństwa nazizmu tylko jako fluktuację ludobójstwa, obcą dla reszty rodziny ludzkiej. prawda o naturze człowieka jest bardziej złożona. Ofiary przemocy doświadczające barbarzyńskiej agresji mogą łatwo przyzwyczaić się do tej ostatniej, by stosować nową agresję wobec niewinnych. Bolesną prawdę o złożoności natury człowieka możemy poznawać z biblijnej historii króla Dawida. Potrzeba, byśmy - w imieniu społeczności tych, którzy obojętnie patrzyli na śmierć - powtórzyli Dawidowe: "Zgrzeszyłem wobec Pana".
DEMOGRAFIA Rozwój umożliwia dziś świadome rodzicielstwo, a nie zwiększanie zasobów "siły żywej" i "siły roboczej" Przyrost szczęścia nie daje JANUSZ A. MAJCHEREK Przyrost naturalny w Polsce zanikł i staje się ujemny, lecz choć wiele osób i środowisk alarmuje o nadciągających niebezpieczeństwach z tym związanych, trudno się dowiedzieć, na czym konkretnie miałyby one polegać. Wyjaśnień takich nie udzieliła ani pełnomocnik rządu do spraw rodziny Maria Smereczyńska (zob. "Dlaczego Polakom powinno zależeć, by było więcej Polaków", "Rz" nr 258 z 4 listopada 1999 r.), ani profesor Piotr Eberhardt, który dramatycznie ostrzega w swoim artykule, że "jeśli liczba urodzeń nadal będzie spadać, grozi nam demograficzna katastrofa", nie precyzując wszakże, w jakich zjawiskach miałaby się ona wyrazić ("Mało nas", "Rz" nr 297 z 21 grudnia 1999 r.). Nie jest zatem również jasne, dlaczego i jak państwo polskie miałoby prowadzić politykę pronatalistyczną. Pozycja nie liczebnością mierzona Niegdyś takie wątpliwości zostałyby pewnie uznane za dziwaczne. Liczebność grupy decydowała bowiem o sile i pozycji tworzonej przez nią wspólnoty. Liczniejsze armie wygrywały na ogół wojny, a siła oręża decydowała o przewadze nad wrogami. Ten czynnik nie tylko jednak przestał mieć znaczenie, lecz utracił także pozytywne konotacje. Sugerowanie Polkom, że powinny zwiększyć swoją płodność, by zapewnić mięso armatnie przyszłej armii, byłoby co najmniej niestosowne, nasuwając skojarzenia z polityką ludnościową III Rzeszy. Poza tym skuteczność współczesnej armii nie opiera się na liczebności (czego liczne przykłady mamy od czasów wojny zimowej 1940 roku między Finlandią a Związkiem Radzieckim, aż do wojny sześciodniowej na Bliskim Wschodzie), ale na wyposażeniu technicznym i profesjonalizmie jego obsługi; dlatego w przyszłości Wojsko Polskie będzie zapewne mniejsze niż obecnie i w pełni zawodowe. Program podniesienia dzietności Polek byłby z punktu widzenia bezpieczeństwa Polski równie sensowny, jak pomysł stworzenia własnego arsenału nuklearnego. Niegdysiejsze sugestie obecnego lidera ZChN, że zasoby ludności mają wpływ na zdolność zachowania niepodległości kraju, rozmijają się z faktami przeszłymi i aktualnymi. Rozmiary i wielkość zaludnienia dawnej Polski (sześciokrotnie większe niż na przykład Szwajcarii czy Danii) nie zapobiegły utracie przez nią niepodległości ponad dwieście lat temu, a liczebność Polaków na początku XX wieku (sześciokrotnie większa niż Finów, ale mniejsza niż Ukraińców) nie decydowała o jej odzyskaniu po pierwszej wojnie światowej. Niepodległość obecnej Polski nie jest zaś mniej lub bardziej zagrożona niż prawie trzykrotnie mniej ludnych i od dawna notujących ujemny przyrost naturalny Węgier ani wielokrotnie mniejszych pod każdym względem Irlandii, Portugalii czy Holandii. Wielkość populacji nie decyduje też o żywotności i zasięgu tworzonej przez nią kultury. Nieliczni Grecy stworzyli w starożytności kulturę oddziałującą na cały basen Morza Śródziemnego po utracie przez nich niepodległości. Cywilizacja europejska przez stulecia pozostawała pod wpływem antycznych wzorów i standardów nie istniejącego państwa rzymskiego. Polacy na znacznych obszarach przejmowali w średniowieczu wpływy niemieckie. Dbałość o kulturę polską i jej żywotność nie ma nic wspólnego z podnoszeniem dzietności Polek. Komu potrzebne dożywocie Jeśli nie militarna, ekonomiczna i kulturalna pozycja Polski w świecie, to być może jej sytuacja wewnętrzna zależy od liczebności albo demograficznej struktury ludności. Często jako zagrożenie wymieniane bywa starzenie się społeczeństwa oraz idące za tym pogorszenie relacji między liczebnością grup w wieku produkcyjnym i poprodukcyjnym. Straszy się, że w przyszłości nie będzie kto miał utrzymywać coraz większej rzeszy emerytów. Wprowadzenie nowego systemu ubezpieczeń kładzie jednak kres repartycyjnej formule pozyskiwania i dystrybuowania środków na świadczenia, w przyszłości będą one pochodzić z zasobów indywidualnie zgromadzonych przez zainteresowanego. Starzenie się społeczeństwa polskiego wynika nie tylko ze zmniejszenia liczby urodzeń, ale także spadku umieralności oraz wzrostu długości życia, co jest wielkim sukcesem ostatnich lat. Poprawia się również stan zdrowotny Polaków. Żyją coraz dłużej, zachowując sprawność i produktywność. To polityka socjalna, nie demograficzna zwiększa długość ich przebywania na emeryturze, bo tzw. niegdyś rentę starczą można w Polsce uzyskać już wkrótce po czterdziestce (na przykład górnicy), około pięćdziesiątki staje się ona powszechna, a przed sześćdziesiątką zamienia się w regułę (średni wiek przechodzenia na emeryturę to 55 lat dla kobiet i 59 dla mężczyzn). Uelastycznienie wieku emerytalnego i rynku pracy tworzyłoby właściwsze remedium na pogarszające się proporcje między pracującymi a świadczeniobiorcami niż stymulowanie rozrodczości i przenoszenie na nowoczesne stosunki społeczne archaicznej instytucji dożywocia. Każdy powinien sam zadbać o swoją przyszłość, a namawianie młodych Polek do rodzenia dzieci, które by nas utrzymywały na starość, jest co najmniej dwuznaczne. Zwłaszcza że najpierw trzeba utrzymywać wielodzietne rodziny, na ogół niesamodzielne ekonomicznie. Polityka socjalna, nie demograficzna W kraju, w którym jest ponad dwa miliony bezrobotnych, straszenie widmem braku rąk do pracy może wywołać zdziwienie. Mimo to groźba taka jest realna, lecz nie z powodów demograficznych, a socjalnych. Z ekonomicznego punktu widzenia należałoby się raczej obawiać spadającej liczby stanowisk pracy dla dorastającej młodzieży; nowoczesna gospodarka ogranicza bowiem zapotrzebowanie na siłę roboczą. W niektórych wysoko rozwiniętych krajach nawet w okresie koniunktury utrzymuje się znaczne bezrobocie, przy równoczesnym braku chętnych do świadczenia wielu usług. W bogatych społeczeństwach trudno znaleźć wykonawców prostych lub uciążliwych prac za adekwatne wynagrodzenie. Zapotrzebowanie to zaspokajają imigranci zarobkowi z krajów biedniejszych. Taki proces już zachodzi w Polsce, gdzie pracę i zarobek znajdują setki tysięcy przybyszy zza wschodniej granicy, przy oficjalnym jej braku dla dwóch milionów rodzimych bezrobotnych. Jest to wynik polityki socjalnej, zwłaszcza kształtującej koszty pracy, poziom płacy minimalnej i dostępność zasiłków. Stany Zjednoczone, które należą do najbogatszych krajów świata, notują od lat szybki wzrost gospodarczy, wchłaniają rzesze imigrantów napływających z całego świata, a praktycznie nie znają bezrobocia i nie narzekają na przyrost naturalny. Tam polityka gospodarcza, podatkowa, socjalna, imigracyjna i kulturalna po prostu nie zamienia naturalnych procesów w absurd. U nas wysyła się coraz młodszych pracowników na wcześniejsze emerytury, żeby zwolnić miejsca pracy dla bezrobotnych, którzy jednak nie mogą ich znaleźć, zajmują je bowiem wcześniejsi emeryci, korzystający skwapliwie z prawa do dodatkowego zatrudnienia. Różne sposoby na szczęście Można by się zgodzić z ewentualnymi argumentami, że wychowywanie dzieci ma pozytywne znaczenie socjokulturowe, rozbudzanie i zaspokajanie uczuć rodzicielskich wpływa korzystnie na osobowość, a udane i pełne życie rodzinne stanowi źródło radości i satysfakcji. Trudno jednak dowieść, że wszystko to jest niezadowalające w przypadku posiadania dwójki dzieci, czyli w modelu rodziny nie zapewniającej prostej zastępowalności pokoleń. Niedawno premier Jerzy Buzek odwiedził pewną małopolską wieś, mającą najwyższy w Polsce przyrost naturalny. Pokazywani przy tej okazji w mediach jej mieszkańcy robili wrażenie pogodnych i szczęśliwych w otoczeniu swoich licznych pociech. Nietrudno się było jednak dowiedzieć, jaki jest wśród nich odsetek bezrobotnych i korzystających z zasiłków, a i poziom ich życia nie mógł ujść uwagi i wzbudzić zazdrości. Nie wszyscy muszą pragnąć takiego modelu życia. Przyrost naturalny a czynniki "nienaturalne" Naprawdę nie jest łatwo zrozumieć, dlaczego większa populacja i prokreacja jest lepsza niż mniejsza. Analizy porównawcze dostarczają licznych przykładów wskazujących na odwrotne prawidłowości. Kraje bogate są mniej ludne i mają mniejszą rozrodczość niż biedne, borykające się z przeludnieniem i wysokim przyrostem naturalnym. Dlaczego mamy się martwić, że Polska znalazła się wśród tych pierwszych? Problemem demograficznym dla populacji ludzkiej jest jej nadmierny, a nie niski przyrost. Czy zatem chodzi o to, że proporcjonalny w niej udział Polaków spada? Zmiana tego trendu wymagałaby osiągnięcia przez Polskę przyrostu naturalnego nie mniejszego niż światowy, co dopiero groziłoby katastrofą demograficzną. W środowiskach ultrakatolickich najgłośniej nawołuje się do prowadzenia polityki prorodzinnej, skrywając pod tą nazwą sprzyjanie wielodzietności. Czy należy to rozumieć jako dążenie do zapewnienia jak największej rzeszy współwyznawców, czyli katolików? Gdyby rzeczywiście takie względy wchodziły w grę, to demografowie nie mogą ich brać pod uwagę. Populacja ludzka przez setki tysięcy lat była względnie stabilna i znikoma w porównaniu z obecną, będącą rezultatem eksplozji demograficznej dwóch ostatnich stuleci. Wiązało się to z osiągnięciem takiego poziomu cywilizacyjnego, który pozwalał na opanowanie masowych epidemii i zapewnienie warunków umożliwiających przeżycie coraz większej liczby ludzi. Konsekwencją rozwoju jest jednak również przejście na taki etap cywilizacji, który umożliwia świadome rodzicielstwo, a nie wymaga zwiększania zasobów ani "siły żywej", ani "siły roboczej".
Przyrost naturalny w Polsce zanikł i staje się ujemny, lecz choć wiele osób i środowisk alarmuje o nadciągających niebezpieczeństwach z tym związanych, trudno się dowiedzieć, na czym konkretnie miałyby one polegać.Naprawdę nie jest łatwo zrozumieć, dlaczego większa populacja i prokreacja jest lepsza niż mniejsza. Analizy porównawcze dostarczają licznych przykładów wskazujących na odwrotne prawidłowości. Kraje bogate są mniej ludne i mają mniejszą rozrodczość niż biedne, borykające się z przeludnieniem i wysokim przyrostem naturalnym. Dlaczego mamy się martwić, że Polska znalazła się wśród tych pierwszych?
W 1960 roku, kiedy Czetwertyńscy udawali się na emigrację, zburzono pałacyk. Dla amerykańskich urzędników nie miało znaczenia to, że miał on wartość zabytkową. Dla rodziny szczególnie bolesne jest to, że wszystkie wartościowe przedmioty - ornamenty, rzeźby, kominki, kandelabry - zostały sprzedane na licytacji. Czetwertyńscy kontra Stany Zjednoczone Pod budynkiem ambasady USA w Warszawie, w miejscu w którym stał pałac rodziny Czetwertyńskich, w sierpniu 1997 zebrali się potomkowie i spadkobiercy rodziny. Na ręce urzędników ambasady przekazali list, w którym przypominali o prawie do utraconej posesji. FOT. (C) RADOSŁAW PIETRUSZKA/PAP ANNA ROGOZIńSKA-WICKERS Z RAWDONU Skromny parterowy dom z kortem tenisowym przy Rue de la Terrasse, w kanadyjskim miasteczku Rawdon, dzieli od ambasady amerykańskiej w Warszawie odległość ponad siedmiu tysięcy kilometrów. O ambasadzie i Warszawie mówi się tam jednak często. Właścicielem domu jest Jan Czetwertyński, jeden ze spadkobierców roszczących sobie prawo do nieistniejącego już pałacyku w stylu renesansowym, który stał w Alejach Ujazdowskich pod numerem 31. Wyburzyli go Amerykanie po wydzierżawieniu posiadłości od rządu polskiego w 1956 roku, aby wybudować w tym miejscu betonowo-szklany budynek, pozbawiony jakiegokolwiek stylu. Decyzja o złożeniu pozwu w sądzie w Nowym Jorku przeciwko rządowi USA przybliża rodzinie Czetwertyńskich odzyskanie tego, co utraciła, oraz sprawia, że w ciepłą lipcową sobotę mówi się o przeszłości więcej niż zwykle. Zwłaszcza że przy stole ustawionym na werandzie, z widokiem na wartką rzekę Quareau, która przepływa przez miasteczko, zebrało się aż sześcioro wnuków Róży Czetwertyńskiej, właścicielki skonfiskowanego pałacyku, trzy siostry Jana: Aniela, Dorota i Maruszka oraz dwóch braci, Albert i Sewer. Sąd kapturowy - Gdyby nie konfiskata pałacyku, jedynej własności, jaka pozostała w rękach rodziny po utracie majątków na Białorusi i Ukrainie, nigdy nie znaleźlibyśmy się w Kanadzie. Nasz ojciec po wyzwoleniu obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie, którego był więźniem, znalazł się w Anglii. Mama chciała wyjechać z Polski, żeby do niego dołączyć. Mieliśmy już nawet załatwione bilety na statek. Ojciec jednak uparł się, żeby wrócić do kraju - mówi Maruszka, trzecia pod względem starszeństwa. - Najpierw mieszkaliśmy w Gdyni. Potem przenieśliśmy się pod Warszawę, do Anina. Początkowo radziliśmy sobie nieźle. Głównym źródłem utrzymania był czynsz, jaki płaciło nam Polskie Radio, które mieściło się w pałacyku odebranym naszej babci. Było to 2000 złotych miesięcznie, co na owe czasy stanowiło bardzo dobrą pensję. Albert Czetwertyński FOT. MICHAŁ SADOWSKI Dobry okres skończył się jednak w 1953 roku wraz z aresztowaniem Stanisława Czetwertyńskiego. Najbardziej przeżył to Sewer, który jako jedyny z rodzeństwa znajdował się w domu, kiedy o 6 rano do domu wpadli funkcjonariusze UB i zaczęli przeprowadzać rewizję. Sewer, który miał wówczas jedenaście lat, zobaczył, że na biurku znajduje się ilustracja przedstawiająca księdza Skorupkę błogosławiącego polskich żołnierzy idących do walki z bolszewikami. Złapał ją i schował pod poduszkę, na której usiadł. Nie ruszył się z niej, dopóki nie zakończono rewizji. Pozostałe dzieci, które w tym czasie były na wakacjach w Bukowinie Tatrzańskiej, otrzymały od matki list wzywający do natychmiastowego powrotu. - Przez sześć miesięcy nie wiedzieliśmy, co się dzieje z ojcem. Nie znaliśmy przyczyny aresztowania i nie mieliśmy pojęcia, gdzie jest przetrzymywany. Dopiero od kogoś, kto został wypuszczony z więzienia, dowiedzieliśmy się, że jest na Rakowieckiej i że został skazany wyrokiem sądu kapturowego, to znaczy na tajnej rozprawie. Otrzymał wyrok 8 lat więzienia na podstawie fałszywego oskarżenia o szpiegostwo na rzecz wywiadu amerykańskiego i angielskiego. Odebrano mu też prawa obywatelskie i pozbawiono prawa do posiadania jakiejkolwiek własności - wspomina Albert, który w chwili aresztowania był o dwa lata starszy od Sewera. Stanisław Czetwertyński spędził w wiezieniu prawie dwa lata. Zwolniono go w 1955 roku, kiedy zaczęła się polityczna odwilż, przyznając, że zarzuty o szpiegostwo okazały się bezpodstawne. Zmowa czy przypadek Podczas pobytu w więzieniu Stanisława Czetwertyńskiego rozpoczęto pertraktacje z rządem polskim o wydzierżawienie Amerykanom na 80 lat pałacyku i przylegających do niego terenów. Dzieci Stanisława uważają, że aresztowanie i wydzierżawienie posiadłości wkrótce potem miały ze sobą związek. - Ambasada amerykańska mieściła się w tym czasie w pałacu, który przed wojną należał do rodziny Dziewulskich. Po wojnie został on sprzedany Bułgarom, a ci podnajęli go Amerykanom. Kiedy jednak rząd amerykański zawetował przyjęcie Bułgarii do ONZ, Bułgarzy w rewanżu wypowiedzieli umowę. Zażądali, aby Amerykanie wyprowadzili się do końca 1955 roku. Znalezienie nowego miejsca w prestiżowym miejscu stało się wówczas dla nich sprawą pilną. Przypuszczamy, że rząd USA wywarł presję na rząd polski, aby ten zgodził się wydzierżawić pałacyk naszej babci, który znajdował się obok pałacu Dziewulskich. Polska była winna wówczas USA 50 mln dolarów za dostawy sprzętu wojskowego z demobilu, które nie były już potrzebne armii amerykańskiej. Jest na to dokument w Narodowych Archiwach Stanów Zjednoczonych z podpisem ówczesnego sekretarza stanu Johna Fostera Dullesa - mówi Albert. Aresztowanie ojca było na rękę władzom polskim i Amerykanom. Albert wyjaśnia również, że przed aresztowaniem ojciec pracował dla Amerykanów, pomagając w organizowaniu dostaw żywności do Berlina Zachodniego. Żywność kupowano wówczas w Polsce, następnie przewożono statkami do Niemiec, a stamtąd dostarczano samolotami do amerykańskiej strefy. Kiedy jednak w rok po wyjściu z więzienia Stanisław Czetwertyński poszedł do ambasady Stanów Zjednoczonych, Amerykanie udali, że go nie poznają. Nie doszło również do spotkania zaaranżowanego za pośrednictwem ambasady belgijskiej (najstarsza siostra Izabela wyszła za mąż za Belga i mieszka w Brukseli). Ambasador Jacob Beam odwołał je, kiedy dowiedział się, co ma być tematem rozmowy. Zmuszono nas do wyjazdu W tym czasie pojawiła się możliwość emigracji do Kanady. Nie było jednak pewności, czy rodzina Czetwertyńskich otrzyma zgodę na wyjazd. - Nasza mama poszła do Biura Paszportowego, żeby dowiedzieć się, jak sprawa wygląda... Powiedziano jej, że dostaniemy paszporty, ale pod warunkiem, że wyjedziemy wszyscy. Albo wszyscy, albo nikt. Bardzo to przeżyłam - mówi Maruszka - byłam wtedy na drugim roku medycyny. Dostanie się na studia z takim pochodzeniem jak moje było wówczas bardzo trudne. Marzyłam o tym, żeby zostać chirurgiem. Ale nie mogłam zablokować wyjazdu całej rodzinie i powiedzieć, że zostanę w Polsce - mówi z wyraźną goryczą, chociaż od tego czasu upłynęło 41 lat. Również Albert, który studiował historię na Uniwersytecie Warszawskim, musiał przerwać studia. - Zmuszono nas do wyjazdu. Nie chcieliśmy tego robić - wtóruje siostrze. Załatwianie formalności wyjazdowych zajęło trzy lata. W 1960 roku, kiedy Czetwertyńscy udawali się na emigrację, zburzono pałacyk. Dla amerykańskich urzędników nie miało znaczenia to, że miał on wartość zabytkową. Dla rodziny Czetwertyńskich szczególnie bolesne jest to, że wszystkie wartościowe przedmioty - ornamenty, rzeźby, kominki, kandelabry - zostały sprzedane na licytacji. - Nikt nawet nie próbował skontaktować się z nami - wtrąca Sewer. Dolar dla księcia Maruszka i Sewer przyjechali do Kanady jako pierwsi w grudniu 1960 roku. - Nie mogliśmy wyjechać wszyscy razem - tłumaczą - ponieważ nie starczyło pieniędzy na bilety na "Batory". W tym celu trzeba było sprzedać dom w Aninie, a ojciec nie chciał tego robić, dopóki nie mieliśmy paszportów w ręku. Bał się, że zostaniemy bez dachu nad głową. Wypadło na nas. Mieliśmy przygotować grunt dla pozostałych członków rodziny, którzy dojechali po sześciu miesiącach. Kanada, kiedy tu przyjechali, nie udzielała żadnej pomocy imigrantom. Byliśmy zdani wyłącznie na siebie - mówi Maruszka, która po przyjeździe dostała zatrudnienie jako sprzątaczka w szpitalu. Niechętnie wspominają swoje pierwsze emigracyjne doświadczenia. Książęce pochodzenie oraz fakt, że mają w swoim rodowodzie władców Rusi Kijowskiej, niewiele pomogło w nowym emigracyjnym życiu. - Zyskałem na tym tylko ja - mówi z uśmiechem Sewer. - Pracowałem w Ottawie przy myciu butelek po coca-coli i pepsi. Zarabiałem 90 centów na godzinę. Kiedyś wezwał mnie właściciel firmy. Myślałem, że chce mnie wylać. Tymczasem zapytał, czy to prawda, że jestem księciem. Odparłem, że tak. Poprosił wówczas o czek, który właśnie otrzymałem za tygodniową pracę, podarł go i wypisał nowy, podwyższając stawkę godzinową do jednego dolara - wspomina z humorem. Wykidajło i mięso dla psów Albert Czetwertyński, w rodzinie znany jako Ali, dostał stałą pracę w fabryce papierosów. Żeby dorobić, zatrudnił się jako wykidajło w klubie nocnym "Lorelei" w Montrealu. Kiedyś doszło do burdy. Nie mogąc poradzić sobie sam z rozdzieleniem krewkich gości, którzy wszczęli bójkę, wezwał policję. Właściciel klubu miał mu to za złe i powiedział, że musi sobie poszukać pracy gdzie indziej. W końcu jednak zmiękł i pozwolił pilnować szatni i toalety. Albert skończył studia dopiero później, ale nie historię, a biochemię. Rodzeństwu się nie przelewało. Maruszka pamięta, jak kiedyś obaj bracia wprosili się do niej na lunch. - Miałam tylko makaron i puszki z mięsem dla psa. Takie małe kulki - pokazuje ręką. Podgrzałam je i dodałam do makaronu. Dopiero później dowiedzieli się, co jedli - mówi. - Chciałabym, żeby w Polsce zrozumiano, że emigracja to ciężka rzecz. Na ogół ludzie uważają, że tym, co wyjechali, dobrze się powodzi. A my straciliśmy najpiękniejsze lata naszego życia. Aniela, która w chwili przyjazdu do Kanady miała 9 lat, i o rok młodsza od niej Dorota radziły sobie jeszcze gorzej z zaaklimatyzowaniem się. Były w szkole jedynymi polskimi uczennicami, a na dodatek prawie nie znały francuskiego. Aniela, którą oddano do szkoły z internatem, nie odzywała się do nikogo. - Kiedyś siostra przełożona wezwała mego ojca i powiedziała, że jestem nienormalna, bo nie mówię - wspomina. A ja bałam się coś powiedzieć, bo nie chciałam, żeby mi dokuczano. Kennedy nie pomógł Rawdon, oddalone o godzinę drogi samochodem od Montrealu, znane z Wodospadów Darwina, pięknych lasów i jeziora Pontbriand, odkryli w czasie II wojny światowej polscy lotnicy, którzy odbywali trening w Kanadzie. Czetwertyńscy trafili tu dzięki rodzinie. - Przyjechaliśmy po raz pierwszy do Rawdonu w 1961 roku, żeby odwiedzić naszą ciocię i wujka Zamojskich, i tak to się zaczęło - mówi Maruszka. Szybko okazało się, że nie są jedyną rodziną z arystokratycznym rodowodem, że są tu również Tyszkiewiczowie, Platerowie, Siemieńscy, Roztworowscy. Pierwszy osiedlił się na stałe w Rawdonie Sewer, który z czyszczenia butelek przerzucił się na reperowanie maszyn do pisania. Kupił domek przy 16. ulicy, składający się z dużego pokoju i trzech malutkich sypialni. Zjeżdżała się do niego cała rodzina, wówczas mieszkająca w Montrealu. Obecnie w Rawdonie mieszka na stałe trójka rodzeństwa - Sewer, Jaś, który organizuje znane wśród Polonii kanadyjskiej turnieje tenisowe, i Maruszka, która wyszła za mąż za rosyjskiego emigranta Władimira Boldireffa. Nigdy nie została chirurgiem. Odkryła za to w sobie inny talent. Część jej domu zajmuje pracownia. Maluje tu fajanse, które cieszą się dużym powodzeniem. Niedawno kupił też dom w Rawdonie Albert, który od 1990 roku dzieli czas między Kanadę i Polskę. Natomiast dwie najmłodsze siostry, mieszkające na stałe w Montrealu, mają tu domki letniskowe i przyjeżdżają z rodzinami prawie w każdy weekend. Wyłamał się tylko najstarszy brat Ludwik, który osiadł w Ottawie. Pomimo krótkiego pobytu w Rawdonie Czetwertyńscy zapisali się już w historii miasteczka. W katolickim kościele w środku miasta można obejrzeć kopię obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, którą sprowadziła z Polski matka, Ewa Czetwertyńska, a jedna z rawdońskich ulic nosi nazwę Rue de Varsovie. Zapuszczając korzenie w Kanadzie, Czetwertyńscy nie zapomnieli o pałacyku w Alejach Ujazdowskich. W 1963 roku dzięki wstawiennictwu kuzyna Stanisława Radziwiłła, ożenionego z Lee Bouvier, siostrą Jacqueline Kennedy, miało dojść do spotkania z prezydentem USA w Hyannisport, letniej siedzibie Kennedych. Prezydentowi coś wypadło i w ostatniej chwili przełożył spotkanie. Następne miało się odbyć w Boże Narodzenie, ale tragiczna śmierć Johna Kennedy'ego przekreśliła te plany. Ojciec się załamał - mówi Albert. - Uznał, że to palec boży. Obojętni Amerykanie Właśnie Albert był tym, którego rodzina upoważniła do wznowienia starań po jego powrocie do Polski w 1990 roku. Pojechał do Warszawy, usiłując spotkać się z kolejnym ambasadorem amerykańskim Whitem. I tym razem się nie udało. Do spotkania doszło dopiero siedem lat później, kiedy ambasadorem został mianowany Amerykanin polskiego pochodzenia Nicholas Rey. A stało się to po serii artykułów o rodzinie i odebranym jej pałacyku, jakie ukazały w "Wall Street Journal". Albert Czetwertyński wspomina, że rozmowa nie doprowadziła do niczego. - Ambasador Rey nie wykazał żadnego zainteresowania moralnym aspektem sprawy, twierdząc, że rząd amerykański nie poczuwa się do żadnej odpowiedzialności, ponieważ w umowie podpisanej w 1956 roku rząd polski zwolnił Amerykanów od jakichkolwiek zobowiązań. Rząd USA nie zareagował również na demonstrację zorganizowaną przez Czetwertyńskich w 1997 roku, podczas zjazdu rodzinnego, przed ambasadą amerykańską. Niepowodzeniem zakończyły się także starania podjęte po politycznym przełomie w Polsce w 1989 roku. Ministerstwo Gospodarki Przestrzennej i Budownictwa, do którego Czetwertyńscy zwrócili się o unieważnienie decyzji o przejęciu przez skarb państwa nieruchomości w Alejach Ujazdowskich, odrzuciło wniosek. Od orzeczenia tego odwołano się do kolegium samorządowego w Warszawie. To z kolei zawiesiło postępowanie, uzależniając jego wznowienie od zakończenia postępowania spadkowego po spadkobiercach Róży Czetwertyńskiej. Decyzja o podjęciu starań po zmianie sytuacji politycznej w Polsce nie była łatwa. - Początkowo nie mieliśmy zamiaru ubiegać się o odszkodowanie. Kiedy przyjechałem do Warszawy w 1990 roku, uważałem, że Polska jest biedna i że w takiej sytuacji nie mamy prawa niczego się domagać. Potem jednak okazało się, że wille i kamienice jedna za drugą powracają do właścicieli. Zorientowałem się, że często bywa tak, że właściciel stara się bezskutecznie o zwrot własności. Dopiero kiedy odstępuje swoje prawo do niej komuś innemu, sprawa szybko zostaje załatwiona. Tak np. stało się z pałacem rodziny Sobańskich, która odprzedała swoje roszczenia panu Wejchertowi, właścicielowi firm medialnych. To skłoniło nas do wznowienia starań - wyjaśnia Albert Czetwertyński. Nawet bez pałacyku Czetwertyńscy coraz więcej czasu spędzają w Polsce. Albert prowadzi tu firmę zajmującą się marketingiem lekarstw i kosmetyków. Sewer jest przedstawicielem wielkiej firmy produkującej farby. Do wyjazdu zaczyna również przymierzać się Jan Czetwertyński. - Bracia namawiają mnie, żebym do nich dołączył. Może się zdecyduję. -
dom przy Rue de la Terrasse, w kanadyjskim miasteczku Rawdon, dzieli od ambasady amerykańskiej w Warszawie odległość ponad siedmiu tysięcy kilometrów. Właścicielem domu jest Jan Czetwertyński, jeden ze spadkobierców roszczących sobie prawo do nieistniejącego już pałacyku, który stał w Alejach Ujazdowskich. - Gdyby nie konfiskata pałacyku, nigdy nie znaleźlibyśmy się w Kanadzie - mówi Maruszka, trzecia pod względem starszeństwa. - Początkowo radziliśmy sobie nieźle. Dobry okres skończył się w 1953 roku wraz z aresztowaniem Stanisława Czetwertyńskiego. - Przez sześć miesięcy nie wiedzieliśmy, co się dzieje z ojcem - wspomina Albert. Podczas pobytu w więzieniu Stanisława rozpoczęto pertraktacje z rządem polskim o wydzierżawienie Amerykanom pałacyku. Dzieci Stanisława uważają, że aresztowanie i wydzierżawienie posiadłości miały ze sobą związek. - Ambasada amerykańska mieściła się w pałacu rodziny Dziewulskich. został on sprzedany Bułgarom. Bułgarzy wypowiedzieli umowę. Znalezienie nowego miejsca stało się dla nich sprawą pilną. Przypuszczamy, że rząd USA wywarł presję na rząd polski - mówi Albert. W tym czasie pojawiła się możliwość emigracji do Kanady. - Nasza mama poszła do Biura Paszportowego. Powiedziano jej, że dostaniemy paszporty, ale pod warunkiem, że wyjedziemy wszyscy. Bardzo to przeżyłam - mówi Maruszka. Albert musiał przerwać studia. - Zmuszono nas do wyjazdu. - wtóruje siostrze. W 1960 roku, kiedy Czetwertyńscy udawali się na emigrację, zburzono pałacyk. Maruszka i Sewer przyjechali do Kanady jako pierwsi. Niechętnie wspominają swoje pierwsze emigracyjne doświadczenia. Książęce pochodzenie niewiele pomogło w nowym emigracyjnym życiu. Albert dostał pracę w fabryce papierosów. Żeby dorobić, zatrudnił się jako wykidajło w klubie nocnym. skończył studia dopiero później.Rodzeństwu się nie przelewało. Maruszka pamięta, jak kiedyś bracia wprosili się do niej na lunch. - Miałam tylko makaron i puszki z mięsem dla psa. Takie małe kulki. Podgrzałam je i dodałam do makaronu. - Przyjechaliśmy po raz pierwszy do Rawdonu w 1961 roku, żeby odwiedzić naszą ciocię i wujka Zamojskich, i tak to się zaczęło - mówi Maruszka. Szybko okazało się, że nie są jedyną rodziną z arystokratycznym rodowodem. Pierwszy osiedlił się na stałe w Rawdonie Sewer. Obecnie w Rawdonie mieszka na stałe trójka rodzeństwa - Sewer, Jaś i Maruszka. Zapuszczając korzenie w Kanadzie, Czetwertyńscy nie zapomnieli o pałacyku w Alejach Ujazdowskich. W 1963 roku miało dojść do spotkania z prezydentem USA. Prezydentowi coś wypadło i przełożył spotkanie. Następne miało się odbyć w Boże Narodzenie, ale tragiczna śmierć Kennedy'ego przekreśliła te plany. Albert był tym, którego rodzina upoważniła do wznowienia starań po jego powrocie do Polski w 1990 roku. Pojechał do Warszawy, usiłując spotkać się z kolejnym ambasadorem amerykańskim. I tym razem się nie udało. Do spotkania doszło siedem lat później, kiedy ambasadorem został Nicholas Rey. Albert wspomina, że rozmowa nie doprowadziła do niczego. Niepowodzeniem zakończyły się także starania podjęte po 1989 roku. Ministerstwo Gospodarki Przestrzennej i Budownictwa odrzuciło wniosek. Nawet bez pałacyku Czetwertyńscy coraz więcej czasu spędzają w Polsce.
REPORTAŻ Karmimy roślinożerców mięsem, a to jest wbrew naturze. I natura się mści. Na razie się nie wściekły Na Zachodzie krowy nienaturalnie przybierają na wadze, łamią im się nogi nieprzygotowane, by dźwigać tak duży ciężar - tłumaczy Mieczysław Aszkiełowicz FOT. PIOTR PŁACZKOWSKI IWONA TRUSEWICZ Wokół Garzewka pagórkowate pastwiska upstrzone krowami. Czarno-białe zwierzęta, duże i czyste. Stada po prawie sto sztuk. W środku wsi dwie białe nowe obory otoczone wiankiem zabudowań. Genowefa Olewińska robi kiełbasę. Z wołowiny. Tylko domowa ma ten niepowtarzalny aromat dodanych ziół i przypraw. - To z mojej sztuki. Kazałam ubić i sobie udziec zostawić. Wiem, co ta krowa jadła, bo sama ją wykarmiłam. W supermarkecie w życiu bym wołowego mięsa czy wyrobu nie kupiła. Nie wiadomo, skąd pochodzi. Nikt na etykietach nie pisze nazwiska hodowcy i pochodzenia jego krów - tłumaczy. Jemy tylko swoje Olewińcy część swoich krów sprowadzili z Holandii. Pierwsze holenderki kupowali przed kilku laty za 4600 zł za sztukę. Nie żałują. Rekordzistka daje w roku czternaście tysięcy litrów mleka najwyższej klasy. Reszta średnio po 7200 litrów. Obory wybudowali sami, wyposażyli w nowoczesne stanowiska dojenia, schładzalnię mleka. Krowy dużo czasu spędzają na pastwiskach. Odpoczywają na słomie, nie są wiązane, nie mają boksów. To humanitarna hodowla. - Pierwszy raz bałam się jakieś trzy lata temu, gdy w telewizji usłyszałam, że Anglicy wybijają swoje stada. Szwagier właśnie zlikwidował swoje polskie stado, bo miało białaczkę, i chciał kupić trzydzieści cztery krowy w Holandii. Bałam się nie tego, iż być może jemy chore mięso, ale że jemu nie pozwolą bydła sprowadzić. Nasz rząd mówił o zamknięciu granic na mięso z Unii. Na mówieniu się skończyło - opowiada Genowefa Olewińska. Domowej kiełbasy musi być dużo. Lubią ją mąż Krzysztof i piątka dzieci - od najstarszego osiemnastoletniego po dwuletniego szkraba. - Teraz tylko swoje mięso będę dzieciom dawała, innego nie - zapewnia gospodyni. Lamborgini przed oborą Po drugiej stronie drogi, w domu z 1925 roku, mieszka szwagier, czyli Wojciech Jończyk. Przed białą długą oborą stoi pojazd marki Lamborgini - ogromny, ciężki traktor włoski. W oborze lśni srebrzysta cysterna ze schłodzonym mlekiem. Co drugi dzień samochód z należącej do Holendrów mleczarni Warmia Dairy w Lidzbarku Warmińskim odbiera udój. Na zapleczu schładzalni pokój z komputerami. Każda krowa ma tu swoją metryczkę. Wiadomo, co jadła każdego dnia, ile dała mleka, na co chorowała. - Na razie się nie wściekły - żartuje hodowca. Ale zaraz wyjaśnia: - Moje bydło je roślinne pasze, które sam wytwarzam. Rocznie kupuję w wytwórniach jeszcze pięćdziesiąt ton koncentratu sojowego. Wojciech Jończyk pokazuje obszerną halę obory wyłożoną słomą. Tutaj stado spędza zimę, odpoczywa. Żadnych rusztów, łańcuchów ("łańcuch to męczarnia dla zwierząt"). Dziewięćdziesiąt sześć krów spokojnie przeżuwa i daje mleko. - Nie odczuwają stresu, więc nawet żywione bez białka z mączek kostnych dają średnio osiem tysięcy litrów rocznie - opowiada gospodarz. Ziemi ma siedemdziesiąt hektarów. - Ludzie coraz szybciej wykoślawiają naturę. Mieliśmy propozycje takich mieszanek paszowych, które powodowały, że krowy dają mleka dwa razy więcej niż u nas. Tylko ile taka krowa pożyje? To przecież żywe stworzenie, nie maszyna - dodaje żona. - Człowiek jest łasy na pieniądze. Kiedyś więcej było ludzi uczciwych. Często pytam siebie, gdzie się podziała moralność, etyka zawodowa - zastanawia się mąż. Teraz stado Jończyków daje rocznie 350 tys. litrów mleka. Zaplanowali, że w 2005 roku osiągną 700 tysięcy. Nowa obora kosztowała sześć milionów złotych, spłacają kredyt, boją się więc, że po wejściu do Unii ograniczy się im produkcję. Koło diabelskie Jerzy Kostuch z Zalesia ma osiemdziesiąt krów, dzierżawi od Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa trzysta hektarów pastwisk i 120 hektarów pól. Krowy są "z własnych krzyżówek", holsztynofryzyjki. Pasza też jest własna. Wychodzi dwa razy taniej aniżeli kupowanie jej w wytwórniach. - Karmię tradycyjnie, produkuję śrutę, makuchy rzepakowe i łączę składniki według własnej receptury. Moja rekordzistka daje nawet dziewięć tysięcy litrów mleka rocznie - opowiada. O chorobie szalonych krów i jej przyczynach hodowca ma własne zdanie: "Całe to karmienie kocentratami, mączką kostno-mięsną, antybiotykami to diabelskie koło, które napędza pogoń za zyskiem. To czysty kanibalizm". Jego obawy budzą nieszczelne granice, zgoda rządu na import żelatyny, która przecież robiona jest z kości zwierząt. - Nie mamy odpowiednich testów, nie wiemy więc, czy ta choroba już u nas jest. Myślę, że to kwestia czasu - dodaje. Własnej wołowiny się nie obawia. Kupuje też w supermarketach. Nie zauważył, by zmniejszył się popyt. Naturę trzeba szanować Władysław Kapusta przestał jeść wołowinę. Nie chce też, by jadła ją żona i dzieci. "Nie mam pewności, co sprzedają w sklepach. Wołowina jest w kiełbasach, konserwach, wchodzi w skład mrożonej pizzy" - mówi. Na co dzień kieruje gospodarstwem w podolsztyńskich Bałdach, należącym do Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego. Swoje zwierzęta karmi paszami treściwymi własnej produkcji. - Można makuchy rzepakowe zmieszać z pszenicą i wychodzi superpasza. Obawiam się, że teraz ktoś będzie chciał zrobić duże pieniądze na zachodniej wołowinie. Teraz jest tam sprzedawana za grosze, jej przemycenie do Polski staje się więc niezwykle zyskowne - dodaje. Mieczysław Aszkiełowicz z Jonkowa ma liczące osiemdziesiąt sztuk stado, które zimą i wiosną karmi przede wszystkim kupowaną paszą. - Nie wiem, co dokładnie pasza zawiera, bo producenci, zasłaniając się tajemnicą, nie wyszczególniają składników. A państwo powinno nałożyć na nich taki obowiązek i kontrolować wytwórnie - zwraca uwagę. - Doszło do tego, że roślinożerców karmimy mięsem. A to jest wbrew naturze i natura się mści - dodaje Krystyna Aszkiełowicz. - Na Zachodzie krowy nienaturalnie przybierają na wadze, łamią im się nogi nieprzygotowane, by dźwigać tak duży ciężar - tłumaczy Mieczysław, gładząc mruczącego na kolanach kota zwanego Rumcajsem. Zdaniem Aszkiełowiczów dobrze, iż coś takiego jak choroba wściekłych krów się pojawiło, bo może komuś przyjdzie do głowy, że naturę trzeba szanować. Jemy hamburgery Paweł Policht był w Paryżu, gdy na kontynencie pojawiła się choroba wściekłych krów. Kiedy wrócił do swojej Nowej Wsi na Warmii, wiedział, że dobrze robi, karmiąc swoje liczące 135 sztuk stado, własną paszą z makuchów i soi. - Nie obawiamy się o nasze stado. Mamy tu cztery krowy rasy limusine z Francji, ale stado z którego je kupiliśmy, ma ponad dziesięć lat i nic się tam nie dzieje - opowiada. Nowa Wieś jest pięknie położona w lasach. Pracuje tu tartak, wzdłuż szerokiej ulicy stoją dostatnie domy. Pastwiska dochodzą daleko pod lasy. - Uwielbiam mięso wołowe. Jemy własnej produkcji steki, kupujemy w supermarketach, moje dzieci bardzo lubią hamburgery. Myślę, że polskie mięso jest czyste, a obecna sytuację, to szansa dla nas na eksport. Włosi już chcą od nas kupować - argumentuje. Janina Bruchwałd z Rogali ma tylko złe myśli. Mięsa wołowego nie je od dwóch lat. Od kiedy na jej rękach umierały cielęta zainfekowane wirusem wywołującym choroby dróg oddechowych. Wirus zabił całe stado młodych zwierząt, byczki chorowały na zapalenie płuc i błon śluzowych. - Padały w strasznych męczarniach i nikt nam nie pomógł opanować choroby. Weterynarze powiedzieli tylko, iż mogą załatwić, że rzeźnia szybciej przyjmie nasze krowy. Dlatego wiem, że jeżeli nie daj Boże i w Polsce znajdzie się jakaś wściekła krowa, nikt nie pomoże rolnikom. Zostaną sami ze swoim nieszczęściem. Służby się interesują Olewińscy piętnaście krów sprowadzili z Holandii w październiku, każda kosztowała 5200 zł. Przeszły miesięczną kwarantannę w Poznaniu, mają wszystkie potrzebne certyfikaty. - Nie wiem, czy przeszły badanie na chorobę wściekłych krów. Tego w papierach nie ma. Boję się. Jeżeli coś by się zdarzyło... to bylibyśmy bankrutami. Rząd zapewnia, że w Polsce choroby nie ma. Skąd to wie? Genowefa Olewińska: Kilka dni temu zadzwonił do nas lekarz z Wojewódzkiego Inspektoratu Weterynarii w Olsztynie. Pytał, czy nasze krowy żyją i czy są zdrowe. Odpowiedziałam, że zdrowe. Ucieszył się.
Genowefa Olewińska robi kiełbasę. - To z mojej sztuki. W supermarkecie w życiu bym wołowego mięsa czy wyrobu nie kupiła. Kostuch z Zalesia O chorobie szalonych krów i jej przyczynach ma własne zdanie: "Całe to karmienie kocentratami, mączką kostno-mięsną, antybiotykami to diabelskie koło, które napędza pogoń za zyskiem". Własnej wołowiny się nie obawia. Władysław Kapusta przestał jeść wołowinę. Na co dzień kieruje gospodarstwem w podolsztyńskich Bałdach. Aszkiełowicz z Jonkowa ma stado, które karmi kupowaną paszą. - Nie wiem, co dokładnie pasza zawiera - zwraca uwagę. roślinożerców karmimy mięsem. A to jest wbrew naturze i natura się mści - dodaje Krystyna Aszkiełowicz. Paweł Policht - polskie mięso jest czyste, a obecna sytuację, to szansa na eksport - argumentuje. Rząd zapewnia, że w Polsce choroby nie ma.
Rolnictwo Znów kontrowersje wokół systemu IACS Rząd grozi i donosi Jeżeli do końca tygodnia firma Hewlett-Packard (HP) nie przyjmie propozycji Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (ARiMR), zakończymy z nią współpracę przy budowie systemu IACS - zapowiedział szef agencji Aleksander Bentkowski. Powiedział także, że złoży skargę na polskiego prezesa HP w centrali tej firmy w Kaliforni i poinformuje o sytuacji ambasadora USA w Polsce. ARiMR zawarła dwa kontrakty dotyczące Zintegrowanego Systemu Zarządzania i Kontroli (IACS) z firmą Hewlett-Packard. Pierwszy z nich to umowa na budowę systemu o wartości 67,3 mln euro. Druga umowa to kontrakt na trzyletnią obsługę systemu, która opiewa na 105 mln euro. Od jesieni zarówno polska, jak i unijna strona podważała intencje zawarcia pierwszej z tych umów (na stworzenie systemu). Od około dwóch tygodni piętnowana jest przede wszystkim umowa serwisowa. - Kontrakt został zawarty z wyraźną szkodą dla państwa polskiego. Umowa z HP na budowę IACS mogła przynieść 100 mln euro strat budżetowi - powiedział dziennikarzom Aleksander Bentkowski, urzędujący od kilkunastu dni prezes ARiMR. Dodał, że - według niego - system można serwisować za 5 mln euro. Szybkie propozycje Prezes agencji powiedział, że w poniedziałek przesłał do HP dwie propozycje. Pierwsza z nich to bezwzględne rozwiązanie umowy serwisowej i renegocjacja kontraktu na budowę systemu. Agencja sugeruje, aby w ramach renegocjacji HP zgodziło się zrezygnować z wykonania części nieinformatycznej systemu (składają się na nią szkolenia, zakup samochodów, zatrudnienie personelu itp.). Takie działania mieliby wykonywać pracownicy ARiMR. Jeżeli HP zgodzi się na to, wartość kontraktu na budowę IACS zmaleje o 23 mln euro. Agencja chce mieć także pełne prawo własności do IACS, co dotychczas było sprawą kontrowersyjną. Druga propozycja jest w zasadzie groźbą. Agencja poinformowała HP, że jeżeli firma nie zgodzi się na powyższe warunki, to zakończy z nią współpracę. Prezes ARiMR dodał, że w przypadku rozstania z HP strona polska nie będzie musiała płacić odszkodowania amerykańskiemu kontrahentowi. - W umowie znalazł się punkt, który jest korzystny dla agencji. Stanowi on, że w przypadku naruszenia interesów państwa polskiego umowa zostaje rozwiązana - mówił prezes Bentkowski. Dodał, że ma świadomość, iż wypowiedzenie umowy może się wiązać ze skierowaniem sprawy do sądu. - Podejmę takie ryzyko. Mam też świadomość, że nie odzyskamy 14 mln euro, które już zapłaciliśmy HP - powiedział Bentkowski. Zapowiedział, że w przypadku rozstania się z HP agencja zdąży do końca tego roku wybrać nowego wykonawcę systemu, który przygotuje go na czas. - Myślę, że system będzie gotowy najpóźniej na początku 2003 r. - mówił Bentkowski. Rząd się poskarży - Na przesłane propozycje HP miało odpowiedzieć do wczoraj do godz. 9.00 - wynika z wypowiedzi szefa ARiMR. Powiedział on, że odpowiedź była mętna i że HP zasugerowało powołanie komisji porozumiewawczej. Na takie rozwiązanie strona polska nie wyraziła jednak zgody. - Nie ma powodów, aby negocjować. Szanująca się firma powinna nie tylko myśleć o tym, żeby jak najwięcej zagarnąć dla siebie, ale też o dobrej współpracy z rządem. Złożymy skargę na polskiego prezesa HP do centrali firmy w Kaliforni. Poza tym poinformujemy w piątek ambasadę USA w Warszawie o przebiegu działań związanych z IACS - mówił prezes Bentkowski. Jego wypowiedzi komentował rzecznik rządu Michał Tober. Sugerował, że takie działania zwiększą polską wiarygodność wśród zagranicznych inwestorów. Rzecznik dodawał, że rząd wprost oczekuje interwencji dyplomatycznej i poinformowania centrali HP w USA na temat zajść w Polsce. Szukanie winnych Wśród zarzutów postawionych HP podczas wczorajszej konferencji wymieniono m.in. posługiwanie się 11 podwykonawcami. - Wykonawca nie robi nic przy budowie IACS, posługuje się jedynie podwykonawcami. Za rozdysponowanie pracy HP pobrało 13 mln euro - mówił Bentkowski. Jednak w opisywanym przez "Rz" protokole z kontroli NIK zaznaczono, że stronami umowy są HP i ARiMR. Natomiast posługiwanie się podwykonawcami i rozliczenia między nimi to wyłączna sprawa HP. Bentkowski wymienił także winnych zaistniałej sytuacji. Wśród wymienionych są Mirosław Mielniczuk (były prezes ARiMR, który podpisywał umowę z HP), wszyscy członkowie komisji przetargowej, a zwłaszcza Maksymilian Delekta - szef tej komisji oraz szef komisji, która negocjowała umowę z HP. Po jej podpisaniu Delekta został prezesem spółki podwykonawczej tej firmy. Omawiając proces wybierania wykonawcy systemu, szef ARiMR używał słów "wyłudzenie" oraz "brak odpowiedzialności". Mariusz Przybylski Andrzej Dopierała, prezes Hewlett-Packard w Polsce Propozycje Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (ARiMR) otrzymaliśmy w poniedziałek o godz. 16.00. Mieliśmy czas na odpowiedź do wtorku do godziny 9.00. Te propozycje to kilkustronicowy aneks, pod którym mieliśmy się podpisać. Tymczasem umowę na budowę systemu negocjowaliśmy ok. 3 miesięcy. Propozycje ARiMR całkowicie zmieniają sens tej umowy, a mamy przecież podpisane umowy z podwykonawcami, zadania zostały wycenione, a prace są już bardzo zaawansowane. Wykonaliśmy ok. 50 proc. prac przy budowie systemu, w ciągu kilku tygodni oddamy ARiMR kolejne produkty. Można więc powiedzieć, że propozycje agencji to nic więcej niż ultimatum. My chcemy i możemy renegocjować umowę, ale tego nie da się zrobić w ciągu 16 godzin. Co do umowy serwisowej, to jest to odwracanie uwagi od ważniejszego problemu, jakim jest budowa systemu. Warunkiem złożenia oferty na budowę systemu IACS było przedstawienie oferty serwisowej. Oceniliśmy, że przez trzy lata co roku będziemy za to pobierać ok. 28 mln euro. ARiMR zapytała Urząd Zamówień Publicznych, czy można podpisać umowę serwisową bez przetargu. Uzyskała taką zgodę i zmusiła nas do podpisania tej umowy. Co do zapisu o możliwości rozwiązania umowy bez wypowiedzenia, to jest to zapis przepisany z ustawy o zamówieniach publicznych, a więc i tak musi obowiązywać. NOT. M.P. KOMENTARZ Najważniejszy jest czas Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa złożyła firmie Hewlett-Packard propozycję nie do odrzucenia. W ciągu kilkunastu godzin firma miała zrezygnować z części kontraktu na budowę systemu zbierającego informacje o gospodarstwach rolnych - IACS. Taka rezygnacja oznaczałaby utratę 100 mln euro przychodów z tytułu prac serwisowych i 23 mln euro z tytułu innych prac. Ktoś kto składa komercyjnej firmie taką ofertę i liczy, że z dnia na dzień ją zaakceptuje, jest albo naiwny, albo jest politykiem, który przygotowuje sobie pole do negocjacji. Nie będzie to pierwszy w historii budowy tego systemu taki przypadek. Tydzień temu "Rzeczpospolita" opisywała protokół z kontroli przeprowadzonej w agencji przez Najwyższą Izbę Kontroli. Czytając ten dokument, trudno nie odnieść wrażenia, że firmy starające się o budowę systemu porozumiały się, tak że w efekcie przegrani i konkurenci Hewlett-Packard zostali podwykonawcami tej firmy, a szef komisji przetargowej został szefem spółki podwykonawczej. Takich działań także nie można uznać za dobrą praktykę w biznesie. Potem na to wszystko nałożyły się nieprawidłowości w budowie systemu, które zakończyły się żądaniami Unii zwrotu wyłożonych pieniędzy i niebezpieczeństwem, że system nie będzie gotowy na czas. Obecnie budowa sprawnego systemu IACS, bez którego polscy rolnicy nie będą otrzymywać dopłat bezpośrednich do swojej produkcji, powinna być priorytetem. Powinien zostać on stworzony do końca tego roku. Liczenie na to, że będzie można w drodze przetargu wybrać nową firmę do budowy systemu i mimo to zdążyć na czas, jest mżonką. Dlatego, mimo że dotychczasowi jego wykonawcy nie wykazali się sprawnością i etyką, może warto jeszcze raz, po negocjacjach, powierzyć im to zadanie, bo dzięki temu prawdopodobnie uda się wykorzystać to, co zostało już zrobione. Mariusz Przybylski
Jeżeli do końca tygodnia firma Hewlett-Packard (HP) nie przyjmie propozycji ARiMR, zakończymy z nią współpracę przy budowie systemu IACS - zapowiedział szef agencji Aleksander Bentkowski. trudno nie odnieść wrażenia, że firmy starające się o budowę systemu porozumiały się, tak że w efekcie przegrani i konkurenci Hewlett-Packard zostali podwykonawcami tej firmy, a szef komisji przetargowej został szefem spółki podwykonawczej. Potem na to wszystko nałożyły się nieprawidłowości w budowie systemu, które zakończyły się żądaniami Unii zwrotu wyłożonych pieniędzy i niebezpieczeństwem, że system nie będzie gotowy na czas.Obecnie budowa sprawnego systemu IACS, bez którego polscy rolnicy nie będą otrzymywać dopłat bezpośrednich do swojej produkcji, powinna być priorytetem. Powinien zostać on stworzony do końca tego roku.
STANY ZJEDNOCZONE Rodzice, posyłający dzieci do szkół publicznych, domagają się reformy oświaty. Wszelkimi środkami bronią się przed nią nauczycielskie związki zawodowe. Swoboda zagrożona tabliczką mnożenia JACEK KALABIŃSKI z Waszyngtonu Zębami, pazurami i dolarami bronią się związki nauczycielskie w Ameryce przed wprowadzeniem bonów oświatowych, które pozwoliłyby rodzicom na swobodny wybór między szkołami publicznymi, prywatnymi i wyznaniowymi. Nauczyciele twierdzą, że nowy system niechybnie skazałby dzieci z ubogich rodzin na najgorsze szkoły. Badania opinii publicznej wykazują jednak, że właśnie najuboższe rodziny najbardziej chcą wprowadzenia bonów. Tylko co dziesiąte dziecko z 52-milionowej rzeszy uczniów podstawowych i średnich szkół amerykańskich chodzi do szkoły prywatnej. Tymczasem poziom szkół publicznych jest przedmiotem nieustannych, a zasadnych lamentów już od kilkunastu lat. Dyskusja o konieczności reformy oświaty trwa bez przerwy, ale potężne związki zawodowe nauczycieli blokują wszelkie próby stworzenia systemu, w którym szkoły musiałyby ze sobą konkurować i podnosić poziom. Zadowolenie ucznia najważniejsze Tylko w dwóch miastach amerykańskich, Cleveland w stanie Ohio i Milwaukee w stanie Wisconsin, udało się eksperymentalnie wprowadzić bony oświatowe. Z tego systemu może skorzystać zaledwie 3 tysiące dzieci z najuboższych rodzin w Cleveland i 15 tysięcy dzieci w Milwaukee. Badania naukowców z Uniwersytetu Harvarda potwierdziły, że objęci tymi programami uczniowie znacznie poprawili umiejętność czytania, pisania i rachowania. Umiejętności te w szkołach publicznych są na alarmująco niskim poziomie. Przeprowadzone na skalę międzynarodową testy wykazały, że koreańskie trzynastolatki są w matematyce najlepsze, a amerykańskie najsłabsze. Ale mniemanie o swoich umiejętnościach mają dokładnie odwrotne. Na pytanie, czy jesteś dobry w matematyce, twierdząco odpowiedziało tylko 23 proc. dzieci koreańskich, ale za to aż 68 proc. uczniów amerykańskich. "Obowiązującym w Ameryce dogmatem jest teza, iż uczniowie przede wszystkim muszą być z siebie zadowoleni, czemu towarzyszy pogląd, że najważniejsze jest, aby szkoła była dla młodzieży atrakcyjna" - pisze murzyński konserwatywny socjolog Thomas Sowell i dodaje, że te zasady udało się wdrożyć, ale kosztem katastrofalnego spadku poziomu nauczania. Jedna trzecia uczniów najstarszych klas publicznych szkół średnich nie wie, że proklamację likwidującą w Ameryce niewolnictwo wydał Abraham Lincoln. Połowa w ogóle nie słyszała, kim był Józef Stalin, a trzydzieści procent nie potrafi wskazać Wielkiej Brytanii na mapie świata. Wprowadzone na początku lat 60. testy SAT, mające badać poziom umiejętności absolwentów szkoły średniej, a stanowiące jedno z podstawowych kryteriów przy przyjmowaniu do szkół wyższych, zostały w zeszłym roku "dogłupione", aby można było twierdzić, że spadająca w istocie przeciętna wiedzy stale rośnie, a także, by ukryć rozbieżności między poziomem uczniów białych i czarnych. Krytycy zmian bezskutecznie dowodzili, że może raczej należałoby przeciwdziałać powszechnemu wśród czarnych dzieci kultowi nieuczenia się i ostracyzmowi wobec tych murzyńskich kolegów, którzy mają lepsze stopnie. Ale edukacyjny establishment postawił na swoim. 10 tysięcy dolarów na ucznia Utrzymywane z kieszeni podatników szkoły publiczne są nieprawdopodobnie kosztowne. W Dystrykcie Kolumbii - jak oficjalnie nazywa się miasto Waszyngton - roczne nakłady na jednego ucznia przekroczyły już 9600 dolarów. Postępy waszyngtońskich uczniów w nauce nie są najgorsze w kraju. Jeszcze gorzej spisują się dzieci na amerykańskich Wyspach Dziewiczych na Morzu Karaibskim. Jest to raczej słaba pociecha. Najbardziej ekskluzywne w Waszyngtonie szkoły prywatne stopnia ponadpodstawowego, do których posyłają swoje dzieci senatorzy, członkowie rządu i - do niedawna - będący zdecydowanym przeciwnikiem bonów oświatowych prezydent Bill Clinton, pobierają czesne niewiele wyższe od ponoszonych przez podatników kosztów edukacji w szkołach publicznych, a jednocześnie doskonale przygotowują swoich absolwentów do studiów na takich renomowanych uniwersytetach, jak Harvard, Yale i Princeton. Czesne w szkołach katolickich wynosi od jednej trzeciej do połowy nakładów na ucznia w systemie szkół publicznych, a poziom - mierzony okulawionymi, ale będącymi jedynym normatywnym instrumentem testami SAT - jest wyższy o 30 proc. z okładem. Badania opinii publicznej przeprowadzone na zlecenie stowarzyszenia murzyńskich nauczycieli wykazują, że 78 proc. murzyńskich rodziców chciałoby dostawać bony oświatowe, aby móc posłać dzieci do szkół poza wielkomiejskimi gettami. Bonów chce też 65 proc. Latynosów, ale tylko 48 proc. białych Amerykanów. Reszta białych ulega argumentom "postępowych" środków przekazu, albo po prostu ma cały problem w nosie, gdyż i tak posyła dzieci do szkół prywatnych. Decydować o własnych dzieciach W Denver w stanie Kolorado rozgorzał ostatnio zażarty spór. Trzy i pół tysiąca ojców i matek dzieci murzyńskich i latynoskich, którzy podpisali zbiorowy pozew sądowy, domagało się wprowadzenia bonów. Podobnie jak w wielu miastach amerykańskich także w Denver dzieci z murzyńskich części miasta dowożono autobusami do szkół w lepszych dzielnicach, co miało doprowadzić do integracji rasowej w szkołach publicznych. Ale przed dwoma laty program ten został zawieszony. W szkołach w uboższych dzielnicach natychmiast pogorszyły się wyniki uczniów. Wśród białych czwartoklasistów czytać umie 58 proc., wśród murzyńskich i latynoskich tylko 24 proc. Większość mieszkańców stanu Kolorado poparła wprowadzenie bardzo skromnych bonów edukacyjnych na sumę 2500 dolarów rocznie na ucznia. Całkowicie murzyńskie szkoły prywatne w Denver, gdzie czesne wynosi właśnie około 2500 dolarów, mają znacznie lepsze wyniki nauczania od szkół publicznych, których budżety dają im 4700 dolarów rocznie na ucznia. Ale związki nauczycielskie stanęły okoniem. Rodzice z Denver, w przeciwieństwie do rodziców z innych miast, nie poddali się i oddali sprawę do sądu. Przeciwnicy swobody wyboru szkoły posługują się wieloma argumentami. Twierdzą, że pozostawieni samopas rodzice będą wybierać złe szkoły. Natomiast ci, którzy będą potrafili dokonać wyboru, zabiorą swoje dzieci z gorszych szkół, w których pozostaną najsłabsi, nie mający szans na wydźwignięcie się. Swoboda wyboru dla rodziców - głoszą działacze nauczycielscy - jest sprzeczna z amerykańskim systemem wartości, w którym szkoła jest jedna dla wszystkich. Pogłębi podziały społeczeństwa na tle rasowym, finansowym i religijnym. Doprowadzi też do finansowania szkół parafialnych z budżetu państwowego, co byłoby sprzeczne z konstytucyjną zasadą rozdziału państwa i Kościoła, bardzo ściśle przestrzeganą w USA. W każdym calu postępowy "New York Times" ostrzegał przed trzema laty, że system bonów wyciągnie najzdolniejsze dzieci biedoty ze szkół publicznych. "Co zostanie po odciągnięciu tej śmietanki?" - martwił się autor redakcyjnego artykułu. Socjolog Sowell zadał sobie trud sprawdzenia, ilu dziennikarzy piszących redakcyjne komentarze w "Timesie" posyła własne dzieci do szkół publicznych. Odpowiedź: żaden. Obrona przywilejów Upór nauczycieli i elit politycznych przy nienaruszalności monopolu szkół publicznych ma dwie przyczyny: są to ideologia i pieniądze. Większy z dwóch nauczycielskich związków zawodowych, Amerykańskie Stowarzyszenie Edukacji (NEA), ma 2,2 miliona członków, roczne wpływy szacowane na 785 milionów dolarów i wyłożoną marmurami siedzibę w Waszyngtonie, której remont kosztował 52 miliony dolarów. NEA jest najliczniejszym związkiem zawodowym w USA. Na lobbing wydaje 39 milionów dolarów rocznie. W ostatnich latach wyłożyło ponad 9 milionów na fundusze wyborcze kandydatów do Kongresu. Z sumy tej tylko 37 tysięcy dostali republikanie, cała reszta została wypłacona demokratom. NEA konsekwentnie finansuje kandydatów lewicowych. Najwięcej dostają ultraradykałowie, jak David Bonior ze stanu Michigan, który na Kapitolu uważany jest za najgroźniejszego demagoga w Izbie Reprezentantów, czy niezłomnie prozwiązkowy Richard Gephard, który właśnie przystąpił do wyścigu o prezydenturę w roku 2000, starając się Clintona i Gore'a obejść z lewa. Trudno powiedzieć, aby NEA nie miało sukcesów. Mimo że propozycje wprowadzenia bonów oświatowych zostały złożone w połowie wszystkich parlamentów stanowych, wszędzie udało się je zablokować. Kiedy dla uratowania będącego w stanie upadku systemu szkolnego Dystryktu Kolumbii zarządzająca nim Izba Reprezentantów miała uchwalić rozdawanie bonów, umiejętny lobbing NEA sprawił, że prezydent Clinton z góry zapowiedział swoje weto. Sprawa upadła. NEA potrafiło też storpedować wprowadzenie w Kalifornii systemu tzw. szkół czarterowych. Są to szkoły publiczne, które mają swobodę układania programów i przyjmowania uczniów z całego rejonu inspektoratu szkolnego, a nie tylko ze ścisłego rejonu. NEA na zwalczanie szkół czarterowych wydało - według ocen dziennika "Los Angeles Times" - ponad 14 milionów dolarów, prowadząc kampanię w telewizji, prasie i na wiecach. W cotygodniowym komentarzu swojego prezesa, publikowanym jako płatne ogłoszenie na łamach czytanego przez stołeczne elity polityczne "Washington Post", dzielni edukatorzy twierdzą, że NEA stanowczo zmienia swoją politykę. "W Kalifornii doprowadziliśmy do przeznaczenia przez stan dodatkowych 771 milionów dolarów na zmniejszenie liczebności klas od przedszkola do trzeciej z obecnych czterdziestu uczniów do dwudziestu" - pisze prezes NEA, Keith Geiger. Nie wspomina o tym, że jego organizacja latami skutecznie zwalczała system sprawdzania umiejętności nauczycieli. Testy w Kalifornii wykazały, że jedna piąta z przebadanych 65 tysięcy nauczycieli nie ma podstawowych kwalifikacji zawodowych. Wielu nie potrafiło poprawnie liczyć i pisać. Zmarły w tym roku Albert Shanker, prezes konkurencyjnego wobec NEA związku Amerykańska Federacja Nauczycielska, przyznawał, że z fachowością nauczycieli jest fatalnie: "Do szkół przychodzą uczyć ludzie, którzy w innych krajach nie dostaliby się na wyższe studia". AFN, która podejmuje pewne wysiłki na rzecz poprawy sytuacji w oświacie i zdaje sobie sprawę, że wkrótce może wybić sądna godzina dla systemu edukacji publicznej, ma trzykrotnie mniej członków od NEA. Zwolennicy reorganizacji szkół w Milwaukee pokazywali w miejscowej telewizji nakręcone ukrytą kamerą taśmy wideo, na których nauczyciele spędzali godziny lekcyjne na czytaniu kryminałów lub gazet, podczas gdy uczniowie robili, co im się podobało. Ale i to nie pomogło. System bonów oświatowych nie został rozszerzony. W stanie Nowy Jork średnie koszty prawne usunięcia nauczyciela z pracy wynoszą 200 tysięcy dolarów. W roku 1990 jeden z nauczycieli "edukacji specjalnej" powędrował do więzienia za sprzedanie kokainy policyjnym tajniakom. Poparcie związków nauczycielskich sprawiło, że przez półtora roku, jakie spędził za kratkami, inspektorat oświatowy musiał wypłacać mu pełne pobory. I tak jesteśmy ważni Nie chodzi tylko o finansowe przywileje dla zawodu nauczycielskiego. Bardzo silna jest także motywacja ideologiczna przeciwników bonów oświatowych. Szkoły prywatne i wyznaniowe są na ogół bardziej konserwatywne od publicznych. W wielu podstawowych szkołach prywatnych dzieci noszą mundurki. Znacznie wyższe są wymagania jeżeli chodzi o zdobycie wiedzy encyklopedycznej, począwszy od tabliczki mnożenia, niemal kompletnie wypartej przez kalkulator ze szkół publicznych. Na lekcjach matematyki wymaga się umiejętności rozwiązania zadania, a nie "oszacowania" z grubsza, jaki będzie wynik. W pojęciu obecnego pokolenia nauczycieli uformowanego przez wywodzących się ze studenckiej rebelii lat 60. profesorów pedagogiki jest to po prostu skandaliczne ograniczenie wolności ucznia, kaleczenie jego osobowości. Szkoły amerykańskie - nawet prywatne czy uważane za skrajnie rygorystyczne szkoły katolickie - nie wymagają od uczniów, aby nauczyli się na pamięć wszystkich części szkieletu gołębia, co skutecznie zniechęcało do biologii przeważającą większość polskich siódmoklasistów. Nikt nie każe wykuwać na pamięć długich XIX-wiecznych poematów. Co prawda w amerykańskiej szkole katolickiej dziecko raczej rzadko jest chwalone i zachęcane do pracy przez nauczycieli, ale też nie usłyszy powszechnego w ustach polskich nauczycieli stwierdzenia, że jest idiotą. Postępowi nauczyciele uważają jednak, że nikt nie ma prawa narzucać w klasie swojej prawdy i wszystko jest względne. Reporter gazety "Los Angeles Times" spędził miesiąc w ostatniej klasie szkoły średniej. Na koniec pytał młodzież, czego się nauczyła. Oto przykładowe odpowiedzi chłopca uważanego za najzdolniejszego w klasie: "Nauczyłem się, że w wojnie wietnamskiej Korea Północna i Południowa walczyły ze sobą, że w końcu zawarto pokój wzdłuż 38. równoleżnika i coś wspólnego miał z tym Eisenhower". Reporter zapytał, czy przeszkadzałoby chłopcu, gdyby dowiedział się, że niezupełnie tak to wyglądało. "Nie za bardzo. Od panny Silver nauczyliśmy się przede wszystkim, że możemy wyrażać swoje opinie i ktoś dorosły nas wysłucha, nawet gdybyśmy nie mieli racji. Dlatego jest naszą ulubioną nauczycielką. Sprawia, że czujemy, iż jesteśmy ważni". Nauczycielka dodała, że dla niej absolutnym priorytetem jest doprowadzenie uczniów do swobodnego wyrażania swej osobowości. Zmarły przed kilkoma laty psychoterapeuta Carl Rogers uważał, że najważniejszym zadaniem szkoły jest podbudowanie pewności siebie u młodzieży i uświadomienie uczniom, że wszyscy są równi niezależnie od nabytej wiedzy, rasy i pochodzenia. Dla bardzo wielu pedagogów amerykańskich ważniejszy od przyswajania wiedzy jest "multikulturalizm" szkoły i wytrzebienie podyktowanych przesądami różnic psychologicznych między chłopcami i dziewczynkami. Właśnie szkoła publiczna jest miejscem tego gigantycznego eksperymentu. Bogatsi rodzice mogą posłać dzieci do innych szkół, ale nie zwalnia ich to od płacenia w pełnym wymiarze podatków na edukację publiczną. Amerykańskie przepisy nie przewidują odpisów podatkowych na edukację w szkołach podstawowych i średnich, jedynie minimalne odpisy w bardzo ograniczonych wypadkach na studia wyższe. Klasa średnia i uboższa musi zaciskać zęby i piędź po piędzi wydzierać nauczycielskim związkom zawodowym ich przywileje.
Zębami, pazurami i dolarami bronią się związki nauczycielskie w Ameryce przed wprowadzeniem bonów oświatowych, które pozwoliłyby rodzicom na swobodny wybór między szkołami publicznymi, prywatnymi i wyznaniowymi. Nauczyciele twierdzą, że nowy system niechybnie skazałby dzieci z ubogich rodzin na najgorsze szkoły. Badania opinii publicznej wykazują jednak, że właśnie najuboższe rodziny najbardziej chcą wprowadzenia bonów.Tylko co dziesiąte dziecko z 52-milionowej rzeszy uczniów podstawowych i średnich szkół amerykańskich chodzi do szkoły prywatnej. Tymczasem poziom szkół publicznych jest przedmiotem nieustannych, a zasadnych lamentów już od kilkunastu lat. Dyskusja o konieczności reformy oświaty trwa bez przerwy, ale potężne związki zawodowe nauczycieli blokują wszelkie próby stworzenia systemu, w którym szkoły musiałyby ze sobą konkurować i podnosić poziom.Badania opinii publicznejwykazują, że 78 proc. murzyńskich rodziców chciałoby dostawać bony oświatowe, aby móc posłać dzieci do szkół poza wielkomiejskimi gettami. Bonów chce też 65 proc. Latynosów, ale tylko 48 proc. białych Amerykanów.Przeciwnicy swobody wyboru szkoły posługują się wieloma argumentami. Twierdzą, że pozostawieni samopas rodzice będą wybierać złe szkoły. Natomiast ci, którzy będą potrafili dokonać wyboru, zabiorą swoje dzieci z gorszych szkół, w których pozostaną najsłabsi, nie mający szans na wydźwignięcie się.Pogłębi podziały społeczeństwa na tle rasowym, finansowym i religijnym.Upór nauczycieli i elit politycznych przy nienaruszalności monopolu szkół publicznych ma dwie przyczyny: są to ideologia i pieniądze.
SCENA POLITYCZNA W koalicji z SLD Unia Wolności nie utworzy systemu, z którym Polska poradzi sobie w UE Nie zmieniać premiera RYS. JÓZEF KACZMARCZYK JAN MACIEJA Formalnych powodów zmiany premiera jest wystarczająco wiele, by dokonać takiego manewru. Można jednakże dostrzec okoliczności usprawiedliwiające premiera. Niewątpliwie zdaje on sobie sprawę z tego, że rządzenie państwem z pozycji silnego człowieka przyniosłoby mu może nawet pochlebną opinię większości społeczeństwa, ale doprowadziłoby do rozpadu AWS i całej koalicji. Przed oceną wniosku o dymisję premiera należy się zastanowić, co kraj, gospodarka i polskie państwo zyska dzięki takiemu zabiegowi. Osiągnięcia obecnej koalicji Największą historyczną zasługą obecnej koalicji jest przełamanie polityki oportunizmu rządów koalicji SLD - PSL i wyprowadzenie kraju z kręgu powszechnej niemożności. Tamte rządy nie mogły podjąć reform ustrojowych, tj. samorządowej, ubezpieczeń społecznych, opieki zdrowotnej i oświaty, ani reform restrukturyzacji tzw. sektorów konfliktowych, gdyż korzyści ówczesnej koalicji wynikające z niepodejmowania problemów trudnych były większe od korzyści możliwych do osiągnięcia przez angażowanie się na rzecz ich rozwiązania. Niewątpliwie reformy można było lepiej przygotować i wprowadzić w życie. Pewien bałagan był jednak nieunikniony. Nie mam żadnych wątpliwości, że obecny rząd będzie uznany za reformatorski i zajmie trwałe miejsce w historii Polski. Odwlekanie wymienionych reform groziło bowiem paraliżem gospodarki i państwa za kilka lat. Uważam, że warunkiem wykształcenia się systemu politycznego i społecznego, z którym Polska może odrobić zacofanie cywilizacyjne w czasie życia jednego pokolenia i poprawić znacząco poziom życia swych mieszkańców, jest utrzymanie obecnej koalicji. Inny mariaż polityczny nie daje takich szans. Historyczne zasługi Partie i ludzie wchodzący obecnie w skład Unii Wolności wytyczyli kierunek przemian ustrojowych, który po roku 1989 korzystnie zmienił oblicze Polski. Lech Wałęsa odegrał historyczną rolę w obaleniu PRL, a Tadeusz Mazowiecki i Leszek Balcerowicz w tworzeniu zasad ustrojowych III Rzeczypospolitej. Zasługą Mazowieckiego jest wykształcenie się państwa demokratycznego, w którym główne spory rozwiązuje się w sposób negocjacyjny, a nie siłowy. Również jemu trzeba przypisać znaczny zakres redystrybucji dochodu na rzecz biednych. Zasługa Leszka Balcerowicza polega na tym, że najlepiej zrozumiał sposób przeprowadzenia ustrojowej transformacji w Polsce i umiał wcielić go życie. Uznał, iż deficyt budżetowy, nierównowagę rynku, inflację i zadłużenie trzeba rozwiązać w sposób szokowy, podczas gdy sprawę przekształceń własnościowych - stopniowo. Historia potwierdziła słuszność takiego podejścia. Kto poszedł inną drogą - jak to uczyniły np. Rosja, Bułgaria, Ukraina, Rumunia, Białoruś - nie może dotychczas wydźwignąć się z kryzysu. Przezwyciężenie skutków błędnego wyboru drogi transformacji gospodarki centralnie planowanej w rynkową zajmie im dziesięciolecia. Społeczeństwa straciła wiarę w sukces. Zrodziła się nostalgia za starym systemem. Kraje, które wybrały drogę polską - Węgry, Czechy, Słowenia, Estonia, Łotwa i Litwa - mają szansę na przezwyciężenie zapaści cywilizacyjnej w krótkim okresie, czyli w czasie życia jednego pokolenia. Ale pod hasłami wzrostu gospodarczego, troski o finanse państwa, przezwyciężenia deficytu na rachunku bieżących obrotów, zwalczania inflacji, twardych ograniczeń budżetowych nie można zyskać szerokiego poparcia społecznego, choć ich realizacja jest warunkiem osiągnięcia dobrobytu w Polsce. To nie są hasła nośne, miłe dla ucha większości Polaków. Dlatego UW jest i na długo pozostanie partią małą, bez szerokiego poparcia, a jednocześnie posiadającą dobrze zorganizowanych przeciwników. Reformy ustrojowe prowadzące do zbudowania w Polsce współczesnego państwa kapitalistycznego z dobrze rozwiniętą konkurencyjną gospodarką może wprowadzać jedynie UW za pośrednictwem innych partii. Praktycznie ma do wyboru SLD lub AWS. Zastanówmy się, co może przynieść Polsce intelektualne i ideowe zasilenie UW z lewej strony, tj. koalicja z SLD. Na przykładzie Anglii i Niemiec widać, że współczesna lewica ma niewiele do wniesienia w budowanie modelu społeczno-ekonomicznego, w którym ludzie mogliby realizować swoje aspiracje w warunkach globalizacji życia gospodarczego, oznaczającej pełne wystawienia krajowych podmiotów gospodarczych na konkurencję z firmami zagranicznymi. Profesor Michał Nowak z American Enterprise Institute niedawno powiedział, że "globalizacja oznacza koniec socjalizmu, którego istnienie było możliwe dzięki zamknięciu przez rządzących granic swojego państwa i ścisłemu kontrolowaniu tego, co się w nim dzieje". Zobaczmy, jakie wartości programowe oferuje polska lewica. Do wyborów choć blisko, jeszcze daleko Jakie będą wyniki wyborów, nie można przewidzieć na podstawie dzisiejszych sondaży opinii publicznej. Trzeba się bowiem liczyć z tym, że lewicowo-populistyczni konkurenci obecnej koalicji napotkają na ograniczenia w formułowaniu radykalnych haseł wyborczych. Polskie Stronnictwo Ludowe już musiało złagodzić ton swej retoryki, gdyż jako ugrupowanie skrajnie radykalne byłoby łakomym kąskiem, łatwym do połknięcia przez Andrzeja Leppera. Sojuszowi Lewicy Demokratycznej, wbrew zapowiedziom, nie udało się wypracować programu, który byłby jednocześnie radykalny i skuteczny. W istocie, jeśli pominąć wątki krytyczne, w warstwie pozytywnej kierownictwo eksploatuje jedynie trzy postulaty tego programu: wolniejsze obniżenie inflacji, wolniejsze wychodzenie z deficytu budżetowego oraz zachowanie wysokiego opodatkowania bogatych. Do dwu pierwszych wydaje się być bardziej przywiązany Leszek Miller (słynny wykład londyński), a do trzeciego Marek Borowski (postulat nękania bogatych wysokimi podatkami jest niemal stałym punktem jego wypowiedzi telewizyjnych). Realizacja takiego programu nie może jednak przynieść wzrostu gospodarczego ani przezwyciężyć nierówności. Pod tymi trzema hasłami nie można też wygrać wyborów. Liderzy SLD wiedzą, że im obietnice będą bardziej nierealne, tym zwycięstwo wyborcze będzie pewniejsze i wyższe, ale zarazem tym większe będą zastępy niezadowolonych. Po zwycięstwie w wyborach maszerującymi będą ci sami, co przed rokiem, jedynie na ich czele zamiast Millera, Wiadernego, Kalinowskiego, Leppera iść będą inni: biedni, pokrzywdzeni. Przywódcy SLD już doświadczyli, że wygrać wybory w Polsce nie jest trudno (oczy wielu politykom otworzył Stan Tymiński), gorzej jest z utrzymaniem się przy władzy. Dlatego należy oczekiwać, że w miarę zbliżania się wyborów, obietnice będą się stawały skromniejsze. Przywódcy SLD muszą ponadto zdawać sobie sprawę z tego, że duże zaangażowanie się państwa w gospodarkę, przejawiające się utrzymaniem znacznego sektora państwowego, poważnym zakresem regulacji życia gospodarczego i społecznego oraz szeroką redystrybucją, nieuchronnie wykształca system polityczny typu familijnego, tj. o dużej uznaniowości w dostępie do wytworzonego produktu, rozwiniętej korupcji, powszechności nepotyzmu, ograniczonej wolności. Z SLD Unia Wolności nie stworzy systemu, z którym Polska poradzi sobie w UE, a jej gospodarka sprosta wyzwaniom wynikającym z globalizacji. Można poprawić polski kapitalizm Przezwyciężanie słabości polskiego kapitalizmu nie wiedzie zatem przez jego modyfikację za pomocą programu SLD. O wiele więcej można by się spodziewać po wykorzystaniu przez liberałów przesłania płynącego z konserwatyzmu. Nie podlega dyskusji, że efektywne funkcjonowanie gospodarki rynkowej zależy od zapewniania podmiotom gospodarczym stabilnych warunków funkcjonowania tj., stabilizacji makroekonomicznej, niskich podatków, oraz od wystawienia ich na konkurencję zewnętrzną. Zależy też od jakości infrastruktury i oświaty, a więc od tego, czego rynek nie zapewnia samorzutnie. Te uwarunkowania są w pełni uznawane przez liberałów. Dlatego nie negują roli państwa, jedynie postrzegają ja inaczej niż lewica. Jednakże trwały wzrost gospodarczy, niezakłócony wstrząsami społecznymi, zależy od spełnienia ważnych warunków, które nie znajdują się na wysokim miejscu w hierarchii systemu wartości liberałów. Troska o rodzinę w konserwatywno-chrześcijańskiej tradycji, o jej ciągłość, bezpieczeństwo materialne, wychowanie i wykształcenie dzieci jest obowiązkiem największym. Rodzina dostarcza dzieciom dobra, którego nie może dostarczyć państwo, czyli miłości. W rodzinie można znaleźć wzorce godne naśladowania. Wiele spraw rozwiązywanych jest kolektywnie, a więc łatwiej i taniej. Rodzina wyrabia zarazem tak użyteczne dla rozwoju społeczno-gospodarczego cechy człowieka, jak nawyk oszczędzania, poszanowania pieniądza i rzeczy, pracowitość, szacunek dla przełożonego. Rodzina pomaga sobie w nieszczęściu, wskutek czego łatwiej przezwyciężyć przejściowe niepowodzenia. W Polsce z powodu nieodpowiedzialnych działań różnych ruchów feministycznych, nierozumnej postawy rządów, importu złych wzorców, wystąpi spadek ludności do ok. 20 mln w 2050 roku. Kto wie, jakie to wywoła skutki, jaka będzie przyszłość naszego kraju. Czy można zatem tak łatwo odrzucać - jak to czyni UW - politykę prorodzinną? Poprawienie kapitalizmu w Polsce wymaga wzbogacenie programów liberalnych ideami konserwatywnymi. Politycy koalicji powinni zatem podjąć wysiłek na rzecz dobrego funkcjonowania obecnej koalicji, w tym zwalczania warcholstwa politycznego, a nie koncentrować się na śmiesznym dla społeczeństwa poszukiwaniu sposobów obalenia premiera. Ku zazdrości części świata Polakom udaje się od pewnego czasu rozwiązywać problemy wydawałoby się nierozwiązywalne. Miejmy nadzieję, że tak będzie i teraz. Autor jest kierownikiem Zakładu Funkcjonowania Gospodarki Instytutu Nauk Ekonomicznych PAN.
Największą zasługą obecnej koalicji jest przełamanie polityki oportunizmu rkoalicji SLD - PSL. obecny rząd będzie uznany za reformatorski. pod hasłami wzrostu gospodarczego, przezwyciężenia deficytu, twardych ograniczeń budżetowych nie można zyskać szerokiego poparcia społecznego. Reformy ustrojowe może wprowadzać jedynie UW za pośrednictwem innych partii. Z SLD UW nie stworzy systemu, z którym Polska poradzi sobie w UE. Poprawienie kapitalizmu wymaga wzbogacenie programów liberalnych ideami konserwatywnymi.
Służba zdrowia - rokowania nie są pomyślne Nieskuteczna terapia JANUSZ A. MAJCHEREK Protesty pracowników służby zdrowia oraz powszechne niezadowolenie aktualnych i potencjalnych pacjentów, to główne elementy sytuacji na rynku usług medycznych w dwa lata po jego formalnym ustanowieniu. Można ten stan zmienić, ale nie przez odwrót od rynku, lecz dzięki jego rozwojowi. Reforma systemu ochrony zdrowia przyniosła rozczarowanie i wywołała napięcia, bowiem nie usunęła najdotkliwszych wad poprzedniego modelu, ani nie spełniła warunków osiągnięcia efektywności nowego. Najważniejsze były dwie zamierzone zmiany: wprowadzenie indywidualnego ubezpieczenia na wypadek choroby, zamiast bezpośredniego finansowania kosztów leczenia z budżetu, oraz dopuszczenie konkurencji między placówkami medycznymi, rywalizującymi o pacjentów i idące za nimi pieniądze z instytucji ubezpieczających. W ten sposób refundacja kosztów opieki medycznej miała się oprzeć na czytelnym i racjonalnym rachunku ekonomicznym, według reguł przypominających funkcjonowanie ubezpieczeń w innych dziedzinach (majątkowych, samochodowych itd.). Kasy chorych miały pełnić rolę podobną do towarzystw ubezpieczeniowych, gromadzących składki klientów i wypłacających im "odszkodowania", czyli pokrywających rachunki za usługi medyczne, do skorzystania z których zmusiła ich choroba. Reglamentacja zamiast konkurencji System zawiódł z dwóch przede wszystkim powodów. Po pierwsze, okazało się, że pieniądze wcale nie idą za pacjentem, lecz są przydzielane na podstawie odgórnych uzgodnień, czyli kontraktów zawieranych między kasami chorych a placówkami medycznymi. W ten sposób zostały w praktyce utrzymane limity, czyli reglamentacja usług medycznych, jak w dawnym systemie. Tyle tylko, że wówczas była ona wynikiem "bezpłatności". Wszystko, co otrzymujemy bez zapłaty lub po zaniżonej cenie, musi być reglamentowane, co w czasach PRL potwierdziło się wielokrotnie i na różne sposoby. Nowy system miał jednak znieść "bezpłatność" i gwarantować adekwatną zapłatę za wykonane usługi. W tej sytuacji limitowanie opieki medycznej stało się niezrozumiałe. Po drugie, sztywne kontrakty udaremniły konkurencję między usługodawcami i utrzymały "urawniłowkę" w zakresie ich finansowania, co uniemożliwiło wywołanie rywalizacji i idącej za nią poprawy efektywności pracy. Placówek się w zasadzie nie likwiduje, ale niemal wszystkie mają za mało pieniędzy. Progi i bariery Są dwa powody faktycznego złamania zasady "pieniądz idzie za pacjentem", czyli swobodnego wyboru usługodawcy oraz nieograniczonego korzystania z jego oferty, i zastąpienia jej kontraktowym limitowaniem. Pierwszy to zamiar zapobieżenia największemu ryzyku w każdej działalności ubezpieczeniowej - wyłudzaniu świadczeń. Jego groźba jest o tyle realna, że w przypadku ubezpieczeń zdrowotnych mamy do czynienia ze wspólnym interesie pacjentów i lekarzy. Jedni chętnie skorzystają z szerokiej oferty usług zdrowotnych, natomiast drudzy ochoczo się ich podejmą, wystawiając stosowne rachunki. Drugim powodem administracyjnego limitowania i dystrybuowania usług medycznych jest podległość publicznych placówek opieki zdrowotnej samorządom terytorialnym, co wkomponowuje je w układ lokalnych powiązań i interesów stwarzających ochronę przed konkurencją. Układ jest rozbudowany ponieważ członkowie kas chorych są desygnowani również przez władze samorządowe. W rezultacie niemal wszyscy mają pieniędzy po równo, ale każdemu ich brakuje. Rodzi się niedostatek usług medycznych dla rzeczywiście potrzebujących i pieniędzy dla rzetelnie je świadczących. Wyłudzeniom to zaś nie zapobiega, o czym świadczy ogromna liczba zwolnień chorobowych i lawinowo narastające koszty refundacji lekarstw. Choć oferta publicznych zakładów opieki zdrowotnej jest nieadekwatna do potrzeb (np. zmniejszająca się liczba ciąż i urodzeń powoduje spadek zapotrzebowania na usługi ginekologiczno-położnicze i pediatryczne, a rosnący wiek pacjentów wywołuje popyt na usługi geriatryczne i pielęgnacyjno-opiekuńcze), restrukturyzacja postępuje ślamazarnie. W rezultacie uzyskanie usług przez pacjentów jest utrudnione, oferta tych usług nieadekwatna do potrzeb, a środki finansowe dla usługodawców zbyt małe, bo w dużej części marnowane. Leczenie objawowe Świadomość objawów jest jednak nieporównanie bardziej powszechna niż zrozumienie przyczyn, dlatego proponowane środki zaradcze są na ogół chybione i nieskuteczne. Mówiąc językiem medycznym, mylna diagnoza prowadzi do niewłaściwej terapii. Podstawowe, i najprostsze z ordynowanych, lekarstwo, to podniesienie składki ubezpieczeniowej. Z góry można jednak przewidzieć, że skierowanie większej ilości pieniędzy w niezrestrukturyzowany system i bez racjonalnych kryteriów rozdziału nie przyniesie poprawy jego efektywności. Ostatnio podniesiono składkę o 0,25 proc., co ma dać dodatkowo ok. 800 mln zł, lecz budżetowi dysponenci tej kwoty zastrzegają, że to nie ułatwi pacjentom dotarcia do lekarzy ani nie podniesie wynagrodzeń personelu. Czy jest taka kwota, która usatysfakcjonowałaby jednych i drugich? Wątpliwe. Zarówno zapotrzebowanie na usługi medyczne i paramedyczne, jak oczekiwania płacowe pracowników służby zdrowia nie są przecież limitowane i nie mają górnej granicy. Społeczeństwo nie jest natomiast świadome, że każde zwiększenie transferu środków do sektora medycznego oznacza równoważny deficyt w budżecie państwa, co wymaga oszczędności w innych dziedzinach, podniesienia podatków lub zwiększenia długu publicznego, czyli przerzucenia kosztów takiej operacji na przyszłe pokolenia. Idący po władzę SLD, a przynajmniej jego lider, zapowiada rozważenie likwidacji kas chorych, podobne sugestie formułowane są w PSL. To chwytliwe hasło, bo zdołano społeczeństwu przedstawić te instytucje jako kosztowne i marnotrawne. Wynagrodzenia pracowników i koszty siedzib kas chorych mogą rzeczywiście budzić kontrowersje czy nawet oburzenie, lecz nie mają znaczenia ekonomicznego, stanowiąc 1 - 2 proc. wszystkich wydatków na finansowanie systemu ochrony zdrowia w Polsce. Oszczędności na nich dokonane nie zmieniłyby sytuacji całej branży, bo wyniosłyby mniej niż połowę kwoty spodziewanej w przyszłym roku z podniesienia składki o 0,25 proc. Wezwania do likwidacji kas chorych są równie demagogiczne i populistyczne, jak żądania likwidacji innych instytucji publicznych, na czele z parlamentem i samorządami lokalnymi, również bulwersującymi część obywateli płacami, dietami czy siedzibami. Zlikwidować można, tylko co w zamian? Czy zamiast kas chorych powołać jakąś centralną instytucję do dystrybucji środków, a może wrócić do finansowania bezpośrednio z budżetu, jak dawniej, z całą korupcyjną otoczką? Unia Wolności proponuje oddanie opieki zdrowotnej w gestię samorządów. To jeszcze bardziej wplotłoby placówki medyczne i osoby za nie odpowiedzialne w sieć lokalnych interesów, całkowicie już unicestwiając szanse na zdrową konkurencję i poprawę efektywności. Trudno wskazać korzyści, jakie mogliby z tego odnieść pacjenci. Niektórzy proponują więc ten układ interesów osłabić przez odebranie samorządom prawa powoływania członków kas chorych i powierzenie ich wyboru samym pacjentom. Można się jednak obawiać, że wybory do kas chorych skończyłyby się klapą wynikającą ze znikomej frekwencji, która ułatwiłaby manipulacje. Zresztą rozważano taki wariant we wstępnych pracach nad reformą, ale porzucono go ze względu między innymi na te zastrzeżenia i niebezpieczeństwa. Lekarstwo musi być bolesne Czy więc z impasu, w jakim znalazła się reforma służby zdrowia, nie ma wyjścia? Zapewne jest, lecz wymaga ponownego rozważenia dwóch zaniechanych lub zablokowanych elementów reformy: współodpłatności pacjentów za niektóre usługi medyczne oraz działalności komercyjnych ubezpieczeń zdrowotnych. Bez obciążenia pacjentów częścią kosztów opieki medycznej trudno będzie powstrzymać, a przede wszystkim zaspokoić rosnące żądania dotyczące ilości i jakości świadczeń oraz lawinowo narastające wydatki. W Polsce przyjęto założenie, że podstawowe usługi medyczne mają być gwarantowane "za darmo", czyli dla pacjenta bezpłatnie. Tymczasem prawie każdego stać na częściowe przynajmniej pokrycie kosztów leczenia przeziębienia, które nie jest groźną chorobą, natomiast prawie nikogo nie stać na sfinansowanie nieporównanie droższego zabiegu na otwartym sercu czy przeszczepu, bez którego niechybnie umrze. Na tę sprzeczność bezskutecznie zwracał uwagę podczas debaty konstytucyjnej ówczesny senator Zbigniew Religa. Nikt przecież nie wymusza i prawie nikt nie dokonuje zbędnych lub fikcyjnych zabiegów operacyjnych (pomijając operacje plastyczne), natomiast wyłudzenia, nadużycia i marnotrawstwo szerzą się przy okazji zwykłych, rutynowych i masowych porad lekarskich, krótkotrwałych zwolnień chorobowych czy bezpłatnych recept. Współfinansowanie ich przez pacjentów zmniejszyłoby te obciążenia w dwójnasób, bowiem oprócz przysporzenia dodatkowych środków ograniczyłoby rozmiary oszustw i nadużyć. Podobne efekty dałoby dopuszczenie komercyjnych ubezpieczeń zdrowotnych, czyli prywatnych kas chorych. Na pewno wymusiłyby większą efektywność gospodarowania powierzonymi im środkami i pracy placówek medycznych, a ponadto skłoniły klientów do wpłacania większych składek w zamian za gwarancje lepszych usług. Współfinansowanie standardowych usług medycznych przez pacjentów zostało jednak odrzucone, a dopuszczenie działalności prywatnych kas chorych odroczone. Pierwsze rozwiązanie byłoby zapewne trudne do przeprowadzenia bez społecznych protestów, ale cała reforma wywołuje dziś opory, i tak więc trzeba sobie będzie z nimi poradzić. Natomiast prywatne ubezpieczenia zdrowotne mają społeczne przyzwolenie, co pokazał niedawny sondaż, są jednak sabotowane przez polityków, którzy najwyraźniej boją się konkurencji dla publicznych kas chorych, obsadzonych przez swoich partyjnych komilitonów. Na zwiększenie środków i poprawę efektywności w służbie zdrowia trudno więc, w obliczu tych faktów i tendencji, liczyć.
Protesty pracowników służby zdrowia oraz powszechne niezadowolenie aktualnych i potencjalnych pacjentów to główne elementy sytuacji na rynku usług medycznych w dwa lata po jego formalnym ustanowieniu. Reforma systemu ochrony zdrowia przyniosła rozczarowanie i wywołała napięcia, bowiem nie usunęła najdotkliwszych wad poprzedniego modelu, ani nie spełniła warunków osiągnięcia efektywności nowego. Najważniejsze były dwie zamierzone zmiany: wprowadzenie indywidualnego ubezpieczenia na wypadek choroby, zamiast bezpośredniego finansowania kosztów leczenia z budżetu, oraz dopuszczenie konkurencji między placówkami medycznymi, rywalizującymi o pacjentów i idące za nimi pieniądze z instytucji ubezpieczających. W ten sposób refundacja kosztów opieki medycznej miała się oprzeć na czytelnym i racjonalnym rachunku ekonomicznym, według reguł przypominających funkcjonowanie ubezpieczeń w innych dziedzinach. Kasy chorych miały pełnić rolę podobną do towarzystw ubezpieczeniowych, gromadzących składki klientów i wypłacających im "odszkodowania", czyli pokrywających rachunki za usługi medyczne, do skorzystania z których zmusiła ich choroba. System zawiódł z dwóch przede wszystkim powodów. Po pierwsze, okazało się, że pieniądze wcale nie idą za pacjentem, lecz są przydzielane na podstawie odgórnych uzgodnień, czyli kontraktów zawieranych między kasami chorych a placówkami medycznymi. W ten sposób zostały w praktyce utrzymane limity, czyli reglamentacja usług medycznych, jak w dawnym systemie. Wszystko, co otrzymujemy bez zapłaty lub po zaniżonej ceniemusi być reglamentowane. Nowy system miał jednak znieść "bezpłatność" i gwarantować adekwatną zapłatę za wykonane usługi. W tej sytuacji limitowanie opieki medycznej stało się niezrozumiałe.Po drugie, sztywne kontrakty udaremniły konkurencję między usługodawcami i utrzymały "urawniłowkę" w zakresie ich finansowania, co uniemożliwiło wywołanie rywalizacji i idącej za nią poprawy efektywności pracy. Placówek się w zasadzie nie likwiduje, ale niemal wszystkie mają za mało pieniędzy.
UKRAINA Czy Leonid Kuczma kroczy śladami Aleksandra Łukaszenki Prezydencka republika OLGA IWANIAK, KLAUS BACHMANN Kiedy Łukaszenko zdobywał władzę, kierowała nim prosowiecka nostalgia - integracja z Rosją, regulowane przez państwo ceny, kontrola nad jednostką. Kuczma wygrał głosząc hasła liberalizacji gospodarki, odważnych reform, decentralizacji państwa i integracji z Europą, oderwania się od Rosji. Obaj kroczą jednak podobną drogą. Białoruski prezydent Aleksander Łukaszenko zdobył władzę w 1994, wygrywając wybory prezydenckie. Skorzystał z istniejącej wówczas próżni politycznej wokół urzędującego premiera Wiaczesława Kiebicza, przeciw któremu buntowała się znaczna część młodszej kagebowskiej i partyjno-administracyjnej elity. Początkowo Łukaszenko skupiał wokół siebie niektórych stosunkowo liberalnych i samodzielnie myślących polityków; odeszli oni lub zostali zmuszeni do odejścia, w miarę jak ukształtował się dzisiejszy oligarchiczny system władzy. Łukaszenko kolejno podporządkował sobie lokalne struktury władzy (znosząc faktycznie samorządy), gospodarkę i finanse, a potem media. W 1996 r. przeprowadził nie uznane przez nikogo (poza Rosją) referendum, zastępując i tak słaby parlament ciałem jeszcze bardziej uległym wobec siebie, w którym znaczna liczba posłów jest przez niego mianowana. Podobną drogę przeszedł też Kuczma Prozachodni kurs polityki Kuczmy, ogłoszony tuż po wyborach, i odpowiednia retoryka przez pierwsze dwa lata były przyjmowane na Zachodzie za dobrą monetę i z entuzjazmem. Kryzys we wzajemnych stosunkach nastąpił jednak już w połowie kadencji Kuczmy, gdy nie zostały urealnione ceny na usługi komunalne, nie została sprywatyzowana ziemia, nie przeprowadzono prywatyzacji pieniężnej. Nie przeprowadzona została też reforma samorządowa. Jedynym sukcesem, którym mogła pochwalić się Ukraina, było powstrzymanie inflacji dzięki konsekwentnej polityce monetarnej, ale za cenę niewypłacania pensji i emerytur. Klan dniepropietrowski W wyborach prezydenckich w 1994 roku wraz z Kuczmą zwyciężył też klan dniepropietrowski, reprezentujący interesy sektora wojskowo-przemysłowego. Jego naturalnym przeciwnikiem był klan doniecki, bazujący na strukturze surowcowej. Ten klanowo-terytorialny system Ukraina odziedziczyła w spadku po systemie sowieckim, a wojna o polityczne synekury wojskowo-przemysłowego Dniepropietrowska oraz Doniecka trwała przez co najmniej 50 ostatnich lat. Dwa pierwsze lata okopywania się ludzi z Dniepropietrowska w Kijowie przyniosły kryminalizację życia politycznego i gospodarczego. Ówczesny premier państwa, Jewhen Zwiahilski, tuż po zwycięstwie Kuczmy salwował się ucieczką do Izraela (on właśnie w 1993 roku za pomocą górniczych strajków w Donbasie "wysadził" Kuczmę z premierowskiego fotela). W Doniecku w powietrze został wysadzony Achat Bragin, prezes znanego klubu piłkarskiego "Szachtior" oraz jeden z ważniejszych ludzi w klanie donieckim. Likwidację donieckiego klanu przypieczętowała publiczna egzekucja w 1995 roku na donieckim lotnisku jego faktycznego przywódcy, deputowanego Jewhena Szczerbania. Donieck nie podniósł się po tamtej lekcji. Po rozgromieniu grupy donieckiej ujawniają się "rozbieżności" po stronie zwycięzcy - wyłamuje się z niej ówczesny premier Pawło Łazarenko, który jak napisała otwarcie jedna z prokuczmowskich gazet "nie chciał się z nikim dzielić". W rezultacie Łazarenko, po wyborach parlamentarnych w 1998 roku, w obawie o swoją głowę, zbiegł do USA. Monopolizacja władzy Próba stworzenia w Ukrainie drugiego centrum politycznego, mogącego zrównoważyć układ władzy, nie powiodła się. W kwietniu 1998 roku, tuż przed wyborami do parlamentu w centrum Kijowa, przed swoim domem został zastrzelony prezes ukraińskiej Giełdy Walutowej, eks-prezes banku centralnego Ukrainy, Wadim Hetman. Pozornie znajdował się on na uboczu polityki, jednak jego wpływ na elity finansowe był wielki. Był jednym z twórców ukraińskiej waluty - hrywny i nieformalnym przywódcą powstającej elity bankowo-przemysłowej. Kandydatem tej grupy na prezydenta miał być obecny prezes NBU, Wiktor Juszczenko. Po zabójstwie Hetmana Juszczenko usunął się w cień. Przegrać, aby wygrać Proces monopolizacji władzy przez klan dniepropietrowski kończy się na początku 1998 roku, wraz z zabójstwem Hetmana i odsunięciem "nielojalnego" skrzydła związanego z byłym premierem Pawłem Łazarenką. Wybory parlamentarne 1998 roku były okazją do skonstruowania silnego lobby proprezydenckiego w Radzie Najwyższej. Kuczma przegrał je tylko pozornie. Wprawdzie jednoznacznie manifestująca swoje przywiązanie do prezydenta tzw. partia władzy (Narodowo-Demokratyczna Partia, w skład której wchodziła znaczna część urzędników państwowych z premierem rządu Pustowojtenką) ledwie pokonała czteroprocentowy próg, ale w przededniu wyborów pojawiło się kilka nowych formacji partyjnych, których liderzy swoje sukcesy biznesowe zawdzięczali albo zażyłości z Kuczmą (Ołeksandr Wołkow, doradca prezydenta ds. polityki wewnętrznej), albo rodzinnym związkom (Andriej Derkacz - chrześniak i syn obecnego szefa Służby Bezpieczeństwa Ukrainy i Wiktor Pinczuk - przyjaciel córki prezydenta). Dzięki takiej konsolidacji głosów obóz Kuczmy nie może wprawdzie narzucać ustaw, ani tym bardziej wprowadzać zmian do konstytucji, ale za to udało mu się zapobiec wyborowi na stanowisko spikera Rady Najwyższej starego, i w tym momencie bardziej popularnego od Kuczmy przewodniczącego Partii Socjalistycznej, Ołeksandra Moroza. Dopiero po dwudziestu głosowaniach i dwu miesiącach targów deputowani wybrali w końcu byłego kołchoźnika Ołeksandra Tkaczenko, finansowo uzależnionego od rządu z powodu wielomilionowego długu. Demontaż głównego konkurenta Na długo przed wyborami wyrosła Morozowi radykalna opozycja w postaci Natalii Witrenko, ukraińskiej odmiany Stana Tymińskiego. Witrenko założyła własną partię - Postępowo-Socjalistyczną Partię Ukrainy - odbierając Morozowi część radykalnie nastrojonego elektoratu. Rozbiła też obóz lewicowy na trzy nurty, co zostało skwapliwie wykorzystane przez Kuczmę. Ułatwiło to Kuczmie prowadzenie kampanii straszenia "komunistycznym rewanżem" i "nadejściem drugiego Łukaszenki". Witrenko nie jest samodzielnym graczem na ukraińskiej scenie politycznej - zbierała podpisy poparcia za pomocą struktur powiązanych z Kuczmą i mogła występować w mediach zdominowanych przez niego - w przeciwieństwie do Moroza. Wirtualna kampania Kuczma mógł tak sterować kampanią wyborczą, ponieważ większość ukraińskich mediów została "spacyfikowana" przy pomocy różnego rodzaju kontroli inspekcji podatkowych, straży pożarnej i tym podobnych służb. O sytuacji wokół ukraińskich mediów najdobitniej świadczy apel misji obserwatorów z Rady Europy, która na dwa tygodnie przed wyborami wezwała władze do wprowadzenia moratorium na administracyjne szykany wobec środków przekazu. Uzupełnianie parlamentu Kuczma już dziś jest silniejszy niż był kiedykolwiek jego poprzednik, Leonid Krawczuk. Struktura władzy została utrwalona i podporządkowana prezydentowi, konkurenci do władzy pokonani. Rozwiązana została też kwestia krymskiego separatyzmu - zapanował spokój, od kiedy rosyjskiemu biznesowi pozwolono na cichy podbój półwyspu. Pozostaje więc problem rozszerzenia władzy w samym centrum. Prezydent Kuczma nie ukrywa, że przyjęta trzy lata temu konstytucja nie spełnia jego oczekiwań. Według niego, konstytucję powinien przyjmować w ogólnonarodowym referendum naród. Od kilku tygodni zbierane są podpisy pod referendum na temat zmiany konstytucji. Jedną z propozycji jest wprowadzenie drugiej izby w parlamencie, do której weszliby przedstawiciele obwodów, tj. gubernatorzy. Wówczas wpływ prezydenta na ukraiński parlament będzie większy niż wpływ Jelcyna na Dumę, bo ukraińscy gubernatorzy - w przeciwieństwie do rosyjskich - są mianowani, a nie wybieralni. Powstałaby analogiczna sytuacja jak na Białorusi, gdzie Łukaszenko wbrew konstytucji "uzupełnił parlament" mianowanymi przez siebie posłami. Zatrzymać niewygodnych Zmiana konstytucji - choć na razie nikt oficjalnie nie mówi o takich planach - umożliwiłaby także prezydentowi przedłużenie kadencji o kolejnych 5 lub 10 lat, podobnie jak na Białorusi. Pozbawienie zaś deputowanych immunitetu poselskiego daje administracji wolną rękę w zatrzymaniu niewygodnych polityków przez uległych wobec prezydenta prokuratorów, sędziów i służbę bezpieczeństwa. Tak np. zdarzyło się w 1998 roku w przypadku Michaiła Brodskiego, związanego z Łazarenką biznesmena i wydawcy wpływowej w Kijowie gazety "Kijewskije Wiedomosti". Pod błahym pretekstem w trakcie kampanii wyborczej Brodski został aresztowany, i o mandat poselski ubiegał się z więzienia. Udało mu się zdobyć mandat, ale w tym czasie jego firmy zbankrutowały, a gazeta została kupiona przez związanego z Kuczmą innego przedsiębiorcę. Łukaszenkizacja Po pięciu latach rządów Kuczmy trudno oczekiwać, że przez kolejnych pięć lat popchnie on Ukrainę na drogę reform. Zwycięstwo komunisty Symonenki też nie wróżyłoby cudu gospodarczego. Mogłaby jednak nastąpić wymiana rządzących elit i dniepropietrowski klan nie byłby w stanie na trwałe umocnić swoich pozycji. Po wygranej Kuczmy, Ukraina stanie się republiką prezydencką, w sytuacji, kiedy prezydent i tak już faktycznie kontroluje wymiar sprawiedliwości, system bankowy, władze w regionach, największą część karteli gospodarczych i wszystkie ważne media. Łukaszenko osiągnął to szybciej i bezpośrednio - wywłaszczając prywatne banki, łamiąc konstytucję i otwarcie naciskając na wymiar sprawiedliwości. Administracja prezydenta Kuczmy nie stosuje takich prostackich metod. Prawie wszystkie popierające Kuczmę media nadal są prywatne, ale teraz należą do karteli powiązanych z prezydentem. Dylematem ukraińskich wyborców nie był więc wybór między światłym, proreformatorskim i demokratycznym prezydentem, a "komunistycznym rewanżem" z drugiej strony. Po wygranej Kuczmy Ukrainie może grozić łukaszenkizacja - inaczej niż przedstawiało to wielu komentatorów na Ukrainie i w Polsce.
Kiedy Łukaszenko zdobywał władzę, kierowała nim prosowiecka nostalgia. Kuczma wygrał głosząc hasła liberalizacji gospodarki, decentralizacji państwa i integracji z Europą. Obaj kroczą jednak podobną drogą.nie zostały urealnione ceny, nie przeprowadzono prywatyzacji Nie przeprowadzona została reforma samorządowa. powstrzymanie inflacji za cenę niewypłacania pensji i emerytur. pierwsze lata przyniosły kryminalizację życia politycznego i gospodarczego. Po wygranej Kuczmy, Ukraina stanie się republiką prezydencką, może grozić łukaszenkizacja.
ROZMOWA Viswanathan Anand, arcymistrz szachowy, drugi na liście rankingowej FIDE Tygrys z Madrasu FOT. AUTOR Jest pan pierwszym w historii reprezentantem Azji i zarazem kraju uznawanego za ojczyznę szachów, który walczył o tytuł mistrza świata. Chyba najwyższy już czas, by wreszcie sięgnąć po szachową koronę. Viswanathan Anand: Też tak myślę. Jednak trudno się na to specjalnie nastawiać. Kiedy FIDE podaje dokładną datę i miejsce - niedawno dowiedziałem się, że to jest czerwiec, Las Vegas - zaczynam o tym myśleć. Ciągle czekam na swoją szansę. W jakich okolicznościach zetknął się pan z szachami? Nauczyłem się grać od mojej mamy. Miałem wtedy 6 lat. Dlaczego gra pan szachy? Po prostu to lubię. Chciałbym dać panu dłuższą, bardziej wyczerpującą odpowiedź. Ale ta narzuca się natychmiast - po prostu lubię szachy. Przez kilka lat przebywał pan z rodzicami na Filipinach... Mój ojciec jest inżynierem specjalizującym się w kolejnictwie i pracował tam jako konsultant. To był czysty przypadek, że pojechaliśmy na Filipiny. Nie miało to nic wspólnego z szachami. Czy rodzice panu pomagali? Tak, bardzo. Najczęściej jest tak, że dzieciom. które grają w szachy, rodzice mówią, że najważniejsza jest nauka. Moi rodzice byli zupełnie inni. Zachęcali mnie do gry w szachy, bardzo mnie wspierali. A nauka? Zachęcali mnie i do nauki, i do szachów. Jeśli jednak miałem przed sobą jakiś ważny turniej, nie było problemu. Mogłem odpuścić szkołę. Rodzice byli bardzo elastyczni. Taka postawa była czymś niezwykłym, jak na Indie. Zwłaszcza w tamtych czasach, kiedy wszyscy mówili: nauka, nauka i jeszcze raz nauka. Czy skończył pan studia? Tak, mam dyplom. Skończyłem uniwersyteckie studia o profilu handlowym i na tym poprzestałem. Mając 17 lat został pan mistrzem świata do lat 20. Czy to przesądziło, że został pan zawodowym szachistą? Nie było przełomowego momentu. To stawało się stopniowo. Szybka kariera i szybki styl gry. Mówi się, że jest pan najszybciej grającym szachistą świata. Skąd ten sposób gry? Powodów znalazłoby się wiele, ale najprostsza jest odpowiedź, że taka jest moja natura. Taki po prostu jestem. Szachy mają teraz dwóch mistrzów świata: Garriego Kasparowa i Anatolija Karpowa. Czy jest jakieś wyjście z tej niezdrowej sytuacji? W mojej opinii jest tylko jeden prawdziwy mistrz - Kasparow. Karpowa za mistrza mogą uważać ludzie, którzy nie mają pojęcia o szachach. Sprawa jest oczywista. Myślę, że Kasparow jest kimś "ponad Olimpem", osobą jakby spoza świata szachowego. Nie ma też żadnej wątpliwości, że Karpow nie jest mistrzem świata, gdyż utracił tytuł w 1985 roku i nigdy go nie odzyskał. Można zmieniać zasady w nieskończoność, ale nie zmienia to obiektywnej prawdy, że nie jest mistrzem. Ale przecież grał pan z Karpowem w Lozannie o mistrzostwo świata. Tak. A mówi pan, że Karpow nie jest mistrzem. Zgadza się. W takim razie, gdyby go pan pokonał, pan również nie byłby mistrzem świata. Nie. Byłbym mistrzem. Ponieważ zakwalifikowałem się do finału, wygrywając w uczciwej walce w Groningem. Natomiast jego uprawnienia do gry ze mną były nieuczciwe. Dostał się od razu do finału, ponieważ posiada duże wpływy polityczne. To nie są szachy. Możemy mówić, że Karpow jest mistrzem świata w politycznej manipulacji, ale nie możemy powiedzieć, że jest mistrzem świata w szachach. W Groningen wszystko było jasne. W Lozannie tylko jeden zawodnik grał o tytuł, nie dwóch. Jeden z graczy dostał się do finału, ponieważ potrafił manipulować działaczami FIDE. Ja dostałem się tam, wygrywając turniej, który trwał cały miesiąc. Myślę więc, że sprawa jest jasna. Mógł pan zagrać o mistrzostwo WCC z Kasparowem. Dlaczego nie doszło do tego spotkania? Miałem podpisany kontrakt z FIDE, który mówił, że nie powinienem grać w konkurencyjnym meczu o mistrzostwo świata. Uważałem, że byłoby to nie fair. Poza tym nie podobało mi się WCC. Podjąłem chyba trafną decyzję. Proszę zobaczyć, co się stało z WCC. Już się rozpadła. Myślę, że dobrze zrobiłem odmawiając. Który z dotychczasowych sukcesów jest dla pana najważniejszy? Trudno powiedzieć. Pamiętam wiele turniejów. Wymieńmy mistrzostwa świata juniorów w 1987 roku, dwa zwycięstwa w Groningen, mistrzostwa PCA, mistrzostwa świata FIDE. A oprócz tego, generalnie, moje wyniki w 1997 i 98 roku, za które otrzymałem szachowego Oscara. W roku 1991 wygrał pan silnie obsadzony (XVIII kategoria) turniej w Reggio Emilia, jako jedyny jego uczestnik spoza Związku Radzieckiego. W pokonanym polu zostali m.in. Borys Gelfand, Garri Kasparow, Anatolij Karpow, Wasilij Iwańczuk. No, właśnie. Zapomniałem o tej imprezie. Ten turniej z pewnością zaliczał się do najważniejszych. Były to ostatnie "mistrzostwa ZSRR". Jak pan się wtedy czuł, grając wyłącznie przeciwko radzieckim arcymistrzom? Było zabawnie. Chcę powiedzieć, że nigdy nie uważałem moich rywali za ludzi ZSRR. Dla mnie byli to pan Poługajewski, pan Sałow, pan Gurewicz, pan Ehlvest. Nigdy nie myślałem o nich jako o Sowietach. Dla mnie to nie jest istotne. Mówi pan po rosyjsku? Nie. Tylko kilka słów. Czy nie żałuje pan życiowego wyboru? Może w innej dziedzinie, na przykład jako programista komputerowy, zrobiłby pan większą karierę? Jeden z pana najgroźniejszych rywali, Gata Kamsky, porzucił szachy na rzecz medycyny. Nie wiem. Nie było powodu, by myśleć o innym wyborze. Przeciwnie, jestem bardzo zadowolony. Cieszę się z życia, jakie prowadzę. Nie mam takich planów, jak Gata. Czy komputery są pomocą czy też zagrożeniem dla szachów? Ich pojawienie się było nieuniknione. Nie można z nimi walczyć. Trzeba się z tym pogodzić. Nawet jeżeli komputery są zagrożeniem, to jakoś trzeba sobie z tym radzić. Ludzie wciąż przyzwyczajają się do nowych wynalazków. Kiedyś samochody były zagrożeniem dla koni. Skąd ta szrama na pańskim policzku? Od ugryzienia owada. Miałem wtedy 17 lat. Niestety, nie skorzystałem z pomocy chirurga plastycznego. Czy uprawia pan inne sporty, kibicuje jakiejś drużynie, sportowcowi? Kiedyś grałem w tenisa. Teraz dużo gram w ping-ponga. Lubię pływać, jeździć na rowerze. Interesuje się pan sportem? Tak, ale na pewno nie jestem jego fanatykiem. Oglądam futbol, ale nie mam ulubionej drużyny. Oglądam tenis, ale nikomu szczególnie nie kibicuję. Dla mnie to sposób spędzania czasu. Mieszkam w Madrycie, więc śledzę wyniki Realu, ale nie jestem jego zapalonym kibicem. Czym interesuje się pan poza szachami? Oglądam wiadomości. Lubię filmy, czytam magazyny. Interesują mnie bieżące wydarzenia na świecie. Wielu szachistów ze światowej czołówki znalazło sobie ostatnio nowe ojczyzny. Nie myślał pan o zmianie obywatelstwa? Nie. Jestem nadal obywatelem Indii i nim pozostanę. Mieszkam w Hiszpanii, dlatego że stąd wygodniej mi podróżować na turnieje, rozgrywane zwykle w Europie. Podoba się panu przydomek "Tygrys z Madrasu"? Tak. Tygrysy to fantastyczne zwierzaki. Nie przeszkadza mi to. Nie ma problemu. Co sądzi pan o polskich szachistach? Miewam kontakty z polskimi zawodnikami. Na przykład z Kuczyńskim i Gdańskim grałem na mistrzostwach świata juniorów i na turniejach w Oakham w Anglii. No i oczywiście wszyscy znają Miguela Najdorfa. Nie pamiętam, jakie było jego polskie imię... Mieczysław. Słyszałem też o turniejach w Polanicy. Był pan kiedyś w Polsce? Nigdy. A chciałbym pan zagrać w Polanicy Zdroju? Tak, ale w tym roku nie będzie to możliwe. Może w przyszłości... Szachiści tworzą wielką wędrującą po świecie rodzinę. Przyjaźnią się ze sobą, ale zdarza się też, że nienawidzą. Kto jest pana przyjacielem, a kogo uważa pan za wroga? Większość graczy z mojego pokolenia mógłbym nazwać przyjaciółmi, co nie znaczy, że nie mam przyjaciół z innych generacji. Utrzymuję dobre stosunki z Lubojeviciem, Timmanem, Anderssonem. Wrogów nie mam. Nie mieszczą się oni w mojej filozofii życia. A kto z młodej generacji jest pana przyjacielem? Wszyscy - Kramnik, Piket, Szirow, Swidler. Każdy z mojego pokolenia. Ma pan rodzinę? Tak. Jestem żonaty od dwóch i pół roku. Żona pochodzi z Madrasu. Jesteśmy bardzo szczęśliwym małżeństwem. Jeśli będziecie mieli syna, przygotuje go pan do kariery szachisty? Z pewnością nauczę go zasad gry. Nie będę nalegał, ale jeśli on sam zechce spróbować iść w moje ślady, pokażę mu wszystko, co wiem o szachach. Różnie mówi się o obecnym prezesie FIDE, Kirsanie Ilumżynowie. To pozytywna czy negatywna postać ? Wobec mnie Ilumżynow jest zawsze uprzejmy. Patrząc na to, co zrobił w Lozannie, można powiedzieć, że jest prawdziwym patronem szachów. Cóż więcej powiedzieć? Ten człowiek wyłożył prawie 5 milionów dolarów z własnej kieszeni na rozwój naszej dyscypliny i nagrody dla szachistów. Jego ideą jest włączenie szachów do programu igrzysk olimpijskich. Mogę być tylko wdzięczny. Rozmawiał w belgradzie Marek Cegliński Viswanathan Anand, urodzony 11 grudnia 1969 roku w Madrasie, mistrz świata juniorów do lat 20 (1987), uczestnik finałowych meczów o mistrzostwo świata PCA (z Garrim Kasparowem) i FIDE (z Anatolijem Karpowem). Aktualnie drugi w światowym rankingu FIDE - 2783 (wyprzedza go tylko Kasparow - 2812).
najwyższy już czas, by wreszcie sięgnąć po szachową koronę. Viswanathan Anand: czekam na swoją szansę. Nauczyłem się grać od mojej mamy. Moi rodzice Zachęcali mnie do gry w szachy. Skończyłem uniwersyteckie studia o profilu handlowym. Mając 17 lat został pan mistrzem świata do lat 20. Czy to przesądziło, że został pan zawodowym szachistą? To stawało się stopniowo. Skąd ten sposób gry? taka jest moja natura. Szachy mają teraz dwóch mistrzów świata: Kasparowa i Karpowa. W mojej opinii jest tylko jeden mistrz - Kasparow. Karpow nie jest mistrzem świata. gdyby go pan pokonał, pan również nie byłby mistrzem świata. Nie. Byłbym mistrzem. zakwalifikowałem się do finału, wygrywając w uczciwej walce w Groningem. Mógł pan zagrać o mistrzostwo WCC. Dlaczego nie doszło do spotkania? Miałem podpisany kontrakt z FIDE, nie powinienem grać w konkurencyjnym meczu. W roku 1991 wygrał pan turniej w Reggio Emilia. Ten turniej z pewnością zaliczał się do najważniejszych. Czy nie żałuje pan życiowego wyboru? Cieszę się z życia, jakie prowadzę. Czy komputery są pomocą czy też zagrożeniem dla szachów? jeżeli komputery są zagrożeniem, to trzeba sobie z tym radzić. Czy uprawia pan inne sporty? gram w ping-ponga. Lubię pływać, jeździć na rowerze. Oglądam futbol, tenis. Interesują mnie bieżące wydarzenia na świecie. Nie myślał pan o zmianie obywatelstwa? Jestem obywatelem Indii i nim pozostanę. Co sądzi pan o polskich szachistach? Miewam kontakty z polskimi zawodnikami. Kto jest pana przyjacielem, kogo uważa pan za wroga? Większość graczy z mojego pokolenia mógłbym nazwać przyjaciółmi, co nie znaczy, że nie mam przyjaciół z innych generacji. Wrogów nie mam. Ma pan rodzinę? Tak. Jeśli będziecie mieli syna, przygotuje go pan do kariery szachisty? nauczę go zasad gry. Różnie mówi się o obecnym prezesie FIDE. jest prawdziwym patronem szachów.
KONFLIKT W Białymstoku z handlu ze Wschodem utrzymuje się około 50 tys. ludzi. Obroty na targowiskach osiągnęły w 1997 roku miliard złotych. Nowa ustawa o cudzoziemcach grozi miastu ekonomicznym krachem Nie oddamy targowicy RYS. ROBERT DĄBROWSKI IWONA TRUSEWICZ Kawaleryjska wczoraj to dziesięć hektarów ubitej ziemi, na której ponad dwadzieścia lat temu Edward Gierek oglądał białostockie dożynki. Kawaleryjska dzisiaj to największy bazar na wschód od Wisły. Tysiąc sześćset straganów, ponad tysiąc ław, "złoty pawilon" z kilkudziesięcioma stoiskami jubilerskimi. Czterdzieści kantorów. Hala, w której sprzedaje się tony wyrobów skórzanych. Kilkanaście zakładów szyjących tylko na potrzeby bazaru. Prawie sześćset milionów rocznego obrotu. Trzy tysiące handlujących podmiotów gospodarczych. Podmioty są jednoosobowe i zatrudniają po kilka - kilkanaście osób. Płacą miastu podatki. W ubiegłym roku z należącej do samorządu Kawaleryjskiej wpłynęło do miejskiej kasy dwa miliony złotych. Mydło, powidło, warzywa, owoce, meble i ubrania sprzedaje w Białymstoku jeszcze pięć mniejszych targowisk i kilkadziesiąt hurtowni. Jak obliczył Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową, osiemdziesiąt trzy procent klienteli białostockich bazarów i dwadzieścia dwa procent hurtowni stanowią cudzoziemcy. A cudzoziemiec w Białymstoku znaczy Rosjanin i Białorusin. Komu wadzi babcia z kolaską Czwartek, 29 stycznia, dziewiąta rano. Pięć stopni mrozu. Słońce prześlizguje się między tunelami straganów na Kawaleryjskiej. Stragany pęcznieją od towaru. Tunele rażą pustką, której nie wypełnia kilku przechodniów. Ludzie za ladami zbici w grupki, piją kawę, chuchają w czerwieniejące dłonie i przeklinają. - Kilka lat temu popadały w Białymstoku największe zakłady. Tysiące ludzi zostało bez pracy. To my sobie pracę same znalazłyśmy. Płacimy podatki, "kuroniówki" nie bierzemy, komu to przeszkadzało? Dlaczego tym Ruskim tak utrudnili do nas przyjazd, że straciliśmy całego klienta? Jesteśmy handlowcy, nie handlarze. Szanujemy swojego klienta i należy nam się szacunek - denerwuje się Barbara (nazwiska nie poda) ze stołu z kurtkami. - Po co im nasze hotele rezerwować, fikcyjne pieczątki wbijać, jeżeli oni na jeden dzień przyjeżdżają? A jeżeli na dłużej, to zatrzymują się u znajomych. Pół Białegostoku wynajmuje im pokoje. My słowiański naród, nie lubimy pustki hoteli. Wolimy stadnie żyć - śmieje się Krystyna. - My tu w takim wieku, że nas nikt do pracy nie weźmie. Jestem na rencie, dostaję dwieście siedemdziesiąt złotych, a samego czynszu mam trzysta dziesięć złotych - włącza się ciemnowłosa czterdziestoletnia Jadwiga. - Mam trzysta trzydzieści złotych renty, a za mieszkanie muszę płacić dwieście siedemdziesiąt. Mąż umarł, jestem sama. Na handlu mogłam się na powierzchni utrzymać, bez niczyjej łaski - dodaje szczupła Henryka. - Tu handluje siedemdziesiąt procent inwalidów, co im spółdzielnia "Odnowa" zbankrutowała. A jest i "Biazet", i "Uchwyty", i "Fasty" - padają nazwy białostockich zakładów, które o połowę zmniejszyły zatrudnienie. - Wczoraj miałam jednego klienta, utargowałam cztery złote. Dzisiaj jeszcze nikogo. Komu przeszkadzała ta babcia z kolaską, która z Grodna przyjechała do nas na zakupy? - zastanawia się wysoka Krystyna. Kobiety wyliczają targowe opłaty: "osiemdziesiąt złotych miesięcznie plus codziennie cztery złote za stół. Kto ma stragan, płaci sto dwadzieścia osiem złotych miesięcznie". - Przestałyśmy płacić, bo nie zarabiamy - mówią. Elżbieta Ancutko sprzedaje spódnice. Z zawodu jest nauczycielką. Na Kawaleryjskiej handluje od początku, czyli od 1992 roku, kiedy z ulicy Bema przeniosło się tutaj miejskie targowisko. Ma za sobą handlowe wyprawy do Turcji. - Najbardziej boję się, że stracimy klientów. Rosjanie zaczną jeździć do Turcji, bo Turek im z pocałowaniem ręki sprzeda. Oduczą się od nas i już nie wrócą. A przecież zostawiali w Polsce miliony dolarów. Czy te pieniądze naszemu krajowi niepotrzebne? - zastanawia się, popijając herbatę. Jej dostawca - firma szwalnicza zatrudniająca dziesięć kobiet - zawiesił działalność. I kurwa, i złodziej, i chałupnik Tatiana Spasina, niewysoka, ubrana w gustowny kożuszek i czapeczkę, pcha pusty wózek, rozgląda się. Wczoraj dotarła do Polski. Pierwszy raz w tym roku. Mieszka w Permie na Uralu. Cztery godziny lotu do Moskwy, doba jazdy pociągiem do Białegostoku. - Mam sklep damskiej odzieży. W Białymstoku zaopatruję się od czterech lat. Przyjeżdżałam regularnie raz na dwa tygodnie. Miałam swoich dostawców i nocowałam w stałym miejscu. Wszyscy byli zadowoleni - opowiada. O wprowadzonych zmianach w polskiej ustawie o cudzoziemcach ma wyrobione zdanie: - To wymyślił jakiś wasz komunista. Nowe przepisy są głupie, nic nikomu nie dają, a ludziom utrudniają życie. Nas zmuszają do fikcyjnej rejestracji w hotelach, w których się nie zatrzymujemy, do wykupywania drogich voucherów do miast, do których nie jedziemy, i okazywania pieniędzy, które i tak mamy, bo przyjeżdżamy tu, żeby kupować - wylicza. Z Permu przyjeżdżały do Polski setki Rosjan. Zostawiali tysiące dolarów. Już nie przyjeżdżają. - Gdy tylko dowiedzieliśmy się o nowych polskich przepisach, bogatsi pojechali do Włoch, biedniejsi do Turcji. I tyle osiągnęliście. Jak to się u nas mówi: chlapnął, nie pomyślał. Taksówka Henryka Kozłowskiego często parkuje pod Kawaleryjską. - Z handlu z Ruskimi żył i złodziej, i, za przeproszeniem, kurwa, i chałupnik, co szył ciuchy, i taksówkarz, co ich wiózł za dworzec czy do mieszkania. Żyli wynajmujący pokoje i restauracje, bo Rosjanin zjadł, zabawił się. Żyły nasze sklepy, bo ludzie mieli więcej pieniędzy i kupowali więcej. To zamknięty krąg - opowiada. Rodzina Pargowskich (nazwisko zmienione na ich prośbę) pierwszych pieniędzy dorobiła się w Stanach. Kiedy w 1992 roku złodzieje oczyścili willę, Pargowscy wzięli się za handel. Otworzyli kramik z ciuchami. Potem drugi, trzeci. Teraz mają siedem pracownic i pięć punktów. Miesięcznie zarabiali na czysto piętnaście tysięcy złotych. Synom kupili mieszkania w Białymstoku, a jednemu studia w stolicy. - Teraz krach. Dwa tygodnie już dokładam do interesu. Obroty spadły o połowę, a podatki i opłaty trzeba wnosić. Dwie dziewczyny już zwolniłem. Poszły na "kuroniówkę"... - wzdycha Pargowski. Targowiskiem przy Kawaleryjskiej zarządza miejska spółka "Lech". Dyrektor Krzysztof Putra, były poseł pierwszej kadencji, mówi, że zrobił wszystko, by unaocznić władzy w Warszawie powagę sytuacji. - Obroty w styczniu są zawsze niższe, ale nowe przepisy spowodowały całkowity zastój. Wyliczenia i materiały przesłaliśmy do rządowego Centrum Studiów Strategicznych ministra Kropiwnickiego. Z białostockich targowisk żyje bezpośrednio pięć tysięcy podmiotów gospodarczych. Do tego dochodzi otoczenie - szwalnie, gastronomia, hurtownie, sklepy; kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Białystok rozwija się dynamicznie, jest ruch w nieruchomościach, bo jest dużo pieniędzy z handlu. Gdyby się ten handel załamał, to wszyscy po kolei by stracili. Stanęłyby firmy budowlane, usługi, sieci sklepów. A "kuroniówki" dla bezrobotnych handlowców z opustoszałych targowisk to ogromne koszty dla budżetu. I nie jest to tylko problem Białegostoku. Zastanawiam się, czy rząd nie dostrzega, że w skali kraju tracimy ogromne pieniądze. Jeżeli padną wszystkie firmy produkujące na Wschód, to firmy zachodnie bardzo szybko zajmą nasze miejsce. Tylko na to czekają. Zaporożce z kartoflami W "Marko", największym białostockim domu handlowym, spadek obrotów dyrektor Sławomir Ignatowicz szacuje na kilka procent. "Marko" to 4600 metrów kwadratowych powierzchni sklepowej, dziesięć tysięcy powierzchni ogółem. Sto tysięcy klientów rocznie. - Z roku na rok wzrastały nam obroty, bo ludzie mieli coraz więcej pieniędzy. Upadek handlu ze Wschodem uderzy także w nas. Zbiednieją nasi klienci, zmniejszą się zakupy. Targowisko Hurt Rolno-Spożywczy jest skupiskiem drewnianych i blaszanych szpetnych bud, stłoczonych na komunalnym gruncie. Samorząd nie godzi się odsprzedać teren zarządcy - Automobilklubowi Podlaskiemu, więc ten nie inwestuje. Na kontenerowym wuceciku kłódka i wywieszka: "WC tylko dla sprzedawców z ważną książeczką zdrowia". - Mamy tu dwustu pięćdziesięciu handlujących, z czego dwadzieścia procent to producenci rolni z województw białostockiego, łomżyńskiego, ostrołęckiego i siedleckiego. Jabłka sprzedają u nas sadownicy z Radomskiego - wylicza Witali Maliszewski, kierownik targowiska. Handlujący płacą za miejsce od dwustu do trzystu złotych. - Mieliśmy tu dwustu klientów ze Wschodu dziennie. Zaczynali od motocykli z przyczepkami. Potem wypełniali kartoflami i cebulą pod sufit stare zaporożce i żiguli. Teraz większość ma już używane zachodnie busy - opowiada kierownik. Zastój na targowisku odczuwają nawet handlujący jajkami, chociaż jajek Białorusini i Rosjanie nie kupowali. Brali je natomiast właściciele budek i zakładów garmażeryjnych. Szło po piętnaście skrzynek od jednego sprzedającego. Teraz idzie może jedna. Sasza i Kola z Grodna przyjechali po kartofle i jabłka. Mówią, iż kupili vouchery po dwadzieścia dolarów i są zadowoleni, że nie ma kolejek na granicy. Zanocują w hotelu Trzy Sosny. - Gdzie to jest? - zastanawia się kierownik Maliszewski. Pani Regina, właścicielka hurtowni "Ananas", od lat handluje cytrusami. W blaszanym baraku komputer drukuje faktury. - Normalnie mamy po stu klientów dziennie, Rosjan i Polaków z przygranicznych miejscowości. Od nowego roku cieszymy się, jeżeli przyjdzie trzydziestu. Co to za państwo, które woli płacić swoim obywatelom "kuroniówki", zamiast dać im zarobić! - mówi. - Szykujemy się do blokady granicy - dodaje jej córka. Nie chcemy blokady, ale... Zygmunt Jakimowicz, przewodniczący Białostockiej Inicjatywy Gospodarczej skupiającej biznesmenów i handlowców ze wszystkich działających z mieście organizacji, pisał już do premiera Buzka, wicepremiera Tomaszewskiego, ministra Geremka, pani wojewody Łukaszuk, białostockich posłów i senatorów. Występował o zmianę tych przepisów w ustawie o cudzoziemcach, które utrudniają wjazd do Polski Rosjanom i Białorusinom. Proponował inne regulacje - krótkoterminowe wizy wjazdowe udzielane na granicy przez Straż Graniczną, na przykład za dwadzieścia złotych, i obowiązkowy wykup krótkoterminowego ubezpieczenia zdrowotnego i NW. W grudniu ubiegłego roku przyjeżdżało do Białegostoku zza wschodniej granicy dwieście - trzysta autokarów dziennie, plus indywidualne osoby pociągami i samochodami. W styczniu granicę przejeżdżało kilka autokarów. Pociągi i autobusy jeździły wypełnione w jednej trzeciej. Zdaniem białostockich przedsiębiorców Polska straciła już na tym ponad dwieście milionów dolarów. Przewodniczący dał decydentom czas na odpowiedź do końca stycznia. Zagroził blokadą przejścia granicznego w Kuźnicy Białostockiej. Dobił się zaproszenia na posiedzenie Sejmowej Komisji Gospodarki 6 lutego. - Rozwój Białegostoku nastąpił dzięki tej tutaj targowicy. Nie ma targowicy, nie ma Białegostoku. To region nieprzemysłowy, ze słabym rolnictwem. Liczy się handel i przygraniczne położenie. Te bazary to nasza fabryka, przez nas zbudowana i przez nas opłacana. Państwo nie wyłożyło na te tysiące miejsc pracy ani złotówki. Nie damy i nie pozwolimy sobie tego odebrać - mówi Zdzisław Kozłowski, właściciel dwóch sklepów zoologicznych, długoletni działacz kupiecki. Zygmunt Jakimowicz: - Dochodzimy do wniosku, że komuś zależy, żeby Polska była krajem biednym, pariasem w Unii Europejskiej. Takim biedakiem łatwiej rządzić i nie może on być partnerem dla bogatych krajów. Nic z nim nie trzeba negocjować, można mu swoje zdanie narzucać. Za kilka lat za Białymstokiem będzie kończyć się Unia i kapitał zachodni tylko czeka, by przejąć od nas wschodnich klientów. Michał Artyszewicz, członek zarządu Podlaskiego Klubu Biznesu: - Mamy ogromny deficyt budżetowy. Czy ministra finansów stać, żeby odrzucać miliony dolarów zostawiane przez Rosjan w Polsce? Czyjego interesu broni rząd Buzka? Naszego czy unijnego? Jakub Półturzycki, wiceprezes Zrzeszenia Kupców, Producentów i Usługodawców, właściciel sieci nocnych sklepów: - Kiedy rząd mówi, że bazary to szara strefa, to ja pytam, gdzie jest minister finansów? Wystarczy jedno rozporządzenie nakazujące wszystkim handlującym posiadanie kas fiskalnych, a cudzoziemcom dające możliwość odliczania podatku VAT na granicy i nie ma strefy. Ludzie sami będą pilnować, by dostać paragon. Zdzisław Kozłowski: - Sprawę rząd sprowadził do handlu alkoholem. A to margines. Liczą się tony polskich jabłek, ziemniaków sprzedane na Wschód, polska odzież, buty, jedzenie, meble. Dla nas Rosjanie, Białorusini to bardzo dobrzy klienci i takich klientów musimy szanować, dbać o nich, stwarzać im warunki, by chcieli u nas zostawiać dolary. Prawo jest dla ludzi i, tworząc je, trzeba zważać, komu ma służyć. Na agresyjne prawo jest prawo agresji. - Ludzie zablokują Kuźnicę? - Nie chcemy tej blokady. Dalecy jesteśmy od tego, żeby ją prowokować. Ale jeżeli władze nas zignorują, to kto wie... - twierdzi przewodniczący Jakimowicz. - Nasza blokada to nie blokada "mrówek". Każdy ma interesy, których musi pilnować, dlatego zadziałamy z zaskoczenia - dodaje Michał Artyszewicz. Zdzisław Kozłowski: - To targowica wybudowała nowy, piękny Białystok. To nasze miasto i nie pozwolimy mu spaść do podrzędnej roli. Krach zaczął się u nas, ale nie zahamowany trafi do stolicy, uderzy w Poznańskie. Marian Blecharczyk, wiceprezydent Białegostoku, poseł AWS: - Sytuacja jest groźna dla dynamiki rozwoju miasta. W pierwszym półroczu ubiegłego roku do Białegostoku przyjechało pół miliona gości ze Wschodu. Każdy zostawił ponad dziewięćset złotych za dzień, a średnia pobytu wynosiła 1,9 dnia. Wpływy miasta dzięki wschodnim turystom wyniosły około czterystu milionów złotych. Dlatego wraz z prezydentem Krzysztofem Jurgielem, także posłem AWS, wystosowaliśmy zapytanie poselskie do ministra spraw zagranicznych. Prosimy o wyjaśnienie przyczyn powstania utrudnień w przekraczaniu granicy wschodniej i podjęcie działań w celu unormowania tej sytuacji. Białystok liczy 280,5 tysiąca mieszkańców. Stopa bezrobocia - 9 procent. Średnie wynagrodzenie miesięczne wynosi ponad 1000 zł na osobę. Zatrudnionych w gospodarce - 130 tysięcy, z tego najwięcej - 20,6 procent - w handlu i usługach. Działa około 25 tysięcy podmiotów gospodarczych. Eksport Białegostoku zwiększył się w latach 1993 - 1996 o 190 procent. W 1996 roku miasto miało najwyższy w Polsce wskaźnik budowy nowych mieszkań (9,3 na 1000 mieszkańców).
Kawaleryjska wczoraj to dziesięć hektarów ubitej ziemi, na której ponad dwadzieścia lat temu Edward Gierek oglądał białostockie dożynki. Kawaleryjska dzisiaj to największy bazar na wschód od Wisły.Tysiąc sześćset straganów, ponad tysiąc ław, "złoty pawilon" z kilkudziesięcioma stoiskami jubilerskimi. Czterdzieści kantorów. Hala, w której sprzedaje się tony wyrobów skórzanych. Kilkanaście zakładów szyjących tylko na potrzeby bazaru. Prawie sześćset milionów rocznego obrotu. Trzy tysiące handlujących podmiotów gospodarczych.Podmioty są jednoosobowe i zatrudniają po kilka - kilkanaście osób. Płacą miastu podatki. W ubiegłym roku z należącej do samorządu Kawaleryjskiej wpłynęło do miejskiej kasy dwa miliony złotych.Jak obliczył Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową, osiemdziesiąt trzy procent klienteli białostockich bazarów i dwadzieścia dwa procent hurtowni stanowią cudzoziemcy. A cudzoziemiec w Białymstoku znaczy Rosjanin i Białorusin. Czwartek, 29 stycznia, dziewiąta rano. Pięć stopni mrozu. Słońce prześlizguje się między tunelami straganów na Kawaleryjskiej. Stragany pęcznieją od towaru. Tunele rażą pustką, której nie wypełnia kilku przechodniów. Ludzie za ladami zbici w grupki, piją kawę, chuchają w czerwieniejące dłonie i przeklinają.- Kilka lat temu popadały w Białymstoku największe zakłady. Tysiące ludzi zostało bez pracy. To my sobie pracę same znalazłyśmy.Dlaczego tym Ruskim tak utrudnili do nas przyjazd, że straciliśmy całego klienta? Jesteśmy handlowcy, nie handlarze. Szanujemy swojego klienta i należy nam się szacunek - denerwuje się Barbara (nazwiska nie poda) ze stołu z kurtkami.W "Marko", największym białostockim domu handlowym, spadek obrotów dyrektor Sławomir Ignatowicz szacuje na kilka procent. "Marko" to 4600 metrów kwadratowych powierzchni sklepowej, dziesięć tysięcy powierzchni ogółem. Sto tysięcy klientów rocznie.Zastój na targowisku odczuwają nawet handlujący jajkami, chociaż jajek Białorusini i Rosjanie nie kupowali. Brali je natomiast właściciele budek i zakładów garmażeryjnych. Szło po piętnaście skrzynek od jednego sprzedającego. Teraz idzie może jedna.Zygmunt Jakimowicz, przewodniczący Białostockiej Inicjatywy Gospodarczej skupiającej biznesmenów i handlowców ze wszystkich działających z mieście organizacji, pisał już do premiera Buzka, wicepremiera Tomaszewskiego, ministra Geremka, pani wojewody Łukaszuk, białostockich posłów i senatorów.Występował o zmianę tych przepisów w ustawie o cudzoziemcach, które utrudniają wjazd do Polski Rosjanom i Białorusinom. Proponował inne regulacje.Przewodniczący dał decydentom czas na odpowiedź do końca stycznia. Zagroził blokadą przejścia granicznego w Kuźnicy Białostockiej.Białystok liczy 280,5 tysiąca mieszkańców. Stopa bezrobocia - 9 procent. Średnie wynagrodzenie miesięczne wynosi ponad 1000 zł na osobę. Zatrudnionych w gospodarce - 130 tysięcy, z tego najwięcej - 20,6 procent - w handlu i usługach. Działa około 25 tysięcy podmiotów gospodarczych. Eksport Białegostoku zwiększył się w latach 1993 - 1996 o 190 procent. W 1996 roku miasto miało najwyższy w Polsce wskaźnik budowy nowych mieszkań (9,3 na 1000 mieszkańców).
WOJCIECH KOWALCZYK Chce mi się płakać, chociaż zupełnie to do mnie nie pasuje Na bezrobociu STEFAN SZCZEPŁEK W styczniu w większości polskich klubów rozpoczęły się przygotowania do sezonu wiosennego. Prasa informowała o nowych transferach, eksponując przejście Marka Citki z Widzewa do Legii. Na warszawskim Bródnie czytał o tym Wojciech Kowalczyk. Jest wart prawie milion dolarów i nikt się o niego nie bije. Od czerwca w ogóle nie gra w piłkę. Przypadek Wojciecha Kowalczyka nie należy, wbrew pozorom, do wyjątkowych. Jest tu i wielki talent, i bunt, i brak odporności na sukces, i życiowa bezradność, połączona z pechem. "Na jesieni 1990 roku pojechałem z Legią na mecz o Puchar Polski do Wałbrzycha. Trzy dni wcześniej po raz pierwszy zagrałem w lidze. Roman Kosecki chyba jeszcze nie wiedział, że to jego pożegnalny występ przed wyjazdem do Stambułu. Wygraliśmy 3:0. Cyzio strzelił dwie bramki, a ja jedną. Wracamy do domu autokarem, rodzice pytają, jak tam było. Ja mówię: »w porządku, strzeliłem jedną«. A ojciec na to: »Co ty gadasz? Powiedzieli i napisali, że to Iwanicki.« Kiedy w meczu z Sampdorią wchodziłem na boisko w Warszawie, w telewizji pokazali wprawdzie mnie, ale z nazwiskiem Salamon. Komentator mnie nie znał i nie prostował pomyłki. Myślałem sobie: »ile muszę zrobić, żeby mnie nikt nigdy nie pomylił z kimś innym?«" - wspomina Kowalczyk. Zrobił jedną z najbardziej błyskotliwych karier w polskim sporcie lat dziewięćdziesiątych. Kiedy w ćwierćfinale rozgrywek o Puchar Zdobywców Pucharów roku 1991 Legia wylosowała Sampdorię, nikt jej nie dawał szans. Tym bardziej że nie było już Koseckiego. Za to w klubie włoskim same gwiazdy, warte miliony dolarów. Gianluca Vialli, Roberto Mancini, Attilo Lombardo, Pietro Vierchowod, Gianluca Pagliuca, a do tego Rosjanin Aleksiej Michajliczenko i Brazylijczyk Toninho Cerezo. Wejście smoka W ataku Legii grali wtedy Jacek Cyzio i Andrzej Łatka. Ale Łatka odniósł kontuzję i trener Władysław Stachurski, nie mając wyboru, musiał wystawić w pierwszej jedenastce Wojciecha Kowalczyka. Nikt nie wątpił, że jest to spore osłabienie i Polacy są bez szans na utrzymanie w Genui przewagi jednego gola z Warszawy. Legia zagrała jednak wspaniale, a Kowalczyk został bohaterem dnia. Strzelił dwie bramki, które przy remisie 2:2 zapewniły awans. Mało tego, w półfinale Legia wylosowała Manchester United i wprawdzie przegrała, ale w remisowym meczu na Old Trafford gola znów zdobył Kowalczyk. Zaczął się dla niego wspaniały okres. Prosto z Manchesteru pojechał do Irlandii, gdzie reprezentacja olimpijska walczyła o awans do igrzysk w Barcelonie. Wygrała 2:1, a pierwszą bramkę strzelił on. W lidze też już trafiał w miarę regularnie i nic dziwnego, że po tych wszystkich wyczynach trener Andrzej Strejlau powołał go do pierwszej reprezentacji Polski na mecz ze Szwecją. Latem roku 1991 wygraliśmy w Gdyni 2:0 dzięki golom debiutantów Wojciecha Kowalczyka i Mirosława Trzeciaka. Rok później Kowalczyk był już wicemistrzem olimpijskim. Ze statystyk FIFA wynikało wyraźnie, że lepiej strzelał i podawał w barcelońskim turnieju niż Szwedzi Tomas Brolin i Patrick Andersson, Kolumbijczyk Faustino Asprilla, Hiszpanie Luis Henrique, Jose Guardiola, Luis Abelardo, Jose Amavisca, Perez Alfonso, Amerykanin Cobi Jones, Włosi Dino Baggio i Demetrio Albertini, Ghańczycy Yaw Preko, Nii Odartey Lamptey, Osei Kuffour, że pomniejszych nie wspomnę. Co później zrobili oni, a co Kowalczyk? Chłopak z Woli "Urodziłem się na Woli i przez jedenaście lat mieszkałem na ulicy Syreny. Zaczynałem grać w Olimpii, a kiedy przeprowadziliśmy się na Bródno, przeszedłem do Poloneza. Chłopaków, którzy umieli grać, było wielu. Jeden rozwija się szybciej, drugi wolniej. Na mnie długo nikt nie zwracał uwagi. Grałem sobie spokojnie w juniorach, a w środy, soboty lub niedziele chodziłem z kolegami na Łazienkowską. Siadaliśmy pod »Żyletą« i darliśmy się jak wszyscy. Do szkoły nie chciało mi się chodzić i, jakby tu powiedzieć, nie całkiem skończyłem podstawówkę. Mam siostrę młodszą o półtora roku i brata młodszego o piętnaście lat. Ojciec był elektrykiem, jak Wałęsa. Pracował w różnych miejscach, najbardziej byliśmy zadowoleni, kiedy robił u Wedla albo w zakładach mięsnych. Mama była monterem i też pracowała to tu, to tam. Wszystko nam się odmieniło jesienią w dziewięćdziesiątym roku. Miałem wtedy osiemnaście lat, grałem coraz lepiej, ale to nie dawało pieniędzy. Pracowałem więc u sąsiada. Pomagałem mu rozwozić towar po sklepach. Skrzynki z coca-colą nosiłem i takie tam, różne. Zainteresowała się mną Polonia. Miałem z nią nawet podpisaną jakąś wstępną umowę na kartce papieru, ale wtedy przyszedł do mnie Janusz Olędzki, taki menedżer, i zaproponował próbny występ na Łazienkowskiej. To było gdzieś w październiku 1990 roku. Legia zebrała kilkunastu wybijających się młodych chłopaków z Warszawy i kazała nam grać na głównym boisku przeciw pierwszej drużynie. Pamiętam, że krył mnie Jacek Bąk. Zagrałem tak, że w trzy godziny podpisali ze mną umowę. Dostałem za przejście 30 milionów złotych, a potem brałem miesięcznie trzy miliony. Nigdy w życiu nie widzieliśmy w domu tylu pieniędzy. Na początek kupiłem sobie telewizor i wideo Sharpa, bo to wtedy było najmodniejsze." Do nieznanego kraju W 1992 r. Kowalczyk zdobył srebrny medal olimpijski, a w 1993 mistrzostwo Polski. Ale PZPN tytuł Legii odebrał. Wszyscy na Łazienkowskiej byli bardzo rozżaleni, a Kowalczyk najbardziej. Po serii sukcesów miał szansę na jeszcze większe, gdyby Legia wystartowała do walki o Ligę Mistrzów. Kowalczyk postrzegany był jednak jak uczeń w szkole, który kiedy raz wyrobi sobie opinię, to już na niej jedzie. Dawał się też podpuszczać cwańszym od niego. Kiedy reprezentacja wracała z igrzysk w Barcelonie i Janusz Wójcik chciał przejąć władzę w PZPN, posłużył się Kowalczykiem. A on, chłopak prostolinijny i uczciwy, wygarnął jakieś bzdury, które usłyszał wcześniej, na temat Strejlaua, Górskiego i innych działaczy PZPN. Kiedy Legii odebrano tytuł, miarka się przebrała - na znak protestu postanowił nie grać w reprezentacji Polski. I tylko na tym stracił. Kadra Polski też. "W roku 1994 sytuacja finansowa w Legii tak bardzo się pogorszyła, że Janusz Romanowski postanowił mnie sprzedać, żeby zapłacić chłopakom, i mnie zresztą też, za zdobycie mistrzostwa i Pucharu Polski. Poszedłem do Betisu Sewilla za milion siedemset tysięcy dolarów. Przede mną drożej zapłacono tylko za trzech Polaków - Bońka, Ziobera i Koseckiego. Miałem 22 lata, pojechałem z moją dziewczyną do nieznanego kraju, długo nie mogliśmy zrozumieć, co do nas mówią na ulicy i w sklepach, nie rozumiałem trenera, nie mieliśmy nikogo, na kim moglibyśmy się oprzeć. W dodatku koncepcja gry opierała się na jednym napastniku, a nas było kilku do tego jednego miejsca. W rezultacie ja grałem w meczach wyjazdowych, bo jestem szybki, a Luigi Pier w domu. Trener na naszym boisku wpuszczał mnie tylko na końcówki, a wiadomo jak się wtedy gra. Nie byłem zadowolony. Sytuacja się pogorszyła, kiedy z Realu przyszedł Alfonso, a mnie w pierwszym meczu drugiego sezonu z Meridą złamali nogę. Nie grałem od września do marca. Prasa w Polsce wypisywała o mnie niestworzone rzeczy, a ja miałem swoje problemy i nikt nie chciał mi pomóc. Cały czas była ze mną dziewczyna, urodziła się nam córka, a ja coraz rzadziej grałem. Sam musiałem jakoś odreagować. Jesienią 1997 roku w meczu z Mołdawią znów złamali mi nogę. Prześwietlenie w Gruzji nic nie wykazało, a ja nie mogłem stanąć. W Sewilli też nie bardzo wiedzieli, co się stało. A to wyglądało, jakby ktoś uderzył siekierą w kość piszczelową i ledwo ją drasnął. Trenowałem z tym, ale strasznie bolało. Po trzech miesiącach wypożyczyli mnie za 700 tysięcy dolarów do drugoligowego Las Palmas. Pojechaliśmy na Wyspy Kanaryjskie, tam zrobili mi dokładne badania i zabronili grać. Miałem szczęście w nieszczęściu, bo gdyby to złamanie w jakimś starciu poszło dalej, być może zakończyłbym karierę. Wyszedłem na boisko dopiero w marcu, a liga, ze względu na mistrzostwa świata we Francji, kończyła się w maju. Tyle się nagrałem. Potem już nie mogłem dojść do siebie." Napastnik z przeszłością Grał w reprezentacji prowadzonej przez Janusza Wójcika. Czy w formie, czy nie, cięższy o kilka kilogramów, czy nie, zawsze miał w meczu kilka akcji świadczących o talencie, jakiego się nie traci. Formę się traci, odporność psychiczną, ale nie talent. W lutym ubiegłego roku Kowalczyk strzelił na Malcie w spotkaniu z Finlandią tysięcznego gola w historii reprezentacji Polski. Pół roku później nie grał w żadnej drużynie i tak jest do dziś. "Wypożyczenie do Las Palmas skończyło się w czerwcu ubiegłego roku. Stałem się ponownie zawodnikiem Betisu, z którym mam podpisany kontrakt do roku 2004. Ale nie mam tam miejsca, klub mi nie płaci, więc ja nie pracuję. Przyjechałem do Warszawy. Oni wiedzą, że są nie w porządku, więc nawet nie informują o takiej sytuacji UEFA. Ale ręce mam związane. Zanim przeszedłem z Legii do Hiszpanii, miałem propozycje z Manchesteru City i Nottingham Forest. W trzecim roku gry w Sewilli chciał mnie kupić PSV, ale Hiszpanie się nie zgodzili. Nie puścili mnie też do Sportingu Braga, kiedy bronił tam Andrzej Woźniak. Teraz jestem gotów grać w każdym polskim klubie pierwszoligowym, i to za darmo. Jeśli to nie będzie Warszawa, byleby zapłacili za mieszkanie. Ale problem polega na tym, że bez zgody Betisu nie mogę tego zrobić, a Betis chciałby za mnie pewnie coś pod milion dolarów. Ostatecznie stać mnie na wykupienie tego kontraktu za pięćset tysięcy dolarów lub więcej, ale pod warunkiem, że sprzedałbym się zaraz do jakiegoś bogatego klubu tureckiego, który by mi te pieniądze zwrócił. Ale wyjazd do Turcji mi się nie uśmiecha. Czytałem w gazetach, że Janusz Wójcik idzie pracować do Pogoni i bierze mnie ze sobą. Nic mi o tym nie wiadomo ani od niego, ani od kogokolwiek innego. Słyszałem, że Andrzej Strejlau był skłonny mi pomóc i chciał włączyć do grupy piłkarzy Hutnika Warszawa. Bylebym chociaż trenował systematycznie. Ale i tego nie mogę robić, bo gdybym doznał jakiejś kontuzji, to Betis zrobiłby aferę. Czekam więc, prawdę mówiąc, nie wiem na co. Na cud. Może jakoś samo to się rozwiąże, skoro nie ma nikogo, kto chciałby mieć 27-letniego napastnika z niezłą przeszłością, w najlepszym wieku dla piłkarza." Nienawidzę dyskotek Nie skończył szkoły, ale - jak mówi - w niczym mu to nie przeszkadza. Jest znacznie dojrzalszy niż w czasach młodzieńczego buntu i dziś zapewne nie robiłby takich demonstracji jak po igrzyskach olimpijskich czy odebraniu Legii pierwszego miejsca. Mówi po hiszpańsku. Nie jeździ samochodem, ale ma prawo jazdy, załatwione praskim sposobem. Mieszka w bloku na Bródnie z dziewczyną i córką, niedaleko rodziców. Kupili dom koło Lasu Kabackiego, ale nie wiadomo, kiedy się tam przeprowadzą. Może wezmą ślub tego samego dnia, w którym córeczka pójdzie do pierwszej komunii. Przyzwyczaił się do czytania o sobie rzeczy nie mających pokrycia w faktach, ale zdaje sobie sprawę, że bywały okresy załamania, w których dawał powody dziennikarzom, czekającym na sensację. Kiedyś poszedł do restauracji "Semafor" na Bródnie, żeby zobaczyć, jak wygląda miejsce, w którym zdaniem dziennikarza wypija morze wódki i popija ją piwem. Dobrze, że pan wpadł, przywitał go szatniarz. Wszyscy pytają, kiedy pana można u nas zastać, a ja nie chcę obalać mitu knajpy. "Nienawidzę dyskotek i muzyki disco-polo. Lubię każdą, ale dobrą. Nawet poważną. Kiedyś moja mama pracowała w bufecie Teatru Wielkiego. Przynosiła do domu bilety i nawet dość często z nich korzystałem. »Dziadek do orzechów« podobał mi się tak bardzo, że poszedłem na niego ze cztery razy i znam na pamięć. Mam w domu płytę Pavarottiego. Kiedy słyszę jego arię »Nessun dorma« z »Turandota« Pucciniego, to chce mi się płakać. W ogóle chce mi się płakać od pewnego czasu, chociaż zupełnie to do mnie nie pasuje."
W większości polskich klubów rozpoczęły się przygotowania do sezonu. Wojciech Kowalczyk Jest wart prawie milion dolarów i nikt się o niego nie bije. Zrobił jedną z najbardziej błyskotliwych karier w polskim sporcie lat dziewięćdziesiątych. trener Andrzej Strejlau powołał go do pierwszej reprezentacji Polski. W 1992 r. zdobył srebrny medal olimpijski, a w 1993 mistrzostwo Polski. Ale PZPN tytuł Legii odebrał. Kowalczyk na znak protestu postanowił nie grać w reprezentacji. W roku 1994 Poszedł do Betisu Sewilla. Sytuacja się pogorszyła, kiedy złamal nogę. Teraz jest gotów grać w każdym polskim klubie pierwszoligowym.
EUROPEJSKA SCENA Na naszych oczach powstają powoli kontury nowych Niemiec Krajobraz polityczny republiki berlińskiej ALICJA KRZĘTOWSKA KLAUS BACHMANN Kiedy prawie dokładnie rok temu do studiów wyborczych niemieckich stacji telewizyjnych napłynęły pierwsze wyniki wyborów do Bundestagu, stało się jasne, że w Niemczech coś fundamentalnego się zmieniło. Przesunięcie między elektoratami partii rządzących i nowej koalicji SPD - Zieloni było tak duże, że analitycy prorokowali, iż Gerhard Schroder ma szansę tak długo rządzić jak przedtem Helmut Kohl. Teraz następuje jednak drugi szok: wyborcy znowu przesuwają wahadło, tym razem w drugą stronę. Za tymi zmianami tektonicznymi w niemieckim krajobrazie politycznym kryje się jednak znacznie więcej niż tylko chwilowe nastroje wyborców, rozczarowanych niedotrzymaniem obietnic przez nowy rząd. Na naszych oczach powstaje republika berlińska, z innym systemem politycznym niż wtedy, kiedy stolicą Niemiec było Bonn. Dramatyczny spadek poparcia dla koalicji rządzącej, który symbolizuje to, że SPD w wyborach saksońskich uplasowała się po PDS, ma też oczywiście przyczynę w błędach samej koalicji i w specyfice Saksonii. Jasne jest, że koalicja zbiera owoce tego, iż wygrała wybory pod hasłami "sprawiedliwości społecznej i modernizacji", po czym zaszokowała najpierw swój promodernizacyjny elektorat populistycznym zwiększeniem świadczeń socjalnych i emerytalnych, a potem swój prospołeczny elektorat ostrymi cięciami w wydatkach państwa i neoliberalną retoryką. Teraz okazuje się, że "nowy środek" w krajobrazie politycznym, który Schroder postulował, wygrywając wybory, rzeczywiście istnieje - ale nie jest on na stałe przypisany do rządzącej koalicji. "Nowy środek" to nie wyborcy SPD i Zielonych, lecz duża część wyborców o zmiennych preferencjach partyjnych, którzy przesuwają swoje głosy głównie między SPD i CDU. Żadna z dużych partii nie może już liczyć na tak duży stały elektorat jak kilka lat temu. Czasy, kiedy jeszcze wnuczek socjaldemokratycznego robotnika głosował tak samo bezwzględnie na SPD jak katolicki rolnik z Bawarii na CSU - bezpowrotnie minęły. Teraz duże partie muszą przekonać do siebie o wiele więcej ludzi, nie wystarczają stosunkowo nieliczni niezdecydowani, którzy dawniej rozstrzygali wyniki wyborów. Kryzys socjaldemokracji Daje o sobie znać zmierzch tradycyjnej socjaldemokracji, przesłonięty nieco przez sukces w wyborach do Bundestagu. Wraz ze zmniejszeniem się nie tylko liczby robotników, ale i liczby tych, którzy w ogóle żyją z pracy najemnej, SPD ponadproporcjonalnie traci wyborców robotników i staje się powoli partią "sfery budżetowej", atrakcyjną dla emerytów, rencistów i urzędników państwowych. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych socjaldemokracja wyrównała to za pomocą głosów inteligencji i kontestującej młodzieży. Dziś inteligencja głosuje na Zielonych, ale również na CDU, podczas gdy młodzież staje się coraz bardziej konserwatywna, a kontestujący głosują na PDS, skrajną prawicę i (coraz mniej) na Zielonych. Szczególnie widoczne było to rozdarcie socjaldemokracji w wyborach w Saksonii, gdzie jej elektorat "nowego środka" odszedł do CDU, a jej elektorat lewicowy poszedł do PDS. Ucieczka tradycyjnego elektoratu socjaldemokratycznego nie jest ani zjawiskiem nowym, ani tylko niemieckim, socjaldemokratyczni stratedzy od dawna ją obserwowali, starając się zająć odpowiednie miejsce pośrodku politycznego spektrum. Najlepiej udało się to Tony'emu Blairowi, dlatego Schroder poszedł w jego ślady. Miał jednak poważne utrudnienie: Blair, zanim został premierem, oczyścił Partię Pracy z ideologicznego balastu oraz ze swoich przeciwników, Schroder natomiast najpierw zdobył władzę w państwie, a potem dopiero w swojej własnej partii. Nie mógł prowadzić kampanii wyborczej z odnowioną partią, tak jak Blair. Prowadził więc najpierw kampanię ze starą SPD, a teraz próbuje rządzić z nową SPD, co przysparza mu kłopotów ze strony tradycyjnie myślących członków i rozczarowuje wyborców, którzy głosowali na inną partię. SPD zajęła środek sceny politycznej. Początkowo wyglądało nawet, że stała się jedyną ogólnoniemiecką partią ludową (Volkspartei), przyciągającą wszystkie warstwy społeczne i wszystkie pokolenia. Zaowocowało to natychmiast nerwowymi ruchami ze strony CDU, która nagle odkryła, że też jest zdolna do prowadzenia publicznych kampanii (np. przeciw nowej ustawie o obywatelstwie), co dotychczas było kojarzone raczej z SPD i Zielonymi, odwołującymi się często do "ulicy". CDU ma duże trudności z odnalezieniem się w nowej sytuacji: czy ma się stać bardziej od SPD modernizacyjna, liberalna, rynkowa, czy pozbierać i odnowić to, co Schroder wyrzuca za burtę, nawet gdyby w ten sposób chadecy mieli stać się "strażnikami socjaldemokratycznych rupieci"? - jak pisała ironicznie "Frankfurter Allgemeine Zeitung". Koniec ery Zielonych Elektorat Zielonych nieustannie się starzeje. Partia ta nie przyciąga już ani kontestatorów, ani młodej inteligencji. Wyborcy przypisują jej kompetencje głównie w sprawach ochrony środowiska, co jednak na wschodzie kraju nie odgrywa praktycznie żadnej roli. Kompetencja w polityce zagranicznej, którą podczas konfliktu o Kosowo zdobył Joschka Fischer nawet w oczach swoich przeciwników, nie jest utożsamiana z partią, lecz z osobą samego Fischera. Ten wizerunek nie był w stanie przyciągnąć wyborców nowych landów, ponieważ potencjalni wyborcy Zielonych byli tam nastawieni pacyfistycznie, co przysporzyło głosów nie Zielonym, lecz PDS. W starych landach tradycyjni wyborcy Zielonych nie oczekują od swojej partii ani sukcesów w polityce zagranicznej, ani znajomości zawiłości budżetowych, lecz walki z "kompleksem atomowym" i decyzji ekologicznych. W ten sposób Zieloni tracą wyborców na zachodzie kraju na rzecz SPD, a na wschodzie na rzecz PDS i CDU. Duża część ich wyborców w ogóle zostaje w domu. Jak twierdzi prof. Jorgen Falter, jeden z najbardziej znanych analityków niemieckich, dobrego rozwiązania tu nie ma: partia traci w oczach swego tradycyjnego elektoratu, a nie ma szansy na to, aby ten ubytek wyrównać dzięki innym elektoratom. Propozycje Zielonych odnośnie do reform podatkowej i emerytalnej były czasami bardzo rynkowe, ale nie miało to wpływu na wizerunek partii. Atrakcyjne na wschodzie kraju miejsce po lewej stronie zajmuje PDS, stając się w niektórych landach swoistą "partią ludową". Koncept "zielonych liberałów" przeforsowany przez drugie pokolenie Zielonych, nie jest lepszy. FDP z hukiem wylatuje niemal z każdego Landtagu, mimo że pracujących na własny rachunek i przedstawicieli wolnych zawodów, którzy powinni głosować na nią, jest coraz więcej. Zielony zanika jako kolor protestu W ten sposób na naszych oczach powstają powoli kontury nowych Niemiec. Boński system polityczny zasadniczo opierał się na trzech partiach, które wymieniały się w sprawowaniu władzy. Był to system stabilny, który nawet po zmianie koalicji rządowej podczas kadencji zapewnił nowemu rządowi większość parlamentarną. Nie zmieniło tego pojawienie się partii protestu, którą była na początku Partia Zielonych. Zieloni absorbowali w ten sposób tę część wyborców, która w innych krajach głosuje na partie radykalne (np. w Austrii na FP). Teraz system partyjny zmierza powoli do tego, że znikną "języczki u wagi" w postaci Zielonych i FDP, a zacznie się liczyć PDS. Możliwe jest więc, że rządzić będzie duża koalicja, a PDS będzie zbierać głosy lewicowe i głosy protestu w całych Niemczech, zakorzeniając się w ten sposób też w starych landach, gdzie dotąd stanowi maleńki, skrajnie lewicowy margines. Możliwe są jednak też rządy mniejszościowe, ponieważ PDS nie jest "języczkiem u wagi" - trudno sobie wyobrazić koalicję PDS - CDU. W republice bońskiej protest polityczny miał albo barwę zieloną, albo brunatną. Teraz zielony zanika jako kolor protestu, Zieloni stają się coraz bardziej partią establishmentu. Kontestujący wyborcy na zachodzie kraju tradycyjnie oddają głos na skrajną prawicę, podczas gdy na wschodzie na PDS. Ten mechanizm powoduje paradoksalną sytuację: PDS zazwyczaj sprawia, że skrajna prawica nie przekracza pięcioprocentowej bariery w wyborach, odbierając jej dużą część apolitycznych wyborców. Może to robić jednak tylko tam, gdzie nie jest skojarzona z establishmentem. Dlatego dwa lata temu w Saksonii-Anhalt, gdzie PDS faktycznie współrządziła (popierając rząd mniejszościowy SPD), DVU - skrajnie prawicowy import z Monachium - zbierała wszystkie głosy kontestatorów. Za cztery lata może się to powtórzyć w Meklemburgii-Pomorze Przednie i Brandenburgii, gdzie istnieją czerwone większości. Problem skrajnej prawicy Republika berlińska będzie prawdopodobnie skonfrontowana z większą liczbą przedstawicieli skrajnej prawicy w Landtagach, zarówno na zachodzie, jak i na wschodzie kraju. Dotychczasowe doświadczenia dowodzą jednak, że nie jest to duży problem polityczny: skrajna prawica jest skłócona, nie ma "męża opatrznościowego" w stylu Jean-Marie Le Pena (który zresztą takim mężem już przestał być), a nawet nie ma kadr. DVU zazwyczaj rozpada się po wygranych wyborach albo dyskredytuje szybko w awanturach i intrygach, jak to się stało w Saksonii-Anhalt i Bremie. Republikanie dotąd mieli marne wyniki w nowych landach, a DVU - w starych. Bardziej niepokojące jest to, że nieproporcjonalnie dużo wschodnioniemieckiej młodzieży oddaje swój głos na skrajną prawicę. W Saksonii NPD uzyskała 12 proc. wśród młodych mężczyzn głosujących po raz pierwszy, stając się partią nie tylko "starych nazistów". Dzięki specyficznej funkcji PDS w nowych landach, skrajna prawica nie jest typowo wschodnio-niemieckim problemem politycznym. Ostatnio jednak socjologowie obserwują tam tworzenie się atmosfery szerokiej akceptacji dla przemocy wobec "obcych" na tle nacjonalistycznym, swoiste zakorzenienie się skinów w środowisku małomiasteczkowym. Innymi słowy: podczas gdy skrajna prawica na zachodzie Niemiec tworzy konspiracyjne związki, to na wschodzie kraju zdobywa przestrzeń publiczną w postaci "osiedli wolnych od obcokrajowców" i bywa otaczana lekko skrywaną społeczną sympatią. Na wschodzie Niemiec można być jednocześnie skinem i "porządnym człowiekiem". Nie dotyczy to jednak całego niemieckiego wschodu. Wybory ostatnich lat pokazują bowiem, że nie ma już "jednego wschodu". Jaki jest wspólny mianownik między Saksonią-Anhalt, z 13-procentowym udziałem DVU i większością SPD - PDS w parlamencie, a Saksonią, gdzie niepodzielnie rządzi CDU, a wszystkie skrajnie prawicowe partie razem nie zdobyły nawet 3 proc. głosów? Są dziś nowe landy z lewicową większością (Brandenburgia) i nowe landy z równie dużą większością chadecką. Zanik społeczeństwa pracy najemnej, zastrzyk dużego elektoratu apolitycznego i kontestującego po zjednoczeniu, parcie tradycyjnej lewicy do środka sceny politycznej, zmierzch "partii jednego pokolenia", czyli Zielonych, i kryzys tradycyjnie pojętego państwa opiekuńczego - to wszystko czyni dziś scenę polityczną w Niemczech mniej przewidywalną i mniej stabilną niż kilkadziesiąt lat temu. Sam fakt, że w Niemczech trzy razy w roku odbywają się wybory (do Landtagów), czyni polityków bardziej zależnymi od nastrojów wyborców. Inicjatywa CDU, aby zwalczać reformy dotyczące obywatelstwa na ulicy, jest jednym ze zwiastunów plebiscytowych elementów w demokracji niemieckiej. Dotychczasowy układ hamował nawet reformy, co do których konieczności wszyscy byli przekonani. Niestety, każda strona chciała, aby najbardziej bolesne elementy wprowadziła w życie strona przeciwna. Chaotyczny krajobraz polityczny i częste zmiany rządów nie przeszkodziły Włochom w spełnieniu kryteriów unii monetarnej. Układ wzajemnych hamulców i przeciwwagi jak na razie uniemożliwił jednak w Niemczech wprowadzenie śmielszych reform. Po zjednoczeniu Niemcy nie zmieniły konstytucji, ubierając w ten sposób republikę berlińską w ciasny gorset konstytucji szytej na miarę Bonn. Teraz okazuje się, że zmienione (i to wcale nie tak bardzo wskutek zjednoczenia!) warunki społeczne i ekonomiczne powoli rozpychają ten gorset.
Za zmianami w niemieckim krajobrazie politycznym kryje się więcej niż tylko chwilowe nastroje wyborców.Na naszych oczach powstaje republika berlińska, z innym systemem politycznym niż wtedy, kiedy stolicą Niemiec było Bonn. okazuje się, że "nowy środek" w krajobrazie politycznym nie jest na stałe przypisany do rządzącej koalicji. Nowy środek to duża część wyborców o zmiennych preferencjach partyjnych. Żadna z dużych partii nie może już liczyć na duży stały elektorat. Daje o sobie znać zmierzch tradycyjnej socjaldemokracji. SPD staje się partią "sfery budżetowej", atrakcyjną dla emerytów, rencistów i urzędników państwowych. SPD zajęła środek sceny politycznej. Zaowocowało to natychmiast nerwowymi ruchami ze strony CDU. Zieloni tracą wyborców na zachodzie kraju na rzecz SPD, a na wschodzie na rzecz PDS i CDU. Boński system polityczny opierał się na trzech partiach. Republika berlińska będzie prawdopodobnie skonfrontowana z większą liczbą przedstawicieli skrajnej prawicy. niepokojące jest to, że dużo wschodnioniemieckiej młodzieży oddaje swój głos na skrajną prawicę. to wszystko czyni dziś scenę polityczną w Niemczech mniej przewidywalną i stabilną niż kilkadziesiąt lat temu.
Z mec. Czesławem Jaworskim, prezesem Naczelnej Rady Adwokackiej, rozmawia Jan Ordyński Zmagamy się z wyzwaniami, nie z kryzysem FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Adwokatura polska przeżywa najgłębszy od stu lat kryzys, mówią publicznie nawet jej niektórzy luminarze... CZESŁAW JAWORSKI: Rzeczywiście używa się tego określenia, ale właściwie nie wiemy, co się pod nim kryje. Myślę natomiast, że w ramach ogromnego postępu cywilizacyjnego adwokatura stoi przed ogromnymi wyzwaniami i zagrożeniami. W żadnym wypadku nie należy jednak traktować ich jako kryzysu. Muszą one być przez nas rozwiązane i cała adwokatura, nie tylko polska, musi sobie znaleźć miejsce w układzie państw europejskich. Dyskusje na ten temat są prowadzone w wielu adwokaturach i organizacjach. Chodzi o to, by wszędzie zapewnić adwokatom możliwość niesienia ludziom pomocy, szczególnie w sferze praw i wolności obywatelskich. Kapitał prawdopodobnie się obroni, ludzie zaś nie zawsze. Myślę jednak, że chodzi też o kryzys moralny. Padają przecież głośno takie określenia - zarzuty adwokaci mafii i zaraz po nich pytania: kogo nie powinno się bronić? Czy pan nie zauważył tego kryzysu? To są zagrożenia, nie kryzys. Określenia takie można kierować pod adresem konkretnych osób, a nie zbiorowości. A czy zbiorowość odrzuca tego typu postawy? Całkowicie. Nie ma dla nich żadnego pobłażania i jakiejkolwiek tolerancji. Spora część społeczeństwa ubożeje. Jeśli będzie musiała zetknąć się z wymiarem sprawiedliwości, to nie będzie jej stać na pomoc prawną. Kiedyś rozmawialiśmy na temat uruchomienia biur pomocy prawnej, utrzymywanych ze środków państwowych. Jest to niezwykle trudna sytuacja. Za granicą biura takie utrzymują fundacje i wspierające je państwo. U nas natomiast - o czym rzadko się wspomina - wiele okręgowych rad adwokackich uruchomiło dyżury, na których udziela się bezpłatnej pomocy prawnej. Są to pierwsze sygnały świadczące o tym, że widzimy problem. A co z zinstytucjonalizowaniem tej pomocy, bo na pewno będzie się, niestety, zwiększała liczba osób zmuszonych do skorzystania z niej? Przede wszystkim trzeba rozwiązać kwestię jej sfinansowania, bo rzeczywiście doraźne przedsięwzięcia na pewno okażą się niewystarczające. Tu musi wkroczyć państwo lub fundacje. Jeszcze jeden problem z tej dziedziny to wybrzydzanie na klienta. To regulują jasne przepisy, mówiące, że jedynie w wyjątkowych wypadkach adwokat może odmówić przyjęcia sprawy. W sprawach karnych ten margines jest stosunkowo niewielki, bo każda z osób postawionych w stan oskarżenia korzysta z konstytucyjnego prawa do obrony. Jest ono potwierdzone w wielu aktach międzynarodowych. Co się zmieniło w minionych trzech latach w sprawie naboru do waszej korporacji, kto do niej teraz przychodzi? Zmienia się źródło dopływu. Poprzednio dominowali koledzy, którzy przychodzili z sądów i prokuratur, oraz radcowie prawni. Teraz najwięcej nowych trafia do nas po ukończeniu aplikacji adwokackiej. Szkolimy około tysiąca aplikantów. Stanowią oni jedną piątą wszystkich wykonujących zawód. Jak odpowie pan na zarzut nepotyzmu? Przyjęcia na aplikację odbywają się w drodze specjalnie zorganizowanego konkursu. Można powiedzieć, że dostają się na nią najwybitniejsi ze studentów. Praktyka dowodzi, że żaden z tego grona nie zostaje pominięty. Dzieci adwokatów jest natomiast wśród aplikantów około trzydziestu procent. To według mnie prawidłowa sytuacja, jeśli wziąć pod uwagę normalny w niektórych zawodach element kontynuacji i tradycji. Czy istnieje jakaś liczba graniczna adwokatów, czy powinien to regulować rynek? Takie liczby przyjmuje się w innych krajach, w zależności od ich rozwoju gospodarczego i społecznego. Uważam, że Polska powinna się wzorować na rozwiązaniu przyjętym w Finlandii. Tam jeden adwokat przypada na 3-4 tys. mieszkańców. U nas powinno ten zawód wykonywać około 10 tys. osób. Przez lata trwał spór z radcami na temat unifikacji obu zawodów. Na jakim jest teraz etapie? Oba środowiska uznały sprawę w jakimś sensie za zamkniętą. Każdy wykonuje zawód we własnym zakresie, choć nadal są pewne ciągoty wśród radców do przejmowania kompetencji adwokackich. Generalnie współpraca układa się dobrze. Musimy w naszej rozmowie poruszyć problem lustracji. Byliście jedyni, którzy jej się wobec siebie domagali. Co pan może powiedzieć po tym doświadczeniu o swoim środowisku? Pogłoski o sporej liczbie współpracujących nie sprawdziły się, bo od 1999 r. do sierpnia 2001 r. sąd lustracyjny wszczął postępowanie wobec 36 adwokatów. Prawomocnie zakończono 17 postępowań. Sąd orzekł, że 4 oświadczenia były prawdziwe, 11 kłamliwych. Dwie osoby podjęły współpracę pod groźbą utraty życia. W jakimś sensie procesy lustracyjne oczyściły atmosferę wewnątrz i wokół nas. Zgłaszając akces do lustracji, chodziło nam o wyeliminowanie osób, które działały na szkodę klientów bądź kolegów. Uważaliśmy, że nie ma wśród nas miejsca dla osób sprzeniewierzających się zasadom tajemnicy zawodowej i solidarności zawodowej. Sam pan stawał w procesach lustracyjnych, m.in. w czasie kampanii wyborczej, jako pełnomocnik prezydenta RP. Jakie ma pan doświadczenia? Sąd lustracyjny stara się, by przebieg procesów był zgodny z prawem. Mankamentem ustawy było nieprecyzyjne zdefiniowanie współpracy z organami bezpieczeństwa. Uczynił to jednak Trybunał Konstytucyjny. Niektóre kwestie doprecyzował też Sąd Najwyższy. Sam uważam, że w sytuacji gdy mamy do czynienia również z ogromem nieszczęścia ludzkiego, wszystkie wątpliwości powinny być interpretowane na korzyść lustrowanego. Były i są zgłaszane zastrzeżenia, że ustawa lustracyjna nie gwarantuje prawa do obrony przez np. utrudnienia w dostępie do dokumentów czy w robieniu notatek, a więc możliwości przygotowania się do rozprawy. W jakimś sensie podzielam ten pogląd. W niektórych sprawach ograniczenia tłumaczone tajemnicą państwową są rzeczywiście na wyrost, tym bardziej że chodzi często o zdarzenia sprzed wielu lat. Inna kwestia. Przed poprzednim zjazdem obawiał się pan problemów wynikających dla adwokatury w związku z wprowadzeniem powszechnej skargi konstytucyjnej. Czy obawy się sprawdziły? Początkowo rzeczywiście adwokaci mieli dosyć duży kłopot z konstruowaniem skarg, bo traktowano je jako jeszcze jeden środek odwoławczy. W tej chwili jest już lepiej. Można powiedzieć, że skargi teraz wnoszone do TK są prawidłowe, atakuje się w nich prawo, a nie rozstrzygnięcie. Wymiar sprawiedliwości nadal kuleje. Dlaczego? Jest wiele przyczyn. Są wśród nich ciągle poszerzana właściwość sądów i nie idący za nią wzrost nakładów. Ale odnoszę też wrażenie, patrząc na niektóre sądy, że nie ma w nich woli przezwyciężania kryzysu przez lepszą organizację pracy, podjęcie większego trudu w okresie przejściowym. Czeka się tylko na rozwiązania zewnętrzne. Wymiar sprawiedliwości może sam wiele zmienić na lepsze. Jak są traktowane skargi na adwokatów utrudniających sądzenie, np. przez zrywanie procesów, niesumienność, niepunktualność? Jak pan pamięta np. w tak ważnej sprawie jak proces dotyczący tragedii w kopalni "Wujek", podjęliśmy uchwałę, że adwokat, który zgłosi nieistotny powód dla zwolnienia go z obrony, poniesie odpowiedzialność dyscyplinarną. Uchwała odniosła szerszy skutek. Czy poprawia się jakość polskiego prawa? Jest w dalszym ciągu zbyt pośpiesznie opracowywane. Wyczuwa się jego doraźność i instrumentalny charakter. A powinno służyć długofalowym interesom państwa, i mam nadzieję, że pójdziemy w tym kierunku. Pośpiech usprawiedliwia tylko potrzeba synchronizacji z prawem unijnym. Trwa gorąca dyskusja nad prawem karnym. Zarzucono mu wręcz promowanie przestępczości. Czy są to opinie rzetelne, czy nieuczciwe i populistyczne? NRA przyjęła stanowisko, że brak jest podstaw do nowelizacji oraz że prawo powinno być konstruowane na podstawie tak istotnych kryteriów jak wolność człowieka i poczucie bezpieczeństwa. Zarówno człowieka, jak i obrotu prawnego. Maksymalne upraszczanie procedur nie może nigdy pozbawiać ludzi prawa do obrony swoich interesów. Nie przesadzajmy więc. Jaki jest najważniejszy problem do rozstrzygnięcia przez rozpoczynający się dzisiaj zjazd? Musi być przedyskutowany udział adwokatury w stanowieniu prawa. Chodzi o lepszą współpracę w tej dziedzinie między parlamentem, rządem i NRA. Chcemy brać aktywniejszy udział w legislacji. Zamierzamy wysunąć konkretne propozycje. Druga sprawa to mocniejsza sygnalizacja mankamentów związanych ze stosowaniem prawa. Trzeba stworzyć system docierania tych sygnałów do stanowiących prawo i aby doświadczenie wyprowadzane ze stosowania prawa przekładało się na język jego stanowienia. I wreszcie problem przystąpienia do Unii Europejskiej i świadczenia w niej pomocy prawnej przez polskich adwokatów oraz radców i zagranicznych u nas. Chcemy się też zająć opłatami za obrony z urzędu. Są tu ogromne zaległości stanowiące zagrożenie dla bytu niektórych kancelarii. Widzimy też nadmierny fiskalizm w postępowaniu sądowym i wobec naszych usług. Może to zagrażać dostępności do wymiaru sprawiedliwości.
Adwokatura polska przeżywa najgłębszy od stu lat kryzys. CZESŁAW JAWORSKIw ramach postępu cywilizacyjnego adwokatura stoi przed wyzwaniami i zagrożeniami. musi sobie znaleźć miejsce w układzie państw europejskich. chodzi też o kryzys moralny.To są zagrożenia zarzut nepotyzmu? Przyjęcia na aplikację odbywają się w drodze konkursu. dostają się na nią najwybitniejsi ze studentów. Dzieci adwokatów jest wśród aplikantów około trzydziestu procent. normalny element kontynuacji i tradycji.
SLD Na szesnastu przewodniczących organizacji wojewódzkich tylko dwie osoby nie rekrutują się z dawnej Socjaldemokracji RP Czy nowa jakość lewicy O stanowiska wiceprzewodniczących SLD będą walczyli zapewne byli wiceprzewodniczący SdRP - Jerzy Szmajdziński i Marek Borowski, wicemarszałek Sejmu z ramienia SLD. FOT. JACEK DOMIŃSKI ELIZA OLCZYK Politycy SLD kpią z nowego otwarcia rządu Jerzego Buzka, że skończyło się na wymianie jednego ministra. Sami jednak pragną, aby partia Sojusz Lewicy Demokratycznej również stała się dla nich nowym otwarciem. Mówiąc o składzie partii, zawsze podkreślają, że jedna trzecia członków to osoby, które nie skończyły 35 lat i że dla 30 proc. działaczy SLD jest pierwszą partią w życiu. Czołowi politycy SLD podkreślają, że ich partia to nowa jakość. Na dowód przywołują chociażby obecność w jej szeregach Andrzeja Celińskiego, byłego członka władz Unii Demokratycznej. Tymczasem na zjazdach wojewódzkich, które wyłaniały delegatów na pierwszy kongres SLD oraz wybierały władze wojewódzkie, owa nowa jakość była słabo widoczna. Liderzy jak w SdRP Dziś już wiadomo, że na szesnastu przewodniczących organizacji wojewódzkich tylko dwie osoby nie rekrutują się z dawnej Socjaldemokracji RP. Krzysztof Janik, sekretarz generalny SdRP, podkreśla jednak inny aspekt zagadnienia - tylko 3 osoby to działacze z okresu PRL, reszta zaczynała swoją działalność w latach 90. Zdaniem Janika we władzach powiatowych zasiada znacznie więcej osób spoza SdRP - około 25 procent. - Przewodniczący organizacji wojewódzkiej jest lokalnym liderem. To naturalne, że zwykle staje się nim parlamentarzysta z danego terenu - mówi Janik. Dodaje, że funkcję sekretarzy w ponad połowie organizacji wojewódzkich objęli młodzi ludzie, którzy wcześniej nie byli związani z SdRP i że to jest dowód zmian, jakie się dokonały. Statut nowej partii daje przewodniczącym różnych szczebli (z wyjątkiem szczebla centralnego) niezwykle duże kompetencje. Przewiduje mianowicie, że zarządy partii - gminne, powiatowe, wojewódzkie - powoływane są przez radę określonego szczebla na wniosek przewodniczącego. Co prawda każdy kandydat, żeby zostać członkiem zarządu musi uzyskać 50 proc. głosów plus jeden, jednak prawo zgłaszania kandydatów ma wyłącznie przewodniczący. Podczas publicznej dyskusji nad programem i przyszłością Sojuszu część działaczy wyrażała zaniepokojenie tym przepisem. Obawiali się, że przewodniczący zechcą wybierać do współpracy wyłącznie ludzi sobie posłusznych, że w rezultacie mogą powstawać sitwy, a nowi członkowie partii, nie związani z SdRP, będą się czuli jak działacze drugiej kategorii. Za parę dni, kiedy odbędą się pierwsze posiedzenia nowo wybranych rad i zostaną wyłonione zarządy struktur terenowych, okaże się, w jakim stopniu te obawy były słuszne. Działacz statystyczny Zjazdy wojewódzkie obnażyły również inne problemy w partii, przede wszystkim brak kobiet, ale również młodzieży i - jak to zwykle w partiach bywa - rozmaite konflikty. Zjazd organizacji małopolskiej ujawnił na przykład konflikt Krakowa z tzw. terenem. Teren okazał się sprytniejszy od mieszczuchów, ponieważ się dogadał. Działacze z terenu jednomyślnie "wycięli w pień" kandydatów na I Kongres z Krakowa (podobno ci ostatni traktowali zbyt protekcjonalnie swoich kolegów z innych miejscowości). W rezultacie organizacja krakowska skupiająca 30 proc. członków SLD z terenu Małopolski uzyskała... jeden mandat na Kongres, co stanowi 3 proc. wszystkich małopolskich mandatów. Podczas zjazdu mazowieckiej SLD okazało się, że lista delegatów na kongres została ustalona przed zjazdem (chodziło podobno o to, aby Warszawa nie zdominowała organizacji terenowych i nie zagarnęła znakomitej większości mandatów). Rezultat: kandydaci zgłaszani z sali - głównie kobiety - zostali w większości odrzuceni. Zjazdy w innych województwach były bardziej spontaniczne, jednak i tam w walce o mandaty zwyciężali mężczyźni, i to raczej niemłodzi. Jerzy Szmajdziński, goszcząc na zjeździe w Zielonej Górze, ubolewał nad brakiem kobiet. - Ta sala nie oddaje struktury społeczeństwa, bo jest męska, a w dodatku ze starszego pokolenia - mówił niebezzasadnie, bowiem na 130 uczestników zjazdu było ok. 10 kobiet. Szmajdziński przekonywał zielonogórskich delegatów, że w ciągu kilku najbliższych miesięcy każdy z nich powinien skłonić do uczestnictwa w Sojuszu jedną, młodszą kobietę. Ta z kolei powinna przyprowadzić na zebranie ucznia ostatniej klasy szkoły średniej lub studenta. Widać więc, że działaczom SLD jeszcze daleko do upragnionej nowej jakości. Gdzie te kobiety Sylwia Pusz, która była przewodniczącą frakcji młodych w SdRP, uważa, że na I Kongresie partii młodych ludzi będzie jak na lekarstwo. Prawdopodobnie niewiele więcej będzie kobiet. Jolanta Gontarczyk ocenia, że najwyżej 10 proc. Krzysztof Janik jest większym optymistą i szacuje, że wśród delegatów kobiet będzie około 20 procent, choć dotychczas jeszcze nie wiadomo, ile w ogóle jest ich w Sojuszu. Zdaniem Janika niewielka liczba kobiet wśród delegatów na kongres jest spowodowana tym, że w ogóle mało kobiet ubiegało się o mandat. Jolanta Gontarczyk uważa jednak, że jest to, pokutujący wśród działaczy terenowych, skutek starego sposobu myślenia. - Partia nie jest gotowa na przyjęcie kobiet w innej roli niż w charakterze paprotki - mówi. Zastrzega się, że ten zarzut nie odnosi się do ścisłego kierownictwa partii, które przyznaje, że kobiety powinny odgrywać znaczącą rolę w polityce, ale do działaczy terenowych, ciągle uważających, iż kobieta nie ma prawa upominać się o awans. - Nasi koledzy traktują udział kobiet we władzy jako nagrodę. To, co odbywało się na zjazdach wojewódzkich, było swoistym karceniem kobiet, a nawet próbą zastraszenia, aby w przyszłości nie żądały zbyt wiele - uważa Gontarczyk. Zarówno Janik, jak i inni czołowi działacze SLD zgodnie twierdzą, że będą popierali zmianę w statucie, która ma zagwarantować kobietom 30 proc. miejsc we władzach wszystkich szczebli oraz na listach wyborczych do organów przedstawicielskich. Własnego parytetu - 15-procentowego - domaga się też SLD-owska młodzież (uchwała w tej sprawie zostanie przyjęta w sobotę, 11 grudnia). - Skoro będzie parytet dla kobiet, może być i dla młodzieży - mówi Sylwia Pusz. - My również będziemy wnosić o zmianę w statucie. Partyjne mniejszości, a więc młodzież i kobiety, chcą też mieć coś w rodzaju swoich platform-frakcji, tylko nazwane inaczej, bo podobno słowo "frakcja" źle działa na przewodniczącego. Bez względu jednak na to, czy takie platformy-frakcje zostaną zaakceptowane i czy parytet dla kobiet oraz dla młodzieży zostanie uwzględniony w statucie partii, nie będzie to miało większego znaczenia dla przebiegu I Kongresu. Zmiany w statucie, które ewentualnie wprowadziłby kongres, zaczną obowiązywać dopiero po ich zarejestrowaniu w sądzie, a więc za kilka miesięcy. Wybór władz partii będzie się zatem odbywać według obecnie obowiązującego statutu, a władze wybierane są na cztery lata. Każdego roku, co prawda, odbywa się konwencja, ale jej rolą jest udzielenie skwitowania aktualnym władzom. W historii SdRP nie było przypadku, by podczas głosowania nad wotum zaufania dla władz partii ktoś ze ścisłej czołówki nie dostał wymaganej bezwzględnej większości głosów. O tym, czy ktoś cieszył się większą sympatią czy antypatią w partii, świadczyły jedynie niewielkie różnice w liczbie oddanych głosów. Przypuszczalnie nie inaczej będzie w SLD. Można się więc spodziewać, że parytet dla kobiet - o ile zostanie uchwalony przez Kongres - po raz pierwszy odegra znaczącą rolę dopiero za dwa lata, przy układaniu list wyborczych kandydatów do parlamentu. Przywódca niekwestionowany Nowe otwarcie w partii nie dotyczy starego kierownictwa. Na samym szczycie Sojusz prawdopodobnie w niewielkim stopniu będzie się różnił od "nieboszczki" SdRP. Wśród kandydatów na najwyższe stanowiska przewijają się nazwiska znane od lat. Partia powołała komisję wyborczą, która przyjmuje zgłoszenia kandydatów na przewodniczącego, wiceprzewodniczących i sekretarza generalnego SLD. Mało jest jednak prawdopodobne, aby poza Leszkiem Millerem, tymczasowym przewodniczącym SLD, ostatnim przewodniczącym SdRP, ktokolwiek ubiegał się o stanowisko przewodniczącego partii. W każdym razie na niespełna 10 dni przed kongresem nikogo takiego nie widać. Działacze SLD pytani, czy sądzą, że znajdzie się ktoś chętny do konkurowania z liderem, tylko się uśmiechają. Przywództwo Millera jest więc niekwestionowane. Część działaczy uważa, że kreowanie nowego przewodniczącego przed wyborami parlamentarnymi w 2001 roku byłoby błędem, że ludzie, którzy utożsamiają Leszka Millera z lewicą, przeżyliby szok. Jednak do wyborów parlamentarnych są dwa lata, a po drodze odbędzie się jeszcze bój o fotel prezydencki. Kampania prezydencka byłaby doskonałą okazją do wykreowania nowego lidera Sojuszu Lewicy Demokratycznej, tyle że po prostu nie ma takiej woli w partii. Krzysztof Janik, ostatni sekretarz generalny SdRP, zapewne też ma zagwarantowane stanowisko sekretarza generalnego SLD. Przypuszczalnie natomiast ostra walka będzie się toczyła o stanowiska wiceprzewodniczących i o wejście do zarządu partii. Po dwóch chętnych na jedno miejsce Ze względu na to, że Rada Krajowa SLD będzie liczyła około 300 osób (samych parlamentarzystów jest prawie 200, a oni stają się automatycznie jej członkami), zarząd będzie się składał z ok. 30 osób, a wiceprzewodniczących przypuszczalnie będzie siedmiu. Już w piątek, 10 grudnia, okaże się, kto będzie ubiegał się o stanowiska wiceprzewodniczących. Na razie spośród ewentualnych kandydatów znakomitą większość stanowią byli działacze i zarazem członkowie władz nie istniejącej SdRP. Zapewne o stanowiska wiceprzewodniczących zechcą powalczyć obaj byli premierzy: Józef Oleksy i Włodzimierz Cimoszewicz (nie był członkiem SdRP, ale należał do PZPR). Spośród pań typuje się Jolantę Banach, byłą pełnomocnik rządu ds. rodziny i kobiet, Annę Bańkowską, byłą prezes ZUS (jej pozycja nie jest najmocniejsza, a więc nominacja mało prawdopodobna), Izabellę Sierakowską, byłą wiceprzewodniczącą SdRP (uzyskała nominację organizacji w Lublinie na to stanowisko), Krystynę Łybacką, obecną przewodniczącą wielkopolskiego SLD (jedyna kobieta na stanowisku szefa wojewódzkiej organizacji). Jedna kobieta musi się znaleźć w prezydium partii. Podobno największe szanse na to stanowisko ma Krystyna Łybacka. Zapewne o stanowiska wiceprzewodniczących SLD będą walczyli byli wiceprzewodniczący SdRP - Jerzy Szmajdziński, Marek Borowski, wicemarszałek Sejmu z ramienia SLD, Jacek Piechota (obecnie szef zachodniopomorskiego SLD). Mówi się też, że apetyt na stanowiska mają Jerzy Jaskiernia i Tadeusz Iwiński. Z całą pewnością o stanowiska wiceprzewodniczących partii będą się ubiegali związkowcy. Oni również będą musieli dostać przynajmniej jedno miejsce w prezydium - jako ewentualnych kandydatów wymienia się Zbigniewa Janasa, tymczasowego wiceprzewodniczącego SLD (był jednym z trójki pełnomocników, którzy rejestrowali nową partię), Zbigniewa Kaniewskiego (przewodniczący Federacji NSZZ Przemysłu Lekkiego, był w PZPR) i Zbigniewa Janowskiego (Związek Zawodowy "Budowlani", prezydium OPZZ). Kto nie zgłosi swojej kandydatury do komisji wyborczej, może to jeszcze uczynić na kongresie, ale w SLD uważa się, że takie osoby nie będą miały zbyt wielu szans na zyskanie poparcia. Ostra walka będzie się też toczyła o miejsca w zarządzie, choć liczny zarząd może oznaczać, że decyzje będą podejmowane w gronie prezydium, czyli o przewodniczącego i wiceprzewodniczących.
czołowi działacze SLD twierdzą, że będą popierali zmianę w statucie, która ma zagwarantować kobietom 30 proc. miejsc we władzach wszystkich szczebli oraz na listach wyborczych do organów przedstawicielskich. parytetu 15-procentowego domaga się też SLD-owska młodzież. Wybór władz partii będzie się odbywać według obecnie obowiązującego statutu. Na samym szczycie Sojusz prawdopodobnie w niewielkim stopniu będzie się różnił od SdRP. Mało jest prawdopodobne, aby poza Leszkiem Millerem ktokolwiek ubiegał się o stanowisko przewodniczącego. Krzysztof Janik zapewne też ma zagwarantowane stanowisko sekretarza generalnego SLD. Przypuszczalnie natomiast ostra walka będzie się toczyła o stanowiska wiceprzewodniczących i o wejście do zarządu partii. wiceprzewodniczących przypuszczalnie będzie siedmiu. Zapewne o stanowiska wiceprzewodniczących zechcą powalczyć Józef Oleksy i Włodzimierz Cimoszewicz. typuje się Jolantę Banach, Annę Bańkowską, Izabellę Sierakowską, Krystynę Łybacką. Zapewne o stanowiska wiceprzewodniczących będą walczyli Jerzy Szmajdziński, MarekBorowski, Jacek Piechota. Mówi się też, że apetyt na stanowiska mają Jerzy Jaskiernia i Tadeusz Iwiński. o stanowiska będą się ubiegali związkowcy. wymienia się Zbigniewa Janasa, Zbigniewa Kaniewskiego i Zbigniewa Janowskiego.
Formuła 1 - kult Ferrari "Kiedy opuszczałeś fabrykę o siódmej wieczorem, czułeś się zdrajcą, bo inni jeszcze pracowali. W Maranello trzeba było zapomnieć o rodzinie i o tym, że obok fabryki toczy się jakiekolwiek życie" - mówi Cesare Fiorio, były menedżer zespołu. Taniec czarnego konia (C) AP Piotr Kowalczuk "Oświadczamy, że wspaniałość świata wzbogaciła się o nowe piękno: piękno szybkości! Samochód wyścigowy ze swoim pudłem zdobnym w wielkie rury podobne do wężów o ognistym oddechu... ryczący samochód, który zdaje się pędzić po taśmie karabinu maszynowego, jest piękniejszy od Nike z Samotraki". Manifest futuryzmu Kiedy Filippo Tomasso Marinetti publikował te słowa w 1909 roku w paryskim "Le Figaro", nie mógł przypuszczać, że w jego rodzinnych Włoszech kilkadziesiąt lat później setki tysięcy kibiców bić będą hołdy czerwonej maszynie, której sercem jest silnik, a duszą komputer. Nie spodziewał się też, że wyścigi "samochodów o ognistym oddechu" staną się jedną z najsprawniejszych w świecie maszyn do robienia pieniędzy, a oglądać je będzie co dziesiąty człowiek na Ziemi. Fenomen nowej religii XX wieku wymyka się logice. Można jedynie próbować ją opisać, odwiedzając miejsca kultu i studiując apokryfy, bo przecież ma swoich proroków, męczenników i świętych. Fanatyzm, z jakim włoscy kibice dopingują szkarłatne bolidy Ferrari na torach Imola czy Monza, przekonuje, że "Manifest futuryzmu" mógł napisać tylko Włoch i kult nie mógł narodzić się gdzie indziej. Wszystkie drogi prowadzą do Maranello Co dwa tygodnie, od marca do listopada, do Maranello ściągają pątnicy z całych Włoch, by wraz z tubylcami wziąć udział w misterium wspólnego przeżywania emocji wyścigów Grand Prix Formuły 1, pokazywanych na ogromnym telebimie na Piazza della Liberta' - to wyznawcy proroka Enzo Ferrari. W 1943 roku, chroniąc się przed bombami aliantów, Ferrari przeniósł z Modeny do Maranello swoją fabryczkę. Trzy lata później jej bramy opuścił pierwszy egzemplarz auta z emblematem tańczącego czarnego konia na masce. Od tej pory samochody Ferrari wygrały ponad 5000 wyścigów, a ich kierowcy zdobyli kilkadziesiąt tytułów mistrzów świata. Dziś samochody Ferrari są synonimem sukcesu nie tylko w sporcie. Żyrują prestiż i status społeczny, stały się przedmiotem marzeń i zazdrości milionów. W 15-tysięcznym Maranello, 20 kilometrów na północ od Modeny, gdzie co dziesiąty obywatel pracuje w fabryce Ferrari, zwykle w czasie wyścigu gromadzi się kilkanaście tysięcy kibiców. W zeszłym roku, kiedy w ostatnim Grand Prix sezonu na japońskim torze Suzuka Eddie Irvine bezskutecznie bronił 4-punktowej przewagi Ferrari nad McLarenem, było ich aż 50 tysięcy! Przyjeżdżają już w sobotę - na kwalifikacyjny trening, który ustali kolejność maszyn na niedzielnym starcie. Poza tym trzeba przecież odwiedzić kapliczkę. Sklep z zabawkami "Galleria" to muzeum i archiwum Ferrari: fotografie, trofea, silniki, gogle, rysunki techniczne, dwa szkice młodego Enzo i gabinet twórcy Ferrari (przeniesiony z fabryki), tak jak go opuścił przed śmiercią. Do prostej, betonowo-szklanej konstrukcji, przypominającej hangar z podjazdem, wchodzi się pod imitacją rampy świateł startowych. Między pierwszym a drugim piętrem wisi karoseria modelu 250 GTO - czysta poezja dla samochodowych estetów. Jednak magnesem o największej sile przyciągania są szkarłatne auta: od pierwszego "seryjnego" modelu 166 sprzed ponad pół wieku po bolidy Formuły 1 Nigela Mansella, Alaina Prosta i oczywiście Michaela Schumachera. Te pochodzą z fabryki, natomiast większość unikalnych już modeli samochodów sportowych wypożyczana jest od kolekcjonerów, o czym taktownie informują stosowne tabliczki. Dorośli mężczyźni czują się tam i zachowują jak chłopcy w sklepie z zabawkami. Zresztą trudno czuć się inaczej, bo przy ścianach eksponowane są miniaturowe modele, używane jeszcze niedawno do badań aerodynamiki. (Od trzech lat fabryka posiada własny tunel aerodynamiczny). Jest i motorówka, w której kiedyś pobito rekord świata szybkości, a także przechowywany jak relikwia list od hrabiny Barraca z 1926 roku, bo od niego właśnie bierze początek czarny koń Ferrari. Po zwycięstwie w wyścigu w Ravennie Enzo Ferrari, wówczas kierowca Alfa-Romeo, poznał hrabiów Baracców. Kilka lat później hrabina w liście poprosiła, by kierowca uczcił pamięć jej syna i na swoich samochodach wymalował czarnego konia. Francesco Baracca był włoskim asem lotniczym w czasie I wojny (34 zwycięstwa, zginął pod koniec wojny) i takim właśnie symbolem ozdabiał swoje myśliwce. W Maranello nie sposób uciec czarnemu koniowi. Naturalnie bar na Piazza della Liberta' nazywa się "Il Cavallino" (konik), a gadżety z jego wizerunkiem, jak i wszystko inne, co ma jakikolwiek związek z Ferrari, można za słone sumy kupić w muzeum albo kilkunastu pobliskich sklepach. Biją dzwony W Maranello kult Ferrari przeniknął nawet do znajdującego się o 50 metrów od placu kościoła pod wezwaniem Św. Błażeja. Zresztą kibicom Ferrari trudno o lepszego patrona - czuwa nad chorymi na gardło. W sobotę 7 maja przed Grand Prix Hiszpanii w głównym wydaniu wieczornego dziennika TV krótki wywiad z tutejszym księdzem Alberto Bertadonim: - Czy będzie się modlił za Schumachera? - Nie. Ksiądz Bertadoni będzie prosił Pana Boga, by wyścig był zgodny z duchem i etyką wyścigów samochodowych, ale będą biły dzwony. Jak się później okazało, dzwony nie mogły bić, bo w Barcelonie wygrały McLareny. Trzeba jednak przyznać, że przynajmniej próbował iść w ślady swego, do dziś pozostającego we wdzięcznej pamięci wiernych, poprzednika, księdza Erio Belloi. Ten, po zwycięstwie swoich faworytów, kazał przez 3 dni bić w dzwony, a na ołtarzu jako wota składał ręcznie wykonane miniaturki aut Ferrari. Zresztą ksiądz Belloi padł ofiarą swej pasji i w sierpniu 1997 roku, prowadząc zbyt szybko, zginął w kraksie w górach, 40 kilometrów od ukochanego Maranello - miasta żyjącego w duchowej i ekonomicznej symbiozie z Ferrari. Nie darmo jeden z modeli luksusowego auta nazywa się Maranello, a inny - sprzed roku - nosi imię pobliskiej Modeny. Zjednoczenie dusz Mieszkający w miasteczku Brytyjczyk Nigel Stepney, od 8 lat główny mechanik Ferrari (ten sam, któremu w Barcelonie samochód Schumachera złamał nogę, gdy kierowca ruszył za wcześnie z pierwszego pit-stopu), rozkłada ręce: "Do dziś nie mogę zrozumieć, skąd bierze się ta magnetyczna siła Ferrari, która przyciąga tu tylu ludzi. Mnie się wydaje, ze Włosi mają Ferrari we krwi. Zresztą nie tylko Włosi. Nigdzie nie widziałem tylu czerwonych czapeczek baseballowych i koszulek z czarnym koniem, co w tym roku w Brazylii. Chodziło nie tylko o Rubensa (Brazylijczyk Barrichello - nowy partner Schumachera w zespole Ferrari). Poza tym kibice w Brazylii tak nie szaleli, kiedy przyjeżdżał tu jako kierowca Jordana czy Stewarta". Przewodniczący klubu kibiców Ferrari, Alberto Beccari, to miejscowy kapłan kultu i jedna z barwniejszych postaci Maranello. Przed wyścigiem w Barcelonie - spowity w pelerynę, ze złotą koroną na głowie - powiada: "Dla nas Ferrari to pasja i wcielone piękno. A Maranello to miejsce natchnionych spotkań, zjednoczenia dusz. Ferrari to nie symbol macho, to symbol piękna. We Włoszech każdy chciałby mieć samochód Ferrari, bo w ten sposób stałby się częścią tej wielkiej legendy. Nieważne, czy Ferrari wygra, czy nie". Jednak nie każdy z kibiców by się z tym zgodził. Były menedżer zespołu Ferrari, Cesare Fiorio, przypomina, że wierni czasem obrażają się na bóstwo. Kiedy w 1991 roku, podczas Grand Prix Włoch, po pierwszym okrążeniu na torze nie było już bolidów Ferrari (Prost wpadł w poślizg, a Alesi padł ofiarą karambolu), tifosi po prostu poszli do domu. Zatłoczone do granic trybuny i okoliczne pagórki wokół toru w San Marino 20 minut po starcie świeciły pustkami. Stepney dodaje, że kiedy Ferrari zwycięża, kierowcy i mechanicy nie są w stanie zapłacić za drinka w całych Włoszech. A co się dzieje, kiedy Ferrari przegrywa? "Wtedy nie pokazujemy się w barach". Stepney najdłużej nie pokazywał się w barach w zeszłym roku, po wyścigu w Norymberdze. Wówczas walczący o tytuł dla Ferrari Eddie Irvine wyjechał z garażu po pit-stopie na trzech kołach. Późnym popołudniem w Maranello na środku Piazza della Liberta' leżało koło z napisem: "Znaleźliśmy koło!". Na domiar złego kilka tygodni później w tym samym miejscu leżała calówka, bo okazało się, że oba Ferrari były za nisko zawieszone, w związku z czym Schumacher i Irvine zostali zdyskwalifikowani. Honoru broni Niemiec Pino Allievi, publicysta dziennika " La Gazetta dello Sport", specjalizujący się w sportach samochodowych, przypomina, że we Włoszech wyścigi samochodowe zyskały ogromną popularność już w okresie międzywojennym, a z biegiem czasu, drogą naturalnej selekcji, Ferrari stał się jakby nieoficjalnym zespołem narodowym. Dziś włoskich kibiców nie obchodzą włoscy kierowcy (Fisichella) czy inny włoski zespół Benetton. W ogóle kierowcy interesują ich tylko wtedy, kiedy jeżdżą dla Ferrari. Przecież Michael Schumacher stał się we Włoszech bożyszczem nie wówczas, kiedy dwukrotnie zdobywał tytuł mistrza świata dla Benettona. Został nim dopiero kilka miesięcy później - kiedy podpisał kontrakt z Ferrari, dla którego od 4 lat nie potrafi wywalczyć trofeum. Mało tego - w tutejszej prasie po tegorocznej klęsce zespołów Serie A w europejskich rozgrywkach pucharowych (po raz pierwszy od 13 lat żadna drużyna nie dostała się do półfinału) pojawiły się tytuły sugerujące, że sportowy honor Włoch spoczywa w teraz w rękach Niemca. Trzy lata temu, kiedy na torze Jerez decydowały się losy tytułu mistrza świata (Ferrari kontra Williams), jednym z kibiców oglądających wyścig na Piazza della Liberta' był ówczesny premier Włoch Romano Prodi. Naturalnie legenda Ferrari już dawno przekroczyła granice Włoch. Do "klubu" Ferrari chcą należeć wszyscy: finansiści, biznesmeni, politycy (podobno jeden z modeli stał w garażu Leonida Breżniewa) i najbogatsi sportowcy - koszykarze NBA, hokeiści NHL, piłkarze NFL, elita tenisowa, lekkoatletyczna, golfiści. Parking piłkarzy Manchesteru United, przy Old Trafford, złośliwi i zazdrośni nazywają salonem wystawowym Ferrari, bo maszynami z Maranello poruszają się m. in. Giggs, Beckham i Sheringham. Magii Ferrari nie oparł się nawet debiutujący w tym roku w Formule 1 Brytyjczyk Jenson Button z zespołu Williamsa i przed pierwszym wyścigiem w Australii kupił używany model, co okrzyknięto faux pas sezonu, bo bolidy Franka Williamsa napędzają silniki bawarskich konkurentów Ferrari - BMW. Prorok Enzo Szefowie wszystkich zespołów Formuły 1, wybierając podczas bankietu przed inauguracją sezonu w Australii osobę, która w XX wieku najbardziej zasłużyła się dla rozwoju sportu samochodowego, nie mieli najmniejszych wątpliwości. Jak jeden mąż wskazali na Enzo Ferrariego. Przede wszystkim był znakomitym kierowcą. Wygrał dla Alfa Romeo kilkadziesiąt wyścigów, a kiedy zaczął produkować własne samochody, każdy wiedział, że za sukcesami szkarłatnych aut stoi przede wszystkim on - prorok w kilku wcieleniach: kierowcy, projektanta, konstruktora i organizatora, a nie bezosobowa machina produkcyjna BMW, Mercedesa czy Jaguara. Enzo Ferrari kierował wszystkim w swoim imperium do śmierci; zmarł w wieku 90 lat w 1988 roku. W świadomości Włochów Enzo Ferrari funkcjonuje jako idealny przykład amerykańskiego "self-made mana" - człowieka, który wszystko, co osiągnął, zawdzięcza sobie. Jak głosi odbiegająca nieco od prawdy legenda, Ferrari do śmierci opierał się monopolistycznym zapędom trzęsącego wszystkim we Włoszech Fiata, bo dopiero wówczas, na podstawie tajnej klauzuli umowy z 1969 roku - skrzętnie ukrywanej przed kibicami - koncern formalnie stał się właścicielem fabryki w Maranello. Enzo Ferrari zdobył sobie sympatię Włochów także tym, że kilkakrotnie los ciężko go doświadczył. W wieku 22 lat, po powrocie z wojska, musiał wziąć na swoje barki ciężar utrzymania rodziny, ponieważ ojciec i starszy brat mieli mniej szczęścia i padli ofiarą I wojny światowej. Ukochany syn zmarł w 1956 roku w wieku 24 lat na nieuleczalną chorobę. Z relacji osób, które z nim współpracowały, wyłania się obraz bardzo surowego szefa, który nigdy nie był na wakacjach, pracował od świtu do nocy i wymagał tego samego od innych. Cel pracy był jeden: zwycięstwo teamu Ferrari. Jak wspomina Cesare Fioro, pamiętający rządy starszego pana w pulowerku i okularach: "Kiedy opuszczałeś fabrykę o 7 wieczorem, czułeś się jak zdrajca, bo inni jeszcze pracowali. Pracując w Maranello, trzeba było zapomnieć o rodzinie i o tym, że obok fabryki toczy się jakiekolwiek życie". Początki biznesu Pino Allievi zwraca uwagę, że Ferrari o całą epokę wyprzedził świat objazdowego cyrku Formuły 1, który bez sponsorów po prostu by się zawalił. Już w 1930 roku ciężarówki transportujące jego auta wyścigowe na plandekach miały wymalowane nazwisko sponsora. Już wtedy dbający tak o image pracodawcy (Alfa-Romeo), a także własny, Enzo wydawał regularnie coś, co w języku dzisiejszych mediów nazywa się "komunikatem dla prasy". Nazwisko sponsora na samochodzie wyścigowym Ferrari pojawiło się w 1949 roku - niemal 20 lat wcześniej nim uczynił to w Formule 1 zespół Lotusa. Ferrari był laureatem najwyższych odznaczeń państwowych za Mussoliniego i po wojnie. Otrzymał kilka doktoratów honoris causa, a w 1962 roku nagrodę ONZ im. Daga Hammerskjolda. To Enzo Ferrari zbudował prototyp nowoczesnego teamu wyścigowego: wsparcie ze strony "masowego" producenta (należący do Fiata Ferrari wyprodukował w ubiegłym roku niecałe 4 tysiące aut) i sponsorów. To on odkrył i wykorzystywał wciąż rosnącą rolę mediów i za jego sprawą kierowcy i luminarze wyścigów samochodowych przedzierzgnęli się z ozdoby eleganckich salonów w poszukiwanych partnerów w biznesie, a nawet w polityce. Choć z pewnością to, co dziś dzieje się dziś wokół Formuły 1, przerosło nawet najdalej idące wizje proroka.
Co dwa tygodnie, od marca do listopada, do Maranello ściągają pątnicy z całych Włoch, by wraz z tubylcami wziąć udział w misterium wspólnego przeżywania emocji wyścigów Grand Prix Formuły 1- to wyznawcy proroka Enzo Ferrari. W 1943 roku, chroniąc się przed bombami aliantów, Ferrari przeniósł z Modeny do Maranello swoją fabryczkę. Trzy lata później jej bramy opuścił pierwszy egzemplarz auta z emblematem tańczącego czarnego konia na masce. Od tej pory samochody Ferrari wygrały ponad 5000 wyścigów, a ich kierowcy zdobyli kilkadziesiąt tytułów mistrzów świata. Dziś samochody Ferrari są synonimem sukcesu nie tylko w sporcie. Żyrują prestiż i status społeczny, stały się przedmiotem marzeń i zazdrości milionów.
Andrzej Gołota przegrał z Michaelem Grantem w 10. rundzie Stracone złudzenia Komentarz: Gołota znów zadziwił Fot. (C) AP JANUSZ PINDERA Zbije go jak psa" - mówił przed pojedynkiem w Atlantic City manager Andrzeja Gołoty, Ziggy Rozalski. Don Turner, trener Michaela Granta, był pewny zwycięstwa swojego boksera. "To mistrz XXI wieku - mówił dziennikarzom. - Najpierw pokona Gołotę, a później rozprawi się z Lennoxem Lewisem". 27-letni Michael Grant był faworytem w pojedynku z Gołotą. Olbrzym z Norristown (202 cm, 114 kg) nie przegrał żadnej z 30 zawodowych walk. Kilku znanych mistrzów boksu twierdziło jednak publicznie, że Polak ma duże szanse. Pierwsza runda walki w Atlantic City potwierdziła te opinie. Gołota był szybszy i bardziej zdecydowany. Jego akcja, po której Grant padł na deski, była szkoleniowa. Polak zaczął podwójnym lewym prostym, po którym wystrzelił prawym, i wydawało się, że jest po walce. Grant to jednak kawał chłopa. Były gracz futbolu amerykańskiego wstał dość szybko i robił wszystko, by przetrwać do gongu kończącego pierwsze starcie. Nie uchronił się jednak od kilku mocnych ciosów Polaka i równo z gongiem znów leżał na deskach. "Byłem w poważnych opałach, ale kontrolowałem sytuację - mówił Grant po zakończeniu pojedynku. - Po ciosie w szczękę szybko się zerwałem i patrzyłem, czy Gołota nie ponowi ataku" - tłumaczył dziennikarzom. Don Turner, trener Granta, przyznał, że w trakcie walki miał dla niego jedną radę. "Powiedziałem mu, tylko bez paniki. Wiesz, co musisz teraz zrobić. Znokautuj go...!". Druga runda, podobnie jak pierwsza, przebiegała pod dyktando Polaka. Jego przewaga nie była jednak tak przygniatająca jak w pierwszym starciu, ale sędziowie tym razem też nie mieli wątpliwości, kto jest lepszy. W trzeciej rundzie poniżej pasa uderzył Michael Grant, ale Randy Naumann przymknął na to oko. Dla Gołoty nie był już tak łaskawy. Gdy tylko ten uderzył nieprawidłowo, z miejsca został ukarany ostrzeżeniem i odebraniem punktu. Kilka minut później ringowy wyrównał dług wobec Gołoty i odebrał punkt Grantowi. Ta sytuacja i dobra postawa Polaka w tym starciu dała mu wygraną w czwartej rundzie 10:8. O Grancie jednak nie darmo się mówi, że to robot, który rozkręca się z rundy na rundę i wyniszcza rywali siłą swoich ciosów. W piątym starciu to on był górą. Trafiał częściej i mocniej, choć wydawało się, że jego ciosy nie robią większego wrażenia na byłym mistrzu Polski. Szósta runda tego pojedynku na pewno nie przejdzie do historii. To były bezsprzecznie najmniej ciekawe trzy minuty pojedynku. Kolejna runda, również remisowa, też nie wniosła nic nowego do sprawy. Gołota i Grant sprawiali już wrażenie wyraźnie zmęczonych. Walka od pierwszego gongu prowadzona była w dużym tempie, a ciosy z obu stron przypominały uderzenia młota pneumatycznego. Ósme starcie, choć znacznie ciekawsze niż poprzednie, również nie zmieniło niczego w obrazie pojedynku. W dziewiątej rundzie Gołota znów przyśpieszył i sędziowie, chyba bez większych oporów, mogli zapisać ją na konto polskiego pięściarza. Przed dziesiątą rundą Gołota prowadził na punkty u wszystkich sędziów. Przewaga była wyraźna: siedem, pięć i trzy punkty. W tym momencie przypomniała się druga walka z Riddickiem Bowe'em. Wtedy też były pięściarz warszawskiej Legii przegrał pojedynek na własne życzenie. Po jednym z potężnych ciosów Bowe'a nie wytrzymał nerwowo i uderzył poniżej pasa, za co został zdyskwalifikowany. Tym razem Polak walczył czysto, zachowywał się w ringu jak dżentelmen. Nie zamierzał też bronić zdobytej wcześniej przewagi. To on wciąż był tym, który dyktował tempo i rozwój wydarzeń w ringu. Niepokojące było tylko to, że jego lewy prosty nie dochodził celu już tak często i precyzyjnie jak wcześniej. W połowie rundy Grant po raz pierwszy trafił prawym prostym. Gołota nawet nie drgnął, choć cios był potężny. Chwilę później dłuższy i jeszcze mocniejszy prawy prosty Granta wyraźnie wstrząsnął Gołotą. To był początek końca. Grant, który zaczyna każdy pojedynek od słów: "Niech cię Bóg błogosławi", rozpoczął wyniszczający atak. Tym razem chyba wszystkim stanęły przed oczami obrazy z walki Gołota - Lewis. Tak samo jak wtedy Polak nie potrafił się przed tym atakiem obronić. Grant bił mocno, ale niezbyt celnie. Jednak po lewym sierpowym i prawym podbródkowym Gołota padł na deski. Po raz pierwszy i ostatni w tej walce. Wstał wprawdzie dość szybko, jeszcze szybciej przyjął postawę bokserską, ale Randy Naumann przerwał pojedynek. Publiczność zgromadzona w hotelu Taj Mahal przyjęła tę decyzję gwizdami. Gołota nie wyglądał na zaskoczonego. Bardziej zdziwiony był Grant, do którego powoli docierało, że wygrał przegraną walkę. Gołota przegrał i zarobił kolejny milion dolarów. Czy zarobi następne, zależy tylko od niego. Raz jeszcze pokazał, że jest bokserem wyśmienitym, ale charakteru do wygrywania mu brak. To jednak wcale nie musi być przeszkodą do podpisania jeszcze jednego intratnego kontraktu. Grant: Kontrolowałem sytuację. Po ciosie w szczękę szybko się zerwałem i patrzyłem, czy Gołota nie ponowi ataku. Nie ponowił. Dramat w ringu. Bokser walczy o życie Walka poprzedzająca pojedynek Gołota - Grant zakończyła się w dramatyczny sposób. W pojedynku o tytuł mistrza Stanów Zjednoczonych w kategorii junior średniej Paul Vaden znokautował w 10. rundzie prowadzącego na punkty Stephana Johnsona. Mimo zabiegów lekarzy Johnson nie odzyskał przytomności i został odwieziony do szpitala w Atlantic City. Jego stan jest krytyczny. Komentarz Gołota znów zadziwił Andrzej Gołota znów wszystkich zaskoczył. W pojedynku z faworyzowanym Michaelem Grantem walczył dobrze; udowodnił, że potrafi to robić. Kiedyś, w dwóch walkach ze słynnym Riddickiem Bowe'm pokazał ogromne umiejętności i brak panowania nad swoimi emocjami. Dwukrotnie przegrał przez dyskwalifikację, ale mimo to dostał szansę i walczył z Lennoxem Lewisem o mistrzostwo świata. Gołota jest nieobliczalny. To dziwny bokser i jeszcze dziwniejszy człowiek. "Każdy ma jakąś ciemną stronę" - mówił dziennikarzom podczas ostatniej konferencji prasowej w Atlantic City. Trudno określić, co miał na myśli. Nikt tak naprawdę nie wiedział, dlaczego w dwóch walkach bił Bowe'a poniżej pasa i przegrywał walki, które zapewne wygrałby wysoko na punkty. Trudno też powiedzieć, dlaczego po kilku mocnych ciosach Granta, nie podjął walki w dziesiątej rundzie. Wydawało się, że był w stanie dotrwać do gongu kończącego to starcie. Stało się jednak inaczej. Raz jeszcze prysły sny o potędze, raz jeszcze okazało się, że Gołota nie umie wygrywać najważniejszych pojedynków, nawet wtedy, gdy prowadzi wysoko na punkty. Gdyby pokonał Granta, prawdopodobnie w połowie przyszłego roku biłby się z Witalijem Kliczką, mistrzem świata organizacji WBO. A z kim spotka się teraz, po porażce? Nie można wykluczyć, że powie koniec i zawiesi rękawice na kołku. Gołota od dawna powtarza, że nie lubi boksu i walczy tylko dla pieniędzy. Jeśli tak jest w istocie, to chyba jeszcze się skusi. Wciąż stać go na wielkie rzeczy. Janusz Pindera
Michael Grant był faworytem w pojedynku z Gołotą. Kilku znanych mistrzów boksu twierdziło jednak publicznie, że Polak ma duże szanse. Pierwsza runda walki w Atlantic City potwierdziła te opinie. Druga runda, podobnie jak pierwsza, przebiegała pod dyktando Polaka. W trzeciej rundzie poniżej pasa uderzył Grant. Kilka minut później ringowy wyrównał dług wobec Gołoty i odebrał punkt Grantowi. O Grancie jednak nie darmo się mówi, że to robot. W piątym starciu to on był górą. Gołota i Grant sprawiali już wrażenie wyraźnie zmęczonych. Ósme starcie, choć znacznie ciekawsze niż poprzednie, również nie zmieniło niczego w obrazie pojedynku. Przed dziesiątą rundą Gołota prowadził na punkty u wszystkich sędziów. W połowie rundy Grant po raz pierwszy trafił prawym prostym. Chwilę później dłuższy i jeszcze mocniejszy prawy prosty Granta wyraźnie wstrząsnął Gołotą. To był początek końca. Randy Naumann przerwał pojedynek. Gołota przegrał i zarobił kolejny milion dolarów. W pojedynku o tytuł mistrza Stanów Zjednoczonych w kategorii junior średniej Paul Vaden znokautował w 10. rundzie prowadzącego na punkty Stephana Johnsona. Mimo zabiegów lekarzy Johnson nie odzyskał przytomności i został odwieziony do szpitala w Atlantic City. Jego stan jest krytyczny. Andrzej Gołota z faworyzowanym Michaelem Grantem walczył dobrze; udowodnił, że potrafi to robić. Gołota jest nieobliczalny. Gołota od dawna powtarza, że nie lubi boksu i walczy tylko dla pieniędzy.
KONSTYTUCJA Poszerzony zakres kontroli przedmiotowej Trybunału Prawo miejscowe pod lupą WOJCIECH KRĘCISZ Zgodnie z art. 188 ustawy zasadniczej Trybunał Konstytucyjny orzeka w sprawach: zgodności ustaw i umów międzynarodowych z konstytucją; zgodności ustaw z ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi, których ratyfikacja wymagała uprzedniej zgody wyrażonej w ustawie; zgodności przepisów prawa wydawanych przez centralne organa państwowe z konstytucją, ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi i ustawami. Oprócz objęcia kognicją TK umów międzynarodowych, co w porównaniu z poprzednim stanem prawnym wskazuje na poszerzenie przedmiotowego zakresu kontroli konstytucyjności prawa w Polsce, warto zastanowić się nad objęciem kontrolą konstytucyjności prawa także aktów prawa miejscowego. Wydaje się bowiem, że tezę taką można postawić na gruncie obowiązujących przepisów. Jakie jednak przemawiałyby za tym racje? Fundamentalne znaczenie należy przypisać ochronie wolności i praw obywatelskich zagwarantowanych przez ustawę zasadniczą. System tej ochrony, polegający m.in. na poddaniu kontroli konstytucyjności aktów prawa miejscowego, służy pełniejszej realizacji tychże wolności i praw. Nie powinno budzić wątpliwości, że tego rodzaju wnioskowanie wynika wprost z ustawy zasadniczej. Wskazuje na to w szczególności wyrażona w art. 8 zasada bezpośredniego jej stosowania, a także określona w art. 79 konstrukcja skargi konstytucyjnej. Tak więc potrzeba realizacji konstytucyjnych wolności i praw, których normatywne ujęcie na gruncie obowiązującej ustawy zasadniczej nie budzi zastrzeżeń, wydaje się argumentem najważniejszym. Nie brakuje również innego rodzaju racji. Po pierwsze - punktem wyjścia dla przyjęcia zasadności poglądu o rozszerzeniu kognicji TK także na akty prawa miejscowego jest przepis art. 87 ust. 2 ustawy zasadniczej, z którego wynika, że źródłami powszechnie obowiązującego prawa są na obszarze działania organów, które je ustanowiły, akty prawa miejscowego. Nie podlega dyskusji, że wobec spełniania przez nie konkretnych kryteriów obowiązywania oraz wyraźnego stwierdzenia konstytucji są one źródłami powszechnie obowiązującego prawa. Wydaje się przy tym, że nie ma istotniejszego znaczenia forma realizowania przez organa samorządu terytorialnego i terenowe organa administracji rządowej przyznanych im kompetencji prawotwórczych, albowiem tę określa ustawa. Konstytucja w art. 184 stanowi jednak, iż kontroli legalności poddane są uchwały organów samorządu terytorialnego oraz akty normatywne terenowych organów administracji rządowej. Potwierdza to tezę o obojętności formy prawotwórczej działalności tych organów w zakresie, w jakim działalność ta poddana jest kontroli konstytucyjności prawa. Po drugie - postawioną wyżej tezę uzasadniać może tryb kontroli konstytucyjności prawa. Obowiązująca regulacja, konstytucyjna i ustawowa, przyjmuje możliwość realizowania kontroli konstytucyjności prawa zarówno jako kontroli abstrakcyjnej, jak i konkretnej. O ile wykluczyć należy, jak wynika z przepisu art. 188 pkt 1, 2 i 3, możliwość poddawania kontroli aktów prawa miejscowego z punktu widzenia ich zgodności z konstytucją w trybie kontroli abstrakcyjnej, o tyle takiej weryfikacji nie można wykluczyć w trybie kontroli konkretnej. Przyjęcie takiego stanowiska uzasadnione jest: 1) trybem podejmowania przez TK kontroli konkretnej, 2) charakterem aktu poddawanego takiej kontroli, a ponadto dotychczasową praktyką oraz ogólnymi zasadami realizowania kontroli konstytucyjności prawa, którym towarzyszy wyrażona w art. 8 ustawy zasadniczej zasada bezpośredniego stosowania konstytucji. Ad. 1. Na gruncie obowiązującej konstytucji oraz ustawy o Trybunale Konstytucyjnym konkretna kontrola konstytucyjności prawa realizowana jest w trybie skargi konstytucyjnej (art. 188 pkt 5 w zw. z art. 79 ust. 1 konstytucji) albo w trybie pytań prawnych przedstawianych TK przez każdy sąd, jeżeli od odpowiedzi zależy rozstrzygnięcie sprawy toczącej się przed sądem. Wydaje się bowiem, że w trybie kontroli abstrakcyjnej trudno byłoby sobie wyobrazić, by TK orzekał o zgodności z konstytucją aktów prawa miejscowego. Wyklucza to niewątpliwie przepis art. 188 pkt 1, 2 i 3 ustawy zasadniczej. Należy uznać, że w obowiązującym brzmieniu dotyczy on wyłącznie właśnie kontroli abstrakcyjnej. Natomiast do kontroli konkretnej odnoszą się przepisy art. 79 i 193 konstytucji. Regulują one tryb kontroli realizowanej w związku z konkretnym, indywidualnym aktem stosowania prawa, odrębnie, jeżeli zważyć choćby przewidywane przez nie kryteria weryfikowalności konstytucyjności aktów, na podstawie których orzeczono już o wolnościach lub prawach obywatelskich (skarga konstytucyjna) albo na podstawie których orzeczenie takie ma zapaść (pytania prawne). Tezę o poszerzeniu kognicji TK na akty prawa miejscowego w trybie kontroli konkretnej potwierdzać mogą także kryteria kontroli konstytucyjności obowiązujących w systemie prawnym aktów normatywnych. O ile w wypadku kontroli abstrakcyjnej obowiązywałyby ogólne zasady weryfikowania konstytucyjności aktów prawnych, uwzględniające ich miejsce w systemie źródeł prawa (dla ustaw i umów międzynarodowych kryterium takim jest konstytucja, a ponadto dla ustaw ratyfikowane umowy międzynarodowe, których ratyfikacja wymagała uprzedniej zgody wyrażonej w ustawie; dla aktów podustawowych wydawanych przez centralne organa państwowe konstytucja, ratyfikowane umowy międzynarodowe i ustawy), o tyle w wypadku kontroli konkretnej może być inaczej. Oczywiście należy dodać, że ustrojodawca nie posługuje się terminem "akty podustawowe", lecz używa sformułowania "przepisy prawa, wydawane przez centralne organa państwowe". Jest to określenie bardzo znamienne. Wskazuje bowiem na wolę objęcia kognicją TK wszelkich aktów wydawanych przez centralne organa państwowe bez względu na formę, w jakiej zostały czy będą wydane. Przyjęte rozwiązanie - moim zdaniem zamierzone - należy traktować jako rezultat dotychczasowej praktyki orzeczniczej TK, którego kognicja wyznaczona była przez materialne pojęcie aktu normatywnego (U. 5/94). Co najmniej więc pośrednio na tej podstawie dowodzić można, iż wolą ustrojodawcy było, aby nie pozostawiać poza kognicją TK żadnego segmentu obowiązującego w Polsce systemu prawnego. Ad. 2. Problematykę kontroli konkretnej konstytucyjności prawa ustrojodawca traktuje szeroko. Zarówno bowiem w stosunku do instytucji skargi konstytucyjnej, jak i instytucji pytań prawnych posługuje się szerokim pojęciem "akt normatywny", na podstawie którego sąd lub organ administracji ostatecznie orzekł o prawach lub wolnościach obywatelskich (art. 79) albo na podstawie którego sąd ma wydać rozstrzygnięcie w toczącej się przed nim sprawie (art. 193). Pojęcie "akt normatywny" jest jak najbardziej adekwatne do trybu kontroli konkretnej. Skoro bowiem jest ona realizowana w związku z indywidualnym, konkretnym aktem stosowania prawa dokonywanym przez sądy i organa administracji, to należy uznać, że stosują one prawo obowiązujące, a takim jest także - co wynika z przepisu art. 87 ust. 2 ustawy zasadniczej - prawo miejscowe. Właściwe dla niego formy tworzenia, o których decydują prawotwórcze uprawnienia organów gminnych, są bez znaczenia wobec faktu, że stanowią one normy prawne. Jak wynika bowiem ze stanowiska TK, "dla oceny merytorycznej charakteru prawnego aktu normatywnego nie ma znaczenia, w jakim kształcie słownym zostanie sformułowana norma postępowania o charakterze normy generalnej i abstrakcyjnej, byleby na podstawie tego tekstu można było niewątpliwie ustalić, iż chodzi o skierowany do określonego rodzaju adresatów nakaz określonego postępowania", a ponadto "pod pojęciem aktu normatywnego (TK) rozumie każdy akt ustanawiający normy prawne, a więc normy o charakterze generalnym i abstrakcyjnym (...)" (OTK 1994, część I). Dotychczasowe orzecznictwo TK nie pozostawia więc wątpliwości co do normatywności także aktów prawa miejscowego. Ponadto należy zwrócić uwagę, iż TK przyjmując w dotychczasowej praktyce jako wyznacznik swojej kognicji materialne pojęcie aktu normatywnego - przyjmowane też przez obowiązującą konstytucję, co wynika z art. 79, 188 pkt 3 i 193 - konsekwentnie też uznawał, "iż akty normatywne mogą być stanowione przez podmioty nie należące do kategorii naczelnych bądź centralnych organów państwowych, lecz na mocy przepisów prawnych pełniące funkcje zlecone z zakresu administracji państwowej" (loc. cit.). Biorąc pod uwagę w szczególności organizacje społeczne realizujące zlecone funkcje administracji państwowej (np. OTK 1988, s. 115; OTK 1992, część I), zauważamy pewną analogię w rozumieniu i stosowaniu pojęcia "zadanie zlecone". Mianowicie ustrojodawca wśród zadań publicznych gmin wyróżniał (art. 71 małej konstytucji) i wyróżnia (art. 166 ust. 2 konstytucji) zarówno zadania własne, jak i zlecone. A chodzi przecież o zadania zlecone z zakresu administracji. Dowodzi tego choćby przepis art. 166 ust. 3 ustawy zasadniczej dotyczący zasad rozstrzygania sporów kompetencyjnych między organami samorządu terytorialnego i administracji rządowej. Analogia "zadań zleconych" w rozumieniu wynikającym z orzecznictwa TK uzasadniającego określenie granic jego kognicji i "zadań zleconych" w rozumieniu, jakie nadał im bezpośrednio w konstytucji ustrojodawca, jest więc wyraźnie widoczna, przekonując pośrednio o poddaniu w trybie konkretnej kontroli przed TK także aktów prawa miejscowego. Dlatego nie można wykluczyć sytuacji, w której powstanie potrzeba oceny w trybie kontroli konkretnej - skarga konstytucyjna, zapytanie prawne - konstytucyjności aktu prawa miejscowego czyniącego zadość warunkom uznawania go za akt normatywny w materialnym pojęciu tego słowa oraz warunkom jego obowiązywania, tj. systemowym, faktycznym i aksjologicznym. Kryterium weryfikowania normatywnego aktu prawa miejscowego w wypadku skargi konstytucyjnej będzie konstytucja i ustawa - skoro ustrojodawca mówi, że w tym trybie skarga miałaby dotyczyć zgodności z konstytucją ustawy lub innego aktu normatywnego - natomiast w wypadku zapytania prawnego takie kryterium stanowiłyby konstytucja, ratyfikowane umowy międzynarodowe oraz ustawy. Objęcie w trybie skargi konstytucyjnej kontrolą zgodności aktów prawa miejscowego z konstytucją - abstrahując od pośrednich kryteriów ich oceny - uzasadnia w szczególności potrzeba ochrony konstytucyjnych wolności i praw jednostki w bezpośrednich relacjach jednostka - samorząd czy jednostka - terenowy organ administracji rządowej (art. 94). Nie można bowiem zakładać, że do naruszeń konstytucyjnych wolności i praw obywatelskich w tych relacjach dochodzić nie będzie. Mało tego. Wydaje się, że skoro konstytucja, jak stanowi art. 8, jest najwyższym prawem RP, a jej przepisy stosuje się bezpośrednio, to akty prawa miejscowego tym bardziej powinny być poddane ocenie ich zgodności z ustawą zasadniczą, właśnie w trybie kontroli konkretnej. Tak samo bowiem jak akty prawne stanowione przez centralne organa państwa, mogą one ingerować i naruszać konstytucyjny katalog wolności i praw jednostki. Dlatego nie można przykładać różnej miary do aktów prawa miejscowego i aktów prawnych stanowionych przez centralne organa państwa czy do umów międzynarodowych. Wszystkie one bowiem, będąc źródłami powszechnie obowiązującego prawa i składając się na system prawny państwa, muszą być zgodne z aktem prawnym o najwyższej mocy, jakim jest konstytucja. Moim zdaniem tezie tej nie uchybia postanowienie konstytucji, z którego wynika, iż Naczelny Sąd Administracyjny, oprócz innych zastrzeżonych dla niego funkcji, orzeka także o zgodności z ustawami uchwał organów samorządu terytorialnego i aktów normatywnych terenowych organów administracji rządowej (art. 184). Kontrola legalności prawa ma na celu ochronę porządku prawnego przed naruszeniami i wcale nie musi wykluczać kontroli konstytucyjności. Albowiem gdy chodzi o kontrolę konkretną, a o takiej cały czas mowa, to w wypadku aktów prawa miejscowego przepis art. 193 ustawy zasadniczej stanowi, iż z pytaniem prawnym do TK może wystąpić każdy sąd, a więc także NSA rozstrzygający konkretną sprawę, np. na podstawie aktu prawa miejscowego, co do którego powstałaby wątpliwość dotycząca jego zgodności z konstytucją, ratyfikowaną umową międzynarodową lub ustawą, a wobec którego NSA nie podjąłby decyzji co do jego legalności. Wydaje się, że takiej sytuacji wykluczyć nie można wobec przyznania każdemu sądowi kompetencji do wystąpienia z pytaniem prawnym do TK. TK w takim wypadku odnosiłby się zaś bezpośrednio do adresata normy prawnej zawartej w akcie prawa miejscowego, w zakresie, w jakim norma ta ingerowałaby w status adresata tej normy, a więc status jednostki w państwie określony przez konstytucyjny katalog wolności i praw obywatelskich. Warto też podkreślić, że sędziowie podlegają tylko konstytucji i ustawom, co tym bardziej obliguje ich do korzystania z instytucji pytań prawnych, gdy zachodzi obawa sprzeczności z konstytucją aktów normatywnych - w tym aktów prawa miejscowego - mających być podstawą rozstrzygnięcia, a proces sądowej wykładni tych aktów nie usuwałby występujących sprzeczności. Racją do podejmowania działań zmierzających do wywołania kontroli konstytucyjności aktów prawa miejscowego, podobnie jak w wypadku skargi konstytucyjnej, byłaby ochrona konstytucyjnego katalogu wolności i praw obywatelskich. Miałoby to więc istotne gwarancyjne znaczenie dla przestrzegania konstytucji. Warto jeszcze na koniec przypomnieć orzeczenia TK, w których wyrażono pogląd - moim zdaniem przyjęty przez ustrojodawcę w obowiązującej konstytucji, czego starałem się dowieść - o powszechnym, a nie ograniczonym przedmiotowo przez prawo miejscowe zakresie kontroli konstytucyjności prawa: "Generalnie TK prezentuje stanowisko, że w demokratycznym państwie prawnym niedopuszczalne jest stanowienie norm prawnych, które nie podlegałyby ocenie z punktu widzenia ich zgodności z konstytucją w trybie pozwalającym na usunięcie występujących sprzeczności" (orzeczenie U. 6/92, OTK 1994, część I; K. Działocha, S. Pawela: OTK 1986-93, Warszawa 1996). Moim zdaniem ustrojodawca przyjął koncepcję kontroli powszechnej, nie wyłączając wyraźnie spod kognicji TK aktów prawa miejscowego, skoro z przepisów art. 79 i 193 nie wynika jasno, o jakie i przez jaki konkretnie podmiot stanowione akty normatywne chodzi. Należy więc uznać, że chodzi o akty normatywne w rozumieniu wyżej przedstawionym, co tym samym nie wyłącza kognicji TK w trybie kontroli konkretnej w stosunku do aktów prawa miejscowego. Dr Wojciech Kręcisz jest adiunktem w Zakładzie Prawa Konstytucyjnego UMCS w Lublinie
Zgodnie z art. 188 ustawy zasadniczej Trybunał Konstytucyjny orzeka w sprawach: zgodności ustaw i umów międzynarodowych z konstytucją; zgodności ustaw z ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi, których ratyfikacja wymagała uprzedniej zgody wyrażonej w ustawie; zgodności przepisów prawa wydawanych przez centralne organa państwowe z konstytucją, ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi i ustawami. Oprócz objęcia kognicją TK umów międzynarodowych, co w porównaniu z poprzednim stanem prawnym wskazuje na poszerzenie przedmiotowego zakresu kontroli konstytucyjności prawa w Polsce, warto zastanowić się nad objęciem kontrolą konstytucyjności prawa także aktów prawa miejscowego. Wydaje się bowiem, że tezę taką można postawić na gruncie obowiązujących przepisów.Fundamentalne znaczenie należy przypisać ochronie wolności i praw obywatelskich zagwarantowanych przez ustawę zasadniczą. System tej ochrony, polegający m.in. na poddaniu kontroli konstytucyjności aktów prawa miejscowego, służy pełniejszej realizacji tychże wolności i praw.Tak więc potrzeba realizacji konstytucyjnych wolności i praw, których normatywne ujęcie na gruncie obowiązującej ustawy zasadniczej nie budzi zastrzeżeń, wydaje się argumentem najważniejszym. Nie brakuje również innego rodzaju racji.Po pierwsze - punktem wyjścia dla przyjęcia zasadności poglądu o rozszerzeniu kognicji TK także na akty prawa miejscowego jest przepis art. 87 ust. 2 ustawy zasadniczej, z którego wynika, że źródłami powszechnie obowiązującego prawa są na obszarze działania organów, które je ustanowiły, akty prawa miejscowego.Wydaje się przy tym, że nie ma istotniejszego znaczenia forma realizowania przez organa samorządu terytorialnego i terenowe organa administracji rządowej przyznanych im kompetencji prawotwórczych, albowiem tę określa ustawa. Konstytucja w art. 184 stanowi jednak, iż kontroli legalności poddane są uchwały organów samorządu terytorialnego oraz akty normatywne terenowych organów administracji rządowej. Potwierdza to tezę o obojętności formy prawotwórczej działalności tych organów w zakresie, w jakim działalność ta poddana jest kontroli konstytucyjności prawa.Po drugie - postawioną wyżej tezę uzasadniać może tryb kontroli konstytucyjności prawa. Obowiązująca regulacja, konstytucyjna i ustawowa, przyjmuje możliwość realizowania kontroli konstytucyjności prawa zarówno jako kontroli abstrakcyjnej, jak i konkretnej. O ile wykluczyć należy, jak wynika z przepisu art. 188 pkt 1, 2 i 3, możliwość poddawania kontroli aktów prawa miejscowego z punktu widzenia ich zgodności z konstytucją w trybie kontroli abstrakcyjnej, o tyle takiej weryfikacji nie można wykluczyć w trybie kontroli konkretnej.Warto jeszcze na koniec przypomnieć orzeczenia TK, w których wyrażono pogląd - moim zdaniem przyjęty przez ustrojodawcę w obowiązującej konstytucji, czego starałem się dowieść - o powszechnym, a nie ograniczonym przedmiotowo przez prawo miejscowe zakresie kontroli konstytucyjności prawa: "Generalnie TK prezentuje stanowisko, że w demokratycznym państwie prawnym niedopuszczalne jest stanowienie norm prawnych, które nie podlegałyby ocenie z punktu widzenia ich zgodności z konstytucją w trybie pozwalającym na usunięcie występujących sprzeczności"
Andrzej Gołota przegrał z Michaelem Grantem w 10. rundzie Stracone złudzenia Komentarz: Gołota znów zadziwił Fot. (C) AP JANUSZ PINDERA Zbije go jak psa" - mówił przed pojedynkiem w Atlantic City manager Andrzeja Gołoty, Ziggy Rozalski. Don Turner, trener Michaela Granta, był pewny zwycięstwa swojego boksera. "To mistrz XXI wieku - mówił dziennikarzom. - Najpierw pokona Gołotę, a później rozprawi się z Lennoxem Lewisem". 27-letni Michael Grant był faworytem w pojedynku z Gołotą. Olbrzym z Norristown (202 cm, 114 kg) nie przegrał żadnej z 30 zawodowych walk. Kilku znanych mistrzów boksu twierdziło jednak publicznie, że Polak ma duże szanse. Pierwsza runda walki w Atlantic City potwierdziła te opinie. Gołota był szybszy i bardziej zdecydowany. Jego akcja, po której Grant padł na deski, była szkoleniowa. Polak zaczął podwójnym lewym prostym, po którym wystrzelił prawym, i wydawało się, że jest po walce. Grant to jednak kawał chłopa. Były gracz futbolu amerykańskiego wstał dość szybko i robił wszystko, by przetrwać do gongu kończącego pierwsze starcie. Nie uchronił się jednak od kilku mocnych ciosów Polaka i równo z gongiem znów leżał na deskach. "Byłem w poważnych opałach, ale kontrolowałem sytuację - mówił Grant po zakończeniu pojedynku. - Po ciosie w szczękę szybko się zerwałem i patrzyłem, czy Gołota nie ponowi ataku" - tłumaczył dziennikarzom. Don Turner, trener Granta, przyznał, że w trakcie walki miał dla niego jedną radę. "Powiedziałem mu, tylko bez paniki. Wiesz, co musisz teraz zrobić. Znokautuj go...!". Druga runda, podobnie jak pierwsza, przebiegała pod dyktando Polaka. Jego przewaga nie była jednak tak przygniatająca jak w pierwszym starciu, ale sędziowie tym razem też nie mieli wątpliwości, kto jest lepszy. W trzeciej rundzie poniżej pasa uderzył Michael Grant, ale Randy Naumann przymknął na to oko. Dla Gołoty nie był już tak łaskawy. Gdy tylko ten uderzył nieprawidłowo, z miejsca został ukarany ostrzeżeniem i odebraniem punktu. Kilka minut później ringowy wyrównał dług wobec Gołoty i odebrał punkt Grantowi. Ta sytuacja i dobra postawa Polaka w tym starciu dała mu wygraną w czwartej rundzie 10:8. O Grancie jednak nie darmo się mówi, że to robot, który rozkręca się z rundy na rundę i wyniszcza rywali siłą swoich ciosów. W piątym starciu to on był górą. Trafiał częściej i mocniej, choć wydawało się, że jego ciosy nie robią większego wrażenia na byłym mistrzu Polski. Szósta runda tego pojedynku na pewno nie przejdzie do historii. To były bezsprzecznie najmniej ciekawe trzy minuty pojedynku. Kolejna runda, również remisowa, też nie wniosła nic nowego do sprawy. Gołota i Grant sprawiali już wrażenie wyraźnie zmęczonych. Walka od pierwszego gongu prowadzona była w dużym tempie, a ciosy z obu stron przypominały uderzenia młota pneumatycznego. Ósme starcie, choć znacznie ciekawsze niż poprzednie, również nie zmieniło niczego w obrazie pojedynku. W dziewiątej rundzie Gołota znów przyśpieszył i sędziowie, chyba bez większych oporów, mogli zapisać ją na konto polskiego pięściarza. Przed dziesiątą rundą Gołota prowadził na punkty u wszystkich sędziów. Przewaga była wyraźna: siedem, pięć i trzy punkty. W tym momencie przypomniała się druga walka z Riddickiem Bowe'em. Wtedy też były pięściarz warszawskiej Legii przegrał pojedynek na własne życzenie. Po jednym z potężnych ciosów Bowe'a nie wytrzymał nerwowo i uderzył poniżej pasa, za co został zdyskwalifikowany. Tym razem Polak walczył czysto, zachowywał się w ringu jak dżentelmen. Nie zamierzał też bronić zdobytej wcześniej przewagi. To on wciąż był tym, który dyktował tempo i rozwój wydarzeń w ringu. Niepokojące było tylko to, że jego lewy prosty nie dochodził celu już tak często i precyzyjnie jak wcześniej. W połowie rundy Grant po raz pierwszy trafił prawym prostym. Gołota nawet nie drgnął, choć cios był potężny. Chwilę później dłuższy i jeszcze mocniejszy prawy prosty Granta wyraźnie wstrząsnął Gołotą. To był początek końca. Grant, który zaczyna każdy pojedynek od słów: "Niech cię Bóg błogosławi", rozpoczął wyniszczający atak. Tym razem chyba wszystkim stanęły przed oczami obrazy z walki Gołota - Lewis. Tak samo jak wtedy Polak nie potrafił się przed tym atakiem obronić. Grant bił mocno, ale niezbyt celnie. Jednak po lewym sierpowym i prawym podbródkowym Gołota padł na deski. Po raz pierwszy i ostatni w tej walce. Wstał wprawdzie dość szybko, jeszcze szybciej przyjął postawę bokserską, ale Randy Naumann przerwał pojedynek. Publiczność zgromadzona w hotelu Taj Mahal przyjęła tę decyzję gwizdami. Gołota nie wyglądał na zaskoczonego. Bardziej zdziwiony był Grant, do którego powoli docierało, że wygrał przegraną walkę. Gołota przegrał i zarobił kolejny milion dolarów. Czy zarobi następne, zależy tylko od niego. Raz jeszcze pokazał, że jest bokserem wyśmienitym, ale charakteru do wygrywania mu brak. To jednak wcale nie musi być przeszkodą do podpisania jeszcze jednego intratnego kontraktu. Grant: Kontrolowałem sytuację. Po ciosie w szczękę szybko się zerwałem i patrzyłem, czy Gołota nie ponowi ataku. Nie ponowił. Dramat w ringu. Bokser walczy o życie Walka poprzedzająca pojedynek Gołota - Grant zakończyła się w dramatyczny sposób. W pojedynku o tytuł mistrza Stanów Zjednoczonych w kategorii junior średniej Paul Vaden znokautował w 10. rundzie prowadzącego na punkty Stephana Johnsona. Mimo zabiegów lekarzy Johnson nie odzyskał przytomności i został odwieziony do szpitala w Atlantic City. Jego stan jest krytyczny. Komentarz Gołota znów zadziwił Andrzej Gołota znów wszystkich zaskoczył. W pojedynku z faworyzowanym Michaelem Grantem walczył dobrze; udowodnił, że potrafi to robić. Kiedyś, w dwóch walkach ze słynnym Riddickiem Bowe'm pokazał ogromne umiejętności i brak panowania nad swoimi emocjami. Dwukrotnie przegrał przez dyskwalifikację, ale mimo to dostał szansę i walczył z Lennoxem Lewisem o mistrzostwo świata. Gołota jest nieobliczalny. To dziwny bokser i jeszcze dziwniejszy człowiek. "Każdy ma jakąś ciemną stronę" - mówił dziennikarzom podczas ostatniej konferencji prasowej w Atlantic City. Trudno określić, co miał na myśli. Nikt tak naprawdę nie wiedział, dlaczego w dwóch walkach bił Bowe'a poniżej pasa i przegrywał walki, które zapewne wygrałby wysoko na punkty. Trudno też powiedzieć, dlaczego po kilku mocnych ciosach Granta, nie podjął walki w dziesiątej rundzie. Wydawało się, że był w stanie dotrwać do gongu kończącego to starcie. Stało się jednak inaczej. Raz jeszcze prysły sny o potędze, raz jeszcze okazało się, że Gołota nie umie wygrywać najważniejszych pojedynków, nawet wtedy, gdy prowadzi wysoko na punkty. Gdyby pokonał Granta, prawdopodobnie w połowie przyszłego roku biłby się z Witalijem Kliczką, mistrzem świata organizacji WBO. A z kim spotka się teraz, po porażce? Nie można wykluczyć, że powie koniec i zawiesi rękawice na kołku. Gołota od dawna powtarza, że nie lubi boksu i walczy tylko dla pieniędzy. Jeśli tak jest w istocie, to chyba jeszcze się skusi. Wciąż stać go na wielkie rzeczy. Janusz Pindera
27-letni Michael Grant był faworytem w pojedynku z Gołotą. Kilku znanych mistrzów boksu twierdziło jednak, że Polak ma duże szanse. Przed dziesiątą rundą Gołota prowadził na punkty u wszystkich sędziów. W połowie rundy Grant rozpoczął atak. Gołota przegrał. Raz jeszcze pokazał, że jest bokserem wyśmienitym, ale charakteru do wygrywania mu brak.
W Mielcu udał się plan ratowania miasta bankrutującego wraz z upadającą fabryką Odbicie od dna - Zaczęliśmy podpatrywać pomysły zachodnie z wolnymi obszarami celnymi i zastanawiać się, że może warto byłoby coś podobnego utworzyć w Mielcu - mówi Mariusz Błędowski. Przepracował 26 lat przepracował w WSK, a dziś zarządza mielecką specjalną strefą ekonomiczną. FOT. KRZYSZTOF ŁOKAJ JÓZEF MATUSZ Jeszcze kilka lat temu Mielec umierał wraz z Wytwórnią Sprzętu Komunikacyjnego (WSK). Dziś stopa bezrobocia jest tu najmniejsza na Podkarpaciu. Duża w tym zasługa specjalnej strefy ekonomicznej, w której pracuje ponad sześć tysięcy osób. Dalszych kilka tysięcy zatrudniają spółki i instytucje obsługujące firmy ze strefy. Powoli z dna podnoszą się również spółki powstałe na bazie majątku upadłej WSK. Tradycje lotnicze w Mielcu zostały zachowane. Jest nadzieja, że wraz z zakupem samolotów wielozadaniowych dla naszej armii do Mielca w ramach offsetu trafią nowoczesne technologie. - Problemy są jak wszędzie, ale nie wyobrażam sobie miasta bez strefy. Miasto bankrutowało na naszych oczach. Znaleźliśmy jednak pomysł na ratowanie Mielca. Wprawdzie nie wszystkie założenia się powiodły, ale miasto odbiło się od dna - mówi Janusz Chodorowski, prezydent Mielca. Nobilitacja w WSK Pomysł ulokowania w Mielcu wielkiego przemysłu i produkcji lotniczej pochodzi od przedwojennego wicepremiera Eugeniusza Kwiatkowskiego. Polskie Zakłady Lotnicze były kluczową fabryką Centralnego Okręgu Przemysłowego. Przed wojną produkowano w Mielcu słynne superbombowce Łoś. Władze komunistyczne postanowiły kontynuować lotnicze tradycje, ale rynek zbytu towarów był jeden - wschód. We wczesnych latach pięćdziesiątych z linii produkcyjnych PZL Mielec (przemianowanych na WSK) schodziły radzieckie migi, które trafiały prosto na wojnę koreańską. W latach 60. produkowano tu popularne antki na potrzeby sowieckich kołchozów. W WSK powstawały też samochody, pompy wtryskowe, lodówki, chłodnie i silniki. Mielec uchodził za najbogatsze miasto w PRL, ale jego dobrobyt zależał od jednego zakładu. W fabryce pracowało ponad dwadzieścia tysięcy osób i w sześćdziesięciotysięcznym mieście trudno było znaleźć rodzinę, w której przynajmniej jedna osoba nie pracowałaby w WSK. Po szkole szło się prosto tam - i tak do emerytury. Fabryka budowała przedszkola, domy kultury, stadion. Dla pracowników były przydziały, talony na malucha i wczasy w Bułgarii. Dyrektor WSK był ważniejszy od pierwszego sekretarza komitetu miejskiego partii. Praca w WSK nobilitowała: z całego kraju zjeżdżała do Mielca kadra inżynierska. Janusz Chodorowski, zanim w 1994 roku został prezydentem miasta, też zaczynał karierę zawodową w wytwórni. - Fabryka dawała duże pole do popisu. W WSK były pierwsze komputery. Żyliśmy w przekonaniu, że w Mielcu robi się naprawdę wielkie rzeczy, i to w wymiarze światowym - wspomina. W latach 70. i 80. Mielec stał się sławny dzięki klubowi piłkarskiemu Stal Mielec, utrzymywanemu z pieniędzy WSK. Nazwiska: Lato, Szarmach, Kasperczak czy Domarski były znane szeroko za granicą. Mało kto pamięta, że WSK Mielec o kilka tygodni wyprzedziła gdański Sierpień. Załoga zastrajkowała, bo nie przywieziono ręczników. Trumny zamiast samolotów Szok przyszedł wraz ze zmianami polityczno-gospodarczymi w kraju. Jeszcze w 1989 roku do Związku Radzieckiego wysłano dużą partię samolotów, za które fabryka nie dostała pieniędzy. RWPG rozpadła się, a nikt inny nie chciał kupować samolotów z Mielca. Stanął zakład, a wraz z nim zaczęło umierać miasto. Zwolnienia, strajki, tragedie rodzinne. Gospodarka wolnorynkowa nie pasowała do Mielca. Jeśli ktoś przez dwadzieścia lat toczył takie same części, to nie miał pojęcia o samodzielnej działalności. Nowa władza nie miała pomysłu na Mielec, choć politycy często tu gościli. Niektórzy denerwowali załogę swymi wypowiedziami. Premier Jan Krzysztof Bielecki powiedział, że skoro WSK nie może sprzedawać samolotów, to niech produkuje igły. Wprawdzie igieł nie produkowano, ale przebojem eksportowym stały się trumny wysyłane do Niemiec. Pracownicy mówili, że wyrób trumien symbolizuje pozycję zakładu. Rodziły się pomysły, by w Mielcu wspólnie z Włochami produkować karetki pogotowia. Później miały być tam wytwarzane wozy strażackie i wagony dla warszawskiego metra. Wszystko kończyło się na pomysłach. Brnięto po omacku, a wszyscy zastanawiali się, czym to się skończy. W listopadzie 1992 roku do WSK przyjechał minister przemysłu Wacław Niewiarowski i długo tłumaczył załodze, że rząd chce pomóc fabryce i miastu. Odpowiedzią były gwizdy. Po jednym z pytań ministrowi puściły nerwy i powiedział: "A g... wy tu robicie". Niewiele brakowało, aby kilkutysięczny tłum zlinczował ministra. Irlandzki pomysł To właśnie od tej wizyty zaczęło się nowe w Mielcu. Rząd przygotowywał przepisy o strefach ekonomicznych. - Zaczęliśmy podpatrywać pomysły zachodnie z wolnymi obszarami celnymi i zastanawiać się, że może warto byłoby coś podobnego utworzyć w Mielcu - mówi Mariusz Błędowski, który przepracował w WSK 26 lat, a dziś zarządza strefą ekonomiczną w Mielcu. Agencja Rozwoju Przemysłu ogłosiła przetarg na restrukturyzację Mielca. Wygrała go irlandzka grupa konsultingowa Shannon Development. W Mielcu powstała specjalna grupa, nad którą pieczę sprawował wiceminister przemysłu Edward Nowak. Efektem było zdiagnozowanie istniejącego stanu i opracowanie planów wyjścia z zapaści. Irlandzko-polski program wskazywał, że należy: zrestrukturyzować przemysł i cały region, gdyż poza WSK istniało tam niewiele zakładów, i utworzyć w Mielcu specjalną strefę ekonomiczną. Pojawiły się pierwsze pieniądze z funduszu PHARE. - Wszystko było pionierskie i wówczas nikt w kraju takich rzeczy nie robił - dodaje Błędowski. Najtrudniej było z restrukturyzacją wytwórni. Fabryka zawarła ugodę z wierzycielami, głównie bankami, które stały się współwłaścicielami zakładu, choć nie były do tego przygotowane. W rezultacie nikt nie kwapił się, żeby modernizować fabrykę. Przeciągające się trudności postanowili wykorzystać inni. Kierownictwo WSK związało się ze spółką Grand Limited, zarejestrowaną na jednej z wysp Karaibów. Pełnomocnikami spółki byli pochodzący z Mielca bracia Józef i Andrzej Gaj - teraz nazywają ich tutaj Big Brothers. Grand miał wyłączność na doradztwo prawne, ale gdy zakładowi brakowało na wypłaty dla załogi, to właśnie Grand pożyczał pieniądze. W zamian przejmował w zastaw kolejne składniki majątku wytwórni, łącznie z lotniskiem. Finałem była tzw. afera mielecka i aresztowanie ścisłego kierownictwa WSK oraz pełnomocników spółki Grand. Pierwsza strefa w Polsce Mielec zaczął się jednak zmieniać. Powstała Mielecka Agencja Rozwoju Regionalnego, która uruchomiła inkubator przedsiębiorczości. Małym biznesmenom zapewniano pomieszczenia w halach produkcyjnych, obsługę księgową, kredyty, a nawet promocję. Mieli zdobyć doświadczenie, by samodzielnie poruszać się na rynku. Przełomem stała się jednak uchwala rządu z października 1994 roku o strefach ekonomicznych. Rok później w Mielcu powołano pierwszą w Polsce Specjalną Strefę Ekonomiczną Euro-Park, a organem zarządzającym została Agencja Rozwoju Przemysłu, której oddział powstał w Mielcu. Pierwszą kadrę stanowili byli pracownicy WSK. - Byliśmy pierwsi, więc wszystkiego musieliśmy się uczyć. Zamierzeniem było przyciągnięcie inwestorów, którzy mieli odmienić Mielec i zapewnić miejsca pracy. Wiedzieliśmy, że strefa nie będzie sklepem, przed którym ustawiają się kolejki. Ulgi podatkowe to nie wszystko. Inwestorów trzeba było jeszcze przekonać, że strefa to trwały twór ustanowiony na dwadzieścia lat. Mielec miał też ten atut, że dysponował w miarę dobrze wyszkoloną kadrą inżynierską - mówi Błędowski. Podkreśla, że wykorzystano sytuację, iż Mielec był pierwszy. Później powstawały kolejne strefy i brały przykład z Mielca. Niektóre, jak katowicka, gliwicka czy legnicka, stały się poważnymi konkurentami Mielca. Mimo to Mielec nadal zajmuje wśród nich czołową pozycję. Wszystko inaczej Dotychczas wydano ponad siedemdziesiąt pozwoleń na działalność w strefie, a produkcję rozpoczęło prawie pięćdziesiąt firm. Spółki zatrudniły ponad sześć tysięcy osób, a zainwestowały niemal 1,5 mld złotych. Od podstaw zbudowano dwadzieścia fabryk. Inne spółki ze strefy kompletnie zmodernizowały obiekty należące kiedyś do WSK. Miejsce stanowiącego kiedyś monokulturę przemysłu metalowego zajęły takie dziedziny, jak przemysł elektroniczny, motoryzacyjny, drzewny, papierniczy. Roczna sprzedaż wyrobów ze strefy wynosi 1,8 mld złotych: jedna trzecia tej kwoty to eksport. Cztery spółki z SSE znalazły się wśród pięciuset największych przedsiębiorstw w kraju w ostatnich rankingach "Rzeczpospolitej" i "Polityki". W niektórych firmach sprzedaż na jednego zatrudnionego przekracza milion złotych, a to już jest wydajność na poziomie światowym. Największa z tych spółek zatrudnia półtora tysiąca osób. Strefa odmieniła oblicze upadającego miasta. Powstało kilka tysięcy miejsc pracy w firmach i instytucjach współpracujących ze spółkami strefowymi. Dzięki SSE zatrudnienie mają transportowcy, kolejarze, agencje ochrony mienia itp. W mieście przybyło banków, a przed dwoma laty powstała tu Wyższa Szkoła Gospodarki i Zarządzania. Działa też Centrum Kształcenia Praktycznego, które szkoli ludzi "na zamówienie". Od dna odbijają się również spółki, które powstały z upadłej WSK. Polskie Zakłady Lotnicze regularnie zwiększają zatrudnienie. Największy kontrakt realizują dla Wenezueli, która zamówiła kilkadziesiąt samolotów Skytruck. Również polska armia w większym stopniu zainteresowana jest samolotami z Mielca. Marynarka Wojenna zamówiła kilkanaście samolotów Bryza. W PZL liczą na rozstrzygnięcie przetargu na samolot wielozadaniowy i związany z tym offset. Potrzebny następny plan Stopa bezrobocia w powiecie mieleckim wynosi 13,8 procent i jest najniższa w województwie podkarpackim (wyłączając powiaty grodzkie w Rzeszowie i Krośnie). Zarejestrowanych jest 9,5 tys. bezrobotnych. W większości są to pracownicy byłej WSK, gdyż strefa chłonie głównie ludzi młodych. Stanisław Stachowicz, kierownik Powiatowego Urzędu Pracy, przypomina, że w 1994 roku było ponad jedenaście tysięcy bezrobotnych. - O pracę jest trudno, ale co by było, gdyby nie powstała strefa? - pyta. W latach 1993-96 Mielec był rejonem szczególnie zagrożonym wysokim bezrobociem. Dzięki temu do Mielca wpływały większe środki na aktywne formy walki z bezrobociem. Z irlandzkiego planu ożywienia Mielca w pełni powiodło się utworzenie strefy. Gdyby jeszcze udała się restrukturyzacja WSK, to Mielec miałby szansę stać się rekinem gospodarczym w kraju. Pojawiają się jednak zagrożenia. Od stycznia obowiązują nowe przepisy, mniej korzystne dla chcących prowadzić działalność w strefach, a tym samym pojawia się mniej inwestorów. W Mielcu mówią, że przydałby się kolejny irlandzki plan ożywienia gospodarczego. -
kilka lat temu Mielec umierał wraz z Wytwórnią Sprzętu Komunikacyjnego (WSK). Dziś stopa bezrobocia jest tu najmniejsza na Podkarpaciu. Duża w tym zasługa specjalnej strefy ekonomicznej, w której pracuje ponad sześć tysięcy osób. z dna podnoszą się również spółki powstałe na bazie majątku upadłej WSK. Tradycje lotnicze w Mielcu zostały zachowane. Pomysł ulokowania w Mielcu wielkiego przemysłu i produkcji lotniczej pochodzi od przedwojennego wicepremiera Eugeniusza Kwiatkowskiego. Polskie Zakłady Lotnicze były kluczową fabryką Centralnego Okręgu Przemysłowego. Władze komunistyczne postanowiły kontynuować lotnicze tradycje, ale rynek zbytu był jeden - wschód. Mielec uchodził za najbogatsze miasto w PRL, ale jego dobrobyt zależał od jednego zakładu. Szok przyszedł wraz ze zmianami polityczno-gospodarczymi w kraju. Jeszcze w 1989 roku do Związku Radzieckiego wysłano dużą partię samolotów, za które fabryka nie dostała pieniędzy. RWPG rozpadła się, nikt inny nie chciał kupować samolotów z Mielca. Stanął zakład, zaczęło umierać miasto. Nowa władza nie miała pomysłu na Mielec. - Zaczęliśmy podpatrywać pomysły zachodnie z wolnymi obszarami celnymi i zastanawiać się, że warto byłoby coś podobnego utworzyć w Mielcu - mówi Mariusz Błędowski, który przepracował w WSK 26 lat, a dziś zarządza strefą ekonomiczną w Mielcu. Agencja Rozwoju Przemysłu ogłosiła przetarg na restrukturyzację Mielca. Wygrała go irlandzka grupa konsultingowa Shannon Development. program wskazywał, że należy: zrestrukturyzować przemysł i cały region i utworzyć w Mielcu specjalną strefę ekonomiczną. Najtrudniej było z restrukturyzacją wytwórni. Przeciągające się trudności postanowili wykorzystać inni. Finałem była tzw. afera mielecka i aresztowanie ścisłego kierownictwa WSK. Mielec zaczął się jednak zmieniać. powołano pierwszą w Polsce Specjalną Strefę Ekonomiczną Euro-Park. Zamierzeniem było przyciągnięcie inwestorów, którzy mieli odmienić Mielec i zapewnić miejsca pracy. Dotychczas wydano ponad siedemdziesiąt pozwoleń na działalność w strefie, a produkcję rozpoczęło prawie pięćdziesiąt firm. Miejsce przemysłu metalowego zajęły takie dziedziny, jak przemysł elektroniczny, motoryzacyjny, drzewny, papierniczy. Strefa odmieniła oblicze upadającego miasta. Powstało kilka tysięcy miejsc pracy w firmach i instytucjach współpracujących ze spółkami strefowymi.
KAMPANIA W ostatnim okresie wyborczej rywalizacji najostrzejsza walka będzie się toczyć między ugrupowaniami sobie najbliższymi Podkradanie wyborców MAŁGORZATA SUBOTIĆ Kto komu, ile zabierze. Tak brzmi jedna z wersji klasycznego kampanijnego dylematu: jak pozyskać wyborców. Wiele wskazuje na to, że próby podbierania wyborców będą główną osią rozpoczynającej się kampanii do parlamentu. Chociaż do wyborów pozostało prawie pół roku, stawka najsilniejszych od wielu miesięcy nie zmienia się, a wahania poparcia między nimi są nieznaczne. Tylko 1 procent ankietowanych chciałoby, gdyby jego partia nie startowała, oddać swój głos na nie uwzględnione w badaniach ugrupowanie. Oznacza to, że do podstawowego składu ugrupowań nikt nie powinien już dołączyć; najsłabsi mają niewielkie szanse na wzrost swojej pozycji. Zamknięta pula Do nowego parlamentu więc wejdzie sześć (i najprawdopodobniej tylko sześć) ugrupowań. Pozycja dwóch z nich, jako liderów, jest niekwestionowana. Chodzi oczywiście o Sojusz Lewicy Demokratycznej i Akcję Wyborczą Solidarność. W sumie przejmują 60 proc. wszystkich głosów. W "czwórce" pozostałych dokonują się roszady kolejności. W szczególności dotyczy to Polskiego Stronnictwa Ludowego, Unii Wolności, Ruchu Odbudowy Polski, ponieważ Unia Pracy raczej na stałe zamyka stawkę. (Niewiele jeszcze można powiedzieć o przyszłych losach Krajowej Partii Emerytów i Rencistów, która niedawno pojawiła się w sondażach i jest w nich zazwyczaj na granicy 5-procentowego progu wejścia do parlamentu.) Ostateczny wynik - na najbliższe cztery lata - będzie zależał jednak od tego, któremu ugrupowaniu uda się zabrać innym najwięcej wyborców. Badania opinii publicznej wskazują, kto od kogo może zabrać najwięcej, między jakimi partiami możliwość przepływu jest znikoma, jakie są granice poszerzania się poszczególnych ugrupowań. Granicą tą dla dwójki liderów wyborczego poparcia wydają się być wyniki I tury wyborów prezydenckich. To znaczy, że ani SLD, ani AWS nie powinny liczyć na więcej niż trzydzieści kilka procent poparcia. W szczególności dotyczy to SLD. Dwa bieguny Blisko 40 proc. badanych deklaruje, że nigdy nie poprze tego ugrupowania. Rzadko również SLD jest wskazywany jako "partia drugiego wyboru", to znaczy taka, na którą ktoś chciałby zagłosować, gdyby jego ugrupowanie nie startowało. Jedyny znaczący rezultat Sojusz osiąga wśród wyborców Unii Pracy. Mniej "zamknięty" charakter niż SLD ma drugi z liderów AWS. Niespełna 30 proc. wyborców nigdy nie poparłoby Akcji. Częściej też AWS jest wymieniana jako "partia drugiego wyboru". Co ósma osoba - obecnie sympatyk innej partii - byłaby skłonna to uczynić. Ale aż dwie trzecie potencjalnych wyborców SLD wyklucza całkowicie możliwość głosowania na AWS. Jeszcze bardziej "ortodoksyjni" są pod tym względem zwolennicy Akcji. Trzy czwarte z nich nigdy nie poparłoby Sojuszu. Potwierdza to obiegową opinię o dwóch najsilniejszych adwersarzach polskiej sceny politycznej, jej dwóch skrajnych biegunach. Są to jednocześnie ugrupowania najbardziej kontrowersyjne, budzące najwięcej emocji. W wymiarze praktycznym oznacza to natomiast, że podbieranie wyborców między tymi ugrupowaniami nie ma szans powodzenia. Siła biografii Wśród polskich wyborców nadal bardzo ważny jest stosunek do przeszłości, na wyborcze preferencje w sposób istotny wpływają biografie poszczególnych ludzi. Blisko połowa osób, które w 1981 roku należały do NSZZ "Solidarność", dzisiaj chce głosować na AWS. I analogicznie, niemal 50 proc. z tych, którzy byli wówczas członkami związków branżowych, deklaruje się teraz jako wyborcy SLD. Jeszcze silniejsza jest zależność między przynależnością do PZPR w roku 1989 a obecnymi preferencjami politycznymi. 60 proc. byłych członków PZPR to wyborcy SLD. Także "biograficzny skład" wyborców ROP potwierdza tezę o sile dawnych podziałów politycznych. Tylko 3 proc. elektoratu ROP stanowią osoby należące w przeszłości do PZPR, natomiast jest tam relatywnie dużo członków "Solidarności" z roku 1981. Ta biograficzna analiza informuje też o interesującym składzie wyborców Unii Wolności, partii należącej do obozu Polski posierpniowej. Otóż wśród potencjalnych wyborców UW jest więcej byłych członków PZPR z roku 89 niż osób należących kiedyś do "Solidarności". Pod tym względem Unia Wolności jest zdecydowanie najbliższa - w porównaniu ze wszystkimi innymi ugrupowaniami - SLD; w znacznie większym stopniu niż lewicowa Unia Pracy. Identyfikacja w cenie W ocenie socjologów duże znaczenie dawnych podziałów dla dzisiejszych orientacji politycznych wyborców jest jednym z argumentów przemawiających za tym, że nadchodzące wybory do parlamentu będą przede wszystkim wyborami identyfikacji ideologicznej, nie zaś walką programów. Mimo dużej niejasności wśród komentatorów, co na naszej scenie politycznej oznacza prawicowość, a co lewicowość, sondaże wskazują, że poglądy polityczne - właśnie prawicowość, lewicowość, centrowość - są głównym czynnikiem wyboru przy urnie tego, a nie innego ugrupowania. Najsilniej tę zależność widać w odniesieniu do AWS i ROP - jeśli chodzi o poglądy prawicowe, a w odniesieniu do SLD - jeśli chodzi o poglądy lewicowe. Dla wyborców podstawowym kryterium wyróżniającym natomiast obie Unie: Wolności i Pracy jest ich niejasne umiejscowienie na scenie politycznej. Na przykład wśród zwolenników UW są niemal w równym stopniu osoby deklarujące swoje poglądy jako prawicowe i jako lewicowe. Najprawdopodobniej właśnie ta "niedookreśloność" tych partii jest elementem przyciągającym zwolenników. Oddzielną grupę stanowią partie interesu. Badania opinii publicznej potwierdzają rozpowszechnioną tezę, że PSL jest "partią klasową", broniącą interesu jednej grupy społecznej, czyli mieszkańców wsi. Tak właśnie postrzegają to ugrupowanie jego sympatycy. Analogiczną "orientację" ma umieszczana od niedawna w sondażach Krajowa Partia Emerytów i Rencistów, która jest postrzegana jako obrońca emerytów, i to stanowi o jej sile. Dla części wyborców wyznacznikiem SLD jest także uważanie jej za partię interesu określonej grupy; nie tylko lewicowość decyduje o jej społecznym "image'u". Konsekwencje wyrazistości Ugrupowania wyraziste, dość jednoznacznie określone ideowo, i przez to bardziej kontrowersyjne - takie jak SLD, ROP, AWS - mają teoretycznie mniejsze możliwości poszerzenia kręgu swoich wyborców. (Choć właśnie tę wyrazistość cenią w nich wyborcy, o czym świadczy ich pozycja w rankingach poparcia.) Właśnie one zajmują pierwsze miejsca, jeśli chodzi o posiadanie tzw. elektoratu negatywnego, czyli deklarację, że "nigdy na tę partię nie będę głosował". Sytuacja zmienia się, gdy ankietowani mają podać partię drugiego wyboru. Najwięcej chętnych do głosowania, jako na partię rezerwowa, ma Unia Pracy, ale dwa kolejne miejsca zajmują już ROP i AWS. Możliwości kradzieży Dokładnie połowa wyborców ROP podaje jako partię rezerwową AWS. Z kolei co czwarty zwolennik AWS uważa ROP za ugrupowanie "drugiego wyboru". Między tymi dwoma ugrupowaniami możliwości "kradzieży wyborców" są największe. Dużo wyborców może stracić na rzecz AWS także Unia Wolności - 30 proc. jej obecnych sympatyków wskazuje na możliwość poparcia Akcji. W drugą stronę ta zależność zachodzi w dużo mniejszym stopniu. Ciekawe jest - w kontekście podobieństw biografii wyborców SLD i UW - że tylko 6 proc. zwolenników Unii traktuje SLD jako partię drugiego wyboru. W kierunku: z SLD do UW potencjalny przepływ jest jednak dwukrotnie większy. Jeśli chodzi o Unię Pracy, to w niemal równym stopniu grozi jej oddanie sympatyków na rzecz SLD i UW (odpowiednio 28 proc. i 26 proc. deklarowanych wyborców UP wskazuje na te ugrupowania jako na "drugi wybór"). Podobna możliwość ucieczki wyborców istnieje w odwrotnym kierunku: z SLD do UP. Ale już mniejsza, jeśli chodzi o przepływ z UW do UP (16 proc.) Swoją centrową pozycje potwierdzają zwolennicy PSL. Dokładnie tyle samo (po 18 proc.) jako partię rezerwową wskazuje SLD, co AWS - czyli oba bieguny polskiej sceny politycznej. W minimalnym stopniu natomiast przepływ wyborców jest możliwy w relacjach Unia Wolności - PSL oraz Unia Pracy - PSL. W tych przypadkach w obie strony możliwości kradzieży są minimalne. Wieloznaczność wskazówek Analiza sondażu informującego o "partiach drugiego wyboru" jest wskazówką dla poszczególnych komitetów wyborczych, gdzie znajdują się najwięksi konkurenci i komu można by "uwieść" wyborców, by powiększyć swój stan posiadania. Z tej analizy wynika na przykład, że Unia Wolności nie ma żadnego interesu w krytykowaniu PSL. Mimo to jej przewodniczący Leszek Balcerowicz często występuje z zarzutami pod adresem Stronnictwa. I nie oznacza to wcale, że działa nieracjonalnie z punktu widzenia poszerzania elektoratu swojej partii. W ten sposób stara się zapewne przyciągnąć do siebie tę część sympatyków AWS, która bardzo krytycznie odnosi się do PSL (przewodniczący AWS raczej przychylnie wypowiada się o ugrupowaniu Waldemara Pawlaka). Mimo to podstawą - chociaż oczywiście niewystarczającą - kampanijnej strategii poszczególnych ugrupowań będzie w najbliższych miesiącach wiedza o sympatiach w swoim gronie wyborców. I im bardziej będzie się zbliżał dzień głosowania, tym silniejsze będą wzajemne ataki na siebie partii zdawałoby się sobie najbliższych. Co zresztą jest zgodne z porzekadłem, że największa nienawiść zdarza się wśród członków tej samej rodziny. W materiale wykorzystano sondaże CBOS z marca 97 na 1185 - osobowej próbie losowej dorosłej ludności Polski oraz badania z tego samego okresu PBS i OBOP.
Do nowego parlamentu wejdzie sześć ugrupowań. Sojusz Lewicy Demokratycznej i Akcję Wyborczą Solidarność W sumie przejmują 60 proc. wszystkich głosów. W czwórce pozostałych to Polskiego Stronnictwa Ludowego, Unii Wolności, Ruchu Odbudowy Polski, Unia Pracy Ostateczny wynik będzie zależał od tego, któremu ugrupowaniu uda się zabrać innym najwięcej wyborców. Blisko 40 proc. badanych deklaruje, że nigdy nie poprze SLD Niespełna 30 proc. wyborców nigdy nie poparłoby AWS dwie trzecie potencjalnych wyborców SLD wyklucza możliwość głosowania na AWS.ortodoksyjni są zwolennicy Akcji. Trzy czwarte z nich nigdy nie poparłoby Sojuszu.Potwierdza to obiegową opinię o dwóch najsilniejszych adwersarzach polskiej sceny politycznej podbieranie wyborców między tymi ugrupowaniami nie ma szans powodzenia. na wyborcze preferencje wpływają biografie poszczególnych ludzi.Blisko połowa osób, które należały do NSZZ "Solidarność", chce głosować na AWS. 60 proc. byłych członków PZPR to wyborcy SLD.Także "biograficzny skład" wyborców ROP potwierdza tezę o sile dawnych podziałów politycznych. wśród potencjalnych wyborców UW jest więcej byłych członków PZPR niż osób należących kiedyś do "Solidarności". W ocenie socjologów nadchodzące wybory będą przede wszystkim wyborami identyfikacji ideologicznej, nie zaś walką programów. sondaże wskazują, że poglądy polityczne - właśnie prawicowość, lewicowość, centrowość - są głównym czynnikiem wyboru ugrupowania.Badania opinii publicznej potwierdzają tezę, że PSL jest partią klasową, broniącą interesu mieszkańców wsi. Krajowa Partia Emerytów i Rencistów jest postrzegana jako obrońca emerytówUgrupowania wyraziste i bardziej kontrowersyjne mają mniejsze możliwości poszerzenia kręgu wyborców. Najwięcej chętnych do głosowania, jako na partię rezerwowa, ma Unia Pracy, ROP i AWS.Analiza sondażu o partiach drugiego wyboru jest wskazówką dla komitetów wyborczych, gdzie znajdują się najwięksi konkurenci i komu można uwieść wyborców na przykład UW nie ma interesu w krytykowaniu PSL.
PIENIĄDZE PUBLICZNE Czy stać nas na polskie biuro UNIDO Poza kontrolą Utrzymanie warszawskiej placówki Organizacji Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju Przemysłowego (UNIDO) kosztuje polskiego podatnika ponad pół miliona dolarów rocznie. Większość pieniędzy pochłaniają wyśrubowane płace personelu biura. Z roku na rok koszty rosną. Efekty pracy są dyskusyjne FOT. ANDRZEJ WIKTOR LESZEK KRASKOWSKI Utrzymanie warszawskiej placówki Organizacji Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju Przemysłowego (UNIDO) kosztuje polskiego podatnika ponad pół miliona dolarów rocznie. Większość pieniędzy pochłaniają wyśrubowane płace personelu biura. Z roku na rok koszty rosną. Efekty pracy są dyskusyjne - projekty eksportu polskich autobusów do Kolumbii i samolotów do Brazylii wciąż pozostają na papierze. UNIDO powstało w 1967 roku, jest wyspecjalizowaną agencją ONZ zajmującą się uprzemysłowieniem krajów rozwijających się, transferem technologii, ochroną środowiska naturalnego. Do organizacji należy 168 państw - w 1996 roku wycofały się z niej Stany Zjednoczone i Kanada, krytykujące UNIDO za zbiurokratyzowanie i brak skuteczności. W Warszawie biuro UNIDO istnieje od 1983 roku. Powstało, gdy generał Jaruzelski ogłosił strategię reorientacji na kraje socjalistyczne i rozwijające się. Biurem kieruje nieprzerwanie od 17 lat Krzysztof Loth. Dyrektor droższy od premiera Mimo że polskie biuro UNIDO jest częścią organizacji międzynarodowej, w całości jest finansowane z budżetu państwa. Kontrola nad wydatkami jest iluzoryczna - warszawska filia UNIDO nie musi np. stosować ustawy o zamówieniach publicznych, nie dotyczy jej ustawa o "kominach płacowych", nie podlega też kontroli NIK. O zarobkach pracowników UNIDO krążą legendy - Krzysztof Loth przyznaje, że zarabia znacznie lepiej niż premier. Najprawdopodobniej ma stawkę zaszeregowania "P 5", a to oznacza zarobki od 94 tysięcy dolarów do 144 tysięcy dolarów rocznie. Co roku utrzymanie placówki UNIDO jest coraz droższe - w roku 1995 kosztowało 360 tys. dolarów, w 1999 r. - ok. 530 tys. dolarów (75 procent budżetu pochłaniają płace). Ostatnio wiedeńska centrala UNIDO zaproponowała rządowi polskiemu, aby w latach 2001 - 2003 przeznaczył na warszawskie biuro 2 mln 138 tys. dolarów (ok. 10 mln złotych). Na odpowiedź rząd ma czas do końca czerwca, wiążące decyzje zapadną najprawdopodobniej w przyszłym tygodniu. Oprócz wydatków na biuro Polska płaci składki roczne - w ubiegłym roku było to 304 tys. dolarów. Należymy do nielicznego grona państw, które nie zalegają ze składkami. 24 maja gościł w Polsce wiceszef UNIDO Yo Maruno. Ministerstwo Gospodarki nie chce jednak zdradzić, jakie są rezultaty tej wizyty. Złote jajo Czy efekty pracy polskiego biura UNIDO są adekwatne do wysokich kosztów jego utrzymania? O tym w Ministerstwie Gospodarki i w MSZ nikt nie chce rozmawiać. Nieoficjalnie o UNIDO mówi się z przekąsem: "złote jajo", "ambasada zagraniczna w Polsce", "dziczek i polowanko". Urzędnicy przyznają, że lepiej byłoby przeznaczyć owe pół miliona dolarów na wsparcie wydziałów ekonomiczno-handlowych polskich ambasad. Panuje jednak powszechne przekonanie, że nikt nie odważy się przeciwstawić Krzysztofowi Lothowi, który o Leszku Balcerowiczu mówi "mój młodszy kolega z roku niżej". Warszawskie biuro UNIDO traktowane jest jako zagraniczna placówka SLD. W 1997 r. Dariusz Rosati, ówczesny minister spraw zagranicznych w rządzie SLD - PSL, ubiegał się nawet o stanowisko dyrektora generalnego UNIDO, przepadł jednak w głosowaniu. - Pan Loth ma zwyczaj zasypywania rozmówcy nazwiskami polityków, z którymi jest zaprzyjaźniony - mówi urzędnik MSZ. - A są to wyłącznie nazwiska z "pierwszej ligi". - Formuła dotychczasowej działalności UNIDO w Polsce wyczerpała się - mówi Paweł Dobrowolski, rzecznik MSZ. - Warszawskie biuro UNIDO powinno zająć się przede wszystkim promocją polskich technologii, promocją eksportu, działaniem na zewnątrz, a nie do wewnątrz. Być może trzeba będzie zreorganizować biuro. O wystąpieniu Polski z UNIDO nie ma jednak mowy. Obowiązek niesienia pomocy Od dwóch lat Polska nie korzysta z pomocy UNIDO - programy restrukturyzacji polskich przedsiębiorstw zakończyły się. Warszawskie biuro zajmuje się ściąganiem do kraju zagranicznych inwestorów, jednak efekty tych działań są mierne. Według wyliczeń Ministerstwa Gospodarki obce firmy - zaproszone przez UNIDO - w ubiegłym roku zadeklarowały inwestycje rzędu 2 mln dolarów. Dla porównania Państwowa Agencja Inwestycji Zagranicznych, której utrzymanie kosztuje rocznie 1 mln dolarów, czyli dwa razy więcej niż biuro UNIDO, ściągnęła zza granicy 390 mln dolarów. Według Krzysztofa Lotha ministerialne wyliczenia są nieprawdziwe - twierdzi, że UNIDO przyciągnęło do Polski w ubiegłym roku 157 mln dolarów. - UNIDO nie jest już potrzebne jako organizacja, która ściąga kapitał do Polski - mówi Krzysztof Loth. - Zmieniamy profil działalności, będziemy wspierać polskie firmy na rynkach mniej zaawansowanych, gdzie często nie jesteśmy reprezentowani. Z racji członkostwa Polski w OECD, z racji aspiracji do Unii Europejskiej Polska ma nie tylko moralny, ale i formalny obowiązek niesienia pomocy krajom rozwijającym się. UNIDO ma charakter organizacji eksperckiej; dla wielu krajów jest to wygodny sposób promowania własnych interesów gospodarczych i eksportu technologii. Na przykład Włosi utworzyli biuro UNIDO w Kairze i mają zamiar otworzyć podobną placówkę w Indiach. Stworzyliśmy program ochrony lasów amazońskich przed pożarami, gdyż Polska dysponuje odpowiednimi samolotami oraz systemem monitorowania pożarów. Zaawansowany jest program eksportu i budowy montowni autobusów w Kolumbii, mówi się o eksporcie dwustu autobusów. Pracujemy nad tym kontraktem półtora roku. W mojej ocenie mamy 80 procent szans, że dojdzie on do skutku. Autobus do Bogoty W raporcie rocznym UNIDO, w rozdziale "Osiągnięcia regionalne" znajdujemy projekt zatytułowany "System ochrony przeciwpożarowej lasów w krajach Ameryki Łacińskiej" oraz informację, że powstał on podczas pobytu polskiej gospodarczej misji rządowej w Brazylii w maju 1999 r. (w innym dokumencie jest mowa o maju 1988 r.), a następnie "był intensywnie promowany". Jesienią rozmowy były kontynuowane. Z jakim skutkiem - nie wiadomo. W 2000 roku polscy leśnicy mieli się spotkać z Brazylijczykami i ustalić szczegóły. - Mieliśmy uczestniczyć w polsko-brazylijskiej konferencji na temat ochrony lasów, ale nic z tego nie wyszło, gdyż Brazylijczykom zabrakło pieniędzy - mówi dr Zygmunt Santorski z Zakładu Ochrony Przeciwpożarowej Instytutu Badawczego Leśnictwa. - Szkoda, bo byłaby okazja do wymiany doświadczeń. Produkowane w Mielcu samoloty "Dromader" to chluba naszej myśli technicznej, w ubiegłym roku mówiło się o otwarciu montowni w Brazylii. Grzegorz Kruszyński, rzecznik prasowy Polskich Zakładów Lotniczych w Mielcu, przyznaje, że rozmowy były zaawansowane, ale zostały zerwane przez stronę brazylijską. Kolejne "osiągnięcia regionalne" warszawskiego UNIDO to dwa projekty inwestycji w Kolumbii: modernizacja komunikacji miejskiej w Bogocie i montownia autobusów. Z raportu rocznego UNIDO wynika, że projektami zainteresowane są fabryki należące do Grupy Zasada (m.in. Jelcz) oraz spółka Bus Trading. Marcin Trzaska, rzecznik prasowy Grupy Zasada, był zdumiony, gdy dowiedział się od dziennikarza "Rzeczpospolitej", że mamy 80 procent szans na eksport dwustu autobusów do Brazylii. - Kolumbijczycy zwiedzali nasze zakłady latem ubiegłego roku, a potem wszelki ślad po nich zaginął - mówi Marcin Trzaska. - To były wstępne kontakty, nie było żadnych wiążących ustaleń. - Gdyby udało się podpisać ten kontrakt, Jelcz stanąłby na nogi, a załoga miałaby zatrudnienie na najbliższe lata - przyznaje Jerzy Borysewicz, prezes Bus Trading. - Bogota tworzy coś w rodzaju naziemnego metra i potrzebuje 2100 autobusów. W Kolumbii reprezentowaliśmy interesy Jelcza. Stworzyliśmy silny lobbing przy pomocy naszej ambasady w Bogocie, i UNIDO pomogło w nawiązaniu kontaktów z kolumbijskimi decydentami. Mieliśmy promesę kredytu na 100 mln dolarów. Jelcz wyszedł jednak ze straszną ceną - 250 tysięcy dolarów za autobus. Choć później zeszli z ceny poniżej 200 tys. dolarów, to i tak mercedesy czy volvo były tańsze. Kontrakt nie doszedł do skutku z winy Jelcza. Pracownicy UNIDO wykazali pełny profesjonalizm. Dublerzy Na forum międzynarodowym UNIDO jest często krytykowane za brak skuteczności i skostnienie urzędniczych struktur. Dlatego z organizacji wycofali się Amerykanie i Kanadyjczycy. Regionalne biura UNIDO zlikwidowali Austriacy (w Wiedniu nadal mieści się centrala organizacji), Niemcy, Szwajcarzy. W Londynie istnieje jedynie przedstawicielstwo zatrudniające jedną osobę. Utrzymanie biura moskiewskiego kosztuje znacznie mniej niż warszawskiego. - Trudno powiedzieć, czy polskie biuro jest tanie, czy drogie - mówi Krzysztof Loth. - Gdybyśmy mogli prowadzić działalność komercyjną, to z pewnością kosztowalibyśmy mniej. W ONZ obowiązuje zasada, że pracownicy organizacji międzynarodowych muszą mieć pensję na poziomie zarobków osiąganych u dziesięciu najlepszych pracodawców w danym kraju. Kryzys UNIDO był spowodowany rozproszeniem środków. Podejmowaliśmy różne drobne programy, ekspert tu, ekspert tam, ale to się zmieniło. Przeszliśmy na programy zintegrowane, które zostały zaaprobowane przez rządy krajów beneficjentów. W ubiegłym roku warszawskie UNIDO organizowało kursy szkoleniowe, seminaria międzynarodowe, sympozja gospodarcze, m.in. forum Polska - Chile, w którym wzięło udział 25 firm chilijskich i 82 polskie. Udzielało pomocy przedsiębiorcom przy uzyskiwaniu certyfikatów jakości ISO-9000 oraz weryfikacji biznesplanów. Wydało podręcznik dla inwestorów zagranicznych "How to do business in Poland", który jest dostępny w Internecie. Resort gospodarki nie jest jednak zadowolony z dokonań UNIDO, gdyż działalność biura pokrywa się z działalnością wielu innych instytucji. Nawiązywaniem kontaktów z inwestorami zagranicznymi zajmują się chronicznie niedoinwestowane wydziały ekonomiczno-handlowe ambasad, Państwowa Agencja Inwestycji Zagranicznych; restrukturyzacją przedsiębiorstw - Agencja Rozwoju Przemysłu i Agencja Prywatyzacji; szkoleniami - liczne stowarzyszenia i firmy prywatne; promocją jakości - Ministerstwo Gospodarki. - Porównywanie nas z Agencją Prywatyzacji, której zadaniem jest sprzedaż polskich przedsiębiorstw, jest nadużyciem intelektualnym - twierdzi Krzysztof Loth. - Trudno jest zmierzyć naszą działalność promocyjną. W forum Polska - Ukraina, które zorganizowaliśmy z lubelskim Klubem Biznesu w ubiegłym roku, uczestniczyło 350 firm. Ja ich na bieżąco nie monitoruję, nie sprawdzam, czy już zrobili interes, czy zrobią go za chwilę. Nie mogę przyjąć argumentu, że się dublujemy z innymi organizacjami. Ubiegłoroczny napływ inwestycji zagranicznych na poziomie 9 mld dolarów to o wiele za mało jak na możliwości Polski. Poziom inwestycji zagranicznych jest "na głowę" dwa razy niższy niż na Węgrzech. Im więcej będzie organizacji i instytucji, które zajmować się będą promocją Polski, tym lepiej.
Utrzymanie warszawskiej placówki Organizacji Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju Przemysłowego (UNIDO) kosztuje polskiego podatnika ponad pół miliona dolarów rocznie. Efekty pracy są dyskusyjne. Mimo że polskie biuro UNIDO jest częścią organizacji międzynarodowej, w całości jest finansowane z budżetu państwa. Kontrola nad wydatkami jest iluzoryczna. Warszawskie biuro zajmuje się ściąganiem do kraju zagranicznych inwestorów, jednak efekty tych działań są mierne. Resort gospodarki nie jest zadowolony z dokonań UNIDO, gdyż działalność biura pokrywa się z działalnością wielu innych instytucji.
SĄDY U INNYCH Jak jest w Szwecji Od powszechnych do specjalnych MAREK ANTONI NOWICKI W odróżnieniu od wielu innych państw europejskich w Szwecji nie ma sądu konstytucyjnego. W każdej jednak sprawie sądy mają prawo do oceny, czy ustawa odpowiada standardom wynikającym z ustawy zasadniczej. Sądy dzielą się na powszechne i szczególne, powszechne z kolei na sądy jurysdykcji ogólnej i powszechne sądy administracyjne. Struktury te działają obok siebie, każda z nich ma trzy instancje. Jurysdykcja ogólna System sądów jurysdykcji ogólnej składa się z sądów rejonowych, apelacyjnych i Sądu Najwyższego. Sądy rejonowe są sądami pierwszej instancji we wszystkich praktycznie sprawach. Jest ich obecnie 96, różniących się wielkością. W wielu jest tylko jeden albo dwóch sędziów, podczas gdy w Sztokholmie orzeka ich ponad stu. Sądy rejonowe orzekają z udziałem ławników wybieranych na trzy lata przez rady municypalne istniejące w granicach jurysdykcji danego sądu. W sprawach karnych sąd orzekający składa się z sędziego zawodowego i ławników - pięciu w sprawach o poważne przestępstwa i trzech w pozostałych. Jeśli oskarżenie dotyczy przestępstw gospodarczych, można dokooptować do składu biegłego z zakresu finansów. W sprawach rodzinnych w składzie, poza sędzią, jest trzech ławników. W innych procesach cywilnych, głównie majątkowych, sąd orzeka w składzie trzech sędziów zawodowych. Taka jest zasada, natomiast wiele spraw karnych o drobne przestępstwa może rozpatrywać jeden sędzia. Spór cywilny może być rozstrzygnięty przez jednego sędziego bez ławników, jeśli strony się na to zgodzą lub jeśli sąd uzna, iż sprawa nie nastręcza trudności. W praktyce dzieje się tak w większości spraw rodzinnych i majątkowych. Rolę sądów drugiej instancji pełni sześć sądów apelacyjnych. Każda ze stron może odwołać się od wyroku sądu rejonowego. W niektórych rodzajach spraw wymagane jest jednak specjalne zezwolenie instancji apelacyjnej na przyjęcie sprawy do pełnego rozpatrzenia. Jeśli sąd rejonowy orzekał w składzie jednego sędziego i dwóch ławników, sąd apelacyjny składa się z trzech sędziów zawodowych i dwóch ławników. Jeśli sprawa w I instancji była rozpatrywana bez ławników, apelacją zajmuje się trzyosobowy skład zawodowy. Przy trzech sędziach w I instancji w apelacji jest ich czterech. Na szczycie struktury sądów powszechnych jurysdykcji ogólnej znajduje się Sąd Najwyższy. W 1996 r. w jego składzie było 56 sędziów podzielonych na trzy izby. Tylko w niewielu sprawach SN rozpatruje sprawę w całości. Również tutaj, jak w sądach apelacyjnych, należy uzyskać zgodę na zbadanie sprawy. Decyzję w tej kwestii podejmuje wyznaczony sędzia SN. Warunkiem uzyskania zgody jest znaczenie rozpatrzenia sprawy przez SN ze względu na interes wymiaru sprawiedliwości lub poważny błąd prawny popełniony w toku postępowania przed sądem niższej instancji. Rozpatrywanie sprawy przez SN może być ograniczone do jej części lub konkretnego zagadnienia. W niektórych sprawach zgoda nie jest wymagana. Dotyczy to np. spraw wnoszonych przez prokuratora. SN rozpatruje sprawy zwykle w składzie pięcioosobowym. Ma prawo zajmować się kwestiami faktycznymi i prawnymi. Jeśli izba uzna, iż istnieją podstawy do zmiany dotychczasowego orzecznictwa, przekazuje sprawę na plenarne posiedzenie SN w pełnym składzie lub co najmniej 12-osobowym. Powszechne administracyjne Powszechne sądy administracyjne dzielą się na okręgowe, apelacyjne i Naczelny Sąd Administracyjny. Ich zadaniem jest kontrolowanie przestrzegania prawa przez organa administracji publicznej. Sprawy trafiają do nich głównie w rezultacie odwołania od decyzji tych organów. Przepisy wyraźnie wymieniają decyzje, które mogą być w ten sposób zaskarżone. Wynika z tego, że właściwość sądów administracyjnych obejmuje tylko część działalności administracji. W tym kontekście administrację publiczną można podzielić na trzy kategorie. Jedna, największa, to zwykła administracja państwowa. Teoretycznie istnieje tu ogólne prawo do odwołania się, w ostatniej instancji do rządu. Od 1988 r., pod wpływem niekorzystnych dla Szwecji orzeczeń Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, Naczelny Sąd Administracyjny uzyskał w niektórych sprawach dotyczących wykonywania władzy publicznej wobec jednostki możliwość zbadania, czy podjęte decyzje są zgodne z obowiązującym prawem. Badanie to, tzw. kontrola legalności, może zakończyć się uchyleniem decyzji. Sąd nie może jednak zastąpić jej własną decyzją. Druga kategoria obejmuje głównie spory między osobami prywatnymi i społecznością. Odwołanie służy do sądu administracyjnego, który orzeka nie tylko o zgodności z prawem, ale również o słuszności kwestionowanej decyzji. Orzeczenie może w tym wypadku zastąpić decyzję organu administracji. Wreszcie trzecia kategoria składa się z decyzji podejmowanych przez samorządowe władze regionalne i lokalne, mające dużą swobodę decydowania zgodnie ze swoimi dyskrecjonalnymi uprawnieniami. Sąd administracyjny ogranicza się w takich sprawach do zbadania zgodności decyzji z prawem. Sądami I instancji są 23 okręgowe sądy administracyjne. Większość spraw rozpoznają w składzie: jeden sędzia zawodowy i trzech ławników. Instancją odwoławczą są cztery administracyjne sądy apelacyjne. Zajmują się one głównie rozpatrywaniem apelacji, ale działają również jako sądy I instancji w sprawach odwołań od decyzji administracyjnych, np. dotyczących zezwoleń na budowę, opieki zdrowotnej oraz kontroli publicznej nad wykonywaniem praktyki lekarskiej, a także decyzji władz o odmowie udostępnienia dokumentu publicznego. Dotyczy to również spraw, w których wchodzi w grę ocena zgodności z prawem decyzji podjętych przez władze lokalne. Administracyjne sądy apelacyjne orzekają w składzie trzech sędziów zawodowych, wyjątkowo, np. w sprawach dotyczących objęcia dziecka opieką publiczną, w składach orzekających są również ławnicy. Najwyższą instancją w tej strukturze jest Naczelny Sąd Administracyjny, który w 1996 r. składał się z 37 sędziów. Dwie trzecie z nich musi posiadać wykształcenie prawnicze. Orzeka w składach pięcioosobowych lub większych. Na tle prawa pracy Poza opisanymi sądami istnieją sądy szczególne, które dzielą się na dwa rodzaje: zupełnie nie związane z sądami powszechnymi oraz takie, które są wyodrębnioną częścią sądownictwa powszechnego. Do pierwszej grupy należą: Sąd Pracy, Sąd ds. Mieszkaniowych, Sąd ds. Rynku, Odwoławczy Sąd Ubezpieczeń, Odwoławczy Sąd Patentowy. Sąd Pracy, powstały w 1929 r., rozpatruje spory dotyczące stosunków między pracodawcą i pracownikiem, łącznie ze sprawami związanymi z interpretacją i stosowaniem układów zbiorowych. Większość spraw tego rodzaju rozpatruje Sąd Pracy, orzekający w pierwszej i ostatniej instancji. Niekiedy orzeka najpierw sąd rejonowy, a ewentualnie potem, w razie odwołania, sprawą zajmuje się Sąd Pracy. Orzeka on w składzie siedmioosobowym. Dwaj członkowie składu są powoływani z rekomendacji organizacji pracodawców, dwaj inni - organizacji pracowników. Zwykle nie mają przygotowania prawniczego. Spośród trzech pozostałych dwaj muszą mieć doświadczenie zawodowego sędziego. Trzecia osoba nie musi być prawnikiem, ma natomiast obowiązek posiadania specjalnej wiedzy na temat warunków na rynku pracy. Do spraw rynku Sąd ds. Rynku utworzono w 1971 r. Rozpatruje sprawy na podstawie ustawy przeciwko ograniczaniu konkurencji i ustawy o praktykach rynkowych. Orzeka w składzie pięcioosobowym. Przewodniczący musi być sędzią, natomiast pozostali członkowie nie muszą mieć przygotowania prawniczego; mają reprezentować interesy biznesu, konsumentów i pracowników. Czynsze najmu i dzierżawne W celu rozpatrywania sporów dotyczących czynszów najmu i dzierżawnych powołano do życia 12 sądów ds. czynszów najmu i drugie tyle ds. czynszów dzierżawnych. Nie są to sądy specjalne w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale niezależne organa pełniące funkcje sądownicze. W wielu sprawach jedynym ich zadaniem jest mediacja między stronami. Kiedy indziej działają jak komisje arbitrażowe, a nawet, od czasu do czasu, jak zwykłe sądy. Składają się z przewodniczącego - prawnika i dwu osób reprezentujących interesy wchodzące w grę w danej sprawie. Wyższą instancją w sprawach dotyczących czynszów najmu jest Sąd ds. Mieszkaniowych, stanowiący obecnie specjalny wydział sądu apelacyjnego. Orzeka w składach siedmioosobowych. Trzej sędziowie muszą mieć przygotowanie prawnicze, a zadaniem czterech pozostałych jest reprezentowanie interesów najemców i właścicieli mieszkań. Niekiedy dopuszczalny jest skład czteroosobowy: dwaj prawnicy i dwaj reprezentanci interesów stron. Czasami jednego z prawników zastępuje ekspert w dziedzinie ważnej ze względu na przedmiot sprawy. Ubezpieczenie społeczne Kwestie związane z ubezpieczeniem społecznym, np. świadczeniami chorobowymi, badają najpierw organa administracji, tzw. urzędy ubezpieczeń społecznych. Sprawy te do 1991 r. rozpatrywały specjalne sądy ubezpieczeń, później jednak większość z nich przekazano do powszechnych sądów administracyjnych. W pierwszej instancji właściwy jest więc okręgowy sąd administracyjny z prawem odwołania się do apelacyjnego sądu administracyjnego. Specjalny patentowy Sądem specjalnym jest Odwoławczy Sąd Patentowy, który rozpatruje sprawy dotyczące decyzji Urzędu Patentowego odnoszących się do patentów, znaków towarowych i wzorów przemysłowych. Apelacja od orzeczeń tych sądów przysługuje do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Niektóre sądy są całkowicie lub częściowo połączone z sądami powszechnymi. Chodzi o sądy orzekające w sporach ziemskich, a także w sprawach wodnych, morskich, dotyczących wolności prasy i patentów. Ziemskie i wodne Dwadzieścia siedem sądów rejonowych pełni również rolę sądów ziemskich rozpatrujących spory związane z gospodarka gruntami i ochroną środowiska. Odwołanie służy do sądu apelacyjnego. Sześć sądów wodnych zajmuje się sprawami na tle prawa o eksploatacji wody w rzekach i jeziorach. Jeden z sądów apelacyjnych, w Svea, służy jako Naczelny Sąd Wodny. Siedem sądów rejonowych jest właściwych w sporach morskich rozpatrywanych jak zwykłe sprawy cywilne. Wolność prasy Tylko niektóre sądy rejonowe są uprawnione do zajmowania się sprawami odnoszącymi się do wolności prasy. Są to jedyne sprawy z udziałem ławy przysięgłych, której zadaniem jest orzec, czy określona publikacja lub dokument powinny spowodować sankcję karną. Jeśli odpowiedź jest przecząca, werdykt przysięgłych jest ostateczny. Gdyby jednak przysięgli dopatrzyli się naruszenia prawa karnego, o winie muszą orzec trzej sędziowie zawodowi. Apelacja od tego orzeczenia przysługuje na zasadach ogólnych. W Sztokholmie Sąd Rejonowy w Sztokholmie ma wyłączną jurysdykcję w niektórych rodzajach spraw patentowych. Urząd Patentowy i Odwoławczy Sąd Patentowy badają zagadnienia związane z przyznaniem patentu, natomiast ten sąd zajmuje się sporami na tle naruszeń lub unieważnienia patentu. Orzeka w składzie trzech sędziów zawodowych i trzech ekspertów powoływanych do każdej konkretnej sprawy w zależności od dziedziny, która jest w niej istotna. Eksperci biorą również udział w orzekaniu w instancji apelacyjnej i w SN. Jeszcze arbitrażowe W Szwecji wiele spraw w dziedzinie handlu i przemysłu załatwiają sądy arbitrażowe. Postępowanie przed nimi jest rodzajem wymiaru sprawiedliwości poza państwowym systemem sądowym. Strony mają pewien wpływ na skład orzekający i ostateczny charakter orzeczenia. Procedura jest tańsza i szybsza. Konsumenci mogą zwrócić się o rozpatrzenie sporu z producentem lub sprzedawcą do Państwowej Komisji Skarg Konsumenckich. Orzeczenie nie jest prawnie wykonalne, jednak w praktyce strony dobrowolnie podporządkowują się wnioskom z niego wynikającym. Jeśli do tego nie dojdzie, każda ze stron może wszcząć postępowanie przed sądem powszechnym. Trochę statystyki W budżecie państwa na 1997 r. resort sprawiedliwości otrzymał 3,3 proc. Według stanu na 1 stycznia 1997 r. w szwedzkich sądach powszechnych było zatrudnionych 1121 sędziów, na każdego z nich przypadało przeciętnie 2,4 etatu obsługi merytorycznej i biurowej. Liczba spraw w sądach rejonowych wyniosła w 1996 r. 140.940 (spadek w stosunku do rekordowego 1993 r. o ponad 35 tys.), w apelacyjnych - 25.656 (niewielki stopniowy spadek) i w SN - 5823 (w ciągu ostatnich trzech lat utrzymuje się na mniej więcej tym samym poziomie). 516 sędziów orzekało w powszechnych sądach administracyjnych (na jednego sędziego 1,6 etatu obsługi). Okręgowe sądy administracyjne zarejestrowały w tym samym okresie 112.190 spraw (o 23 tys. mniej niż w 1993 r.), apelacyjne - 27.579 (o 7,5 tys. mniej niż w 1993 r.), Naczelny Sąd Administracyjny - 7973 (liczba ciągle rośnie). Coraz mniej spraw trafia do sądów ds. czynszów najmu i dzierżawy. W stosunku do 1993 r. ich liczba obniżyła się bardzo wyraźnie.
W odróżnieniu od wielu innych państw europejskich w Szwecji nie ma sądu konstytucyjnego. W każdej jednak sprawie sądy mają prawo do oceny, czy ustawa odpowiada standardom wynikającym z ustawy zasadniczej. Sądy dzielą się na powszechne i szczególne, powszechne z kolei na sądy jurysdykcji ogólnej i powszechne sądy administracyjne. Struktury te działają obok siebie, każda z nich ma trzy instancje. System sądów jurysdykcji ogólnej składa się z sądów rejonowych, apelacyjnych i Sądu Najwyższego. Sądy rejonowe są sądami pierwszej instancji we wszystkich praktycznie sprawach. Rolę sądów drugiej instancji pełni sześć sądów apelacyjnych. Na szczycie struktury sądów powszechnych jurysdykcji ogólnej znajduje się Sąd Najwyższy. Powszechne sądy administracyjne dzielą się na okręgowe, apelacyjne i Naczelny Sąd Administracyjny. właściwość sądów administracyjnych obejmuje tylko część działalności administracji. W tym kontekście administrację publiczną można podzielić na trzy kategorie. Jedna, największa, to zwykła administracja państwowa. Druga kategoria obejmuje głównie spory między osobami prywatnymi i społecznością. trzecia kategoria składa się z decyzji podejmowanych przez samorządowe władze regionalne i lokalne. Sądami I instancji są 23 okręgowe sądy administracyjne. Najwyższą instancją w tej strukturze jest Naczelny Sąd Administracyjny Poza opisanymi sądami istnieją sądy szczególne, które dzielą się na dwa rodzaje: zupełnie nie związane z sądami powszechnymi oraz takie, które są wyodrębnioną częścią sądownictwa powszechnego. Do pierwszej grupy należą: Sąd Pracy, Sąd ds. Mieszkaniowych, Sąd ds. Rynku, Odwoławczy Sąd Ubezpieczeń, Odwoławczy Sąd Patentowy. Niektóre sądy są całkowicie lub częściowo połączone z sądami powszechnymi. Chodzi o sądy orzekające w sporach ziemskich, a także w sprawach wodnych, morskich, dotyczących wolności prasy i patentów. Tylko niektóre sądy rejonowe są uprawnione do zajmowania się sprawami odnoszącymi się do wolności prasy. Są to jedyne sprawy z udziałem ławy przysięgłych, której zadaniem jest orzec, czy określona publikacja lub dokument powinny spowodować sankcję karną. W Szwecji wiele spraw w dziedzinie handlu i przemysłu załatwiają sądy arbitrażowe. Postępowanie przed nimi jest rodzajem wymiaru sprawiedliwości poza państwowym systemem sądowym. Konsumenci mogą zwrócić się o rozpatrzenie sporu z producentem lub sprzedawcą do Państwowej Komisji Skarg Konsumenckich. W budżecie państwa na 1997 r. resort sprawiedliwości otrzymał 3,3 proc. Według stanu na 1 stycznia 1997 r. w szwedzkich sądach powszechnych było zatrudnionych 1121 sędziów, na każdego z nich przypadało przeciętnie 2,4 etatu obsługi merytorycznej i biurowej.
W najgłębszym interesie Rzeczypospolitej leży przyłączenie się do europejskiej współpracy polityczno-obronnej Zacieśnianie wspólnoty Mnożą się wątpliwości co do daty wejścia Polski do Unii Europejskiej. Równocześnie ruszyła u nas nareszcie z miejsca publiczna debata nad pożądanym kształtem unijnych instytucji. Debata ruszyła tam właśnie, gdzie się odbywać powinna: w gronach przywódczych partii politycznych (mam na myśli przede wszystkim wypowiedź Jana Marii Rokity na europejskiej konferencji SKL). To tylko pozorny paradoks; w istocie bowiem obojętność polskich środowisk politycznych na wyzwania i problemy, przed którymi stoi Europa, jest - moim niezmiennym zdaniem - czynnikiem poważnie osłabiającym naszą pozycję jako państwa kandydującego. Podzielając wiele myśli, a także obaw wyrażonych w poważnym artykule Ryszarda Bugaja ("Chcieć - nie musieć", "Rz" z 27 marca 2001 r.), nie zgadzam się z jego sugestią, iż do Unii nie musimy się spieszyć. Bugaj zdaje się zakładać, że Polska może lepiej zadbać o swoje interesy polityczne i gospodarcze, pozostając dłużej poza organizmem unijnym. Nawet w kategoriach wyłącznie ekonomiczno-socjalnych nie jest to założenie przekonujące. Nasz wzrost gospodarczy jest tylko minimalnie szybszy niż przeciętny unijny; w tym tempie na dogonienie średniej europejskiej trzeba nam nie mniej niż trzydziestu lat. I to nie ekspansja Niemców (których liczba ciągle spada...) wykupujących polską ziemię nam grozi - ale wyciekanie (choć może już nie na taką skalę jak w latach osiemdziesiątych) najbardziej przedsiębiorczych Polaków do Niemiec, Ameryki i gdzie indziej. Pozostając poza Unią, nie będziemy uczestniczyć w przemianach Europy ani na nie wpływać. A za wschodnią granicą Polski historia także nie stanęła, czekając na nasze okrzepnięcie: wydarzenia na Ukrainie i w Rosji toczą się szybko. Coraz głębsza integracja Od początku instytucje wspólnotowe kształtowały się pod wpływem bodźców dwóch rodzajów: wizyjno-kulturowego i praktycznego. Gdyby nie wspólne zaplecze śródziemnomorsko-chrześcijańskie, wspólny dorobek cywilizacyjny i wspólny zapas doświadczeń (także, a może zwłaszcza, tych najgorszych; zauważmy, że państwa najmniej dotknięte katastrofami XX wieku - ze Szwajcarią na czele - najmniej się kwapią do integracji!), dobrowolne wytwarzanie jakichkolwiek wspólnych instytucji nie byłoby możliwe. Jednakże instytucje te kształtują się pod wpływem konkretnych potrzeb, służą do zajęcia się z konkretnymi wyzwaniami i problemami. Dzisiaj takimi wyzwaniami domagającymi się nowych rozwiązań są: odpowiedzialność Europejczyków za pokój i bezpieczeństwo kontynentu; ochrona środowiska naturalnego; wyrównanie różnic w poziomach życia; walka z epidemiami łatwo przekraczającymi granice; potrzeba zmian w europejskim modelu rolnictwa; globalizacja gospodarcza wymagająca mechanizmów zabezpieczających przed kryzysami; globalizacja kulturowa wymagająca działań chroniących różnorodność, która jest skarbem Europy; rosnący dystans między bogatymi a biednymi obszarami świata. Stawiam tezę, że w interesie Polski, a także w interesie Europy jako całości (choć niekoniecznie w interesie wszystkich państw członkowskich UE) leży pogłębianie integracji przez zacieśnianie instytucjonalnej współpracy wewnątrzunijnej. Wszystkim wymienionym wyzwaniom łatwiej będzie wówczas stawić czoła; niektórym (jak pierwsze) w ogóle bez pogłębionej współpracy sprostać się nie da. Alternatywą jest niebezpieczeństwo powrotu do dawnych metod dyplomatycznych targów i nacisków (jeśli nawet już nie militarnych, to ekonomicznych i politycznych), przy których państwa większe, bogatsze i mniej wystawione na zagrożenia będą oczywiście zawsze miały przewagę. Polska do takich państw nie należy ani dzisiaj, ani w perspektywie najbliższych kilkudziesięciu lat. Strefa wolnego handlu nie wystarczy Najsilniejsze umocowania traktatowe zabezpieczają dzisiaj funkcjonowanie jednolitego rynku wewnętrznego Unii. Niektórym państwom to zdaje się wystarczać, a przynajmniej jest dla nich najważniejsze; z innych powiązań chciałyby korzystać dowolnie, w miarę własnej potrzeby. Ale tylko oddalanie się od takiego modelu Europy a la carte, Unii pojmowanej głównie jako strefa wolnego handlu będzie sprzyjać wzrostowi europejskiej solidarności. Tylko bardziej spoista Unia, prowadząca wspólną politykę zagraniczną i bezpieczeństwa, będzie mogła zapobiegać konfliktom typu jugosłowiańskiego, a w razie ich wyłonienia natychmiast reagować. Tylko taka Unia może zapobiec prowadzeniu egoistycznej polityki zagranicznej przez państwa silniejsze, a także rozgrywaniu przez Rosję interesów poszczególnych państw Unii. Tylko taka Unia uczyni z Europy partnera dla USA, usuwając obecne możliwości indywidualnych potyczek. Tym samym ściślejsza współpraca leży również w interesie sojuszu atlantyckiego i USA - choćby miała być niewygodna dla amerykańskich urzędników czy rządów. Nie ma wewnątrz UE żadnych szans na uzyskanie większości dla kroków "wypychających" USA z Europy. Dzisiejsze spory, głównie zresztą retoryczne, rodzą się na gruncie europejskiej niespójności. Trzeba przyznać, że w przewidywalnej przyszłości powszechny udział w pogłębionej współpracy wszystkich naraz państw członkowskich UE jest bardzo mało prawdopodobny. Interesy gospodarcze i polityczne piętnastu państw Unii, a także ich tradycje są zbyt zróżnicowane. Widać to na przykładach euro i konwencji z Schengen; do obu tych wspólnych inicjatyw przystąpiła większość, ale nie wszystkie państwa UE. Do zacieśniania integracji w dziedzinie polityki zagranicznej i obronnej odnosi się sceptycznie z jednej strony Wielka Brytania, z drugiej - państwa neutralne, nie należące do NATO. Natomiast w innych państwach, przede wszystkim pierwotnej "szóstki", tendencja do pogłębiania integracji jest bardzo żywa i zasługuje na nasze dzisiaj poparcie, a po wejściu do Unii - dołączenie do tej grupy. I nie jest istotne, czy określona będzie mianem "twardego jądra", "awangardy", "grupy pionierskiej", czy jeszcze inną nazwą w ramach przewidzianej przez traktaty z Maastricht i Nicei możliwości formalnej "ściślejszej współpracy"; albo czy będzie się ją opisywać w kategoriach "elastyczności" lub "różnych prędkości". Istotne jest, że tendencja ta jest pożyteczna - a przeciwstawianie się jej może, jak już od roku ostrzega Jacques Delors, spowodować próby "wyprowadzenia" grupy poza struktury unijne. Polska w awangardzie Jest niemal pewne, że w grupie państw "ściślej współpracujących" znajdą się Niemcy i Francja - jestem więc przekonany, iż powstanie tego zespołu może się przyczynić do stabilizacji Europy Środkowej i Środkowowschodniej. Europejski polityczny punkt ciężkości przesunie się w naszym kierunku; także poczucie europejskiej solidarności rozszerzy się na wschód. Niemcy zostaną włączone do szerszego i głęboko wiążącego przedsięwzięcia polityczno-obronnego. Równocześnie Rosja utraci możliwość rozgrywania państw Europy Środkowej i Środkowowschodniej przeciw sobie. Dla Polski wyłonienie takiej "grupy ściślejszej współpracy politycznej" będzie wyraźnie pożyteczne. Polsce jako państwu leżącemu na skraju obszaru rozwiniętej i stabilnej cywilizacji europejskiej, które w tej kresowej pozycji pozostanie przez lat co najmniej kilkadziesiąt, musi zależeć na maksymalnej spoistości unijnych instytucji, a zwłaszcza na bliskich związkach z państwami w Europie najważniejszymi i najbliżej sąsiadującymi. Ściślej zintegrowana Europa stanie się silniejszym magnesem politycznym, gospodarczym i kulturowym w stosunku do Ukrainy i Białorusi. Nie mniej ważne jest to, że Europa a la carte może leżeć w interesie tylko państw wysoko rozwiniętych, o gospodarce w pełni konkurencyjnej, silnej infrastrukturze i nowoczesnym rolnictwie. Polska nie ma szans na osiągnięcie tego stanu przed upływem parędziesięciu lat. Musi nam więc zależeć na maksymalizacji europejskiej solidarności i spoistości. W najgłębszym interesie Rzeczypospolitej leży znalezienie się w czołówce europejskiej współpracy polityczno-obronnej. Położona między największym państwem "pionierskim" a niestabilnym obszarem wschodnim, który Rosja stara się ponownie zdominować, Polska znajdzie się w strefie politycznego, cywilizacyjnego i gospodarczego zagrożenia (a przed zagrożeniami tego typu członkostwo w NATO nie chroni!). Dlatego też należy od początku - od dziś - wypracowywać sobie pozycję uczestnika awangardy. Dotychczasowe oficjalne stanowisko Polski, sceptyczne wobec perspektyw "ściślejszej (lub »wzmocnionej«) współpracy", bywa na Zachodzie używane jako argument za koniecznością utworzenia "awangardy", zanim wejdziemy do Unii, i będzie takim krokom przeciwdziałać. Takiego samego argumentu dostarcza nasze zadowolenie z powodu wyłączenia problematyki bezpieczeństwa i obrony z możliwej "ściślejszej współpracy", chociaż jest to właśnie ta problematyka, na której wspólnym pogłębianiu (a nie pozostawianiu jej praktycznie w gestii państw najsilniejszych!) powinno nam najbardziej zależeć. Sami więc podkopujemy własną pozycję przyszłego członka UE. Zmiana postawy i wyrażanie stanowiska jednoznacznie pozytywnego zlikwiduje też szkodliwe dla Polski podejrzenia o podporządkowanie naszej polityki zagranicznej interesom Stanów Zjednoczonych. Takie widzenie Polski wcale nie pomaga Amerykanom (przeciwnie, budzi dodatkowe posądzenia, że wywierają na Polskę naciski), osłabia zaś nasze szanse na szybkie przyjęcie do Unii. Tylko Polska włączająca się do grona państw europejskiej czołówki będzie zdolna do rzeczywistego prowadzenia deklarowanej obecnie polityki wschodniej, do realizacji której nie mamy obecnie dostatecznie silnych narzędzi. Tak więc wejście do "awangardy" leży także w naszym historycznie pojętym interesie narodowym. Zdzisław Najder
w interesie Polski, a także w interesie Europy jako całości leży pogłębianie integracji przez zacieśnianie instytucjonalnej współpracy wewnątrzunijnej. Tylko bardziej spoista Unia będzie mogła zapobiegać konfliktom typu jugosłowiańskiego. Tylko taka Unia może zapobiec prowadzeniu egoistycznej polityki zagranicznej przez państwa silniejsze, a także rozgrywaniu przez Rosję interesów poszczególnych państw Unii. Tylko taka Unia uczyni z Europy partnera dla USA. w państwach pierwotnej "szóstki" tendencja do pogłębiania integracji jest bardzo żywa i zasługuje na nasze poparcie, a po wejściu do Unii - dołączenie do tej grupy. w grupie państw "ściślej współpracujących" znajdą się Niemcy i Francja - więc powstanie tego zespołu może się przyczynić do stabilizacji Europy Środkowej i Środkowowschodniej. Tylko Polska włączająca się do grona państw europejskiej czołówki będzie zdolna do rzeczywistego prowadzenia polityki wschodniej.
USA - KUBA Sześcioletni chłopiec w centrum międzynarodowego konfliktu Awantura o Eliana Cudownie uratowany Elian stał się dla Kubańczyków z Florydy symbolem cierpień narodu pod rządami komunistycznego reżimu FOT. (C) REUTERS SYLWESTER WALCZAK "Mam ochotę połamać im karki - powiedział Juan Miguel Gonzalez o swych krewnych w Miami. - Jeśli tam pojadę, mogę wziąć ze sobą strzelbę, żeby skończyć z tym raz na zawsze. Popatrzcie tylko, co oni robią z moim synem?" Syn Juana, 6-letni Elian Gonzalez, cudem przeżył dwie doby na otwartym morzu, przywiązany do gumowej dętki. 25 listopada ubiegłego roku uratowali go dwaj rybacy z Florydy. Chłopiec był pasażerem niewielkiej, aluminiowej łodzi, którą grupa 14 Kubańczyków próbowała uciec z rządzonej przez Fidela Castro wyspy. Łódź się wywróciła, 11 osób utonęło, w tym matka Eliana i jej narzeczony. O Eliana upomniał się jego ojciec, zamieszkały w Cardens pod Hawaną Juan Miguel Gonzalez, pracownik jednego z hoteli w Varadero. Po kilku tygodniach rozważań amerykański Urząd Imigracyjny (INS) uznał, że tylko on ma prawo przemawiać w imieniu chłopca. Wcześniej funkcjonariusze INS przeprowadzili na Kubie serię wywiadów z Juanem. Stwierdzili, że mimo rozwodu z Elizabet ojciec był bardzo mocno związany z chłopcem, odwiedzał go pięć razy w tygodniu i aktywnie uczestniczył w jego wychowaniu. Mały polityczny problem Gdyby Elian pochodził z innej wyspy, już dawno pojechałby z powrotem do domu. Gdyby łódź została przechwycona na morzu przez amerykańską straż przybrzeżną, chłopiec, wraz z matką i dwunastką pozostałych uchodźców, zostałby odesłany z powrotem na Kubę. Jednak cudownie uratowany Elian stał się dla Kubańczyków z Florydy symbolem cierpień narodu pod rządami komunistycznego reżimu. Krewni w USA uznali, że lepiej mu będzie w Miami. "Ten chłopiec nie może stać się trofeum Fidela" - zadeklarował przywódca Narodowej Fundacji Amerykanów Kubańskiego Pochodzenia (CANF) Jorge Mas Santos. Poparli go republikańscy politycy z Florydy i Waszyngtonu oraz dwaj kandydaci na prezydenta: George W. Bush i John McCain. W tym czasie Fidel Castro grzmiał już o konieczności powrotu do domu "porwanego" Eliana, a ulice Hawany wypełniały dziesiątki tysięcy demonstrantów. "Twoja matka zginęła, ale jesteś teraz synem wszystkich matek na Kubie" - skandowało 50 tysięcy kobiet pod siedzibą Sekcji Interesów USA w Hawanie. Sprawa Eliana stała się problemem politycznym. Decyzja INS o odesłaniu chłopca na Kubę wywołała protesty kubańskiej diaspory w Miami. Zablokowali ruch na autostradach, policja aresztowała 130 osób. Protesty ustały, gdy republikański kongresman Dan Burton wezwał chłopca na przesłuchanie przed Komisją Sądowniczą Izbą Reprezentantów, co miało na celu odroczenie wykonania decyzji o jego powrocie na Kubę. Według sondażu Instytutu Gallupa 56 proc. Amerykanów popiera tę decyzję. "Tylko ojciec ma prawo przemawiać w imieniu swojego syna, nawet jeśli jest biedny i żyje pod rządami dyktatora" - napisał komentator konserwatywnego dziennika "New York Post" Rod Dreher. "Nikt nie przeczy, że Elian cieszyłby się większą wolnością i miałby większe możliwości w Stanach Zjednoczonych. Ale to samo można by powiedzieć o milionach innych dzieci z wielu biednych krajów - wychowywanych przez kochających rodziców" - zauważył Carl Hiaasem w "Miami Herald". "To jest absurd, żeby wzywać 6-letnie dziecko na przesłuchanie przed Kongresem - stwierdził Gerson Gonzalez, młody Amerykanin, pochodzący z Dominikany, zamieszkały w stanie New Jersey. - Chłopiec powinien wrócić na Kubę. Politycy nie mogą wykorzystywać Eliana do antycastrowskiej krucjaty." Statystycznie około 50 proc. zamieszkałych w USA Latynosów (poza Kubańczykami) popiera powrót Eliana na Kubę, przeciw jest 36 procent. Za pozostaniem chłopca opowiada się natomiast ponad 80 proc. amerykańskich Kubańczyków. Prasa w Ameryce Łacińskiej, podobnie jak opinia publiczna, zdecydowanie popiera stanowisko ojca. "Nie mogę zrozumieć, co się dzieje w Miami - powiedziała »Rzeczpospolitej«, w rozmowie telefonicznej, Rosanna Colmenarez z Wenezueli. - Chłopiec powinien wrócić do ojca". W podobnym tonie wypowiedziało się kilku młodych Kolumbijczyków, którzy przy okazji dali wyraz swej niechęci wobec "imperialistycznej dominacji" USA w świecie. Niepotrzebne cierpienia Tylko Kolumbijka Silvana Gutierrez stwierdziła, że Elian powinien zostać w Miami, "ponieważ taka była wola jego matki, która chciała dla niego lepszego życia". Wola matki to koronny argument, na który powołują się w tej sprawie politycy Narodowej Fundacji Amerykanów Kubańskiego Pochodzenia (CANF). Tymczasem sąd rodzinny w Miami orzekł, że powrót chłopca na Kubę przyniesie mu niepotrzebne cierpienia i wyznaczył na początek marca przesłuchanie w sprawie jego losów. Prokurator Reno uznała jednak, sprawa ta nie podlega sądowi stanowemu. Prasa amerykańska zwróciła też uwagę, że autorka orzeczenia, pochodząca z Portoryko, sędzia Rosa Rodriguez, utrzymuje związki polityczne z CANF. "Jedyne, o co prosimy, to możliwość wysłuchania krewnych dziecka przed sądem" - przekonywał korespondenta "Rz" Jose Basulto, przewodniczący organizacji Bracia na Ratunek, pomagającej kubańskim uchodźcom. "Ojciec Eliana powinien mieć możliwość przyjazdu do Miami - powiedział »Rz« Roberto Martin Perez, jeden z dyrektorów CANF, który spędził 20 lat w castrowskich więzieniach. - Wtedy będzie mógł powiedzieć, co naprawdę myśli, bez presji ze strony kubańskiego rządu". Tymczasem Juan Miguel Gonzalez zapewnił amerykańskich telewidzów, że nie jest poddawany żadnej presji ze strony rządu Castro. Jego krewni z Miami podali to w wątpliwość, szczególnie w kontekście ostrych wypowiedzi Juana pod ich adresem. "Chciałbym zobaczyć, czy mój siostrzeniec powtórzyłby mi to w oczy - stwierdził Delfin Gonzalez. - Znam go dobrze. To spokojny, porządny człowiek." 61-letni Delfin Gonzalez, który spędził 10 lat w komunistycznych więzieniach na Kubie, jest jednym z dwóch opiekunów Eliana w Miami. Drugim jest stryj chłopca, 49-letni Lazar Gonzalez, w którego domu mieszka sześcioletni bohater. Przed domem Lazara wyrosło miasteczko wozów transmisyjnych. Kamery kilkunastu stacji telewizyjnych śledzą każdy krok Eliana, obsypywanego prezentami przez krewnych. Niektórzy zastanawiają się, czy owe prezenty i wycieczki do Disney World to najlepszy sposób postępowania z dzieckiem w kilka dni po dramatycznej śmierci jego matki. Innym wystarcza fakt, że Elian wygląda na zadowolonego. Republikański senator Bob Smith poinformował dziennikarzy po rozmowie z chłopcem, że "Elian wyraźnie powiedział, iż nie chce wracać na Kubę". Grupa senatorów przygotowuje ustawę przyznającą Elianowi obywatelstwo USA. Dobre samopoczucie obrońców wolności Eliana zakłócił kanał 10. telewizji z Miami, którego kamera zarejestrowała, jak na widok przelatującego samolotu chłopiec wykrzyknął: "Samolot, samolot, zabierz mnie z powrotem na Kubę!". Tymczasem ojciec Eliana sprzedał rodzinny skarb, pieczołowicie utrzymany samochód Nash Rambler z 1956 roku, by opłacić rachunki telefoniczne. "Rozmawiam z synem codziennie - powiedział amerykańskiej telewizji. - Mówi mi, że marzy o mnie, o locie samolotem. Śni, że śpimy razem i że się do mnie przytula. Poprosił mnie, żebym postawił mały stolik w jego pokoju, żeby miał gdzie odrabiać lekcje." Fidel już raz wygrał Nie wszyscy mieszkańcy Union City pod Nowym Jorkiem, drugiego po Miami skupiska Kubańczyków w USA, zgadzają się ze stanowiskiem krewnych chłopca i jastrzębi z CANF. Kasjerka w supermarkecie Pathmark, która prosiła o zachowanie anonimowości, obawia się, że sprawa Eliana doprowadzi do zaostrzenia stosunków amerykańsko-kubańskich. - Mój brat czeka na wizę do USA. Jeśli Elian nie wróci na Kubę, Fidel może zamknąć możliwość legalnej emigracji - powiedziała "Rz". Co rok legalnie wyjeżdża do USA 20 tysięcy Kubańczyków. - Wielu moich znajomych Kubańczyków uważa, że syn powinien wrócić do ojca, ale boją się tego głośno powiedzieć - stwierdziła Maria Lopez z biura handlu nieruchomościami w Guttenbergu. Remberto Perez, przewodniczący CANF w okręgu Union City, a prywatnie właściciel firmy ubezpieczeniowej, pyta jednak: - Wcale nie chcemy rozdzielać syna z ojcem, ale dlaczego ojciec nie chce przyjechać po niego do Miami? Juan Miguel Gonzalez stwierdził, że pojedzie do Miami, jeśli będzie miał pewność, że nie będzie ciągany po amerykańskich sądach. Przewodniczący kubańskiego parlamentu Ricardo Alarcon powiedział w wywiadzie telewizyjnym, że rząd kubański nie sprzeciwia się wyjazdowi Gonzaleza po syna, choć "wielu prawników, w tym przedstawicieli rządu USA, powiedziało nam, że nie powinien jechać", bo trafi w pułapkę wezwań sądowych i kongresowych. Zwolennicy zatrzymania Eliana w Miami przypominają sprawę dwunastoletniego ukraińskiego chłopca, Waltera Polovczaka, który 1980 roku odmówił powrotu do ZSRR ze swymi rodzicami i otrzymał azyl polityczny w USA. Z kolei zwolennicy powrotu Eliana na Kubę przypominają, że Fidel Castro już raz wywalczył powrót na wyspę pięcioletniego dziecka, zabranego do USA przez matkę, która następnie rozwiodła się z ojcem chłopca. Chodzi o pierwszą żonę Fidela Castro, Mirtę Diaz-Balart, i jego syna Fidelito. Kiedy przebywający wtedy w batistowskim więzieniu Castro dowiedział się o postępku swej żony, napisał do siostry: "Pewnego dnia wyjdę stąd i odzyskam swego syna i swój honor - nawet jeśli musiałbym zniszczyć całą ziemię." Eksperci polityczni zwracają uwagę, że sprawa Eliana umocniła reżim Castro, mobilizując i jednocząc Kubańczyków wokół przywódcy, odwracając przy tym uwagę mas od niedostatków życia codziennego na Kubie. Z drugiej strony zmobilizowała też antycastrowskich polityków w Miami, którzy w dłuższej perspektywie mogą się jednak okazać wielkimi przegranymi. Według Wayne'a Smitha, byłego szefa Sekcji Interesów USA w Hawanie, nieprzejednana postawa CANF i niepopularne protesty, które sparaliżowały Miami, mogą doprowadzić do osłabienia politycznej siły kubańskiej diaspory w USA - i w konsekwencji do poprawy stosunków amerykańsko-kubańskich.
6-letni Elian Gonzalez, cudem przeżył dwie doby na morzu. 25 listopada ubiegłego roku uratowali go rybacy z Florydy. Chłopiec był pasażerem łodzi, którą grupa Kubańczyków próbowała uciec z rządzonej przez Fidela Castro wyspy. Łódź się wywróciła, 11 osób utonęło, w tym matka Eliana.O Eliana upomniał się jego ojciec, Juan Miguel Gonzalez. Elian stał się dla Kubańczyków z Florydy symbolem cierpień narodu pod rządami komunistycznego reżimu. Krewni w USA uznali, że lepiej mu będzie w Miami. Castro grzmiał o konieczności powrotu do domu "porwanego" Eliana, a ulice Hawany wypełniały dziesiątki tysięcy demonstrantów. Sprawa Eliana stała się problemem politycznym.sąd rodzinny w Miami orzekł, że powrót chłopca na Kubę przyniesie mu niepotrzebne cierpienia. Juan Miguel Gonzalez zapewnił, że nie jest poddawany presji ze strony rządu Castro. Jego krewni z Miami podali to w wątpliwość. Eksperci polityczni zwracają uwagę, że sprawa Eliana umocniła reżim Castro, mobilizując i jednocząc Kubańczyków wokół przywódcy.
Czasami wiem, że dziecko umrze. Staram się wtedy o tym nie myśleć. Nie jestem mu w stanie pomóc. Muszę tylko mu dać chwilę zapomnienia. Pocieszy cię Dr Frotka FOT. PIOTR KOWALCZYK HARALD KITTEL - Idą klauny! Idą klauny! Dzieci na oddziale gastrologicznym Szpitala-Pomnika Centrum Zdrowia Dziecka w podwarszawskim Międzylesiu krzyczą wniebogłosy, gdy korytarzem pokrytym zadeptanym linoleum nadchodzą terapeuci z fundacji Dr Clown. Zaraz zacznie się przedstawienie. Dla każdego łóżka osobno. - Jak masz na imię? - wydziera się Dawid prosto w ucho Doktora Frotki, śmiesznego klauna, który naprawdę nazywa się Anna Borkowska. Chłopiec dostaje czerwony nosek z gąbki, który zakłada sobie na nos. I nos zmienia się zaraz w nos klauna. Dawid w mig staje się roześmianym dzieckiem biegającym po szpitalnym korytarzu. Zaraz potem w kilku jasnych pokojach chore dzieci próbują żonglować talerzami wirującymi na długich patyczkach. Uczą się odwijać z ręki długie sznurki, które dopiero co pocięte na kawałki teraz są całe, i tasować karty, tak by działy się cuda. Buzie rozjaśniają się, a po paru chwilach malcy paradują po oddziale, machając zwierzętami ugniecionymi wprawnymi palcami klaunów z długich, kolorowych balonów. Gdy opuszczamy oddział na ósmym piętrze, jest wesoło, nawet pielęgniarki i rodzice się cieszą. Słychać gwar rozmów i chichoty maluchów. Początki - Na samym początku uczyłam się. Dostałam materiały z podobnej fundacji działającej w Austrii. Potem zaczęłam szukać ludzi. Najlepiej, żeby kandydaci mieli wykształcenie przygotowujące do pracy z chorym dzieckiem. Potem można ich wyszkolić na artystów - mówi Anna Czerniak, prezes zarządu fundacji Dr Clown. Pomysł wyszedł od dwóch Austriaków, którzy robią w Polsce interesy, ale nie śpieszno im na afisz. Sponsorują fundację anonimowo. Początki nie były łatwe. W szpitalach nie słyszano o klaunach, którzy zabawiają dzieci na oddziałach. Trzeba było najpierw pokazać, że nie zagrażają dzieciom i personelowi. - Pracowałam w szpitalu przy Litewskiej w szkole szpitalnej. Znali mnie lekarze i personel. Czułam się tam jak u siebie. Byłam przekonana, że zostaniemy przyjęci z otwartymi ramionami. Było inaczej. Najpierw rozmowa z dyrektorką szpitala, potem z personelem, trzeba było wytłumaczyć, na czym polega nasza terapia. Że to jest lekarz albo terapeuta przebrany za kolorowego klauna, który tworzy wizerunek doktora śmiesznego. Wtedy dopiero usłyszeliśmy: spróbujcie - mówi Anna Czerniak. Podobnie było w Instytucie Matki i Dziecka. Ale i tam spróbowali. Później było już łatwiej. - Na początku obserwowali nas wszyscy. Chodzili za nami krok w krok, sami próbowali nawet żonglować. Pielęgniarki, siostry zakonne, lekarze. Byli ciekawi, co robimy i jak robimy. Teraz już nie zwracają na nas uwagi - mówi Anna Borkowska. - Rodzice byli trochę nieufni: dorośli ludzie, a jacyś tacy pomalowani. Wygłupiają się. Pajace, przebierańcy. Teraz już tak nie mówią. Dziś klauni mają pełne ręce roboty. Są w pięciu warszawskich szpitalach. - Cele naszej terapii to likwidacja stresu, zapomnienie o bólu. To terapia zabawą, bajką, muzyką. Psycholodzy szpitalni akceptują naszą pracę, bo widzą, że to zgodne z najnowszymi trendami, według których takiej terapii potrzebuje każdy pacjent - uważa Anna Czerniak. W fundacji dziewięcioro terapeutów pracuje na etacie. Codziennie jeżdżą z oddziału na oddział białym fordem, który zafundował darczyńca. - Nie mamy czasu, żeby gdzieś jeszcze pojechać. Jest nas za mało, a pieniędzy na nowe etaty brak. Ostatnio byłyśmy w szpitalu dziecięcym w krakowskim Prokocimiu. Chcemy tam założyć grupę terapeutyczną taką samą jak w Warszawie. Ale to wymaga czasu i pieniędzy. Na razie będziemy tam jeździć raz w miesiącu - planuje Anna Czerniak. Zostać klaunem - Byłam dyrektorem szkoły cyrkowej w Julinku. Miałam pomóc szkolić terapeutów w fundacji. Po dwóch godzinach szefowa zaproponowała mi pracę. Spodobała mi się ta idea. W ciągu miesiąca zmieniłam pracę - mówi Anna Borkowska, która pięć razy w tygodniu występuje przebrana za Doktora Frotkę. - Największym problemem było założyć strój, umalować się i przyjąć osobowość klauna. Bo to nie jest proste raptem się przestawić. Nie myślałam, że z dyrektora stanę się klaunem - mówi Anna Borkowska. - Gdybym wiedziała, że kiedyś będę klaunem, to bym się przez trzynaście lat pracy cyrkowej lepiej do tego przygotowała. Dwa lata temu Anna Czerniak dała do gazety ogłoszenie. Szukała ludzi po studiach, którzy kochają dzieci i mają zdolności artystyczne. Przyszło 150 osób. Każdy chciał pracować z dziećmi, każdy chciał się przebrać za klauna i zarabiać w ten sposób na życie. - Ale nie każdy może - mówi Czerniak, która osobiście przesłuchała wszystkich kandydatów. Przyjęła do pracy siedem osób. Dwie potem zrezygnowały, bo nie wytrzymały napięcia. - To coś trzeba mieć w sobie. Myślę, że ja mam - uważa Anna Borkowska. - Nie jest prosto być klaunem. To wymaga dojrzałości. Mam swoje lata, doświadczenia, przemyślenia. To nie problem pomalować się, mogłabym tak chodzić po ulicy. Ale za to się płaci. Trzeba mieć odporność, mechanizmy obronne. Cały czas przyjmujemy na siebie ludzkie nieszczęście. Każde dziecko to historia. Tam nie ma wesołych ludzi. Są potworne choroby. Pracujemy ze wszystkimi dziećmi. Rozmawiają z nami nieraz zrozpaczeni rodzice. Trzeba dla nich znaleźć odpowiednie słowa. Wysłuchać ich. Ja wszystko przyjmuję, a wychodząc nie mam komu przekazać. Staję się pojemnikiem na nieszczęście. Dlatego trzeba się umieć bronić - uważa Anna Borkowska. - Bo inaczej wpada się w pułapkę. Człowiek wychodzi i myśli: jak ten świat jest źle zrobiony. Praca w szpitalu W ciasnym pokoiku hotelu dla matek przy Centrum Zdrowia Dziecka tłoczno. Łucja Wójcik przebrana w jasne sztruksowe ogrodniczki maluje sobie twarz farbami, które rozrabia wodą. Anna Borkowska maluje pędzelkiem nos na czerwono. - Dziś nie mogę mieć noska z gąbki. Czasem zdarza mi się od niego straszny katar. Dziś lepszy będzie nos malowany - mówi. Marzena Przybylska przypina do ubrania plakietkę z napisem "Dr Żwirek". Trzeba sprawdzić plecaki, czerwonych nosów nie może zabraknąć. Za chwilę idziemy na gastrologię. Agata i Bartek, już nastolatki, dostają noski. Potem lekcja czarowania. Wreszcie Dr Frotka robi dla nich zwierzęta z długich i cienkich balonów. Anna Borkowska szybko skręca dla Agaty słonia na szczęście. Bartek dostaje małego rotweilera. Za chwilę dołącza do nich Paweł, który ciągnie ze sobą stojak na kroplówkę, usta zasłania mu maseczka. Paweł chce pieska. Po chwili na korytarzu Asia i Dawid hałasują, ucząc się żonglerki cyrkowymi talerzami. Kontakt z dzieckiem zaczyna się różnie. Czasami od opiekunów, czasami od dziecka z sąsiedniego łóżka. Dziecko chore ma prawo mieć zły humor. - Nie będę się bawić, pokazuje nam dziecko. Ale dziewczyny próbują do skutku. Próbują rozmawiać. Pytają o zainteresowania, opowiadają zabawne historyjki, próbują dziecko zająć, ożywić. Jeśli się uda takiemu doktorowi klaunowi dotrzeć do takiego malca, to bardzo się tym chwalą - mówi Anna Czerniak. - Czasami wiem, że dziecko umrze. Staram się wtedy o tym nie myśleć. Nie jestem mu w stanie pomóc. Muszę tylko mu dać chwilę zapomnienia. Chcę, żeby przez moment nie myślało o niczym innym, jedynie o tym, co razem z nim robię - mówi Anna Borkowska. - Ta praca to nie zawsze są wygłupy i nie zawsze to mogą być wygłupy. Na oddziałach szpitalnych są dzieci w ciężkim stanie. Wtedy trzeba rozmawiać, i to umiejętnie. Żeby dzieci odprężyć, zlikwidować stres. Spowodować, żeby dziecko czuło wewnętrzny spokój - mówi Anna Czerniak. - To jest też praca z rodzicami. Rozmawia się z nimi. Trzeba im często uświadamiać, że nie mogą stać obok łóżeczka z opuszczonymi głowami. Rodzice stają z boku i przyglądają się, jak to jest, kiedy pracujemy z dziećmi. Uczą się uśmiechać - mówi Anna Borkowska. Ale zmusić małych pacjentów do zabawy się nie da. - Dziecko musi chcieć. Terapeutki szukają sposobów, jakimi mogłyby do dziecka dotrzeć. Nasze zadanie to praca przy łóżku. Jak się wchodzi na salę szpitalną, to dopiero można podjąć decyzję, jaką formę zabawy przyjąć - mówi Borkowska. Niezapomniane wizyty - Zawsze będę pamiętała moje pierwsze spotkanie z dziewczynką umierającą w Centrum Zdrowia Dziecka. To było wstrząsające przeżycie. Nie było z nią kontaktu. Wiedziałam, że dziecko umiera, matka wiedziała. Tuż przed Bożym Narodzeniem zaprosiła mnie matka. Wyszła po mnie na korytarz. Opowiadała córeczce o choince, o świętach, o prezentach. To, co robiłam, robiłam chyba bardziej dla matki. Była tak dzielna, że podziwiałam ją za tyle siły. Mówiła normalnym głosem, uśmiechała się, a z oczu płynęły jej łzy. Tylko matka tak potrafi. Byłam tam dziesięć minut. W pewnej chwili dziecko zrobiło grymas. To był uśmiech na zmęczonej, zniekształconej twarzyczce. Radość tej matki widzę do dziś - mówi Borkowska. - Myślę sobie: jak to dobrze, że są tacy ludzie jak ona. - Po naszej wizycie zdarza się, że pielęgniarka mówi: "Co wyście z nim zrobili? Był taki trudny, a odzyskał chęć do życia" - opowiada Anna Czerniak. - Dzieci już od drzwi nas widzą. Biegną, żeby zapytać, co dziś im pokażemy - mówi Borkowska. - Ale najbardziej czekają na nas dzieci leżące. Chore maluchy dużo się uczą. Kręcą talerzem na kiju. Czarują. Tasują karty. Robią sztuczki ze sznurkami. Uczą się żonglować. Po powrocie ze szpitala, nieraz po kilkumiesięcznym pobycie, nie czują się gorsze. - Bo one też coś potrafią, czują się dowartościowane pośród swoich kolegów - uważa Anna Borkowska. Profesjonaliści - Nie uzurpujemy sobie prawa do leczenia śmiechem. Sam śmiech i optymizm nie poradzi sobie z chorobą. Muszą być lekarze, medycyna. Możemy tylko wspomagać. Wiemy, że człowiek, który jest radosny i się śmieje, lepiej się czuje. Jego krew szybciej krąży. Szybciej myśli, organizm sprawniej pracuje. Wydzielają się hormony, endorfiny, które wywołują ogarniający całe ciało optymizm - podkreśla Anna Czerniak. - Każde z nas ma wyższe wykształcenie i jest merytorycznie przygotowane do pracy z dzieckiem chorym. Naszą słabością jest strona artystyczna. Albo pedagog, albo lekarz. Nikt nie może nam zarzucić, że robimy błędy w postępowaniu z dziećmi - mówi Borkowska, która sama kończyła rewalidację przewlekle chorych i kalekich. Co poniedziałek doktorzy klauni spotykają się na szkoleniu. - Otrzymuje się cały worek sztuczek, gagów, sposobów poruszania się, min, śmiesznych gestów. To są poważni ludzie, których trzeba tego uczyć, bo oni nie mają tyle tego w sobie - mówi Anna Czerniak. Praca na oddziale trwa co najmniej pięć godzin, nieraz nawet siedem. Przedtem trzeba się przygotować, umalować, przebrać. Zostaje się dłużej, gdy dzieci chcą jeszcze trochę się pobawić. Wtedy reszta zespołu czeka. - To pierwsza praca, w której wszyscy witają mnie uśmiechem - uśmiecha się Anna Borkowska. - Dwadzieścia lat pracowałam na kierowniczych stanowiskach. A to jest pierwsza praca, w której nikt do mnie nie ma o nic pretensji. Wszyscy tylko się uśmiechają. Konto: Fundacja "Dr Clown", Bank PKO SA IX/O Warszawa 12401125-30131330.
- Idą klauny! Idą klauny! Dzieci na oddziale gastrologicznym Szpitala-Pomnika Centrum Zdrowia Dziecka w podwarszawskim Międzylesiu krzyczą wniebogłosy, gdy korytarzem nadchodzą terapeuci z fundacji Dr Clown. Zaraz zacznie się przedstawienie. - Na samym początku uczyłam się. Potem zaczęłam szukać ludzi. Najlepiej, żeby kandydaci mieli wykształcenie przygotowujące do pracy z chorym dzieckiem. Potem można ich wyszkolić na artystów - mówi Anna Czerniak, prezes zarządu fundacji Dr Clown. Początki nie były łatwe. W szpitalach nie słyszano o klaunach, którzy zabawiają dzieci na oddziałach. Trzeba było najpierw pokazać, że nie zagrażają dzieciom i personelowi. Dziś klauni mają pełne ręce roboty. Są w pięciu warszawskich szpitalach.- Cele naszej terapii to likwidacja stresu, zapomnienie o bólu. To terapia zabawą, bajką, muzyką - uważa Anna Czerniak.W fundacji dziewięcioro terapeutów pracuje na etacie. - Nie uzurpujemy sobie prawa do leczenia śmiechem. Sam śmiech i optymizm nie poradzi sobie z chorobą. Muszą być lekarze, medycyna. Możemy tylko wspomagać. Wiemy, że człowiek, który jest radosny i się śmieje, lepiej się czuje - podkreśla Anna Czerniak.
ROZMOWA Louis Schweitzer, szef Renault Państwo nie powinno pomagać producentom Louis Schweitzer, szef Renault : Jak Pan ocenia sytuację przemysłu samochodowego na świecie? LOUIS SCHWEITZER: To przemysł, który zasadniczo się zmienił. Kilka lat temu można było mieć wrażenie, że jest to przemysł nieruchawy. Ponadto uważano, że ma małe perspektywy wzrostu. W ciągu ostatnich 2-3 lat nastąpiły ważne zmiany strukturalne, mamy do czynienia nie tylko z prosperity, pojawiła się też średnio- i długoterminowa perspektywa wzrostu i to nie tylko na tradycyjnych rynkach (USA, Europa Zachodnia, Japonia), ale także w Europie Środkowej i Ameryce Łacińskiej. Przemysł samochodowy skoncentrował się, a ponadto odkrywa rynki. Czy nie sądzi Pan, że sami producenci zaczęli działać przeciw sobie, produkując coraz lepsze, bardziej wytrzymałe pojazdy? Nie. Dobro, jakim jest samochód, jest jedynym - poza domem, mieszkaniem, czyli nieruchomością - które pierwszy właściciel odsprzedaje. A im bardziej kraj jest rozwinięty, tym wyższa jakość pojazdów i krótszy okres posiadania ich przez pierwszego nabywcę. A więc cechą charakterystyczną przemysłu samochodowego od 5 lat jest konieczność wywoływania stałego zainteresowania klientów poprzez poprawę produktu. Im dany produkt ma dłuższą żywotność, tym łatwiej i lepiej pierwszy właściciel sprzeda go, aby kupić nowy. Żywotność samochodu wynosi średnio 14 lat, od chwili kupna do złomowania. Pierwszy właściciel używa go na ogół 3-4 lata i im łatwiej będzie mu dobrze go sprzedać, tym chętniej kupi nowy. Zatem wydłużając żywotność pojazdu o 2-3 lata zwiększamy też jego wartość i sprzyjamy nabyciu nowego. W ciągu 5 lat zmieniło się w Europie natomiast to, że dawniej cena rosła regularnie szybciej od inflacji, potem nastąpiło załamanie tej tendencji i ceny nowych pojazdów raczej spadają. To zmiana strukturalna. Jaki pojazd został najskuteczniej, najbardziej inteligentnie wprowadzony na rynek? Ford T. To pierwszy samochód, który stał się markowym produktem. Natomiast pod względem technicznym, jeśli nie brać pod uwagę Renault, to Citroen 11 CV z przednim napędem. To najbardziej interesująca pod wieloma względami innowacja w historii motoryzacji. Jeśli zaś chodzi o sukces marketingowy, żywotność i czas trwania sukcesu "garbusa" są absolutnie wyjątkowe. Teraz, moim zdaniem, najciekawszymi nowinkami są modele Espace i Scénic Renault. Który segment aut w Europie jest najbardziej obiecujący: małych, średnich czy luksusowych? Dlaczego na przykład segment Opla Vectry traci 2 punkty procentowe rocznie? W ostatnich 20-25 latach chodziło głównie o zróżnicowanie oferty bez ponoszenia nadmiernych kosztów. Z kolei ludzie nie cierpią uniformizacji, dlatego chcą mieć swobodę wyboru. Przyszłość zatem to nie jeden konkretny segment, a wyjście z ofertą bardzo odmiennych przedmiotów odpowiadających zupełnie odmiennym od siebie jednostkom. Niektóre, jak scénic, będą przeznaczone dla dużej grupy, inne dla mniejszej jak choćby renault avantime (2-drzwiowy coupé) na płycie espace; tego auta zamierzamy sprzedawać 60-70 sztuk dziennie, a scénica sprzedajemy 1800 egz. Istnieje zatem ogromne zróżnicowanie, a w nim segment bardzo tradycyjny, właśnie vectry, który maleje. Kiedy pojawia się nowy produkt, segment tradycyjny kurczy się. Maleje udział wszystkich modeli, które można nazwać konwencjonalnymi limuzynami trzybryłowymi. W Europie nabierają popularności jednobryłowce, kombi, w USA - pojazdy wielozadaniowe (SUV), hybrydowe. Często dochodzi do akcji wycofywania aut z rynku i usuwania przez producenta wad fabrycznych. Ostatnio spotkało to model Renault Kangoo. Czy to, Pana zdaniem, jest skutek jawności w motoryzacji, czy wynik tempa produkcji narzuconego przez konkurencję? Sprawa Kangoo była sprawą bezpieczeństwa, bo istniało ryzyko uruchomienia bez powodu poduszek powietrznych. Oczywiście mamy do czynienia z istotnym elementem, jakim jest właśnie jawność w przemyśle. Niedawny przypadek Forda i opon Firestone - fakt świadomego stworzenia zagrożenia dla kogoś jest nie do zaakceptowania. Producenci naprawiają więc swe błędy, nawet wycofując auta do naprawy, niezależnie, czy chodzi o 10, 15 czy 100 tys. pojazdów. To taka sama zasada ostrożności, jak w produkcji żywności. I rzeczywiście związana z jawnością. Nie ma natomiast nic wspólnego z tempem produkcji, bo jeśli przyjrzeć się pojazdom to niezawodność wszystkich podzespołów znacznie poprawiła się. Wspominałem już, że pojazdy mają bogatsze wyposażenie. Ale kiedy zwiększa się bogactwo wyposażenia, wzrasta niemal mechanicznie ryzyko. Gdy następuje pogorszenie sytuacji w danym sektorze gospodarki w tym wypadku myślę o motoryzacji, i ma to wpływ na gospodarkę narodową, czy uważa Pan, że państwo powinno przyjść z pomocą? Nie! Ale to ciekawe. We Francji doszło do poważnego kryzysu na rynku samochodowym w latach 1993-95 i państwo przyszło mu z pomocą poprzez specyficzne posunięcia (dopłaty przy skupie starych pojazdów i kupnie nowych - p.r.). Początkowo byliśmy zadowoleni, ale kiedy patrzymy wstecz, nie było to dobre, wręcz katastrofalne. Nie sądzę, by sektor samochodowy wymagał pomocy, nie powinien natomiast cierpieć z powodu nienormalnych podatków i ja o to walczę. We Francji, w Niemczech nie ma takich podatków, ale już w Danii istnieje dopłata do ceny kupna w wysokości 100 proc. wartości pojazdu. Co Pan sądzi o obniżaniu podatku od paliwa płynnego? To trudna kwestia i nie ma prostej odpowiedzi. Jako taki jest podatkiem niesprawiedliwym dla jednostki, bo uderza bardziej ludzi gorzej sytuowanych niż bardzo bogatych. Wydatki na paliwo płynne nie są proporcjonalne do bogactwa, zatem to niesprawiedliwy podatek, a ponadto jest odbierany bardzo emocjonalnie, przy każdym tankowaniu. Z drugiej strony, jeśli spojrzeć na kraje, które nie mają takiego podatku, np. USA, to widać marnotrawstwo paliwa, a nie widać żadnych starań w celu zmniejszenia emisji tlenku węgla, nie walczy się skutecznie z efektem cieplarnianym. Należy więc znaleźć równowagę. Moim zdaniem, walka o zniesienie podatku od paliwa płynnego to błąd. Należałoby natomiast skorygować system opodatkowania. Kraje europejskie mnożyły ostatnie skutki podwyżek cen ropy w krajach naftowych. To nie jest normalne. Sytuacja Renault poprawiła się zdecydowanie. Jakie plany strategiczne ma grupa? Renault było przedsiębiorstwem państwowym. Zostało sprywatyzowane w 1996 r. Zaczęło jednak przekształcać się 10 lat wcześniej, gdy zdaliśmy sobie sprawę, że państwo nie może nam pomóc, a jeśli nie nastąpi poprawa, to firma zniknie. Od tamtej pory stawka jest tak sama: istniejemy w konkurencyjnym świecie, europejskim i światowym, bo Europa jest całkowicie otwarta na import, inaczej niż Japonia i USA. Zatem jedynym sposobem przetrwania było poprawienie naszej skuteczności. Zabraliśmy się więc za jakość, koszty produkcji, następnie przygotowaliśmy analizę strategiczną. Stwierdziliśmy, że jesteśmy firmą regionalną, a powinniśmy działać szerzej, to doprowadziło do kupna udziałów w Nissanie, przejęcia Samsunga i Daci. Dlaczego nie Daewoo Motor? Renault nie jest tak bogaty jak Ford czy General Motors. Mogliśmy kupić Samsunga, bo rozpoczął procedurę upadłościową i wiedzieliśmy, że nie ma więcej długów. W przypadku Daewoo nie wiadomo, jak duże są długi, nikt nie potrafi do dziś podać ich wielkości. Kiedy widzę, że Ford przyznaje, że nie stać go na kupno Daewoo, to mam wierzyć, że Renault na to stać? Jak był możliwy tak szybki sukces sanacji Nissana? Gdzie Pan znalazł takiego człowieka jak Carlos Ghosn? Zatrudniliśmy go przez firmę "łowców głów". Pięć lat temu szukałem kogoś na stanowisko zastępcy dyrektora generalnego Renault, który zająłby się redukcją kosztów i pokierowałby działem produkcji. Przedstawiono mi kilku Francuzów. Ghosn był wówczas Brazylijczykiem narodowości libańskiej. Uznałem go za najlepszego i zatrudniłem. Nissan w odróżnieniu od Daewoo był dobrym przedsiębiorstwem, jednak nie nastawionym na zysk, wbrew światowemu systemowi gospodarki kapitalistycznej. Wydawało się więc, że można dość szybko zmienić sposób zarządzania. Sądziliśmy, że ponieważ była to firma dobra technicznie, to jeśli nada się jej właściwy kierunek, szybko ożyje. I tak się stało. Renault był kiedyś obecny w Bułgarii, teraz jest w Turcji, Rosji, Rumunii, Słowenii. Dlaczego nie interesowały go inwestycje w produkcję w Polsce? W Europie Zachodniej mamy moce produkcyjne wystarczająco duże na nasze potrzeby. Zamknęliśmy nawet kilka fabryk. Gdybyśmy chcieli je budować, to z całą pewnością bralibyśmy pod uwagę Polskę, Czechy czy Słowację. Ale nie potrzebujemy nowej fabryki w Europie. Polska będzie należeć do UE i nie ma powodu traktować jej jak kraju nie należącego do wspólnego rynku. W Słowenii zbudowaliśmy zakład w czasach, kiedy jedynym sposobem obecności na rynku jugosłowiańskim było produkowanie na miejscu. W Rumunii powstała okazja przejęcia marki, z którą byliśmy tradycyjnie związani, która może stać się drugą marką w Renault. Tak więc były różne okoliczności. W Polsce nasz udział rynkowy wynosi nieco ponad 5 proc., tak było w ostatnich 4-5 latach, w tym roku 5,7 proc., a chodzi nam o zwiększenie go, tak samo jak i w innych krajach kandydujących do UE. Być może, gdy rynki te rozwiną się do poziomu Francji czy Niemiec obecnie, powstanie kwestia zdolności produkcyjnych. Ale nie jest to perspektywa krótkoterminowa. Polski rynek dziś oscyluje koło 600 tys. sztuk, a przy liczbie mieszkańców i dalszym rozwoju kraju powinien wynosić 1,5 mln sztuk. Rozmawiał Piotr Rudzki
Jak Pan ocenia sytuację przemysłu samochodowego na świecie?LOUIS SCHWEITZER: To przemysł, który zasadniczo się zmienił. W ciągu ostatnich lat nastąpiły ważne zmiany strukturalne, mamy do czynienia nie tylko z prosperity, pojawiła się też średnio- i długoterminowa perspektywa wzrostu. Który segment aut w Europie jest najbardziej obiecujący: małych, średnich czy luksusowych? Przyszłość to wyjście z ofertą bardzo odmiennych przedmiotów odpowiadających zupełnie odmiennym od siebie jednostkom.
PODATKI W PZPN Zapowiedź drugiej wojny futbolowej - Dziurowicz oskarża swego następcę Wybuch niewypału ANDRZEJ ŁOZOWSKI Czy znowu czeka nas wojna futbolowa, już druga w ostatnim czasie, bo przecież ta pierwsza zakończyła się bardzo niedawno, w czerwcu ubiegłego roku. Minister sportu Jacek Dębski, który wywołał pierwszą, i bynajmniej nie był jej moralnym zwycięzcą, zostawił niewypał w siedzibie Polskiego Związku Piłki Nożnej w postaci kontroli Urzędu Skarbowego. Ten pocisk był przeznaczony dla prezesa Mariana Dziurowicza, ale był to pocisk z opóźnionym zapłonem i wybuchł pod nogami nowego prezesa Michała Listkiewicza dopiero po siedmiu miesiącach. Chociaż nie ma jeszcze protokołu końcowego, dzięki "przeciekowi do mediów" znane są główne trofea Urzędu Kontroli Skarbowej w Polskim Związku Piłki Nożnej. Związek nie zapłacił podatku VAT oraz podatku od dochodów za rok 1997 na kwotę 13 milionów złotych (niektóre źródła informowały o kwocie 20 mln). Taka suma musiała zrobić wrażenie. Po pierwszych doniesieniach w mediach opiniotwórczy telewizyjny Monitor pytał ministra Jacka Dębskiego oraz byłego prezesa Mariana Dziurowicza, czy jest to zapowiedź bankructwa polskiej piłki. Jacek Dębski nie potwierdził i nie zaprzeczył, jak większość ministrów, którzy odpowiadają na trudne pytania. Można nawet powiedzieć, że zamiast smutku z powodu zapowiedzi ruiny finansowej, jaka grozi najpopularniejszej dyscyplinie sportu, na obliczu ministra pojawiła się satysfakcja. Dębski mówił, że tego można się było spodziewać, i podał powód: w nowym kierownictwie PZPN są sami starzy działacze z wyjątkiem Zbigniewa Bońka. Dla odmiany Marian Dziurowicz przedstawił siebie jako byłego społecznego prezesa i zaraz dodał, że społeczni prezesi nie mogą ponosić odpowiedzialności finansowej. Żeby nie było wątpliwości, kto jest odpowiedzialny za nadużycia podatkowe, podał stanowisko i personalia winnego. Jest nim były sekretarz generalny związku, a dzisiaj prezes, Michał Listkiewicz. W takich okolicznościach, przed kamerami telewizji publicznej, została uruchomiona lawina oskarżeń personalnych, która dopiero nabiera szybkości. Nie wiadomo jeszcze, kogo przysypie, a kto się uratuje, wiadomo natomiast, że idzie ku nowej wojnie. Minister sportu, mówiąc o starych działaczach w nowej ekipie z wyjątkiem Zbigniewa Bońka, dał do zrozumienia, że wszyscy oni są w jakimś stopniu współodpowiedzialni za nadużycia podatkowe i powinni zostać wymienieni na nowych ludzi o czystych rękach. Na tych, których pewnie chętnie wskazałby sam minister. Nie jest tajemnicą, że zamiana Dziurowicza na Listkiewicza w czerwcu ubiegłego roku nie satysfakcjonowała ministra sportu, nowy prezes nie był i nie jest jego człowiekiem i że eksplozję niewypału w siedzibie związku piłkarskiego Dębski ochoczo wykorzysta do czystki personalnej Co do Mariana Dziurowicza, jego pierwszą reakcją było oddanie strzału do następcy i jest to reakcja ludzka, jeśli się zważy, że Listkiewicz zajął fotel poprzednika bez jego zgody i namaszczenia, w wolnych wyborach. W takim przypadku każdy nowy prezes byłby tarczą, do której trzeba strzelać, jeśli nadarzy się po temu okazja, a właśnie się nadarzyła. Wielu działaczy piłkarskich pewnie myślało, że po ubiegłorocznych czerwcowych wyborach Dziurowicz odszedł w niebyt, w końcu nie jest silnego zdrowia. Tymczasem były prezes niespodziewanie wrócił na pierwsze strony gazet i jako pierwszy z zainteresowanych zwołał konferencję prasową, podczas której informował, dlaczego związek nie płacił podatków. Powoływał się na ekspertyzy autorytetów prawnych oraz stowarzyszeniowy status związku piłkarskiego. Przy okazji wylał wiele żalów pod adresem swego następcy, powiedział nawet, że było błędem i nadgorliwością Listkiewicza wciągnięcie PZPN na listę płatników podatku VAT od września ubiegłego roku. Warto w tym miejscu przypomnieć, że Marian Dziurowicz korzystał w przeszłości z każdej okazji, by przedstawić siebie jako człowieka sukcesu, który wyciągnął polską piłkę z biedy i uczynił z niej bogacza. Otwierając Nadzwyczajny Zjazd Polskiego Związku Piłki Nożnej w lutym ubiegłego roku, były prezes mówił do delegatów m.in.: "Gdy zostałem prezesem w 1995 roku, na koncie związku było 7 miliardów starych złotych i były kłopoty z wypłatami dla etatowych pracowników. Pod koniec 1996 roku na koncie mieliśmy już 70 miliardów starych złotych, rok 1997 zamknęliśmy kwotą 280 miliardów, a 31 grudnia 1998 roku stan konta PZPN wynosił 310 miliardów." Dzisiaj można zapytać, czy Marian Dziurowicz był człowiekiem sukcesu, który zdobył dla piłki fortunę, czy może spryciarzem, który nie płacił podatków, żeby w oczach owieczek wyglądać na dobrego przywódcę stada. Jednego nie można zarzucić Dziurowiczowi na pewno, mianowicie tego, że uciekał z okrętu, przewidując jego rychłe zatonięcie. Nie odszedł z PZPN dobrowolnie, lecz został wyproszony przez delegatów piłki. Jak się zachowuje nowy prezes PZPN Michał Listkiewicz, któremu wybucha pocisk podłożony przez ministra Dębskiego i do którego strzela jego poprzednik, Marian Dziurowicz, obwiniając go publicznie o niezapłacone podatki, w czasie kiedy byli duetem? Będący w dobrych stosunkach z mediami Listkiewicz prosi, żeby tej awantury nie nagłaśniać, radzi, żeby poczekać do zakończenia kontroli Urzędu Skarbowego, bo jeszcze nie ma protokołu pokontrolnego. "Istnieje taka możliwość - mówił prezes - że będziemy się odwoływać do Izby Skarbowej czy potem do NSA, ale nie chcemy walczyć z państwem. W ordynacji podatkowej jest zapis, że w przypadkach uzasadnionych w ważnym interesie podatnika lub w interesie publicznym organ podatkowy może umorzyć w całości lub w części zaległości podatkowe. Możemy chyba mówić o interesie publicznym, skoro z PZPN związanych jest bezpośrednio lub pośrednio pół miliona osób, do tego dochodzą miliony kibiców. Gdybyśmy musieli zapłacić tę astronomiczną kwotę, o której mowa w dokumentach pokontrolnych, trzeba byłoby się zastanowić nad ogłoszeniem upadłości związku." Jak widać, Listkiewicz stąpa ostrożnie jak wytrawny polityk, dobrze wiedzący, że zawierucha podatkowa, której nie jest sprawcą, lecz co najwyżej konsumentem, może być pretekstem do nowej wojny, a na wojnie latają kule. Obaj przeciwnicy już ujawnili swój stosunek do niego, to znaczy chętnie by się go pozbyli, bo chociaż w pierwszej wojnie futbolowej byli wrogami, w następnej zawarli przymierze. Dzisiaj nad piłką wisi miecz podatkowy, ale to zawsze będzie kopalnia złota w porównaniu z innymi dyscyplinami sportu i taką kopalnią warto zarządzać. Jest jeszcze jedno pytanie, na które nikt dzisiaj nie próbuje odpowiadać: jeśli związek piłkarski jako stowarzyszenie podejmował działania, których efekty finansowe nie są zwolnione z podatku VAT oraz podatku dochodowego, to jakie naprawdę ma długi? Urząd Kontroli Skarbowej zajął się na razie rokiem podatkowym 1997, a przecież podatek VAT obowiązuje od 1995 roku, czyli zadłużenie PZPN może być parokrotnie większe. Kiedy Michał Listkiewicz mówi, że trzeba się zastanowić nad ogłoszeniem upadłości związku, to wcale nie żartuje. Druga część analizy sytuacji w PZPN w poniedziałkowym numerze "Rz"
Minister sportu Jacek Dębskizostawił niewypał w siedzibie Polskiego Związku Piłki Nożnej w postaci kontroli Urzędu Skarbowego. pociskwybuchł pod nogami nowego prezesa Michała Listkiewicza. Związek nie zapłacił podatku VAT oraz podatku od dochodów za rok 1997 na kwotę 13 milionów złotych. VAT obowiązuje od 1995 roku, zadłużenie PZPN może być parokrotnie większe.
TERRORYZM Saudyjski milioner Osama bin Laden za cel swego życia uznał pokonanie niewiernych. Jego fanatyczni zwolennicy walczą we wszystkich częściach świata. Wojownik islamu W grudniu ubiegłego roku Osama bin Laden udzielił wywiadu dziennikarzom magazynu "Time" w jednym z obozów wojskowych w południowym Afganistanie. (C) AP RYSZARD MALIK Na zniszczonym od lat lotnisku w Kabulu podchodzi do lądowania samolot transportowy oznaczony godłem Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Pytam stojącego ze mną przestawiciela Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, skąd w tym ogarniętym wojną kraju wziął się transportowiec z Dubaju. Harald, rodowity Szwed, urzędnik MCK, zaczyna coś tłumaczyć, ale huk motorów olbrzymiego samolotu zagłusza jego odpowiedź. Może to i lepiej, bo stojący obok nas agent rządzących w Afganistanie Talibów wyraźnie nadstawia ucha. Harald kończy swoją odpowiedź już w samolocie, którym obaj wracamy z Kabulu do Peszawaru w Pakistanie. Pod presją fundamentalistów Interesy robione przy podniesionej kurtynie przez obywateli ZEA z Talibami i Osamą bin Ladenem, najbardziej poszukiwanym terrorystą na świecie, zdenerwowały w końcu Waszyngton. W lipcu po interwencji Amerykanów Dubaj zapowiedział, że ukróci praktyki prania pieniędzy w Dubai Islamic Bank, który jest pod kontrolą rządu. O wsparciu udzielonym przez ten bank bin Ladenowi napisał "The New York Times". Rząd amerykański podejrzewał również, że minister spraw zagranicznych Kataru ostrzegł Chaleda Shaika Mohammada, współpracownika międzynarodowego terrorysty islamskiego, Ramzi Ahmeda Jusefa, że specjalna grupa FBI zamierza go schwytać. Jusef został aresztowany i skazany w USA na dożywocie za podłożenie bomby pod gmach World Trade Center w Nowym Jorku w 1993 roku, natomiast Mohammad - według organów ścigania USA - planował zdetonować ładunki wybuchowe w 12 amerykańskich samolotach pasażerskich w chwili, gdy obywałyby one lot nad Pacyfikiem. Ten ostatni zamiar nie powiódł się. Jak ocenia FBI, za tymi planami oraz innymi antyamerykańskimi operacjami stoi bin Laden. Zjednoczone Emiraty Arabskie i Katar należą do grupy prozachodnich państw rejonu Zatoki Perskiej, z Arabią Saudyjską na czele, z którymi USA utrzymują bardzo dobre stosunki, którym pomagają i sprzedają najnowocześniejsze typy broni. Współpraca ta opiera się na kalkulacjach, że konserwatywni szejkowie i emirowie będą zaporą dla radykalnych krajów islamskich takich jak Iran. Rewelacje o skrytym wspieraniu terrorystów potwierdzają jednak ostrzeżenia tych ekspertów, którzy sądzą, że nawet proamerykańskie rządy państw arabskich są pod presją sił sympatyzujących z muzułmańskim fundamentalizmem i mogą prowadzić politykę "na dwie strony" - choćby po to, aby swoje kraje uchronić przed atakami terrorystycznymi. W tym kontekście nie dziwią - po sierpniowej ofensywie islamistów na Dagestan - oskarżenia Rosjan pod adresem emiratów znad Zatoki Perskiej i Arabii Saudyjskiej. Nie chodzi przy tym tylko o to, że z tych krajów pochodzą bojownicy, którzy dziś walczą po stronie Szamila Basajewa i emira Chattaba, a wcześniej po stronie mudżahedinów brali udział w wojnie z Armią Radziecką w Afganistanie. Moskwa ma za złe przede wszystkim przymykanie oka na finansowanie antyrosyjskiej rebelii pieniędzmi z kont w bankach kuwejckich, saudyjskich czy katarskich. Stingerów nie brakuje Wiadomość o tym, że czeczeńscy islamiści Basajewa i Chattaba mają na wyposażeniu stingery, potwierdza zestrzelenie kilka dni temu dwóch samolotów rosyjskich. Stingery to rakiety produkcji amerykańskiej, które trafiły do Afganistanu w latach 80. w ramach pomocy dla walczących z Rosjanami mudżahedinów, a później przeszły w ręce Talibów. W 1993 r. (już po zakończeniu wojny afgańskich mudżahedinów z ZSRR) Centralna Agencja Wywiadowcza wysłała do Pakistanu, Afganistanu i innych krajów regionu setki agentów z walizkami dolarów. Mieli jedno zadanie: skupować na czarnym rynku stingery - rakiety, które mogą zestrzelić każdy samolot czy helikopter z odległości 5 km. Obsługa jest bardzo prosta: rakieta "idzie" za celem, kierując się źródłem ciepła, a wystrzelić potrafi ją nawet analfabeta. Amerykańscy agenci oferowali sumę dwukrotnie wyższą od fabrycznej. Szukano około 200 stingerów. Ile z nich pozostało w Afganistanie, przekonamy się niebawem, licząc zestrzelone rosyjskie maszyny. Talibowie, których reżim uznają tylko trzy państwa (Arabia Saudyjska, Pakistan i Zjednoczone Emiraty Arabskie), są ignorowani w świecie i nie mają dostępu do rynków zagranicznych. Dlatego każda kwota liczy się dla nich podwójnie, a dwieście tysięcy dolarów za jedną rakietę nie wydaje się złą zapłatą. Nie tylko Harald z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, ale i inni przebywający w Afganistanie cudzoziemcy twierdzą, że niezależnie od wojennego dramatu, który rozgrywa się w tym państwie i którego końca nie widać, obowiązuje tu ta sama co wszędzie zasada: business is business. Broń, jakiej używają Talibowie, dociera do Afganistanu niemal z całego świata. Pokazywano mi egzemplarze z Egiptu, Czech, Gruzji... Talibowie, surowi w sprawach religii, w robieniu interesów nie widzieli żadnego grzechu, niezależnie od tego, jakiej wiary był kupiec. Sam widziałem w hotelu przedstawicieli rządu czeczeńskiego przybyłych w interesach. Jakich? Ahmed, mój nieoficjalny przewodnik w Kabulu, powiedział, że przywieźli broń, która pozostała im po wojnie z Rosją. Wydaje się więc niemal pewne, że prawdziwe są informacje o sprzedaży stingerów przez rząd w Kabulu islamistom znowu walczącym z Rosjanami. Pieniądze dla bojowników Najważniejsze pytanie, jakie pojawia się w związku z pieniędzmi, dotyczy sponsora tych zakupów. Jak twierdzą Rosjanie, jest nim bin Laden. Najbardziej poszukiwany na świecie terrorysta znajduje się od ponad trzech lat w Afganistanie. Ma na pieńku z Rosjanami jeszcze z czasów sowieckiej okupacji Afganistanu. Teraz, według Moskwy, znów znalazł powód, aby nie pałać do nich miłością. Rosja ponownie najechała bowiem muzułmańską Czeczenię i towarzysze wspólnej walki z lat 80. potrzebują pomocy. Według dziennika "Kommiersant Daily" przedstawicielem bin Ladena na północnym Kaukazie jest emir Chattab, którego Saudyjczyk poznał w 1987 roku w Afganistanie. Chattab, były student kairskiego uniwersytetu, urodzony w jednym z krajów Zatoki (jak twierdzą Jordańczycy - w Arabii Saudyjskiej), walczył po stronie mudżahedinów w końcowej fazie wojny w Afganistanie, m.in. dowodził artylerią pod Kandaharem. Tam też został ranny. Jest to człowiek doskonale wykształcony, władający angielskim (chodził do szkoły średniej w USA, kiedy mieszkał tam z rodzicami), arabskim, pasztuńskim i francuskim. Bin Laden nie tylko finansuje Basajewa i Chattaba, ale i - jak twierdzą Rosjanie - zorganizował na terenie Czeczenii specjalny obóz (w okolicach Nożajjurtu). Wykładowcami są tam zarówno ludzie, którzy brali udział w wojnie czeczeńskiej, jak i przysłani przez bin Ladena specjaliści. Według rosyjskiego premiera przywódca światowej wojny z niewiernymi osobiście pojawiał się we wrześniu w Dagestanie i przekazał Basajewowi i Chattabowi walizkę z 30 milionami dolarów. Dziennik "Siegodnia", powołując się na rosyjski kontrwywiad, twierdzi, że w obozie szkolono również osoby zamieszane w akcje terrorystyczne przeciwko obywatelom amerykańskim, żołnierzom w Jemenie i Arabii Saudyjskiej oraz ambasadom USA w Kenii i Tanzanii. Z kolei "New York Post", który powołuje się na amerykańskich specjalistów w zwalczaniu terroryzmu, podaje, że bin Laden wysłał do Dagestanu pieniądze i setki swoich zwolenników. Wielu z nich - pisze nowojorski dziennik - to weterani wojny w Afganistanie. Przeciwko barbarzyńcom Ścigany przez CIA bin Laden uciekł w 1996 r. z Sudanu i schronił się w Afganistanie, rządzonym przez studentów szkół koranicznych, Talibów. Podbijali oni Afganistan z karabinem w jednej ręce, i Koranem w drugiej. Bin Laden szybko znalazł z nimi wspólny język, a najwyższy rangą przywódca Talibów, mułła Omar, oddał mu za żonę swoją córkę, co w tradycji afgańskich górali jest najbardziej cenionym gestem gospodarza wobec gościa. Talibowie nie chcieli słyszeć o wydaniu Waszyngtonowi swego "drogiego gościa" mimo nalegań USA i zbombardowania rejonu Kandaharu, gdzie terrorysta miał przebywać. Aby zamknąć sprawę, afgański Sąd Najwyższy w sierpniu tego roku uznał, że bin Laden jest niewinny. 43-letniego bin Ladena uważa się za głównego sponsora terrorystów islamskich. Po licznych zamachach, o których zorganizowanie jest podejrzewany, to dziś najbardziej poszukiwany człowiek na świecie. Jego rozmowy są podsłuchiwane. Miejsce, gdzie przypuszczalnie przebywa, nieustannie kontrolują satelity wywiadowcze amerykańskiej National Security Agency. Za pomoc w jego ujęciu Stany Zjednoczone wyznaczyły nagrodę 5 milionów dolarów. Historia tego saudyjskiego milionera (jego fortunę szacuje się na 259 milionów dolarów) jest zadziwiająca. Kiedy w 1979 r. Armia Radziecka wkroczyła do Kabulu, bin Laden rozpoczął akcję pomocy afgańskim mudżahedinom. Współpracował z Amerykanami i Pakistańczykami. Ale w 1997 r. w wywiadzie dla CNN oświadczył, że "siły amerykańskie stacjonujące w Arabii Saudyjskiej będą celem ataków w czasie świętej wojny islamskiej (dżihadu) z obcymi". Przyznał też, że z jego polecenia w Somalii zginęło wielu żołnierzy USA. Amerykańską obecność w krajach Zatoki Perskiej uznał za nowy najazd barbarzyńców, podobny do wypraw krzyżowców do Ziemi Świętej. Bin Laden udowodnił, że potrafi działać i dziś nie ma już wątpliwości, że ataki na amerykańskie obiekty są dziełem siatki, którą kieruje. Dzięki milionom dolarów może pomagać islamskim grupom terrorystycznym w Algierii, Egipcie, Jemenie, Sudanie, Libanie i na Filipinach. To on stał za atakiem na World Trade Center w Nowym Jorku w 1993 r., to z jego polecenia dokonano zamachu na prezydenta Egiptu Hosniego Mubaraka w Addis Abebie w 1995 r. i to on planował zamach na papieża oraz na prezydenta Billa Clintona w Manili. Bombę, która w 1995 r. zabiła pięciu żołnierzy amerykańskich w Rijadzie, podłożyła organizacja pod przywództwem bin Ladena. Rok później jego grupa dokonała zamachu w Dahranie (Arabia Saudyjska) na amerykańską bazę wojskową, gdzie zabito 19 wojskowych. Teraz jego "żołnierze" zajęli się Azją Środkową. Aby poszerzyć wpływy rządzących w Kabulu Talibów, próbują obalić prezydenta Tadżykistanu, a ostatnio pojawili się w Kirgizji. Komandosi gotowi do akcji Bin Laden kieruje swoją organizacją al Qa'ida z Afganistanu. Ma wielką rezydencję w Kandaharze oraz kilka innych posiadłości, między innymi w pobliżu Dżalalabadu. Kiedy rok temu w Kabulu próbowałem w Ministerstwie Informacji dowiedzieć się, czy są jakieś szanse na spotkanie z nim, moi rozmówcy najpierw udawali, że nie rozumieją pytania, a potem dali mi do zrozumienia, że byłoby to dla mnie - mówiąc delikatnie - mało bezpieczne. Amerykanie opracowali plan usunięcia bin Ladena. Jednak po dokładnych analizach doszli do wniosku, że operacja w Afganistanie, której celem miało być zabicie terrorysty, może zakończyć się fiaskiem. W 1998 r. wysłali do Talibów Billa Richardsona, ówczesnego ambasadora USA w ONZ, z prośbą o wydanie bin Ladena. Spotkali się z odmową. Rozpoczęto jego inwigilację za pomocą urządzeń satelitarnych. Od kilku miesięcy jego ruchy śledzi specjalny satelita wywiadowczy amerykańskiej National Security Agency, znajdujący się nad Dżalalabadem. Podobno specjalna grupa komandosów czeka w Pakistanie na sygnał do wyruszenia na łowy...
Interesy robione przy podniesionej kurtynie przez obywateli ZEA z Talibami i Osamą bin Ladenem zdenerwowały w końcu Waszyngton. Najważniejsze pytanie, jakie pojawia się w związku z pieniędzmi, dotyczy sponsora tych zakupów. jest nim bin Laden. Najbardziej poszukiwany na świecie terrorysta.43-letniego bin Ladena uważa się za głównego sponsora terrorystów islamskich. Za pomoc w jego ujęciu Stany Zjednoczone wyznaczyły nagrodę.Bin Laden udowodnił, że potrafi działać i dziś nie ma już wątpliwości, że ataki na amerykańskie obiekty są dziełem siatki, którą kieruje.
Andrzej Gołota przegrał z Michaelem Grantem w 10. rundzie Stracone złudzenia Komentarz: Gołota znów zadziwił Fot. (C) AP JANUSZ PINDERA Zbije go jak psa" - mówił przed pojedynkiem w Atlantic City manager Andrzeja Gołoty, Ziggy Rozalski. Don Turner, trener Michaela Granta, był pewny zwycięstwa swojego boksera. "To mistrz XXI wieku - mówił dziennikarzom. - Najpierw pokona Gołotę, a później rozprawi się z Lennoxem Lewisem". 27-letni Michael Grant był faworytem w pojedynku z Gołotą. Olbrzym z Norristown (202 cm, 114 kg) nie przegrał żadnej z 30 zawodowych walk. Kilku znanych mistrzów boksu twierdziło jednak publicznie, że Polak ma duże szanse. Pierwsza runda walki w Atlantic City potwierdziła te opinie. Gołota był szybszy i bardziej zdecydowany. Jego akcja, po której Grant padł na deski, była szkoleniowa. Polak zaczął podwójnym lewym prostym, po którym wystrzelił prawym, i wydawało się, że jest po walce. Grant to jednak kawał chłopa. Były gracz futbolu amerykańskiego wstał dość szybko i robił wszystko, by przetrwać do gongu kończącego pierwsze starcie. Nie uchronił się jednak od kilku mocnych ciosów Polaka i równo z gongiem znów leżał na deskach. "Byłem w poważnych opałach, ale kontrolowałem sytuację - mówił Grant po zakończeniu pojedynku. - Po ciosie w szczękę szybko się zerwałem i patrzyłem, czy Gołota nie ponowi ataku" - tłumaczył dziennikarzom. Don Turner, trener Granta, przyznał, że w trakcie walki miał dla niego jedną radę. "Powiedziałem mu, tylko bez paniki. Wiesz, co musisz teraz zrobić. Znokautuj go...!". Druga runda, podobnie jak pierwsza, przebiegała pod dyktando Polaka. Jego przewaga nie była jednak tak przygniatająca jak w pierwszym starciu, ale sędziowie tym razem też nie mieli wątpliwości, kto jest lepszy. W trzeciej rundzie poniżej pasa uderzył Michael Grant, ale Randy Naumann przymknął na to oko. Dla Gołoty nie był już tak łaskawy. Gdy tylko ten uderzył nieprawidłowo, z miejsca został ukarany ostrzeżeniem i odebraniem punktu. Kilka minut później ringowy wyrównał dług wobec Gołoty i odebrał punkt Grantowi. Ta sytuacja i dobra postawa Polaka w tym starciu dała mu wygraną w czwartej rundzie 10:8. O Grancie jednak nie darmo się mówi, że to robot, który rozkręca się z rundy na rundę i wyniszcza rywali siłą swoich ciosów. W piątym starciu to on był górą. Trafiał częściej i mocniej, choć wydawało się, że jego ciosy nie robią większego wrażenia na byłym mistrzu Polski. Szósta runda tego pojedynku na pewno nie przejdzie do historii. To były bezsprzecznie najmniej ciekawe trzy minuty pojedynku. Kolejna runda, również remisowa, też nie wniosła nic nowego do sprawy. Gołota i Grant sprawiali już wrażenie wyraźnie zmęczonych. Walka od pierwszego gongu prowadzona była w dużym tempie, a ciosy z obu stron przypominały uderzenia młota pneumatycznego. Ósme starcie, choć znacznie ciekawsze niż poprzednie, również nie zmieniło niczego w obrazie pojedynku. W dziewiątej rundzie Gołota znów przyśpieszył i sędziowie, chyba bez większych oporów, mogli zapisać ją na konto polskiego pięściarza. Przed dziesiątą rundą Gołota prowadził na punkty u wszystkich sędziów. Przewaga była wyraźna: siedem, pięć i trzy punkty. W tym momencie przypomniała się druga walka z Riddickiem Bowe'em. Wtedy też były pięściarz warszawskiej Legii przegrał pojedynek na własne życzenie. Po jednym z potężnych ciosów Bowe'a nie wytrzymał nerwowo i uderzył poniżej pasa, za co został zdyskwalifikowany. Tym razem Polak walczył czysto, zachowywał się w ringu jak dżentelmen. Nie zamierzał też bronić zdobytej wcześniej przewagi. To on wciąż był tym, który dyktował tempo i rozwój wydarzeń w ringu. Niepokojące było tylko to, że jego lewy prosty nie dochodził celu już tak często i precyzyjnie jak wcześniej. W połowie rundy Grant po raz pierwszy trafił prawym prostym. Gołota nawet nie drgnął, choć cios był potężny. Chwilę później dłuższy i jeszcze mocniejszy prawy prosty Granta wyraźnie wstrząsnął Gołotą. To był początek końca. Grant, który zaczyna każdy pojedynek od słów: "Niech cię Bóg błogosławi", rozpoczął wyniszczający atak. Tym razem chyba wszystkim stanęły przed oczami obrazy z walki Gołota - Lewis. Tak samo jak wtedy Polak nie potrafił się przed tym atakiem obronić. Grant bił mocno, ale niezbyt celnie. Jednak po lewym sierpowym i prawym podbródkowym Gołota padł na deski. Po raz pierwszy i ostatni w tej walce. Wstał wprawdzie dość szybko, jeszcze szybciej przyjął postawę bokserską, ale Randy Naumann przerwał pojedynek. Publiczność zgromadzona w hotelu Taj Mahal przyjęła tę decyzję gwizdami. Gołota nie wyglądał na zaskoczonego. Bardziej zdziwiony był Grant, do którego powoli docierało, że wygrał przegraną walkę. Gołota przegrał i zarobił kolejny milion dolarów. Czy zarobi następne, zależy tylko od niego. Raz jeszcze pokazał, że jest bokserem wyśmienitym, ale charakteru do wygrywania mu brak. To jednak wcale nie musi być przeszkodą do podpisania jeszcze jednego intratnego kontraktu. Grant: Kontrolowałem sytuację. Po ciosie w szczękę szybko się zerwałem i patrzyłem, czy Gołota nie ponowi ataku. Nie ponowił. Dramat w ringu. Bokser walczy o życie Walka poprzedzająca pojedynek Gołota - Grant zakończyła się w dramatyczny sposób. W pojedynku o tytuł mistrza Stanów Zjednoczonych w kategorii junior średniej Paul Vaden znokautował w 10. rundzie prowadzącego na punkty Stephana Johnsona. Mimo zabiegów lekarzy Johnson nie odzyskał przytomności i został odwieziony do szpitala w Atlantic City. Jego stan jest krytyczny. Komentarz Gołota znów zadziwił Andrzej Gołota znów wszystkich zaskoczył. W pojedynku z faworyzowanym Michaelem Grantem walczył dobrze; udowodnił, że potrafi to robić. Kiedyś, w dwóch walkach ze słynnym Riddickiem Bowe'm pokazał ogromne umiejętności i brak panowania nad swoimi emocjami. Dwukrotnie przegrał przez dyskwalifikację, ale mimo to dostał szansę i walczył z Lennoxem Lewisem o mistrzostwo świata. Gołota jest nieobliczalny. To dziwny bokser i jeszcze dziwniejszy człowiek. "Każdy ma jakąś ciemną stronę" - mówił dziennikarzom podczas ostatniej konferencji prasowej w Atlantic City. Trudno określić, co miał na myśli. Nikt tak naprawdę nie wiedział, dlaczego w dwóch walkach bił Bowe'a poniżej pasa i przegrywał walki, które zapewne wygrałby wysoko na punkty. Trudno też powiedzieć, dlaczego po kilku mocnych ciosach Granta, nie podjął walki w dziesiątej rundzie. Wydawało się, że był w stanie dotrwać do gongu kończącego to starcie. Stało się jednak inaczej. Raz jeszcze prysły sny o potędze, raz jeszcze okazało się, że Gołota nie umie wygrywać najważniejszych pojedynków, nawet wtedy, gdy prowadzi wysoko na punkty. Gdyby pokonał Granta, prawdopodobnie w połowie przyszłego roku biłby się z Witalijem Kliczką, mistrzem świata organizacji WBO. A z kim spotka się teraz, po porażce? Nie można wykluczyć, że powie koniec i zawiesi rękawice na kołku. Gołota od dawna powtarza, że nie lubi boksu i walczy tylko dla pieniędzy. Jeśli tak jest w istocie, to chyba jeszcze się skusi. Wciąż stać go na wielkie rzeczy. Janusz Pindera
27-letni Michael Grant był faworytem w pojedynku z Gołotą. Olbrzym z Norristown nie przegrał żadnej z 30 zawodowych walk. Kilku znanych mistrzów boksu twierdziło jednak publicznie, że Polak ma duże szanse.Pierwsza runda walki w Atlantic City potwierdziła te opinie. Gołota był szybszy i bardziej zdecydowany. Druga runda, podobnie jak pierwsza, przebiegała pod dyktando Polaka.O Grancie jednak nie darmo się mówi, że to robot, który rozkręca się z rundy na rundę i wyniszcza rywali siłą swoich ciosów.W piątym starciu to on był górą. Trafiał częściej i mocniej, choć wydawało się, że jego ciosy nie robią większego wrażenia na byłym mistrzu Polski. W dziewiątej rundzie Gołota znów przyśpieszył i sędziowie, chyba bez większych oporów, mogli zapisać ją na konto polskiego pięściarza. Przed dziesiątą rundą Gołota prowadził na punkty u wszystkich sędziów. Przewaga była wyraźna: siedem, pięć i trzy punkty. W połowie rundy Grant po raz pierwszy trafił prawym prostym. To był początek końca. Grant bił mocno, ale niezbyt celnie. Jednak po lewym sierpowym i prawym podbródkowym Gołota padł na deski. Wstał wprawdzie dość szybko, jeszcze szybciej przyjął postawę bokserską, ale Randy Naumann przerwał pojedynek. Gołota przegrał i zarobił kolejny milion dolarów. Czy zarobi następne, zależy tylko od niego. Raz jeszcze pokazał, że jest bokserem wyśmienitym, ale charakteru do wygrywania mu brak.
BUDŻET 2000 Posłowie bardziej pamiętali o swoich wyborcach, niż o potrzebach kraju Co winien żubr, że nie żyje na Podkarpaciu RYS. MARCIN CHUDZIK KATARZYNA JĘDRZEJEWSKA Jeszcze nigdy decyzje o kształcie przyszłorocznego budżetu nie były podejmowane pod taką presją interesów lokalnych, jak stało się to kilka dni temu w Sejmowej Komisji Finansów Publicznych. Zarówno w trakcie kilkutygodniowych prac, jak i w momencie podejmowania ostatecznych decyzji komisja wykazała niewielkie zainteresowanie podstawami przyszłorocznego budżetu, a o słusznych wnioskach wysnuwanych podczas prac nad głównymi pozycjami w budżecie posłowie szybko zapomnieli, kiedy dzielono pieniądze. Nie były to zresztą wielkie pieniądze. W tym roku komisja postanowiła niemal w pełni zawierzyć rządowym wyliczeniom, więc kwota, na jaką obcięła wydatki niektórym resortom i instytucjom, nie przekroczyła 66 mln zł. Dla porównania: rok temu posłowie znaleźli oszczędności na ponad 220 mln zł, dwa lata temu - na 278 mln zł, trzy lata temu - na prawie 650 mln zł. Z oświaty na oświatę Mimo powszechnego przekonania o zbyt szczupłym budżecie policji i wojska, posłowie nie zwiększyli wydatków na obronę, a policji przyznali zaledwie 20 mln zł, które udało im się zaoszczędzić dzięki wcześniejszym cięciom. Przy zaplanowanym na przyszły rok prawie 4,7-mliliardowym budżecie policji była to kropla w morzu. Ktoś mógłby spytać: a GROM? Przecież komisja zwiększyła budżet tej jednostki o ponad 8 mln zł. To prawda, tyle że jednocześnie zabrała je z wydatków na... bezpieczeństwo publiczne. Było to więc tylko zwykłe przesunięcie, spowodowane przeniesieniem GROM z jednego resortu (MSWiA) do drugiego (MON). Nie inaczej było z oświatą i zdrowiem. Najpierw członkowie komisji zgodnie przyznawali, że wydatki na szkoły i opiekę zdrowotną nie wystarczają na pokrycie potrzeb, gdy jednak doszło do ostatecznych decyzji, zwiększyli środki na Internet w gimnazjach, zabierając je z... rezerwy na reformę oświaty. Natomiast zaplanowana przez rząd druga rezerwa - na działania osłonowe i restrukturyzację w ochronie zdrowia - posłużyła komisji za doskonałe źródło, z którego można było sfinansować wydatki na wybrane szpitale w wybranych województwach. Zabrać żubrom, dać Bieszczadom Nie był to jedyny przejaw partykularyzmu. Właściwie dwa ostatnie dni, kiedy komisja podejmowała w głosowaniach decyzje, stały się dla wielu posłów najlepszą okazją, by "załatwić" większą dotację do szpitala, straży pożarnej czy przejścia granicznego we własnym regionie. Bez najmniejszego zażenowania grupa posłów AWS złożyła około 26 odrębnych wniosków dotyczących jednego tylko województwa - podkarpackiego (propozycji dotyczących tego regionu było więcej, ale często sprowadzały się do jednego wniosku, rozpisanego pod kilkoma pozycjami). To nic, że posłowie, przyznając większe środki na zabytki podkarpackie, zabierali jednocześnie pieniądze zabytkom krakowskim, a zwiększając wydatki na trzy przejścia drogowe na Podkarpaciu, zmniejszali jednocześnie środki na przejścia drogowe w całej Polsce. Nie pamiętali przy tym lub nie chcieli pamiętać, że jedno z tych trzech przejść, w Korczowej, dostało już w tym roku dodatkowe środki, które miały wystarczyć na dokończenie jego budowy. Absurdalna była propozycja odebrania miliona złotych Krajowemu Centrum Doradztwa, Rozwoju Rolnictwa i Obszarów Wiejskich, by pieniądze te przekazać na doradztwo rolnicze w województwie podkarpackim. Jeszcze bardziej groteskowo brzmiało uzasadnienie: pozostawienie środków w Krajowym Centrum byłoby przejawem centralizacji, a my jesteśmy za decentralizacją (jednocześnie wnioskodawcy zapomnieli, że rok temu nie sprzeciwiali się, by wydatki na to samo Krajowe Centrum Doradztwa zwiększyć aż trzynastokrotnie). Trudno odmówić słuszności ich obecnej argumentacji, ale dlaczego akurat decentralizacja miałaby oznaczać przesuwanie środków do jednego województwa? Nie inaczej trzeba ocenić propozycję, by pół miliona złotych zabrać Białowieskiemu Parkowi Narodowemu i przekazać go dwóm innym parkom: Bieszczadzkiemu i Magurskiemu. Wnioskodawcy argumentowali, że chcieliby, aby dodatkowe środki posłużyły na odbudowę stacji meteorologicznej na bazie upadłego Igloopolu. Dlaczego akurat miałoby to się odbyć kosztem białowieskich żubrów? Wy nas - my was Z propozycji zgłaszanych przez tę grupę posłów można było wysnuć wniosek, że na Podkarpaciu nie ma pieniędzy absolutnie na nic: ani na straż pożarną, ani na inspekcje sanitarne i weterynaryjne, pomoc społeczną i wiele innych dziedzin życia. Za to mieszkańcom pozostałych regionów powodzi się nadzwyczaj dobrze. Ale można też było dojść do innej konstatacji: im więcej zgłosi się propozycji dotyczących własnego okręgu wyborczego, tym bardziej wzrosną szanse na "przepchnięcie" choćby kilku z nich. Zwłaszcza jeśli uda się to zrobić na zasadzie wymiany: wy nam poprzecie przejście graniczne na Podkarpaciu, my pomożemy wam dostać więcej pieniędzy na regionalny ośrodek pomocy społecznej na Podlasiu. Wskutek takich lub podobnych układów grupa posłów z województwa podkarpackiego wywalczyła dla swojego regionu 26 mln zł. To więcej, niż dostała policja, i więcej, niż otrzymała oświata w całej Polsce. - Zdziwiłabym się, gdyby w drugim sejmowym czytaniu budżetu nie zebrały się grupy posłów z innych województw, by złożyć wnioski o zwiększenie wydatków w ich regionach - podsumowała postępowanie kolegów posłanka UW Helena Góralska. Nie czas na założenia Wyraźnie zabrakło za to w komisji całościowego podejścia do projektu budżetu. Bez próby polemiki przyjęto zapewnienia Ministerstwa Finansów, że przyszłoroczna inflacja średnioroczna wyniesie 5,7 proc., a kurs dolara - 4 złote i 4 grosze. Nie chodzi o to, by z góry podważać resortowe wyliczenia (tak jak to robili kilka dni później posłowie opozycyjnego SLD), ale można było przynajmniej spytać przedstawicieli ministerstwa, czym uzasadniają tak duży optymizm i jakie wyjścia awaryjne przewidują na wypadek, gdyby wskaźniki wyraźnie się pogorszyły. Na nic zdały się pytania dwojga posłów Unii Wolności (Heleny Góralskiej i Andrzeja Wielowieyskiego) oraz posła PSL (Mirosława Pietrewicza), skoro ich dociekliwości nie wsparli koledzy z AWS. Nie spisali się także sprawozdawcy przedstawiający budżety poszczególnych resortów i instytucji. Wielu z nich ograniczyło się jedynie do prezentacji danych liczbowych i mało brakowało, by bez zastrzeżeń "przeszedł" budżet takich instytucji, jak Państwowa Inspekcja Pracy czy Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Nie budził podejrzeń sprawozdawcy ani planowany zakup 40 samochodów przez PIP, ani koszty budowy siedziby tej inspekcji we Wrocławiu, ani nawet brak informacji o przewidywanym wzroście płac. Idealnie wypadł w ocenie innego posła sprawozdawcy złożony w ostatniej chwili plan finansowy PFRON. Dopiero później okazało się, że nie ma w nim wielu istotnych danych o planowanych na 2000 rok wydatkach, a z tych, które PFRON przedstawił, wynikało, iż niektóre formy jego działalności będą... zanikać (na przykład tworzenie miejsc pracy, dofinansowanie usług transportowych dla niepełnosprawnych dzieci i młodzieży). W przypadku instytucji, która miałaby w 2000 roku wydać 1,6 mld zł, a oprócz tego trzymać 305 mln zł w bonach skarbowych, ponad 51 mln w akcjach i przeszło 79 mln zł na rachunkach bankowych, informacja o ograniczaniu niektórych form pomocy dla niepełnosprawnych mogła wydawać się co najmniej dziwna. Pokrzyczymy, darujemy Ale nawet tam, gdzie od początku pojawiały się zastrzeżenia, komisja w swoich ostatecznych decyzjach nic nie zmieniała. Czasami czyniła wręcz odwrotnie. Z niezrozumiałych względów przyznała na przykład dodatkowy milion złotych Urzędowi Ochrony Konkurencji i Konsumentów, choć zastrzeżeń do słabych efektów pracy tej instytucji miała niemało. Po wielokrotnym ponaglaniu rządu, by uregulował wszystkie zaległe zobowiązania z tytułu przynależności Polski do międzynarodowych organizacji, posłowie postanowili ostatecznie... obciąć budżet MSZ o 20 mln zł zaplanowanych właśnie na te składki. Po ujawnieniu bulwersujących informacji o trzydziestopięciomilionowym środku specjalnym w Urzędzie Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi (trzykrotnie wyższym niż środki z budżetu państwa na funkcjonowanie tej instytucji), jeden z posłów postanowił złożyć wniosek o... zwiększenie budżetu UNFE o 10 mln zł (na szczęście wniosek nie uzyskał większości w komisji). Właściwie tylko w przypadku Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji posłowie zachowali się konsekwentnie, krytykując i ostatecznie obcinając budżet tej instytucji o prawie 22,8 mln zł. Idealnie też nie bywało Niekonsekwencji podczas tegorocznych prac sejmowej komisji było znacznie więcej. Nie twierdzę, że w latach poprzednich było idealnie. Zasadą kilku ostatnich budżetów stało się na przykład lukrowanie prognoz dotyczących dochodów tylko po to, by zawyżone "papierowe" wpływy przekazać na z góry upatrzone cele. W tym roku - trzeba przyznać - dzielenia skóry na niedźwiedziu nie było. Nie było też zwiększania wydatków na własne diety i biura poselskie, przy jednoczesnych cięciach wydatków na płace w innych urzędach. A tak zdarzyło się rok temu. Ale nie sposób też nie zauważyć, że gdy dzielono wówczas budżetowe nadwyżki, dostawali je rolnicy, uczniowie i chorzy w całym kraju. Nie tylko na Podkarpaciu.
Jeszcze nigdy decyzje o kształcie przyszłorocznego budżetu nie były podejmowane pod taką presją interesów lokalnych. Mimo powszechnego przekonania o zbyt szczupłym budżecie policji i wojska, posłowie nie zwiększyli wydatków. Nie inaczej było z oświatą i zdrowiem. dwa ostatnie dni, kiedy komisja podejmowała w głosowaniach decyzje, stały się dla wielu posłów najlepszą okazją, by "załatwić" większą dotację we własnym regionie. grupa posłów AWS złożyła około 26 odrębnych wniosków dotyczących województwa podkarpackiego. To nic, że posłowie, przyznając większe środki na zabytki podkarpackie, zabierali jednocześnie pieniądze zabytkom krakowskim. Z propozycji zgłaszanych można było wysnuć wniosek, że na Podkarpaciu nie ma pieniędzy absolutnie na nic. Wskutek takich układów grupa posłów z województwa podkarpackiego wywalczyła dla swojego regionu więcej, niż dostała policja, i więcej, niż otrzymała oświata w całej Polsce.
Oświęcim jest miejscem szczególnym, ale nie mogą obowiązywać tu inne niż w Polsce miary prawne i etyczne Miasto życia czy miasto śmierci RYS. ROBERT DĄBROWSKI PIOTR LEGUTKO Sprawa dyskoteki w miejscu dawnej przyobozowej garbarni pokazuje bezradność polityków wobec problemu miasta - symbolu zagłady. Kolejny rok trwa gra na administracyjnej szachownicy, a nazwa Oświęcim raz po raz pojawia się w serwisach światowych agencji w niepochlebnym dla Polski ujęciu. Umiędzynarodowienie sporu dotyczącego dyskoteki System stanowi niebezpieczny precedens, dlatego że sprawa nie dotyczy obozu, lecz miasta i obowiązującego w nim porządku prawnego. Dla mieszkańców Oświęcimia jej rozwiązanie stanowi test na to, czy można tu żyć normalnie. Na razie odpowiedź jest negatywna. Zagranicznym dziennikarzom trudno się dziwić. Dla nich samo zestawienie dwóch słów: dyskoteka i Oświęcim jest bulwersujące. Jeśli doda się do tego: "obozowa garbarnia" i "magazyn ludzkich włosów", skandal gotowy. I nie ma już miejsca na rzeczową dyskusję, pisze się wyłącznie o braku wrażliwości, wyczucia, szacunku. Także polscy intelektualiści czują się natychmiast wywołani do tablicy i również nie kryją oburzenia. Ale gdy w podobnym tonie głos zabierają urzędnicy państwowi i politycy, mamy do czynienia z nieporozumieniem. To od nich bowiem oczekuje się rozwiązania problemu. "Taniec na trupach" Rzecz w tym, by bezkonfliktowo połączyć normalne funkcjonowanie miasta i przeszłość, w której cieniu musi się ono rozwijać. Najgorszym wyjściem jest udawanie, że konfliktu nie ma, a kolejne "incydenty" są wynikiem zwyczajnej ludzkiej bezmyślności. Wbrew pozorom nawet sprawa dyskoteki wcale nie jest tak oczywista i jednoznaczna, jak sugerują media. Charakterystyczny dla ich jednostronności jest tytuł w jednej z gazet - "Taniec na trupach" - nie pozostawiający wątpliwości, że młodzież będzie się bawić niemal w obozowych barakach, w których przed pół wiekiem ginęli ludzie. Taki sygnał poszedł w świat. Niewielu dziennikarzy (zwłaszcza zachodnich) rzetelnie podawało odległość dyskoteki od strefy ochronnej wokół obozu (kilometr), chyba nikt nie napisał, że garbarnia była tam już długo przed wojną, a sam budynek zaadaptowany na dyskotekę postawiono w latach pięćdziesiątych. Ale to szczegóły. Najistotniejsze jest to, jak potraktowano czysto administracyjną decyzję wydaną na szczeblu powiatowym. Odbyła się wielka kampania na rzecz nieprzestrzegania prawa w imię wyciszenia międzynarodowego skandalu. Wszyscy domagali się, by jak najszybciej wyrzucić kłopotliwego inwestora, najlepiej rękami powiatowego urzędnika. Tymczasem podstawowa wiedza o kompetencjach starosty wystarczy, by sobie uświadomić, że nie mógł on odmówić spółce Maja zgody na działalność. Budynek stoi na terenach przemysłowych, nie jest obiektem muzealnym i nie prowadzono na jego terenie żadnych prac konserwatorskich ani archeologicznych. A to właśnie może i powinno interesować urzędnika. Jeśli wydanie decyzji budzi kontrowersje innej natury, trzeba szukać ich prawdziwych źródeł, a nie wywierać nacisk na starostę, by "szukał jakiejś furtki...". Gdy się mówi "A"... Starosta furtki nie szukał, znalazł ją teraz wojewoda. I dla nikogo nie jest tajemnicą, że podważenie na tym szczeblu legalności pozwolenia na budowę z powodu "braku aktualnego wyrysu" jest decyzją polityczną. W oficjalnej decyzji wojewody pojawia się także argument porządkowy, dotyczący Międzynarodowego Domu Spotkań Młodzieży, którego gościom przeszkadza hałas z dyskoteki. To właśnie dyrektor MDSM pierwszy powołał się na tragiczną historię miejsca, w którym działa lokal rozrywkowy, otwierając tym samym puszkę Pandory, zamkniętą przed rokiem odpowiednią ustawą sejmową i rozporządzeniem wyznaczającym konkretne tereny w Oświęcimiu, gdzie obowiązują specjalne uregulowania prawne. Wysiłek prawników przeglądających pod lupą dokumenty inwestora ma na celu jedno. Ukryć prawdziwy powód, z którego jest on traktowany jako persona non grata. Łatwo bowiem wyobrazić sobie łańcuch przyczynowo-skutkowy, który zostałby uruchomiony, gdyby wyłożono kawę na ławę. Skoro bowiem hucznych zabaw nie wolno urządzać w miejscu, w którym dawniej była garbarnia, to również wszędzie tam, gdzie pracowali (i ginęli) więźniowie, czyli na terenie większości zakładów w Oświęcimiu (i kilku sąsiednich miastach). Mało tego, nie powinno się również wyrażać zgody na festyny uliczne. O ileż bardziej zasadne niż w przypadku garbarni będą bowiem zastrzeżenia wobec "dróg śmierci", którymi więźniowie wracali z pracy do obozu. Jak to wszystko zrobić? Trzeba co najmniej pięciokrotnie powiększyć strefę ochronną wokół obozu, czyli de facto uniemożliwić mieszkańcom Oświęcimia nie tylko swobodną działalność gospodarczą, ale także normalne spędzanie wolnego czasu. Skoro się powiedziało "A", bądźmy konsekwentni, dopowiedzmy "B". "Mieszkańcy Oświęcimia muszą nauczyć się żyć z ograniczeniami", napisał Stefan Wilkanowicz w jednym z wydanych w sprawie dyskoteki oświadczeń, ale argument ten dopóty nic nie znaczy, dopóki nie określimy jasno i czytelnie, o jakie ograniczenia chodzi. Nie można pozostawać jedynie w sferze subiektywnych odczuć i emocji, bo w ten sposób serial międzynarodowych kryzysów będzie trwał bez końca. Dziś jest to problem dyskoteki. Jutro może stadionu sportowego, który stoi obok garbarni. Zgoda, Oświęcim jest miejscem szczególnym, ale nie mogą z tego powodu obowiązywać tu inne niż w Polsce miary prawne i etyczne. Słusznie mieszkańcy miasta nad Sołą pytają, dlaczego zastrzeżeń natury historycznej nie zgłasza się w przypadku lokali rozrywkowych otwieranych w Warszawie, w miejscach zroszonych męczeńską krwią powstańców? Dlaczego rząd polski nie wzywa komercyjnej stacji radiowej do zamknięcia dyskoteki, od kilku lat działającej w gestapowskiej i ubeckiej katowni przy ulicy Pomorskiej w Krakowie? Szanować przeszłość, patrzeć w przyszłość Władze samorządowe Oświęcimia wielokrotnie udowodniły podczas ostatniej dekady, że rozumieją, iż sytuacja, w jakiej przyszło im żyć, jest wyjątkowa. Nie odcinają się od przeszłości, bo nie jest to możliwe. Pamiętając o historii, tworzyły przez ostatni rok strategię rozwoju powiatu. Przykładem takiego myślenia jest odrestaurowana niedawno synagoga, która ma dokumentować dzieje bardzo licznej społeczności żydowskiej zamieszkującej Oświęcim przed wojną i upowszechniać je wśród turystów odwiedzających Auschwitz. Ale jeśli Oświęcim ma się stać "ośrodkiem współpracy na rzecz pokoju i integracji", musi być także żywym, normalnym miastem. Szanującym przeszłość, ale nastawionym na przyszłość. Jeden z projektów strategii rozwoju ziemi oświęcimskiej (strategii tworzonej notabene we współpracy z Kancelarią Premiera RP) zakłada także powołanie Światowego Centrum Obrony Praw Człowieka, które przyczyniałoby się do zmiany wizerunku miasta. Tak by nie było, jak dotychczas, kojarzone w świecie z ludobójstwem, ale z humanistycznym przesłaniem. Miasto, które było świadkiem holokaustu, i Polska, kraj, w którym rozpoczął się proces demokratycznych zmian przekreślających czarne dziedzictwo XX wieku - mają do tego moralny tytuł. Tylko czy ktoś w świecie słyszał o tej inicjatywie? Nie wspierają jej władze państwowe, nie przyklaskują intelektualiści. A przecież tylko w taki sposób, uciekając do przodu, można uniknąć następnych konfliktów. Rozstrzyga się teraz, jaki będzie Oświęcim. Jedna wizja to miasto śmierci, druga - miasto życia. Takie jak inne miejsca na Ziemi połączone podobnym losem, np. Hiroszima czy Sarajewo. Nie da się ukryć, że na razie światowej opinii publicznej najbardziej odpowiadałby wariant pierwszy. Strefa ciszy - to idealna wizja Oświęcimia. Trzeba się z tym liczyć, dlatego wybór wizji drugiej, oczywisty z perspektywy Polski i mieszkańców miasta, wiąże się z ogromną pracą, jaką należy pilnie podjąć, by przekonać do niej świat. Alternatywa dla skansenu Na razie próbuje się rozwiązywać kolejne oświęcimskie kryzysy w drodze wykorzystywania kruczków prawnych. Ale prawo to w demokracji broń obosieczna. Widać to choćby po werdyktach w sprawie żwirowiska. Końca "dyskotekowego kryzysu" też nie widać, bo choć wojewoda po raz trzeci uchylił decyzje starosty, wiadomo, że na tym się sprawa nie skończy (jest jeszcze NSA). Jakie pole działania w takiej wojnie pozycyjnej ma rząd, najlepiej pokazuje rozpaczliwy apel premiera do... inwestora, by w imię racji etycznych zrezygnował ze swoich planów. A jeśli nie posłucha? Skoro nie uda się zaapelować do sumienia, trzeba będzie uderzyć do kieszeni. Wykupi się interes i przez jakiś czas wszyscy będą zadowoleni - do następnego konfliktu. Prawdopodobnie rząd pod naciskiem światowej opinii nie zatrzyma się w pół drogi, i zacznie wykupywać kolejne obiekty, w jakikolwiek sposób związane z tragiczną historią. Każdy otoczy się wysokim płotem i opatrzy stosownymi tablicami. Wkrótce cały Oświęcim stanie się jednym wielkim skansenem. Po jakimś czasie (to już rodzaj political fiction) dojdzie do tego, że młodzież z Oświęcimia będzie mogła napić się piwa i zatańczyć jedynie na terenie... Międzynarodowego Domu Spotkań (oczywiście nieoficjalnie). Jeżeli w Oświęcimiu zostanie jeszcze jakaś młodzież. Jest oczywiście inna możliwość. Nie tylko rząd, ale także politycy, intelektualiści i dziennikarze dostrzegą wreszcie 50-tysięczne miasto o 800-letniej tradycji. Włączą się w realizację spisanej już na papierze strategii rozwoju Oświęcimia jako strażnika pamięci o zmarłych i miejsca spotkań młodzieży z całego świata. Miasta, w którym ludzie także normalnie się bawią, jak w Warszawie i Hiroszimie. Autor jest publicystą tygodnika "Nowe Państwo".
Kolejny rok trwa gra na administracyjnej szachownicy, a nazwa Oświęcim raz po raz pojawia się w serwisach światowych agencji w niepochlebnym dla Polski ujęciu. Umiędzynarodowienie sporu dotyczącego dyskotekitanowi niebezpieczny precedens. Dla mieszkańców Oświęcimia jej rozwiązanie stanowi test na to, czy można tu żyć normalnie. Rzecz w tym, by bezkonfliktowo połączyć normalne funkcjonowanie miasta i przeszłość, w której cieniu musi się ono rozwijać. Najgorszym wyjściem jest udawanie, że konfliktu nie ma.Wbrew pozorom nawet sprawa dyskoteki wcale nie jest tak oczywista i jednoznaczna, jak sugerują media. Na razie próbuje się rozwiązywać kolejne oświęcimskie kryzysy w drodze wykorzystywania kruczków prawnych. Ale prawo to w demokracji broń obosieczna. Jakie pole działania w takiej wojnie pozycyjnej ma rząd, najlepiej pokazuje rozpaczliwy apel premiera do... inwestora, by w imię racji etycznych zrezygnował ze swoich planów. A jeśli nie posłucha?
Służba zdrowia - rokowania nie są pomyślne Nieskuteczna terapia JANUSZ A. MAJCHEREK Protesty pracowników służby zdrowia oraz powszechne niezadowolenie aktualnych i potencjalnych pacjentów, to główne elementy sytuacji na rynku usług medycznych w dwa lata po jego formalnym ustanowieniu. Można ten stan zmienić, ale nie przez odwrót od rynku, lecz dzięki jego rozwojowi. Reforma systemu ochrony zdrowia przyniosła rozczarowanie i wywołała napięcia, bowiem nie usunęła najdotkliwszych wad poprzedniego modelu, ani nie spełniła warunków osiągnięcia efektywności nowego. Najważniejsze były dwie zamierzone zmiany: wprowadzenie indywidualnego ubezpieczenia na wypadek choroby, zamiast bezpośredniego finansowania kosztów leczenia z budżetu, oraz dopuszczenie konkurencji między placówkami medycznymi, rywalizującymi o pacjentów i idące za nimi pieniądze z instytucji ubezpieczających. W ten sposób refundacja kosztów opieki medycznej miała się oprzeć na czytelnym i racjonalnym rachunku ekonomicznym, według reguł przypominających funkcjonowanie ubezpieczeń w innych dziedzinach (majątkowych, samochodowych itd.). Kasy chorych miały pełnić rolę podobną do towarzystw ubezpieczeniowych, gromadzących składki klientów i wypłacających im "odszkodowania", czyli pokrywających rachunki za usługi medyczne, do skorzystania z których zmusiła ich choroba. Reglamentacja zamiast konkurencji System zawiódł z dwóch przede wszystkim powodów. Po pierwsze, okazało się, że pieniądze wcale nie idą za pacjentem, lecz są przydzielane na podstawie odgórnych uzgodnień, czyli kontraktów zawieranych między kasami chorych a placówkami medycznymi. W ten sposób zostały w praktyce utrzymane limity, czyli reglamentacja usług medycznych, jak w dawnym systemie. Tyle tylko, że wówczas była ona wynikiem "bezpłatności". Wszystko, co otrzymujemy bez zapłaty lub po zaniżonej cenie, musi być reglamentowane, co w czasach PRL potwierdziło się wielokrotnie i na różne sposoby. Nowy system miał jednak znieść "bezpłatność" i gwarantować adekwatną zapłatę za wykonane usługi. W tej sytuacji limitowanie opieki medycznej stało się niezrozumiałe. Po drugie, sztywne kontrakty udaremniły konkurencję między usługodawcami i utrzymały "urawniłowkę" w zakresie ich finansowania, co uniemożliwiło wywołanie rywalizacji i idącej za nią poprawy efektywności pracy. Placówek się w zasadzie nie likwiduje, ale niemal wszystkie mają za mało pieniędzy. Progi i bariery Są dwa powody faktycznego złamania zasady "pieniądz idzie za pacjentem", czyli swobodnego wyboru usługodawcy oraz nieograniczonego korzystania z jego oferty, i zastąpienia jej kontraktowym limitowaniem. Pierwszy to zamiar zapobieżenia największemu ryzyku w każdej działalności ubezpieczeniowej - wyłudzaniu świadczeń. Jego groźba jest o tyle realna, że w przypadku ubezpieczeń zdrowotnych mamy do czynienia ze wspólnym interesie pacjentów i lekarzy. Jedni chętnie skorzystają z szerokiej oferty usług zdrowotnych, natomiast drudzy ochoczo się ich podejmą, wystawiając stosowne rachunki. Drugim powodem administracyjnego limitowania i dystrybuowania usług medycznych jest podległość publicznych placówek opieki zdrowotnej samorządom terytorialnym, co wkomponowuje je w układ lokalnych powiązań i interesów stwarzających ochronę przed konkurencją. Układ jest rozbudowany ponieważ członkowie kas chorych są desygnowani również przez władze samorządowe. W rezultacie niemal wszyscy mają pieniędzy po równo, ale każdemu ich brakuje. Rodzi się niedostatek usług medycznych dla rzeczywiście potrzebujących i pieniędzy dla rzetelnie je świadczących. Wyłudzeniom to zaś nie zapobiega, o czym świadczy ogromna liczba zwolnień chorobowych i lawinowo narastające koszty refundacji lekarstw. Choć oferta publicznych zakładów opieki zdrowotnej jest nieadekwatna do potrzeb (np. zmniejszająca się liczba ciąż i urodzeń powoduje spadek zapotrzebowania na usługi ginekologiczno-położnicze i pediatryczne, a rosnący wiek pacjentów wywołuje popyt na usługi geriatryczne i pielęgnacyjno-opiekuńcze), restrukturyzacja postępuje ślamazarnie. W rezultacie uzyskanie usług przez pacjentów jest utrudnione, oferta tych usług nieadekwatna do potrzeb, a środki finansowe dla usługodawców zbyt małe, bo w dużej części marnowane. Leczenie objawowe Świadomość objawów jest jednak nieporównanie bardziej powszechna niż zrozumienie przyczyn, dlatego proponowane środki zaradcze są na ogół chybione i nieskuteczne. Mówiąc językiem medycznym, mylna diagnoza prowadzi do niewłaściwej terapii. Podstawowe, i najprostsze z ordynowanych, lekarstwo, to podniesienie składki ubezpieczeniowej. Z góry można jednak przewidzieć, że skierowanie większej ilości pieniędzy w niezrestrukturyzowany system i bez racjonalnych kryteriów rozdziału nie przyniesie poprawy jego efektywności. Ostatnio podniesiono składkę o 0,25 proc., co ma dać dodatkowo ok. 800 mln zł, lecz budżetowi dysponenci tej kwoty zastrzegają, że to nie ułatwi pacjentom dotarcia do lekarzy ani nie podniesie wynagrodzeń personelu. Czy jest taka kwota, która usatysfakcjonowałaby jednych i drugich? Wątpliwe. Zarówno zapotrzebowanie na usługi medyczne i paramedyczne, jak oczekiwania płacowe pracowników służby zdrowia nie są przecież limitowane i nie mają górnej granicy. Społeczeństwo nie jest natomiast świadome, że każde zwiększenie transferu środków do sektora medycznego oznacza równoważny deficyt w budżecie państwa, co wymaga oszczędności w innych dziedzinach, podniesienia podatków lub zwiększenia długu publicznego, czyli przerzucenia kosztów takiej operacji na przyszłe pokolenia. Idący po władzę SLD, a przynajmniej jego lider, zapowiada rozważenie likwidacji kas chorych, podobne sugestie formułowane są w PSL. To chwytliwe hasło, bo zdołano społeczeństwu przedstawić te instytucje jako kosztowne i marnotrawne. Wynagrodzenia pracowników i koszty siedzib kas chorych mogą rzeczywiście budzić kontrowersje czy nawet oburzenie, lecz nie mają znaczenia ekonomicznego, stanowiąc 1 - 2 proc. wszystkich wydatków na finansowanie systemu ochrony zdrowia w Polsce. Oszczędności na nich dokonane nie zmieniłyby sytuacji całej branży, bo wyniosłyby mniej niż połowę kwoty spodziewanej w przyszłym roku z podniesienia składki o 0,25 proc. Wezwania do likwidacji kas chorych są równie demagogiczne i populistyczne, jak żądania likwidacji innych instytucji publicznych, na czele z parlamentem i samorządami lokalnymi, również bulwersującymi część obywateli płacami, dietami czy siedzibami. Zlikwidować można, tylko co w zamian? Czy zamiast kas chorych powołać jakąś centralną instytucję do dystrybucji środków, a może wrócić do finansowania bezpośrednio z budżetu, jak dawniej, z całą korupcyjną otoczką? Unia Wolności proponuje oddanie opieki zdrowotnej w gestię samorządów. To jeszcze bardziej wplotłoby placówki medyczne i osoby za nie odpowiedzialne w sieć lokalnych interesów, całkowicie już unicestwiając szanse na zdrową konkurencję i poprawę efektywności. Trudno wskazać korzyści, jakie mogliby z tego odnieść pacjenci. Niektórzy proponują więc ten układ interesów osłabić przez odebranie samorządom prawa powoływania członków kas chorych i powierzenie ich wyboru samym pacjentom. Można się jednak obawiać, że wybory do kas chorych skończyłyby się klapą wynikającą ze znikomej frekwencji, która ułatwiłaby manipulacje. Zresztą rozważano taki wariant we wstępnych pracach nad reformą, ale porzucono go ze względu między innymi na te zastrzeżenia i niebezpieczeństwa. Lekarstwo musi być bolesne Czy więc z impasu, w jakim znalazła się reforma służby zdrowia, nie ma wyjścia? Zapewne jest, lecz wymaga ponownego rozważenia dwóch zaniechanych lub zablokowanych elementów reformy: współodpłatności pacjentów za niektóre usługi medyczne oraz działalności komercyjnych ubezpieczeń zdrowotnych. Bez obciążenia pacjentów częścią kosztów opieki medycznej trudno będzie powstrzymać, a przede wszystkim zaspokoić rosnące żądania dotyczące ilości i jakości świadczeń oraz lawinowo narastające wydatki. W Polsce przyjęto założenie, że podstawowe usługi medyczne mają być gwarantowane "za darmo", czyli dla pacjenta bezpłatnie. Tymczasem prawie każdego stać na częściowe przynajmniej pokrycie kosztów leczenia przeziębienia, które nie jest groźną chorobą, natomiast prawie nikogo nie stać na sfinansowanie nieporównanie droższego zabiegu na otwartym sercu czy przeszczepu, bez którego niechybnie umrze. Na tę sprzeczność bezskutecznie zwracał uwagę podczas debaty konstytucyjnej ówczesny senator Zbigniew Religa. Nikt przecież nie wymusza i prawie nikt nie dokonuje zbędnych lub fikcyjnych zabiegów operacyjnych (pomijając operacje plastyczne), natomiast wyłudzenia, nadużycia i marnotrawstwo szerzą się przy okazji zwykłych, rutynowych i masowych porad lekarskich, krótkotrwałych zwolnień chorobowych czy bezpłatnych recept. Współfinansowanie ich przez pacjentów zmniejszyłoby te obciążenia w dwójnasób, bowiem oprócz przysporzenia dodatkowych środków ograniczyłoby rozmiary oszustw i nadużyć. Podobne efekty dałoby dopuszczenie komercyjnych ubezpieczeń zdrowotnych, czyli prywatnych kas chorych. Na pewno wymusiłyby większą efektywność gospodarowania powierzonymi im środkami i pracy placówek medycznych, a ponadto skłoniły klientów do wpłacania większych składek w zamian za gwarancje lepszych usług. Współfinansowanie standardowych usług medycznych przez pacjentów zostało jednak odrzucone, a dopuszczenie działalności prywatnych kas chorych odroczone. Pierwsze rozwiązanie byłoby zapewne trudne do przeprowadzenia bez społecznych protestów, ale cała reforma wywołuje dziś opory, i tak więc trzeba sobie będzie z nimi poradzić. Natomiast prywatne ubezpieczenia zdrowotne mają społeczne przyzwolenie, co pokazał niedawny sondaż, są jednak sabotowane przez polityków, którzy najwyraźniej boją się konkurencji dla publicznych kas chorych, obsadzonych przez swoich partyjnych komilitonów. Na zwiększenie środków i poprawę efektywności w służbie zdrowia trudno więc, w obliczu tych faktów i tendencji, liczyć.
Protesty pracowników służby zdrowia oraz powszechne niezadowolenie aktualnych i potencjalnych pacjentów to główne elementy sytuacji na rynku usług medycznych w dwa lata po jego formalnym ustanowieniu. Reforma systemu ochrony zdrowia nie usunęła najdotkliwszych wad poprzedniego modelu, ani nie spełniła warunków osiągnięcia efektywności nowego. Najważniejsze były dwie zamierzone zmiany: wprowadzenie indywidualnego ubezpieczenia na wypadek choroby, zamiast bezpośredniego finansowania kosztów leczenia z budżetu, oraz dopuszczenie konkurencji między placówkami medycznymi, rywalizującymi o pacjentów i idące za nimi pieniądze z instytucji ubezpieczających. W ten sposób refundacja kosztów opieki medycznej miała się oprzeć na czytelnym i racjonalnym rachunku ekonomicznym, według reguł przypominających funkcjonowanie ubezpieczeń w innych dziedzinach. Kasy chorych miały pełnić rolę podobną do towarzystw ubezpieczeniowych, gromadzących składki klientów i wypłacających im "odszkodowania", czyli pokrywających rachunki za usługi medyczne, do skorzystania z których zmusiła ich choroba.
DŁUGI WEEKEND Leszek Balcerowicz ma urlop. Jest wśród polityków wyjątkiem Wolne na uroczystościach Większość Polaków między 29 kwietnia a 3 maja będzie wypoczywać. Ale nie nasi politycy, dla których tych pięć, teoretycznie wolnych, dni jest czasem szczególnej aktywności. Zajęci są obchodami tysiąclecia zjazdu gnieźnieńskiego, uchwalenia Konstytucji 3 maja, rocznicą zbrodni katyńskiej, "Marszem żywych". Lewica świętuje 1 Maja. Prawicowi premier Jerzy Buzek i lider AWS Marian Krzaklewski spotkają się z Ojcem Świętym. Chyba tylko wicepremier Leszek Balcerowicz wybiera się na zagraniczny urlop. Pierwszy dzień przedłużonego weekendu - 29 kwietnia - ściągnie zwykłych obywateli nad jeziora lub w góry, a elity polskiej polityki do Gniezna na kolejny dzień uroczystości z okazji tysiąclecia zjazdu gnieźnieńskiego. Po premierze Jerzym Buzku, wezmą w nich udział i lider AWS Marian Krzaklewski, i SLD Leszek Miller. Rzymska majówka Kolejne cztery dni Marian Krzaklewski, jako przewodniczący NSZZ "Solidarność", spędzi w Rzymie, gdzie blisko milion ludzi świata pracy będzie obchodzić 1 Maja - święto Józefa Robotnika - pod hasłem "Praca dla każdego jedyną drogą do solidarności i sprawiedliwości". Dla "S" jest to drugi etap pielgrzymki po 19 marca, święcie Józefa Rzemieślnika. Część z 2,5 tysiąca polskich związkowców poświęca ją intencji jak najszybszej beatyfikacji ks. Jerzego Popiełuszki i kardynała Stefana Wyszyńskiego. W swej homilii papież Jan Paweł II ma wspomnieć o "Solidarności", a Krzaklewski ma przeczytać Modlitwy wiernych albo Lekcje w języku polskim. Marian Krzaklewski spotka się z Ojcem Świętym trzykrotnie: 1 maja po mszy, 2 maja w grupie liderów central związkowych i najprawdopodobniej 3 maja papież przyjmie go wraz z małżonką na audiencji. Wcześniej Rzym opuści Jerzy Buzek. Premier z małżonką 30 kwietnia w Watykanie weźmie udział w kanonizacji błogosławionej Faustyny, później w spotkaniu delegacji państwowych z Ojcem Świętym i w obiedzie u papieża dla zaproszonych gości. Jednak jeszcze w nocy Buzek wróci do kraju. Będzie odpoczywał 1 i 2 maja (spędzi te dni z rodziną poza Warszawą), by 3 maja wziąć udział w złożeniu wieńców pod Grobem Nieznanego Żołnierza, a wieczorem w uroczystościach w Trybunale Konstytucyjnym. Mniej zajęci będą w te dni politycy AWS - rzecznik Klubu Piotr Żak, który w sobotnie popołudnie prosto z Gniezna pojedzie do Wrocławia na "pierwszy mecz koszykówki play off" Śląsk Zepter - Anwil Włocławek. Żak - zapalony "kibol sportowy", jak mówi o sobie - kibicuje Zepterowi. W niedzielę zaś rzecznik wraz z ministrem spraw wewnętrznych i administracji Markiem Biernackim będzie świętował Dzień Strażaka w Ludźmierzu na Podhalu i przez pozostałe trzy dni wypoczywał w Tatrach wraz z młodszym synem. Starszy uczy się do matury. Balcerowicz na urlopie, reszta w pracy Leszek Balcerowicz, szef Unii Wolności, jako jeden z nielicznych VIP-ów wybiera się na urlop za granicę. - Lepiej szefa wysłać za granicę, bo jak jest w kraju, to potrafi wrócić znienacka z urlopu - śmieją się współpracownicy wicepremiera. Balcerowicz w pracy stawi się dopiero w poniedziałek, 8 maja. - Długi weekend? Nie będzie długiego weekendu - mówi Jerzy Wierchowicz, szef Klubu Parlamentarnego UW. - 2 maja chciałbym wziąć udział w "Marszu żywych". Trzeciego będą uroczystości trzeciomajowe, a jest przecież jeszcze rodzina. Poświęcę jej dwa dni, które pewnie sobie wygospodaruję - narzeka polityk UW, że "na pewno nie będzie miał pięcio- czy siedmiodniowej laby". Na "Marsz żywych" wybiera się także Jan Lityński, poseł Unii. - Nie będzie mnie niestety w Gnieźnie, bo mam pilne obowiązki w Świdnicy - mówi Lityński. I dodaje: - Takiego typowego wypoczynku nie planuję. Prezydent w ogrodach 2 maja w Oświęcimiu politycy UW spotkają się z prezydentem. Aleksander Kwaśniewski wraz z prezydentem Izraela weźmie udział w uroczystym apelu młodzieży uczestniczącej w "Marszu żywych". W rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 maja, jak co roku Kwaśniewski będzie na uroczystościach przed Grobem Nieznanego Żołnierza na placu Piłsudskiego w Warszawie i po południu wyda przyjęcie dla korpusu dyplomatycznego. Odznaczy też "zasłużonych dla kraju i społeczeństwa". Służby prasowe prezydenta nie wiedzą, co Aleksander Kwaśniewski zamierza robić 29 i 30 kwietnia. Nie ma nic w programie, zatem będą to jego "chwile dla siebie". Potrzebne przed 1 Maja, kiedy w to lewicowe Święto Pracy prezydent jak zwykle organizuje w ogrodach Pałacu Prezydenckiego majówkę dla około 1800 osób. W ogrodzie, ale swoim, spędzi też kilka dni były prezydent Lech Wałęsa. - Mamy duży ogród, więc mamy gdzie się podziać. Ale na jeden dzień na pewno wyjedziemy w Bory Tucholskie, żeby pooddychać leśnym powietrzem. A tradycyjnie 3 Maja mąż weźmie udział w mszy świętej za ojczyznę - mówi Danuta Wałęsa. Festyn lewicy Święto Pracy fetują, rzecz jasna inaczej niż "S", lewicowe partie i organizacje. Przed przyjęciem u prezydenta lider SLD Leszek Miller wraz z czołówką polityków Sojuszu idzie w stołecznym pochodzie sprzed siedziby OPZZ do pl. Grzybowskiego. Podczas późniejszego, tradycyjnego festynu na ul. Rozbrat, Danuta Waniek przez godzinę będzie pełnić "dyżur" dla wyborców. I ona, i Miller, pracują 2 maja. Dzień później Waniek oraz posłanka SLD Izabella Sierakowska udają się do Brukseli, gdzie czeka je "seria spotkań na temat rynku pracy kobiet w Polsce". Wracają do kraju 6 maja. Leszek Miller narzeka, że "niestety nie wyjeżdża na urlop". Jak inni politycy będzie świętował 3 Maja. - Może w następny weekend uda mi się wyjechać za miasto - planuje szef SLD. Ma jednak nadzieję na odrobinę odpoczynku 30 kwietnia. Spędzi go w domu. Pracowity weekend ludowców Pracowicie spędzą też majowy weekend działacze PSL: 2 maja odbędzie się konwencja wyborcza, na której ludowcy wybiorą swojego kandydata na prezydenta. Bogdan Pęk, jeden z liderów PSL, w sobotę będzie w Gnieźnie, w niedzielę ma spotkania "w terenie". - To będzie pracowity długi weekend - mówi. - Nie dość, że nasza konwencja jest we wtorek, to 3 maja jestem zaproszony na uroczystości na górze Świętej Anny - dodaje. Marszałkowskie koncerty i mecze Marszałkowie Sejmu Maciej Płażyński i Senatu Alicja Grześkowiak będą dzielić te 5 dni między oficjalne spotkania i chwile tylko dla siebie. Grześkowiak 30 kwietnia wraz z byłym prezydentem RP na uchodźstwie Ryszardem Kaczorowskim weźmie udział w Anglii w uroczystościach związanych z 60. rocznicą zbrodni katyńskiej. 1 maja w jej kalendarzu "nie ma nic szczególnego". Dzień później będzie w Toruniu na Festiwalu Muzyki i Sztuki Krajów Bałtyckich - PROBALTICA, a 3 maja w Częstochowie, gdzie odbędzie się na Jasnej Górze msza święta (to także święto Maryi Królowej Polski). Natomiast Płażyński z Gniezna pojedzie do Gdańska. Dzień przed oficjalnymi uroczystościami 3 Maja w Warszawie chce "wybrać się gdzieś z rodziną, na łono natury". Zaś 1 maja będzie grał w meczu liberałów z dawnymi działaczami Ruchu Młodej Polski. B.I.W., F.G., PAD
Większość Polaków między 29 kwietnia a 3 maja będzie wypoczywać. Ale nie nasi politycy. Jerzy Buzek i Marian Krzaklewski spotkają się z Ojcem Świętym. Aleksander Kwaśniewski weźmie udział w apelu młodzieży uczestniczącej w "Marszu żywych". Lech Wałęsa weźmie udział w mszy świętej za ojczyznę. Leszek Miller idzie w stołecznym pochodzie.
Polska-Austria Przedsiębiorcom przydaliby się pracownicy z krajów kandydujących do Unii. Związkowcy jednak ich nie chcą Najważniejszy jest spokój społeczny HALINA BIŃCZAK Austriacy coraz częściej uważają, że Polak to taki sam obcokrajowiec jak Hiszpan, Portugalczyk czy Grek. Zmiany nie zaszły jednak aż tak daleko, żeby godzić się na swobodę podejmowania pracy w Austrii przez obywateli Polski, Czech, Węgier czy Słowacji. Właśnie Niemcy i Austria przeciwstawiają się - jak dotąd, niezwykle skutecznie - objęciu tych krajów zasadą swobody przepływu osób jednocześnie z ich wejściem do Unii Europejskiej i domagają się długich okresów przejściowych. Rząd Austrii uzasadnia swoje stanowisko przede wszystkim sprzeciwem związków zawodowych. Argumenty czysto ekonomiczne przemawiają bowiem za umożliwieniem napływu pracowników - takiego zdania są przedstawiciele wielu austriackich firm. Według nich, włączenie krajów Europy Środkowej i Wschodniej do UE będzie dla gospodarki Austrii zdecydowanie korzystne. Tak uważa również Jan Stankovsky z WIFO - austriackiego instytutu badań ekonomicznych. Otwarcie na wschód będzie, według niego, korzystne dla austriackiej gospodarki choćby z tego powodu, że łatwiejsze staną się: handel (wolne granice) oraz inwestycje w Europie Środkowej i Wschodniej. Dodatnio wpłynie to również na poziom wzrostu gospodarczego w całej Europie: według wyliczeń WIFO, zarobi ona na tym 0,8 pkt. procentowego wzrostu PKB rocznie. Dla "nowych" krajów UE członkostwo oznaczałoby, zdaniem Stankovsky'ego, "zarobek" 1 pkt. proc. wzrostu gospodarczego rocznie przez 8-10 lat. - Dla Raiffeisen Zentralbank integracja Europy Środkowej z Zachodnią zaczęła się zaraz po rozpoczęciu zmian gospodarczych w tych krajach - uważa Herbert Stepic, wiceprezes zarządu. RZB ma spółki córki w jedenastu krajach regionu i formalne włączenie tych państw do Unii będzie oznaczać głównie uproszczenie działalności i ułatwienia w handlu międzynarodowym, który bank w dużym stopniu finansuje. Polska dla RZB stanowi jeden z sześciu kluczowych rynków (takich, na których chcą znaleźć się w pierwszej piątce banków) i dlatego austriacki bank jest zainteresowany jej szybkim wejściem do UE. Jego zdaniem, z ekonomicznego punktu widzenia banku, żadne okresy przejściowe nie są Austrii potrzebne. Ta opinia nie jest odosobniona. Opancerzona nisza rynkowa Franz Achleitner Fahrzeugbau und Reifenzentrum - to rodzinne przedsiębiorstwo z Tyrolu: poszczególnymi częściami zarządzają ojciec i dorośli synowie bliźniacy, a finansami zajmuje się matka. Firma jest niewielka (200 zatrudnionych, 50 mln euro sprzedaży rocznie, z czego 60 proc. na eksport), ale potrafiła znaleźć sobie intratną niszę rynkową. Wytwarza głównie pojazdy wyspecjalizowane - bankowe furgony do przewozu pieniędzy, pojazdy dla policji, wojska itp. Wśród odbiorców są Bundesbank, Europejski Bank Centralny, a także - NBP. - Przy Unii nie można spać spokojnie - mówi Franz Achleitner, szef przedsiębiorstwa, pytany o skutki, jakie dla jego firmy miało wejście Austrii do UE. Nasiliła się konkurencja i trzeba się było do tego dostosować. W jego firmie zaczęto od wymiany centralki telefonicznej na szybszą i rezygnacji z wytwarzania standardowych pojazdów na rzecz krótkich, unikatowych serii. Zdaniem Achleitnera-seniora, żaden rozsądny unijny przedsiębiorca nie może zadowalać się tym, co ma. Musi ciągle szukać czegoś nowego. - Firmie średniej wielkości łatwiej jest zmieniać profil produkcji niż gigantowi nastawionemu na długie serie - uważają zarówno ojciec, jak i syn (też Franz). Pożytki z Unii to, ich zdaniem, większa łatwość w nawiązywaniu kontaktów i współpracy, euro, które eliminuje ryzyko kursowe w handlu z pozostałymi krajami "piętnastki", i brak kontroli na granicach. Między innymi te właśnie kontrole powodują, że Achleitnerom odpowiadałoby jak najszybsze przyłączenie Polski do UE. Mają filię w Poznaniu (dwadzieścia osób, głównie serwisowców) i przy transporcie części ciągle stykają się z biurokratycznymi kłopotami na granicach. Pracowników filii szkolą w głównym zakładzie w Wurgl - ale tylko po trzech, bo na zatrudnienie większej liczby nie mogą dostać zezwolenia. Dla Achleitnerów swoboda napływu pracowników z krajów kandydackich nie stanowiłaby żadnego problemu i wszelkie okresy przejściowe uważają za niepotrzebne. - Jest za mało wykwalifikowanych pracowników, a produkcja rośnie - mówi Achleitner-senior. Uważa, że wielu przedsiębiorców ma ten sam kłopot. Nie tworzą oni jednak lobby na rzecz otwarcia rynku, bo na ogół, zwłaszcza ci z zachodniej części Austrii, nie stykali się z polskimi, węgierskimi czy czeskimi pracownikami i niewiele wiedzą o ich przygotowaniu zawodowym. Dobrzy nie tylko kolejarze Kwalifikacje polskich pracowników - zwłaszcza inżynierów budowy maszyn i kolejnictwa - bardzo dobrze ocenia natomiast Konrad Buder z Plasser & Theurer. Firma wytwarza urządzenia do układania i konserwacji torów kolejowych, sprzedawane do ponad 100 krajów. Zatrudnia na świecie ponad 3000 osób (przy sprzedaży wartości około 350 mln USD) i ma 80 proc. udziału w globalnym rynku tych urządzeń. Z Polską, a konkretnie z PKP, handluje od lat 60. Zdaniem Budera, rozwój handlu był następstwem m.in. wysokich kwalifikacji polskich inżynierów kolejnictwa. Wcześnie zrozumieli, że jeśli tory są tak intensywnie eksploatowane jak w Polsce do lat 90., to koniecznie trzeba je konserwować. Według Budera, PKP dotychczas czynią to skutecznie i polskie szyny są w znacznie lepszym stanie niż np. czeskie. Z racji długoletnich związków handlowych z Polską Konrad Buder również uważa, że wejście naszego kraju do UE powinno nastąpić jak najwcześniej. Ale zapytany, czy gotów byłby zatrudniać polskich pracowników w Linzu (tam jest główny zakład firmy) odpowiada, że to będzie możliwe dopiero za kilka lat, gdy starsi pracownicy zaczną odchodzić na emeryturę, a nowych nie będzie skąd wziąć. Bardziej prawdopodobne jest, jego zdaniem, przenoszenie w przyszłości serwisu i części produkcji na wschód, gdzie taniej, głównie do Polski. Już teraz firma ma u nas niewielką, ale bardzo dochodową filię serwisową. Od zaraz zatrudniłby Polaków, Słowaków, Czechów czy Węgrów Fritz Ebner z produkującej materiały budowlane firmy Leier (ma zakłady nie tylko w Austrii, ale też na Węgrzech i w Polsce, w Malborku). Jego zdaniem, Austriacy po prostu nie chcą już wykonywać niektórych prac - na przykład układać kostki brukowej - a pracowników brakuje także m.in. w gastronomii i hotelarstwie. Nielegalni już są Polacy, którzy od lat legalnie mieszkają w Wiedniu, mówią, że polskich pracowników już teraz jest dużo, tyle że pracują na czarno. Mężczyźni - głównie na budowach, kobiety - jako pomoce domowe i opiekunki osób chorych czy niepełnosprawnych. Na ulicach się ich nie zauważa, bo na wszelki wypadek wolą publicznie po polsku nie rozmawiać. Z prywatnych szacunków wiedeńskich Polaków wynika, że tych pracujących na czarno (głównie w stolicy) może być dobrze ponad sto tysięcy. Zdaniem Jana Stankovsky'ego z WIF0, ta liczba jest z pewnością zawyżona, bo tylu nielegalnych pracowników nie dałoby się ukryć. Za prawdopodobną uznaje ją natomiast Karl-Heinz Nachtnebel z austriackiej federacji związków zawodowych - zdecydowanie przeciwnej szybkiemu otwarciu granic przed pracownikami z krajów kandydackich. Związki bronią swego Na ten właśnie sprzeciw powołują się austriaccy politycy, m.in. minister spraw zagranicznych Benita Ferrero-Waldner. Austria natychmiast przyłączyła się do niemieckiego żądania, by okres przejściowy w dziedzinie swobody przepływu osób wynosił siedem lat - według polityków i tak nie usatysfakcjonowało to związków zawodowych, które domagały się, by otworzyć granice przed krajami kandydackimi dopiero wówczas, gdy dochód na osobę sięgnie tam 80 proc. austriackiej średniej (w 1998 r. wynosiła ona, licząc według parytetu siły nabywczej, 24 tys. dolarów). Karl-Heizn Nachtnebel mówi, że choć nie bardzo wiadomo, skąd się wzięło akurat tych 80 proc., to dla niego jest jasne, że napływ pracowników z uboższych krajów może spowodować zarówno kłopoty z zatrudnieniem, jak i spadek przeciętnej płacy - jeśli nie wszędzie, to w niektórych regionach, zwłaszcza przygranicznych. Według związkowych wyliczeń, otwarcie granic spowodowałoby napływ do Austrii około 150 tys. pracowników (na ok. 3,1 mln obecnie zatrudnionych). Zdaniem Nachtnebla, dla rynku pracy kłopotliwa byłaby imigracja nawet o połowę mniejsza. - Nie chcemy, by spadł poziom płac i żeby zwiększyła się stopa bezrobocia - mówi. I dodaje, że przecież prawie półtora miliona związkowców płaci składki właśnie po to, żeby ktoś taki jak on zabiegał o ich interesy. Przede wszystkim porozumienie Związkowcom sprzyja także praktykowana w Austrii od lat zasada porozumienia społecznego - długotrwałych i wyczerpujących negocjacji między pracodawcami, pracownikami i rządem. W ten sposób ustala się m.in. skalę corocznych obowiązkowych podwyżek płac, a także wiele drobniejszych, ale istotnych kwestii. Przedstawiciele Wirtschaftskammer Österreich (WIFI) - izby gospodarczej, do której muszą należeć wszyscy przedsiębiorcy -stwierdzają, że wprawdzie pozycja związkowców jest silna i pracodawcy często muszą w tych negocjacjach ustępować, ale per saldo ten sposób postępowania jest dla nich opłacalny, bo mają zapewniony spokój społeczny. Chociaż, jak mówi między innymi Georg Schramel, zastępca dyrektora generalnego WIFI, z czysto ekonomicznego punktu widzenia swobodny przepływ osób byłby korzystniejszy niż utrzymywanie ograniczeń wobec krajów kandydackich, to zasada porozumienia społecznego ma w tym przypadku priorytet. Już za parę lat Stankovsky podkreśla z kolei, że gdy Austria wchodziła do Unii, najważniejsze były dla niej kwestie rolnictwa i tranzytu. Teraz są to miejsca pracy. Wprawdzie stopa bezrobocia jest tu niska (według metodologii UE - 3,7 proc., według dawnej, miejscowej - 5,1 proc.), ale gorzej jest pod tym względem akurat w regionach graniczących z krajami kandydackimi. Tam właśnie silne są obawy przed konkurencją ze strony cudzoziemców przyjeżdżających do pracy codziennie (np. ze Słowacji) czy na tydzień-dwa (z Polski). Poza tym, zdaniem Stankovsky'ego, nie można negować faktu, że już 40 proc. różnicy w dochodach zachęca do przenosin za pracą do innego kraju. A relacja dochodów między Polską a Austrią wynosi prawie jeden do trzech (dane za 1998 rok, według parytetu siły nabywczej). Na razie zatem obecność Polaków w Austrii doceniają przede wszystkim właściciele pensjonatów i hoteli w miejscowościach narciarskich. - Co roku jest ich więcej, to już licząca się grupa klientów - mówi Hans Reichel z Innsbruck-Information, instytucji turystycznej obsługującej stolicę Tyrolu i okoliczne wioski. Jan Stankovsky pociesza jednak, że gdy austriacki system ubezpieczeń społecznych zacznie mieć kłopoty ze względu na starzenie się ludności, cudzoziemcy - a więc i Polacy - staną się bardzo potrzebni. Ma to nastąpić w latach 2010-2012. Wtedy, gdy skończyłyby się postulowane przez Niemcy i Austrię okresy przejściowe. -
Zmiany nie zaszły tak daleko, żeby godzić się na swobodę podejmowania pracy w Austrii przez obywateli Polski, Czech, Węgier czy Słowacji. Niemcy i Austria przeciwstawiają się objęciu tych krajów zasadą swobody przepływu osób jednocześnie z ich wejściem do Unii.Rząd Austrii uzasadnia swoje stanowisko sprzeciwem związków zawodowych. Argumenty ekonomiczne przemawiają bowiem za umożliwieniem napływu pracowników. Franz Achleitner Fahrzeugbau und Reifenzentrum - to rodzinne przedsiębiorstwo z Tyrolu. - Przy Unii nie można spać spokojnie - mówi szef przedsiębiorstwa. Nasiliła się konkurencja. - Firmie średniej wielkości łatwiej jest zmieniać profil produkcji - uważają ojciec i syn. Pożytki z Unii to, ich zdaniem, łatwość w nawiązywaniu kontaktów, euro, które eliminuje ryzyko kursowe, i brak kontroli na granicach. Austria przyłączyła się do niemieckiego żądania, by okres przejściowy w dziedzinie swobody przepływu osób wynosił siedem lat. Stankovsky pociesza, że gdy austriacki system ubezpieczeń społecznych zacznie mieć kłopoty ze względu na starzenie się ludności, cudzoziemcy staną się potrzebni. Ma to nastąpić w latach 2010-2012.
TRYBUNAŁ W LUKSEMBURGU Wolność przepływu towarów Rozróżnienie środków krajowych: odnoszące się do towaru oraz dotyczące sposobów jego zbytu CEZARY MIK Traktat o Wspólnocie Europejskiej z 1957 r. przewiduje tzw. wolność przepływu towarów. Zgodnie z art. 9 swoboda ta ma być zapewniona - z jednej strony - przez stworzenie unii celnej (eliminacja ceł i opłat o skutku równoważnym w stosunkach handlowych państw członkowskich oraz ustanowienie wspólnej zewnętrznej taryfy celnej; art. 12-29), a z drugiej - przez urzeczywistnienie zakazu stosowania ograniczeń ilościowych i środków o charakterze równoważnym (art. 30-36). W odniesieniu do drugiego elementu wolności przepływu w orzecznictwie Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości (ETS) przez długi czas nie było poczucia bezpieczeństwa prawnego, gdyż nie dokonano jednoznacznej prawnie i prawidłowej ekonomicznie wykładni pojęcia "środek o skutku równoważnym do ograniczenia ilościowego". ETS początkowo przyjął bardzo szeroką interpretację, twierdząc, że jest nim każdy środek, który rzeczywiście lub potencjalnie, bezpośrednio lub pośrednio przeszkadza w handlu wewnątrzwspólnotowym (wyrok w sprawie Procureur du Roi przeciwko Benedyktowi i Gustawowi Dassonville z 11 lipca 1974 r., tzw. formuła Dassonville). Może być on uzasadniony jedynie względami pozagospodarczymi, wyraźnie i enumeratywnie wymienionymi w art. 36 (np. bezpieczeństwo publiczne, moralność publiczna, zdrowie publiczne, ochrona własności przemysłowej lub handlowej). W wyroku z 20 lutego 1979 r. (sprawa Rewe-Zentral AG przeciwko Bundesmonopolverwaltung für Branntwein) ETS jednak złagodził swe stanowisko. Uznał, że gdy we Wspólnocie nie ma reguł wspólnych dla jakiegoś towaru, WE musi zaakceptować przeszkody, jakie wynikają z różnic w regulacjach krajowych, o tyle, o ile jest to konieczne dla zadośćuczynienia pilnym powodom interesu ogólnego, związanym w szczególności z potrzebą zapewnienia skuteczności kontroli fiskalnej, ochroną zdrowia publicznego, uczciwością transakcji handlowych i ochroną konsumenta. To ograniczenie zasady swobodnego przepływu towarów może być jednak wykorzystywane wyłącznie przy zachowaniu zakazu dyskryminacji ze względu na pochodzenie towarów i zasady proporcjonalności. Jak każdy wyjątek od reguły musi też być stosowane zwężająco (tzw. formuła Cassis de Dijon). Wyrok w sprawie Cassis nie zapobiegł dalszej erozji formuły Dassonville. Rychło bowiem okazało się, że istnieje liczna grupa środków krajowych, których kwalifikacja z punktu widzenia prawa wspólnotowego nie jest prosta. Państwa członkowskie regulowały bowiem swobodny przepływ w taki sposób, że zakazywały pewnych sposobów promocji i sprzedaży towarów. ETS długo nie zdołał określić jednoznacznie swego stanowiska. Zgodnie z niektórymi wyrokami tworzącymi tzw. nurt sprawy Oebel ETS stwierdzał, że środki takie - jako część polityki społeczno-gospodarczej - nie podlegają art. 30, jeżeli stosowane są bez dyskryminacji ze względu na pochodzenie podmiotów gospodarczych i towarów, gdyż nie są one w stanie wywołać negatywnych skutków w handlu wewnątrz WE. W wielu innych sprawach (tzw. nurt sprawy Oosthoek) stanowisko ETS było zgoła odmienne. Uważał, że prawo krajowe, które ogranicza lub zakazuje pewnych form reklamy i promocji towaru, może ograniczać wolumen sprzedaży wskutek konieczności zmiany form reklamowo-promocyjnych i zwiększenia związanych z tym kosztów handlowych, nawet wtedy, gdyby było ono stosowane bez dyskryminacji. Wreszcie, na przełomie lat 80. i 90., ETS wydał kilka orzeczeń, które składają się na tzw. nurt sprzedaży niedzielnej. Sformułował tam przekonanie, że gdy państwo stosuje środki odzwierciedlające pewne wybory odnoszące się do szczególnych cech narodowych lub regionalnych o charakterze społeczno-kulturalnym, nie mają one na celu obrotu towarowego. Aczkolwiek mogą mieć one niekorzystny wpływ na wolumen sprzedaży, to jednak stosowane są bez dyskryminacji ze względu na pochodzenie towaru. Środki takie w istocie wywierają jedynie hipotetyczny wpływ na handel między państwami członkowskimi i z tego względu nie powinny podlegać art. 30. Mając takie doświadczenie orzecznicze, ETS zajął się połączonymi sprawami Keck i Mithouard. Najpierw fakty. Francuski urząd ochrony konkurencji ustalił, że w dwóch supermarketach: SA CORA w Mundolsheim i COOP Rond Point w Geispolsheim, sprzedawano przez pewien czas w 1989 r. piwo "Picon biere" i kawę "Sati rouge" po cenach niższych od ich nabycia w celu promocji tych towarów, co stanowiło nielegalną praktykę handlową, zwaną sprzedażą ze stratą. Na podstawie protokołu pokontrolnego prokurator wszczął postępowanie karne przeciwko dyrektorom obu centrów handlowych: Bernardowi Keck i Danielowi Mithouard. Przed Sądem Wielkiej Instancji w Strasburgu oskarżeni zakwestionowali zgodność francuskiej ustawy o finansach z art. 30 traktatu. W obliczu niejednoznacznych interpretacji tego postanowienia sąd zawiesił postępowanie i zwrócił się do ETS z pytaniem, czy przepisy francuskie zakazujące takiej formy promocji mogą być uznane za środek o skutku równoważnym do ograniczeń ilościowych. ETS nie miał prostego zadania, tym bardziej że adwokat generalny Walter van Gerven nie ułatwiał rozstrzygnięcia. W opinii z listopada 1992 r. twierdził, że przepisy francuskie są środkiem o skutku równoważnym w znaczeniu art. 30 i zaczął weryfikować ich zasadność z punktu widzenia formuły Cassis. Pod wpływem wyroków z nurtu sprzedaży niedzielnej wydał jednak w kwietniu 1993 r. nową opinię, w której dowodził jedynie hipotetycznego wpływu norm francuskich na handel wewnątrz WE. W tej sytuacji ETS najpierw przypomniał formułę Dassonville, następnie podkreślił, że prawo francuskie nie miało na celu regulacji wymiany towarowej między państwami członkowskimi. Dostrzegł przy tym, że przez zakaz pewnej formy reklamy może ono ograniczyć wolumen sprzedaży towarów. Zauważył również, że podmioty gospodarcze odwołują się do art. 30 dla kwestionowania wszelkich przepisów ograniczających wolność handlu, choćby nie dotyczyły one towarów z innych państw członkowskich. ETS orzekł więc, że istnieje potrzeba rewizji i doprecyzowania dotychczasowego orzecznictwa. Postanowił - zgodnie z formułą Cassis - że środkami o skutku równoważnym ograniczeniom ilościowym są przeszkody, które w braku harmonizacji wspólnotowej wynikają ze stosowania do towarów z innych państw członkowskich, gdzie są legalnie produkowane i wprowadzane do obrotu, reguł określających warunki, którym powinny odpowiadać te towary (nazwa, kształt, wymiary, waga, skład, prezentacja, etykietowanie, opakowanie), choćby były stosowane także wobec towarów krajowych, chyba że znajduje to uzasadnienie w postaci interesu ogólnego, który przeważy nad wolnością obrotu towarami. Natomiast, odmiennie od dotychczasowego orzecznictwa, ETS stwierdza, że nie jest zdolny przeszkodzić w handlu bezpośrednio lub pośrednio, rzeczywiście lub potencjalnie w sensie formuły Dassonville środek krajowy, który ogranicza lub zakazuje niektórych sposobów sprzedaży, pod warunkiem że jest on stosowany bez dyskryminacji do wszystkich podmiotów gospodarczych działających w państwie stosującym środek i do wszystkich towarów komercjalizowanych w tym państwie. Przepisy takie bowiem z natury swej nie są w stanie przeszkodzić towarom importowanym w dostępie do rynku i nie krępują go w stopniu wyższym niż w stosunku do towarów krajowych. W rezultacie art. 30 nie ma zastosowania do prawa francuskiego, które zakazuje jedynie pewnej formy promocji sprzedaży i dotyka w równym stopniu wszystkich podmiotów gospodarczych i wszelkich towarów, bez względu na ich pochodzenie. Wyrok w sprawach Keck i Mithouard nie był tylko epizodem, kolejnym z wielu rozbieżnych orzeczeń ETS. Jak dowodzi tego późniejsza praktyka, stał się opoką formuły na trwale wpisanej w jego dorobek. W sferze wolności przepływu towarów nakazał on przyjąć rozróżnienie środków krajowych na te, które odnoszą się do towaru jako takiego, i te, które dotyczą sposobów jego zbytu. Pierwsze z nich zawsze mieszczą się w pojęciu "środek o skutku równoważnym do ograniczeń ilościowych" i mogą być usprawiedliwione wyłącznie względami z art. 36 lub formułą Cassis. Pozostałe, jeżeli są stosowane bez dyskryminacji, z natury swej nie przeszkadzają w handlu wewnątrz Wspólnoty i nie są zakazane przez prawo wspólnotowe. Ważne jest również to, że formuła Keck-Mithouard wykazuje tendencje do ekspansji, wkraczając w inne wolności rynku wewnętrznego: swobodę poruszania się osób, wolność przedsiębiorczości i świadczenia usług. Wyrok wstępny w sprawach Criminal proceedings przeciwko B. Keck i D. Mithouard z 24 listopada 1993 r., 267/91 i 268/91, ECR 1993, s. 6126. Autor jest profesorem habilitowanym w Katedrze Praw Człowieka i Prawa Europejskiego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu
wolność przepływu towarów ma być zapewniona przez stworzenie unii celnej i przez zakaz stosowania ograniczeń ilościowych i środków o charakterze równoważnym.w orzecznictwie Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości przez długi czas nie było jednoznacznej wykładni pojęcia "środek o skutku równoważnym do ograniczenia ilościowego". ETS początkowo przyjął szeroką interpretację, że jest nim każdy środek, który przeszkadza w handlu wewnątrzwspólnotowym. jednak złagodził swe stanowisko. ETS zajął się sprawami Keck i Mithouard. Francuski urząd ochrony konkurencji ustalił, że w dwóch supermarketachsprzedawano piwo i kawę po cenach niższych od ich nabycia w celu promocji, co stanowiło nielegalną praktykę handlową. ETS stwierdza, że nie jest zdolny przeszkodzić w handlu środek krajowy, który zakazuje niektórych sposobów sprzedaży, pod warunkiem że jest on stosowany bez dyskryminacji do wszystkich podmiotów gospodarczych działających w tym państwie.
FILIPINY Czy Joseph Estrada utrzyma się u władzy Sąd nad prezydentem - Wszyscy wiecie, że nie jestem świętym i nigdy nie miałem się za takiego... FOT. (C) AP STANISŁAW GRZYMSKI Luis Singson, gubernator filipińskiej prowincji Ilocos Sur, ma szansę na przejście do historii jako człowiek, który obalił szefa państwa. Stanie się tak, jeżeli Joseph Estrada zostanie konstytucyjnie usunięty ze stanowiska prezydenta Filipin. Singson, do niedawna przyjaciel Estrady, ujawnił publicznie, że przekazywał mu część wpływów z nielegalnej loteryjki liczbowej Juteng, bardzo popularnej wśród biedoty. Prezydent miał otrzymać łącznie ponad 400 milionów peso (8,5 miliona dolarów). W przeszłości bardzo często wysuwano wobec Estrady zarzuty o korupcję, naruszanie konstytucji i nadużywanie władzy. Ale tym razem miarka się przebrała. Opozycja oskarża Zeznania gubernatora, który sam przyznał się do prowadzenia czarnych interesów, posłużyły opozycji, która od dawna gromadziła dowody przeciwko prezydentowi, do złożenia w parlamencie wniosku o postawienie Estrady w stan oskarżenia z powodu korupcji i usunięcie go z urzędu w przypadku udowodnienia mu winy. Został on przyjęty przez obie izby parlamentu. W czwartek szef państwa ma stanąć przed trybunałem senackim. Kolegium sędziowskie tworzy 22 senatorów, którzy przywdziali na tę okazję czarne togi, a oskarżycielem jest 11-osobowa grupa, wyznaczona spośród członków Izby Reprezentantów. Wystarczy, aby o winie prezydenta orzekło 15 członków Senatu i zostanie on zdjęty z urzędu. Jest to pierwszy tego rodzaju proces nie tylko na Filipinach, lecz i w całej Azji. Lista zarzutów, które znalazły się w formalnym akcie oskarżenia, jest długa. Wynika z niego, że Estrada pobierał łapówki od organizatorów nielegalnych gier liczbowych, przywłaszczał sobie dotacje rządowe przeznaczone dla producentów tytoniu, kłamał w deklaracji majątkowej, by ukryć uzyskaną w podejrzany sposób fortunę, usiłował wpłynąć na przebieg śledztwa prowadzonego przez Komisję Operacji Giełdowych przeciwko jego koledze, nadużył stanowiska, by ratować swych synów, którzy weszli w konflikt z prawem, zatwierdził dar dla fundacji kierowanej przez jego żonę, niezgodnie z konstytucją wyznaczał niektórych członków swego gabinetu na inne, równoległe stanowiska rządowe itp. Rządy w stylu dolce vita Sam Estrada, były aktor, uchodzi za fenomen polityczny. Do fotela prezydenta utorowała mu drogę popularność, którą zdobył grając role obrońcy biednych i uciśnionych w kilkudziesięciu filmach. Stając do wyborów prezydenckich, dobrze wiedział, że na Filipinach wystarczy być postacią znaną i głosić populistyczne hasła, aby zdobyć władzę. Pozyskał ludzi dzięki obietnicom poprawy poziomu życia milionów ubogich oraz groźbom wsadzenia za kratki skorumpowanych urzędników i wyciśnięcia podatków z bogaczy. Jako polityk nie wykazał specjalnych zdolności, otoczył się natomiast gronem utalentowanych doradców. Nie lubi wygłaszać przemówień na oficjalnych imprezach i często prosi swych sekretarzy lub członków gabinetu, aby go wyręczali. Ludzie z jego otoczenia mówią, że prezydent nie ma koncepcji w sprawowaniu władzy, a debaty polityczne go nudzą. Jeśli już bierze udział w formalnym posiedzeniu rządu, to na ogół na nim zasypia lub po krótkim czasie wychodzi. Sprawy państwowe są natomiast często nieformalnie omawiane w jadalni pałacu prezydenckiego przy suto zastawionym stole, a nie w gabinecie. Estrada lubi wieczorne dyskusje przy kieliszku, które czasem trwają aż do rana. Ponieważ ma słabą głowę, ciężkie trunki zastąpiono wspaniałymi gatunkami wina. Według gubernatora Singsona w czasie jednej z takich sesji poszło około 10 butelek Chateau Petrus czy Pomerol po tysiąc dolarów każda. Nieformalność tych spotkań polegała również na braku kontroli, kto w nich bierze udział. Często przychodzili na nie przyjaciele prezydenta, członkowie rodziny, a przede wszystkim ludzie, z którymi prowadził interesy, niektórzy o nie najlepszej reputacji. Jednym z bywalców był Luis Singson, feudalny kacyk, dla którego granica między groszem publicznym a zbijaniem prywatnej fortuny praktycznie nie istnieje. Singson, który żyje w świecie rewolwerów i samochodów z kuloodpornymi szybami, jest teraz głównym świadkiem oskarżenia przeciwko prezydentowi. Patronacka piramida Przypadek Josepha Estrady, jako człowieka korzystającego w pełni z dobrodziejstw władzy, jest typowy dla wysoko postawionych ludzi z establishmentu w wielu krajach azjatyckich i nie tylko. Na Filipinach, gdzie system feudalny jest silnie zakorzeniony, obowiązuje tradycyjny system patronacki. Prezydent kupuje sobie lojalność podwładnych za pieniądze z rządowych funduszy, rozdaje stanowiska, mianuje gubernatorów prowincji w zamian za głosy wyborców, ułatwia biznesmenom zawieranie kontraktów w zamian za finansowanie kampanii wyborczej. Skorumpowani poborcy fiskalni przymykają oczu na dochody prezydenta i jego faworytów. Raport sporządzony niedawno przez filipińskie Centrum Dochodzeniowe Dziennikarstwa ujawnił, że prezydent Estrada zadeklarował w 1999 roku dochody tylko 2,3 milionów pesos (46 tysięcy dolarów), które pokrywały zaledwie wynajęcie willi dla jednej z jego kochanek, podczas gdy rzeczywiste jego dochody netto wyniosły w tymże roku 35,8 miliony pesos (716 tysięcy dolarów). W raporcie walczącej z korupcją organizacji Transparency International Filipiny znajdują się na liście najbardziej skorumpowanych państw świata. Osaczony przez wrogów Życie prezydenta Estrady toczyłoby się swoim trybem, gdyby nie zeznania gubernatora Singsona. Publiczne ujawnienie afery przypomniało nagle establishmentowi o demokracji, którą zaczęły się szczycić Filipiny po obaleniu dyktatury Marcosa. A przecież wszyscy dobrze wiedzieli, jaki jest prezydent. Skłonność do pijaństwa, gier hazardowych i rozpusty dotąd mu nie zaszkodziły. Z powodu licznych przywar Filipińczycy uznali go za równego chłopa. W jednym z niedawnych wywiadów radiowych przyznał, że miał wiele kochanek. Ujawnił również, że ze związków pozamałżeńskich ma liczną progeniturę. Oficjalnie zgłosił ojcostwo 11 dzieci. Ich imiona zaczynają się na literę J. Estrada nigdy nie ukrywał skłonności do kobiet, alkoholu i hazardu. - Wszyscy wiecie, że nie jestem świętym i nigdy nie miałem się za takiego. Jak każdy człowiek nie jestem bez wad. Ale publiczne pranie mojego życia osobistego i podważanie na tej podstawie mojej zdolności do sprawowania władzy jest nie tylko nieuczciwe, ale i niesprawiedliwe! - wołał na wiecu z udziałem około miliona swych zwolenników. Ujawnienie afery łapówkarskiej zadziałało jak wyjęcie belki podtrzymującej piramidę. Wszystko zaczęło się nagle walić. Prezydenta zaczęli opuszczać nagle najbliżsi współpracownicy. Odeszli niektórzy ministrowie, doradcy ekonomiczni i polityczni oraz kongresmani z jego własnej partii. Wpływowy Kościół katolicki, z którym identyfikuje się 85 procent Filipińczyków, zarzucił Estradzie, że jest zbyt zepsuty moralnie, aby rządzić państwem. Estrada ma przeciwko sobie również koła biznesu, które uważają, że pozostawienie go na stanowisku szefa państwa oznacza ruinę dla gospodarki. Wierni są mu tylko ci, którzy nie mają nic do stracenia. Najważniejszy jest teraz układ sił w Senacie, który będzie go sądził. Prezydent zaprzecza wszystkim zarzutom, twierdząc, że padł "ofiarą spisku bogatych, a lud go nadal popiera". Postanowił bronić się do końca.
Luis Singson, gubernator filipińskiej prowincji, ma szansę na przejście do historii jako człowiek, który obalił szefa państwa. Stanie się tak, jeżeli Joseph Estrada zostanie konstytucyjnie usunięty ze stanowiska prezydenta Filipin. Zeznania gubernatora posłużyły opozycji do złożenia wniosku o postawienie Estrady w stan oskarżenia z powodu korupcji. Na Filipinach obowiązuje tradycyjny system patronacki. Prezydent kupuje sobie lojalność podwładnych za pieniądze z rządowych funduszy. W raporcie organizacji Transparency International Filipiny znajdują się na liście najbardziej skorumpowanych państw świata. Ujawnienie afery łapówkarskiej zadziałało jak wyjęcie belki podtrzymującej piramidę. Prezydenta zaczęli opuszczać najbliżsi współpracownicy. Najważniejszy jest teraz układ sił w Senacie, który będzie go sądził.
CZECZENIA Rosja powinna się pogodzić z tym, że w konflikcie na Kaukazie nie może zwyciężyć Lokalny front globalnej wojny SAMUEL P. HUNTINGTON Podczas gdy wojska rosyjskie otaczają, bombardują i zrównują Grozny z ziemią, tylko jedna strona ma szansę wygrać ten konflikt i to tylko dlatego, że nie może go przegrać - czeczeńscy bojownicy. Bo albo powstrzymają rosyjską ofensywę i doprowadzą do impasu, albo wycofają się w góry i któregoś dnia znów wrócą, by walczyć. A przegrani? Będą nimi czeczeńscy cywile uwikłani w ten brutalny konflikt. Rosja kontynuująca wojnę, której nie może wygrać. I Stany Zjednoczone, jeśli będą próbowały wpłynąć na jej wynik. Czeczeńska wojna uwidacznia bowiem granice możliwości wpływania przez takie mocarstwa, jak Rosja i Stany Zjednoczone, na lokalne konflikty toczących się na świecie. Islam kontra reszta świata Wojnę w Czeczenii trzeba postrzegać zarówno we współczesnym, jak i historycznym kontekście. Jest to jeden z wielu konfliktów toczących się wzdłuż granic wielkiego islamskiego bloku, rozciągającego się od Maroka po Indonezję. Do walk między muzułmanami a niemuzułmanami dochodzi w Bośni, Kosowie, Górskim Karabachu, Czeczenii, Tadżykistanie, Afganistanie, Kaszmirze, Indiach, na Filipinach, w Indonezji, Timorze Wschodnim, Bliskim Wschodzie, Afryce Północno-Wschodniej, Sudanie, Nigerii. Konflikty te mają co najmniej dwie przyczyny. Po pierwsze, w świecie muzułmańskim brakuje jednego lub dwóch dominujących państw, które utrzymywałyby porządek w społeczności islamskiej i zapobiegały konfliktom między muzułmanami a niemuzułmanami lub pełniły rolę mediatorów w razie powstania takich zadrażnień. Tymczasem konkurujące ze sobą muzułmańskie państwa - szczególnie Iran i Arabia Saudyjska - usiłują rozbudować swe wpływy poprzez udzielanie wsparcia grupom muzułmańskim walczącym z niemuzułmanami. Po drugie, w krajach islamskich rośnie liczba mężczyzn w wieku 16 - 30 lat, którzy zasilają szeregi partyzantów i bojowników. I ci właśnie młodzi ludzie stanowią trzon międzynarodowej islamskiej brygady, której członkowie walczą w Afganistanie, Bośni, Kosowie, na Filipinach, w Czeczenii itd. Rosjanie i muzułmanie wojują ze sobą na północnym Kaukazie od ponad dwustu lat. Po raz pierwszy carowie próbowali objąć swym władaniem Kaukaz w XVI wieku. W 1783 roku zapoczątkowali militarną kampanię, by podporządkować sobie ludność tego regionu. Od 1825 do 1859 roku walki trwały niemal nieprzerwanie, aż wreszcie Rosjanie zdołali stłumić opór, którym kierował legendarny przywódca północnego Kaukazu - Szamil. Po rosyjskiej rewolucji narody północnego Kaukazu ogłosiły niepodległość i zawiązały federację, która na początku lat 20. została rozbita przez bolszewików. Opór wobec sowieckiej władzy ujawnił się ponownie podczas II wojny światowej i skłonił Stalina do deportowania praktycznie wszystkich Czeczenów do Kazachstanu, gdzie przebywali na wygnaniu do połowy lat 50. Wraz z rozpadem Związku Radzieckiego Czeczeni, co było do przewidzenia, znów wzniecili rewoltę. W 1996 roku im się to udało - po pokonaniu wojsk rosyjskich de facto zdobyli niepodległość. Jednak rosyjscy nacjonaliści nie mogli się z tym pogodzić i rozpoczęli obecną kampanię militarną, by podporządkować sobie tych nieposłusznych górskich muzułmanów. Biorąc pod uwagę lekcję historii, należy zastanowić się nad implikacjami wojny w Czeczenii dla Rosji i Stanów Zjednoczonych. Wnioski dla Rosji Niemal wszędzie we współczesnym świecie narody starają się łączyć swe tożsamości kulturowe z cywilizacyjnymi. Wielocywilizacyjne państwa spotykają się z rosnącym sprzeciwem i niektóre, jak Związek Radziecki, Jugosławia czy Etiopia, rozpadły się. Ponadto nowego znaczenia nabierają ponadnarodowe społeczności kulturowe, czyli diaspory. Dostarczają one pieniędzy, broni, bojowników i przywódców swym ziomkom walczącym o wolność. Także państwa i grupy państw wspierają swych pobratymców, jak to miało miejsce podczas rozpadu Jugosławii. Europa Zachodnia poparła Chorwatów, Rosja i Grecja - Serbów, natomiast Arabia Saudyjska, Iran, Turcja i Malezja dostarczały pomocy bośniackim Muzułmanom. W połowie lat 90. Czeczeni w znacznym stopniu korzystali ze wsparcia czeczeńskiej diaspory, a szczególnie pomocy pochodzącej od ich ziomków w Turcji i Jordanii. Korzystali także z cichej pomocy udzielanej przez niektóre muzułmańskie rządy. Teraz jednak owe rządy, a zwłaszcza turecki, mają opory ze pomaganiem Czeczenom, bo czeczeńska niepodległość może być przykładem dla mniejszości w ich własnych krajach, szczególnie zaś dla Kurdów. Tak czy inaczej era wielocywilizacyjnych imperiów minęła i Rosja może utrzymać swe panowanie w Czeczenii tylko niewyobrażalnymi kosztami. Dlatego też kolejny rosyjski przywódca powinien wykazać realizm Mustafy Kemala Atatürka co do straconego tureckiego imperium i stworzyć Rosję "tylko dla Rosjan", zamiast trzymać się trącących myszką marzeń o wielonarodowym, wielocywilizacyjnym imperium. Wnioski dla USA Implikacje czeczeńskiego konfliktu dla Stanów Zjednoczonych są równie oczywiste. Ze zrozumiałych względów musi nas niepokoić humanitarny aspekt skutków wojny dla Czeczenów. Ale Stany Zjednoczone nie mają żadnych ważnych narodowych interesów w Czeczenii, mają natomiast takowe w Rosji. Dlatego nie zdołamy skutecznie ukarać Rosji, nie ponosząc przy tym wysokich kosztów własnych. Wielu ekspertów od polityki zagranicznej twierdzi, że Stany Zjednoczone powinny podjąć wobec Rosji kilka działań karnych, by zmusić ją do złagodzenia postępowania w Czeczenii. I tak, na przykład, proponuje się wstrzymanie kredytów Międzynarodowego Funduszu Walutowego, dopóki nie zostanie zakończona wojna, groźbę wyłączenia Rosji z przyszłych spotkań najbogatszych państw świata G-7 albo obniżenie cen ropy, co mogłoby zredukować rosyjskie dochody dewizowe. Tyle że w obecnej sytuacji są to pomysły rażące niedorzecznością i niekonsekwencją. Czeczeńska wojna cieszy się wielkim poparciem rosyjskiego elektoratu, a przez to polityków startujących do przyszłorocznych wyborów prezydenckich. Toteż dopóki akcja militarna rozwija się pomyślnie, dopóty rosyjscy politycy nie rozpoczną wycofywania wojsk ze względu na pohukiwania Zachodu. W Rosji mamy teraz do czynienia z upadkiem demokracji wyborczej, zaś rywalizujący między sobą kandydaci odwołują się do sentymentów nacjonalistycznych. Nawet gdy Rosja wyraźnie przegrywała wojnę w 1996 roku, to odgrywający wówczas czołową rolę gen. Aleksander Lebiedź zdołał wynegocjować porozumienie o wycofaniu się z Czeczenii i przekonać doń rosyjski rząd oraz społeczeństwo. Równie niedorzeczne i szkodliwe dla wiarygodności Ameryki jest ostrzeżenie prezydenta Billa Clintona, że Rosja "zapłaci wysoką cenę", jeśli będzie kontynuowała brutalne ataki na czeczeńskich cywilów. Bo oto mamy kolejny przykład retorycznych popisów tej administracji, które uniemożliwiają innym rządom zrozumienie, co rzeczywiście mówi ona serio. To prawda, że Stany Zjednoczone powinny potępiać humanitarną tragedię w Czeczenii. Ale administracja Clintona winna również pogodzić się z faktem, że jest to konflikt trwający już 200 lat i stanowiący tylko jeden z wielu lokalnych frontów toczącego się obecnie globalnego konfliktu między muzułmanami a niemuzułmanami. W dłuższej perspektywie Rosja nie może wygrać tej wojny, tak jak Stany Zjednoczone nie mogą poważnie wpłynąć na jej rezultat. Im szybciej politycy pogodzą się z tą brutalną prawdą, tym szybciej pokój przyjdzie na północny Kaukaz. Samuel P. Huntington jest profesorem Harvard University i autorem głośnej książki "Zderzenie cywilizacji i nowy kształt ładu światowego". THE NEW YORK TIMES SYNDICATE
Podczas gdy wojska rosyjskie otaczają, bombardują i zrównują Grozny z ziemią, tylko jedna strona ma szansę wygrać ten konflikt i to tylko dlatego, że nie może go przegrać - czeczeńscy bojownicy. Bo albo powstrzymają rosyjską ofensywę i doprowadzą do impasu, albo wycofają się w góry i któregoś dnia znów wrócą, by walczyć. A przegrani? Będą nimi czeczeńscy cywile uwikłani w ten brutalny konflikt. Rosja kontynuująca wojnę, której nie może wygrać. I Stany Zjednoczone, jeśli będą próbowały wpłynąć na jej wynik. era wielocywilizacyjnych imperiów minęła i Rosja może utrzymać swe panowanie w Czeczenii tylko niewyobrażalnymi kosztami. Dlatego też kolejny rosyjski przywódca powinien wykazać realizm Mustafy Kemala Atatürka co do straconego tureckiego imperium i stworzyć Rosję "tylko dla Rosjan", zamiast trzymać się trącących myszką marzeń o wielonarodowym, wielocywilizacyjnym imperium. To prawda, że Stany Zjednoczone powinny potępiać humanitarną tragedię w Czeczenii. Ale administracja Clintona winna również pogodzić się z faktem, że jest to konflikt trwający już 200 lat i stanowiący tylko jeden z wielu lokalnych frontów toczącego się obecnie globalnego konfliktu między muzułmanami a niemuzułmanami. W dłuższej perspektywie Rosja nie może wygrać tej wojny, tak jak Stany Zjednoczone nie mogą poważnie wpłynąć na jej rezultat. Im szybciej politycy pogodzą się z tą brutalną prawdą, tym szybciej pokój przyjdzie na północny Kaukaz.
PODZIAŁ TERYTORIALNY W wyniku reformy pojawi się w powiecie prawdziwy gospodarz, który liczy pieniądze podatników Dla pana starosty KRZYSZTOF PAWŁOWSKI Zabieram głos w sprawie, która od kilku tygodni elektryzuje coraz szersze kręgi opinii w Polsce. O reformie administracji publicznej w naszym kraju wypowiadają się obecnie już nie tylko politycy i publicyści. Ostatnio głos zabrali także duchowni, zdarza się, że wypowiadają swoje sądy wojewodowie - wysocy urzędnicy państwowi. Nierzadko podważają przy tym zasadność koncepcji lansowanych przez rząd, który reprezentują. Nie sposób, rzecz jasna, odnieść się w jednym artykule do wszystkich zarzutów stawianych przez mniej lub nawet bardziej zaangażowanych krytyków zmian. Pozostaje tylko skonstatować, że, niestety, mamy do czynienia raczej ze swoistą "dyskusją nad mapą", której uczestnicy z mniej lub bardziej uzasadnionym zaangażowaniem oddają się jedynie rozważaniu kolejnych wariantów wojewódzkiego, a ostatnio również powiatowego podziału kraju. Za sukces jednak należy uznać to, że pierwszy raz od paru lat szersze kręgi opiniotwórcze biorą żywy udział w debacie, która nie daje się zbyt łatwo sprowadzić do czysto medialnych, spektakularnych sporów. W tej debacie jednak brakuje wciąż przekonywających argumentów odnoszących się do rzeczywistej przebudowy ustroju państwa. Najgorsze jest to, że część przeciwników reformy ustrojowej nie przyjmuje do wiadomości faktów, rzeczywistości życia publicznego, która po prostu istnieje i swoją własną siłą obala znaczną część kontrargumentów formułowanych w dyskusjach. Często podkreślam z dumą to, że żyję i pracuję w Nowym Sączu. Uważam, że moje miasto i obecne województwo może być dobrym podmiotem rozważań nad projektowanymi obecnie zmianami granic administracyjnych wewnątrz państwa. Województwo nowosądeckie, mimo dwudziestu lat istnienia, jest wciąż dość sztucznym połączeniem dwóch silnych, na wieloraki sposób wewnętrznie spójnych "starych" powiatów - nowosądeckiego i nowotarskiego. Przekonałem się o tym w okresie mojego senatorowania, a zapewne zgodzą się ze mną inni byli i obecni parlamentarzyści. Wciąż jeszcze we wsiach w granicach starego powiatu nowotarskiego określenie "jadę do miasta" oznacza po prostu Nowy Targ. Tam też związki kulturowe, uczuciowe, ale i gospodarcze z Krakowem są znacznie silniejsze niż z Nowym Sączem. To są fakty. Takich przypadków każdy z nas może podać przynajmniej kilka. W moim mieście można w praktyce sprawdzić siłę argumentów zarówno zwolenników, jak i przeciwników reformy przygotowywanej obecnie w skali państwa przez ministra Michała Kuleszę. Zacznijmy jednak od wniosków z przeprowadzonych badań. W ostatnich kilku latach WSB-NLU wspólnie z Centrum im. Mirosława Dzielskiego w Krakowie prowadziła badania, których podsumowanie zawarliśmy w opracowaniu "Program badań powiatowych". Przytoczę z niego tylko kilka podstawowych wniosków. - Reforma administracyjna (a nie tylko zmiana granic i nazw poszczególnych jednostek) doprowadzi do uporządkowania organizacji państwa. Również w sensie terytorialnym. Nasz kraj przestanie być podzielony według kilkunastu różnych, nie nakładających się na siebie siatek administracyjnych, dla przykładu delegatur NIK, oddziałów NSA, różnych inspektoratów itd. - Zasadniczą sprawą będzie odebranie centrum kolejnej części władzy, i to najważniejszej, bo nad finansami publicznymi, i poddanie ich poprzez samorząd powiatowy skuteczniejszej kontroli. - Wprowadzenie samorządowych powiatów wzmocni zasadę pomocniczości państwa, tzn. realizację możliwie lokalnie tych zadań publicznych, które nie muszą być administrowane z centrum państwa. Pozwoli to wzmocnić zarazem władzę centralną, która pozbawiona niektórych zadań będzie mogła skuteczniej zarządzać sferą, która musi i powinna pozostać w rękach państwa. - Wprowadzenie kolejnych szczebli samorządowych (szczególnie powiatów) musi w efekcie wzmocnić tkankę społeczną kraju, rozwinąć lokalne elity polityczne i społeczne. Powołanie około trzystu samorządów powiatowych przy utrzymaniu dotychczas działających samorządów gminnych spowoduje bezpośrednie zaangażowanie w sprawy publiczne kolejnych dziesięciu tysięcy obywateli. Czy to mało, czy dużo? Dodać do nich trzeba tych, którzy nie wygrają wyborów powiatowych, ale połkną bakcyla aktywności publicznej, a możemy także przewidzieć naturalną rotację w następnych wyborach, zatem w sumie to bardzo dużo! Mógłbym podawać kolejne argumenty, ale zasada zwartości materiału publicystycznego każe mi podać tylko te najważniejsze. Pomówmy jeszcze o interesach, to naturalne, gdy autorem artykułu jest rektor szkoły biznesu. W dyskusji w ostatnich tygodniach szczególnie silne były głosy polityków pochodzących z miast, w których zlikwidowane będą urzędy władz wojewódzkich. Podkreśla się niebezpieczeństwo osłabienia tempa rozwoju tych miast, wzrostu bezrobocia itd. Dla mnie te argumenty są puste. Co najmniej z dwóch powodów. - Połóżmy na szalę dwie grupy miast, te które zyskają (będzie ich około trzystu), i te, które teoretycznie stracą (będzie ich trzydzieści parę). Wśród tych, które przestaną być stolicami województw, jest co najmniej kilkanaście będących tak prężnymi i silnymi centrami gospodarczymi i akademickimi, że ich dalszemu rozwojowi nic nie grozi, oprócz utraty (czysto emocjonalnej i ważnej dla bardzo ograniczonej grupy mieszkańców) prestiżu. Tak więc proporcje są jak 20:1 na korzyść miast zyskujących. Czy to nie jest wystarczający argument? - Podkreśla się niebezpieczeństwo wzrostu bezrobocia spowodowane zlikwidowaniem trzydziestu kilku urzędów wojewódzkich i ich agend. Ten argument chcę żartobliwie obalić jednym z podstawowych zarzutów stawianych przez przeciwników reformy powiatowej - że utworzenie powiatu spowoduje dramatyczny wzrost zatrudnionych w administracji publicznej. Oczywiście, te obawy są przesadzone w obu wypadkach, a wzrost zatrudnionych (zapewne w skali kraju nastąpi) w administracji samorządowej zostanie zrównoważony przez lepsze wykorzystanie środków publicznych i sprawniejsze zarządzanie usługami publicznymi przekazanymi samorządom powiatowym. Ale nie tylko teoretyczne argumenty przekonują mnie do poparcia reformy administracyjnej państwa. Ostanie bowiem lata wyraźnie dowiodły, że reforma administracji publicznej w Polsce stała się już koniecznością. W 1994 roku (nie bez obaw) wprowadzono w kilkudziesięciu największych miastach Polski tzw. program pilotażowy. Nie było to nic innego, jak eksperymentalne zaaranżowanie powiatu, który teraz nazwiemy grodzkim. Z dobrym skutkiem gminy miejskie w ramach eksperymentu wzięły na swe barki wiele zadań z dziedziny oświaty, kultury, zdrowia i opieki społecznej. Nie jest więc tak, jak twierdzą krytycy reformy państwa, że oprócz symulacji i prognoz nie mamy przesłanek, by spodziewać się "powiatowego sukcesu". Proszę bardzo, niechaj powiedzą to prezydentom miast, które mimo swoistego wiarołomstwa eseldowsko-peeselowskiego gabinetu (rząd często nie dotrzymywał słowa, jeśli chodzi o przekazywanie gminom pieniędzy na tzw. zadania zlecone) przejęły i skutecznie prowadziły szkoły, szpitale i domy starców. W wyniku reformy pojawi się w powiecie prawdziwy gospodarz, który liczy pieniądze podatników, który będzie wiedział, że najpóźniej za cztery lata wybiorą go ponownie na urząd lub nie. Tylko taki gospodarz może dobrze wydawać środki publiczne. Korzyść dla obywatela będzie tym większa, im więcej pieniędzy pozostanie w dyspozycji tego gospodarza (prezydenta czy starosty). Według szacunków wprowadzenie reformy powiatowej spowoduje dwukrotny wzrost środków publicznych, które nie zostaną przesłane do Warszawy, by być tam ponownie dzielone. I to jest dla mnie bardzo ważki argument. Częstym argumentem przeciwników powiatów jest wskazywana przez nich jako alternatywa ustawowa możliwość tworzenia związków gmin. Ten argument jest nieprawdziwy - związki gmin mogą przecież realizować zadania, które przekażą im same gminy jako zadania zlecone. A my, mówiąc o powiatach, nie chcemy odbierać kompetencji obecnym samorządom gminnym, chcemy tylko odebrać te kompetencje i zadania, które obecnie są w rękach administracji rządowej. Reforma administracji publicznej będzie rewolucyjną zmianą w funkcjonowaniu państwa polskiego. Nie oznacza jednak tylko przesunięcia granic administracyjnych, choć można odnieść wrażenie, że właśnie ta sprawa wywołuje najwięcej emocji i dyskusji. W reformie łączą się trzy najistotniejsze wątki polskich przemian - przebudowa systemu usług publicznych, systemu finansowego oraz życia politycznego kraju. Reforma powinna usunąć znaczną część istniejących barier i uruchomić jeszcze wyraźniejszy rozwój społeczny i gospodarczy kraju. Podjęcie ustawy o powołaniu powiatu to pierwszy, decydujący krok. Zamyka to jedną dyskusję, ale otwiera nową. Nie o tym, czy wprowadzić powiaty, ale jak to zrobić, aby wprowadzane zmiany były najbardziej efektywne, miały najmniej negatywnych skutków ubocznych, wywołały jak najmniej napięć i konfliktów. Pamiętam temperaturę dyskusji i obawy, które towarzyszyły wprowadzeniu samorządu gminnego w 1990 roku. Miałem wówczas zaszczyt pracować w stosownej komisji senackiej pod przewodnictwem profesora Jerzego Regulskiego. I cóż się stało; minęło siedem lat i niemal wszyscy zgodnie twierdzą, że utworzenie samorządowych gmin potężnie (i wielowymiarowo) pchnęło Polskę do przodu. Jestem głęboko przekonany, że za kilka lat z rozbawieniem, ale i z dumą wspominać będziemy dzisiejsze dyskusje. Z dumą, gdyż reforma ustrojowa państwa, niszcząc stare i nieskuteczne struktury, spowoduje dynamiczny rozwój Polski, uwolni nowe pokłady ludzkiej aktywności, sprawi, że większa część polskiego społeczeństwa uzna nasze państwo za swoje.
Reforma administracyjna (a nie tylko zmiana granic i nazw poszczególnych jednostek) doprowadzi do uporządkowania organizacji państwa. Zasadniczą sprawą będzie odebranie centrum kolejnej części władzy, i to najważniejszej, bo nad finansami publicznymi, i poddanie ich poprzez samorząd powiatowy skuteczniejszej kontroli. Wprowadzenie samorządowych powiatów wzmocni zasadę pomocniczości państwa. Wprowadzenie kolejnych szczebli samorządowych (szczególnie powiatów) musi w efekcie wzmocnić tkankę społeczną kraju, rozwinąć lokalne elity polityczne i społeczne. W dyskusji w ostatnich tygodniach szczególnie silne były głosy polityków pochodzących z miast, w których zlikwidowane będą urzędy władz wojewódzkich. Podkreśla się niebezpieczeństwo osłabienia tempa rozwoju tych miast. Dla mnie te argumenty są puste. proporcje są jak 20:1 na korzyść miast zyskujących. W wyniku reformy pojawi się w powiecie prawdziwy gospodarz, który liczy pieniądze podatników. Reforma będzie rewolucyjną zmianą.
Szczyt w Helsinkach nie oddalił terminu roku 2003 Czerwony dywan dla Polski RYS. JÓZEF KACZMARCZYK KLAUS BACHMANN Sądząc po komentarzach prasowych i wypowiedzi niektórych polityków, szczyt UE w Helsinkach oddalił polskie członkostwo w UE, odrzucił polskie postulaty, a spodziewany termin wejścia Polski do UE (i nie tylko Polski) w roku 2003 jest poważnie zagrożony. Czy UE przyznała rację tym polskim eurosceptykom, którzy twierdzą, że lepiej do niej przystąpić później, kiedy będzie bardziej otwarta, jej rozszerzenie mniej kosztowne, a poziom gospodarczy Polski bardziej zbliżony do unijnego? Zdecydowanie nie. Można się spierać o sens swoistego ping-ponga, który polskie rządy uprawiały w ostatnich latach z krajami UE na temat terminu polskiego członkostwa. Ale jedno jest pewne: Szczyt w Helsinkach nie tylko nie oddalił terminu roku 2003, ale rozłożył nawet czerwony dywan dla Polski i innych, równie zaawansowanych, kandydatów. Wypowiedź Prodiego nie ma znaczenia Argumentacja, że jest inaczej, opiera się na wypowiedzi przewodniczącego Komisji Europejskiej Romana Prodiego, przed szczytem, że Polska może zostać przyjęta do Unii dopiero w 2004 roku. Wypowiedź ta nie ma żadnego znaczenia formalnego, ponieważ Komisja ani nie decyduje o przyjęciu nowych członków, ani o terminie, w którym to następuje. Decydują parlamenty krajów członkowskich i Parlament Europejski, które muszą ratyfikować traktaty akcesyjne. Kiedy to zrobią, nikt nie jest dziś w stanie przewidzieć, ponieważ zależy to od nastrojów i wewnętrznej sytuacji w każdym kraju członkowskim i od tego, czy przystąpienie każdego kandydata będzie ratyfikowane oddzielnie, czy kraje będą przyjęte do UE grupowo. Z pewnością potrwa to jednak parę miesięcy. Jeżeli więc Polska podpisze traktat akcesyjny zgodnie z wnioskami szczytu helsińskiego pod koniec 2002 i zostanie on ratyfikowany latem 2003 roku, to formalnie może zostać członkiem w styczniu 2004 roku. Nawet ratyfikacja traktatu akcesyjnego 31 grudnia 2002 roku nie musi oznaczać, że Polska będzie w pełni korzystać z unijnych funduszy od 1 stycznia 2003 roku. Między innymi dlatego polscy negocjatorzy wystąpili o zmniejszenie składki do budżetu UE - aby Polska nie została przez taki poślizg w pierwszym okresie płatnikiem. Termin 2003 jest więc nadal realny - pod warunkiem że Polska sama tego nie przeciągnie ze względu na spodziewany rezultat referendum. Polska konstytucja wymaga w takiej sprawie albo większości 2/3 głosów w Sejmie i Senacie, albo referendum. Referendum może przesunąć termin ostatecznej ratyfikacji polskiego członkostwa w UE bardziej niż głosowanie w parlamentach "piętnastki", w których wystarczy zwykła większość. Możliwa data przyjęcia bez zmian Jeżeli chodzi o możliwą datę przyjęcia Polski, to w Helsinkach niewiele się zmieniło. Od dawna było wiadomo, że np. Francja uważa zakończenie reformy instytucjonalnej UE za warunek rozpoczęcia jej rozszerzenia. Od dawna też było wiadomo, że "piętnastka" i Komisja Europejska nie podpiszą traktatu akcesyjnego tylko na podstawie deklaracji kandydatów o dotrzymaniu prawa europejskiego, lecz dopiero po faktycznym przyjęciu przez nich tego prawa. Innymi słowy: nie wystarczy podpisać, że Polska będzie strzegła swojej wschodniej granicy. Musi na tej granicy stać odpowiednia liczba odpowiednio wyposażonych strażników. Nie jest to jakaś szykana, tylko gwarancja spójności Wspólnego Rynku, której Polska już jako członek też będzie się domagała, kiedy będzie decydować np. o przyjęciu Rumunii. Obecna faza w historii UE jest wyjątkowo dramatyczna i skomplikowana, nigdy Unia nie przyjmowała tylu nowych członków, którzy tak drastycznie różnią się poziomem ekonomicznym. Negocjacje mogłyby trwać krócej niż do końca roku 2002 tylko gdyby Polska znacznie szybciej przyjęła i stosowała unijne prawo. To, co zostało tak niechętne przyjęte przez opinię publiczną, nie jest więc nowe. Nowe jest natomiast to, co zostało przeoczone. Konferencja Międzyrządowa Kraje "piętnastki" przybyły na ten szczyt z bardzo różnymi koncepcjami, które można uznać za pomysły na głęboką lub płytką reformę UE. Wersja płytka ogranicza się do załatwienia tych problemów, które w traktacie amsterdamskim nie zostały rozwiązane, ale są uważane za konieczne przy rozszerzeniu UE: zmiana zasad głosowania w Radzie Ministrów, zwiększenie liczby komisarzy, nowy podział mandatów w Parlamencie Europejskim i rozszerzenie obszarów, w których decyzje w Radzie mogą zapaść kwalifikowaną większością (bez możliwości stosowania weta). Niektóre kraje członkowskie, Komisja Europejska, Parlament Europejski i niektóre siły polityczne oraz wybitne osobistości proponowały jednak dalej idącą reformę w kwestiach: - podziału traktatu UE na część konstytucyjną (która wymaga ratyfikacji) i część wykonawczą (którą mogłaby zmienić sama Rada z udziałem Parlamentu Europejskiego); - elastyczności (czy ściślejsza integracja grupy krajów, jak w Unii Walutowej, wymaga zgody pozostałych, czy nie), - osobowości prawnej UE (której dotychczas nie ma), - ustalenia katalogu kompetencji UE i krajów członkowskich, - decentralizacji decyzji. Głęboką reformę oczywiście łatwiej przeprowadzić w wąskim, liczącym piętnastu członków gronie, niż już po jego rozszerzeniu. Niektórzy zastanawiali się nad tym, czy nowi członkowie - od niedawna dopiero suwerenni, silnie przywiązani do swoich świeżo odzyskanych państw narodowych - nie będą blokowali dalszej reformy. Z punktu widzenia kandydatów spór o agendę Konferencji Międzyrządowej, która od lutego ma ustalić nowe reguły, sprowadzał się do pytania: czy przed rozszerzeniem będą ustalone tylko reguły potrzebne do dalszej reformy UE, czy też od razu zostaną podjęte decyzje dotyczące całej reformy. Szło więc o to, czy Polska będzie mogła decydować o tej reformie, czy też w 2003 roku stanie przed gotowym tworem, który może tylko ją przyjąć lub odrzucić. Z punktu widzenia "piętnastki" sprawa sprowadzała się do tego, czy można zaufać kandydatom. Gdyby kraje "piętnastki" podzieliły obawy niektórych polityków, że rozszerzenie grozi osłabieniem Unii, to mogły zreformować całą Unię we wszystkich możliwych obszarach i postawić nowych członków przed faktami dokonanymi. Wtedy Konferencja Międzyrządowa trwałaby zapewne bardzo długo, a jej ratyfikacja wymagałaby przeprowadzenia referendów w niektórych krajach (np. w Danii i Austrii). Taki scenariusz odsunąłby rozszerzenie w daleką przyszłość i skomplikowałby negocjacje. Stało się jednak inaczej. Unia ma zaufanie do kandydatów W Helsinkach "piętnastka" powiedziała kandydatom z Europy środkowowschodniej jasno i jednoznacznie: mamy do was zaufanie, że nie będziecie jako członkowie hamować dalszego rozwoju UE. Jesteście takimi samymi Europejczykami jak my i dlatego macie z nami jak najszybciej współdecydować o przyszłości UE. Rozszerzenie i ratyfikacja traktatów akcesyjnych mogą się rozpocząć szybciej niż przy głębokiej reformie UE. To jeszcze nie koniec dobrych wieści. Za kalkulacją krajów opowiadających się za skromną i szybką reformą kryje się przypuszczenie, że po rozszerzeniu znajdą one wśród nowych członków sojuszników w niektórych istotnych sprawach. Ich pozycja w spornych sprawach reformy UE będzie po rozszerzeniu silniejsza niż dziś. Za taką skromną i szybką reformą były przede wszystkim Hiszpania, Francja i Niemcy. Widać, że kraje "piętnastki" już robiły własne symulacje, by określić, z którym z nowych członków będą miały wspólne interesy. Klęska, która jest sukcesem Na pierwszy rzut oka niewiele polskich postulatów zostało uwzględnionych przez UE. Wiele wydawało się zgłoszonych nieco na wyrost. Ostatecznie UE powiedziała kwaśne "nie", dołączając do tego jednak słodkie "ale". Polska nie będzie stałym obserwatorem przy Konferencji Międzyrządowej, ale będą z nią prowadzone konsultacje przed posiedzeniami Rady, podczas gdy ekonomicznie bardziej zintegrowani członkowie "Europejskiej Przestrzeni Gospodarczej" (Norwegia, Islandia i Liechtenstein) będą jedynie informowani. Europejscy członkowie NATO nie będący w UE (Polska, Czechy i Węgry) nie będą mieli prawa głosu w nowo powstałych komitetach politycznych i wojskowych, koordynujących europejską politykę bezpieczeństwa i obrony. Ale jeśli będą uczestniczyć w akcji zbrojnej UE, to będą mogli decydować o jej przebiegu na takich samych prawach jak członkowie UE. "Piętnastka" nie oświadczyła w Helsinkach, że przyjmie Polskę na początku roku 2003. Powiedziała jedynie, że od końca 2002 roku instytucje unijne będą gotowe do rozszerzenia. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby nie wykluczyła równoległej ratyfikacji reformy instytucji i traktatów akcesyjnych. Gdyby się okazało, że Polska rzeczywiście tak szybko i sprawnie negocjuje, iż w końcu roku 2001 nie będzie już miała o czym mówić z negocjatorami UE, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby Rada UE zmieniła zdanie i poleciła Komisji podpisanie pierwszego traktatu akcesyjnego. Ale to wymaga ze strony Polski znacznie większego wysiłku niż dotychczas.
Sądząc po komentarzach prasowych i wypowiedzi niektórych polityków, szczyt UE w Helsinkach oddalił polskie członkostwo w UE.Argumentacja, że jest inaczej, opiera się na wypowiedzi przewodniczącego Komisji Europejskiej Romana Prodiego.Kraje "piętnastki" przybyły na ten szczyt z bardzo różnymi koncepcjami, które można uznać za pomysły na głęboką reformę UE.Głęboką reformę oczywiście łatwiej przeprowadzić w wąskim, liczącym piętnastu członków gronie, niż już po jego rozszerzeniu.
ROLNICTWO Domaganie się ochrony rodzimego rynku rolnego nie jest zachowaniem z arsenału fobii narodowych i antyrynkowych Ledwo zipię JÓZEF TYMIEC Na temat rolnictwa najwięcej mają do powiedzenia politycy i dziennikarze. Środki masowego przekazu częstują nas rozważaniami, których przewodnią myśl można zawrzeć w tezie: "najgorliwszymi obrońcami realnego socjalizmu stali się polscy chłopi". Chórowi temu wtórują niektórzy ekonomiści, szczególnie dogmatycznie przywiązani do idei wolnego rynku. Sami natomiast rolnicy albo występują w charakterze manifestantów blokujących drogi lub urzędy, albo jako tło dla przywódców związkowych. Zabieram zatem głos jako producent rolny, który na własnej skórze doświadcza skutków polityki rolnej państwa. Jestem dużym producentem, gospodarującym na ponad 900 hektarach, a więc znacznie powyżej średnich norm europejskich, na ciężkich, ale stosunkowo dobrych glebach żuławskich. W gospodarstwie zatrudniam około dwudziestu osób, z czego dziewięć w produkcji roślinnej. Średnie plony uzyskuję znacznie powyżej średniej krajowej: pszenicy - 55 q/ha, rzepaku - 30 q/ha, buraków cukrowych - 450 q/ha, mleka - prawie 7000 litrów rocznie od jednej krowy. Czy rolnik o takim potencjale produkcyjnym i takich wynikach ma prawo narzekać? Niestety, tak. Trzeba mnie racjonalnie chronić Nie chcę się wdawać w szczegółowe wyliczenia ponoszonych przeze mnie kosztów produkcji, ale zgadzam się z opiniami znawców przedmiotu, że produkcja większości artykułów rolnych nie gwarantuje opłacalności. A przecież ze sprzedaży tej produkcji powinienem uzyskać środki, które nie tylko pokryją bezpośrednie nakłady na tę produkcję, ale wystarczą na płace, składkę ZUS, podatek rolny, czynsz dzierżawny, zakup i remonty sprzętu, maszyn, obiektów itp. No i jeszcze powinienem utrzymać siebie i swoją rodzinę. A ja ledwie zipię. Czego zatem oczekuję od państwa i co w zamian daję? Oczekuję w zasadzie tylko jednego - racjonalnej ochrony polskiego rynku przed nieuczciwą konkurencją lub - mówiąc inaczej - ograniczenia napływu na polski rynek dotowanych towarów rolno-spożywczych z zagranicy. Co daję w zamian? Dobrej jakości produkcję i utrzymanie kilkudziesięciu miejsc pracy. Racjonalna ochrona polskiego rynku rolnego powinna polegać na stosowaniu mechanizmów (cła, kontyngenty, opłaty wyrównawcze) uniemożliwiających sprzedaż na polskim rynku importowanych produktów rolnych poniżej cen minimalnych, ustalanych corocznie przez rząd w porozumieniu z organizacjami rolników. No i tu dopiero zaczyna się awantura. Co to bowiem są ceny minimalne, na jakiej bazie je tworzyć, dlaczego ograniczać czy eliminować rynek z kształtowania tych cen? Jako zdeklarowany zwolennik gospodarki rynkowej znajduję się w szczególnie niezręcznej sytuacji. Jak bowiem pogodzić ideę wolnego rynku z głębokim interwencjonizmem państwa na rynku rolnym? Odpowiedź może być tylko jedna. Rynek rolny musi korzystać z ochrony państwa przynajmniej dopóty, dopóki otaczający nas świat będzie dotował eksport produktów rolnych i żywnościowych. Rolnik to nie pazerny prostak Polscy rolnicy nie obawiają się zdrowej konkurencji z rolnictwem krajów UE. Obawiają się, i słusznie, dumpingu, a więc konkurencji nieuczciwej, polegającej na sprzedaży tych produktów po cenach niższych od kosztów produkcji. Z tego zasadniczego powodu domaganie się ochrony rodzimego rynku rolnego nie jest zachowaniem z arsenału fobii narodowych i antyrynkowych, ale mieści się w kategorii zachowań racjonalnych, stosowanych w cywilizowanym świecie, a w szczególności w krajach UE. To politycy i środki masowego przekazu starają się o stworzenie obrazu polskiego producenta rolnego jako pazernego, bezzębnego prostaka (najlepiej z czapką uszatką), który - zamiast zwiększać wydajność i jakość produkcji - podstępnie knuje, jak wyciągnąć więcej pieniędzy z budżetu (w domyśle - od podatnika). Łatwo wtedy ubierać się w togi obrońców konsumentów, zasad zdrowej gospodarki, budżetu, a winą za wzrost cen lub wydatków budżetowych na niezbędną (a najczęściej zawinioną przez władze) interwencję na rynku rolnym obarczyć rolników. Główny zarzut kierowany pod adresem rolników i odmieniany przez wszystkie przypadki w środkach masowego przekazu brzmi następująco: podstawową przyczyną problemów polskiego rolnictwa jest jego nieefektywność wynikająca z archaicznej struktury gospodarstw rolnych, zacofania technologicznego i niskiego poziomu wykształcenia rolników. Wniosek dla odbiorcy takiej tezy jest oczywisty: gdyby rolnicy pracowali wydajniej, oszczędniej i racjonalniej, byliby w stanie osiągać zyski bez sięgania do państwowej kasy (tak na marginesie - bez trudu udowodnię, że więcej odprowadzam do budżetu, niż z niego otrzymuję). W rezultacie powstaje przekonanie o utrzymywaniu rolnictwa przez podatników, a wszystkie ujemne zjawiska w gospodarce, jak wzrost cen, inflacji, a nawet bezrobocia, przypisuje się skutkom wymuszonego przez rolników interwencjonizmu państwa w sferze gospodarki rolnej. W parze z tymi zarzutami idzie sugestia, że niski poziom cen importowanych produktów rolnych jest efektem wysokowydajnej i oszczędnej produkcji prowadzonej przez tamtejszych rolników. Przeciętny konsument może zatem sądzić, że przy kształtowaniu ceny produktów rolnych w krajach UE opierano się na klasycznych instrumentach gospodarki rynkowej, tj. podaży i popycie. Jest to oczywiście teza całkowicie fałszywa. Na dochód rolnika w krajach UE składają się dwa zasadnicze elementy: przychody otrzymywane ze sprzedaży produktów rolnych oraz dopłaty budżetu do tych produktów, wypłacane bezpośrednio rolnikom. Na Zachodzie dopłaca się Spadek cen produktów rolnych w krajach UE nie jest zatem wynikiem jakiejś szczególnej zdolności rolników tych krajów do obniżania kosztów i zwiększania efektów produkcji, ale systematycznego wzrostu bezpośrednich dopłat dla rolników. Dla przykładu w latach 1991 - 1998 ceny interwencyjne zbóż w krajach UE zostały obniżone ze 161 do 119 euro/t, a więc o 26 procent. Proporcjonalnie obniżono też ceny rynkowe. Tylko że spadek tych cen został w pełni zrekompensowany dopłatami bezpośrednimi dla rolników, które wynoszą obecnie 54,3 euro/t. W rezultacie przychody uzyskiwane przez rolników nie doznały uszczerbku, natomiast zdecydowanie poprawiła się konkurencyjność eksportowanych z tego obszaru produktów rolno-spożywczych. Zwiększając dopłaty, kraje UE mogą stopniowo obniżać ceny produktów rolnych, tak aby eksport tych produktów mógł konkurować cenowo z krajami trzecimi. Co w tej sytuacji może zrobić Polska? Rozwiązania są w zasadzie tylko dwa - albo zwiększyć dopłaty do produkcji rolniczej, albo ograniczyć dumpingowy import artykułów rolno-spożywczych. Każde z tych rozwiązań stwarza możliwość wzrostu dochodów rolniczych, a tym samym opłacalności produkcji rolnej. Jest bowiem poza sporem, że rolnicze przychody nie przekraczają dziś 40 proc. tego, co otrzymuje mieszkaniec miasta, oraz że kumulacja różnych negatywnych czynników wpływających na poziom dochodów rolniczych nastąpiła w latach 1998 i 1999. Porównując ceny skupu towarów rolnych w listopadzie 1998 z cenami z listopada 1997 roku, musimy stwierdzić ich istotny spadek: pszenicy - ponad 15 proc., trzody chlewnej - ponad 30 proc., drobiu - 10 proc., rzepaku - ponad 30 proc. (w roku 1999) przy około dziesięcioprocentowej inflacji. Powstaje oczywiście pytanie, czy Polskę stać na zapewnienie rolnikom warunków do opłacalnej produkcji rolnej poprzez zwiększenie dopłat budżetowych? Sądzę, że możliwości państwa są dosyć ograniczone. I to nie tylko ze względów finansowych, ale także techniczno-organizacyjnych. Wchodząc w szeroki system dopłat do produkcji rolniczej, trzeba przede wszystkim spełnić kilka podstawowych warunków, takich jak dokładne rozpoznanie potencjału produkcyjnego polskiego rolnictwa, zapotrzebowania na te produkty na rynku krajowym, kwotowania (limitowania) produkcji poszczególnych towarów rolnych, stworzenie systemu ewidencji, sprawozdawczości itp. Pozostaje zatem drugie rozwiązanie, tj. ograniczenie importu artykułów rolno-spożywczych. Chociaż chodzi nie tyle o ograniczenie importu, ile o uniemożliwienie sprzedaży tych artykułów na rynku polskim po zaniżonych (dumpingowych) cenach. A ceny zaniżone to ceny niższe od cen minimalnych. Krystyna Pieniążek w artykule "Samoobrona czy samounicestwienie" ("Rzeczpospolita" z 18 sierpnia 1999 r.) poddaje głębokiej krytyce zarówno samą koncepcję cen minimalnych, jak i zasadę tworzenia ich na podstawie tzw. uzasadnionych kosztów produkcji. Zdaniem autorki nie jest możliwe ustalenie jednej ceny satysfakcjonującej wszystkich uczestników rynku, i to jeszcze opartej na kosztach produkcji. Czyżby? Bazę ceny minimalnej można ustalić Może jednak należy inaczej postawić pytanie - czy możliwe jest ustalenie niezbędnych nakładów na produkcję poszczególnych towarów rolnych w przeciętnych warunkach gospodarstwa towarowego, a więc takiego, które utrzymuje się ze sprzedaży swoich produktów? W miesięczniku "Top Agrar Polska" (maj1999) przedstawiono kalkulację kosztów dla rzepaku ozimego. Z kalkulacji tej, obejmującej tylko koszty bezpośrednie, wynika, że dla osiągnięcia plonu rzędu 30 q/ha łączne koszty przekraczają 1800 zł/ha. Oznacza to, że w tym roku tylko nieliczni producenci rzepaku uzyskali zwrot poniesionych nakładów. W dodatku do tego pisma ("Top Agrar Plus", maj - sierpień '99) przedstawiono z kolei kalkulację kosztów produkcji mleka w 1999 roku na przykładzie dużego gospodarstwa (około 90 krów). Koszt wyprodukowania litra mleka przekracza w tym gospodarstwie 66 groszy. U mnie jest podobnie. Przeciętna krajowa cena skupu mleka wynosiła w tym okresie około 61 groszy za litr. Na tych przykładach pragnę wykazać, że jest możliwe ustalenie, i to z dużą dokładnością, podstawowej bazy ceny minimalnej, jaką są uzasadnione koszty produkcji. Cen tworzonych na takiej podstawie państwo ma obowiązek bronić, również za pomocą ceł i kontyngentów. Propozycja nowej taryfy celnej już wywołała protest zarówno w kraju, jak i za granicą (szczególnie w UE). W Polsce sprzeciwiają się temu Ministerstwo Finansów, Polska Federacja Producentów Żywności i - czego należy się niebawem spodziewać - opinia społeczna, karmiona apokaliptyczną wizją wzrostu cen na artykuły spożywcze. Protest Ministerstwa Finansów może potwierdzać zarzuty, że obniżanie inflacji w Polsce opiera się głównie na sztucznym zaniżaniu cen żywności. Protest Polskiej Federacji Producentów Żywności jest bardziej mylący, bo sugeruje (poprzez swoją nazwę), że to sami rolnicy (producenci rolni) przeciwni są podnoszeniu ceł. Należy więc wyjaśnić, że bardziej adekwatna nazwa tej federacji powinna brzmieć: Polska Federacja Przetwórców Produktów Rolnych. Protest w istocie jest więc próbą utrzymania dyktatu cenowego w stosunku do polskich producentów rolnych. Mając nieograniczone możliwości importu, polscy przetwórcy produktów rolnych w monopolistyczny sposób narzucają ceny producentom rolnym. Wymownym przykładem takich praktyk jest cena narzucona rolnikom przez zakłady tłuszczowe za tegoroczny rzepak. Można oczywiście postawić i inne pytanie - czy koszty produkcji rolnej w Polsce, acz uzasadnione, nie są jednak zbyt wysokie? A zatem, czy nie lepiej zaniechać tej drogiej i obciążającej budżet produkcji i importować tańszą żywność z zagranicy? Z przykrością muszę przyznać, że niemała część opinii publicznej, a także mojego środowiska politycznego gotowa jest na to pytanie odpowiedzieć twierdząco. Autor jest wiceprzewodniczącym Regionu Pomorskiego Unii Wolności.
Jestem dużym producentem, gospodarującym na ponad 900 hektarach, a więc znacznie powyżej średnich norm europejskich. zgadzam się z opiniami znawców przedmiotu, że produkcja większości artykułów rolnych nie gwarantuje opłacalności. Oczekuję racjonalnej ochrony polskiego rynku przed nieuczciwą konkurencją lub - mówiąc inaczej - ograniczenia napływu na polski rynek dotowanych towarów rolno-spożywczych z zagranicy. Rynek rolny musi korzystać z ochrony państwa przynajmniej dopóty, dopóki otaczający nas świat będzie dotował eksport produktów rolnych i żywnościowych.Polscy rolnicy nie obawiają się zdrowej konkurencji z rolnictwem krajów UE. Obawiają się dumpingu, a więc konkurencji nieuczciwej. Co w tej sytuacji może zrobić Polska? Rozwiązania są w zasadzie tylko dwa - albo zwiększyć dopłaty do produkcji rolniczej, albo ograniczyć dumpingowy import artykułów rolno-spożywczych. pragnę wykazać, że jest możliwe ustalenie, i to z dużą dokładnością, podstawowej bazy ceny minimalnej, jaką są uzasadnione koszty produkcji. Cen tworzonych na takiej podstawie państwo ma obowiązek bronić, również za pomocą ceł i kontyngentów.
MEDIA Znani dziennikarze odchodzą z Radia Zet Konflikt wartości czy konflikt osobowości LUIZA ZALEWSKA Radio Zet musi się zmieniać, bo zmieniają się rynek i słuchacze - mówi prezes stacji Robert Kozyra. Niedawno świętowano dziesięciolecie, w październiku rozgłośnia zdobyła najwyższą w historii słuchalność, a mimo to największe gwiazdy nie chcą już w niej pracować. 10 lat temu zajmowali dwa pokoje i jedno studio. Przez trzy miesiące reporterzy pracowali na starym sprzęcie pożyczonym od francuskiego radia RFI, a serwisy informacyjne wystukiwano na starej maszynie do pisania. Mało kto miał doświadczenie i na antenie trudno było to ukryć. Raz poważną rozmowę przerywało szczekanie psa, bo dziennikarka nie miała co z nim zrobić i wzięła do studia, kiedy indziej didżej dusił się ze śmiechu podczas czytania serwisu. - Jak się uspokoję, to poczytam wam dalej - obiecywał. Słuchaczom to nie przeszkadzało. Tylko w Zetce można było usłyszeć czterogodzinne autorskie audycje z muzyką, której jak ognia bały się wówczas państwowe media. Nieograniczonej wolności muzycznej towarzyszyły nowoczesne serwisy informacyjne - szybkie jak karabin maszynowy, niezwykle treściwe, z dnia na dzień coraz bardziej profesjonalne. Emocjonalne relacje na żywo po raz pierwszy wzbudzały u słuchacza wrażenie, że jedną nogą jest na miejscu wydarzeń. W porannych rozmowach z politykami ("Gość Radia Zet") twórca stacji Andrzej Woyciechowski narzucił standardy, na których wzorowała się większość dziennikarzy. Wkrótce politycy zaczęli przychodzić do studia nawet w niedzielę - na "Śniadania z Radiem Zet" Krzysztofa Skowrońskiego. By podać najświeższą wiadomość, przerywano najbardziej atrakcyjny program. W szczególnych przypadkach uruchamiano "otwarte studia". Gdy w czerwcu 1992 r. wybuchła afera lustracyjna, Zetka do później nocy relacjonowała gorącą debatę sejmową, która zakończyła się upadkiem rządu Jana Olszewskiego. Wyborom parlamentarnym i prezydenckim towarzyszyły audycje i wieczory wyborcze. Za "Pojedynek wyborczy" - program z udziałem publiczności, która uczestniczyła w dyskusji polityków z przeciwnych obozów - Woyciechowski i Radio Zet otrzymali nagrodę mediów "Słoń '93". Najpierw informacja Naturalne było, że Radio Zet stanie do konkursu na ogólnopolską koncesję i naturalne było, że ją otrzyma. - Chcemy przypominać BBC. Być profesjonalnym, spokojnym radiem politycznym, bez oper mydlanych, porad dla emerytów itd. Robimy radio jak dla siebie - mówił Woyciechowski. Miały być przede wszystkim debaty polityczne, wywiady i relacje na żywo. Z deklaracji przedkoncesyjnych: 60 proc. czasu antenowego dla informacji i publicystyki, 30 proc. to muzyka, 10 proc. - reportaże i słuchowiska literackie. W przeciwieństwie do konkurencji, czyli krakowskiego RMF FM, Radio Zet nie prosiło Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji o prawo do tzw. rozszczepiania reklam, czyli nadawania w różnych miastach różnych reklam. - Ten proceder niszczy małe rozgłośnie - tłumaczył Woyciechowski. Obie stacje miały się uzupełniać: Zetka miała być stacją informacyjną, RMF FM - rozrywkowo-muzyczną. Woyciechowski twardo pilnował wprowadzonych standardów. Rygorystyczny kodeks reklamy wykluczał emitowanie treści wykraczających poza dobre obyczaje i naruszających dobry smak. Z tego powodu w 1993 r. nie zgodzono się na emisję przed 22.00 kontrowersyjnej reklamy filmu, w której dyskutowano o wielkości męskiego członka. - Ten fragment jest pornograficzny. Nie chcę, jako tata dwojga dzieci, siedzieć przy śniadaniu i odpowiadać na pytania: Tato, a co to znaczy... - wyjaśniał. Tych, których nie interesowała zbytnio polityka, przyciągały konkursy, np. "Kuferek Radia Zet", do którego przez cały dzień wkładano rozmaite rzeczy, a ten słuchacz, który żadnej nie przeoczył, otrzymywał całą jego zawartość. Pod numerem "Czerwonego telefonu" wysłuchiwano każdego, kto za pięćset złotych chciał się podzielić ważną wiadomością, o której jeszcze nikt inny nie wiedział. (Dziś stawka wzrosła do tysiąca złotych.) Do "Zielonego telefonu" można się było - ale już za darmo - wypłakać. Dziś uruchamiany jest w szczególnych przypadkach, gdy zbierane są opinie w konkretnej sprawie. Najpierw słuchacz Takie radio przyciągało słuchaczy, ale nie były ich miliony. W połowie 1995 r. słuchalność Zetki wynosiła 13 proc., podczas gdy programu I PR sięgała 47 proc., a RMF - 23 proc. (odsetek słuchaczy, którzy w ciągu tygodnia słuchali stacji przez co najmniej kwadrans, dane OBOP). - Radio, które ma takie wyniki, albo musi się zmienić, albo czekać na śmierć - mówiła wdowa po Woyciechowskim, Dorota Zawadowska-Woyciechowska. Wybrano pierwszy wariant. Sprecyzowano adresata programu (25 - 35-latkowie, aktywni zawodowo i atrakcyjni dla reklamodawców) i do jego upodobań dostosowano program. Wynajęto amerykańskich doradców, zatrudniono nowego dyrektora programowego Roberta Kozyrę, którego wypatrzył sam Woyciechowski. Wcześniej Kozyra pracował w poznańskich rozgłośniach S i RMI FM, poznańskim oddziale TVP, gdańskim Radiu Plus. Zmieniono ramówkę. Programy publicystyczne zastąpiły żywe magazyny informacyjne, np. "Świat o szóstej". Ambitną, alternatywną muzykę zastąpiły światowe przeboje. O ich emisji przestał decydować autor audycji, a zaczął - program komputerowy. - Musieliśmy się rozejść. Moje eksperymenty dźwiękowo-muzyczne przestały się mieścić w nowej formule - wspomina Wojciech Szymocha, przez cztery lata jeden z najoryginalniejszych didżejów Radia Zet. Większość jednak akceptowała zmiany. By przyciągnąć młodych słuchaczy, wprowadzono "Komputerową listę przebojów". Dla nich powstało też "Party mix" z muzyką z zachodnich dyskotek. Pojawiły się programy satyryczne i rozrywkowe, wywiady z gwiazdami muzyki i show-biznesu. Do dzisiaj artyści, aktorzy, sportowcy - w ramach projektu "Znani tylko z nami" - goszczą na antenie nawet w weekendy. Niedawno, w listopadzie tego roku, byli to aktorzy sitcomu "Miodowe lata", emitowanego przez Polsat. Masowej publiczności zaproponowano wielkie bezpłatne koncerty: "Niebieskie lato", "Niebieską zimę", "Wielką majówkę". Najpierw muzyka Zaczęły znikać radiowe reportaże, które za czasów Woyciechowskiego były codziennym punktem programu. Zredukowano je do jednej, sobotniej audycji "Raport specjalny". Była za mało komercyjna i w październiku tego roku zniknęła z anteny. Robert Kozyra, który dziś jest już prezesem i redaktorem naczelnym radia, uznał, że reportaż nie jest w tej chwili stacji potrzebny. - Nie ma czasu na wytłumaczenie słuchaczowi, dlaczego jeden ważny pan spotkał się z drugim ważnym panem i co z tego wynika. Ważniejsze są postacie z okładki "Vivy" - coraz częściej narzekali sfrustrowani dziennikarze i coraz częściej porównywali nowego prezesa z założycielen stacji. - Mówienie o tym, co dzisiaj robiłby Andrzej Woyciechowski, jest czysto teoretyczne. Nie wiadomo, jak pogodziłby niezależność polityczną stacji z jej niezależnością finansową - odpowiada na to Kozyra. Ponad dwa lata temu na antenie pojawiła się nowa postać, która szybko stała się symbolem zmian - Irek Bieleninik. Do tegorocznych wakacji prowadził trzygodzinne "Poranki z Radiem Zet". Wielu pamięta do dziś jeden z jego telefonów do przypadkowej osoby, wybranej z książki telefonicznej. - Czy jest pan X? - zapytał. - Nie. Nie żyje - odpowiedziała wdowa. - To ma pani wielkie szczęście, bo wygrała pani nagrodę - odparował Bieleninik. Kozyra: - Bieleninik to niewątpliwie kontrowersyjna postać, ale też osobowość. Jest zadziorny i prowokujący, ale wiele znanych osób, m.in. Marek Borowski, Władysław Frasyniuk i prezydent Aleksander Kwaśniewski, chwaliło jego audycję. W połowie 2000 r. (według firmy badawczej ARC Rynek i Opinia) słuchacze uznali, że dwie największe stacje komercyjne są do siebie bardzo podobne - dynamiczne, nowoczesne, nadające modną muzykę. Pierwszy raz badani stwierdzili też, że to RMF bardziej kojarzy im się ze stacją informacyjną i publicystyczną, a Radio Zet z rozrywką i muzyką. Kozyra przyznaje: Radio Zet jest dziś stacją muzyczno-informacyjną. - Rynek się zmienił i nie udźwignąłby takiego radia, jakie robił Andrzej Woyciechowski - wyjaśnia. Radio poważnieje Jednak od września tego roku zmieniono strategię rozwoju rozgłośni. Radio Zet spoważniało. W jesiennej ramówce poranne wejścia Bieleninika zredukowano do trzech minut. Według nowej strategii stacja ma być "prestiżowa i aspiracyjna". - Oznacza to radio, którego słuchanie jest w dobrym tonie - wyjaśnia prezes. Więcej wagi przywiązuje się do sposobu komunikacji ze słuchaczem. Do starszego i bardziej wykształconego odbiorcy adresowany jest ambitny projekt "Sto twarzy Krystyny Jandy". Składa się z konkursu dla słuchaczy nawiązującego do trwającego właśnie wielkiego tournée aktorki, co w całości finansuje radio. Efekt był piorunujący. W październiku Radio Zet osiągnęło najwyższą słuchalność w historii. W grupie docelowej (od 25 do 44 lat ze średnim i wyższym wykształceniem) prześcignęło RMF FM. Dziennikarze: - Przez lata narastało rozgoryczenie - radio tak się zmieniło, że czasem musimy się wstydzić. Ale teraz doszło do paradoksu, bo nasze niezadowolenie wybuchło akurat w chwili, kiedy zaczęto powoli wracać do tego, co kiedyś było w nim najlepsze. Otwarty konflikt zaczął się, gdy Kozyra postanowił zwolnić didżeja, który współtworzył rozgłośnię. Dziennikarze stanęli w jego obronie, ale to nie pomogło. Zaczęły wybuchać kolejne konflikty, aż w końcu dziennikarze zaczęli składać wypowiedzenia. Największe gwiazdy, które od dziesięciu lat pracowały w stacji, i ci, którzy przyszli tam kilka lat temu. Razem 28 osób. W liście, jaki skierowali w piątek do właścicieli stacji, postawili jeden warunek - Kozyra musi odejść. Prezes przeprasza i zwalnia "Nie negujemy prawa zarządu do określania strategii i celów programowych. Nie możemy jednak akceptować sposobu realizacji tej strategii, polegającego na przedmiotowym traktowaniu dziennikarzy, którzy gwarantują Radiu Zet jego poziom, niezależność i pozycję na rynku mediów" - napisali odchodzący. - To my stworzyliśmy to radio i jego markę. Dlatego uważamy, że mieliśmy prawo zaprotestować, bo dziś o wszystkim decydują sympatie i antypatie prezesa. On mówi: "Zet jak zmiany". My odpowiadamy na to: "Zet jak zasady"- mówi jeden z dziennikarzy. Odchodzący podkreślają, że to nie zmiany, jakim podlega radio, są przyczyną ich protestu. - Doskonale zdajemy sobie sprawę, że to przedsięwzięcie, które musi na siebie zarabiać. Akceptujemy, że w radiu musi być szef, ale powinien mieć autorytet. I powinien szanować pracowników. Kozyra odpowiada na to: - Nie jest moim celem przedmiotowe traktowanie dziennikarzy. Każdy ma prawo do błędu, szczególnie gdy kieruje zespołem tak wybitnych osobowości. Ale z tego powodu nie można przekreślić człowieka w taki sposób, w jaki robią to dziś dziennikarze Radia Zet. Tym bardziej że jeszcze niedawno publicznie deklarowali oni, iż Radio Zet to wyjątkowe miejsce pracy. - Wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób czują się dotknięci moimi decyzjami lub sposobem ich podejmowania, przepraszam. Ale nie mogę zaakceptować publicznego sposobu załatwiania tej sprawy - mówił prezes w miniony piątek. Tego samego dnia podpisał wypowiedzenia pierwszych siedmiu dziennikarzy, m.in. Krzysztofa Skowrońskiego, Andrzeja Morozowskiego i szefowej serwisów informacyjnych Pauliny Stolarek. - Nie odbije się to na finansowej sytuacji radia, bo będziemy starali się zapewnić słuchaczom równie dobrych dziennikarzy i równie dobry program - uważa Kozyra. Równocześnie namawia pozostałych dziennikarzy, by pozostali w radiu. - Przyczyną konfliktu części pracowników nie są sprawy finansowe, polityczne, merytoryczne, a jedynie spór personalny. Nie ma więc wiele o czym rozmawiać. Bo ja nie wyobrażam sobie, by pracownicy sami wybierali sobie prezesa. To nie była i nie jest spółka pracownicza - mówi prezes EuroZetu Sławomir Suss.
Radio Zet musi się zmieniać, bo zmieniają się rynek i słuchacze. Niedawno świętowano dziesięciolecie, w październiku rozgłośnia zdobyła najwyższą w historii słuchalność, a mimo to największe gwiazdy nie chcą już w niej pracować. 10 lat temu Tylko w Zetce można było usłyszeć czterogodzinne autorskie audycje z muzyką, której jak ognia bały się wówczas państwowe media. Nieograniczonej wolności muzycznej towarzyszyły nowoczesne serwisy informacyjne. Emocjonalne relacje na żywo po raz pierwszy wzbudzały u słuchacza wrażenie, że jedną nogą jest na miejscu wydarzeń. W porannych rozmowach z politykami twórca stacji Andrzej Woyciechowski narzucił standardy, na których wzorowała się większość dziennikarzy. Naturalne było, że Radio Zet stanie do konkursu na ogólnopolską koncesję i naturalne było, że ją otrzyma. Miały być przede wszystkim debaty polityczne, wywiady i relacje na żywo. Z deklaracji przedkoncesyjnych: 60 proc. czasu antenowego dla informacji i publicystyki, 30 proc. to muzyka, 10 proc. - reportaże i słuchowiska literackie. Zetka miała być stacją informacyjną. Tych, których nie interesowała zbytnio polityka, przyciągały konkursy, np. "Kuferek Radia Zet".Pod numerem "Czerwonego telefonu" wysłuchiwano każdego, kto za pięćset złotych chciał się podzielić ważną wiadomością, o której jeszcze nikt inny nie wiedział. Takie radio przyciągało słuchaczy, ale nie były ich miliony. W połowie 1995 r. słuchalność Zetki wynosiła 13 proc. Radio, które ma takie wyniki, albo musi się zmienić, albo czekać na śmierć.Wybrano pierwszy wariant. Sprecyzowano adresata programu (25 - 35-latkowie, aktywni zawodowo i atrakcyjni dla reklamodawców) i do jego upodobań dostosowano program. zatrudniono nowego dyrektora programowego Roberta Kozyrę. Zmieniono ramówkę. Programy publicystyczne zastąpiły żywe magazyny informacyjne, alternatywną muzykę zastąpiły światowe przeboje. By przyciągnąć młodych słuchaczy, wprowadzono "Komputerową listę przebojów". Dla nich powstało też "Party mix" z muzyką z zachodnich dyskotek. Pojawiły się programy satyryczne i rozrywkowe, wywiady z gwiazdami muzyki i show-biznesu. Jednak od września tego roku zmieniono strategię rozwoju rozgłośni. Radio Zet spoważniało. Według nowej strategii stacja ma być "prestiżowa i aspiracyjna". Oznacza to radio, którego słuchanie jest w dobrym tonie. Więcej wagi przywiązuje się do sposobu komunikacji ze słuchaczem. Efekt był piorunujący. W październiku Radio Zet osiągnęło najwyższą słuchalność w historii.
PROTESTY "Samoobrona" - nie skoszarowana grupa wielbicieli Andrzeja Leppera Ludzie są nieważni, ważny jest wódz FOT. PIOTR KOWALCZYK MICHAŁ MAJEWSKI Andrzej Lepper rozegrał koncertową partię. W jeden miesiąc sprawił, że jego pozbawiona struktur organizacja ma w sondażach sześć procent poparcia - to wystarczyłoby, żeby "Samoobrona" trafiła do Sejmu. Lepper ma grubą teczkę w redakcyjnym archiwum. Ta teczka z gazetowymi wycinkami tyje w ekspresowym tempie od początku roku. O przewodniczącym napisano już prawie wszystko. Napisano między innymi, że jest nieokrzesanym łobuzem, ludowym demagogiem, człowiekiem mającym za nic reguły demokracji, szefem organizacji sponsorowanej przez tajemniczych mocodawców. Co by złego o Lepperze nie powiedzieć, trzeba mu jedną rzecz oddać - przez lata rozrób, bezwzględnej walki, stał się nieprawdopodobnym spryciarzem. "Głośniej!, Głośniej!" W poprzednią sobotę przewodniczący ściągnął do Warszawy trzystu rolników. W sali konferencyjnej na warszawskim Powiślu nie było wątpliwości, kto jest najważniejszą postacią. Z trybuny płynął miód na serce wodza: "Wyrasta nam większa postać niż Witos", "Czekamy na głos generała", "Andrzej!, Andrzej!". Ludzie zrywali się z miejsc, śpiewali hymn narodowy i "Rotę". Odpowiedzialne zadanie miał Ireneusz Martyniuk, od niedawna pierwszy zausznik Leppera w "Samoobronie". Odpowiadał za doping dla pryncypała. Przeraźliwie grzmiał z mikrofonem w ręce: "Głośniej!, Głośniej!". Na znak Martyniuka tłum zrywał się z krzeseł i wołał: "Prawda!, Prawda!". Wszystko robiło niemałe wrażenie. Oto członkowie związku oddawali bezgraniczny hołd swojemu przewodniczącemu. Jedna rzecz budziła wątpliwości. Chociaż spotkanie oficjalnie nazywało się Radą Krajową "Samoobrony", większość zebranych nie należała do organizacji Leppera - byli po prostu sympatykami przywódcy. To wcale nie przeszkodziło przewodniczącemu zarządzić poważnych głosowań. I tak wątpliwa Rada Krajowa "Samoobrony" podejmowała uchwały podsunięte przez Leppera. - Treść napiszemy później, teraz przegłosujemy - postanowił przewodniczący. Po czym oddani sympatycy owacyjnie przyjęli uchwały o konieczności samorozwiązania Sejmu, dymisji rządu i wreszcie o wznowieniu blokad oraz marszu na Warszawę. Wszystko to wyglądało bardzo poważnie, jakiś zaniepokojony dziennikarz zwracał Lepperowi uwagę, że te uchwały to po prostu wezwanie do rewolucji. Ale przewodniczący wiele sobie z tego nie robił. Dał rządowi dwa tygodnie na rozwiązanie problemów rolnictwa, a potem udzielał sympatykom korepetycji z taktyki ulicznego pojedynkowania się z policją. Nie było w tym nic nowego i dziwnego, radykalne posunięcia to w końcu "wizytówka" przewodniczącego Leppera. Ciekawe jest to, że Lepper niespełna tydzień po tych radykalnych zapowiedziach wycofał się z pomysłu "marcowej rewolucji". Dlaczego zrezygnował? Partyzantka Lepper mówi, że jego "Samoobrona" ma milion członków. To kompletna bzdura, w którą z pewnością nie wierzy sam przywódca. Nie wierzy, ale bez wahania powtarza: "»Samoobrona« ma milion członków". Dlaczego opowiada oczywiste kłamstwa? Lepper mówił ostatnio, że studiował klasykę. Dokładniej miał na myśli napisaną przed ponad stu laty "Psychologię tłumu". Jej autor Gustaw Le Bon pisze tak: "Tłum nie pożąda prawdy i gardzi rzeczywistością, ubóstwia natomiast zwodnicze złudzenia". Gdyby związek Leppera miał milion członków, przewodniczący nie musiałby czekać z rewolucją do marca, bez wahania zmiótłby całą klasę polityczną w lutym. - "Samoobrona" to taka partyzantka, która od czasu do czasu wyskakuje z lasu - mówi Ryszard Miazek, polityk PSL i naczelny redaktor "Zielonego Sztandaru". - Wodzowska organizacja o bardzo słabej strukturze w terenie - określa "Samoobronę" Władysław Serafin, wiceprzewodniczący Kółek Rolniczych. Trudno się z takimi ocenami nie zgodzić po obejrzeniu niedawnej Rady Krajowej "Samoobrony". Z pewnością nie tak wyglądają zebrania organizacji, które mają milion członków. - Nie podawajcie dziennikarzom swoich nazwisk! Nie podawajcie informacji o strukturach! - nawoływał Ireneusz Martyniuk, jakby zdając sobie sprawę z tego, że na razie nie ma się czym chwalić. Większość osób w sali w ogóle nie była członkami "Samoobrony", wydelegowany przez Leppera człowiek dopiero w czasie spotkania zbierał numery telefonów i faksów do sympatyków rozrzuconych po kraju. Po tym wszystkim łatwiej zrozumieć, dlaczego Lepper odwołał planowane blokady i marsz na Warszawę. Prawda jest taka, że mimo najszczerszych chęci, Lepper nie dałby rady wyprowadzić ludzi na drogi. Warto przypomnieć, że kilka dni po zawieszeniu blokad Lepper wezwał do ponownego ich ustawiania. Ten apel spotkał się z mizernym odzewem. "Samoobrona", bez poparcia innych organizacji, jest teraz za słaba na wywołanie buntu rolników. Pewnie Lepper wiedział o tym obiecując niedawno z mównicy totalny paraliż kraju i marsz gwiaździsty na Warszawę. Ale i tak Rada Krajowa to był dobry pomysł przewodniczącego. Radykalne zapowiedzi sprawiły, że wiadomości o Lepperze jeszcze raz trafiły na kolumny gazet, do serwisów radia i telewizji. Poza tym Rada była okazją, żeby zebrać namiary najwierniejszych sympatyków, zachęcić ich do zakładania "Samoobrony" w małych ośrodkach. Przy okazji przewodniczący tradycyjnie obrzydzał rolnikom konkurencyjne organizacje, czyli Polskie Stronnictwo Ludowe, Kółka Rolnicze oraz chłopską "Solidarność". Nie zostawił wątpliwości, kto jest najważniejszy: - dowództwo jest jedno! W Warszawie przy Marszałkowskiej, w siedzibie "Samoobrony"! Z odrobiną zazdrości - Okazało się, iż struktury nie są ważne. Wyszło, że najważniejszy jest przywódca - z odrobiną zazdrości mówi Władysław Serafin z Kółek Rolniczych. Z odrobiną zazdrości, bo Serafin nie kwestionuje tego, że to Andrzej Lepper wyrósł na główną postać ostatnich protestów. Lider Kółek Rolniczych z zadumą dodaje: "Nastąpiła identyfikacja mas chłopskich z Andrzejem Lepperem". Stało się tak, mimo że protest organizowały na równi z "Samoobroną", Kółka Rolnicze i "Solidarność" RI. Gustaw Le Bon, na którego powołuje się Lepper, pisze w "Psychologii tłumu": "Chcąc owładnąć tłumem i pchnąć go do spełnienia jakiegoś czynu, np. by spalił pałac, ginął na barykadach, musimy go możliwie szybko zasugerować. Potrzeba jednak, aby tłum był już podniecony przez pewne okoliczności". W styczniu ludzie byli wystarczająco podnieceni tym, że cena wieprzowiny spadła na samo dno - za kilogram mięsa w skupie płacili ledwie 1,70 - 1,80 zł. Kiedy rolnicy byli już na drogach, Lepper sprytnie zaczął obrażać liderów związków, z którymi ręka w rękę organizował protest. Przyparci do muru panowie Wierzbicki, Maksymiuk, Serafin zaczęli się tłumaczyć przed rolnikami. O to tylko chodziło Lepperowi. Le Bon pisze tak: "Jeżeli przeciwnik nie zna psychologii tłumu, będzie starał się odeprzeć kłamliwe twierdzenia przez dostarczanie należytych dowodów, zamiast zbijać je równie oszczerczymi twierdzeniami, bo jedynie ten sposób zapewnia szansę wygrania". Ciekawe, że w wielu miejscach, gdzie stanęły blokady i z sympatią mówiono o Lepperze, nie było w ogóle członków "Samoobrony". Tak było na przykład na jednej z najbardziej uciążliwych blokad w Bedlnie, gdzie rolnicy zatamowali ruch na drodze Poznań - Warszawa. Nikt z kilkuset chłopów, którzy wylegli na szosę, nie należał do "Samoobrony", ale wszyscy z napięciem czekali na dalsze instrukcje właśnie od przewodniczącego. Kim byli ci rolnicy? Nie było reguły. Ręka w rękę stali obok siebie właściciele nowoczesnych gospodarstw 300- hektarowych i tzw. małorolni, którzy mają przysłowiowe 3 hektary, dwie kury i krowę. - Lepper ma doskonałą umiejętność wyczuwania nastrojów na wsi. Wie, kiedy ma szansę stanąć na czele. Posługuje się radykalnym językiem, który trafia do zawiedzionych rolników. Moi szwagrowie ostatnio doszli do wniosku, że liczy się tylko Lepper. Dla nich nawet prezes Kalinowski za miękko mówi - opowiada Ryszard Miazek. Wariant rumuński Władysław Serafin z Kółek Rolniczych mówi, że ambicje jego organizacji i chłopskiej "Solidarności" sięgają drugiego piętra, natomiast ambicje lidera "Samoobrony" to dach potężnego wieżowca. - Andrzej nie ukrywa, że chodzi mu o obalenie rządu, my takich postulatów nie popieramy - opowiada wiceprzewodniczący Kółek Rolniczych. Serafin uważa, iż Lepper gra nieczysto: "Andrzej powinnien wreszcie jasno powiedzieć dziennikarzom, że obok związku »Samoobrona« zarejestrował też partię polityczną »Samoobrona«, której jest przewodniczącym. Gdzie kończy się działalność związku, gdzie zaczyna partia polityczna?". Takich wątpliwości jest więcej. Ściśle tajne są w "Samoobronie" sprawy finansowe. Sam Lepper z trybuny podczas Rady Krajowej apelował o składki, bo w centrali brakuje na herbatę. Ireneusz Martyniuk, ten odpowiedzialny za doping w sali, zaproponował, żeby delegaci wpłacali do kasy "Samoobrony" po dwadzieścia złotych. Trzeba powiedzieć, iż ten apel nie spotkał się ze odzewem i przed stolikiem nieopodal wyjścia nie było tłumu chętnych do wpłacenia pieniędzy. Skąd więc środki na działalność? "Polityka" niedawno trafiła na ślad związków Leppera z budzącą grozę, tajemniczą organizacją amerykańskiego biznesmena Lyndona LaRouche. Instytut Schillera, bo o nim mowa, to trockistowska, prorosyjska organizacja zwalczająca m.in. zjednoczeniowe tendencje w Europie. Do tej pory Lepper wystarczająco jasno nie wyjaśnił swoich związków z tym instytutem. W czasie konferencji prasowych widać, że przewodniczący nie lubi pytań o pieniądze. - Pieniądze pochodzą ze składek rolników - tyle ma do powiedzenia na ten temat. Od niedawna Lepper nie lubi jeszcze jednego pytania. Nie lubi, kiedy dziennikarze pytają go o Rumunię, a konkretniej o Mirona Cozmę, wodza tamtejszych górników, który za awanturnictwo na ulicach Bukaresztu został skazany przed kilkoma dniami na 18 lat więzienia. Kiedy pada pytanie, Lepper wyraźnie się peszy, co nie jest zjawiskiem często spotykanym. Peszy się, bo sam we wtorek miał spotkanie z wymiarem sprawiedliwości. Sąd w Lublinie, co prawda nie odwiesił wczoraj roku więzienia za lżenie na wiecach przed kilkoma laty prezydenta RP, Sejmu, premiera i parlamentarzystów, ale nie można wykluczyć, że niekorzystny dla Leppera wyrok zapadnie w innym mieście. Tak się składa, że podczas niedawnych blokad przewodniczący wyrażał się nie mniej delikatnie o osobach, które teraz zajmują najwyższe stanowiska w państwie. Ma więc podstawy, żeby spodziewać się najgorszego. - Jesteśmy na to przygotowani. Są ludzie, którzy mogą mnie zastąpić - mówił dziennikarzom Lepper, bez charakterystycznej pewności głosu. Już raz w 1994 roku, kiedy przewodniczący siedział w areszcie, Janusz Bryczkowski, skrajny nacjonalista i opiekun skinheadów, próbował odebrać mu "Samoobronę". Od tego wydarzenia przewodniczący jest uważniejszy i od czasu do czasu przewietrza swoje otoczenie z ambitniejszych działaczy. Dzięki temu ma w związku władzę niepodzielną - wyrazów "Samoobrona" oraz Lepper można z powodzeniem używać zamiennie. Reszta "centrali" to gorliwi wykonawcy poleceń szefa. Bez Leppera, który koncertowo wykorzystał ostanie niezadowolenie rolników, nie byłoby "Samoobronie" łatwo. A następna okazja do wyciągnięcia chłopów na blokady nie przytrafi się szybko. Niedługo wiosna, zaczynają się prace w polu i rolnicy nie będą mieć czasu na protesty oraz zdobywanie Warszawy. Okazją mogą być żniwa i ewentualne problemy ze skupem zboża, co zdarzyło się w zeszłym roku. To może być dobry termin dla związkowców, którzy chcieliby wykorzystać niezadowolenie na wsi. Nie jest pewne, czy to jest termin, który odpowiada Andrzejowi Lepperowi. On sam jeszcze nie wie, czy w sierpniu będzie w sztabie "Samoobrony" przy Marszałkowskiej, czy w zupełnie innym, mniej dostępnym miejscu.
Andrzej Lepper rozegrał koncertową partię. W jeden miesiąc sprawił, że jego pozbawiona struktur organizacja ma w sondażach sześć procent poparcia - to wystarczyłoby, żeby "Samoobrona" trafiła do Sejmu. W poprzednią sobotę przewodniczący ściągnął do Warszawy trzystu rolników. W sali konferencyjnej na warszawskim Powiślu nie było wątpliwości, kto jest najważniejszą postacią. członkowie związku oddawali bezgraniczny hołd swojemu przewodniczącemu. Chociaż spotkanie oficjalnie nazywało się Radą Krajową "Samoobrony", większość zebranych nie należała do organizacji Leppera - byli po prostu sympatykami przywódcy. To wcale nie przeszkodziło przewodniczącemu zarządzić poważnych głosowań. oddani sympatycy owacyjnie przyjęli uchwały o konieczności samorozwiązania Sejmu, dymisji rządu i wreszcie o wznowieniu blokad oraz marszu na Warszawę. Ciekawe jest to, że Lepper niespełna tydzień po tych radykalnych zapowiedziach wycofał się z pomysłu "marcowej rewolucji". "Samoobrona", bez poparcia innych organizacji, jest teraz za słaba na wywołanie buntu rolników. Ale i tak Rada Krajowa to był dobry pomysł przewodniczącego. Radykalne zapowiedzi sprawiły, że wiadomości o Lepperze jeszcze raz trafiły na kolumny gazet, do serwisów radia i telewizji.
ROZMOWA Zbigniew Boniek, kandydat na prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej Nikomu nic nie obiecałem BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Czy ktoś, kto reklamuje piwo, może być prezesem PZPN? ZBIGNIEW BONIEK: Dlaczego nie? Mam długoletni kontrakt z kompanią piwowarską z Poznania. Zgodnie z hasłem: "Po godzinach, po pracy" napić się dobrego piwa to przyjemność. Jedno dobre piwo jest lepsze od wielu innych napojów, które piją dzieci i o których teraz tak głośno jest w Europie. Nie widzę żadnego związku między tym, że kandyduję na stanowisko prezesa PZPN, i reklamowaniem przeze mnie piwa. Jeśli zostanę prezesem, to może coś się w tym układzie zmieni, choć nie sądzę. Czy kandydat na prezesa PZPN może zajmować się sprzedażą zawodników za granicę? To całkowita nieprawda, wiadomość wyssana z palca. Pewnie chodzi o plotki związane z Arturem Wichniarkiem z Widzewa. Kilka razy rozmawiałem z Arturem Zgłosił się do mnie jeden menedżer z Włoch z pytaniem, jak mógłby się spotkać z Wichniarkiem. Spotkali się. To wszystko. Nie mam z tym nic wspólnego. Nigdy nie miałem nic wspólnego ze sprzedawaniem polskich piłkarzy za granicę. Jeśli zostanie pan prezesem PZPN, zrezygnuje pan z prezesowania firmie Go & Goal? Firma zawiera kontrakty telewizyjne i reklamowe z klubami piłkarskimi i jako prezes PZPN mógłby pan mieć znaczny wpływ na jej sytuację finansową. Chciałbym zwrócić uwagę, że obecny prezes PZPN przez 3 lata łączył tę funkcję z szefowaniem GKS Katowice, mniej lub bardziej formalnym. W poniedziałek zostanie wybrany prezes na 17 miesięcy. W PZPN wszystko sprzedano na najbliższych kilka lat. Go & Goal pozwala dużo zarabiać klubom. Gdyby mojej firmy nie było na rynku, to sumy z kontraktów telewizyjnych byłyby o wiele mniejsze. W przeszłości moja firma nie startowała w żadnym przetargu organizowanym przez PZPN. Poza tym ostatnią rzeczą, którą bym zrobił, jako prezes PZPN, byłoby sprzedanie czegoś sobie samemu. Uważam, że prezes, ktokolwiek nim zostanie, nie powinien sprzedawać niczego na okres dłuższy od swojej kadencji. Takie zasady obowiązują na świecie. Czy wybory wygrywa się przed zjazdem czy w jego trakcie? Dotychczas wygrywało się przed zjazdem. To, co się działo na zjeździe, miało niewielki wpływ na wynik głosowania. Wiem, że podobne zabiegi są czynione również teraz. Na ile głosów może pan liczyć na zjeździe? Nie wiem. Lekarz nie zalecał mi, że muszę być prezesem PZPN. Do każdego delegata wysłałem prywatny list. Oddzwoniło około 100 delegatów zainteresowanych jego treścią. Porozmawialiśmy, ale naprawdę nie wiem, czy zdecydują się na mnie głosować. Moja kandydatura jest alternatywą. Na zjeździe możemy wybrać dwie drogi. Jedną, która obowiązuje obecnie - skomplikowaną, pełną procesów, problemów, kłótni. Jest też droga prowadząca w przeciwnym kierunku. Jeśli wyborcy będą chcieli ją wybrać, to zastanowią się nad moją kandydaturą. Prezes Dziurowicz może rządzić przez kolejnych 17 miesięcy, ale to będzie droga donikąd. Co pan zrobił, żeby zostać prezesem? To, co powinien zrobić każdy kandydat. Powiedziałem publicznie, jaki jest mój program, skontaktowałem się z każdym delegatem i zostawiłem wszystkim prawo wyboru. Czemu mają służyć wyjazdy w teren i rozmowy z delegatami? Przekonywaniu ich do swoich racji. Na wyjazdy, rozmowy, przekonywanie i obiecywanie ludziom funkcji w nowym związku, bo na tym to polega według innych kandydatów, nie mogę sobie pozwolić. Obiecałem wszystkim, że nikomu nic nie obiecam. To chyba szczere postawienie sprawy. Obiecuję za to ewolucję, a nie rewolucję. Trzeba zacząć działać, a nie krzyczeć, namawiać i rozliczać przeszłość. Piłka musi nabrać wiarygodności. Liczę na współpracę na tym polu ze wszystkimi działaczami w Polsce. Nie chcę żadnym podstępnym ruchem zdobyć dla siebie fotela prezesa. Związkiem powinien zarządzać menedżer, co wcale nie znaczy, że przyjdzie Boniek i miotłą wszystkich wymiecie. Ludziom trzeba stworzyć warunki do pracy, muszą oni być odpowiedzialni za swoje działki. Kluczowe stanowiska w związku powinni pełnić: sekretarz generalny, księgowy i kierownik biura. Prezes nie jest od rządzenia, tylko od kierowania. Co w PZPN było złe za prezesa Dziurowicza? On może byłby dobrym prezesem, ale w innych czasach. Nawet jego najlepsze chęci obracają się przeciwko niemu. Wszystkim chce zarządzać sam. To go gubi. Czy wie pan, w jaki sposób kampanię wyborczą prowadzą inni kandydaci na prezesa? Panowie Listkiewicz i Kolator jeżdżą po Polsce i rozmawiają z delegatami. Wybrali taką drogę, ja inną. Nie będę tego komentował, choć uważam, że gdybym poszedł ich śladami, to moje szanse by wzrosły. Byłoby to jednak działanie wbrew moim zasadom. Zakończmy tę kwestię żartobliwie - na takich spotkaniach reklamowane przeze mnie piwo by nie wystarczyło. A ja swoją wątrobę szanuję. A nieoficjalni kandydaci? Pana Dziurowicza na swój sposób cenię. Współpracowałem z nim przez 6 miesięcy, uważam, że owocnie. To, że mam dużo uwag do sposobu, w jaki kieruje związkiem, nie znaczy, że nie cenię go jako człowieka. Rozwiązanie przez niego kontraktu z firmą Puma swego czasu uznałem za skandal i dlatego się rozstaliśmy. Słyszę, że Dziurowicz dopiero w trakcie zjazdu podejmie decyzję, czy kandydować. Nie będę więc oceniał tego, co robi przed zjazdem. Stawiam grubą kreskę. Obiecuje pan II-ligowym klubom pieniądze na przetrwanie. Skąd pan, jako prezes PZPN, zamierza je wziąć? W przyszłym sezonie ma być 24-drużynowa II liga. Każdy rozegra 46 meczów. Wiele drużyn będzie umierać pod względem finansowym. Mam pomysł na to, żeby pomóc im przeżyć ten rok przekształceń. Jednym ze sposobów jest zawarcie kontraktu z telewizją. Na razie nie chciałbym mówić więcej, bo w Polsce często podkrada się pomysły. Czy nakłania pan dwa czołowe kluby, Wisłę i Lecha, do zrywania obowiązujących kontraktów telewizyjnych? Firma Go & Goal ani ja nigdy nie podpisaliśmy żadnej umowy telewizyjnej z Wisłą Kraków. Nie pośredniczyłem również w sprzedaży praw telewizyjnych meczu Wisła - Parma do Włoch. Ja tylko pomogłem RAI, by otrzymała sygnał telewizyjny z Krakowa. Nie zarobiłem na tym żadnych pieniędzy. Wisła na tym meczu zarobiła 1,25 mln marek, bo sama podpisała kontrakt z telewizją RAI. Gdyby sprzedała prawa firmie UFA, to zarobiłaby 350 tys. marek. Jaki więc może być mój wpływ na działania Wisły? Żaden. Lech Poznań ma kontrakt z Go & Goal na następnych kilka lat. Ostatnio Canal Plus zawarł umowę ze świeżym pierwszoligowcem, Petrochemią Płock. Z dobrze poinformowanych źródeł wiem, że kwota wynosi ok. 450 tys. dolarów za jeden sezon. Będąc odpowiedzialny za sprzedaż praw telewizyjnych Lecha, który jest klubem zdecydowanie mocniejszym od Petrochemii, dążę do tego, żeby doszło do spotkania z przedstawicielami Canalu Plus i renegocjowania kontraktu z Lechem. Lepszy klub musi zarabiać więcej niż słabszy. Zawsze pan mówił, że wychodzi na boisko po to, aby wygrać. Teraz pan mówi, że nic wielkiego się nie stanie, jeśli prezesem zostanie kto inny. Zmienił się pan? Kiedy wychodziłem na boisko, wiedziałem, że zwycięstwo będzie zależało tylko ode mnie. Teraz oddaję się w ręce innych. Jedna trzecia delegatów nie ma dziś nic wspólnego z piłką. Jedna trzecia jest błędnie przeświadczona, że nadal może działać w piłce tylko w starym układzie. Gdyby wszyscy ludzie mogli wybrać prezesa PZPN, to myślę, że bym wygrał. Świadczą o tym wszystkie ankiety. Prezesa wybiera jednak 180 osób. Jeśli przegram w normalnej rywalizacji, podam przeciwnikowi rękę. Czy liczy pan, że któryś z polityków poprze pańską kandydaturę na prezesa? To nie jest dla mnie szczególnie ważne, ponieważ nie mam żadnych antypatii. Żywię szacunek dla każdego, kto robi coś, żeby Polakom było lepiej. Mam koneksje z panem Balcerowiczem, ale nie ukrywam, że z pozostałymi reprezentantami sceny politycznej też utrzymuję dobre kontakty. Dzielę Polaków na dobrych i złych, mądrych i mniej mądrych. Chętnie poszedłbym na kolację z panem Buzkiem i panem Krzaklewskim, nie mniej chętnie z panem prezydentem. Jestem człowiekiem sportu i chcę nim pozostać. Czy trzech kandydatów przeciwko Dziurowiczowi na zjeździe to nie za dużo? Uważam, że ostatecznie kandydatów będzie dwóch - ja i Michał Listkiewicz. Jeśli pan Dziurowicz zgłosi się jako kandydat, to sporo ludzi mogłoby zacząć o nim źle myśleć. Dziurowicz powiedział władzom FIFA i UEFA, prezydentowi RP, delegatom i wszystkim ludziom, że nie będzie kandydował. Powinien się nad tym zastanowić. Nawet jeśli wygra, to jego zwycięstwo do niczego nie doprowadzi. Dziurowicz będzie kandydował? Moim zdaniem nie. A jeśli będzie? To nie wiem, czy ja będę kandydował. Rozmawiał: Krzysztof Guzowski
Czy ktoś, kto reklamuje piwo, może być prezesem PZPN? ZBIGNIEW BONIEK: Dlaczego nie? Nie widzę żadnego związku między tym, że kandyduję na stanowisko prezesa PZPN, i reklamowaniem przeze mnie piwa. Jeśli zostanę prezesem, to może coś się w tym układzie zmieni, choć nie sądzę. Czy wybory wygrywa się przed zjazdem czy w jego trakcie? Dotychczas wygrywało się przed zjazdem. To, co się działo na zjeździe, miało niewielki wpływ na wynik głosowania. Wiem, że podobne zabiegi są czynione również teraz. Lekarz nie zalecał mi, że muszę być prezesem PZPN. Do każdego delegata wysłałem prywatny list. Oddzwoniło około 100 delegatów zainteresowanych jego treścią. Porozmawialiśmy, ale naprawdę nie wiem, czy zdecydują się na mnie głosować. Moja kandydatura jest alternatywą. Na zjeździe możemy wybrać dwie drogi. Jedną, która obowiązuje obecnie - skomplikowaną, pełną procesów, problemów, kłótni. Jest też droga prowadząca w przeciwnym kierunku. Powiedziałem publicznie, jaki jest mój program, skontaktowałem się z każdym delegatem i zostawiłem wszystkim prawo wyboru. Obiecałem wszystkim, że nikomu nic nie obiecam. To chyba szczere postawienie sprawy. Obiecuję za to ewolucję, a nie rewolucję. Piłka musi nabrać wiarygodności. Ludziom trzeba stworzyć warunki do pracy, muszą oni być odpowiedzialni za swoje działki. Kluczowe stanowiska w związku powinni pełnić: sekretarz generalny, księgowy i kierownik biura. Prezes nie jest od rządzenia, tylko od kierowania. Zawsze pan mówił, że wychodzi na boisko po to, aby wygrać. Teraz pan mówi, że nic wielkiego się nie stanie, jeśli prezesem zostanie kto inny. Zmienił się pan? Kiedy wychodziłem na boisko, wiedziałem, że zwycięstwo będzie zależało tylko ode mnie. Teraz oddaję się w ręce innych.
Nie tylko ugrupowania postsolidarnościowe mają prawo zabierać głos w debacie o dzisiejszym sensie idei "Sierpnia" - także SLD powinien być w niej stale obecny Wartości pod różnymi dachami Michał Tober Co by było, gdyby "Solidarność" nie powstała - pyta Lech Mażewski ("Rz" 22 maja). Bez wahania udziela sobie także odpowiedzi - Polska wyglądałaby dzisiaj nie gorzej bez związku, który powstał w sierpniu 1980 roku. "Jednostronna i tendencyjna teza" (Janusz A. Majcherek), "jednostronne i naiwne ujęcie" (Bronisław Wildstein), "upadek rozumu indywidualnego", "absurdy" rodem z "propagandowych broszur lokalnych ogniw SLD" (Jarosław Gowin) - to tylko garść reakcji na historyczne spekulacje Mażewskiego. Temperatura tej dyskusji nie jest pochodną trafności lub absurdalności tezy wyjściowej. Wynika raczej z charakteru pytania, które zostało publicznie zadane. Historyczno-publicystyczne "co by było gdyby" jest zazwyczaj niewinną zabawą, urozmaiceniem naukowego dyskursu. Problem pojawia się jednak wówczas, gdy dotyczy ono wydarzeń, idei lub osób, o których w tym kontekście mówić nie wolno, nie wypada lub nie należy. "Sierpień" 1980 pasuje jak ulał do tej właśnie kategorii. Lektura kolejnych polemik nasuwa nieodparte wrażenie, iż grzechem Mażewskiego nie są historyczne i logiczne niekonsekwencje, których w artykule nie brakuje. Grzechem jest tu raczej pycha autora - zadawanie pytań w sprawach jednoznacznych, zbadanych ponad wszelką wątpliwość, "uklepanych". Z "Solidarnością" jest u Mażewskiego trochę tak jak z poezją Słowackiego w "Ferdydurke" Gombrowicza. "Jak zachwyca, kiedy nie zachwyca...?" W perspektywie wartości Dyskusja o dziedzictwie "Sierpnia" jest niezwykle trudna, kiedy towarzyszy jej metodologiczny zamęt. Pomocne mogą tu być pewne kategorie opisu i wyjaśniania historii proponowane przez wybitnego metodologa prof. Jerzego Topolskiego. Po pierwsze - historia jako ciąg działań przyczynowo-skutkowych, odpersonalizowanych faktów. Po drugie - historia pojmowana w kategoriach działań ludzkich, uwikłana wprawdzie w uwarunkowania, ale jednak subiektywna, uzależniona od ludzi. Do tej tradycji intelektualnej można dodać trzeci jeszcze pryzmat służący rozumieniu historii - w perspektywie aksjologicznej, gdzie wyjaśniamy fakty i działania jako realizację wartości motywujących ruchy społeczne, zwłaszcza w okresach dziejowych burz i przełomów. W tych trzech wymiarach można postrzegać przebieg zmian jakościowych w najnowszej historii Polski. Pytanie o znaczenie powstania "Solidarności" dla dzisiejszej Polski, jej kondycji i charakteru, powinno nas skłaniać zwłaszcza ku kategorii ostatniej - kategorii wartości. Problem z oceną dziedzictwa "Sierpnia" pojawia się jednak, gdy należy rozstrzygnąć o źródłach, przemianach i kontynuacji sierpniowej tradycji. Czy wciąż żywotnym czynnikiem jest program pierwszej "Solidarności"? Czy też niezwykle pojemny, pracowicie uzupełniany i przepakowywany przez ostatnich dwadzieścia lat worek idei, postulatów i wartości? Program samorządnej Rzeczypospolitej, powiązany dodatkowo z "socjalnym romantyzmem" gdańskich postulatów strajkowych z sierpnia 1980 roku, trudno z dzisiejszej perspektywy uznać za realną i perspektywiczną wizję rozwoju nowoczesnego państwa. Należy jednak uwzględnić fakt, iż w tamtych realiach był to jednak jakiś pomysł na odebranie monopolu PZPR, odpartyjnienie zakładów pracy i pobudzenie społecznej aktywności. Szczęśliwa niewierność Recenzowanie i krytyka politycznego programu "Sierpnia" jest jednak dość jałowa. Najlepszym komentarzem do programu z roku 1980 jest to, iż jego twórcy nie próbowali nawet wcielać go w życie, gdy mogli to robić w majestacie państwa i prawa po roku 1989. Z przekąsem można powiedzieć, iż ta niewierność pierwszej "S" była ich wielką i niezaprzeczalną zasługą, zwłaszcza dla tworzenia podstaw nowoczesnej gospodarki rynkowej. Skoro po "Sierpniu" nie ostał się konkretny program, musimy zwrócić się w stronę wartości, do których odwoływała się pierwsza "Solidarność". Trafnie wymienia niektóre z nich Jarosław Gowin. To społeczeństwo obywatelskie, solidarność sumień, otwarty charakter wspólnoty, religia niezideologizowana. Po roku 1989 próbę czasu wytrzymała w zasadzie jedynie idea budowy społeczeństwa obywatelskiego. Jest to "obywatelskość" wciąż mocno fasadowa, ale proces ten trwa przecież lata. Co do pozostałych wyznaczników, to w przypadku zdecydowanej większości politycznych depozytariuszy tradycji sierpniowej trudno mówić o prymacie etyki nad polityką, przyjaznej otwartości na inne postawy ideowe i tradycje historyczne, religii odseparowanej od bieżącej polityki. "Sierpień" nie przetrwał więc nie tylko w postaci spójnego programu politycznego. Próbie czasu z trudem opierają się również wartości, które ze sobą niósł. Choć wciąż istnieje jako ważny punkt odniesienia, w warstwie praktycznej polityki jest jednak prawie nieuchwytny. Zamrożenie przemian i ducha rewolucji Porażka "Solidarności" ma podobne źródła i naturę, co porażki wszelkich romantycznych ruchów rewolucyjnych. "Solidarność" z roku 1980, a następnie z 1989 była bowiem ruchem rewolucyjnym, choć była to rewolucyjność szczególnego rodzaju. Polityczne i społeczne przyczyny przegranych rewolucji są od zawsze niezmienne. Po pierwsze - planu rewolucyjnego nigdy nie udaje się zrealizować w pełni (choć przywódcy rewolucji bardzo mocno weń wierzą). Po drugie - rewolucjoniści wierzą, że stan ducha z romantycznych dni rewolucji będzie trwał wiecznie. Entuzjazm i zdolność do poświęceń są tymczasem ulotne. Patrząc z tej perspektywy, stan wojenny przyczynił się do przedłużenia żywotności "Sierpnia". 13 Grudnia oznaczał represje i zamrożenie demokratycznych przemian, ale oznaczał jednocześnie hibernację ducha rewolucyjnego, który mógł bez wyraźnego uszczerbku odrodzić się w roku 1989. Utworzenie rządu Tadeusza Mazowieckiego oznacza wyraźną cezurę - koniec okresu romantycznej rewolucji. Bodajże prof. Jan Baszkiewicz, wybitny znawca dziejów i mechanizmów rewolucji, porównał kiedyś rewolucję do burzy, do konieczności, oczyszczającej atmosferę. Burza rządzi się jednak swoimi prawami, a następujące bezpośrednio po niej zjawiska atmosferyczne mają już zupełnie inne przyczyny, przebieg i charakter. Ochronić spuściznę Odejściu od programu i wartości "Solidarności" towarzyszyła także dekompozycja solidarnościowej strony sceny politycznej. Wojna na górze, kolejne podziały i rozłamy roznieciły walkę o historyczny status strażników świętego ognia. Szczegółowo opisuje to Jakub Kowalski ("Rz" 16 maja), przywołując dokumenty programowe prawicowych partii i komitetów wyborczych. Trudno dziś jednoznacznie stwierdzić, kto i w jakim stopniu ma prawo do korzystania z politycznego spadku pierwszej "Solidarności". Taki stan rzeczy powinien skłaniać do ostatecznego odpersonalizowania i odpartyjnienia przesłania "Sierpnia". Nie chodzi tu o pozbawianie kogokolwiek praw do własnej biografii. Nie chodzi o zamazywanie różnic pomiędzy "katami i ofiarami" - że posłużę się językiem prawicowych publicystów. Warto natomiast chronić spuściznę "Solidarności" przed pójściem na dno wraz ze swoimi "jedynymi" nosicielami. "Wartości mają to do siebie, że znajdują schronienie pod różnymi dachami" - to zdanie "zdrajcy" i "renegata" Andrzeja Celińskiego. Zabawne w tych przykrych epitetach jest to, że nadają mu je politycy i publicyści o nieporównywalnie mniejszych prawach do solidarnościowego rodowodu. Celiński i wielu ludzi jemu podobnych pozwalają spojrzeć na wartości "Sierpnia" z zupełnie innej, wymykającej się politycznym schematom perspektywy. Nie oznacza to, iż SLD kiedykolwiek będzie próbował zawłaszczać etosowe korzenie. Tradycja "Sierpnia" stała się już jednak wartością ogólnonarodową i także ugrupowania o odmiennej proweniencji historycznej muszą odnosić się do niej z należytą powagą. W debacie publicznej, a wzorem takiej debaty powinna być kampania parlamentarna, muszą padać pytania o dzisiejszy wymiar i sens idei "Sierpnia". Ugrupowania postsolidarnościowe nie są jedynymi, które w tej debacie mają prawo zabierać głos, także SLD powinien być w niej stale obecny. Ludzi, którzy pragną dziś urzeczywistnienia tych wartości, nie powinno to niepokoić lub dotykać. Fakty i retoryka Klęska czteroletnich rządów postsolidarnościowych jest oczywista, nawet jeśli rozmiar wyborczego triumfu SLD nie będzie taki, jak przewidują dzisiejsze sondaże. 17-procentowe bezrobocie, rosnące obszary nędzy, nieudane reformy, zanik dialogu społecznego. Zestawienie tych faktów z górnolotną retoryką solidarnościową wypada śmiesznie i strasznie zarazem. Cytowany już Jarosław Gowin pisze: "Politycznej klęski obozu Solidarności nie można wykluczyć. Jeśli nastąpi, nie będzie to jednak katastrofa Polski. Katastrofą byłaby klęska idei solidarności". Dalej proponuje środki zaradcze: "Teraz, kiedy staliśmy się krajem kapitalistycznym, potrzeba nam więcej solidarności społecznej, troski o tych, których mechanizmy gospodarcze bez ich winy spychają na margines". Zaraz, zaraz... Gdzieś już to czytałem! Chyba w przywoływanych przez Jarosława Gowina "propagandowych broszurach lokalnych ogniw SLD"... Autor jest rzecznikiem prasowym SLD
Co by było, gdyby "Solidarność" nie powstała - pyta Lech Mażewski. udziela odpowiedzi - Polska wyglądałaby dzisiaj nie gorzej bez związku, który powstał w 1980 roku. "Jednostronna i tendencyjna teza", "naiwne ujęcie" - to garść reakcji na spekulacje Mażewskiego.Temperatura tej dyskusji Wynika z charakteru pytania, "co by było gdyby" jest zazwyczaj niewinną zabawą. Problem pojawia się, gdy dotyczy ono wydarzeń, idei lub osób, o których mówić nie należy. Pytanie o znaczenie powstania "Solidarności" dla dzisiejszej Polski powinno nas skłaniać ku kategorii wartości. Problem z oceną dziedzictwa "Sierpnia" pojawia się jednak, gdy należy rozstrzygnąć o źródłach i kontynuacji sierpniowej tradycji. Program samorządnej Rzeczypospolitej trudno z dzisiejszej perspektywy uznać za realną i perspektywiczną wizję rozwoju nowoczesnego państwa. Recenzowanie i krytyka politycznego programu "Sierpnia" jest jałowa. Najlepszym komentarzem do programu z roku 1980 jest to, iż jego twórcy nie próbowali nawet wcielać go w życie po roku 1989. ta niewierność pierwszej "S" była ich zasługą.Skoro po "Sierpniu" nie ostał się konkretny program, musimy zwrócić się w stronę wartości, do których odwoływała się "Solidarność". To społeczeństwo obywatelskie, solidarność sumień, otwarty charakter wspólnoty. Po roku 1989 próbę czasu wytrzymała jedynie idea budowy społeczeństwa obywatelskiego. Odejściu od programu i wartości "Solidarności" towarzyszyła dekompozycja solidarnościowej strony sceny politycznej. Taki stan rzeczy powinien skłaniać do ostatecznego odpersonalizowania i odpartyjnienia przesłania "Sierpnia". Tradycja "Sierpnia" stała się wartością ogólnonarodową i także ugrupowania o odmiennej proweniencji historycznej muszą odnosić się do niej z należytą powagą. Klęska rządów postsolidarnościowych jest oczywista. bezrobocie, rosnące obszary nędzy, nieudane reformy. Zestawienie tych faktów z górnolotną retoryką solidarnościową wypada śmiesznie i strasznie zarazem.
ROSJA Putin wybory wygra i tylko jakiś kataklizm może go pozbawić prezydentury Wielka, silna i potężna RYS. (C) LURIE SŁAWOMIR POPOWSKI "Wszyscy chcemy, by nasz kraj, Rosja, był potężny, wielki i silny." Oto program polityczny Władimira Putina, wyznaczający kierunek, w którym chciałby poprowadzić Rosję. W dużym stopniu odpowiada on oczekiwaniom Rosjan - zmęczonych dziesięcioleciem nieustających batalii politycznych, zawiedzionych nieudanymi reformami oraz tęskniących za elementarną stabilizacją i sfrustrowanych utratą przez Rosję jej dawnego prestiżu i potęgi. Coś podobnego, jak twierdzi emigracyjny politolog rosyjski Aleksander Janow, przeżywali Niemcy u schyłku Republiki Weimarskiej. Czy Rosja pójdzie jej drogą? Takiej ewentualności wykluczyć nie można. Po dziesięciu latach niekonsekwentnych reform jelcynowskich Federacja Rosyjska znajduje się w stanie głębokiego kryzysu. Bilans otwarcia W latach 90. - co niedawno ujawnił sam Putin - wielkość rosyjskiego Produktu Krajowego Brutto zmniejszyła się prawie dwukrotnie. Dziś wynosi on 10 razy mniej niż w USA i pięć razy mniej niż w Chinach. W przeliczeniu na jednego mieszkańca wielkość PKB zmalała do 3500 dolarów, co jest wskaźnikiem pięć razy gorszym od podobnego średniego wskaźnika w krajach tzw. Wielkiej Siódemki. A jeszcze trzeba spłacić astronomiczne długi państwa - i to nie tylko przejęte po ZSRR, ale i zaciągane na prawo i lewo już przez nową Rosję. W tym roku na spłatę kolejnych rat należy wydać kilkanaście miliardów dolarów, co grozi ogłoszeniem niewypłacalności państwa. Tymczasem struktura produkcji jest archaiczna. Dominują branże surowcowe, przemysł przetwórczy właściwie się nie liczy. Produkuje przestarzałe wyroby, które nie wytrzymują żadnej konkurencji, nawet na rynku rosyjskim. Wydajność pracy wynosi zaledwie 20 - 24 proc. podobnego wskaźnika w USA. W rezultacie jedynym towarem "rosyjskim" są nieprzetworzone surowce, których udział w eksporcie wynosi ponad 70 proc. Do tego dodajmy: powszechną korupcję, kryminalizację gospodarki i gigantyczny rozrost szarej strefy, słabość wszelkich struktur władzy państwowej, w tym przede wszystkim w regionach, kompromitację elit politycznych i walczących ze sobą klanów oligarchicznych. Wreszcie - brak spójnego porządku prawnego i jakiegokolwiek poszanowania dla prawa, a w społeczeństwie niechęć do wszystkiego, co kojarzy się z takimi pojęciami jak "liberalizm" czy "reformy". Jeszcze tylko takie terminy jak "demokracja" i "wybory" są w stanie wywołać żywszy odzew, choć coraz częściej odbiera się je jak pusty dźwięk. Z całą tą spuścizną będzie musiał sobie poradzić następca Borysa Jelcyna. Nikt nie wątpi, że zostanie nim Putin. Dwuznaczny Putin Kiedy w sylwestra 1999 r. Borys Jelcyn ogłaszał swoją dymisję, komentatorzy pisali: w Rosji kończy się cała epoka i zaczyna coś zupełnie nowego, nie całkiem rozpoznanego i z tego powodu groźnego. Wątpliwości budził sam wybór następcy Jelcyna. Putin, wieloletni kadrowy oficer KGB, został wyciągnięty niczym królik z kapelusza, jako kolejny szef rządu - faworyt tzw. rodziny kremlowskiej, przerażonej możliwością utraty władzy, wpływów i majątków na rzecz szturmującej Kreml konkurencji: mera Moskwy Jurija Łużkowa i byłego premiera Jewgienija Primakowa. Konto małomównego Putina obciąża jego KGB-owska przeszłość, a także łatwość, z jaką potrafił wykorzystać wojnę czeczeńską do realizacji wewnętrznych celów politycznych. Plusem ma być natomiast jego pragmatyzm oraz związki z liberalnymi reformatorami: merem Petersburga Anatolijem Sobczakiem i takimi przedstawicielami "klanu petersburskiego" jak Anatolij Czubajs. Ta niejednoznaczność Putina była wyraźnie widoczna po opublikowaniu przez niego programowego artykułu "Rosja na przełomie tysiącleci". Część analityków dostrzegła w nim deklarację woli budowania nowej Rosji, której siła mierzona będzie nie samą liczbą głowic jądrowych, ale przede wszystkim poziomem rozwoju cywilizacyjnego. Inni natomiast koncentrowali się na tym, co potwierdzało opinie o Putinie, jako o kandydacie na nowego dyktatora, skłonnego do rządów twardej ręki i chętnie odwołującego się do haseł nacjonalistycznych. Karty już rozdano Nikt nie wątpi, że Putin wybory wygra i tylko jakiś kataklizm może go pozbawić prezydentury. Jedyny problem stanowi to, ile dostanie głosów. Nie może być ich zbyt mało (bo tylko zdecydowana przewaga da mu legitymację podobną do tej, którą przed laty cieszył się Jelcyn), ale jednocześnie muszą być zachowane pozory walki wyborczej, gdyż inaczej spotka się z zarzutem, że wszystko zostało rozstrzygnięte przez przyspieszenie terminu wyborów. Najważniejsze jest to, co będzie potem. Nie tylko za granicą, ale również w Rosji można spotkać się z opiniami, że wszystkie obecne mocarstwowe gesty i nacjonalistyczna retoryka pierwszego kandydata na prezydenta to tylko chytra taktyka, która zostanie odrzucona następnego dnia po wyborach, i wówczas Putin pokaże swój głęboko skrywany wizerunek prawdziwego liberała i demokraty. Ale jeśli tak, to czym na przykład wytłumaczyć forsowany już przez p.o. prezydenta program militaryzacji rosyjskiej gospodarki, jego zapowiedź zwiększenia o 50 proc. wydatków na zakup nowej broni dla armii i przejęcia przez wojsko kontroli nad dostawami ropy naftowej, gazu i energii elektrycznej, a przez Federalną Służbę Bezpieczeństwa - nad całą infrastrukturą telekomunikacyjną? Według opinii Borysa Tumanowa z liberalnego tygodnika "Nowoje Wremia" błąd tkwi w samym założeniu, że istnieje wiele wariantów rozwoju sytuacji w Rosji, a wybór będzie w taki czy inny sposób związany z losami politycznymi Putina. W rzeczywistości kierunek, w którym pójdzie państwo rosyjskie, został określony znacznie wcześniej i na długo przed tym, zanim Jelcyn wyznaczył swojego następcę. O przyszłości zadecyduje konsensus rosyjskich elit politycznych, podyktowany wspólnotą interesów, które każą odrzucić konieczność włączenia Rosji w dyscyplinujący system cywilizacji światowej. Gdyby nie było Putina - uważa Tumanow - znalazłby się ktoś inny, kto realizowałby podobny program. Punktem zwrotnym i podarunkiem losu był konflikt w Kosowie, który pozwolił rosyjskim elitom politycznym uzasadnić zaostrzenie stosunków z Zachodem i rozpoczęcie nowej wojny w Czeczenii, a także skonsolidować społeczeństwo wokół idei patriotycznej. Rosyjscy politycy - od lewicy do prawicy - nie chcą słuchać argumentów OBWE i Rady Europy, chociażby w sprawie wojny czeczeńskiej. Są gotowi ponownie zaprowadzić Rosję do antynatowskich okopów i przeciwstawić zachodniej cywilizacji własny, czysto rosyjski system wartości. Szukanie równowagi Putin bije obecnie wszystkie rekordy popularności, ale przecież tego stanu na dłuższą metę nie da się utrzymać. Teoretycznie grożą mu trzy niebezpieczeństwa: po pierwsze, porażka w Czeczenii, po drugie, krach ekonomiczny i po trzecie, wybuch kolejnej wojny oligarchów, a także elit politycznych i regionalnych. To ostatnie niebezpieczeństwo część moskiewskich komentatorów uważa za najgroźniejsze, gdyż może wpływać i na dalszy rozwój wypadków na Kaukazie, i na stan gospodarki. Trzeba też zdawać sobie sprawę, że rosyjskie elity, nawet te popierające Putina, wcale nie są zainteresowane jego przytłaczającym zwycięstwem już w pierwszej turze. Dla nich najwygodniejszy byłby prezydent zwyciężający z trudem i zależny od ich poparcia. Dlatego też Putin jest skazany obecnie na szukanie równowagi między różnymi siłami politycznymi. Musi kontynuować grę, którą po mistrzowsku prowadził Jelcyn. Jednak polityczne doświadczenie Putina jest znacznie mniejsze. Putin wybory wygra, bo inaczej być nie może. Potem będzie musiał jeszcze poświęcić wiele sił na umocnienie własnej pozycji, a jednocześnie walczyć o uniezależnienie się od tych grup i klanów kremlowskich, które faktycznie wyniosły go do władzy. Jeśli marzy mu się kariera nowego Piotra Wielkiego - a podobno jego portret powiesił w swoim gabinecie - to musi dokonać zasadniczej zmiany istniejącego systemu jelcynowskiego. Mówiąc krótko: będzie musiał podzielić się władzą z innymi instytucjami demokratycznymi - parlamentem, rządem, itp. - i przystąpić do budowy prawdziwego społeczeństwa obywatelskiego z prawdziwą gospodarką rynkową. To o wiele trudniejsze zadanie niż zwycięstwo w wojnie z Czeczenami. Nic jednak nie wskazuje na to, żeby to był jego cel, i dlatego, jeśli można dziś mówić o jakimś zagrożeniu dla Rosji, to o powrocie nie komunizmu, lecz tych porządków, do których przyzwyczaił nas Jelcyn. Z istotną różnicą: o ile autorytaryzm Borysa Jelcyna był "miękki", "patriarchalny", o tyle w przypadku Putina może on przybrać znacznie groźniejszą postać. "Rosja ma być wielka, silna i potężna" - powtarza przyszły prezydent. Ale ciągle nie wiadomo, co to znaczy. Poza jednym: po gorbaczowowskiej pieriestrojce, która zakończyła się rozpadem systemu komunistycznego, i po epoce mało udanych reform jelcynowskich będzie to jeden z najważniejszych i najbardziej niepokojących problemów świata na początku XXI wieku.
"Wszyscy chcemy, by nasz kraj, Rosja, był potężny, wielki i silny" to program polityczny Władimira Putina. W dużym stopniu odpowiada on oczekiwaniom Rosjan tęskniących za elementarną stabilizacją i sfrustrowanych utratą przez Rosję jej dawnego prestiżu i potęgi. Putin bije obecnie wszystkie rekordy popularności. Teoretycznie grożą mu trzy niebezpieczeństwa: porażka w Czeczenii, krach ekonomiczny i wybuch kolejnej wojny oligarchów, a także elit politycznych i regionalnych. Dlatego też Putin jest skazany obecnie na szukanie równowagi między różnymi siłami politycznymi. Musi kontynuować grę, którą po mistrzowsku prowadził Jelcyn. Jednak polityczne doświadczenie Putina jest znacznie mniejsze.Putin wybory wygra. Potem będzie musiał podzielić się władzą z innymi instytucjami demokratycznymi i przystąpić do budowy prawdziwego społeczeństwa obywatelskiego z prawdziwą gospodarką rynkową. To o wiele trudniejsze zadanie niż zwycięstwo w wojnie z Czeczenami.
OBYCZAJE Kariera Bogdana Tyszkiewicza Radny z rewolwerem za paskiem FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI Bogdan Tyszkiewicz, warszawski radny AWS, zatrzymany kilka dni temu przez policję za paradowanie po pijanemu z bronią w miejscu publicznym, jeszcze niedawno wymieniany był jako kandydat na prezydenta Warszawy. Bogdana Tyszkiewicza policja zatrzymała po telefonie od mieszkańca Warszawy, że jakiś pijany grozi bronią gościom pubu na Żoliborzu. On utrzymuje, że jedynie spacerował bez marynarki z rewolwerem za paskiem. Według policji nie miał zezwolenia na broń, wygasło kilka tygodni temu. Badanie wykazało 2,5 promila alkoholu we krwi radnego. O Tyszkiewiczu mówi się "barwna postać". Były hokeista, międzynarodowy sędzia hokeja, prezes Polskiego Związku Hokeja na Lodzie, warszawski kupiec (wraz z żoną właściciel dwóch pubów, kilku sklepów) i działacz gospodarczy. "Dla jednych rzutki biznesmen i dobry organizator, dla drugich Nikodem Dyzma" - pisaliśmy o nim w 1998 roku. Kandydat nieformalny Karierę w samorządzie i częściowo w polityce zaczął po zostaniu szefem Warszawskiej Rady Gospodarczej - stowarzyszenia stołecznych kupców i rzemieślników. Najpierw zakładał wałęsowski Bezpartyjny Blok Wspomagania Reform. W 1993 roku startował nawet z jego listy z województwa ciechanowskiego do Senatu, ale przegrał. Później jako przedstawiciel "środowisk gospodarczych" (przy nazwisku widniało "ekonomista", choć miał zaledwie wykształcenie średnie techniczne) dostał się do Rady Gminy Centrum. Wstąpił do Unii Wolności i jako jej członek został przewodniczącym rady. Pod koniec kadencji przeniósł się do tworzącego się właśnie Ruchu Społecznego Akcji Wyborczej Solidarność. W następnych wyborach występował już na pierwszym miejscu listy AWS w Śródmieściu. Ale przy jego nazwisku nie było informacji, jakie ugrupowanie go rekomenduje. Nieformalnie popierała go mazowiecka "Solidarność". - Formalnej rekomendacji nie miał, nieformalnie poparcie regionu miał - przyznaje jeden z członków ówczesnych władz "S" na Mazowszu. - Związkowcy dziwili się nawet, że ktoś, kto ma tyle kasy i nie jest związkowcem, występuje jako ich przedstawiciel. Bronił tej kandydatury przewodniczący Jacek Gąsiorowski - mówi nasz rozmówca, który woli pozostać anonimowy. - Według moich obserwacji Tyszkiewicz, człowiek towarzyski, otwarty, elokwentny i zamożny, zaimponował przewodniczącemu, który jest prostym związkowcem z Huty Lucchini - dodaje. Od tej pory Bogdan Tyszkiewicz, na różnych etapach negocjacji w sprawie koalicji w warszawskim samorządzie, był mniej lub bardziej oficjalnym kandydatem "Solidarności" na przewodniczącego rady (został nim na kilka tygodni, ale kiedy zmieniła się koalicja, został odwołany), na prezydenta, na wiceburmistrza gminy Centrum. Potem mówił, że jest doradcą ministra spraw wewnętrznych Janusza Tomaszewskiego oraz doradcą szefa UKFiT Jacka Dębskiego. Ale i to nie jest pewne. - Z tego, co wiem, nie był na etacie w MSWiA - mówi poseł Piotr Wójcik, który uchodził za bliskiego współpracownika Tomaszewskiego. Wcześniej Tyszkiewicz zabiegał o stanowisko ministra sportu. Wraz z odejściem obu polityków jego kariera się skończyła. Ostatnio jeszcze liczył na jakąś funkcję przy komisarzu rządu w gminie Centrum, ale i to pragnienie nie zostało spełnione. Tyszkiewicz znany jest z tego, że nie stroni od alkoholu, noce spędza w nocnych klubach. Jego styl określają: czarny mercedes z kierowcą, złoty zegarek ze złotą bransoletą, czarne ubrania z kolorowymi krawatami. Niedawno wyszły na jaw kontakty radnego z półświatkiem. Ktoś, kto przedstawiał się jako jego asystent, rezerwował w rządowym ośrodku wypoczynkowym w Łańsku miejsca dla Tyszkiewicza i "bliskiego współpracownika jednego z bosów [pruszkowskiego] gangu" ("Życie" z 13.05.2000 r.). W karierze samorządowca popierały Tyszkiewicza UW, "Solidarność", SKL, SLD. Czy organizacjom tym nie przeszkadzało, że taki człowiek reprezentuje je na eksponowanym stanowisku? Kto bierze polityczną odpowiedzialność za jego karierę? Człowiek z zewnątrz - Przewodniczący rady to mimo wszystko funkcja papierowa - wspomina poprzednią kadencję samorządu jeden z warszawskich liderów UW Piotr Fogler, wtedy w Partii Konserwatywnej. - Nie ma bezpośredniego wpływu na decyzje, funkcji wykonawczej Tyszkiewicz by nie dostał. Jako przewodniczący był sprawny. Towarzysko bardzo miły, ze wszystkimi żył dobrze - i z lewicą, i z prawicą - dodaje. Według Foglera wizerunek Unii nie cierpiał z powodu Tyszkiewicza, bo warszawskie władze UW właściwie oceniły zdolności intelektualne przewodniczącego i nigdy nie zaproponowały mu miejsca w strukturach partii. - Pozostał człowiekiem z zewnątrz - ocenia Fogler. - W 1994 roku mało go znaliśmy - mówi szef mazowieckiej Unii Wolności Paweł Piskorski. - W klubie unijnych radnych uzyskał najwięcej głosów jako kandydat na przewodniczącego rady. W trakcie kadencji współpraca z nim systematycznie się pogarszała. Zdawał sobie sprawę, że nie dostanie się na listę kandydatów na radnych w następnych wyborach i przeniósł się do AWS - dodaje. Dlaczego więc Unia ponownie głosowała na Tyszkiewicza po wyborach w 1998 roku? - Dostaliśmy od przewodniczącego mazowieckiej AWS Jacka Gąsiorowskiego pismo, że Tyszkiewicz jest oficjalnym kandydatem na przewodniczącego rady - wyjaśnia Piskorski. - Jak zaczęlibyśmy grzebać w kandydatach AWS, to oni chcieliby w naszych. W Sejmie Unia głosowała na Jana Marię Jackowskiego z AWS na przewodniczącego Komisji Kultury, chociaż jego poglądy mogły nam nie odpowiadać. Takie są zasady w koalicji. Na tę samą zasadę powołuje się szef warszawskiego SLD Jan Wieteska: - Przyjęliśmy filozofię, że nie wnikamy w personalia koalicjanta. Obowiązuje zaufanie do partnera. Zresztą Tyszkiewicz wtedy jeszcze nie wyjmował pistoletu. Był trochę innym człowiekiem. Nie wiedziałem, co pije i ile pije. Każdy pije wódkę. On się w tym nie wyróżniał. Żeby kogoś oskarżać, trzeba mieć dowody. Na bankietach - przeciętnie Od odpowiedzialności za Tyszkiewicza odcinają się również działacze tzw. frakcji partyjnej AWS (RS AWS, PPChD, ZChN, Ruch Stu). Wskazują, że od początku był to człowiek faworyzowany przez Gąsiorowskiego, stojącego na czele przeciwnej frakcji - związkowej ("S" i SKL). - O Tyszkiewicza proszę pytać Jacka Gąsiorowskiego - odpowiadają posłowie Andrzej Smirnow, Piotr Wójcik, Andrzej Anusz. - Jego kandydaturę na przewodniczącego rady wysunął Region Mazowsze "S", to była kandydatura nie uzgodniona z resztą AWS - przypomina Smirnow. Jedynie poseł Maciej Jankowski (wystąpił z Klubu AWS w Sejmie), który w 1998 roku mówił, że Tyszkiewicz jest dobrym kandydatem na prezydenta miasta, próbuje go bronić. - To, co się wypisuje o wypadku Tyszkiewicza, to nagonka, hucpa - mówi. - Jak mi wiadomo, rzecz się miała inaczej, niż była opisywana. Alkohol i rewolwer są naganne, ale nie zostało popełnione przestępstwo. Podtrzymuję opinię, że Tyszkiewicz to człowiek, który zna się na mieście, a takich nie ma wielu. - A jego picie? Nigdy nie widziałem u niego nadmiernej skłonności do alkoholu. Widywałem go i przed południem, i po południu, i na bankietach. Zachowywał się przeciętnie. Chcieliśmy zapytać przewodniczącego mazowieckiej AWS i regionalnej "Solidarności" Jacka Gąsiorowskiego, dlaczego tak mocno popierał Bogdana Tyszkiewicza, wysuwał jego kandydaturę na różne stanowiska. Dwa razy prosił o przesunięcie rozmowy ze względu na inne zajęcia. Za trzecim rzucił do słuchawki: "Nie będę tego komentował". I przerwał rozmowę. Filip Frydrykiewicz Kto głosował na przewodniczącego rady Centrum Bogdana Tyszkiewicza Lipiec 1994 r.: 61 głosów z Unii Wolności i Samorządności, Forum Samorządowego, SLD - PSL Listopad 1998 r.: 55 głosów z UW, "S", SKL, SLD
Bogdan Tyszkiewicz, warszawski radny AWS, zatrzymany kilka dni temu przez policję za paradowanie po pijanemu z bronią w miejscu publicznym, jeszcze niedawno wymieniany był jako kandydat na prezydenta Warszawy.O Tyszkiewiczu mówi się "barwna postać". Niedawno wyszły na jaw kontakty radnego z półświatkiem.W karierze samorządowca popierały Tyszkiewicza UW, "Solidarność", SKL, SLD.Według Foglera wizerunek Unii nie cierpiał z powodu Tyszkiewicza, bo warszawskie władze UW właściwie oceniły zdolności intelektualne przewodniczącego i nigdy nie zaproponowały mu miejsca w strukturach partii.Od odpowiedzialności za Tyszkiewicza odcinają się również działacze tzw. frakcji partyjnej AWS . Wskazują, że od początku był to człowiek faworyzowany przez Gąsiorowskiego, stojącego na czele przeciwnej frakcji - związkowej ("S" i SKL).
Magdalena Ikonowicz-Gessler i Piotr Ikonowicz Po pierwsze ekspansywność Brat Magdy Gessler, jak na socjalistę przystało, mieszka na czterdziestu siedmiu metrach kwadratowych, w bloku FOT. MICHAŁ SADOWSKI MAŁGORZATA SUBOTIĆ Sposób, w jaki człowiek zaspokaja głód bycia ważnym, najlepiej pozwala poznać jego charakter. Tak mówią znawcy ludzkiej duszy. On, czyli Piotr Ikonowicz, zaspokaja ten głód w polityce - jako radykalny socjalista i "zadymiarz", któremu bliscy są Che Guevara i Fidel Castro. Ona, czyli Magda Ikonowicz-Gessler, syci swój głód, karmiąc innych. Jest restauratorką, właścicielką m.in "Fukiera", lokalu znanego nie tylko z pięknych wnętrz i znakomitej kuchni, ale także niebotycznych cen. "Nie ma sensu straszyć dzieci socjalizmem, bo wprawdzie wiadomo, że socjaliści zjadają dzieci na śniadanie, ale za to kapitaliści zjadają śniadanie dzieciom". (Piotr Ikonowicz, "Wprost" 1992 r.) "Uważam, że jeśli ktoś jest zdolniejszy, to ma większe prawa. Dlaczego ma się dzielić swoimi pieniędzmi z nieudacznikami? Nie jestem przekonana, by to było właściwe". (Magda Gessler) Zagorzały socjalista, który chce przywrócić w polskim życiu publicznym słowo "towarzysz", oraz sprawna kapitalistka, która w artystycznej aurze zarabia spore pieniądze. Taki jest publiczny image rodzeństwa Ikonowiczów. Brat musi dbać o wyborców, a siostra o swoich gości. To determinuje ich zachowania na użytek zewnętrzny. Kuba pachnąca tropikiem i szczęściem Magda i Piotr to dzieci Mirosława Ikonowicza, wieloletniego korespondenta Polskiej Agencji Prasowej, m.in. na Kubie i w Hiszpanii. Dla tych, którzy nie pamiętają: w czasach PRL mieć paszport do "innego świata" to było coś. A Mirosław Ikonowicz, gdy pojechał w 1956 roku do Bułgarii, był najmłodszym korespondentem PAP w peerelowskiej historii tej Agencji. Miał wtedy dwadzieścia kilka lat. I już dwójkę dzieci. Syn był jeszcze niemowlakiem. Ojciec Ikonowicz dziennikarską karierę rozpoczął bardzo wcześnie - dwa lata przed maturą w regionalnym "Kurierze Słupskim". Później trafił do PAP. Pobytu w Bułgarii dzieci nie pamiętają. Pamiętają natomiast doskonale Hawanę. Z najciekawszego okresu, bo z lat 1963 - 1969. Wtedy ojciec był korespondentem. Mirosław Ikonowicz do fascynacji Kubą wprost się przyznaje, nawet dzisiaj wspomina: - Poetyka rewolucji kubańskiej to było coś niezwykłego, a na dodatek jeszcze zostały po Amerykanach dobra materialne. Magda i Piotr jednoznacznie oceniają, że pobyt na Kubie był niezwykłym okresem w ich życiu. Magda Gessler: "Co pamiętam z Kuby? Luksus. To był pierwszy luksus, z którym zetknęłam się w życiu. Miałam służącą, była ładna pogoda, słońce, radośni ludzie. I poczucie absolutnego szczęścia, cieszyłam się z małych rzeczy. Miałam świadomość, że tak niewiele potrzeba mi do szczęścia". Piotr Ikonowicz: "Pobyt na Kubie to był bardzo jasny okres w moim życiu. Pamiętam bardzo intensywny zapach. Gdy po latach wylądowałem w tropikach, wysiadając z samolotu, poczułem zapach dzieciństwa. A w Polsce było wtedy szaro, buro i biednie. Próbowano przedstawić życie narodu pod rządami Castro jako dramat, ale ja widziałem uśmiechnięte twarze ludzi, ich spontaniczną radość życia. Na Kubie może nie było demokracji, ale był zbiorowy entuzjazm. Nie czułem się tak bardzo uprzywilejowany. Co prawda mieszkaliśmy w ponadstumetrowym mieszkaniu, ale pod nami w taki samym mieszkaniu mieszkał robotnik inwalida". Mimo diametralnie odmiennych ról, które odgrywają dzisiaj w życiu publicznym, ich fascynacja Kubą jest podobna. Dla nich był to niemal rajski świat. Zresztą wbrew pozorom łączy ich dużo więcej. Mają w sobie to coś, co potocznie nazywa się werwą. Jakiś życiowy napęd, który nie pozwala im zakopać się w domowych pieleszach. Ekspansywność. A także skłonność do przebywania w świetle jupiterów, bycia osobami znanymi. Takimi, o których się mówi i o których pisze prasa. Bardzo dbają o swój wizerunek. On - agresywnego obrońcy pokrzywdzonych i ciemiężonych, niemal rewolucjonisty. Ona - fascynującej kobiety, estetki, która potrafi malować, tańczyć i rewelacyjnie gotować. Magda Gessler zawsze zgadza się na spotkanie z dziennikarzami: "Podstawą wszystkiego jest dobra reklama, dlatego nigdy nie odmawiam wywiadów". A brat nie poprzestaje na tym, co proponują mu dziennikarze, zamieszcza własne teksty, przede wszystkim w "Trybunie". Jeśli chodzi o reklamę, to mają ułatwione zadanie. Publicznie znane fakty z ich życia mogłyby być materiałem na przynajmniej dwa filmowe scenariusze. Bo robią rzeczy widowiskowe, będące zaprzeczeniem małej mieszczańskiej stabilizacji. Wspólny mianownik Wyczucie mediów mają najprawdopodobniej po ojcu. Podobnie jak życiową energię. Jeśli szukać wspólnego mianownika, to był nim ojciec. Jak zgodnie twierdzą ci, którzy go znają, Mirosław Ikonowicz to człowiek kontaktowy, dowcipny, pogodny. Z kindersztubą. Operatywny, a według niektórych także sprytny. Potrafi błyskawicznie przejść z kimś na ty. Umie dbać o własny wizerunek. Uczy się języków niemal jak papuga, ma świetną pamięć. Gdy był korespondentem, miał opinię świetnego dziennikarza. Ale jak ocenia część jego kolegów, był tylko bardzo sprawnym rzemieślnikiem, dobrym kompilatorem agencyjnych depesz. W PAP do dzisiaj krążą anegdoty o tym, jak spóźniał się z przesłaniem korespondencji, a jako wytłumaczenie podawał awarię dalekopisu albo inny podobny, zmyślony kataklizm. Był dobrym kolegą, jeśli nie naruszało to jego interesów. Dzisiaj jest współpracownikiem "Przeglądu" i PAP. Cechy osobiste - łatwość nawiązywania kontaktów i osobisty wdzięk - ułatwiły mu zawodową karierę. Wiele tych właściwości ojca odziedziczyły dzieci. W tym umiejętność szybkiej nauki języków obcych oraz tak zwaną skłonność do płci przeciwnej. Ale także potrzebę posiadania szerszej publiczności. - Każdy dziennikarz jest próżny, chce, by jego nazwisko funkcjonowało publicznie. Miarą zawodowego powodzenia jest, czy dziennikarz jest znany - przekonywał mnie niedawno Ikonowicz senior. Pytany o dzieci, mówi o nich z lekko skrywaną dumą. Łatwiej wypowiada się o córce, chociaż potwierdza, że bliższe są mu poglądy polityczne syna. "Ogromna energia i wrażliwość, fantazja tak daleko posunięta, że to, co sobie wyobraża, uznaje za prawdę" - taką podaje najkrótszą charakterystykę córki. Dodaje też, że wszystkie kobiety w jego rodzinie świetnie gotowały. Mirosław Ikonowicz zgadza się z opinią, że Piotr to mamy synek. Córka z matką mają dużo gorsze relacje. Ale gdy są razem w kuchni, nie mają sobie równych. - Zarówno córka, jak i syn stwarzali ogromne kłopoty wychowawcze. Jedno i drugie potrafiło uparcie obstawać przy swoim, nie byli dziećmi plastycznymi - wspomina Ikonowicz senior. Według relacji innych osób, we wczesnym dzieciństwie Piotr wymagał od gosposi, aby przytrzymywała mu nocniki, a Magda miała zwyczaj oświadczania, że ją zwalnia. Magda Ci, którzy mieli kontakt z Magdą Gessler, mówią zgodnie: Idzie do przodu jak burza. Nie ma wahań, obaw, wątpliwości. Stwarza wrażenie osoby, dla której nie ma rzeczy niemożliwych. Może to brak wyobraźni - zastanawiają się ci, którzy ją znają, próbując wyjaśnić ten fenomen. Ale energii, którą wkłada w swoją życiową aktywność, nikt jej nie odmawia. Wydaje się, że lubi zaklinać rzeczywistość. I jest chyba z rzeczywistością bardziej na ty niż jej brat. Próbuje zaklinać rzeczywistość także w takiej sprawie jak własny wiek. Nie bacząc na to, że ma brata polityka, którego data urodzenia musi być znana wyborcom, i że żyje sporo osób, które znały rodzeństwo Ikonowiczów jako dzieci. Piotr Ikonowicz powiedział mi, że "pod karą chłosty bądź innych tortur" nie może podawać żadnych informacji o wieku siostry. Gdy mi to mówił, minę miał tak poważną, jak gdyby wyobrażał sobie, że jest tym torturom poddawany. Magda - co podkreślają jej znajomi - potrafi podnosić się z trudnych życiowych sytuacji. Gdy umarł jej pierwszy mąż, Volfhart Mueller, hiszpański korespondent niemieckiego "Spiegla", skutecznie próbowała utrzymać się na powierzchni. - Wytrzymałam w Hiszpanii jeszcze rok po śmierci męża. Finansowo i zawodowo powodziło mi się bardzo dobrze. Zaczęłam gotować dla króla Hiszpanii, organizować przyjęcia dla dwustu, trzystu osób. Miałam tylko kierowcę, bo nie prowadzę samochodu, i gosposię. A kuchnia miała czterdzieści metrów. Przyjechałam do Polski na wakacje i stwierdziłam, że dopiero tu jest pole do popisu. W samym Madrycie jest chyba sto tysięcy restauracji. A w Polsce dziesięć lat temu nie było nic - wspomina dzisiaj. Gdy w połowie lat siedemdziesiątych wyjechała z rodzicami do Madrytu, miała za sobą nieudany start na warszawską ASP. W Madrycie do Akademii zdała za pierwszym podejściem, mimo olbrzymiej konkurencji. Jak wspomina ojciec, już na pierwszym roku sprzedawała gliniane rzeźby, by zarobić trochę pieniędzy, a pod koniec studiów większość prac, które prezentowała na wystawach, znajdowała nabywców. Żywot malarki w Madrycie musiał jednak nie być usłany różami, bo jeszcze podczas małżeństwa z Volfhartem Muellerem zaczęła zawodowo zajmować się organizacją przyjęć. Zapewne wiedziała, co jest jej silną stroną, bo powtarzała później wielokrotnie w licznych wywiadach, że zajmuje się malowaniem na talerzu. O tym, że ma plastyczne zdolności, świadczą dobitnie wystroje wnętrz w restauracjach i "malarskość stołów", które przygotowuje. W rodzinie Ikonowiczów takie zdolności miał stryj ojca - Mirosław, dość znany malarz. Magda ma dwie restauracje - "Fukiera" i "Tsarinę" - oraz sklep z artykułami wnętrzarskimi, także cukiernię przy ulicy Mokotowskiej w Warszawie. Magda Gessler: "Lubię realizować pewne iluzje, bajki. »Tsarina« (rosyjska restauracja na warszawskim Starym Mieście) jest taką bajką o Rosji, której nigdy nie było i nie będzie. Moje podejście do przedsięwzięć jest mało biznesowe, podchodzę do nich jak do kolejnego obrazu, który trzeba zrealizować. Ktoś, kto wchodzi do restauracji, powinien mieć poczucie, że nie jest oszukiwany. Jedzenie musi być dopasowane do klasy wnętrza, nie może być tak, że w środku jest pięknie, a dostaje się bardzo złe jedzenie. Bardzo ważny jest sposób, w jaki się przyjmuje gości. Staram się, by wszyscy czuli, że jestem wszechobecna. Muszę być widziana wieczorem w swoich restauracjach, a rano muszę być w kuchni. Kontroluję każdy sos, każdą rzecz, którą kucharze tworzą. Można ich przeszkolić? To jest w Polsce niemożliwe. Bardzo trudno jest utrzymać stałą jakość. Bo ludzie robią ten sam żurek od ośmiu czy dziewięciu lat, a któregoś dnia zdarzy się, że jest po prostu niejadalny. Jeśli mnie nie ma, to następnego dnia też jest niejadalny". Siostra Piotra Ikonowicza przekonuje, że nie jest business woman, ale artystką. Zdaje się to być bardzo prawdopodobne, ponieważ w szkole, jak powiedziały mi jej koleżanki, miała kłopoty z arytmetyką. Poważną trudność sprawiały jej nawet cztery podstawowe działania. Pytanie więc, kto odpowiada za rachunkową stronę interesów? Najprawdopodobniej mąż, Piotr Gessler, który razem z bratem Adamem rozpoczął działalność restauratorską, zanim Magda wróciła do Polski. Teraz brat Adam pracuje na własny rachunek, podobnie jak pierwsza żona Piotra, Marta Gessler (właścicielka m.in. Quchni Artystycznej i autorka kulinarnych przepisów w "Wysokich Obcasach"). Magda Gessler: "Może pani w to nie uwierzy, ale żyję jedzeniem. Nie mogę dużo jeść, bo tyję, więc nie jem. Ale marzę o smakach cały dzień. Rano marzę o obiedzie, w porze obiadu o kolacji, której nie jem, bo nie mogę. Marzę więc o śniadaniu, białym serze, wspaniałej bułce. Kompozytorzy myślą o muzyce, w ten sposób ją piszą, tworzą. A ja myślę o smakach. O kolorach, o formie podania potraw, rozważam, co by było, gdyby położyć taki kwiatek, zmienić sos". Dodaje jednak jak typowa business woman: "Miałam to szczęście, że się zaprzyjaźniłam z Hanią Suchocką, która przyprowadzała mi swoich bardzo ważnych gości, królów, królowe". W jej restauracjach bywa finansowa elita i politycy z pierwszych stron gazet. Magda Gessler organizuje przyjęcia m.in. dla Jolanty i Aleksandra Kwaśniewskich. Rodzina Gesslerów, Magda i jej mąż Piotr oraz dzieci - siedemnastoletni syn Tadeusz z pierwszego małżeństwa (z Volfhartem Muellerem) i dziesięcioletnia Laura - mieszkają w domu pod Warszawą. Mimo że ma on powierzchnię "tylko" trzystu pięćdziesięciu metrów kwadratowych, w środku wygląda niemal jak bajkowy pałac. Jest urządzony ze smakiem właściwym artystycznym duszom. Magda Gessler: "To obrastanie w rzeczy materialne wcale szczęściu nie sprzyja. Bardzo często jest tak, że człowiek się przeprowadza z ukochaną osobą do nowego domu i wtedy szczęście znika. Nikt nie wie, dlaczego. Człowiek dąży do czegoś, osiąga swój cel i nie bardzo wtedy wie, co z tym zrobić. Bo nie można opierać swojego szczęścia na celach materialnych. Mogłabym mieszkać na trzydziestu metrach kwadratowych i też byłoby mi dobrze. Byle na wsi". Sama przyznaje jednak, że jest hedonistką. I za socjalistkę żadną miarą nie chce uchodzić. "Gdy jeszcze w Hiszpanii za czasów Franco proponowano mi wstąpienie do partii komunistycznej, mówiłam, że jestem czerwoną burżujką. I tak się czułam. Mogę powiedzieć, że było tak dlatego, iż mój ojciec był znakomitym dziennikarzem. Wiem też, że kobieta powinna pracować. Jeśli nie będzie pracować, to skazuje się na mężczyznę, a to nie jest dobry pomysł na życie". Piotr Brat Magdy Gessler, jak na socjalistę przystało, mieszka na czterdziestu siedmiu metrach kwadratowych, w bloku przy ulicy Czerniakowskiej w Warszawie. Z żoną Zuzanną Dąbrowską, dziennikarką "Trybuny". I z dwójką dzieci. Syn Karol ma kilka tygodni. Z metrażu swojego mieszkania nie jest zadowolony. Podkreśla, że poselska pensja, wbrew temu, co się na ten temat mówi, nie stwarza nadziei na rychłe zwiększenie metrażu. Piotr Ikonowicz: "Że mówią o mnie młody zdolny, mimo iż jestem już po czterdziestce? (Ma czterdzieści trzy lata). Będę młody, nawet jak będę miał sześćdziesiąt lat. Młody duchem, czyli niedojrzały? Nie zgadzam się. Tyle w człowieku jest dziecka, ile ma zdolności dziwienia się. Inaczej staje się zgorzkniały i ma poczucie bezsilności. Świat jest taki, jaki jest, trzeba się przystosować. Jeśli ktoś mówi, że nie ma zgody na irracjonalny kapitalizm, to nazywany jest idiotą. Tak określił mnie niedawno podczas publicznej dyskusji Janusz Lewandowski, były minister przekształceń własnościowych". Jest posłem, który wszedł do Sejmu z list SLD. Po raz drugi. Pierwszy raz zdecydował się na ten krok w 1993 roku. I po raz drugi podczas trwania kadencji wystąpił z Klubu SLD. W latach osiemdziesiątych znany był jako główny "zadymiarz". Uczestniczył w wielu demonstracjach stanu wojennego. Ale wcześniej, w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, uczył się samodzielnego życia. Nie pojechał z rodzicami do Hiszpanii. Był w ostatniej klasie liceum. Potem studiował na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. "Rodzice wywarli na mnie presję ekonomiczną, musiałem zarobić na siebie. Zaczynałem od łopaty, z czasem miałem lepsze zajęcia, byłem m.in. pilotem wycieczek zagranicznych. (Piotr Ikonowicz zna pięć języków). Dlaczego nie pojechał? Relacja siostry: "Zakochał się w swojej przyszłej żonie. Mieszkał z naszą babcią, a wkrótce także ze swoją pierwszą żoną, uroczą panią". Prowadził wtedy bujny żywot studencki. Gdy miał dużo pieniędzy, szybko je wydawał w towarzystwie. Lubił "balangować". - Lewicowe poglądy miał już w czasach studenckich, czyli w drugiej połowie lat siedemdziesiątych. Uważał wtedy opowieści o Katyniu za produkt antykomunistycznej propagandy, a stalinizm za wypaczenie systemu. - wspomina Henryk Kozłowski, kolega z grupy studenckiej. Ale zawsze stawał po stronie biednych i ciemiężonych, także w czasie stanu wojennego. A w młodzieńczych dyskusjach uprawiał demagogię. Inteligentny i bardzo ambitny. Podobno w dzieciństwie zjadł szkolną cenzurkę - tak nie podobały mu się widniejące na niej oceny. Piotr Ikonowicz lubi wygody i komfort życiowy. "Komfort non stop jest nudny. Docenia się zmianę, na przykład pobyt w luksusowym hotelu, jeśli się wcześniej spędziło czas pod namiotem" - to opinia samego zainteresowanego. Ale gdy w stanie wojennym wybierał się na spotkanie z robotnikami - a takie dyskusje były zazwyczaj "zakrapiane" - chciał zabrać ze sobą butelkę "Johny Walkera" i paczkę cameli. Dopiero koledzy wytłumaczyli mu, że to po prostu nie wypada. Że rozsądniej jest przynieść pół litra czystej i na przykład radomskie. Zawsze traktował politykę jako sposób na życie. Jakakolwiek praca na etacie nigdy go nie kusiła. Starał się być tak zwaną duszą towarzystwa, numer jeden w dowolnej grupie. Towarzyszyła temu skłonność do koloryzowania. Opowiadał na przykład, że ubek podbił mu oko, a była to zwykła bójka w klubie studenckim. Lubi być pierwszy i znajdować się na świeczniku. Na demonstracjach i zadymach czuł się niczym ryba w wodzie. Po 1989 roku konsekwentnie wiódł prym w manifestacjach pierwszomajowych. Zawsze miał jakąś spektakularną i demagogiczną niespodziankę. Ale równie aktywny był w stanie wojennym, gdy udział w demonstracjach groził nie tylko aresztowaniem, ale i utratą życia. Wykazywał się odwagą, a nawet brawurą. Czasami nieadekwatną do sytuacji desperacją. W 1987 roku reaktywował razem z Janem Józefem Lipskim Polską Partię Socjalistyczną. Jak został socjalistą? Jak sam mówi, podczas poznawania świata. Jeździł autostopem po Europie. Wykorzystywał rodzinny paszport. Był w Portugalii w czasie rewolucji goździków, w dwa tygodnie po przewrocie: "Chyba właśnie w Lizbonie zostałem socjalistą. Oni zapisali w konstytucji, że zrobią socjalizm, ale to nie jest takie proste. W Polsce brakowało mi demokracji, na Kubie też nie było demokracji, ale był zbiorowy entuzjazm. Okres Gierka był dla mnie koszmarem. W latach siedemdziesiątych tkwiła we mnie chęć, by coś się wreszcie zmieniło". I gdy przyszedł Sierpień '80 zaczął działać w Regionie Mazowsze. Współredagował Serwis Informacyjny Mazowsza. Później redagował podziemnego "Robotnika". Uważa, że nie było to prawdziwe dziennikarstwo. Byle się ukazało - to było istotne. Kontestował porozumienia Okrągłego Stołu, wiódł o to spór z Janem Józefem Lipskim. Nie przeszkodziło mu to w 1993 roku zawrzeć wyborcze porozumienie z SLD. Dzięki temu trzech działaczy PPS, w tym sam Ikonowicz, znalazło się w Sejmie. Uważa, że kompromis z SLD był niezbędny, by pozostać w polityce, a robienie polityki poza parlamentem to zajęcie dość jałowe. W 1990 roku w wypowiedzi dla "Rzeczpospolitej" oceniał SLD, że to "dęta, nieautentyczna lewica, która blokuje miejsca w Sejmie. Nie widzimy możliwości współpracy z formacjami postpezetpeerowskimi". Kilka lat później powiedział: "Urbana kiedyś szczerze nienawidziłem, teraz się z nim przyjaźnię". Mimo tej przyjaźni liderzy SLD mają z Ikonowiczem kłopoty. Zapewne z trudem poddaje się jakiejkolwiek dyscyplinie. Ostatnio, będąc liderem PPS, nie wszedł do nowo stworzonej partii SLD. Piotr Ikonowicz: "Że bywam agresywny? Mam dużo złości na nieprawość i nikczemność. Bardzo zresztą pracuję nad tym, by nie być odbieranym jako osoba agresywna. Czasami szybciej mówię, niż myślę". Za swoje najlepsze wystąpienie sejmowe uważa głos w debacie konstytucyjnej (na początku 1997 roku). Wtedy starł się z gościnnie przemawiającym w Sejmie Marianem Krzaklewskim. Zarzucił mu, że "przyszedł z Panem Bogiem pod rękę". Najbardziej znany jest z kilkuminutowego milczenia na trybunie sejmowej. Chociaż niemal nikt nie pamięta, w jakiej sprawie milczał. (Było to przy okazji sejmowej debaty nad ratyfikacją konkordatu). Brat Magdy Gessler jest bohaterem spektakularnych akcji. Po Okrągłym Stole wspiął się na gmach KC PZPR, na wysokość mniej więcej siódmego piętra, by zamocować tam transparent PPS. Przez kilkanaście minut transparent tkwił tam zamocowany. Gdy prezydent Lech Wałęsa w 1993 roku groził, że rozwiąże parlament, Piotr Ikonowicz podjechał przed Sejm żukiem załadowanym styropianem. Do gmachu udało mu się wnieść jeden kawałek, ale przekonywał dziennikarzy, że do "spania na styropianie" to mu wystarczy. Ostatnim marzeniem Piotra Ikonowicza jest kierowanie gazetą, chciałby być redaktorem naczelnym. Siostra i brat - interakcja Magda Gessler: "Uważam, że Piotr jest bardzo konsekwentny w tym, co robi. Tak samo myśli moja mama. Dlaczego miałby tak nie myśleć mój brat. Oni są ze sobą bardzo zżyci, bardzo się kochają. I doskonale rozumieją. Ja ich nigdy nie rozumiałam. Brat jest totalnym hedonistą. Chyba ma złudzenie, że można być hedonistą-socjalistą. Ale to jest nieprawda. On bardzo lubi życie, i to życie dobrej jakości. Nie bardzo rozumiem, jak to wszystko ma się do siebie. Przypuszczam, że czuje się w obowiązku pomagać ludziom, którymi nikt się teraz nie opiekuje. Ale to, co planuje, wydaje mi się utopijne. Jak można pomóc bez pieniędzy? Dlaczego nie próbuje przełożyć tego na coś praktyczniejszego. Uważam, że polityk powinien robić politykę, a nie ideologię. Będąc politykiem, nie można być do końca idealistą, to bzdura. Polityk idzie na kompromisy, by dojść do władzy. Brat więcej by zrobił, gdyby był w innej partii. Sądzę, że dużo bliższa jest mu chyba Unia Wolności, ta jej lewicowa część, niż SLD. Chociaż bardzo gwałtownie temu zaprzecza". Piotr Ikonowicz: "Siostra jest osobą o silnej osobowości. Odkąd pamiętam, zawsze najbardziej lubiła dwie rzeczy: malowanie i gotowanie. Potrafiła to, co zaobserwowała z kultury materialnej Hiszpanii, przenieść na polski grunt. Wie, jak to ma być. W jej karierze finansowej widać wiele uporczywej pracy. Jako socjaliście trudno mi jest coś jej zarzucić. Półżartem mówiłem, że trzeba u niej założyć związki zawodowe, ale widzę, iż nie ma takiej potrzeby. Wolałem swoją siostrę, gdy malowała obrazy. Nie zdarza się, byśmy rozmawiali o jej działalności gospodarczej ani mojej politycznej. Byłoby to dla nas nawzajem nudne. Widujemy się rzadko". Nieco inaczej rodzinno-polityczne dyskusje przedstawia Magda Gessler: "Zdrowiej jest nie rozmawiać o tym. Jednak gdy jesteśmy razem na wigilii, często się zdarza, że rozmawiamy. Ale bez krzyków i awantur. Brat jest wobec mnie bardzo tolerancyjny, ale chyba jestem jedyną osobą, w stosunku do której jest tolerancyjny". Siostra Piotra Ikonowicza nie zgadza się też ze stwierdzeniem brata, że nie interesuje jej polityka. "Jeżeli prowadzi się restaurację, to jak może człowieka nie interesować polityka. Musi wiedzieć, co dzieje się w kraju. Świat polityki jest zresztą bardzo fascynujący, choć niezbyt ładny. Cenię prawicę - choć niekoniecznie AWS - która dobrze rządzi, w której są ludzie zamożni od urodzenia". Gdyby Piotr i Magda zamienili się rolami, które odgrywają w życiu publiczno-zawodowym? - Nie jestem pewien, czy byłaby dobrym politykiem. Jest dobra w promocji, a to w polityce bardzo ważne, ale jest też skoncentrowana na własnych przeżyciach - tak ocenia polityczne predyspozycje siostry brat. Opinia Magdy Gessler: "Może Piotr miałby restaurację podobną do »Chłopskiego Jadła« w Krakowie (bardzo lubię tę restaurację). Na pewno przychodziłoby do niego wiele osób, by dyskutować o różnych sprawach. Musiałby jednak wynająć kucharkę. Ale nie wiem, czy to by się udało. Bo wydaje mi się, że Piotr nie bardzo by potrafił rządzić pieniędzmi. Zapraszałby wszystkich, rozdawałby wszystko - restauracja by splajtowała". W przeciwieństwie do brata Magda Gessler byłaby gotowa zamienić się rolami: "Wiem, co bym robiła: byłabym ministrem turystyki. Polska nie ma pieniędzy i nie potrafi ich zrobić. A bardzo łatwo zrobić z Polski kraj, który będzie na turystyce zarabiał, tak jak Szwajcaria. Mam na to swój plan. Myślę, że wcześniej czy później go zrealizuję".
Sposób, w jaki człowiek zaspokaja głód bycia ważnym, najlepiej pozwala poznać jego charakter. Tak mówią znawcy ludzkiej duszy. On, czyli Piotr Ikonowicz, zaspokaja ten głód w polityce - jako radykalny socjalista i "zadymiarz", któremu bliscy są Che Guevara i Fidel Castro. Ona, czyli Magda Ikonowicz-Gessler, syci swój głód, karmiąc innych. Jest restauratorką, właścicielką m.in "Fukiera", lokalu znanego nie tylko z pięknych wnętrz i znakomitej kuchni, ale także niebotycznych cen.Zagorzały socjalista, który chce przywrócić w polskim życiu publicznym słowo "towarzysz", oraz sprawna kapitalistka, która w artystycznej aurze zarabia spore pieniądze. Taki jest publiczny image rodzeństwa Ikonowiczów. Brat musi dbać o wyborców, a siostra o swoich gości. To determinuje ich zachowania na użytek zewnętrzny.Siostra i brat - interakcja Magda Gessler: "Uważam, że Piotr jest bardzo konsekwentny w tym, co robi. Brat jest totalnym hedonistą. Chyba ma złudzenie, że można być hedonistą-socjalistą. Ale to jest nieprawda".Piotr Ikonowicz: "Siostra jest osobą o silnej osobowości. Odkąd pamiętam, zawsze najbardziej lubiła dwie rzeczy: malowanie i gotowanie. Jako socjaliście trudno mi jest coś jej zarzucić. Półżartem mówiłem, że trzeba u niej założyć związki zawodowe, ale widzę, iż nie ma takiej potrzeby. Wolałem swoją siostrę, gdy malowała obrazy."
ROZMOWA Prof. Adam Zieliński, rzecznik praw obywatelskich Nie ominą nas problemy europejskie FOT. PIOTR JANOWSKI Dziesięciolecie działalności rzecznika praw obywatelskich i zorganizowana w ramach obchodów Roku Praw Człowieka międzynarodowa konferencja "Obywatel - jego wolności i prawa", 27-28 stycznia na Zamku Królewskim w Warszawie, stwarzają okazję do podsumowań i refleksji na temat funkcjonowania tej instytucji w Polsce. W rozmowie z "Rzeczpospolitą" prof. Adam Zieliński, rzecznik praw obywatelskich trzeciej kadencji, mówi m. in. o tym, co różni te trzy kadencje, o czym będzie się dyskutować podczas konferencji, o czym piszą nadawcy nadsyłanych do niego listów, o prawie do prywatności, uprawnieniach policji, pozycji i roli polskiego ombudsmana w Europie. : Prawie 400 tys. listów, jakie nadeszły w upływającym dziesięcioleciu do rzeczników trzech kolejnych kadencji, to chyba najlepszy sprawdzian potrzeby istnienia tej instytucji. Profesor Adam Zieliński: Ich liczba zresztą rośnie; w 1997 r. było ich prawie 49 tys. Od blisko dwóch lat, czyli od momentu, kiedy objąłem tę funkcję, przychodzi miesięcznie prawie 4 tys. listów. Czy wszystkie pan czyta? Jaki obraz się z nich wyłania? Czytam część z nich. Świat zza biurka rzecznika wygląda smutniej niż zza wielu innych biurek. Poruszają przypadki niedostatku, pokrzywdzenia, nieszczęścia. I jest tych listów tak wiele, mimo że obywatel ma coraz więcej instytucji, do których może się zwrócić w obronie swych praw? Rozwój różnego rodzaju instytucji obrony praw człowieka jest tendencję ogólnoświatową, widoczną w tych zwłaszcza państwach, które stosunkowo niedawno weszły na drogę demokracji. A więc w krajach Europy Środkowej i Wschodniej, w państwach byłego ZSRR oraz w Ameryce Południowej. W sumie instytucje ombudsmańskie istnieją w ponad osiemdziesięciu krajach. Powołany został ombudsman Unii Europejskiej, rozważa się celowość utworzenia takiego urzędu w ramach Rady Europy. Wśród państw postkomunistycznych polski rzecznik działa chyba najdłużej i zebrał najwięcej doświadczeń. Dlatego właśnie nam ONZ powierzyła rolę koordynatora pomocy technicznej instytucjom ombudsmańskim w innych krajach tego regionu. Zadania te już wykonujemy. Przygotowujemy wydanie tekstów ustaw rzecznikowskich z krajów Europy Zachodniej i naszego regionu. Będziemy organizować konferencje, sympozja, staże i dzielić się doświadczeniami. Jakie one są? Zdecydowanie mniej jest naruszeń praw obywatelskich o charakterze podstawowym. Wielkim problemem rzecznika pierwszej kadencji prof. Ewy Łętowskiej było to, że zaczynała działać, kiedy jeszcze nie były przestrzegane prawa polityczne. Obecnie ten problem właściwie przestał istnieć; w urzędzie rzecznika nie pojawia się znacząco wiele spraw o naruszanie praw politycznych. Jest pan rzecznikiem trzeciej już kadencji. Jak by ją pan scharakteryzował? Co ją odróżnia od dwóch poprzednich? Nieco inny środek ciężkości. W pierwszej kadencji była to problematyka zasad funkcjonowania państwa prawnego i przeciwdziałania wielu rażącym naruszeniem praw obywatelskich. . W drugiej, gdy tę funkcję sprawował prof. Tadeusz Zieliński - prawa socjalne. Obecnie też problematyka naruszania praw socjalnych jest często podnoszona w listach. Jednak środek ciężkości przesuwa się w stronę problematyki praw osobistych, zwłaszcza ochrony prywatności obywatela, statusu osoby jako obywatela, prawa do informacji. Chodzi o problemy, z jakimi ma dziś do czynienia Europa Zachodnia. Występują zjawiska ksenofobii, niechęci do cudzoziemców, dyskryminacji. Status cudzoziemców jest zaś na Zachodzie jednym z wyznaczników praw człowieka. I nie spodziewajmy się, że te problemy nas ominą. Europa jest dziś jedna i pewne zjawiska pojawiają się w różnych krajach jednocześnie bądź z opóźnieniem, ale ich nie omijają. Czego ludzie oczekują od rzecznika? Przede wszystkim pomocy w rozwiązywaniu ich indywidualnych spraw, ale i załatwienia ogólniejszych problemów. Istnieje zresztą ciągle sporo nieporozumień co do możliwości i kompetencji tego urzędu. Wiele osób, których sprawy prawomocnie osądzono, widzi w nim jak gdyby trzecią instancję sądową. Odnotowujemy nawał wniosków o kasację; miesięcznie około trzystu osób zwraca się do mnie, żebym wniósł kasację lub rewizję nadzwyczajną, w tym ostatnim wypadku od prawomocnego wyroku Naczelnego Sądu Administracyjnego. Tylko w grudniu 1997 r. było 267 takich próśb, z czego 110 dotyczyło orzeczeń w sprawach karnych, 72 - w sprawach cywilnych. Tymczasem możliwość taka dotyczy jedynie sytuacji naprawdę wyjątkowych, określonych naruszeń prawa. W ciągu dziesięciu lat rzecznik skierował 212 rewizji nadzwyczajnych i 150 kasacji. Dodać trzeba, iż kasacje funkcjonują dopiero od przeszło roku. Było także 151 wniosków do Trybunału Konstytucyjnego, 268 wystąpień o inicjatywę prawodawczą oraz 1523 wystąpienia o charakterze generalnym. W Biurze RPO przyjęto przeszło 25 tys. obywateli. Pewną nowością jest szersze kierowanie przez rzecznika spraw bezpośrednio do sądów, zwłaszcza do NSA. Jakie są przyczyny skarg? Co je najczęściej powoduje? Bieda, bezradność, bezrobocie, nieumiejętność odnalezienia się w nowej rzeczywistości, nieżyciowe przepisy, niewydolność sądów i w ogóle wymiaru sprawiedliwości, niedobre przyzwyczajenia w działalności administracji, brak atmosfery poszanowania prawa. Obywatelowi ciągle trudno przebić się ze swoimi racjami. Wciąż silne są w Polsce tradycje omnipotentnej, wszystko mogącej władzy. I tak już niezmiennie, od lat? Na skutek coraz szerszego włączania się w "myślenie europejskie" rosną wymagania dotyczące ochrony praw człowieka również w naszym kraju. Podnosi się poprzeczka w zakresie ochrony np. tajemnicy korespondencje urzędowej, wysyłanej do obywatela chociażby w sprawach sądowych, podatkowych itp. Zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych będzie powołany Generalny Inspektor Ochrony Danych Osobowych. A kwestia uprawnień policji, gorący obecnie temat, chociażby w związku z niedawnymi wydarzeniami w Słupsku? Właśnie studiuję opracowanie porównawcze na temat nadzoru policyjnego w Europie. Dotyczy ono stosowania podsłuchów telefonicznych, policyjnej kontroli osób, pobierania odcisków palców, możliwości naruszania tajemnicy korespondencji. Nie jest to więc, jak widać, jedynie nasz polski problem. Czy zabierze pan głos w sprawie słupskiej? Przygotowuję ogólne wystąpienie na temat potrzeby przeciwdziałania demoralizacji i przestępczości, ale zachowującego zasady prawne. Chcę to jednak zrobić dopiero wówczas, gdy opadną emocje. Stanowisko rzecznika jest wciąż niezmienne: policja musi mieć uprawnienia do zabezpieczania porządku, ale musi działać zgodnie z prawem. Nie chciałbym jednak tego wiązać wyłącznie z wydarzeniami w Słupsku czy wcześniej - na Wybrzeżu, gdyż kwestia jest szersza. Słupsk nie jest jedynym przykładem, w którym można mieć zastrzeżenia do działań policji. Nie wolno używać przymusu policyjnego wobec dzieci. Policjanci nie mogą się "zarażać" agresywnością młodzieży. Muszą być lepiej wyszkoleni i wyposażeni. Jednak bez programu działań, które dawałyby młodzieży możliwość wyszumienia się, będą nadal zadymy. Trzeba też, moim zdaniem, zahamować nasycanie programów telewizyjnych przemocą. Tworzą one bowiem pewien stereotyp: że człowiek jest silny. Uderzony, skopany, podnosi się jak gdyby nigdy nic. Ta fikcja niezwykle silnie oddziałuje na wyobraźnię, zwłaszcza dzieci i ludzi młodych, którzy wyobrażają sobie, że tak jest i w życiu. W rzeczywistości człowiek jest istotą niesłychanie kruchą. Wystarczy jedno uderzenie, jeden cios w głowę, by poniósł natychmiastową śmierć. Wkrótce będzie obradować w Warszawie międzynarodowa konferencja naukowa pod hasłem: "Obywatel - jego wolności i prawa". O czym będzie się dyskutować? Pierwszy temat to instytucja rzecznika praw obywatelskich i jej miejsca w systemie prawno-państwowym. Nowa konstytucja wymaga dostosowania do niej również ustawy o rzeczniku. Projekt nowelizacji został już przygotowany, wymaga jednak szerszego przedyskutowania. Drugi blok zagadnień: realizacja międzynarodowych standardów ochrony praw człowieka w Polsce. Tu też jest sporo problemów. Konstytucja przewiduje, że ratyfikowane przez Polskę umowy międzynarodowe stanowią jedno ze źródeł prawa. Trzeba je jednak doprowadzić do świadomości sędziów, prokuratorów, administracji publicznej. Potrzebne będą nie tylko teksty konwencji czy innych dokumentów międzynarodowych, ale i komentarze do nich, orzecznictwo. W Polsce jest to na razie obszar prawie nie znany. Stoi zatem przed nami wielkie zadanie zdobywania, tłumaczenia i upowszechniania niezbędnych materiałów. Z okazji Roku Praw Człowieka wydaliśmy w formie kalendarza i w odrębnej broszurze tekst Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka. Chcemy, by dotarł do szkół, sądów, prokuratur, urzędów. Trzeci temat konferencji to rola przepisów konstytucyjnych w ochronie praw człowieka. Pozostaje np. do wyjaśnienia, jak rozumieć poszczególne prawa: do informacji, do odszkodowania, do dwuinstancyjnego postępowania sądowego i nowe środki ochrony tych praw. Na maj 1998 r. zapowiadana jest duża międzynarodowa konferencja, organizowana w Warszawie razem z Organizacją Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie. Ma to być konferencja wszystkich krajów OBWE, podczas której będziemy mówić o roli praw człowieka i instytucji ombudsmana. Jakie efekty przyniosło dziesięć lat działalności urzędu rzecznika praw obywatelskich? Jest to przede wszystkim poprawa klimatu, zwłaszcza w organach centralnych. Pamiętam, z jakimi trudnościami borykała się swego czasu prof. Ewa Łętowska. Dziś już nie myśli się o likwidacji albo ograniczeniu funkcji rzecznika, a takie kłopoty miał prof. Tadeusz Zieliński. Nie słychać także zarzutów o nadmiernym upolitycznieniu tej instytucji. Uważam, że jeśli prawo nasyci się nadmiernie elementami politycznymi, trzeba liczyć się z tym, że będzie przedmiotem gier politycznych. W urzędzie rzecznika podejmuje się sprawy wywołujące konsekwencje polityczne, ale chodzi o to, żeby nie było motywacji politycznej w ich podejmowaniu. Bardzo chciałbym uchronić ten urząd od tego, by stał się elementem walki politycznej. rozmawiała: Danuta Frey
W rozmowie z "Rzeczpospolitą" prof. Adam Zieliński, rzecznik praw obywatelskich trzeciej kadencji Prawie 400 tys. listów, jakie nadeszły do rzeczników to chyba najlepszy sprawdzian potrzeby istnienia tej instytucji. Profesor Zieliński: Poruszają przypadki niedostatku, pokrzywdzenia, nieszczęścia. nam ONZ powierzyła rolę koordynatora pomocy technicznej instytucjom ombudsmańskim w innych krajach tego regionu. W pierwszej kadencji była problematyka zasad funkcjonowania państwa prawnego i przeciwdziałania naruszeniem praw obywatelskich. W drugiej prawa socjalne. Obecnie środek ciężkości przesuwa się w stronę problematyki praw osobistych. Czego ludzie oczekują od rzecznika? pomocy w rozwiązywaniu ich indywidualnych spraw. Jakie są przyczyny skarg? Bieda, bezradność, bezrobocie, nieumiejętność odnalezienia się w nowej rzeczywistości, nieżyciowe przepisy, niewydolność wymiaru sprawiedliwości, niedobre przyzwyczajenia w działalności administracji, brak atmosfery poszanowania prawa. rosną wymagania dotyczące ochrony praw człowieka. Wkrótce będzie obradować w Warszawie międzynarodowa konferencja naukowa pod hasłem: "Obywatel - jego wolności i prawa".
WIELKA BRYTANIA Przedwyborcze ożywienie na scenie politycznej Dwa oblicza thatcheryzmu EWA TURSKA z Londynu Przed wyborami parlamentarnymi w każdym kraju ożywia się scena polityczna, często rośnie też liczba partii. W Wielkiej Brytanii, gdzie pod koniec marca zakończyła się formalnie czwarta kadencja rządów konserwatystów - a nowe wybory wyznaczono na 1 maja - istnieje ich dziś co najmniej 21. W każdym razie tyle ma już swoje oficjalne strony w Internecie. Są wśród nich partie znaczące, takie jak Liberalni Demokraci - uchodzący za trzecią siłę polityczną w kraju, czy Szkocka Partia Narodowa, ale także antyeuropejska UK Independence Party i Partia Referendum, domagająca się plebiscytu nad przystąpieniem Wielkiej Brytanii do europejskiej unii walutowej. Tak naprawdę w majowych wyborach liczą się jednak tylko dwie - rywalizujące ze sobą o władzę od początku tego stulecia - Partia Konserwatywna obecnego premiera Johna Majora i znajdująca się od 18 lat w opozycji Partia Pracy, której liderem jest dziś Tony Blair. Ostatnie sondaże potwierdzają utrzymującą się od miesięcy znaczną przewagę laburzystów - popiera ich 44 proc. wyborców, torysów tylko 28 proc. Jak na ironię, ich obecne programy wyborcze są do siebie bardzo podobne. Dziś mówi się, że propozycje Tony Blaira i nowej, zreformowanej pod jego przywództwem Partii Pracy to tylko nieco łagodniejsza forma... thatcheryzmu. Podatkowe straszaki Jeszcze na wiele tygodni przed wyznaczeniem przez rząd daty wyborów premier John Major - przerażony rosnącą popularnością laburzystów - rozesłał do przyszłych wyborców list o dość przewrotnej treści. Ostrzegał w nim, że opozycja - programowo przeciwna jakiejkolwiek prywatyzacji - chce po ewentualnym przejęciu władzy w kraju "ukarać" dobrze prosperujące sprywatyzowane instytucje użyteczności publicznej, nakładając na nie podatek od nadmiernych zysków, by w ten sposób znaleźć środki na sfinansowanie swojego programu wydatków publicznych. Sens owego listu wydaje się oczywisty. Skoro Partia Pracy nie będzie już w stanie renacjonalizować dobrze prosperującej - dzięki 18-letnim rządom torysów - gospodarki, zapłaci za swoje "nierealistyczne" obietnice wyborcze z kieszeni akcjonariuszy, czyli znacznej części wyborców posiadających udziały w sprywatyzowanych firmach. Ucierpią na tym wszyscy - nie tylko sami udziałowcy, lecz także konsumenci oferowanych przez te firmy usług i setki tysięcy właścicieli prywatnych funduszy emerytalnych. Podatki stały się jednym z haseł wyborczych, które od miesięcy jest wykorzystywane przez konserwatystów, a także laburzystów, do tego, by manipulować tą częścią elektoratu, która nie zdecydowała się jeszcze, na kogo głosować 1 maja. Tony Blair nie pozostał premierowi dłużny. Na argumenty, przedstawiające Labour Party jako "partię wysokich podatków", odpowiedział podobnym hasłem - torysi to "partia złamanych obietnic". W swoich biuletynach i listach do wyborców Partia Pracy stale eksponuje fakt, że przed wyborami powszechnymi w 1992 r. konserwatyści przyrzekali stopniowe redukcje podatków, w tym także VAT-u. Tymczasem - jak twierdzą laburzyści - od ostatniej elekcji torysi doprowadzili do najwyższego wzrostu podatków w powojennej historii Wielkiej Brytanii, nakładając również 8-procentowy VAT na rachunki za paliwa wykorzystywane do ogrzewania i energię. Drugim podstawowym hasłem wyborczym opozycji jest prosty i, jak się okazuje, chwytliwy slogan: po 18 latach rządów konserwatystów nadszedł czas zmiany u steru rządu. Plakat na cenzurowanym Oba te wątki od wielu miesięcy przewijają się też w negatywnej kampanii plakatowej obu stron. Rozpoczęła się ona już latem ub. r., kiedy to torysi opublikowali dość niesmaczny wizerunek Tony Blaira. Przywódcę Partii Pracy przedstawiono na plakacie jako "demona" z czerwonymi oczami, którego program wyborczy zagraża pomyślności Brytyjczyków. Sprawą zajął się wówczas Zarząd ds. Reklamy, gdyż ów demoniczny wizerunek lidera laburzystów został potępiony przez przywódców Kościoła anglikańskiego i inne partie polityczne znajdujące się w opozycji do rządu. Chociaż sam plakat był tylko graficznym wyobrażeniem kluczowego hasła torysów: "Nowa Partia Pracy, Nowe Niebezpieczeństwo", Kościół zaprotestował ostro przeciwko "nieodpowiedzialnemu wykorzystaniu wyobrażeń satanicznych", politycy zaś przeciwko "potencjalnie obraźliwej" reklamie politycznej. Do złożenia wyjaśnień zaproszono Centralne Biuro Konserwatystów i agencję reklamową, która plakat wyprodukowała - słynną firmę M &C Saatchi. W kilka dni później nie zrażony krytyką premier Major nadał tytuły dożywotnich lordów Maurice'owi Saatchi i Peterowi Gummerowi - dwóm specjalistom od public relations, odpowiedzialnym za negatywną kampanię torysów przeciwko Partii Pracy. Wywołało to oburzenie opozycji. Obaj uhonorowani panowie nigdy nie ukrywali swoich sympatii politycznych, otwarcie opowiadając się po stronie rządzących konserwatystów. Pierwszy był założycielem i od 20 lat dyrektorem wykonawczym jednej z największych na świecie firm reklamowych Saatchi & Saatchi, a od ub. roku prowadzi nową agencję M&C Saatchi. Drugi zaś jest nie tylko rodzonym bratem jednego z urzędujących ministrów, lecz także prezesem gigantycznej grupy Shanwick zajmującej się public relations, również od lat powiązanej z torysami. Partia Pracy określiła jako skandal fakt przyznania im tytułów lordowskich za "brudną kampanię oszczerstw" przeciwko opozycji. Oburzeniu temu trudno się dziwić, skoro to właśnie Maurice wspólnie z bratem Charlesem, jako szefowie Saatchi & Saatchi, dopomogli torysom w wygraniu w czterech kolejnych wyborach powszechnych. Okazało się jednak, że podjęta przez konserwatystów próba przeniesienia na brytyjski grunt brutalnych, amerykańskich metod negatywnej przedwyborczej walki politycznej nie przyniosła spodziewanych rezultatów. Po kilku miesiącach plakatowej wojny - i kolejnej spektakularnej porażce rządzących konserwatystów w wyborach uzupełniających (27 lutego w okręgu Wirral South) - laburzyści wciąż prowadzą w sondażach opinii publicznej. Ich przewaga nad torysami zmniejszyła się od ubiegłego lata praktycznie tylko o 4 punkty procentowe, spadając z 20 do 16 procent. Major i Blair zdejmują rękawice Gdy okazało się, że do "krnąbrnego" - a może raczej zniechęconego - elektoratu nie bardzo przemawiają argumenty konserwatystów ani ich ostrzeżenia przed groźbą powrotu laburzystowskich rządów, 9 kwietnia - dokładnie w piątą rocznicę ostatniego zwycięstwa wyborczego Majora - kierownictwo jego kampanii wyborczej uznało, iż przyszedł czas na jeszcze jedną zmianę taktyki. Postanowiono przypuścić bezpośredni atak już nie na manifest wyborczy laburzystów, lecz na ich przywódcę. Tego dnia na konferencji prasowej premier i jego główny współpracownik, wicepremier Michael Heseltine, nazwali Blaira człowiekiem "nieuczciwym i niekompetentnym", gdyż żongluje on programem wyborczym swojej partii w zależności od tego, do jakiego audytorium przemawia. Nie jest bowiem tajemnicą, że lider Partii Pracy od dawna dystansuje się od związków zawodowych - które nadal w znacznym stopniu finansują kampanię laburzystów na szczeblu lokalnym - odcinając się od robotniczych korzeni swojego ugrupowania. Jednocześnie kokietuje wyborców z klas średnich i kręgi biznesu - tradycyjnie związane z konserwatystami, starając się ich przekonać, że nowa Labour Party jest teraz zdecydowanie centrowa. Jak można zaufać człowiekowi, który nigdy jeszcze nie ponosił odpowiedzialności za kierowanie państwem - wołają torysi, próbując przekonać wyborców, że tylko Major jest w stanie dalej dźwigać ciężar rządów. Blair odpiera jednak zarzuty rywali zgrabnym, nieco demagogicznym argumentem o "zdradzie obietnic wyborczych obozu torysów". Ostatnio oświadczył na przykład, że gdyby zawiódł brytyjskie społeczeństwo tyle razy, ile udało się to uczynić Majorowi - w sprawach podatków, Europy, oświaty, służby zdrowia, kierowania państwem i własną partią - to nie miałby już tyle tupetu, by prosić wyborców o obdarzenie go jeszcze raz zaufaniem. Liderzy czy programy Brytyjczycy nie są przyzwyczajeni do tego, by rywalizujący o władzę politycy obrzucali się publicznie inwektywami i stosowali chwyty poniżej pasa. Wiele wskazuje jednak na to, że w tych wyborach o zwycięstwie jednej z dwóch stron zadecydują raczej talent oratorski i zdolności przywódcze samych liderów, a nie bardzo podobne do siebie programy polityczne - twierdzi profesor John Adair z Centre for Leadership Studies na uniwersytecie w Exeter. Niestety, jego zdaniem ani John Major, ani Tony Blair nie posiadają szczególnych zdolności przywódczych. Pierwszy z ogromnym trudem godzi sprzeczne interesy eurofilów i eurosceptyków we własnej partii. Nie posiada też umiejętności przekazania wyborcom swojej wizji politycznej na przyszłość. Drugi natomiast, choć wydaje się naturalnym liderem ze znacznie większą charyzmą niż jego poprzednicy Neil Kinnock i John Smith, zupełnie nie potrafi "zarazić" tymi umiejętnościami członków swojego niedoświadczonego w rządzeniu "gabinetu cieni". Być może więc o ostatecznym zwycięstwie Majora lub Blaira przesądzą po prostu mass media i bardziej spektakularna kampania zaklinaczy opinii publicznej. Nadszedł czas zmiany Młody i energiczny lider Partii Pracy ma oczywiście znacznie mniej do stracenia niż premier John Major, chociażby z tego powodu, że nigdy nie zakosztował jeszcze prawdziwej władzy. Lęk o jej utratę z pewnością spędza sen z powiek torysom, którzy po porażce w Wirral South utracili ostatecznie mandatową większość w parlamencie. Zapewne wielu z nich już dziś obawia się, że dużej części wyborców trafiło jednak do przekonania hasło Partii Pracy, iż rzeczywiście nadszedł czas zmiany. Niewykluczone też, że mimo wysiłków konserwatywnego rządu dali się już oni przekonać, iż Wielka Brytania będzie całkiem bezpieczna w rękach laburzystów. Niedawno opinię taką wyraziła prywatnie sama... Lady Thatcher. Wydaje się, że jej sympatia dla poczynań Tony Blaira rośnie. On sam zaś nigdy nie ukrywał swojego autentycznego podziwu dla osiągnięć byłej pani premier. Zresztą komentatorzy coraz częściej podkreślają, że po radykalnej reformie, jaką w ciągu ostatnich dwóch lat Tony Blair przeprowadził w łonie Partii Pracy, brytyjskie społeczeństwo ma w rzeczywistości do wyboru nie jedną, ale dwie partie polityczne wywodzące się ze spuścizny pani Thatcher. Mówi się, że konserwatyści premiera Majora reprezentują dziś drapieżny thatcheryzm w starym stylu - wedle którego trzeba sprywatyzować wszystko, co pozostało jeszcze w rękach państwa, i nie ma miejsca na żadne reformy konstytucyjne (np. usunięcie parów dziedzicznych z Izby Lordów, wprowadzenie reprezentacji proporcjonalnej w parlamencie czy przyznanie większej autonomii Szkotom i Walijczykom). Natomiast laburzystowscy reformatorzy - ku przerażeniu Tony Benna i skupionych wokół niego tradycjonalistów z lewicy partyjnej - upatrują szansę wyborczą dla nowej Labour Party w "zapożyczeniu" niektórych nieco łagodniejszych form thatcheryzmu. Blair i jego zwolennicy nie boją się zminimalizowania wpływów związków zawodowych (m. in. zlikwidowania głosowania blokowego przy selekcji kandydatów na posłów), odejścia od postulatu renacjonalizacji, zapowiedzi kontynuowania reform liberalnych, które zapoczątkowała "żelazna dama", a także zawarcia paktu przyjaźni ze światem wielkiego biznesu. Socjalista Tony Blair - wiedziony instynktem samozachowawczym - oferuje więc leseferyzm gospodarczy, zdaje sobie bowiem doskonale sprawę, że silna dziś pozycja gospodarcza Wielkiej Brytanii w Europie to zasługa jego adwersarzy, czyli dotychczasowych rządów torysów. W sytuacji, kiedy po prawie 20 latach bolesnych reform Brytania znów jest krajem dość zamożnym, wzrost jej PKB kształtuje się na poziomie 3 procent, a inflacja wynosi tylko 2,5 procent rocznie, spada bezrobocie i rosną inwestycje - lider Partii Pracy zapowiada, iż zamierza raczej budować nową jakość wykorzystując osiągnięcia poprzedników, niż demontować to, co otrzyma w spadku po konserwatystach. Obiecuje też poprawić oświatę i państwową służbę zdrowia, a z pieniędzy uzyskanych z opodatkowania zysków sprywatyzowanych firm sfinansować program zatrudnienia dla co najmniej 250 tys. ludzi przebywających obecnie na zasiłkach. Tony Blair ma jeszcze kilka dni, by przekonać wyborców do swoich zamierzeń. Tyle samo czasu pozostało premierowi Majorowi, by odwieść elektorat od przegłosowania "ryzykownej" zmiany ekipy na górze.
W Wielkiej Brytanii zakończyła się czwarta kadencja rządów konserwatystów - wybory wyznaczono na 1 maja. liczą się tylko dwie - Partia Konserwatywna obecnego premiera Johna Majora i znajdująca się od 18 lat w opozycji Partia Pracy, której liderem jest dziś Tony Blair. sondaże potwierdzają utrzymującą się od miesięcy znaczną przewagę laburzystów. ich programy wyborcze są bardzo podobne. Podatki stały się jednym z haseł wyborczych, które od miesięcy jest wykorzystywane przez konserwatystów, a także laburzystów. o zwycięstwie zadecydują talent oratorski i zdolności przywódcze liderów.
ROZMOWA Wolfgang Schussel, kanclerz Austrii Śpię spokojnie Wolfgang Schussel. FOT. (C) AP Rz: - Czy koalicja z Wolnościową Partią Austrii była "małżeństwem z rozsądku"? WOLFGANG SCHUSSEL: - Poszukiwaliśmy możliwości współpracy z socjaldemokratami (SP). Wynegocjowaliśmy nowoczesną umowę koalicyjną - 110 stron tekstu. Kiedy wszystko zostało uzgodnione, SPzerwała rozmowy. Podpisaniu umowy sprzeciwiła się zachowawcza frakcja tej partii i socjaldemokratyczne związki zawodowe. Przeciwnicy koalicji uzyskali przewagę w radzie SP. Za opowiedziało się tylko dwóch członków ścisłego gremium, m. in. kanclerz Viktor Klima. Socjaldemokraci nie zgadzali się na odejście od zasady proporcjonalnego obsadzania stanowisk urzędników państwowych oraz opóźnienie wieku przechodzenia na emeryturę - w Austrii kobiety mogą to zrobić już w wieku 55 lat. Takie zmiany przeprowadzono we wszystkich krajach europejskich. Ponadto zaproponowałem socjaldemokratom, by w wielu resortach pojawiły się nowe twarze. A SPupierała się przy starej obsadzie stanowisk. Socjaldemokraci nie byli w stanie zaakceptować ambitnego programu reform. Sądzę, że przejście do opozycji stworzy dla tej partii szansę wewnętrznych przeobrażeń. Czy po 2O stycznia nie było innej alternatywy? Nie. Alternatywą były nowe wybory, które mógł wygrać Haider. Teraz jego partia będzie zmuszona przejąć odpowiedzialność także za mało popularne posunięcia rządu. Nowa konstelacja polityczna staje się dla FPwyzwaniem. Nasi partnerzy wyszli z cienia opozycji. Haider nie może wypowiadać się teraz przeciw rozszerzeniu Unii. Musi zmienić zdanie. I zmienia je. Niektórych wypowiedzi Haidera nie można rzeczywiście zaakceptować. Ale on zdystansował się już publicznie w listopadzie 1999 roku wobec swoich wcześniejszych oświadczeń rehabilitujących III Rzeszę. Bez tego nie utworzylibyśmy koalicji z FP. Partnerstwo z FPzostało wzmocnione precyzyjnym podziałem ról. Stworzyliśmy dobry zespół. Nie możemy powtórzyć błędu, który popełniali socjaldemokraci. Oni nigdy nie uznawali swojego partnera za równoprawnego. Niektórzy politolodzy tłumaczą sukces wyborczy Haidera przywoływaniem nazistowskiej przeszłości. Twierdzą, że Austria, inaczej niż Niemcy, nie rozliczyła się z tej przeszłości? To nieprawda. W Austrii odbyło się więcej procesów funkcjonariuszy hitlerowskich niż w Niemczech. Mieliśmy o wiele więcej zakazów wykonywania zawodu. Uczyniliśmy naprawdę dużo, jeśli chodzi o sprawy odszkodowań socjalnych dla austriackich ofiar reżimu nazistowskiego. Sukcesu Haidera nie należy rozpatrywać w kategorii zwycięstwa partii odwołującej się do nazistowskich resentymentów, ale jako wyraz protestu obywatelskiego. Austrią przez wiele lat kierowali socjaldemokraci, a od 30 lat kanclerzem był socjalista. Był to jedyny kraj w Europie, w którym całe dziesięciolecia rządziło jedno ugrupowanie, a całe życie społeczne zostało uregulowane i zaprogramowane. Wiele konfliktów nie może się uzewnętrznić. Ludzie chcieli zmiany. To nie ma nic wspólnego z polityką. Czy zaakceptowałby pan rządy skrajnej prawicy w innym kraju? Oczywiście. Jeśli jakaś partia respektuje reguły demokracji i ubiega się o głosy wyborców, to trzeba traktować ją poważnie, bez względu na to, czy życzymy sobie jej sukcesu czy też nie. Najbliżsi mojej orientacji są chadecy, ale muszę respektować fakt, że dziś w Europie jest wiele partii, w których skład wchodzą byli komuniści. Politycy, którzy kiedyś demonstrowali przeciw NATO, są dziś ministrami spraw zagranicznych. Nie należy kierować się uprzedzeniami. Stare austriackie przysłowie mówi, że "ten, kto się boi, jest już na poły martwy". A ja się nie boję. Demonstracje na ulicach austriackich miast ciągną się jednak nieprzerwanie, a organizacje obywatelskie zapowiedziały, że "nie ustąpią, póki ta koalicja nie upadnie". Jak wyobraża pan sobie powrót do normalności? Austria jest krajem demokratycznym. Jeśli ktoś chce wyjść na ulicę, aby demonstrować, to jest to jego sprawa. Niedawno protestowało w Wiedniu sto tysięcy ludzi, ale proszę pamiętać, że jesteśmy ośmiomilionowym narodem i że 7 mln 900 tysięcy obywateli pozostało w domach. Nie wszyscy są entuzjastami nowego rządu. To prawda. Ja to rozumiem, ale nie widzę powodu, aby dyskutować na ten temat tak emocjonalnie. Zawsze będą nas krytykować socjaldemokraci, ponieważ nie mogą pogodzić się z utratą władzy. Otrzymujemy jednak bardzo dużo przejawów poparcia. Jestem otwarty na dialog z organizacjami obywatelskimi. Śpię spokojnie. Protesty tego rządu z całą pewnością nie obalą. Ale protestuje również zagranica. Oczekiwał pan takiej reakcji Unii Europejskiej? Oczekiwałem krytycznych pytań i sceptycznego nastawienia, ale posunięcia państw UE były dla mnie szokujące. Sankcje bez ostrzeżenia to coś nienormalnego. Taka reakcja przeczy duchowi europejskiej solidarności. Przed zaprzysiężeniem mojego rządu Unia zagroziła sankcjami, a potem nagle je wprowadziła. Ale kiedy Klima próbował wcześniej sformować mniejszościowy rząd i prosił FPo wsparcie dwóch lub trzech niezależnych ekspertów, Unia milczała. Austria nigdy nie dała powodu do obaw. Zawsze wypełnialiśmy swoje zobowiązania wobec Unii. Austria wpłacała do wspólnej kasy więcej, niż otrzymywała. Była krajem postępowym, jeśli chodzi o kwestię rozszerzania Unii. Dlatego posunięcia Brukseli nie są uczciwe. Jak to możliwe, że do Brukseli zaprasza się dyktatora libijskiego, ale odmawia się kontaktów z austriackim ministrem? Urzędnicy Unii nie wahają się podać ręki afrykańskiemu dyktatorowi, ale odrzucają wyciągniętą dłoń przedstawiciela demokratycznego austriackiego rządu. Kryteria Unii są dla mnie niezrozumiałe, ponieważ prawa człowieka stanowią wartość globalną i niepodzielną. Jeśli ktoś broni demokracji, nie może czynić tego środkami niedemokratycznymi i stosować wyjątków. Nie może być tak, że inne rządy będą decydować o tym, jak powinna wyglądać koalicja stworzona na podstawie demokratycznych wyborów. Jako szef dyplomacji byłem na co dzień konfrontowany z sytuacją na Słowacji, gdzie działał rząd, z którego absolutnie nie mogłem się cieszyć. A jednak utrzymywałem z Mecziarem poprawne stosunki. Polska opinia społeczna jest zaniepokojona rozwojem sytuacji na austriackiej scenie politycznej. Nie widzę powodów do obaw. Austria jest stabilnym i otwartym krajem. Przejmowaliśmy przewodnictwo w Unii, kiedy rozpoczynały się negocjacje z Polską. Pamiętam, że wiele krajów Unii krytykowało nas wówczas, że chcemy zacząć rozmowy tak szybko. Polska i Austria mają podobną historię. Popieramy i akceptujemy wejście Polski do Unii. Gregor Woschnagg, ambasador Austrii przy UE, oznajmił jednak w rozmowie z "Rz", że pański rząd dopuszcza utrzymanie kontroli granicznej między Polską a krajami UE w pierwszych latach naszego członkostwa. Zapowiedział też włączenie do negocjacji kwestii reprywatyzacji i wystąpienie o odłożenie prawa Polaków do podejmowania pracy i świadczenia usług w krajach Unii nawet po przystąpieniu do UE. Nie wiem, jaką wypowiedź pan cytuje. W przypadku Polski nie będziemy stawiać żadnych dodatkowych warunków, ponieważ nie widzimy żadnego problemu. Natomiast, jeśli chodzi generalnie o sprawę rozszerzenia UE, to jest to inna sprawa. Są pewne szczególnie "czułe" obszary. Na przykład przywódcy małych państw, takich jak Słowenia czy Czechy, zamierzają wynegocjować okres przejściowy w nabywaniu własności ziemi, co uznaję za oczywiste. Musimy zatem uzgodnić terminy przejściowe. Otwarte postawienie problemów pomoże obu stronom. Naszym problemem są obcokrajowcy dojeżdżający do pracy. Jesteśmy małym krajem z 3-milionowym rynkiem pracy. Tymczasem 2 mln cudzoziemców przekracza każdego dnia naszą granicę i wieczorem wraca do siebie. Dlatego będziemy robić wszystko, by uzyskać przejściową regulację tych spraw. Sądzi pan, że to dobre rozwiązanie? Tak, ponieważ okresy przejściowe przyśpieszą proces rozszerzania. Alternatywą byłoby zablokowanie tego procesu, a my tego nie chcemy. Chodzi nie tylko o ochronę naszego rynku pracy. Takie działania leżą również w interesie Polski - pierwszymi, którzy chcieliby opuścić kraj w poszukiwaniu lepszego wynagrodzenia, byliby najbardziej wykwalifikowani pracownicy, menedżerowie, ludzie na stanowiskach kierowniczych. Sensowniej byłoby zatem przystąpić do Unii szybciej i wyznaczyć długie okresy regulacji najbardziej drażliwych obszarów. Co 3-5 lat można by kontrolować, czy okres przejściowy jest nadal potrzebny. W ten sposób postąpiono w przypadku Hiszpanii czy Portugalii. Wynikiem tego procesu było skrócenie okresu przejściowego. Gwarantuję panu, że Austria nie będzie tu problemem. Dużo większy kłopot będzie miała Polska z Niemcami. Z innymi krajami Unii będziecie musieli prowadzić dłuższe negocjacje niż z nami. Sami Austriacy są jednak sceptyczni, jeśli chodzi o proces rozszerzenia. Większość naszych obywateli sądzi, że również kraje byłego ZSRR wejdą do Unii. I to jest zasadnicza przyczyna nieporozumienia. Rozmawiał w Wiedniu Andrzej Niewiadowski
Nie wszyscy są entuzjastami nowego rządu. Zawsze będą nas krytykować socjaldemokraci, ponieważ nie mogą pogodzić się z utratą władzy. Otrzymujemy dużo przejawów poparcia. Jestem otwarty na dialog z organizacjami obywatelskimi. Śpię spokojnie. Protesty tego rządu nie obalą. Przejmowaliśmy przewodnictwo w Unii, kiedy rozpoczynały się negocjacje z Polską. wiele krajów Unii krytykowało nas wówczas, że chcemy zacząć rozmowy tak szybko.
REPORTAŻ Po obaleniu Miloszevicia jugosłowiańska wieś oczekuje kolejnego cudu Nareszcie będzie inaczej Starsi ludzie wspominają, jak żyło się dawniej i chcieliby, aby wróciły stare czasy. Z jednej strony chcieliby, aby system polityczny Jugosławii był taki jak dawniej, z drugiej, aby wszystko uległo zmianie na lepsze. FOT. (C) AP PIOTR JENDROSZCZYK z Bogaticia Milica jest już trochę pijany. Pije jednego szpryca za drugim, czyli białe wino z wodą sodową. Siedzimy pod namiotem na ławach rozstawionych wzdłuż stołów. Na zewnątrz, na ogromnym ognisku piecze się byk. Wszystko to dzieje się w Bośni, w centrum miasteczka Bogatić, niedaleko granicy z Republiką Serbską. Do Belgradu jedzie się stąd dwie godziny. Piknik zorganizowali mieszkańcy ulicy dla uczczenia zwycięstwa opozycji w niedawnych wyborach. Świętują obalenie Slobodana Miloszevicia. O tym fakcie przypominają dziesiątki nalepek ze słowami: "gotov je" (jest skończony). W powiecie Bogatić opozycja otrzymała 9896 głosów, a partia Miloszevicia - 9238. Nie była to miażdżąca przewaga, ale nie zepsuła tutejszym opozycjonistom smaku zwycięstwa. Milica zapraszał nawet na dzisiejszą uroczystość Zorana, który mieszka dokładnie naprzeciw. Ale w oknach domu Zorana jest ciemno. Nie ma nikogo, wszyscy wyjechali. - Schowali się ze wstydu - twierdzi Milica, przekonując, że dla Serba najlepszym przyjacielem powinien być sąsiad. Kilka dni przed wyborami Zoran stał się pośmiewiskiem miasteczka. Wszyscy wiedzieli, że jest po stronie Miloszevicia, ale nie wiedzieli, że szpieguje. Wyszło to na jaw, gdy spadł z drzewa. Wdrapał się na nie, niedaleko swego domu, w ruchliwym miejscu, aby podsłuchiwać rozmowy ludzi przed wyborami. - Najprawdopodobniej otrzymał zadanie od swej partii, aby badać nastroje społeczne - komentuje Milica. Miał jednak pecha. Pod ciężarem 120 kg złamała się gałąź. Wszyscy śmieją się z tego do dzisiaj. - Nie mamy zamiaru nikogo teraz krzywdzić za współpracę z starymi władzami. Zaczynamy wszystko od nowa - mówi Milica. Nikt nie mówi o przeszłości Jutro rano odbędzie się pierwsze posiedzenie nowej rady powiatu i wybór przewodniczącego. Na 31 radnych opozycja zdobyła 17 mandatów. Dla porównania na 110 radnych w Belgradzie partia Miloszevicia zdobyła zaledwie pięć mandatów. - Nareszcie będzie inaczej, nareszcie wszystko się zmieni. Od dzisiaj może już być tylko lepiej - przekonuje Milica. Ma 39 lat. Kilka lat spędził w USA, pracował w Holandii, Austrii i Niemczech. To było w latach 80., kiedy każdy miał w domu paszport i cały świat stał otworem. - Widzisz tego chłopca na rowerze? To mój syn, ma 11 lat, a dopiero dzisiaj jestem spokojny i mogę mu spojrzeć prosto w oczy, wiedząc, że zrobiliśmy wszystko, aby pozbyć się Miloszevicia i stworzyć dla naszych dzieci lepszą przyszłość - kończy swą tyradę Milica. Zwycięstwo opozycji w gminie Bogatić było nie tylko dla tutejszej opozycji całkowitym zaskoczeniem. - Do dzisiaj nie mogę zrozumieć, jak to się stało - mówi Marinko Uroszević, właściciel prywatnej stacji radiowej z odległego o kilkanaście kilometrów Szabacu. Przyjechał z operatorem ze swej miniaturowej stacji telewizyjnej, aby nakręcić kilka kadrów i zrobić wywiady w czasie pikniku. Jeździ po takich piknikach już cały tydzień. W czasie kampanii wyborczej jego radio zmuszone była nadawać materiały propagandowe partii Miloszevicia. Emitował je pod groźbą zamknięcia radiostacji. Założył ją sześć lat temu. Koncesji nigdy nie dostał. Ale radiostacja mogła działać, gdyż opłacał lokalnych urzędników, którzy bez końca rozpatrywali jego kolejne wnioski o koncesję. Na podobnych zasadach działało siedem innych prywatnych radiostacji w kilkudziesięciotysięcznym Bogaticiu, centrum całego rolniczego regionu, jednego z najbogatszych w Jugosławii. Radiostacja Marinko unikała jak ognia tematów politycznych. Nie zapobiegło to jednak dwa lata temu konfiskacie całego wyposażenia radia i minitelewizji, RTV "AS". Marinko odzyskał sprzęt dopiero w roku ubiegłym, ale za cenę współpracy z reżimem. Ludzie w Bogaticiu rozumieją to doskonale i nie mają do Marinko żadnych pretensji. Nikt tutaj nie mówi o przeszłości. Wszyscy oczekują przemian, które sprawią, że ich nędzne bytowanie stanie się jedynie przedmiotem niemiłych wspomnień. Odbić się od dna Jednym z radnych w tym powiecie jest Duszan Manojlović. Mandat z ramienia niewielkiego lokalnego ugrupowania opozycyjnego zdobył w pobliskiej wiosce Belotić. Następnego dnia po wyborach ktoś usiłował podpalić mu pole kukurydzy. - Z trudem udało nam się ugasić pożar. Nie wiem, kto to mógł zrobić - mówi Duszan. Cała rodzina znana była z tego, że jest w opozycji od niepamiętnych czasów. Dokładnie od czasu, kiedy ojciec Duszana, Miodrag, w czasie II wojny był w antykomunistycznej partyzantce czetników. 50-letni Duszan rozpoczyna prezentację swego gospodarstwa od piwniczki z czterema dębowymi beczkami rakii, czyli śliwowicy. Gospodaruje na siedmiu hektarach. Pomagają mu dwaj dorośli synowie z żonami. Cała rodzina składa się z ośmiu osób, wliczając żonę Duszana oraz jego rodziców. Prócz domu mieszkalnego, który zamieszkują trzy pokolenia, gospodarstwo składa się z dwu sporych rozmiarów budynków. Jeden to coś na kształt stodoły, w której przechowuje się zbiory kukurydzy, drugi to dwie obory, pomiędzy którymi stoi pod dachem jeden z dwu traktorów. W jednej z obór dwadzieścia dorastających cieląt, w drugiej tyle samo świń. Na pobliskiej łące pasie się jeszcze stado baranów oraz cztery krowy. Całe gospodarstwo jest schludne, wszędzie wzorowa czystość. Widać, że Duszan jest dobrym gospodarzem. Ziemia jest tu urodzajna. W przeszłości Duszan żył więc dobrze. Z tego okresu pochodzą dwa traktory oraz dwa kilkunastoletnie dzisiaj samochody. Stać go było na turystyczne wyprawy do Austrii i Włoch. Właściwie jeździł tam, aby kupić coś do ubrania dla siebie i rodziny. Źle zaczęło się dziać w 1993 roku, w czasach hiperinflacji. Wspomina, jak jesienią owego roku sprzedał bydło za równowartość 48 tys. niemieckich marek. Ale państwowe przedsiębiorstwo wypłaciło mu pieniądze w dinarach dopiero po dwu tygodniach. Mógł za nie kupić zaledwie 7 tys. marek. To był początek kłopotów finansowych, które trwają do dzisiaj. - Bylibyśmy zadowoleni, gdyby dochód naszej całej rodziny wynosił ok. 200 marek miesięcznie. Niestety jest znacznie niższy i nie stać nas dzisiaj na nic. Opłacalność produkcji rolnej jest zerowa - mówi Duszan częstując śliwowicą. Cała rodzina żyje dzisiaj nieomal wyłącznie z produkcji warzyw pod folią: papryki, pomidorów, ogórków, które sprzedaje na lokalnych bazarach. Pozostałą produkcję sprzedawać trzeba w skupie państwowym po niezwykle niskich, regulowanych cenach. Dwieście marek, czyli mniej więcej 450 złotych miesięcznego dochodu, Duszan uważa za minimum na utrzymanie całej rodziny, nie licząc kosztów żywności. Gospodarstwo jest w zasadzie samowystarczalne, jeżeli chodzi o podstawowe produkty żywnościowe. Ale benzynę, nawozy, ropę, cukier, papierosy trzeba kupić. Trzeba też płacić podatki, obowiązkowe składki na fundusz emerytalny oraz rachunki za telefon czy elektryczność. Na wszystko nie wystarcza i, jak twierdzi Duszan, jego rodzina żyje w biedzie. - Pracujemy od rana do wieczora i nic z tego nie mamy - mówi. Jego zdaniem wszystkiemu winien jest Slobodan Miloszević, który doprowadził jugosłowiańskie rolnictwo do tego stanu. - To musiało się tak skończyć. Cztery wojny, jakie prowadziła Serbia w ciągu dziesięciu ostatnich lat - to przyczyna nędzy. Zdaje sobie sprawę, że mieszkańcy miast są w jeszcze gorszej sytuacji. Cała rodzina Duszana głosowała więc w niedawnych wyborach przeciwko Miloszeviciowi nie tylko z przyczyn ideologicznych, ale i jak najbardziej pragmatycznych. Zdawali sobie sprawę, że tak dalej być nie może, że wszyscy znajdują się na dnie i coś z tym trzeba zrobić. Za a nawet przeciw Podobnego zdania są 79-letni Mlade Kokanović i jego 46-letni syn Jovan. W wyborach do władz gminy poparli kandydaturę swego sąsiada, opozycjonisty Duszana Manojlovicia, licząc na to, że takim ludziom jak on uda się coś zmienić na szczeblu gminy. Mlade i Jovan głosowali jednak na Slobodana Miloszevicia w wyborach prezydenckich i na jego partię w wyborach parlamentarnych. - Głosowałem na Miloszevicia, bo uważam, że to Zachód ponosi odpowiedzialność za wszystkie nasze biedy. Zachód pragnął rozbicia Jugosławii, czego wynikiem były wszystkie wojny ostatnich lat - twierdzi Mlade. W jego opinii Zachód popierał Słowenię, Chorwację, bośniackich Muzułmanów i Albańczyków z Kosowa, aby zniszczyć Serbów. Dlaczego? Nie potrafi wytłumaczyć. Chyba tylko tym, że kiedyś w czasach Josipa Broz-Tito Zachodowi zależało na Jugosławii, bo zerwała ze Związkiem Radzieckim. Po śmierci Tito Zachód odwrócił się od Jugosławii i postanowił zrobić tutaj to samo, co w byłym ZSRR, doprowadzając do rozpadu państwa. Mlade jest przekonany, że to w efekcie polityki Zachodu nowy traktor wart jest dzisiaj piętnaście byków, podczas gdy dziesięć lat temu wystarczało sprzedać sześć sztuk. Mlade i jego syn Jovan wiążą jakoś koniec z końcem, ale mają już dość takiego życia. Wspominają, jak żyło się dawniej i chcieliby, aby wróciły stare czasy. Z jednej strony chcieliby, aby system polityczny Jugosławii był taki jak dawniej, z drugiej, aby wszystko uległo zmianie na lepsze. Marzą o spokojnym życiu z dochodów ze swego dziewięciohektarowego gospodarstwa, kupnie nowego traktora, nowych maszyn. Mają dość kłopotów z kupnem nawozów, ropy i benzyny. Pragnęliby też coś odłożyć na przyszłość. Ze spokojem słuchają argumentów wybranego przez siebie radnego gminy, Duszana, który udowadnia, że nie należało prowadzić wszystkich tych wojen i pozwolić Słowenii, Chorwacji, Bośni, być może nawet Kosowu na utworzenie niepodległych państw. W imię zachowania pokoju i utrzymania dawnego standardu życia. - Kosowa nie oddamy nigdy. To nasza ziemia, serbska - odpowiada Jovan. Nie tai jednak, że dzisiaj, po wyborach, jest mu już w zasadzie obojętny los Slobodana Miloszevicia i nie protestowałby, gdyby nawet byłego prezydenta skazano na śmierć wyrokiem sądu jugosłowiańskiego. Za co? Za to, że nie potrafił nas obronić, że zawiódł nasze zaufanie, że przegrywając wybory, ułatwił Zachodowi realizację planów dalszego rozczłonkowania Jugosławii - tłumaczy Mlade. Dla niego Zachód to przede wszystkim Ameryka. KOSZTUNICA NA ROZMOWACH W CZARNOGÓRZE Czarnogóra nie zamierza uczestniczyć w pracach rządu federacji - wynika z oświadczenia wydanego wczoraj, po rozmowach jej prezydenta Milo Djukanovicia z prezydentem Jugosławii Vojislavem Kosztunicą. Było to ich pierwsze bezpośrednie spotkanie. Kosztunica specjalnie udał się do Podgoricy, by z Djukanoviciem i innymi politykami Czarnogóry osobiście omówić kwestię utworzenia rządu federalnego i możliwości poprawy jej stosunków z Serbią. "Milo Djukanović przedstawił panu Kosztunicy powody, uniemożliwiające Czarnogórze udział w pracach rządu federalnego, a także stosunek Czarnogóry do tego rządu" - stwierdzono w komunikacie. Obaj przywódcy, zaznaczono, byli jednak zgodni, że obie republiki powinny prowadzić dialog, "by rozproszyć to wszystko, co ciążyło dotąd na stosunkach między Serbią i Czarnogórą". Dlatego postanowiono powołać zespoły ekspertów, których zadaniem będzie "znalezienie rozwiązań do zaakceptowania dla obu stron". Nie wiadomo, jaki był przebieg spotkania i dlaczego Czarnogóra odrzuca udział w rządzie federacji. Co do jego składu zaostrza się zresztą spór między partią Kosztunicy - Demokratyczną Opozycją Serbii (DOS) a czarnogórską Socjalistyczną Partią Ludową (SNP), która, jako praktycznie jedyne ugrupowanie reprezentujące Czarnogórę w parlamencie federalnym, powinna obsadzić stanowisko premiera. SNP obstaje przy tym, by w rządzie znaleźli się również przedstawiciele Socjalistycznej Partii Serbii, ugrupowania Slobodana Miloszevicia. DOS się na to nie godzi, grożąc, że może całkiem wycofać się z tworzenia rządu. T.T.S., AFP, DPA
Milica jest już trochę pijany. Siedzimy pod namiotem na ławach rozstawionych wzdłuż stołów. Wszystko to dzieje się w Bośni, w centrum miasteczka Bogatić, niedaleko granicy z Republiką Serbską. Piknik zorganizowali mieszkańcy ulicy dla uczczenia zwycięstwa opozycji w niedawnych wyborach. Świętują obalenie Slobodana Miloszevicia.W powiecie Bogatić opozycja otrzymała 9896 głosów, a partia Miloszevicia - 9238. Nie była to miażdżąca przewaga, ale nie zepsuła tutejszym opozycjonistom smaku zwycięstwa. Milica zapraszał nawet na dzisiejszą uroczystość Zorana, który mieszka dokładnie naprzeciw. Ale w oknach domu Zorana jest ciemno. Nie ma nikogo, wszyscy wyjechali. - Schowali się ze wstydu - twierdzi Milica, przekonując, że dla Serba najlepszym przyjacielem powinien być sąsiad.Jutro rano odbędzie się pierwsze posiedzenie nowej rady powiatu i wybór przewodniczącego. Na 31 radnych opozycja zdobyła 17 mandatów. Zwycięstwo opozycji w gminie Bogatić było nie tylko dla tutejszej opozycji całkowitym zaskoczeniem. - Do dzisiaj nie mogę zrozumieć, jak to się stało - mówi Marinko Uroszević, właściciel prywatnej stacji radiowej z odległego o kilkanaście kilometrów Szabacu. Przyjechał z operatorem ze swej miniaturowej stacji telewizyjnej, aby nakręcić kilka kadrów i zrobić wywiady w czasie pikniku. W czasie kampanii wyborczej jego radio zmuszone była nadawać materiały propagandowe partii Miloszevicia. Emitował je pod groźbą zamknięcia radiostacji.Radiostacja Marinko unikała jak ognia tematów politycznych. Nie zapobiegło to jednak dwa lata temu konfiskacie całego wyposażenia radia i minitelewizji, RTV "AS". Marinko odzyskał sprzęt dopiero w roku ubiegłym, ale za cenę współpracy z reżimem. Ludzie w Bogaticiu rozumieją to doskonale i nie mają do Marinko żadnych pretensji. Nikt tutaj nie mówi o przeszłości. Wszyscy oczekują przemian, które sprawią, że ich nędzne bytowanie stanie się jedynie przedmiotem niemiłych wspomnień. Czarnogóra nie zamierza uczestniczyć w pracach rządu federacji - wynika z oświadczenia wydanego wczoraj, po rozmowach jej prezydenta Milo Djukanovicia z prezydentem Jugosławii Vojislavem Kosztunicą. Było to ich pierwsze bezpośrednie spotkanie. Kosztunica specjalnie udał się do Podgoricy, by z Djukanoviciem i innymi politykami Czarnogóry osobiście omówić kwestię utworzenia rządu federalnego i możliwości poprawy jej stosunków z Serbią.Nie wiadomo, jaki był przebieg spotkania i dlaczego Czarnogóra odrzuca udział w rządzie federacji. Co do jego składu zaostrza się zresztą spór między partią Kosztunicy a czarnogórską Socjalistyczną Partią Ludową (SNP), która powinna obsadzić stanowisko premiera. SNP obstaje przy tym, by w rządzie znaleźli się również przedstawiciele Socjalistycznej Partii Serbii, ugrupowania Slobodana Miloszevicia.
PO RAPORCIE "RZECZPOSPOLITEJ" Wypełnione seksem programy proponowane są widzowi już od rana Przemoc, ekshibicjonizm, pseudonauka RYS. PAWEŁ GAŁKA IRENEUSZ KRZEMIŃSKI Analiza programów telewizyjnych, przeprowadzona drugi raz przez dziennikarzy "Rzeczpospolitej" (19. 12. 2000), jest przedsięwzięciem imponującym. Tym ważniejszym, że w Polsce na oglądanie telewizji poświęca się bardzo dużo czasu, a inicjatywa podobna do niemieckiej - jeden dzień w tygodniu bez telewizji - chyba nie ma szans powodzenia. Nie znam naukowych przedsięwzięć na dużą skalę analizujących zawartość telewizyjnych programów, dziennikarskie studium wypełnia więc ważną lukę w budowaniu naszej "medialnej" samowiedzy. Ponieważ taką analizę przeprowadzono drugi raz, można dostrzec utrwalające się tendencje i uchwycić nowości. Obecność przemocy jest stała nawet w bajkowych programach dla dzieci. Pamiętam sprzed lat rysunkowe filmiki produkcji ZSRR "Nu, pogodi", które budziły moją żywą niechęć. Tym się różniły od filmów disneyowskich, że obecny był w nich element brutalnej przemocy, również symbolicznej, polegającej na wyśmiewaniu przegranego "zajca". Wobec dzisiejszych produkcji - to było zgoła niewinne. Na szczęście pojawiły się też nowe, żywe i interesujące programy dla dzieci, które zyskały aprobatę obserwatorów. Według ich obliczeń liczba scen przemocy w telewizji publicznej, zwłaszcza w pierwszym programie, wzrosła. Jest to jeden z przejawów upodabniania się publicznej telewizji do stacji komercyjnych. Dziennikarze "Rzeczpospolitej" zwrócili też uwagę na stałą obecność seksu i golizny w telewizji. Wypełnione seksem programy proponowane są widzowi już od rana. Nowe zjawisko - ekshibicjonizm Pojawiła się cała gama programów, w których bezwstydnie odsłania się ludzkie emocje i uczucia, bezwzględnie drąży powikłane związki albo po prostu podgląda ludzkie życie. Jest ich coraz więcej i są coraz bardziej obrzydliwe. Telewidzowie zamieniają się w podglądaczy i coraz częściej sami dołączają do występujących. Programy te mają bowiem charakter interakcyjny, zawsze z widownią i na ogół z połączeniem telefonicznym. Przygotowujący je dziennikarze przypominają małomiasteczkowe plotkary siedzące w oknach i obserwujące każdy ruch bliźnich. Przodująca pod tym względem okazała się stacja, która z początku reklamowała się jako "telewizja na poziomie", czyli TVN. Już w ubiegłorocznym raporcie "Rzeczpospolitej" odnotowano specyficzne epatowanie widza "podglądaniem z dreszczykiem" w TVN, skupiające się wtedy na życiu więźniów i ich wyznaniach. Teraz rzutki i inteligentny zespół dziennikarski włączony został w produkcję programów jeszcze bardziej moralnie podejrzanych, z "Agentem" na czele, który stanowi niewątpliwe przygotowanie do słynnego już "Wielkiego Brata" (zamyka się grupkę ludzi i podgląda ich wszędzie; widzowie eliminują co jakiś czas kolejną osobę, a zwycięzca, oczywiście, zdobywa nagrodę). Rozrastający się w programie TVN "Telewizjer" wydaje mi się programem coraz bardziej odrażającym, bo zbudowanym na mieszaninie plotkarstwa, pseudoinformacji, pseudo- i paranauki, astrologii i wszelkich dziwactw potraktowanych komercyjnie. A ponieważ w TVN zebrano dobry i ambitny zespół, nic dziwnego, że tę mieszaninę idiotyzmu, ohydy i pseudowspółczucia podaje się w bardzo sprawny dziennikarsko sposób. Czasem nawet wyrobiony widz może dać się "uwieść". Jakże nieprzyjemne jest rozczarowanie, gdy się wykryje cały fałsz tych produkcji. Moje własne doświadczenia jako widza w pełni potwierdzają diagnozę dziennikarzy, którzy słusznie zwrócili uwagę na to, że TVN - prezentując się jako telewizja ambitna i "na wyższym poziomie" - w gruncie rzeczy wprowadza na ekran kolejne komercyjne i manipulacyjne programy. Polsat wydaje się uczciwszy, bo nikomu nie sugeruje, że ma ambicje, a i jemu zdarzają się ambitniejsze produkcje. Pseudonauka i miraże nagród Namnożyło się konkursów, jeden głupszy od drugiego, oraz programów typu "Milionerzy", kuszących widzów mirażem wielkich pieniędzy i atmosferą, która jest mieszaniną meczu i ruletki. Może tylko tradycyjna "Wielka gra" ma poza rozrywkowymi jakieś edukacyjne funkcje. Zgodnie z poczynionymi przez obserwatorów uwagami, główną motywacją i do grania, i do oglądania są wysokie nagrody. Popularność tych programów jest więc wynikiem marzeń o dużych pieniądzach. Warto odnotować również pojawienie się filmów, ba, zgoła seriali dokumentalnych, albo paradokumentalnych, którym też przyświeca zasada podglądactwa, często podbudowana naukowym autorytetem. Szczególne znaczenie mają tu programy medyczne. Zdaje się, że wyparły one filmy przyrodnicze, do niedawna tak popularne i chętnie oglądane. Takie "dokumenty" czasem są cennymi obrazami, na ogół jednak wykorzystują w całkowicie dowolny albo nawet cyniczny sposób naukowców i naukową wiedzę dla epatowania widza drastycznością obrazów. Znowu przewodzi tu TVN. Wnioski - to, po pierwsze, zachwianie wzorów przyzwoitości, wzorów szacunku dla ludzkich uczuć i problemów. Dziennikarze, pokazując dramatyczne sytuacje i powikłane losy, wcale nie zamierzają dać widzom okazji do refleksji i pogłębienia umiejętności wzajemnego zrozumienia między ludźmi. Są zarazem prymitywnie moralistyczni i całkowicie amoralni. Po drugie, uderza niezwykły wprost prymitywizm myślowy programów telewizyjnych, oferowanie widzowi pseudonauki i pseudoinformacji. Telewizję polską wypełniły poza quizami dla półgłówków filmiki "rozrywkowe", tzw. sitcomy, wytwór telewizji amerykańskiej, szokujący prostactwem. U nas rozpowszechniły się chyba jeszcze bardziej niż w telewizji niemieckiej, gdzie się zadomowiły, przerobione na coś jeszcze gorszego, zgodnie z ciężkim poczuciem humoru naszych zachodnich sąsiadów. W USA kretyńskie filmiki oglądane są głównie przez nastolatków. Od dawna też toczy się dyskusja nad ograniczeniem ekshibicjonistycznych talk-showów. U nas te najgorsze wzorce stają się normą programową. To, co dobre - w środku nocy W innych krajach telewizja publiczna znacząco różni się od komercyjnej. W polskiej telewizji publicznej mamy do czynienia ze wszystkimi moralnie dwuznacznymi tendencjami. Wypełniona jest po brzegi tym, czym żyją telewizje komercyjne. Można jej przypisać nawet pierwszeństwo w nadawaniu niektórych programów, na przykład seriali dokumentalnych i paranaukowych. Telewizyjna "Jedynka" oferuje taką samą liczbę głupkowatych quizów, jak telewizje komercyjne, nie mówiąc już o tzw. talk-showach. Czy i na ile telewizja publiczna spełnia więc swe ustawowe funkcje? Gdy podliczyć określonego typu programy - wszystko się zgadza. Kultury, publicystyki i dobrych filmów jest tyle, ile być powinno. Ale szefowie telewizji wybrnęli z sytuacji niezwykle pomysłowo i cynicznie. Otóż telewizja publiczna staje się interesująca po godz. 22.00 lub 23.00. Wtedy można zobaczyć kontrowersyjne dokumenty, które mówią o istotnych problemach kraju i świata, cykle programów filmowych, a także programy muzyczne, baletowe, operowe i dodatkowe edycje Teatru Telewizji. A poza tym - sitcomy, quizy, idiotyzm nowel i seriali. Telewizyjna publicystyka przybrała kształt szczególny: zamiast budzić refleksję, "miga obrazkami". Politycy różnej maści, acz też dość wyselekcjonowani, są głównymi dyskutantami i ekspertami, co naprawdę trudno zaakceptować. Uderza rosnąca liczba pseudodyskusji z udziałem publiczności, która na ogół używana jest jako tło - barwny tłumek, przemieszczający się z "nie" na "tak" i odwrotnie. Nie udało mi się zobaczyć ani jednego programu w telewizji publicznej, po którego obejrzeniu miałbym poczucie, że przynajmniej zarysowano w pełni jakiś doniosły i gnębiący nas na co dzień problem. Odnoszę wrażenie, że poziom dziennikarstwa w telewizji publicznej wyraźnie się obniża. Informacja jest tak skonstruowana, że nie można dotrzeć do istoty rzeczy, na przykład przyczyny konfliktu, który został barwnie opowiedziany i zilustrowany. Zapewne to efekt założenia o tzw. bezstronności dziennikarskiej, które na ogół i tak jest łamane, choćby komentarzem albo tonem głosu i treścią dziennikarskich pytań. Ale zarazem ten model zabrania dziennikarzowi dokonania analizy, zbadania po czyjej stronie jest racja, jakie argumenty mają jedni, a jakie drudzy, jakie motywy i jakie interesy reprezentują strony sporu. Bez takiego wglądu w przebieg konfliktów i dyskusji nie można naprawdę w pełni odpowiedzieć na pytanie, co się dzieje i dlaczego. Gusty można kształtować Przed laty telewizyjna Jedynka pełniła niezwykle ważną funkcję wychowawczą, rozwijając program telewizji edukacyjnej. Pasmo to pozostało, ale i tam górę wzięła "telewizja obrazkowa". Funkcje edukacyjne, zwłaszcza wobec dorosłych widzów, realizuje jednak telewizja nie tylko w programach stricte edukacyjnych. Ludzie uczą się najwięcej z przykładów. Telewizyjne podglądactwo to manipulacja ludzką potrzebą wiedzy o tym, jak żyją i jak działają inni, jak sobie radzą w różnych życiowych sytuacjach. Ta potrzeba w społeczeństwie polskim wydaje się szczególnie silna, bo przecież wszyscy uczymy się żyć w nowej rzeczywistości i musimy z nią sobie jakoś radzić. Programów, które mówiłyby o tym, jak ludzie potrafią odnieść sukces, jak rozwiązują problemy, w telewizji publicznej praktycznie nie ma. Jak się pracuje na sukces? Oto pytanie, które wypełnia nawet w komercyjnych telewizjach zachodnich programy o aktorach, politykach czy biznesmenach. Takie programy w telewizji publicznej mogłyby pomóc wielu ludziom. Zasadzie konkurowania z telewizją komercyjną towarzyszy założenie, że takie są gusty szerokiej publiczności. Siła tego argumentu w dużym stopniu płynie z tego, że jest on samospełniającym się proroctwem. Działanie "pod publiczkę" utwierdza tylko określone wzorce i one stają się właśnie gustami ogółu. To nie tyle gusty publiczności wpływają na telewizję, ile telewizja na ludzkie gusty. Dlatego telewizja publiczna powinna mieć nieco inne ambicje niż te, które dają o sobie znać obecnie. Właśnie ona powinna być standardem i normą. Ona powinna wyznaczać wzorce dla nadawców, eksperymentować z różnymi formami i treściami telewizyjnych programów. Nie wolno jej zaniedbywać funkcji obywatelskich. Niestety, dziennikarstwo staje się w naszej publicznej telewizji coraz bardziej upolitycznione i służy określonym politycznym aktorom. Nawet jeśli robi to dość subtelnie, burzy proporcje i uniemożliwia pełną, swobodną dyskusję. Najwyższa pora na dyskusję o działaniu publicznych mediów i o zmianach ustawowych, które wyzwoliłyby je spod władzy polityków. Autor jest profesorem socjologii
Analiza programów telewizyjnych, przeprowadzona przez dziennikarzy "Rzeczpospolitej", jest przedsięwzięciem imponującym. Ponieważ taką analizę przeprowadzono drugi raz, można dostrzec utrwalające się tendencje i uchwycić nowości. Obecność przemocy jest stała nawet w bajkowych programach dla dzieci. Wypełnione seksem programy proponowane są widzowi już od rana. Pojawiła się cała gama programów, w których bezwstydnie odsłania się ludzkie emocje albo podgląda ludzkie życie. Przodująca pod tym względem okazała się TVN. Namnożyło się konkursów, jeden głupszy od drugiego, oraz programów typu "Milionerzy", kuszących widzów mirażem wielkich pieniędzy. Warto odnotować również pojawienie się filmów, którym też przyświeca zasada podglądactwa. Szczególne znaczenie mają tu programy medyczne. Znowu przewodzi tu TVN. Wnioski - to, po pierwsze, zachwianie wzorów przyzwoitości, wzorów szacunku dla ludzkich uczuć i problemów. Po drugie, uderza niezwykły prymitywizm myślowy programów telewizyjnych, oferowanie widzowi pseudonauki i pseudoinformacji. Telewizję polską wypełniły tzw. sitcomy, wytwór telewizji amerykańskiej. U nas te najgorsze wzorce stają się normą programową. W innych krajach telewizja publiczna znacząco różni się od komercyjnej. W polskiej telewizji publicznej mamy do czynienia ze wszystkimi moralnie dwuznacznymi tendencjami. telewizja publiczna staje się interesująca po godz. 22.00 lub 23.00. Telewizyjna publicystyka zamiast budzić refleksję, "miga obrazkami". poziom dziennikarstwa w telewizji publicznej wyraźnie się obniża. Informacja jest tak skonstruowana, że nie można dotrzeć do istoty rzeczy. Zapewne to efekt założenia o tzw. bezstronności dziennikarskiej. ten model zabrania dziennikarzowi dokonania analizy. Telewizyjne podglądactwo to manipulacja ludzką potrzebą wiedzy o tym, jak inni sobie radzą w różnych życiowych sytuacjach. Programów, które mówiłyby o tym, jak ludzie potrafią odnieść sukces, jak rozwiązują problemy, w telewizji publicznej praktycznie nie ma. Takie programy mogłyby pomóc wielu ludziom. To nie tyle gusty publiczności wpływają na telewizję, ile telewizja na ludzkie gusty. Dlatego telewizja publiczna powinna być standardem i normą.
ROSJA - USA Putin ma czas SŁAWOMIR POPOWSKI z Moskwy Bill Clinton po raz ostatni gościł w Moskwie w charakterze prezydenta Stanów Zjednoczonych. Jeszcze miesiąc temu w stolicy Rosji spekulowano o możliwości podpisania porozumienia - choćby wstępnego - w sprawie nowego układu rozbrojeniowego START III. Dowodzono, że jest to marzenie Clintona, który - podobno - chciałby tak mocnym akordem zakończyć swoją prezydenturę. Później jednak nastroje były znacznie bardziej minorowe i - jak stwierdził profesor Gieorgij Arbatow, honorowy dyrektor wpływowego moskiewskiego Instytutu USA i Kanady - jeśli tylko obu prezydentom uda się powstrzymać, albo przynajmniej spowolnić narastanie negatywnych tendencji w stosunkach dwustronnych, to już to wystarczy, aby szczyt rosyjsko-amerykański można było uznać za udany. W tej dość sceptycznej ocenie sytuacji nie było żadnej przesady. Stosunki rosyjsko-amerykańskie od dłuższego czasu znajdują się w głębokiej zapaści. Clinton nie był w Moskwie od 1997 roku. Najpierw, dlatego że rosyjska Duma, aż do tego roku, nie chciała ratyfikować układu START II, potem, dlatego że Rosja nie chciała przyjąć do wiadomości rozszerzenia NATO, a jeszcze poźniej, kiedy rozpoczynała się operacja w Kosowie - Jewgienij Primakow, lecący właśnie do Waszyngtonu, w dramatycznym geście zawrócił samolot do Moskwy... Potem też było nie lepiej, a wielu komentatorów moskiewskich głośno zaczęło ostrzegać przed możliwością nowego kryzysu w stosunkach Rosja - USA. Teraz przedmiotem fundamentalnego sporu stawała się amerykańska inicjatywa budowy Rakietowego Systemu Obrony (NMD), a dla Rosjan - przyszłość podpisanego w 1972 roku układu ABM. Ich zdaniem, układ ten stanowi fundament całego dotychczasowego systemu wzajemnego odstraszania, na którym opierają się wszystkie kolejne porozumienia rozbrojeniowe. W konsekwencji jednostronne wyjście z niego USA groziłoby zniszczeniem całej konstrukcji. ABM czy NMD Spodziewano się, że Clinton będzie przekonywał Putina do tego, aby się zgodził na "adaptację" układu ABM do warunków współczesnych. Nikt przy tym nie brał pod uwagę możliwości kompromisu ze strony Amerykanów i dominowało przekonanie, że niezależnie od stanowiska rosyjskiego, oni i tak będą budować swój system NMD. Patrząc z tego punktu widzenia, sytuacja Putina nie była łatwa. W rosyjsko-amerykańskim sporze o przyszłość systemu NMD mocniejsze karty były i są po stronie Waszyngtonu. W Moskwie nikt nie ma co do tego wątpliwości. Obejmując urząd prezydencki, nowy gospodarz Kremla dość jasno sformułował swoją koncepcję polityki wobec Stanów Zjednoczonych. Jej praktycznym wyrazem było szybkie i gładkie przeprowadzenie ratyfikacji układu START II, na co Jelcynowi nie starczało siły, a także - całkiem niedawno - ratyfikowanie układu o zakazie przeprowadzania prób z bronią jądrową. W ten sposób Putin oczyścił drogę do kolejnych porozumień rozbrojeniowych i dał jednoznacznie do zrozumienia, że jest w stanie zapewnić ich realizację u siebie, w kraju. Sygnał ten wyraźnie jednak został zignorowany za Oceanem i w najmniejszym stopniu nie wpłynął na stanowisko w sprawie NMD. W praktyce więc zakwestionowana została podstawowa formuła, na której opiera się promowana przez Putina koncepcja polityki w dziedzinie bezpieczeństwa: maksymalna redukcja zbrojeń przy dostatecznie efektywnej obronie. Upór Amerykanów, broniących koncepcji NMD, burzył ten system i zmuszał Putina do zajęcia nieprzejednanej pozycji - rosyjski przywódca na wszelkie próby skłonienia go do ustępstw odpowiadał niezmiennie: jeśli USA wyjdą z układu ABM, wówczas Rosja wycofa się ze wszystkich porozumień rozbrojeniowych - tych dotyczących broni nuklearnych, jak i konwencjonalnych - i przystąpi do realizacji własnej polityki w dziedzinie odstraszania jądrowego. Jedyny kompromis, na jaki dotąd Putin gotów był przystać, to prowadzenie dalszych rozmów w kontekście nie ratyfikowanych dotąd porozumień z 1997 roku. W tej sytuacji było jasno widać, że już przed szczytem układ ten jest on skazany na całkowite fiasko, które jeszcze bardziej zaciąży na stosunkach między Moskwą i Waszyngtonem. Punkt dla Putina A jednak - i trzeba oddać to Władimirowi Putinowi - potrafił on znaleźć wyjście z impasu. Na dzień przed spotkaniem z Clintonem, w wywiadzie dla stacji telewizyjnej NBC, rosyjski prezydent zaproponował, aby wspólnie rozwijać system obrony antyrakietowej. Propozycja ta była zaskoczeniem. I to nie tylko dla Amerykanów, ale - być może - w jeszcze większym stopniu dla rosyjskich generałów i przede wszystkim dla dowódcy rosyjskich strategicznych wojsk rakietowych, generała Władimira Jakowlewa. W rzeczywistości nie jest to nawet idea nowa - Moskwa jeszcze za czasów Jelcyna występowała z podobnymi sugestiami, a Putin po prostu ją reanimował. Co przy tym istotne, to to, że ani Stany Zjednoczone, a Rosja tym bardziej, nie są gotowe na realizację podobnego przedsięwzięcia. Realizacja planu budowy amerykańskiego systemu antyrakietowego tylko na Alasce (zasięg w promieniu około 2000 kilometrów, co łącznie z tym, na co zezwala układ ABM, pozwoli zasłonić parasolem antyrakietowym ponad 70 procent terytorium kraju) - kosztować będzie budżet USA prawie 60 miliardów dolarów. I co najmniej tyle samo musiałaby wydać Rosja, a być może nawet więcej, skoro - jak wynika z szacunków rosyjskich wojskowych - aby skutecznie chronić swoje terytorium, z racji warunków geograficznych, Rosja potrzebowałaby od 1000 do 1500 antyrakiet! To jest nierealne i w tym sensie propozycję Putina można porównać do jego wcześniejszej wypowiedzi o gotowości przystąpienia Rosji do NATO. I mimo wszystko posunięcie rosyjskiego prezydenta było celne. Putin w istocie nie miał wyboru. Gdyby Clinton otwarcie odrzucił propozycję swojego rosyjskiego partnera, wówczas gospodarz Kremla miałby do wyboru dwie możliwości: albo ustąpić i przystać na rozmowy na warunkach Waszyngtonu, ale wówczas straciłby twarz i powtórzył doświadczenia Jelcyna, który nie raz straszył świat, a potem gładko się wycofywał; albo też rzeczywiście musiałby spełnić swoje groźby, co oznaczałoby konieczność zapomnienia na długie lata o równowadze strategicznej i podjęcie nowego wyścigu zbrojeń. Moskwy nie stać Moskwa w żadnym razie nie może sobie na to pozwolić, bez powtórzenia tragicznych doświadczeń z czasów stalinowskich i okresu "wielkiej industrializacji". Pod względem wielkości produktu krajowego brutto Rosja zajmuje dziś 21. miejsce na świecie i pod tym względem ustępuje USA 45 razy. W przeliczeniu na głowę ludności wynik jest nieco lepszy, ale i tak ciągle jeszcze 25 razy gorszy niż w Stanach Zjednoczonych. Już teraz, jak otwarcie stwierdzano w toku debaty ratyfikacyjnej nad układem START II, Rosję stać na utrzymanie około 1000-1500 rakiet strategicznych i dokładnie tyle proponowała ona zapisać w porozumieniu START III. I nie może być inaczej, skoro roczne wydatki Rosjan na zbrojenia wynoszą zaledwie około 0,5 procent podobnych wydatków w USA. Gra na czas Putin znakomicie zdaje sobie z tego sprawę i trudno odmówić racji Siergiejowi Karaganowowi, który komentując propozycję rosyjskiego prezydenta twierdzi, że miała ona wyłącznie charakter polityczny. Z jednej strony - jest ona swego rodzaju "testem" wobec Amerykanów, a z drugiej - pozwala uniknąć konfrontacji z USA i to na okres 10-15 lat. Mówiąc inaczej, mając do wyboru otwarte starcie i unik, Putin wybrał to drugie, wychodząc z założenia, że skoro nie ma się w ręku dostatecznie mocnych kart, to przynajmniej dobrze jest wygrać na czasie. W końcu - jak twierdzi Karaganow - amerykańska inicjatywa, w krótkim okresie, jest bardziej niepokojąca dla Chin niż dla Rosji. Zdaniem Siergieja Rogowa - dyrektora Instytutu USA i Kanady - w obecnej sytuacji trudno będzie przeciwdziałać próbom Amerykanów narzucenia Rosji drugoplanowej roli na arenie międzynarodowej i ignorowania jej interesów. Ale właśnie dlatego Moskwa nie powinna dopuszczać do dalszego zaostrzania napięcia i musi zachować wszystkie podstawowe mechanizmy stabilizujące stosunki rosyjsko-amerykańskie. I to był w istocie program minimum szczytu Clinton-Putin, z założeniem, że dialog będzie kontynuowany już z następnym gospodarzem Białego Domu. Temperatura i intensywność tego dialogu w dużej mierze będzie zależeć od tego, kto nim zostanie. Putin ma czas. Poczeka.
Stosunki rosyjsko-amerykańskie od dłuższego czasu znajdują się w głębokiej zapaści. przedmiotem sporu stawała się amerykańska inicjatywa budowy NMD, a dla Rosjan - przyszłość układu ABM. Upór Amerykanów zmuszał Putina do zajęcia nieprzejednanej pozycji - jeśli USA wyjdą z układu ABM, wówczas Rosja wycofa się ze wszystkich porozumień rozbrojeniowych. Putin zaproponował, aby wspólnie rozwijać system obrony antyrakietowej. posunięcie było celne.
MłODZIEŻ I RELIGIA Panuje powszechne przekonanie, że ujawnienie sprawy zapobiegło planowanym na 13 kwietnia kolejnym rytualnym samobójstwom Krajobraz z szatanem ELżBIETA POŁUDNIK Policja w Białej Podlaskiej wykryła grupę satanistów. Należy do niej co najmniej kilkanaście osób. Mają od 16 do 23 lat. Część z nich to uczniowie bialskich szkół średnich. Problem zaczyna być dostrzegany też w podstawówkach. Dwaj szesnastoletni chłopcy popełnili samobójstwo. Odebrali sobie życie 13 lutego i 13 marca. Jeden z nich był zdeklarowanym satanistą. Drugi miewał kontakty z grupą. Powszechnie uważa się, że śmierć przynajmniej jednego z nich mogła być ofiarą złożoną szatanowi. Przywódca sekty - 23-letni Grzegorz Sz., "czarny biskup", został tymczasowo aresztowany pod zarzutem nakłaniania do samobójstwa poprzez rozmowy i obrzędy o charakterze satanistycznym oraz rozprowadzania i namawiania do zażywania środków odurzających. Paweł K., ps. Suchy, również trafił do aresztu. Prokurator zarzuca mu profanację grobu na bialskim cmentarzu. Zabrane z grobu dwie czaszki używano do satanistycznych obrzędów. W Białej Podlaskiej panuje powszechne przekonanie, że ujawnienie sprawy zapobiegło planowanym na 13 kwietnia kolejnym rytualnym samobójstwom. Większość bialskich satanistów zalicza siebie do "lawejowców". Nie odprawiali więc czarnych mszy polegających na składaniu w ofierze szatanowi ludzi. Zastępowały ich zwierzęta. Planowali jednak samobójstwa, na przykład ukrzyżowanie na terenie kościoła i podpalenie lub rozerwanie się granatem podczas mszy w kościele pełnym ludzi. "Jestem satanistą" - mówi o sobie 21-letni Krzysztof. Pracuje w jednym z zakładów rolnych w Białej Podlaskiej. Kupił biblię La Veya na stoisku w Warszawie za 30 złotych. To nic złego - mówi. - Gdybyśmy odbijali ją na powielaczach i rozprowadzali, to może byłoby to przestępstwo - zastanawia się. - Ale to przecież jest legalne wydawnictwo. Krzysztof tłumaczy, na czym polega satanizm. Zaskakuje słownictwem i znajomością zjawisk kulturowych. "Satanizm jest religią - mówi - gdyby nie miał boga w postaci szatana, byłby prądem umysłowym, jak humanizm. Jak przeczytałem biblię satanistyczną, to myślę, że jest to lepsze niż religia. Do kościoła nie chodzę od końca podstawówki. To nie ma sensu. Ograniczenia, umartwianie się to nie dla mnie. La Vey mówi, żeby korzystać z życia, i ja się z nim zgadzam. Bez satanizmu nie da się tego robić". Krzysztof proponuje pożyczenie mi biblii La Veya. Teraz jednak nie ma jej u siebie, pożyczył koledze. "Może pani przeczytać. Przecież to niczym nie grozi" - mówi. Szepela zna. - Jak się napił, to miał taką śrubę, że coś śpiewał. Co? Teksty kapel metalowych. Satanistycznych też. Krzysztof nie zgadza się z opinią, że satanista to człowiek zawsze ubrany na czarno. Glany, czarna kurtka, pentagram - to pomyłka. - Ja tak się nie ubieram, a jestem satanistą. Suchy i Szepel? No, oni zawsze chodzili na czarno. Czy były czarne msze? Nie wiem. Jeśli były obrzędy, to ja w nich nie brałem udziału - mówi Krzysztof. - Najczęściej czytaliśmy książki, słuchaliśmy muzyki, dyskutowaliśmy. "Bagsika" poznałem tego wieczora, gdy się powiesił. Poszedłem do Szepela, bo miał urodziny. Grzesiek chciał, byśmy poszli na plac Wolności. Kupiliśmy wódkę i poszliśmy do parku. "Bagsik" mówił, że się powiesi. Nie brałem tego na serio. Nikt chyba nie wierzył, że zrobi to naprawdę. W szkolnych zeszytach Marcin-"Bagsik" pisał coś na kształt własnej biblii. Niewiele tam notatek z lekcji - tylko kilka pierwszych kartek. Potem rysunki, wiersze, opowiadania, luźne notatki. Głównym bohaterem jest szatan, demony, Belzebub. Słuchał La Veya. Dużo czytał, zwłaszcza horrory i mroczną fantastykę. "Czy może istnieć ród wampirów, inny niż znany z literackich przekazów i zabobonów. Kiedyś o tym pomyślę z długopisem w ręku" - napisał na jednej kartce. Wiesław Gromadzki, szef Klubu Literackiego "Maksyma" w Białej Podlaskiej, mówi, że młodzi ludzie tak piszą. Zawiedli się na świecie. Rezygnacja, brak zgody na otaczającą rzeczywistość, panujące powszechnie zło, beznadziejność to powszechny temat w twórczości nastolatków. "W przypadku Marcina zadziwiła mnie tylko ta diaboliczna symbolika, postacie Belzebuba, mroczność. Miałem z nim kontakt tylko przez kilka tygodni. Zamierzałem z nim o tym porozmawiać, gdy lepiej się poznamy. Obiecał pokazać mi wszystkie swoje teksty, kiedy je dokończy - jak się wyraził. Trzeba przyznać, że Marcin miał nie tylko talent plastyczny, ale i literacki" - mówi Wiesław Gromadzki. Dotrzeć do własnego dziecka "Jestem chrześcijanką i nie pozwolę córce od tej wiary odejść" - mówi matka jednej z bialskich poganek, która utrzymywała bliskie kontakty z satanistami. Dorota przed pięcioma minutami wyszła z domu w towarzystwie innej poganki, znacznie bardziej chyba wtajemniczonej w arkana satanizmu. Mijając nas naciągnęła na głowę spiczasty kaptur czarnej bluzy ukrywając twarz. Obydwie nie chcą rozmawiać z dziennikarzami. Matka Doroty nic nie wiedziała o "zainteresowaniach" córki. "Może bym coś podejrzewała, gdyby nie wracała na noc do domu. Ale ona nie sprawiała kłopotów - tłumaczy. - Pracuję w szkole, w której uczy się córka. Mam ją cały czas na oku. Ona była tylko świadkiem. Jak dowiedziałam się o tym, od razu zwolniłam się ze szkoły i pojechałam na policję. Ona była tylko świadkiem - tłumaczy z uporem. To przykre dla mnie. Wychowuję cudze dzieci w szkole, a nie potrafiłam dotrzeć do własnego dziecka" - dodaje. Metalowe miasto "Spijam dziewczęcą krew z błony dziewiczej" to sztandarowy utwór na płycie satanistycznego zespołu KAT z 1996 roku, zatytułowanej "Róże miłości najchętniej przyjmują się na grobach". Takie treści mogą częściowo tłumaczyć zafascynowanie bialskich satanistów orgiami seksualnymi. Poganki twierdzą, że obrzędy sobótkowe, zwane też kupałą, były obchodzone już przed kilkoma laty, kiedy były jeszcze uczennicami podstawówki. Pogańskie święto połączone było z seksualnym rozpasaniem. Choć sataniści werbowali swoich członków przede wszystkim wśród uczniów szkół średnich, to poganie, zwani też "Słowianami", pojawiali się również w bialskich podstawówkach. Lider zespołu KAT Roman Kostrzewski przetłumaczył na język polski i wydał na płycie kompaktowej satanistyczną biblię La Veya. Podobnie jak satanistyczna muzyka, była ona słuchana przez bialskich satanistów. KAT koncertował w Białej Podlaskiej ponad dwa lata temu - w październiku 1994 roku. Metalowe zespoły przyjeżdżały tu zresztą często. "To zawsze było metalowe miasto" - mówią młodzi ludzie. - Dobrze się bawiłem na koncertach metalowych - mówi "Krynia" deklarujący się jako satanista. - Kiedyś było łatwiej zdobyć kasety, bo można było kupić pirackie. Teraz są drogie, nie zawsze można sobie pozwolić na kupienie nowości. Czasem się wymieniamy, pożyczamy sobie. W sklepie muzycznym w centrum miasta dwie gabloty to kasety z metalem. "Metal" można zresztą kupić w każdym muzycznym sklepie. "Ale o co chodzi?!" To najczęściej słyszane przez nas pytanie zadawane przez matki młodych ludzi, którzy podejrzewani są o kontakty z satanistami. W tonie rozmowy daje się wyczuć rozdrażnienie, wręcz agresję. Najchętniej wyrzuciłyby nas za drzwi. Uważają, że ich dzieci nie są złe, a to, co się stało, to jakaś pomyłka. W niespełna sześćdziesięciotysięcznym mieście nie można dziwić się takim reakcjom. Prawie wszyscy się tu znają. Mieć syna satanistę to wielki wstyd, wręcz piętno. Kapłan się zaparł? Taka postawa wydaje się być bardzo na rękę 19-letniemu "Panasiowi". Uważany jest za trzeciego kapłana sekty. Szczupły, niewysoki, o śniadej cerze i ciemnych oczach nastolatek jest wyraźnie zdenerwowany. Przyznaje, że gra w zespole muzycznym. Satanistyczne nagrania kolportowane były najprawdopodobniej wśród podobnych grup w całej Polsce. "Nie ma żadnej sekty - mówi - to tylko gazety tak wypisują. »Suchy« (aresztowany Paweł K. - red.) przychodził czasem do mnie posłuchać, jak gramy. Ale prawie go nie znałem. A Szepela (czarny biskup - red.) to znałem tylko z widzenia. Z placu Wolności. Co tam robił? A co miał robić! Pił. Czarne msze?! Jakie czarne msze!. Nic nie wiem. Wszyscy młodzi się z was śmieją. Idźcie pogadać z innymi, których też zatrzymała policja!". "Sataniści to świry" - mówią może dwunasto-, trzynastoletni chłopcy palący papierosy na klatce schodowej jednego z osiedlowych klubów kultury. Mają na sobie szaliki kibiców sportowych. Wracają właśnie z meczu. "My się z nimi nie zadajemy, bo to są wariaci. Oni są nienormalni. Jeden satanista to rzucał w przechodniów na ulicy nożyczkami. Chodzą tu po osiedlu, ale my z nimi nawet nie rozmawiamy. Ale policja też moim zdaniem źle robi - mówi jeden z dzieciaków - bo zatrzymują na ulicy osoby ubrane na czarno. Sam widziałem, jak obok szkoły zgarnęli jedną dziewczynę. Cała była w czarnym ubraniu, ale to nie była satanistka - tłumaczy. - Jak będzie pogrzeb, to chyba też wszystkich zaaresztują, bo będą na czarno! - dzieciaki wybuchają gromkim śmiechem. - Ale jutro na pewno ktoś się powiesi! Na pewno, na pewno się powiesi! Dlaczego? Bo jutro jest trzynasty. Zawsze teraz, jak będzie trzynasty, to będą się wieszać" - mówią wszyscy z pełnym przekonaniem. Takie rzeczy w Białej?! - mówią zdziwieni mieszkańcy miasta. Informacje o zwyrodnieniu młodzieży przyjmują wszyscy z lekkim niedowierzaniem. W parku radziwiłłowskim w centrum miasta odbywały się satanistyczne spotkania. "To tylko młodzież, która pije tu wino" - mówią pracownicy mieszczącego się w resztkach pałacu Radziwiłłów Regionalnego Ośrodka Kultury. Szefowa placówki jest oburzona, że wymyślono problem. "Jacy sataniści?! Tu, u nas, w Białej?!" - mówi. - Całe lato nie mieliśmy z nimi spokoju - opowiadają inni pracownicy tej samej placówki. - Jak były dyskoteki w amfiteatrze, to zawsze przychodzili rozrabiać. Stawali w grupie i krzyczeli "Ave Satan". Palce to układali tak jakoś w pięść, że tylko kciuk i mały palec sterczały do góry. Trzeba ich było przeganiać, bo młodzież nie mogła się bawić. Przesiadywali w krzakach i odprawiali te swoje cyrki przy ogniskach. Pili przy tym, jeszcze butelki leżą. Siadali na tym zwalonym drzewie. Wszystko było tu zarośnięte krzakami. Wejście było tylko z jednej strony. - Ja się ich nie boję - mówi specjalista do spraw zieleni pracujący w parku. - Ale w nocy to bym tu nie przyszedł. Jak w dzień pracuję, to też rozglądam się dookoła. Palacze z kotłowni to przez całą zimę nie wychodzili. Zamykali drzwi na klucz. Opowiadali czasem, że słychać tylko dzikie wrzaski. Na budynkach w parku widać satanistyczne napisy. Trzy szóstki, ave satan, odwrócone krzyże, szubienice. Wśród napisów widać też pseudonimy satanistów. Napis "Ave Satan" ktoś zamalował czarnym węglem, pisząc na nim "Ave Maria". Sataniści to dziennikarze Dyrektorzy kilku szkół, w których uczyli się sataniści, chcieliby mówić przy tej okazji o sukcesach kierowanych przez nich placówek. Mają żal do prasy, że nagłaśnia problem. - Lepiej jest pokazywać osiągnięcia, których mamy niemało - mówią. "To wy jesteście żądni krwi. Nie różnicie się od satanistów" - wołał wzburzony dyrektor LO, w którym uczył się jeden z nieżyjących chłopców. Ma żal do dziennikarzy, że szkalują jego szkołę. Samorząd wystosował nawet list otwarty do mediów. "Nieprawdziwa była informacja o wystawie prac satanistycznych w szkolnej galerii" - napisali uczniowie. Faktem jednak jest, że prace Marcina trafiły na wystawę obrazującą osiągnięcia plastyczne uczniów. Nie da się ukryć ich charakteru. Dyrektor we wcześniejszej rozmowie z dziennikarzami przyznał, że "rysunki były jednorodne tematycznie i dotyczyły innego świata". Wiadomość o bialskich uczniach powiązanych z grupami satanistycznymi poruszyła całe środowisko oświatowe. "Problem zaczyna być postrzegany w kategoriach politycznych, a nawet personalnych. Próby rozgrywania własnych interesów w sposób wykorzystujący ten szokujący problem trzeba nazwać wprost - nieprzyzwoitością" - powiedział długoletni nauczyciel jednej z bialskich szkół średnich, który woli zachować anonimowość. Sataniści kontaktowali się też czasem z księżmi. - Trochę naiwnie wierzyłem, że poszukują właściwej drogi. Im zależało raczej na potwierdzeniu własnych przekonań - mówi jeden z księży, który miał okazję rozmawiać z członkami grupy. Honor satanisty Wielu członków grupy to dzieci z rozbitych lub niepełnych rodzin. Brak ojca powoduje, że tożsamość odnajdują w grupie - mówią dorośli znający tę młodzież. Grupa daje im akceptację i poczucie bezpieczeństwa. Honor to jedyna chyba pozytywna wartość, jaką akceptują. Pojmują go jednak również na swój sposób. Absolutyzują go. Często utożsamiają z zemstą. Życie nie jest dla nich ważne, swoisty honor tak. Ludzie, którzy w różny sposób zetknęli się z bialskimi satanistami, podkreślają, że nie zawsze byli agresywni. Często sprawiali wrażenie "grzecznych chłopców". Są jednak bardzo zamknięci w sobie. Żyją we własnym świecie. Satanizm jest dla nich również doświadczeniem intelektualnym. Są wrażliwi. Dużo czytają, dyskutują o swojej "religii". Starają się ją zgłębiać. Filozofia przewrotna "Zajmowałem się różnymi filozofiami - mówi Wiesław Gromadzki - satanistyczna zaskakiwała mnie o tyle, że była przewrotna. Szatan zajmuje miejsce Boga. Jest ich zdaniem potężniejszy. Zło jest wszechmocne i zwycięża, a oni widzą w tym sens. To sprzeczne i niezrozumiałe dla nas, ale zło paradoksalnie zajmuje w tej ideologii miejsce dobra i staje się dla nich wartością, wokół której budują swoją wizję świata. Czterdziesto- czy pięćdziesięciolatka nie da się na to »złapać«. Młodzi, niedojrzali widzą w tym jednak dreszcz emocji, coś odmiennego. Podejrzewam, że większość z nich weszła w to z takich pobudek. Potem trudno im jednak z tego wyjść". Idol satanistów La Vey ogłosił satanistyczną biblię w 1966 roku. Jest Cyganem z Transylwanii w USA. Z zawodu był treserem zwierząt. W dzieciństwie opowiadano mu legendy o wampirach i czarownicach. Gdy miał 15 lat, zainteresował się okultyzmem. Potem został zdeklarowanym satanistą. Uważa, że jego dziejową misją jest zniszczenie chrześcijaństwa. La Vey pojawił się w filmie Romana Polańskiego "Dziecko Rosemary". Zagrał w nim rolę szatana. Sataniści przejęli wiele z symboliki chrześcijańskiej, odwracając jej sens. Jezus zajmuje miejsce szatana. Krzyż jest odwrócony do góry nogami. Monstrancja z hostią to dla nich lewiatan. Każdy satanista podkreśla, że chrześcijaństwo jest jego największym wrogiem. "Tu jest potrzebna mądrość. Kto ma rozum, niech liczbę Bestii przeliczy: liczba to bowiem człowieka. A liczba jego jest sześćset sześćdziesiąt sześć". (Apokalipsa św. Jana. 13,18 - Biblia Tysiąclecia) Autorka jest publicystką "Dziennika Wschodniego"
Policja w Białej Podlaskiej wykryła grupę satanistów. Przywódca sekty został tymczasowo aresztowany pod zarzutem nakłaniania do samobójstwa. Krzysztof tłumaczy, na czym polega satanizm - gdyby nie miał boga w postaci szatana, byłby prądem umysłowym. W szkolnych zeszytach Marcin-Bagsikpisał wiersze, opowiadania. Głównym bohaterem jest szatan. Marcin miał talent literacki.sataniści werbowali swoich członków wśród uczniów szkół średnich, poganie pojawiali się również w podstawówkach.matki młodych ludzi, którzy podejrzewani są o kontakty z satanistami, Uważają, że to jakaś pomyłka. mieszkańcy miasta Informacje o zwyrodnieniu młodzieży przyjmują z niedowierzaniem. Dyrektorzy szkół, w których uczyli się sataniści, Mają żal do prasy, że nagłaśnia problem. Wielu członków grupy to dzieci z rozbitych rodzin.
Telewizja publiczna TVP miota się od misji do komercji i z powrotem Odmrozić skansen Beata Modrzejewska "Mundial 2002" będzie transmitowany przez Polsat, podobnie mecze Ligi Mistrzów do 2003 roku. To kolejne pole stracone przez TVP. Konkurencja będzie odbierać TVP atrakcyjne pozycje i telewidzów dopóty, dopóki ta nie zrozumie, kim jest i o jakie programy zamierza walczyć. W pierwszej połowie 1999 r. programy telewizji publicznej oglądało mniej osób niż rok wcześniej. Z każdym rokiem zmniejsza się udział TVP w rynku telewizyjnym. To dobrze - zwłaszcza dla telewizji publicznej. Im większa będzie ofensywa telewizji prywatnych, tym szybciej ludzie TVP uświadomią sobie, że nie mają sensu próby pokonania konkurencji na jej polu, czyli w szeroko rozumianej komercji. Natomiast szeroka oferta telewizji komercyjnych uświadomi telewidzom, jakich programów im brakuje. I właśnie po nie, po pogłębioną publicystykę, niebłahą informację, programy edukacyjne, kulturalne, literackie, naukowe, oświatowe telewidzowie będą wracać do TVP. Niektórzy mogą uznać, że oczekiwanie, iż takie programy będzie tworzyć i emitować TVP to mrzonka. A przecież ustawa o radiofonii i telewizji stanowi, że do zadań publicznej telewizji należy (m.in.) w szczególności "popieranie twórczości artystycznej, literackiej, naukowej oraz działalności oświatowej". Czy dzisiaj telewizja publiczna te zdania wypełnia? Grzech pierworodny, czyli partyjność Wadliwy system wybierania medialnych decydentów, wedle zapewnień twórców, miał się z czasem sam uregulować. Niestety nie był tak uprzejmy i coraz bardziej kuleje. Politycy wybrali swoich kolegów do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, ci z kolei powiązanych z politykami członków rad nadzorczych mediów publicznych i powiązane ze sobą składy zarządów. Członkowie zarządów podobierali dyrektorów programów itd. To w znakomity sposób uniemożliwiło zdystansowanie telewizji do świata polityki. Jednak na funkcjonowanie TVP wielki wpływ ma to, że nikt tak naprawdę nie wie, czego należy od niej oczekiwać: jaki procent programów łatwych, jaki ambitniejszych, tzw. misyjnych, jaki etos postępowania powinien obowiązywać jej pracowników (i kierownictwo), czy postawić na dziennikarstwo partyjne czy zobiektywizowane itd. Telewizja publiczna nie ma tożsamości. Z tych przyczyn wynika jej podatność na manipulację, ręczne sterowanie i polityczne przepychanki. Władze telewizji z lubością cytują sondaże, z których wynika, iż w oczach Polaków TVP ma autorytet większy od naczelnych organów państwa. Ale czy ciągły udział w awanturach, potyczkach, obrzucaniu się inwektywami może budować autorytet? Może Polakom chodzi o coś innego i zakreślając odpowiedź: "mam zaufanie do TVP", myślą "wierzę w prognozę pogody"? Skansen, czyli telewizja dworska TVP "musi uczestniczyć w kreowaniu kierunków rozwoju nowych technik" - napisał przewodniczący KRRiTV Juliusz Braun i dodał: "telewizja publiczna nie może stać się skansenem". Ale jest. Jak twierdzą pracujący na Woronicza nadal na korytarzach straszy klimat znany z filmu "Człowiek z marmuru". Jak wygląda apolityczność TAI pokazał protest przeciwko wpływom PSL, zakończony odejściem wiceszefa Jacka Maziarskiego, który ujawnił jak bardzo TVP kibicuje SLD i PSL. Apolityczność Jedynki pokazał konflikt wokół programu "Tygodnik polityczny Jedynki" i jego reperkusje: bronienie przez prezesa TVP Roberta Kwiatkowskiego jednostronnego upolitycznienia dziennikarzy i finał w postaci bojkotu programu przez koalicję rządzącą. Rok 1999 zaczął się znamiennie - życzenia sylwestrowe z kielichem szampana w dłoni składał telewidzom szef Jedynki Sławomir Zieliński, a nie, jak najczęściej bywało spikerzy prowadzący tego dnia program. W ogromnym show Maryli Rodowicz, emitowanym również wtedy, kamera skwapliwie filmowała gnące się w rytm przebojów kierownictwo TVP. Również podczas populistycznych gali piosenki można bez trudu zauważyć na widowni telewizyjnych decydentów. Niestety, nie można zwalić winy na operatorów, że są lizusami i dlatego filmują szefostwo. Te tony wazeliny spływają z góry. Pracownicy nie mają wątpliwości, czego oczekują ich przełożeni. Tam, gdzie jest szef i kamera, szef musi przemówić. Telewizja publiczna jest telewizją dworską, więc kłania się w pas również szefom. A przecież TVP korzysta z majątku państwowego zbudowanego ongiś z naszych podatków, a i teraz - po przekształceniach - dostaje od Polaków donacje w postaci abonamentu; jej szefowie zachowują się zaś tak, jakby w TVP już się uwłaszczyli. Ranking, czyli konkurencja Według badań firmy AGB udział Programu I TVP w pierwszym półroczu 1999 r. wyniósł 28,3 procent. W 1998 r. Jedynka zajmowała jedną trzecią rynku telewizyjnego, a rok wcześniej - o 2 procent więcej. Badania OBOP nieznacznie się różną, ale przedstawiają ten sam trend - ograniczanie pola TVP. Jaki dystans dzieli TVP od konkurencji? Pozornie olbrzymi, ale gdy spojrzeć na każdy program TVP z osobna, to siła jej polega głównie na obszarze, który zajmuje w eterze. Różnice między liderami nie są duże. We wrześniu Polsat miał 24 proc. rynku. Dwójka - 18 proc., a TVN - 11 proc. Pozostałe dwa kanały TVP są, a jakby ich nie było. Tylko 3,5 proc. rynku zajmuje sieć regionalnych oddziałów TVP (w ciągu roku straciły 2 proc. rynku), jeszcze słabiej wypada TV Polonia. "TVP broni pozycji lidera" - można przeczytać w Biuletynie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Owszem, broni, ale pojawiają się dwa pytania: dlaczego broni i jakim kosztem. Przecież nie po to uwolniono rynek mediów elektronicznych, żeby utrzymać monopol TVP! Właśnie wolny rynek i konkurencja miała ją zmusić do przekształceń: do racjonalizacji zatrudnienia, robienia programów dla widzów, a nie dla polityków. Jedyna nowa idea pojawiła się na Woronicza, gdy dogorywał Radiokomitet. Piotr Gaweł wymyślił, jak zdobyć reklamy dla TVP. I od tej pory reklama stała się - obok polityki - najważniejszym punktem odniesienia dla telewizyjnych władców. I właśnie pieniądze z reklamy płynące wartkim strumieniem zablokowały reformy w TVP. Bo skoro nie trzeba nic robić, by mieć widzów i reklamy - to po co podejmować niepopularne decyzje? I tak TVP zamroziła dawniejsze układy, stosunki, podejście do pracy, a nawet liczbę pracowników. Gdy pojawiły się stacje konkurencyjne zaczęto wprowadzać programy atrakcyjne, a mało ambitne. Mało kto dziś pamięta, że przed kilkoma laty TVP programowo nie nadawała disco polo. Dzisiaj na pewno telewizja publiczna oddałaby muzyce chodnikowej sporo czasu w prime timie, za to przedstawiciel władz powiedziałby, patrząc wprost w kamerę, że emisja tego programu zarobi na programy ambitniejsze, których tytułów nie umiałby wymienić. Problem gadających głów "Bogaci się bogacą, a biedni biednieją" - wbrew pozorom nie jest to wypowiedź z sondy ulicznej na temat sytuacji w kraju, tylko pytanie postawione przez dziennikarza programu publicystycznego profesorowi ekonomii i ministrowi finansów Leszkowi Balcerowiczowi. Nic dziwnego, że mimo wzywania do odpowiedzi zdecydowanym "i co pan na to", trudno było profesorowi ekonomii zmierzyć się z taką dawką populizmu i prymitywizmu. Pogarda dla widzów wiąże się z pogardą dla gości. Zaproszeni do udziału w publicystycznych programach często przejmują jego prowadzenie, bo prowadzący nie wie, o co chodzi. Najtrafniejsza w ostatnim czasie diagnoza stanu telewizji publicznej pochodzi z jej wnętrza. I nic dziwnego, któż lepiej ją zna od jej pracowników. W jednej z relacji z Festiwalu Filmowego w Gdyni Maciej Orłoś zadał pytanie Sławomirowi Rogowskiemu z kierownictwa TVP (szefowi Agencji Filmowej): "Czy to prawda, że TVP wspiera filmy ambitne?". "Telewizja publiczna wspiera filmy różne. Od misji do komercji. Od komercji do misji" - odpowiedział pytany. I to jest to! TVP miota się od misji do komercji i z powrotem. Uważa, ze z samego tytułu "telewizji publicznej" należą jej się przywileje i to przywileje przeliczane na złotówki. A jeśli jakieś przywileje, to najpierw powinny być widoczne pożytki, jakie z niej ma społeczeństwo. I argument, że pożytkiem jest dostarczanie rozrywki stał się śmieszny, gdy umożliwiono działalność stacjom prywatnym. Ci, którzy mają wpływ na TVP, czyli członkowie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, a za ich pośrednictwem politycy, powinni uświadomić sobie, że TVP nie jest za darmo. Ktoś na nią płaci: ludzie, którzy płacą abonament oraz reklamodawcy i sponsorzy, którzy płacą dlatego, że widzowie oglądają TVP. Nie można debatować o tym, iż w TVP jest za dużo płytkich programów i reklam, nie biorąc pod uwagę tego, że właśnie na ich zbieranie nastawiona jest TVP. Nie można mnożyć oddziałów regionalnych TVP ani kanałów, czy to naziemnych, czy satelitarnych, czy cyfrowych, nie zastanawiając się, z czego je utrzymać. Z abonamentu? Dlaczego ludzie mieliby go płacić? Trzeba im na to pytanie odpowiedzieć, udowodnić, że warto mieć telewizję publiczną. Szefowie TVP, skoro tak lubią pokazywać się publiczności, niech wystąpią i zaprezentują rozliczenie, na co poszły pieniądze z abonamentu: na jakie programy, jakie filmy, jakie imprezy. To wzbudziłoby zaufanie i może powstrzymało ludzi od wyrejestrowywania telewizorów. Najlepiej byłoby, gdyby odnowa telewizji publicznej wyszła z niej samej. Jednak trudno w to uwierzyć, by kierownictwo TVP widziało potrzebę zmian. Władza demoralizuje. Zwłaszcza jak na jej potwierdzenie ma się sześć tysięcy pracowników, trzy programy ogólnopolskie i jeden satelitarny, a wkrótce platformę cyfrową. --------- Wykorzystałam badania OBOP, oraz AGB Polska (za Biuletynem KRRiTV).
Z każdym rokiem zmniejsza się udział TVP w rynku telewizyjnym. Im większa będzie ofensywa telewizji prywatnych, tym szybciej TVP uświadomi sobie, że nie mają sensu próby pokonania konkurencji w komercji. ustawa o radiofonii i telewizji stanowi, że do zadań publicznej telewizji należy popieranie twórczości artystycznej, literackiej, naukowej oraz działalności oświatowej. Wadliwy system wybierania medialnych decydentów uniemożliwił zdystansowanie telewizji do świata polityki. Telewizja publiczna nie ma tożsamości. na Woronicza straszy klimat znany z filmu "Człowiek z marmuru". Jak wygląda apolityczność TAI pokazał protest przeciwko wpływom PSL, zakończony odejściem wiceszefa Jacka Maziarskiego, który ujawnił jak bardzo TVP kibicuje SLD i PSL. podczas populistycznych gali piosenki można zauważyć na widowni telewizyjnych decydentów. Tam, gdzie jest szef i kamera, szef musi przemówić. zachowują się tak, jakby w TVP już się uwłaszczyli.Jaki dystans dzieli TVP od konkurencji? We wrześniu Polsat miał 24 proc. rynku. Dwójka - 18 proc., a TVN - 11 proc. Pozostałe dwa kanały TVP są, a jakby ich nie było. wolny rynek i konkurencja miała zmusić do przekształceń. reklama stała się obok polityki najważniejszym punktem odniesienia dla telewizyjnych władców. pieniądze z reklamy zablokowały reformy w TVP. TVP zamroziła dawniejsze układy, stosunki, podejście do pracy, a nawet liczbę pracowników. Zaproszeni do udziału w publicystycznych programach często przejmują jego prowadzenie, bo prowadzący nie wie, o co chodzi. TVP miota się od misji do komercji. Uważa, ze z samego tytułu "telewizji publicznej" należą jej się przywileje przeliczane na złotówki. członkowie KRRiT powinni uświadomić sobie, że TVP nie jest za darmo. Dlaczego ludzie mieliby płacić? Trzeba im udowodnić, że warto mieć telewizję publiczną. Jednak trudno uwierzyć, by kierownictwo TVP widziało potrzebę zmian. Władza demoralizuje.
Profesor Jussuf Ibrahim żyje w pamięci wielu mieszkańców Jeny jako ukochany lekarz i znakomity nauczyciel akademicki. Z odnalezionych niedawno dokumentów wynika jednak, że słynny pediatra brał udział w nazistowskim programie likwidacji "życia niewartego życia" Zbawca niemowląt z Jeny Do niedawna jedna z ulic w pobliżu Kliniki Pediatrycznej w Jenie nazywała się Ibrahimstrasse FOT. JERZY HASZCZYŃSKI JERZY HASZCZYŃSKI Profesor Jussuf Ibrahim, pediatra, umarł przed niemal półwieczem. Teraz, po tylu latach, wywołał najżywszą dyskusję w historii Jeny, uniwersyteckiego miasta we wschodnich Niemczech. W dyskusji pojawiły się wielkie niemieckie tematy - od oceny postaw w czasach nazistowskich po podejście do inności, obcości i ludzkiej niedoskonałości. Profesor Ibrahim jest jednym z symboli Jeny, ukochanym lekarzem kilku pokoleń jej mieszkańców i honorowym obywatelem miasta, które - co też w tej historii istotne - było jednym z najważniejszych ośrodków medycznych w NRD. Jussuf Ibrahim ma w Jenie swój niewielki pomnik. Do niedawna była tu też klinika jego imienia, a jeszcze do 1 marca jedna z ulic nazywała się Ibrahimstrasse. Wielu mieszkańców Jeny się zarzeka, że gdy byli dziećmi, uratował im życie, wyleczył z nieuleczalnych wydawałoby się chorób. Dziesiątki absolwentów miejscowego uniwersytetu wspominają go jako wspaniałego nauczyciela, a sędziwe dziś, wykształcone przez profesora pielęgniarki, zwane siostrami od Ibrahima, podają za wzór wszelkich cnót. Tych pozytywnych opinii raczej nie zmieniły odkrycia kilku publicystów i naukowców. Dotarli oni do dokumentów, z których wynika, że Jussuf Ibrahim brał udział w nazistowskim programie eutanazji. Wysyłał ciężko upośledzone dzieci na śmierć. Enerdowski święty Na najbardziej znanym zdjęciu profesora Ibrahima widać sympatycznego siwego pana o orientalnych rysach w białym kitlu, a obok wpatrzone w niego, ufne dziecko. Jussuf Ibrahim, syn Niemki i Egipcjanina tureckiego pochodzenia, całe zawodowe życie, a trwało ono ponad 50 lat i było związane głównie z Jeną, otaczał się dziećmi. Najwięcej zaszczytów spłynęło na niego już na starość, w komunistycznych Niemczech wschodnich. W 1947 roku, w 70. rocznicę urodzin, nadano mu tytuł honorowego obywatela Jeny. Był też "zasłużonym lekarzem ludu" i laureatem enerdowskiej nagrody państwowej 1. klasy. Nazywano go "zbawcą niemowląt". Stał się niemal enerdowskim świętym. W czasach, gdy wielu lekarzy uciekało na zachód, a znaczna część tych, którzy zostawali w NRD, miała podejrzaną biografię z okresu Trzeciej Rzeszy, potrzebny był taki wzór. Stasi trafiło nawet na wypowiedzi podające w wątpliwość czystość i jego biografii, ale nie poszło tym tropem. Po raz pierwszy cień na profesora Ibrahima rzucił na początku lat 80. publicysta Ernst Klee. Ale w NRD nikt nie chciał go słuchać, swoje rewelacje o udziale "zbawcy niemowląt" w nazistowskim programie likwidacji "życia niewartego życia" drukował przecież w zachodnioniemieckiej prasie. Ta niechęć do Wessich mieszających się w sprawy "naszego doktora" pozostała zresztą w Jenie do dzisiaj. Kilkanaście lat później zarzuty pod adresem profesora Ibrahima postanowiły sprawdzić władze jenajskiego Uniwersytetu Fryderyka Schillera. "Były dyrektor uniwersyteckiej Kliniki Pediatrycznej Jussuf Ibrahim bez wątpienia aktywnie uczestniczył po roku 1941 w narodowosocjalistycznym programie »eutanazji dziecięcej«" - ogłoszono w kwietniu 2000 roku wyniki badań uniwersyteckiej komisji. Senat uniwersytetu pozbawił klinikę imienia profesora Ibrahima i ogłosił, że uczelnia "w głębokim smutku oddaje cześć dzieciom, które zostały zamordowane przy czynnej pomocy naukowców uniwersytetu w Jenie i innych niemieckich uniwersytetów". - Sprawa zaangażowania profesora Ibrahima w nazistowski program eutanazji i obrona jego osoby przez część naukowców oraz wielu mieszkańców Jeny zaszkodziła miastu i uniwersytetowi - przyznaje rektor, profesor Karl-Ulrich Meyn. Podkreśla jednak, że uniwersytet zareagował tak szybko, jak tylko mógł. Po opublikowaniu badań komisji natychmiast zmienił nazwę Kliniki Pediatrycznej. A poza tym współpraca naukowców z nazistami czy ich udział w najkoszmarniejszych nawet eksperymentach nie są przecież charakterystyczne dla Jeny, podobnie działo się na wielu niemieckich uniwersytetach. Szpital, w którym się szybko umiera "Szanowny panie kolego! S[...] Sch[...] z Erfurtu, obecnie w wieku 12 i pół miesiąca, cierpi na microcephalia vera [małogłowie]. Normalnego rozwoju nie da się osiągnąć. Eutan. byłaby całkowicie do usprawiedliwienia, także w poczuciu matki. Może zaopiekuje się pan tym przypadkiem? Łącząc wyrazy poważania i Heil Hitler!. Oddany dr Ibrahim" - dokument tej treści z października 1943 roku komisja uniwersytecka uznała za najpoważniejszy dowód winy znanego pediatry. Skrót od słowa "eutanazja" - tak jakby całe słowo nie chciało się przelać na papier - znaleziono też w innych aktach szpitalnych podpisanych przez Jussufa Ibrahima i skierowanych do dyrektora szpitala w Stadtrodzie koło Jeny, gdzie bardzo ciężko upośledzone dzieci umierały zadziwiająco szybko. W styczniu 1944 roku o prawie dwuletnim chłopcu z porażeniem centralnego systemu nerwowego Ibrahim napisał, że nie widzi dla niego przyszłości. "Może mógłby u pana przejść dokładniejszą obserwację i uzyskać opinię. Eut.?" Komisja podkreśliła, że w pierwszym przypadku intencje profesora były jednoznaczne. Zalecał zabicie dziecka, bo jak założył, nie mogło się ono normalnie rozwijać. Powoływał się też na przyzwolenie matki. Matka jednak, mimo bardzo trudnej sytuacji rodzinnej, opiekowała się później dzieckiem. Nie trafiło ono bowiem do szpitala w Stadtrodzie i co najmniej o pięć lat przeżyło wojnę. Inaczej było z dwuletnim chłopcem. Przyjęto go do Stadtrody, a pięć miesięcy później już nie żył. W sumie komisja uznała profesora Ibrahima za odpowiedzialnego za wysłanie do szpitala w Stadtrodzie siedmiorga dzieci, które zakończyły tam życie. Profesor miał być w pełni świadom tego, że w tamtejszym szpitalu zabijano ciężko upośledzone dzieci. Setki listów do redakcji Raportem komisji interesowało się całe stutysięczne miasto. Jenajskie oddziały regionalnych dzienników, "Ostthüringer Zeitung" ("OTZ") i "Thüringische Landeszeitung" ("TLZ"), zasypywano listami. Od ponad roku niemal każdego dnia przychodzi po kilka, kilkanaście listów od czytelników na temat Ibrahima. Czegoś takiego obie gazety nigdy nie przeżyły. - Trzy czwarte piszących do nas czytelników biorą w obronę profesora Ibrahima - mówi Frank Döbert z "OTZ", który poświęcił temu tematowi kilkadziesiąt artykułów. Jego koleżanka z "TLZ", Barbara Glasser, dostała list z pogróżkami. Obrońcy Ibrahima nie dawali też spokoju jednej z autorek raportu, docent Susanne Zimmermann, specjalistce od historii medycyny. - Niektórzy współpracownicy profesora, dziś staruszkowie, nienawidzą mnie z całego serca - podkreśla zdenerwowana pani docent, odpalając papierosa od papierosa. Atmosfera w mieście zagęściła się w październiku 2000 roku. Wtedy Rada Miejska podejmowała decyzję, czy odebrać Jussufowi Ibrahimowi honorowe obywatelstwo Jeny. Większość radnych głosowała wprawdzie za odebraniem, ale nie była to wymagana większość dwóch trzecich. Profesor Ibrahim pozostał honorowym obywatelem miasta, a w Niemczech, ściślej w Berlinie i na zachodzie, zaczęto wytykać Jenę jako miasto, które nie chce się rozliczyć z nazistowską przeszłością. Trudno decyzję Rady Miejskiej identyfikować z jakąś opcją polityczną, wśród głosujących za odebraniem honorowego obywatelstwa byli radni ze wszystkich ugrupowań - od zielonych i postkomunistów z PDS po liberałów z FDP i chadeka z CDU. Przeciwnicy i wstrzymujący się od głosu również pochodzili z różnych partii, choć najwięcej było wśród nich chadeków. Odwołanie do Talmudu Przeciw pozbawieniu Jussufa Ibrahima honorowego obywatelstwa Jeny głosowała między innymi Johanna Hübscher, radna CDU i profesor miejscowego Instytutu Medycyny Sportowej: - Jako lekarka i chrześcijanka muszę podkreślić, że nie pochwalam żadnego z rodzajów zabijania. Jestem też przeciw zabijaniu nienarodzonego życia. Nie uważam jednocześnie, że można przebaczyć Ibrahimowi złe czyny dlatego, że zrobił też bardzo dużo dobrego - deklaruje na początek pani profesor, krótko ostrzyżona pięćdziesięciolatka w eleganckich okularach w kształcie łez. Dlaczego więc głosowała za pozostawieniem mu najwyższego wyróżnienia, jakie nadaje miasto? - Odwołam się do Talmudu - mówi Johanna Hübscher. I cytuje z przygotowanej kartki: - Nie sądź nikogo, zanim nie znajdziesz się w jego położeniu. - Uważam, że sprawa jest bardzo skomplikowana. Nie wszystkie dzieci, które zgodnie z ideologią nazistowską powinien wysłać na śmierć, skierował do szpitala w Stadtrodzie. Sądzę, że pomógł wielu osobom, którym nie wolno było pomagać - wylicza pani profesor. - Na liście honorowych obywateli Jeny są też Paul von Hindenburg, Otto von Bismarck i ideolog eutanazji Ernst Haeckel. Skoro ich nikt nie chce z tej listy usuwać, to nie widzę powodu, żeby pozbawiać honorowego obywatelstwa Jussufa Ibrahima. Czy przy tak skomplikowanej sprawie nie lepiej się wstrzymać od głosu? - To było tak ważne głosowanie dla miasta i jego wizerunku, że trzeba się było jednoznacznie wypowiedzieć "za" lub "przeciw" - ucina profesor Hübscher i po wyjaśnienia odsyła do "najlepiej zorientowanych" obrońców Jussufa Ibrahima. To nie z żądzy zabijania - Zarzucamy profesorowi Ibrahimowi czyny, które także z dzisiejszego punktu widzenia trudno ocenić - mówi główny ideolog zwolenników zachowania honorowego obywatelstwa dla sławnego pediatry profesor Eggert Beleites, dyrektor uniwersyteckiej Kliniki Otorynolaryngologicznej i zarazem przewodniczący Krajowej Izby Lekarskiej w Turyngii. - W tamtych czasach wiele dyskutowano o wartości życia i eutanazji. Profesor Ibrahim osobiście znał mieszkającego w Jenie Ernsta Haeckela, który był prominentnym zwolennikiem dopuszczalności eutanazji dzieci, zabijania na żądanie i likwidacji "życia niewartego życia". Zresztą znaczna część mieszkańców Niemiec miała bliskie temu poglądy. Na przykład w sondażu przeprowadzonym w 1920 roku 73 procent rodziców odpowiedziało, że zgodziliby się na bezbolesne skrócenie życia swojego nieuleczalnie umysłowo chorego dziecka. I dzisiaj zresztą, jak wykazały sondaże Forsy i Ermedu, prawie 80 procent Niemców opowiada się za eutanazją jako skróceniem cierpienia. - Ja sam, żeby nie było niejasności, jestem przeciwnikiem eutanazji, bo śmierć jest nieodwracalna, a lekarz nie może z pewnością stwierdzić, czy stan pacjenta się nie poprawi. Jednak przed kilkudziesięciu laty inaczej myślano o śmierci i umieraniu. Teraz eutanazja jest w Niemczech zakazana i podlega karze więzienia. Przeciw "aktywnej pomocy przy umieraniu" wypowiedziała się też organizacja niemieckich lekarzy. Profesor Beleites, posługując się cytatami z literatury naukowej i pięknej, przedstawia Ibrahima jako człowieka, który działał w warunkach zmuszających do podejmowania trudnych decyzji: - Nie był przecież zwykłym mordercą, który pozbawiał dzieci życia z żądzy zabijania. Jestem przekonany, że w wielu przypadkach, choć nie wiem, w ilu dokładnie, profesor Ibrahim robił to, czego oczekiwali rodzice ciężko upośledzonych dzieci. - Być może działał pod presją czy ze strachu. Nie był przecież Aryjczykiem i prawdopodobnie z tego powodu nie przyjęto go do NSDAP. Sądzę, że nie przejął argumentacji nazistów, motywem dla niego nie była tzw. higiena rasowa czy eugenika. Wysyłał dzieci na eutanazję raczej dlatego, by ukrócić ich cierpienie. Główny ideolog obrońców Ibrahima podkreśla, że pozbawianie honorowego obywatelstwa byłoby błędem: - Nie należy natomiast ukrywać problemu. Na klinice, którą Ibrahim kierował od 1917 do 1953 roku, powinno się zawiesić tabliczkę z napisem, że wysyłał stąd także dzieci na eutanazję. Musimy mieć szansę zadać sobie pytanie, dlaczego takie humanistycznie wykształcone osobistości jak Jussuf Ibrahim uczestniczyły w programie eutanazji. To pytanie musi być dozwolone. Siła legendy - Nie da się racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego mimo zebranych dowodów tak wielu ludzi nadal broni profesora Ibrahima i nie widzi nic zdrożnego w tym, że lekarz, który wysyłał dzieci na śmierć, jest honorowym obywatelem miasta - mówi zrezygnowana docent Susanne Zimmermann, współautorka raportu wykonanego na zlecenie Uniwersytetu Fryderyka Schillera. - Jego obrońcy żyją w świecie legend, opowiadają o chorych dzieciach, którym uratował życie. Ale one cierpiały na zwykłe choroby dziecięce, na infekcje. Docent Zimmermann, która przez wiele lat badała przeszłość Ibrahima, jest przekonana, że zaangażował się on w program eutanazji z przekonania, bez żadnego przymusu: - Nie był Aryjczykiem to fakt, ale nie miał pochodzenia, które zgodnie z poglądami nazistowskimi kwalifikowałoby go do rasy podludzi. Pochodzenie egipskie czy tureckie nie było w Trzeciej Rzeszy źle widziane. Niemcy miały dobre kontakty z krajami muzułmańskimi Bliskiego Wschodu i Turcją. Na dodatek w czasie wojny był już na tyle stary, że niewiele mu groziło za zachowywanie dystansu wobec ideologii nazistowskiej. - Obrońcy profesora ignorują jego główne ofiary - bezbronne dzieci. Powoływanie się na to, że to rodzice prosili o zabicie ich dzieci, jest nadużyciem. Tak było tylko w jednym wypadku - denerwuje się pani docent. - A nawet gdyby wszyscy rodzice o to błagali, to lekarz nie jest od spełniania zachcianek. Susanne Zimmermann spotykała się z oskarżeniami, że kala własne gniazdo, że ona, Niemka z byłej NRD, bierze udział w kampanii przeciw Jenie, którą zorganizowali Niemcy z zachodu: - Wielu ludzi nie zastanawia się nad istotą problemu, nie dociera do nich, że "zbawca niemowląt" uczestniczył w zbrodni dokonywanej również na niemowlętach. Dla nich najważniejsze jest, że "Wessi chcą nam usunąć ostatni pomnik z czasów NRD". W dyskusji o przeszłości sławnego pediatry zabrali głos chyba wszyscy żyjący jeszcze jego uczniowie. Ich wypowiedzi brzmiały zazwyczaj tak jak ta pochodząca od emerytowanego profesora jednej z zachodnioniemieckich klinik: "Jestem absolutnie pewien, że nie mógł zrobić nic złego czy niewłaściwego. Jena musi się zatroszczyć o to, żeby pół wieku po jego śmierci nie niszczono jego wizerunku". Obrońcy wyliczali bez końca dzieci, którym Ibrahim pomógł "w beznadziejnej sytuacji" i "za darmo". Pojawiły się też głosy, że na korzyść profesora przemawia to, że ratował w czasie wojny Żydów. - Na to, że jakiś Żyd uratował się dzięki Ibrahimowi, nie ma dowodów - odpierali zwolennicy odebrania honorowego obywatelstwa. A publicysta Ernst Klee, który pierwszy podważył mit idealnego pediatry z Jeny, powiedział, że nie zna żadnego nazisty, który by nie podkreślał, że wypełniał tylko rozkazy, i żadnego, który by nie zapewniał, że uratował chociaż jednego Żyda. Normalne i niegroźne miasto Tak się złożyło, że w tygodniu, w którym Rada Miejska głosowała nad odebraniem honorowego obywatelstwa Jussufowi Ibrahimowi, doszło też do napadu na dwóch rosyjskich naukowców, gości miejscowego uniwersytetu. Jakby tego było mało, w dodatku magazynowym jednego z najpoważniejszych dzienników niemieckich "Süddeutsche Zeitung" (wydawanego na zachodzie, w Monachium) ukazał się kontrowersyjny tekst o Jenie - "mieście uchodzącym za stosunkowo niegroźne i normalne", oczywiście jak na byłą NRD. Cóż to znaczy "normalne?" - pytają retorycznie autorzy. I obficie cytują wypowiedzi o kibicach miejscowej drużyny piłkarskiej, którzy przychodzą na stadion z nożami i kastetami i wykrzykują z trybun: "Czarnuchy won!", "Wybudujemy wam metro wprost do Auschwitz!" albo "Oddaj piłkę, żydowska świnio!". Z tekstu wynika, że nawet w podwórkowym futbolu panują neonazistowskie zwyczaje; niezależnie od tego, jak kto gra w piłkę, najważniejsze, żeby się nie wyróżniał kolorem skóry lub długimi włosami. Nastolatkowie z Jeny oddają cześć Hitlerowi, a ci, którzy się temu sprzeciwiają, muszą się ukrywać, a przynajmniej zastrzec swój numer telefonu i omijać wieczorami rynek, gdzie grasują skini, którzy są po imieniu z policjantami i palą z nimi papierosy. Pielęgniarki nazywają czarnoskórych "asfaltami", w czym nie przeszkadzają im lekarze, a w dzielnicy ponurych bloków, Lobedzie, nierozsądnych Murzynów, którzy po zmroku odważają się wracać do domu, biją normalnie wyglądający ludzie. Wcześniej Jena nie miała złej prasy. Uchodzi za miasto ludzi wykształconych i, jak na wschodnią część Niemiec, bogatych. To tutaj są dobrze prosperujące zakłady optyczne Jenoptik i Carl Zeiss. Przede wszystkim zaś z Jeną związany jest najbarwniejszy sukces ekonomiczny w byłej NRD - założona przez dwudziestokilkulatków e-firma Intershop. Dzięki niej o Jenie mówi się "miasto młodych milionerów"; około stu pracowników i udziałowców Intershopu w ciągu kilku lat z niczego dorobiło się przeszło miliona marek. Splot ważnych tematów W Niemczech u władzy są partie bliskie ideowo tym, które w sąsiedniej Holandii przeforsowały legalizację eutanazji. Jednak niemieccy socjaldemokraci i zieloni bardzo krytycznie odnieśli się do holenderskiej ustawy. Wywodząca się z SPD minister sprawiedliwości Herta Däubler-Gmelin uznała ją za złamanie tabu. Eutanazja wciąż jest dla niemieckich polityków tematem tabu z powodów historycznych. Nadal kojarzy się z Akcją T4 - nazistowskim programem likwidacji "życia niewartego życia". Pod tym hasłem tylko w latach 1940 - 1941 zamordowano ponad 70 tysięcy chorych psychicznie i inwalidów, uznanych za "nieuleczalnych" i "bezproduktywnych". Nazizm, NRD, eutanazja, cudzoziemcy, neonazizm - każdy z tych tematów wzbudza w Niemczech emocje, a co dopiero ich splot. Rozmowy w Jenie na temat profesora Ibrahima były najdziwniejszymi, jakie w tym kraju przeprowadziłem. Nigdzie tylu rozmówców nie prosiło o wyłączanie dyktafonu, nigdzie nie domagano się tylu autoryzacji, nigdzie w Niemczech nie odczułem takiego zdenerwowania podczas spotkań z naukowcami czy lokalnymi politykami. Nigdzie też nie usłyszałem takiego zdania jak od jednej z najważniejszych osób w Jenie: - Jak pan zacytuje coś, co może mi zaszkodzić, to się tego wyprę, choćby była to najświętsza prawda. -
Profesor Ibrahim jest jednym z symboli Jeny, ukochanym lekarzem kilku pokoleń jej mieszkańców i honorowym obywatelem miasta. pozytywnych opinii nie zmieniły odkrycia publicystów i naukowców. Dotarli oni do dokumentów, z których wynika, że brał udział w nazistowskim programie eutanazji. Wysyłał upośledzone dzieci na śmierć. Izarzuty pod adresem profesora postanowiły sprawdzić władze Uniwersytetu Fryderyka Schillera. "Były dyrektor uniwersyteckiej Kliniki Pediatrycznej Ibrahim bez wątpienia aktywnie uczestniczył po roku 1941 w narodowosocjalistycznym programie »eutanazji dziecięcej«" - ogłoszono w 2000 roku.komisja uznała profesora Ibrahima za odpowiedzialnego za wysłanie do szpitala w Stadtrodzie siedmiorga dzieci, które zakończyły tam życie. w 2000 roku Rada Miejska podejmowała decyzję, czy odebrać Jussufowi Ibrahimowi honorowe obywatelstwo Jeny. Profesor Ibrahim pozostał honorowym obywatelem miasta. Eutanazja wciąż jest dla niemieckich polityków tematem tabu z powodów historycznych.
Argentyńczycy są przekonani, że dotknęli dna - teraz sytuacja może się jedynie zacząć polepszać Na kłopoty Cavallo MAŁGORZATA TRYC-OSTROWSKA Z BUENOS AIRES Czy jeden człowiek może wydobyć kraj z recesji gospodarczej i uratować przed krachem finansowym, nie stosując drakońskich metod? Większość Argentyńczyków uwierzyła, iż jest to możliwe, pod warunkiem, że tym człowiekiem będzie Domingo Cavallo, który po kilku latach przerwy znowu jest ministrem gospodarki. Ten światowej sławy ekonomista już odniósł pierwszy sukces: wydobył swych rodaków ze stanu przygnębienia i przywrócił im nadzieję. Było to bardzo potrzebne. Mieszkańcy Buenos Aires, pytani o wyjście z kryzysowej sytuacji, odpowiadali: Ezeiza. Tak nazywa się międzynarodowe lotnisko. Przed niektórymi europejskimi ambasadami ustawiały się kolejki imigrantów zainteresowanych możliwością powrotu do starej ojczyzny. Najdłuższe - przed placówką hiszpańską. Ale w godzinach urzędowania naszego konsulatu poczekalnia również była pełna osób, które przyszły się dowiedzieć o warunki uzyskania obywatelstwa polskiego lub złożyć dokumenty. Wiele z nich przywiodła tu świadomość, że wejście Polski do Unii Europejskiej da im szanse, o których nie mogą marzyć jako Argentyńczycy. Gra va banque Co stanie się, jeśli mąż opatrznościowy zawiedzie pokładane w nim nadzieje? "Nie poniesiemy porażki. Jestem o tym całkowicie przekonany. Domingo Cavallo to człowiek wszechstronnie utalentowany: świetny ekonomista, mąż stanu, intelektualista, osoba o ogromnym doświadczeniu" - przekonywał mnie z entuzjazmem współpracownik ministra José Luis Fernandez Valoni, reprezentujący w Kongresie partię Cavallo - Akcja na rzecz Republiki. Można było odnieść wrażenie, że jest się nie w biurze deputowanego ugrupowania zajmującego trzecie miejsce w izbie niższej parlamentu, ale w sztabie wyborczym kandydata, który wygrał wybory prezydenckie. Podejmując się zadania na pozór niewykonalnego, minister rzucił na szalę nie tylko własny autorytet, ale i przyszłość partii, którą założył w 1997 roku, po odejściu z rządu. Fernandez Valoni nie ma jednak wątpliwości, że Akcja na tym zyska. "Cavallo udowodnił, że potrafi sterować okrętem podczas burzy" - zauważył. Klimat, w którym superminister rozpoczął w marcu ratowanie kraju, był dla niego pod każdym względem przychylny. Większość Argentyńczyków udzieliła mu kredytu zaufania. Wiarę w sukces jego planu uzdrowienia finansów i ożywienia gospodarki deklarowała ponad połowa ankietowanych. Banki i przedsiębiorstwa stanęły za nim jak jeden mąż. Międzynarodowe instytucje przyjęły wejście Cavallo do rządu z ulgą. Parlament błyskawicznie zaakceptowały pierwsze decyzje ministra i dały mu wolną rękę do podejmowania dalszych, bez zgody Kongresu. W ciągu kilku dni Cavallo zdołał przekonać związki zawodowe, by zrezygnowały ze strajku generalnego, który miał sparaliżować kraj. Mingo model 2001 54-letni Domingo Cavallo, dla przyjaciół "Mingo", doktor nauk ekonomicznych Uniwersytetu Harvarda, w latach 90. był jednym z najbardziej szanowanych w świecie ministrów gospodarki. W ciągu pięciu lat sprawowania funkcji (1991-96) sprowadził czterocyfrową inflację poniżej jednego procentu. Postawił znak równości między peso i dolarem. Przywrócił wiarygodność finansową Argentyny, otworzył ją dla zagranicznych inwestorów, sprywatyzował większość przedsiębiorstw. Podczas gdy międzynarodowe instytucje finansowe wysławiały go pod niebiosa, w Argentynie Cavallo stawał się jednak coraz bardziej niepopularny. Jednym z efektów prywatyzacji były masowe zwolnienia. Część zysków szła na spłatę zadłużenia. Nie powstawały nowe miejsca pracy. Eksporterzy zaczęli traktować zrównanie peso z dolarem jako kulę u nogi. Bezrobocie przekroczyło 18 procent i było największe w skali dekady. Coraz częściej dochodziło do protestów pracowników nieotrzymujących od miesięcy wynagrodzeń i emerytów. Ale nie to przesądziło o odejściu Cavallo z rządu peronisty Carlosa Menema. Minister zaczął publicznie mówić, że współpracownicy szefa państwa to wielka mafia, a skorumpowane instytucje, w tym parlament, uniemożliwiają mu realizację reform. Ani Menem, ani Cavallo zdają się dziś nie pamiętać tego burzliwego rozstania. Zapotrzebowanie na cud gospodarczy jest tak duże, że również opinia publiczna zapomniała, iż Cavallo był oskarżany o korupcję, że zezwolił na nielegalną sprzedaż broni do Chorwacji (w czasie wojny na Bałkanach) i do Ekwadoru (podczas jego konfliktu granicznego z Peru), że niektóre jego wypowiedzi porażały cynizmem i arogancją. - Na skargi sędziwych ludzi, iż z 200 peso emerytury nie sposób wyżyć, odpowiedział, że jego własna matka nie dostaje więcej. Zarzut, iż zarabiając 10 tysięcy peso, nie jest w stanie zrozumieć dramatyzmu sytuacji, kwitował stwierdzeniem, że ludzie nie mają pojęcia, ile kosztują go szkoły dzieci - wspominają ci, których nie dotknęła amnezja. Być może z tego powodu w wyborach prezydenckich 1999 roku Cavallo odniósł mierny sukces, a zwycięstwo przypadło w udziale Fernando de la Rui, reprezentującemu centrolewicowy sojusz Obywatelskiej Unii Radykalnej (UCR) i Frontu Solidarnego Kraju (FREPASO). Jednak gdy kraj stanął na krawędzi przepaści, de la Rua nie znalazł innego wyjścia jak scedowanie części władzy na jedynego człowieka zdolnego powstrzymać odpływ inwestycji i kapitału z Argentyny. Arogancki minister zmienił się zresztą z dnia na dzień nie do poznania. Stał się nagle grzeczny, układny, pojednawczy. - Rozpoczął kampanię przed wyborami prezydenckimi w roku 2003 - komentowali argentyńscy dziennikarze, którzy nie nazywają go inaczej jak "nowy Cavallo" albo "Cavallo model 2001. Nad przepaścią Problemy, z jakimi boryka się Argentyna, to efekt kryzysu, który rozpoczął się w roku 1998. Tutejszych producentów dobiła dewaluacja reala (1 stycznia 1999 roku) w sąsiedniej Brazylii, która wchłaniała 30 procent argentyńskiego eksportu. Drogie argentyńskie wyroby stały się niekonkurencyjne. W efekcie w roku 2000 Argentyna miała ujemny wzrost gospodarczy (minus 0,5 procent) i ponadpiętnastoprocentowe bezrobocie. Towarzyszył temu wzrost deficytu budżetowego i zadłużenia zagranicznego oraz ucieczka rodzimego kapitału. Małe i średnie przedsiębiorstwa zaczęły podupadać. Producentów mięsa dobiło pojawienie się w Argentynie pryszczycy. Według Fernandeza Valoniego kryzys ma korzenie polityczne. "Nasza partia przygotowała się do rządzenia, ale nie była dość skuteczna, by wygrać w roku 1999 wybory. Natomiast ci, którzy byli przygotowani do wygrania wyborów, nie przygotowali się do rządzenia" - twierdzi. Problemy związane z zadłużeniem i deficytem budżetowym dawały o sobie znać - podkreśla - już podczas drugiej kadencji Menema. Aby utrzymać władzę, peroniści wychodzili naprzeciw żądaniom prowincji i różnych grup społeczeństwa, co doprowadziło do zahamowania modernizacji i rozwoju. Część zysków z prywatyzacji trafiła na prywatne konta za granicą. "Zmieniono ustawodawstwo, doprowadzając do anachronicznych rozwiązań, które utrudniły tworzenie nowych miejsc pracy. To samo dotyczy podatków. Mimo ostrzeżeń osób takich jak Cavallo rząd Fernando de la Rui zaczął od popełniania kolejnych błędów, na przykład od redukcji płac w sferze budżetowej. W ten sposób zaprzepaszczono pozytywne efekty reform" - konkluduje deputowany. Nie brak jednak także głosów, że odpowiedzialności za obecną sytuację nie można zrzucać wyłącznie na rządy Menema i de la Rui. "Wymień jakiś produkt argentyński" - prosili znajomi Argentyńczycy. Nie chodziło im o tango, wino, mięso, ale o markę produktu przemysłowego. "Poza rolnictwem Argentyńczycy nie zdołali wyprodukować żadnych konkurencyjnych towarów" - ubolewali. Stąd ich zdaniem wzięły się obecne problemy. Kraje rozwinięte same wytwarzają żywność, w dodatku chronią własne rynki. Argentyna nie może sobie natomiast pozwolić na dopłaty do produkcji i eksportu. Efekt jest taki, że w Buenos Aires w Auchanie czy Carrefourze zagraniczne artykuły spożywcze są często tańsze od argentyńskich. Dla Argentyny wybiła godzina prawdy. Przeszła ona najgorsze obawy. "Nasz kraj pożycza za granicą 11 miliardów dolarów rocznie, aby móc funkcjonować" - oznajmił grobowym tonem prezydent. Dodał, że państwo nie jest w stanie dłużej wytrzymać takiego stanu rzeczy. "Czy wiesz, że każdy Argentyńczyk przychodzi na świat z ponad czterema tysiącami dolarów długu?" - pognębiały społeczeństwo media. Zadłużenie Argentyny przekracza 150 miliardów dolarów. Spory na bok Na początku marca de la Rua mianował nowego ministra gospodarki. Został nim Ricardo Lopez Murphy. Sprawował funkcję dwa tygodnie, do chwili, gdy ogłosił program uzdrowienia finansów. Sprowadzał się on do cięć budżetowych (4,5 miliarda peso, tyleż dolarów, do końca 2002 roku). Oszczędzać chciał przede wszystkim na oświacie. Koła finansowe i świat biznesu przyklasnęły jego zamiarom. Ale związki zawodowe zapowiedziały strajk generalny, a studenci zaczęli blokować ulice. Do dymisji podali się ministrowie rozwoju społecznego oraz spraw wewnętrznych i kilku sekretarzy stanu. "Lopez Murphy przyszedł, zobaczył i odszedł" - żartowali Argentyńczycy. Nie on jeden. W marcu przyszło do rządu lub z niego odeszło 21 ministrów i kilkunastu sekretarzy stanu. Na pytanie, czy Cavallo planuje cięcia, jego współpracownik odpowiada, że owszem, ale "będą one dotyczyły wyłącznie przemytników, oszustów podatkowych i łapówkarzy". Nowy minister spodziewa się szybkiego zapewnienia wypłacalności państwa oraz możliwości wywiązywania się z międzynarodowych płatności i przywrócenia zaufania inwestorów. To powinno doprowadzić do ponownego wzrostu. Obiecał, że utrzyma parytet peso wobec dolara. Zamierza uprościć system podatkowy. Od kwietnia wpłaty na konta bankowe i wypłaty są opodatkowane (0,25 procent). Rząd ma nadzieję zwiększyć w ten sposób budżet o dodatkowe dwa, trzy miliardy peso. Operacje finansowe opiewające na sumę większą niż 1000 peso nie mogą być realizowane w gotówce. To powinno utrudnić korupcję. Drugi cel Cavallo to ratowanie przedsiębiorstw. Chce to osiągnąć poprzez obniżenie kosztów produkcji o około 20 procent (mniejsze podatki, tańsze kredyty). Producenci mają się zaś zobowiązać do zwiększania produkcji i tworzenia nowych miejsc pracy. Wspieraniu rodzimej produkcji i wzrostowi konkurencyjności argentyńskich towarów ma służyć polityka celna (wzrost ceł na gotowe towary konsumpcyjne, spadek ceł na dobra inwestycyjne). Cavallo musiał obiecać, że nie będzie ani redukcji płac i emerytur, ani zwolnień. Parlament poparł go rekordowo szybko. To już zasługa prezydenta, który zdołał zyskać poparcie wszystkich sił politycznych dla programu ratowania państwa. Powierzając główną rolę człowiekowi spoza koalicji rządzącej, de la Rua dowiódł, że nie brak mu odwagi i że przedkłada interesy państwa nad interesy własnej partii - mówią jedni. - Pozwala Cavallo wypić piwo, którego nawarzył - komentują inni, przekonani, że gdyby "Mingo" nie wszedł do rządu, to odejść musiałby prezydent. W ciągu tygodnia - mówią - Cavallo zrobił więcej niż de la Rua w ciągu roku. Cierpliwość ma granice Wielu ludzi nie wierzy jednak w ani jedno słowo Cavallo, a jego powrót do rządu uważa za dowód zakłamania. Ich zdaniem obecny establishment jest równie skorumpowany jak poprzednie, a parlamentarzystów i przywódców związkowych można namówić do wszystkiego pod warunkiem, że się im zapłaci. "Prezydent mówi o kryzysie tak, jakby to była klęska żywiołowa, a nie efekt złego zarządzania" - zauważył nie bez racji jeden z moich rozmówców. Studenci, z którymi rozmawiałam na Wydziale Prawa i Nauk Społecznych uniwersytetu w Buenos Aires, obawiają się, że wcześniej czy później Cavallo dobierze się do budżetu uczelni. "Zachowaliśmy pełną mobilizację" - podkreślali. Przed Ministerstwem Gospodarki koczują bezrobotni. Zbierają datki do plastikowych kubków. Przed firmami zgłaszającymi chęć przyjęcia pracowników od rana ustawiają się kolejki. W jednej z nich widziałam samych młodych przystojnych mężczyzn w ciemnych spodniach, niebieskich koszulach i krawatach... ? Ines, która samotnie wychowuje kilkumiesięczne dziecko, płaci za 50-metrowe mieszkanie w nie najgorszej, ale też nie najbardziej szykownej dzielnicy Buenos Aires 125 peso komornego. Dochodzą do tego uiszczane co dwa miesiące opłaty: za światło (średnio 50 peso), wodę (25 peso), gaz (tylko 16 peso, bo mało gotuje), opłaty miejskie (28 peso za utrzymanie ulic, chodników, oświetlenie, wywóz śmieci itp.), telefon (ponad 100 peso, bo ma Internet). Bilet autobusowy kosztuje 80 centavos. Za najtańszy żłobek dla synka zapłaciłaby 70 peso miesięcznie, gdyby musiała go tam posłać. W porównaniu z opłatami na jedzenie wydaje mało: 40 peso tygodniowo. Przyznaje, że mogliby wyżywić się za 30. Ines nieźle zarabia. Ale miesięczne dochody połowy Argentyńczyków nie przekraczają 500 peso, a jedna trzecia żyje w ubóstwie. Wielkie Buenos Aires, które liczy około 13 milionów mieszkańców, obrasta nowymi osiedlami nędzy, budowanymi przy drogach wylotowych z materiałów, jakie można znaleźć na śmietniskach. W upalne dni bucha stamtąd trudny do opisania odór rozkładających się resztek, który wdziera się do samochodów i przez długi czas towarzyszy przejezdnym. Przestępczość przybiera coraz bardziej brutalne formy. Zmniejsza się suma, dla której warto zabić. Ci, którzy zamiast kraść, czy zabijać, wolą wyciągać na skrzyżowaniach rękę do przechodniów i kierowców, doczekali się zagranicznej konkurencji - w Buenos Aires pojawili się rumuńscy Cyganie... -
Czy jeden człowiek może wydobyć kraj z recesji gospodarczej i uratować przed krachem finansowym, nie stosując drakońskich metod? Większość Argentyńczyków uwierzyła, iż jest to możliwe, pod warunkiem, że tym człowiekiem będzie Domingo Cavallo, który po kilku latach przerwy znowu jest ministrem gospodarki.Podejmując się zadania na pozór niewykonalnego, minister rzucił na szalę nie tylko własny autorytet, ale i przyszłość partii, którą założył w 1997 roku, po odejściu z rządu.Nowy minister spodziewa się szybkiego zapewnienia wypłacalności państwa oraz możliwości wywiązywania się z międzynarodowych płatności i przywrócenia zaufania inwestorów. To powinno doprowadzić do ponownego wzrostu. Obiecał, że utrzyma parytet peso wobec dolara. Zamierza uprościć system podatkowy. Od kwietnia wpłaty na konta bankowe i wypłaty są opodatkowane (0,25 procent).Parlament poparł go rekordowo szybko. To już zasługa prezydenta, który zdołał zyskać poparcie wszystkich sił politycznych dla programu ratowania państwa.Wielu ludzi nie wierzy jednak w ani jedno słowo Cavallo, a jego powrót do rządu uważa za dowód zakłamania. Ich zdaniem obecny establishment jest równie skorumpowany jak poprzednie, a parlamentarzystów i przywódców związkowych można namówić do wszystkiego pod warunkiem, że się im zapłaci.
Służba zdrowia - rokowania nie są pomyślne Nieskuteczna terapia JANUSZ A. MAJCHEREK Protesty pracowników służby zdrowia oraz powszechne niezadowolenie aktualnych i potencjalnych pacjentów, to główne elementy sytuacji na rynku usług medycznych w dwa lata po jego formalnym ustanowieniu. Można ten stan zmienić, ale nie przez odwrót od rynku, lecz dzięki jego rozwojowi. Reforma systemu ochrony zdrowia przyniosła rozczarowanie i wywołała napięcia, bowiem nie usunęła najdotkliwszych wad poprzedniego modelu, ani nie spełniła warunków osiągnięcia efektywności nowego. Najważniejsze były dwie zamierzone zmiany: wprowadzenie indywidualnego ubezpieczenia na wypadek choroby, zamiast bezpośredniego finansowania kosztów leczenia z budżetu, oraz dopuszczenie konkurencji między placówkami medycznymi, rywalizującymi o pacjentów i idące za nimi pieniądze z instytucji ubezpieczających. W ten sposób refundacja kosztów opieki medycznej miała się oprzeć na czytelnym i racjonalnym rachunku ekonomicznym, według reguł przypominających funkcjonowanie ubezpieczeń w innych dziedzinach (majątkowych, samochodowych itd.). Kasy chorych miały pełnić rolę podobną do towarzystw ubezpieczeniowych, gromadzących składki klientów i wypłacających im "odszkodowania", czyli pokrywających rachunki za usługi medyczne, do skorzystania z których zmusiła ich choroba. Reglamentacja zamiast konkurencji System zawiódł z dwóch przede wszystkim powodów. Po pierwsze, okazało się, że pieniądze wcale nie idą za pacjentem, lecz są przydzielane na podstawie odgórnych uzgodnień, czyli kontraktów zawieranych między kasami chorych a placówkami medycznymi. W ten sposób zostały w praktyce utrzymane limity, czyli reglamentacja usług medycznych, jak w dawnym systemie. Tyle tylko, że wówczas była ona wynikiem "bezpłatności". Wszystko, co otrzymujemy bez zapłaty lub po zaniżonej cenie, musi być reglamentowane, co w czasach PRL potwierdziło się wielokrotnie i na różne sposoby. Nowy system miał jednak znieść "bezpłatność" i gwarantować adekwatną zapłatę za wykonane usługi. W tej sytuacji limitowanie opieki medycznej stało się niezrozumiałe. Po drugie, sztywne kontrakty udaremniły konkurencję między usługodawcami i utrzymały "urawniłowkę" w zakresie ich finansowania, co uniemożliwiło wywołanie rywalizacji i idącej za nią poprawy efektywności pracy. Placówek się w zasadzie nie likwiduje, ale niemal wszystkie mają za mało pieniędzy. Progi i bariery Są dwa powody faktycznego złamania zasady "pieniądz idzie za pacjentem", czyli swobodnego wyboru usługodawcy oraz nieograniczonego korzystania z jego oferty, i zastąpienia jej kontraktowym limitowaniem. Pierwszy to zamiar zapobieżenia największemu ryzyku w każdej działalności ubezpieczeniowej - wyłudzaniu świadczeń. Jego groźba jest o tyle realna, że w przypadku ubezpieczeń zdrowotnych mamy do czynienia ze wspólnym interesie pacjentów i lekarzy. Jedni chętnie skorzystają z szerokiej oferty usług zdrowotnych, natomiast drudzy ochoczo się ich podejmą, wystawiając stosowne rachunki. Drugim powodem administracyjnego limitowania i dystrybuowania usług medycznych jest podległość publicznych placówek opieki zdrowotnej samorządom terytorialnym, co wkomponowuje je w układ lokalnych powiązań i interesów stwarzających ochronę przed konkurencją. Układ jest rozbudowany ponieważ członkowie kas chorych są desygnowani również przez władze samorządowe. W rezultacie niemal wszyscy mają pieniędzy po równo, ale każdemu ich brakuje. Rodzi się niedostatek usług medycznych dla rzeczywiście potrzebujących i pieniędzy dla rzetelnie je świadczących. Wyłudzeniom to zaś nie zapobiega, o czym świadczy ogromna liczba zwolnień chorobowych i lawinowo narastające koszty refundacji lekarstw. Choć oferta publicznych zakładów opieki zdrowotnej jest nieadekwatna do potrzeb (np. zmniejszająca się liczba ciąż i urodzeń powoduje spadek zapotrzebowania na usługi ginekologiczno-położnicze i pediatryczne, a rosnący wiek pacjentów wywołuje popyt na usługi geriatryczne i pielęgnacyjno-opiekuńcze), restrukturyzacja postępuje ślamazarnie. W rezultacie uzyskanie usług przez pacjentów jest utrudnione, oferta tych usług nieadekwatna do potrzeb, a środki finansowe dla usługodawców zbyt małe, bo w dużej części marnowane. Leczenie objawowe Świadomość objawów jest jednak nieporównanie bardziej powszechna niż zrozumienie przyczyn, dlatego proponowane środki zaradcze są na ogół chybione i nieskuteczne. Mówiąc językiem medycznym, mylna diagnoza prowadzi do niewłaściwej terapii. Podstawowe, i najprostsze z ordynowanych, lekarstwo, to podniesienie składki ubezpieczeniowej. Z góry można jednak przewidzieć, że skierowanie większej ilości pieniędzy w niezrestrukturyzowany system i bez racjonalnych kryteriów rozdziału nie przyniesie poprawy jego efektywności. Ostatnio podniesiono składkę o 0,25 proc., co ma dać dodatkowo ok. 800 mln zł, lecz budżetowi dysponenci tej kwoty zastrzegają, że to nie ułatwi pacjentom dotarcia do lekarzy ani nie podniesie wynagrodzeń personelu. Czy jest taka kwota, która usatysfakcjonowałaby jednych i drugich? Wątpliwe. Zarówno zapotrzebowanie na usługi medyczne i paramedyczne, jak oczekiwania płacowe pracowników służby zdrowia nie są przecież limitowane i nie mają górnej granicy. Społeczeństwo nie jest natomiast świadome, że każde zwiększenie transferu środków do sektora medycznego oznacza równoważny deficyt w budżecie państwa, co wymaga oszczędności w innych dziedzinach, podniesienia podatków lub zwiększenia długu publicznego, czyli przerzucenia kosztów takiej operacji na przyszłe pokolenia. Idący po władzę SLD, a przynajmniej jego lider, zapowiada rozważenie likwidacji kas chorych, podobne sugestie formułowane są w PSL. To chwytliwe hasło, bo zdołano społeczeństwu przedstawić te instytucje jako kosztowne i marnotrawne. Wynagrodzenia pracowników i koszty siedzib kas chorych mogą rzeczywiście budzić kontrowersje czy nawet oburzenie, lecz nie mają znaczenia ekonomicznego, stanowiąc 1 - 2 proc. wszystkich wydatków na finansowanie systemu ochrony zdrowia w Polsce. Oszczędności na nich dokonane nie zmieniłyby sytuacji całej branży, bo wyniosłyby mniej niż połowę kwoty spodziewanej w przyszłym roku z podniesienia składki o 0,25 proc. Wezwania do likwidacji kas chorych są równie demagogiczne i populistyczne, jak żądania likwidacji innych instytucji publicznych, na czele z parlamentem i samorządami lokalnymi, również bulwersującymi część obywateli płacami, dietami czy siedzibami. Zlikwidować można, tylko co w zamian? Czy zamiast kas chorych powołać jakąś centralną instytucję do dystrybucji środków, a może wrócić do finansowania bezpośrednio z budżetu, jak dawniej, z całą korupcyjną otoczką? Unia Wolności proponuje oddanie opieki zdrowotnej w gestię samorządów. To jeszcze bardziej wplotłoby placówki medyczne i osoby za nie odpowiedzialne w sieć lokalnych interesów, całkowicie już unicestwiając szanse na zdrową konkurencję i poprawę efektywności. Trudno wskazać korzyści, jakie mogliby z tego odnieść pacjenci. Niektórzy proponują więc ten układ interesów osłabić przez odebranie samorządom prawa powoływania członków kas chorych i powierzenie ich wyboru samym pacjentom. Można się jednak obawiać, że wybory do kas chorych skończyłyby się klapą wynikającą ze znikomej frekwencji, która ułatwiłaby manipulacje. Zresztą rozważano taki wariant we wstępnych pracach nad reformą, ale porzucono go ze względu między innymi na te zastrzeżenia i niebezpieczeństwa. Lekarstwo musi być bolesne Czy więc z impasu, w jakim znalazła się reforma służby zdrowia, nie ma wyjścia? Zapewne jest, lecz wymaga ponownego rozważenia dwóch zaniechanych lub zablokowanych elementów reformy: współodpłatności pacjentów za niektóre usługi medyczne oraz działalności komercyjnych ubezpieczeń zdrowotnych. Bez obciążenia pacjentów częścią kosztów opieki medycznej trudno będzie powstrzymać, a przede wszystkim zaspokoić rosnące żądania dotyczące ilości i jakości świadczeń oraz lawinowo narastające wydatki. W Polsce przyjęto założenie, że podstawowe usługi medyczne mają być gwarantowane "za darmo", czyli dla pacjenta bezpłatnie. Tymczasem prawie każdego stać na częściowe przynajmniej pokrycie kosztów leczenia przeziębienia, które nie jest groźną chorobą, natomiast prawie nikogo nie stać na sfinansowanie nieporównanie droższego zabiegu na otwartym sercu czy przeszczepu, bez którego niechybnie umrze. Na tę sprzeczność bezskutecznie zwracał uwagę podczas debaty konstytucyjnej ówczesny senator Zbigniew Religa. Nikt przecież nie wymusza i prawie nikt nie dokonuje zbędnych lub fikcyjnych zabiegów operacyjnych (pomijając operacje plastyczne), natomiast wyłudzenia, nadużycia i marnotrawstwo szerzą się przy okazji zwykłych, rutynowych i masowych porad lekarskich, krótkotrwałych zwolnień chorobowych czy bezpłatnych recept. Współfinansowanie ich przez pacjentów zmniejszyłoby te obciążenia w dwójnasób, bowiem oprócz przysporzenia dodatkowych środków ograniczyłoby rozmiary oszustw i nadużyć. Podobne efekty dałoby dopuszczenie komercyjnych ubezpieczeń zdrowotnych, czyli prywatnych kas chorych. Na pewno wymusiłyby większą efektywność gospodarowania powierzonymi im środkami i pracy placówek medycznych, a ponadto skłoniły klientów do wpłacania większych składek w zamian za gwarancje lepszych usług. Współfinansowanie standardowych usług medycznych przez pacjentów zostało jednak odrzucone, a dopuszczenie działalności prywatnych kas chorych odroczone. Pierwsze rozwiązanie byłoby zapewne trudne do przeprowadzenia bez społecznych protestów, ale cała reforma wywołuje dziś opory, i tak więc trzeba sobie będzie z nimi poradzić. Natomiast prywatne ubezpieczenia zdrowotne mają społeczne przyzwolenie, co pokazał niedawny sondaż, są jednak sabotowane przez polityków, którzy najwyraźniej boją się konkurencji dla publicznych kas chorych, obsadzonych przez swoich partyjnych komilitonów. Na zwiększenie środków i poprawę efektywności w służbie zdrowia trudno więc, w obliczu tych faktów i tendencji, liczyć.
Protesty pracowników służby zdrowia oraz powszechne niezadowolenie aktualnych i potencjalnych pacjentów, to główne elementy sytuacji na rynku usług medycznych w dwa lata po jego formalnym ustanowieniu. Można ten stan zmienić, ale nie przez odwrót od rynku, lecz dzięki jego rozwojowi. System zawiódł z dwóch przede wszystkim powodów. Po pierwsze, okazało się, że pieniądze wcale nie idą za pacjentem, lecz są przydzielane na podstawie odgórnych uzgodnień. Po drugie, sztywne kontrakty udaremniły konkurencję między usługodawcami i utrzymały "urawniłowkę" w zakresie ich finansowania, co uniemożliwiło wywołanie rywalizacji i idącej za nią poprawy efektywności pracy. Czy z impasu, w jakim znalazła się reforma służby zdrowia, nie ma wyjścia? Zapewne jest, lecz wymaga ponownego rozważenia dwóch zaniechanych lub zablokowanych elementów reformy: współodpłatności pacjentów za niektóre usługi medyczne oraz działalności komercyjnych ubezpieczeń zdrowotnych.
AWS Splendor rywalizacji w SKL Radykalni konserwatyści MARCIN DOMINIK ZDORT Należy odwołać premiera Jerzego Buzka - ten postulat stał się ostatnio znakiem firmowym Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Głośno mówili o tym Aleksander Hall i Krzysztof Oksiuta, nieoficjalnie - choć równie stanowczo - domagają się tego niemal wszyscy znaczący politycy SKL, partii, której główną dewizą było dotychczas umiarkowanie i ostrożność. - Chyba lepiej, abyśmy o konieczności zmian mówili my, niż jacyś wariaci - tłumaczą posłowie Stronnictwa. Skąd ta nagła radykalizacja konserwatystów? Na pewno jej główną przyczyną jest zaniepokojenie spadającymi notowaniami i coraz gorsza atmosfera w AWS. Podczas sobotniego posiedzenia zarządu SKL czołowi liderzy partii właściwie nie mieli wątpliwości, że należy wystąpić do Mariana Krzaklewskiego z oficjalnym wnioskiem o natychmiastowe odwołanie Jerzego Buzka - uznano jednak, że do tej sprawy łatwiej będzie wrócić po sejmowym głosowaniu wniosku w sprawie ministra skarbu Emila Wąsacza. - Jeśli Sejm odrzuci wniosek o odwołanie ministra, to dyskusja na temat zmiany rządu będzie mniej ważna, jeśli wniosek zostanie przyjęty, będziemy mieli do czynienia z poważnym kryzysem rządowym - mówił Mirosław Styczeń, prezes Stronnictwa. Obalenie ministra - nawet jeśli posłowie SKL głosować będą przeciw temu wnioskowi - na pewno ułatwi im działania na rzecz zmian w AWS. - Marian Krzaklewski ustępuje tylko wtedy, gdy ma pistolet przystawiony do głowy - twierdzi poseł Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Z nieprawego łoża Oprócz dążenia do zmian w AWS, niedawna radykalizacja polityków SKL ma także inne wytłumaczenie. 18 marca, na zjeździe partii odbędą się - jak mówi poseł Adam Bielan - "pierwsze demokratyczne wybory" i liderzy rozpoczęli już walkę o pozyskanie głosów. Dlaczego dopiero teraz dojdzie do "pierwszych demokratycznych wyborów" w SKL? Stronnictwo powstało w styczniu 1997 r. Partia była młoda, jednocząca się i walka o przywództwo mogła ją osłabić. SKL było obciążone także biografiami swoich członków, którzy w dużej części pochodzili z Unii Demokratycznej i Unii Wolności. Wielu związkowych i narodowych działaczy AWS nie zapomniało SKL tego "pochodzenia z nieprawego łoża". A konserwatyści chcieli być w AWS. Unikali wszelkich konfliktów, starali się ukrywać różnice w programach. Zawierali wewnętrzne układy i na kolejnych prezesów partii wybierali polityków, którzy byli łatwiejsi do zniesienia dla liderów Akcji. Jacek Janiszewski i Mirosław Styczeń nie kłuli w oczy znanymi nazwiskami i - co równie ważne - w swojej biografii nie mieli ani UD, ani UW. To samo, ale lepiej SKL, które rozpoczynało swoją działalność trzy lata temu z dwoma tysiącami członków, dziś ma ich około 20 tysięcy i jest oficjalnie uznane za jedną z czterech "nóg" Akcji Wyborczej Solidarność. - W polskich warunkach jesteśmy potęgą - mówi Jan Maria Rokita i dodaje, że w takiej sytuacji "rywalizacja liderów przynosi partii splendor". Polityk SKL potwierdza, że "przywództwo Jacka Janiszewskiego i Mirosława Stycznia to było pasmo sukcesów". - Gdybym wygrał, to robiłbym to samo co oni... ale lepiej - deklaruje Jan Maria Rokita. - Chcę konkurować z Rokitą i Styczniem nie dlatego, że są oni niegodni stanowiska prezesa, wręcz odwrotnie. Jestem po prostu przekonany, że moja prezesura by się Stronnictwu przydała - mówi Aleksander Hall. Każdy z trzech pretendentów do fotela prezesa, zapytany o różnice w ich programie, odpowiada, że dotyczą one tylko szczegółów. Wszyscy chcą utrzymania niezależności SKL w ramach AWS, opowiadają się za współpracą w ramach Akcji Wyborczej Solidarność, ale nie odrzucają całkowicie odejścia z bloku, gdyby współpraca stała się niemożliwa. Wszyscy opowiadają się za podjęciem przez SKL "akcji na zewnątrz", w celu powiększenia własnego elektoratu. Także wszyscy trzej chcą, aby SKL było dynamiczniejsze i bardziej wyraziste. Z Unii wychodzi się tylko raz Adwersarze Aleksandra Halla jednak chętnie oskarżają go, że zamierza wyprowadzić SKL z AWS i w wyborach wystawić albo samodzielną listę Stronnictwa, albo startować w bloku z Unią Wolności. - On ciągnie wyraźnie w kierunku UW, przez ostatnie dwa lata na spotkaniach zarządu partii deklarował miłość do Balcerowicza - mówi członek władz SKL, stronnik Mirosława Stycznia. Hall przyznaje, że jest za trwałą współpracą z UW, ale podkreśla, iż bardzo bliskie związki Stronnictwa z Unią Wolności byłyby "złym wyborem, także z powodów biograficznych", natomiast "w obecnej sytuacji samodzielny start w wyborach oznaczałby dla nas klęskę". - Zwolennicy prawicy oczekują od nas jedności, powinniśmy więc, pozostając w AWS, zabiegać, aby SKL było w tym obozie grupą najsilniejszą - mówi Hall. - Olek zdaje sobie sprawę, że z Unii wychodzi się tylko raz - broni swojego konkurenta Mirosław Styczeń. Zastrzega jednak zaraz, że w niektórych sprawach różni się z Hallem zasadniczo. - Ja na pewno nie głosowałbym przeciwko dekomunizacji. Cenię jego odwagę, ale to był błąd polityczny - twierdzi Styczeń. Jeśli załoga będzie pijana... Antytezą poglądów Aleksandra Halla na współpracę wewnątrz AWS i zbliżenie do Unii Wolności ma być program Jana Marii Rokity. Jednak polityk ten - według jego przeciwników - jest tak lojalny wobec związkowego kierownictwa Akcji, że nie będzie twardo bronić niezależności partii. - Niezrozumiała dla nas była obrona Janusza Tomaszewskiego, którą prowadził Janek - mówi zwolennik Halla. Znaczące jest też, że za Rokitą stoi Jacek Janiszewski, który nie tak dawno, broniąc swojej ministerialnej posady, nie zawahał się szukać poparcia w Ruchu Społecznym AWS przeciwko swojej partii. - Nie jestem sojusznikiem Ruchu Społecznego w SKL, ale sojusznikiem SKL w SKL. Zresztą nikt z RS nie miałby śmiałości wywierać na mnie nacisków - odpowiada Jan Maria Rokita i deklaruje, że pod jego kierownictwem Stronnictwo zacznie prowadzić samodzielne kampanie polityczne. - Musimy robić to samo, co ZChN, tylko bardziej umiejętnie. Nowoczesna polityka to także mobilizacja opinii publicznej. Nie do przyjęcia jest dla nas rola wewnętrznej frakcji AWS, musimy być samodzielną partią - mówi Rokita. Tłumaczy: "jeśli do wyborów parlamentarnych 2001 roku nasz wpływ na Akcję wzrośnie, to będziemy lojalnie dalej ciągnąć ten statek, ale jeżeli nasze wpływy będą maleć i okaże się, że statek jest dziurawy, a załoga pijana, to musimy mieć możliwość przeskoczenia do naszej własnej łódki". Twardy, ale niewyrazisty Mirosław Styczeń przez zwolenników jest kreowany na reprezentanta politycznego środka. To on, gdy dojdzie do starcia dwóch skrajnych skrzydeł SKL, ma okazać się mężem opatrznościowym i przywrócić w partii równowagę. Przeciwnicy przyznają, że okazał się politykiem przewidywalnym i sprawnym menedżerem, ale podkreślają jego główną wadę - brak wyrazistości: nie jest ani głębokim ideologiem (jak Hall), ani błyskotliwym liderem (jak Rokita). - Tymczasem nam koniecznie potrzeba dziś polityka z samodzielną wizją - mówi zwolennik kandydatury Aleksandra Halla. - W sprawach ideologii zawsze lepszy ode mnie będzie Olek, a w kontaktach z mediami Janek. Ale to ja poprowadziłem Stronnictwo na bój przeciwko Januszowi Tomaszewskiemu. To ja twardo walczyłem o stanowisko ministra kultury dla Kazika Ujazdowskiego, a potem dla Andrzeja Zakrzewskiego, o Ministerstwo Rolnictwa dla Balazsa i resort rozwoju regionalnego (który w końcu nie powstał) dla Rokity. To ja jestem twardy i konsekwentny - przypomina Mirosław Styczeń. Uczciwy, ale niesamodzielny Wydaje się, że właśnie argumenty dotyczące cech osobowości i charakteru będą podczas kongresu SKL równie ważne, a może nawet ważniejsze od różnic w rozłożeniu akcentów programowych i taktycznych. Zwolennicy Stycznia i stronnicy Rokity przyznają, że Aleksander Hall jest politykiem o nieposzlakowanej uczciwości oraz o wielkim autorytecie i doświadczeniu. Jednak ich zdaniem nie jest on dziś politykiem samodzielnym, a jedynie marionetką w rękach Artura Balazsa. - Olek kandyduje dlatego, iż kazał mu Artur - tłumaczy współpracownik Stycznia. Utrzymuje także, iż Hall "nie ma cech przywódczych, jest dobrym publicystą, mógłby być dobrym ideologiem, ale na to brakuje mu energii". - Jego kariera polityczna już się skończyła. Nawet zdrowotnie nie podołałby sprawowaniu funkcji prezesa - uważa nasz rozmówca. Błyskotliwy, ale nieprzewidywalny Problemem Jana Marii Rokity jest natomiast - zdaniem jego adwersarzy - nieprzewidywalność. - To polityk wielkiego formatu, błyskotliwy, świetnie znający państwo, ale jednocześnie polityk szkoły makiawelicznej. Obawiam się, że nie zawsze mówi to, co myśli - ocenia zwolennik kandydatury Halla. Dodaje, że obawia się, iż Rokita poprowadzi partię w zupełnie inne miejsce, niż obiecuje. Zwolennicy Stycznia i Halla zastanawiają się także, czy owa główna zaleta Rokity - silna osobowość - nie stanie się poważnym problemem dla partii. - On nigdy nie kierował większą strukturą partyjną. Można się obawiać, że będzie usiłował narzucić innym swoje koncepcje - mówią. Krzysztof nie zapomni Jeszcze kilka dni temu z obliczeń polityków SKL wynikało, że w partii jest niemal idealna równowaga wpływów. Każdy z trzech pretendentów mógł liczyć mniej więcej na głosy 250 spośród około 760 delegatów . Ta równowaga istniała przede wszystkim dzięki temu, że każdy z trójki konkurentów wywodzących się z miasta wszedł w układ z politykiem reprezentującym wieś (pochodzącym z dawnego Stronnictwa Ludowo-Chrześcijańskiego). - W wyborach będą w rzeczywistości konkurować pary: Mirosław Styczeń z Krzysztofem Oksiutą, Aleksander Hall z Arturem Balazsem i Jan Rokita z Jackiem Janiszewskim - tłumaczy poseł Adam Bielan. O tym, jak ważne w SKL jest poparcie wsi świadczą ostatnie wydarzenia. Gdy kilka dni temu Krzysztof Oksiuta domagał się odwołania premiera Jerzego Buzka i ustąpienia Mariana Krzaklewskiego ze stanowiska przewodniczącego klubu, Mirosław Styczeń nazwał wypowiedź swojego dotychczasowego sojusznika "egzotyką polityczną". - Krzysztof takich słów nie zapomni - skomentował jeden z posłów SKL i rzeczywiście - dalsze poparcie Oksiuty dla kandydatury Stycznia stanęło pod znakiem zapytania, pojawiły się nawet sugestie, że zamiast dotychczasowego prezesa partyjne "centrum" powinno wystawić Wiesława Walendziaka. Układu nie będzie Rozmowy w tej i innych sprawach prowadzone będą do ostatniej chwili, do 18 marca, i niektórzy nie wykluczają, że "dla dobra SKL" kontrkandydaci będą chcieli się porozumieć, podzielić władzą w partii. Jednak Jan Maria Rokita zapewnia, iż tym razem "układu nie będzie". - Elementem poprzednich dwóch kompromisów była moja rezygnacja z ubiegania się o prezesurę. Tym razem nie zrezygnuję, bo chcę wygrać, i zamierzam wygrać - zapowiada Rokita.
Należy odwołać premiera Jerzego Buzka - ten postulat stał się ostatnio znakiem firmowym Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. stanowczo domagają się tego niemal wszyscy znaczący politycy SKL. przyczyną jest zaniepokojenie spadającymi notowaniami i coraz gorsza atmosfera w AWS. radykalizacja polityków SKL ma także inne wytłumaczenie. 18 marca, na zjeździe partii odbędą się "pierwsze demokratyczne wybory" i liderzy rozpoczęli już walkę o pozyskanie głosów. Każdy z trzech pretendentów do fotela prezesa, zapytany o różnice w ich programie, odpowiada, że dotyczą one tylko szczegółów.
Polska-Austria Przedsiębiorcom przydaliby się pracownicy z krajów kandydujących do Unii. Związkowcy jednak ich nie chcą Najważniejszy jest spokój społeczny HALINA BIŃCZAK Austriacy coraz częściej uważają, że Polak to taki sam obcokrajowiec jak Hiszpan, Portugalczyk czy Grek. Zmiany nie zaszły jednak aż tak daleko, żeby godzić się na swobodę podejmowania pracy w Austrii przez obywateli Polski, Czech, Węgier czy Słowacji. Właśnie Niemcy i Austria przeciwstawiają się - jak dotąd, niezwykle skutecznie - objęciu tych krajów zasadą swobody przepływu osób jednocześnie z ich wejściem do Unii Europejskiej i domagają się długich okresów przejściowych. Rząd Austrii uzasadnia swoje stanowisko przede wszystkim sprzeciwem związków zawodowych. Argumenty czysto ekonomiczne przemawiają bowiem za umożliwieniem napływu pracowników - takiego zdania są przedstawiciele wielu austriackich firm. Według nich, włączenie krajów Europy Środkowej i Wschodniej do UE będzie dla gospodarki Austrii zdecydowanie korzystne. Tak uważa również Jan Stankovsky z WIFO - austriackiego instytutu badań ekonomicznych. Otwarcie na wschód będzie, według niego, korzystne dla austriackiej gospodarki choćby z tego powodu, że łatwiejsze staną się: handel (wolne granice) oraz inwestycje w Europie Środkowej i Wschodniej. Dodatnio wpłynie to również na poziom wzrostu gospodarczego w całej Europie: według wyliczeń WIFO, zarobi ona na tym 0,8 pkt. procentowego wzrostu PKB rocznie. Dla "nowych" krajów UE członkostwo oznaczałoby, zdaniem Stankovsky'ego, "zarobek" 1 pkt. proc. wzrostu gospodarczego rocznie przez 8-10 lat. - Dla Raiffeisen Zentralbank integracja Europy Środkowej z Zachodnią zaczęła się zaraz po rozpoczęciu zmian gospodarczych w tych krajach - uważa Herbert Stepic, wiceprezes zarządu. RZB ma spółki córki w jedenastu krajach regionu i formalne włączenie tych państw do Unii będzie oznaczać głównie uproszczenie działalności i ułatwienia w handlu międzynarodowym, który bank w dużym stopniu finansuje. Polska dla RZB stanowi jeden z sześciu kluczowych rynków (takich, na których chcą znaleźć się w pierwszej piątce banków) i dlatego austriacki bank jest zainteresowany jej szybkim wejściem do UE. Jego zdaniem, z ekonomicznego punktu widzenia banku, żadne okresy przejściowe nie są Austrii potrzebne. Ta opinia nie jest odosobniona. Opancerzona nisza rynkowa Franz Achleitner Fahrzeugbau und Reifenzentrum - to rodzinne przedsiębiorstwo z Tyrolu: poszczególnymi częściami zarządzają ojciec i dorośli synowie bliźniacy, a finansami zajmuje się matka. Firma jest niewielka (200 zatrudnionych, 50 mln euro sprzedaży rocznie, z czego 60 proc. na eksport), ale potrafiła znaleźć sobie intratną niszę rynkową. Wytwarza głównie pojazdy wyspecjalizowane - bankowe furgony do przewozu pieniędzy, pojazdy dla policji, wojska itp. Wśród odbiorców są Bundesbank, Europejski Bank Centralny, a także - NBP. - Przy Unii nie można spać spokojnie - mówi Franz Achleitner, szef przedsiębiorstwa, pytany o skutki, jakie dla jego firmy miało wejście Austrii do UE. Nasiliła się konkurencja i trzeba się było do tego dostosować. W jego firmie zaczęto od wymiany centralki telefonicznej na szybszą i rezygnacji z wytwarzania standardowych pojazdów na rzecz krótkich, unikatowych serii. Zdaniem Achleitnera-seniora, żaden rozsądny unijny przedsiębiorca nie może zadowalać się tym, co ma. Musi ciągle szukać czegoś nowego. - Firmie średniej wielkości łatwiej jest zmieniać profil produkcji niż gigantowi nastawionemu na długie serie - uważają zarówno ojciec, jak i syn (też Franz). Pożytki z Unii to, ich zdaniem, większa łatwość w nawiązywaniu kontaktów i współpracy, euro, które eliminuje ryzyko kursowe w handlu z pozostałymi krajami "piętnastki", i brak kontroli na granicach. Między innymi te właśnie kontrole powodują, że Achleitnerom odpowiadałoby jak najszybsze przyłączenie Polski do UE. Mają filię w Poznaniu (dwadzieścia osób, głównie serwisowców) i przy transporcie części ciągle stykają się z biurokratycznymi kłopotami na granicach. Pracowników filii szkolą w głównym zakładzie w Wurgl - ale tylko po trzech, bo na zatrudnienie większej liczby nie mogą dostać zezwolenia. Dla Achleitnerów swoboda napływu pracowników z krajów kandydackich nie stanowiłaby żadnego problemu i wszelkie okresy przejściowe uważają za niepotrzebne. - Jest za mało wykwalifikowanych pracowników, a produkcja rośnie - mówi Achleitner-senior. Uważa, że wielu przedsiębiorców ma ten sam kłopot. Nie tworzą oni jednak lobby na rzecz otwarcia rynku, bo na ogół, zwłaszcza ci z zachodniej części Austrii, nie stykali się z polskimi, węgierskimi czy czeskimi pracownikami i niewiele wiedzą o ich przygotowaniu zawodowym. Dobrzy nie tylko kolejarze Kwalifikacje polskich pracowników - zwłaszcza inżynierów budowy maszyn i kolejnictwa - bardzo dobrze ocenia natomiast Konrad Buder z Plasser & Theurer. Firma wytwarza urządzenia do układania i konserwacji torów kolejowych, sprzedawane do ponad 100 krajów. Zatrudnia na świecie ponad 3000 osób (przy sprzedaży wartości około 350 mln USD) i ma 80 proc. udziału w globalnym rynku tych urządzeń. Z Polską, a konkretnie z PKP, handluje od lat 60. Zdaniem Budera, rozwój handlu był następstwem m.in. wysokich kwalifikacji polskich inżynierów kolejnictwa. Wcześnie zrozumieli, że jeśli tory są tak intensywnie eksploatowane jak w Polsce do lat 90., to koniecznie trzeba je konserwować. Według Budera, PKP dotychczas czynią to skutecznie i polskie szyny są w znacznie lepszym stanie niż np. czeskie. Z racji długoletnich związków handlowych z Polską Konrad Buder również uważa, że wejście naszego kraju do UE powinno nastąpić jak najwcześniej. Ale zapytany, czy gotów byłby zatrudniać polskich pracowników w Linzu (tam jest główny zakład firmy) odpowiada, że to będzie możliwe dopiero za kilka lat, gdy starsi pracownicy zaczną odchodzić na emeryturę, a nowych nie będzie skąd wziąć. Bardziej prawdopodobne jest, jego zdaniem, przenoszenie w przyszłości serwisu i części produkcji na wschód, gdzie taniej, głównie do Polski. Już teraz firma ma u nas niewielką, ale bardzo dochodową filię serwisową. Od zaraz zatrudniłby Polaków, Słowaków, Czechów czy Węgrów Fritz Ebner z produkującej materiały budowlane firmy Leier (ma zakłady nie tylko w Austrii, ale też na Węgrzech i w Polsce, w Malborku). Jego zdaniem, Austriacy po prostu nie chcą już wykonywać niektórych prac - na przykład układać kostki brukowej - a pracowników brakuje także m.in. w gastronomii i hotelarstwie. Nielegalni już są Polacy, którzy od lat legalnie mieszkają w Wiedniu, mówią, że polskich pracowników już teraz jest dużo, tyle że pracują na czarno. Mężczyźni - głównie na budowach, kobiety - jako pomoce domowe i opiekunki osób chorych czy niepełnosprawnych. Na ulicach się ich nie zauważa, bo na wszelki wypadek wolą publicznie po polsku nie rozmawiać. Z prywatnych szacunków wiedeńskich Polaków wynika, że tych pracujących na czarno (głównie w stolicy) może być dobrze ponad sto tysięcy. Zdaniem Jana Stankovsky'ego z WIF0, ta liczba jest z pewnością zawyżona, bo tylu nielegalnych pracowników nie dałoby się ukryć. Za prawdopodobną uznaje ją natomiast Karl-Heinz Nachtnebel z austriackiej federacji związków zawodowych - zdecydowanie przeciwnej szybkiemu otwarciu granic przed pracownikami z krajów kandydackich. Związki bronią swego Na ten właśnie sprzeciw powołują się austriaccy politycy, m.in. minister spraw zagranicznych Benita Ferrero-Waldner. Austria natychmiast przyłączyła się do niemieckiego żądania, by okres przejściowy w dziedzinie swobody przepływu osób wynosił siedem lat - według polityków i tak nie usatysfakcjonowało to związków zawodowych, które domagały się, by otworzyć granice przed krajami kandydackimi dopiero wówczas, gdy dochód na osobę sięgnie tam 80 proc. austriackiej średniej (w 1998 r. wynosiła ona, licząc według parytetu siły nabywczej, 24 tys. dolarów). Karl-Heizn Nachtnebel mówi, że choć nie bardzo wiadomo, skąd się wzięło akurat tych 80 proc., to dla niego jest jasne, że napływ pracowników z uboższych krajów może spowodować zarówno kłopoty z zatrudnieniem, jak i spadek przeciętnej płacy - jeśli nie wszędzie, to w niektórych regionach, zwłaszcza przygranicznych. Według związkowych wyliczeń, otwarcie granic spowodowałoby napływ do Austrii około 150 tys. pracowników (na ok. 3,1 mln obecnie zatrudnionych). Zdaniem Nachtnebla, dla rynku pracy kłopotliwa byłaby imigracja nawet o połowę mniejsza. - Nie chcemy, by spadł poziom płac i żeby zwiększyła się stopa bezrobocia - mówi. I dodaje, że przecież prawie półtora miliona związkowców płaci składki właśnie po to, żeby ktoś taki jak on zabiegał o ich interesy. Przede wszystkim porozumienie Związkowcom sprzyja także praktykowana w Austrii od lat zasada porozumienia społecznego - długotrwałych i wyczerpujących negocjacji między pracodawcami, pracownikami i rządem. W ten sposób ustala się m.in. skalę corocznych obowiązkowych podwyżek płac, a także wiele drobniejszych, ale istotnych kwestii. Przedstawiciele Wirtschaftskammer Österreich (WIFI) - izby gospodarczej, do której muszą należeć wszyscy przedsiębiorcy -stwierdzają, że wprawdzie pozycja związkowców jest silna i pracodawcy często muszą w tych negocjacjach ustępować, ale per saldo ten sposób postępowania jest dla nich opłacalny, bo mają zapewniony spokój społeczny. Chociaż, jak mówi między innymi Georg Schramel, zastępca dyrektora generalnego WIFI, z czysto ekonomicznego punktu widzenia swobodny przepływ osób byłby korzystniejszy niż utrzymywanie ograniczeń wobec krajów kandydackich, to zasada porozumienia społecznego ma w tym przypadku priorytet. Już za parę lat Stankovsky podkreśla z kolei, że gdy Austria wchodziła do Unii, najważniejsze były dla niej kwestie rolnictwa i tranzytu. Teraz są to miejsca pracy. Wprawdzie stopa bezrobocia jest tu niska (według metodologii UE - 3,7 proc., według dawnej, miejscowej - 5,1 proc.), ale gorzej jest pod tym względem akurat w regionach graniczących z krajami kandydackimi. Tam właśnie silne są obawy przed konkurencją ze strony cudzoziemców przyjeżdżających do pracy codziennie (np. ze Słowacji) czy na tydzień-dwa (z Polski). Poza tym, zdaniem Stankovsky'ego, nie można negować faktu, że już 40 proc. różnicy w dochodach zachęca do przenosin za pracą do innego kraju. A relacja dochodów między Polską a Austrią wynosi prawie jeden do trzech (dane za 1998 rok, według parytetu siły nabywczej). Na razie zatem obecność Polaków w Austrii doceniają przede wszystkim właściciele pensjonatów i hoteli w miejscowościach narciarskich. - Co roku jest ich więcej, to już licząca się grupa klientów - mówi Hans Reichel z Innsbruck-Information, instytucji turystycznej obsługującej stolicę Tyrolu i okoliczne wioski. Jan Stankovsky pociesza jednak, że gdy austriacki system ubezpieczeń społecznych zacznie mieć kłopoty ze względu na starzenie się ludności, cudzoziemcy - a więc i Polacy - staną się bardzo potrzebni. Ma to nastąpić w latach 2010-2012. Wtedy, gdy skończyłyby się postulowane przez Niemcy i Austrię okresy przejściowe. -
Austriacy coraz częściej uważają, że Polak to taki sam obcokrajowiec jak Hiszpan, Portugalczyk czy Grek. Zmiany nie zaszły jednak aż tak daleko, żeby godzić się na swobodę podejmowania pracy w Austrii przez obywateli Polski, Czech, Węgier czy Słowacji. Właśnie Niemcy i Austria przeciwstawiają się - jak dotąd, niezwykle skutecznie - objęciu tych krajów zasadą swobody przepływu osób jednocześnie z ich wejściem do Unii Europejskiej i domagają się długich okresów przejściowych. Rząd Austrii uzasadnia swoje stanowisko sprzeciwem związków zawodowych. Argumenty czysto ekonomiczne przemawiają bowiem za umożliwieniem napływu pracowników - takiego zdania są przedstawiciele wielu austriackich firm. Według nich, włączenie krajów Europy Środkowej i Wschodniej do UE będzie dla gospodarki Austrii zdecydowanie korzystne. Na ten właśnie sprzeciw powołują się austriaccy politycy, m.in. minister spraw zagranicznych. Austria natychmiast przyłączyła się do niemieckiego żądania, by okres przejściowy w dziedzinie swobody przepływu osób wynosił siedem lat - według polityków i tak nie usatysfakcjonowało to związków zawodowych, które domagały się, by otworzyć granice przed krajami kandydackimi dopiero wówczas, gdy dochód na osobę sięgnie tam 80 proc. austriackiej średniej (w 1998 r. wynosiła ona, licząc według parytetu siły nabywczej, 24 tys. dolarów). Związkowcom sprzyja także praktykowana w Austrii od lat zasada porozumienia społecznego - długotrwałych i wyczerpujących negocjacji między pracodawcami, pracownikami i rządem. W ten sposób ustala się m.in. skalę corocznych obowiązkowych podwyżek płac, a także wiele drobniejszych kwestii. Na razie zatem obecność Polaków w Austrii doceniają przede wszystkim właściciele pensjonatów i hoteli w miejscowościach narciarskich. - Co roku jest ich więcej, to już licząca się grupa klientów - mówi Hans Reichel z Innsbruck-Information, instytucji turystycznej obsługującej stolicę Tyrolu i okoliczne wioski. Jan Stankovsky pociesza jednak, że gdy austriacki system ubezpieczeń społecznych zacznie mieć kłopoty ze względu na starzenie się ludności, cudzoziemcy - a więc i Polacy - staną się bardzo potrzebni. Ma to nastąpić w latach 2010-2012. Wtedy, gdy skończyłyby się postulowane przez Niemcy i Austrię okresy przejściowe.
Rumunia Cyganie biorą swój los we własne ręce Romowie w mundurach Wiosny Ludów Maj 1998 - taniec protestacyjny przed budynkiem MSW w Bukareszcie po zabiciu Cygana przez policję (C) ARCHIWUM CENTRUM ROMÓW W BUKARESZCIE Bogumił Luft z Bukaresztu Kilka lat temu pochodzący z zasymilowanej cygańskiej rodziny Vasile Ionescu, urzędnik rumuńskiego Ministerstwa Kultury, o wyglądzie długowłosego kontestatora, poszukiwał po omacku sposobów i możliwości działania na rzecz ludu, z którego się wywodzi. Dziś, ostrzyżony i starannie ubrany, przedstawia się jako "menedżer Centrum Romów". - Widząc, że i z lewicą, i z prawicą trudno się nam dogadać, próbujemy działać sami - mówi Ionescu. Urzędnikiem pozostał, ale jednocześnie stał się jednym z czołowych animatorów cygańskich organizacji pozarządowych. Przyjmuje mnie na dziedzińcu siedziby Centrum Romów w dzielnicy starych, parterowych domów na obrzeżach śródmieścia Bukaresztu. W pomieszczeniach Centrum roi się od komputerów. Na ścianach niezliczone fotografie w znacznym powiększeniu. Na jednej z nich - prezes sejneńskiej Fundacji Pogranicze Krzysztof Czyżewski, odwiedzający podbukareszteńską wieś, w której za czasów Ceausescu siłą osiedlono cygański tabor. Ta wieś to miejsce niezwykłe. Pod rządami postkomunistów urzędnicy miejscowej gminy traktowali "problem cygański" - tak jak i niemal wszystkie rumuńskie władze - jako problem policyjny: trzymać pod kontrolą kryminogenny żywioł. Od wyborów samorządowych w 1996 roku gminą rządzi jednak marginalna w skali kraju partia monarchistyczna, której lokalny lider, odtąd na stanowisku wójta, uznał, że Cyganie to tak samo ważni poddani żyjącego na emigracji w Genewie Michała I jak inni mieszkańcy rumuńskiego państwa. Dlatego zresztą wygrał wybory - był, nie wiedzieć czemu, jedynym kandydatem, który Cyganów odwiedził, wysłuchał ich skarg, zanotował sobie ich problemy i namówił ich do pójścia do urn. Vasile Ionescu, z którym odwiedziłem go rok później, znalazł w siedemdziesięcioletnim wójcie, skromnym emerytowanym nauczycielu, dobrego partnera do realizacji wspieranych przez Radę Europy projektów pomocy dla Romów. Ani z królem, ani z Partidą W ciągu ostatnich kilku lat zasymilowana, wykształcona elita rumuńskich Cyganów wykazała się sporą aktywnością obywatelską, przede wszystkim tworząc liczne (dziś jest ich 102) stowarzyszenia i fundacje. Tak powstał trzeci, najbardziej nowoczesny nurt samoorganizacji i uczestnictwa w życiu publicznym rumuńskiej społeczności cygańskiej, liczącej według danych oficjalnych 400 tysięcy osób, a według ostrożnych szacunków - 2 miliony. Pierwszy - to tradycyjne cygańskie struktury, włącznie z tymi, które tworzą wokół siebie król i cesarz - postacie raczej folklorystyczne. Drugi - to Partida Romilor, stowarzyszenie prowadzące działalność polityczną. Partida przez całe lata 90. szła ręka w rękę z postkomunistami, którzy rządzili do 1996 roku, a dziś są w opozycji. Ruch stowarzyszeń, których większość zrzeszyła się w Alternatywie Obywatelskiej Romów, nie jest z nią skłócony, ale sam odcina się od polityki, a co za tym idzie - i od Partidy. Już ten fakt oraz fascynacja zachodnim stylem działania i zachodnimi wartościami zbliża w naturalny sposób Alternatywę do obecnej centroprawicowej koalicji. Dwa lata temu powstała Grupa Robocza Stowarzyszeń Romów, której celem miało być udzielenie pomocy rządowi w wypracowaniu strategii działania na rzecz społeczności cygańskiej. Dziś jednak Vasile Ionescu nie jest zadowolony z rezultatów tej współpracy. Jego zdaniem, ani lewica, ani prawica w Rumunii nie uczyniły zbyt wiele w sprawie rozwiązania problemów Romów. Taniec protestacyjny Centrum Romów stworzyło 6 najpoważniejszych rumuńskich stowarzyszeń i fundacji cygańskich realizujących projekty finansowane między innymi przez Fundację Sorosa, program PHARE, rząd Holandii, ambasady państw zachodnich, w tym Republiki Czeskiej. Wspólnie organizują różne konferencje i spotkania, założyli w Bukareszcie specjalistyczną bibliotekę, zorganizowali ośrodki dokumentacji sytuacji Romów w 16 z 42 rumuńskich województw. W Centrum jest reprezentowana między innymi Agencja Rozwoju Wspólnotowego "Razem", która w ramach międzynarodowego programu finansowanego przez Radę Europy buduje osiedla dla bezdomnych Cyganów. Z kolei fundacja "Chodźcie z nami", której prezesem jest Ionescu, sporządza ekspertyzy dotyczące polityki państwa wobec Romów, współpracuje z prasą, gromadzi dokumentację prawną, prowadzi działalność wydawniczą. Jest też Stowarzyszenie Kobiet Romskich, które - jak zaznacza Ionescu - nie ma nic wspólnego z ruchem feministycznym. Jest wreszcie Stowarzyszenie Romów Kotlarzy, którzy do lat sześćdziesiątych prowadzili żywot nomadów. Wielu z nich i dziś jeszcze sezonowo, w lecie, wyrusza na wędrówkę. W całej Rumunii żyją w 38 szatrach - zamkniętych społecznościach, rządzących się własnymi, egzotycznymi prawami. Zdecydowana większość to analfabeci i do prowadzenia działalności swego stowarzyszenia potrzebowali kogoś z zewnątrz - tak Vasile Ionescu został ich sekretarzem generalnym, jako jedyny członek stowarzyszenia spoza społeczności Kotlarzy. Najbardziej rzuca się w oczy działalność Związku Studentów i Młodych Romów Antyrasistów, który ma około 500 członków w siedmiu ośrodkach uniwersyteckich. To oni organizują demonstracje uliczne - przeważnie w formie malowniczych, kolorowych happeningów. Dwa lata temu, na znak protestu po zabiciu Cygana przez policjantów rewidujących jego dom, tańczyli w tradycyjnych, cygańskich strojach przed budynkiem Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. W 150. rocznicę Wiosny Ludów zorganizowali marsz ulicami Bukaresztu, w wojskowych mundurach i cywilnych strojach z epoki, przypominając, że rumuńscy rewolucjoniści proklamowali wówczas zniesienie niewolnictwa Cyganów. Gdy przywódca skrajnie nacjonalistycznej Partii Wielkiej Rumunii Corneliu Vadim Tudor zaproponował zamknięcie Cyganów w specjalnych obozach, pomaszerowali pod parlament i siedzibę rządu z przypiętymi na piersiach żółtymi gwiazdami nawiązującymi do czasów holokaustu oraz transparentem: "Kolonia karna C. V. Tudora". Gdy Cygan jest ofiarą Siódmą organizacją pozarządową reprezentowaną w Centrum Romów jest fundacja Echosoc założona przez grupę młodych rumuńskich socjologów nie mających, z punktu widzenia etnicznego, nic wspólnego z cygaństwem. Echosoc - Fundacja na Rzecz Odzyskania, Integracji i Promocji Społecznej istnieje od czterech lat i zajmuje się problemami grup społecznie upośledzonych. Między innymi prowadzi wszechstronne doradztwo na rzecz cygańskich stowarzyszeń i fundacji. - Instytucjonalna dyskryminacja Romów w Rumunii jest ewidentna, głównie gdy chodzi o dostęp do nauki i lecznictwa - mówi trzydziestoparoletni prezes Echosoc Sorin Cace, pracownik naukowy w Instytucie Jakości Życia Akademii Rumuńskiej. - Dopiero niedawno zrobiło coś Ministerstwo Edukacji, wprowadzając częściowe nauczanie w języku romskim w niektórych szkołach. Natomiast dochodzenia w sprawach o zabójstwo, gdy Rom jest ofiarą, a nie zabójcą, z reguły ślimaczą się, często tak długo, aż sprawa się przedawnia. Zdaniem Cace, u podstaw tego wszystkiego leżą dość upowszechnione w społeczeństwie rasistowskie stereotypy, zgodnie z którymi każdy Cygan jest przestępcą. A Romowie są w większości przede wszystkim biedni - nędza jest głównym problemem tej społeczności. Perspektywa zmiany stanu rzeczy otworzyła się ostatnio, gdy Departament do spraw Mniejszości Narodowych rządu Rumunii stworzył wreszcie kompleksowy program działania. - Powstaje wprawdzie komitet, złożony z przedstawicieli ministerstw i romskich organizacji, mający nadzorować jego realizację od jesieni tego roku, ale trudno będzie coś zrobić bez silniejszego niż dotąd wsparcia politycznego - twierdzi Sorin Cace. Na szczęście pojawiło się przynajmniej źródło finansowania. Pod auspicjami Rady Europy (RE) i pod szczególną opieką rządu Holandii powstał ramowy program na rzecz Cyganów w pięciu krajach Europy Środkowowschodniej, na który RE, UE, Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju oraz Fundacja Sorosa przeznaczyły łącznie 50 milionów euro. Sorin Cace jest nieco zdziwiony, że na Rumunię, gdzie Romów jest najwięcej, przypadło tylko 5 milionów, ale dobre i to. Praca nie dla Cygana Cygańskie stowarzyszenie Romani Criss poinformowało wczoraj w Bukareszcie, że złożyło oficjalny protest w Ministerstwie Pracy przeciw opublikowaniu przez państwowy urząd zatrudnienia oferty pracy zawierającej klauzulę wykluczającą Romów z grona adresatów oferty. Według Costela Bercusa z Romani Criss, podobne klauzule zawiera rosnąca liczba ofert pracy i usług oraz ogłoszeń drobnych o wynajmie mieszkań. Romów nie wpuszcza się też do niektórych restauracji i dyskotek. Organizację zaniepokoił szczególnie fakt, że tym razem publikacji oferty patronowała instytucja państwowa. Jednocześnie Bercus wyraził radość z powodu zarzucenia przez policję niektórych dyskryminacyjnych praktyk wobec społeczności romskiej. (AFP)
Vasile Ionescu przedstawia się jako menedżer Centrum Romów. Urzędnikiem pozostał, ale stał się jednym z czołowych animatorów cygańskich organizacji pozarządowych. zasymilowana, wykształcona elita rumuńskich Cyganów wykazała się sporą aktywnością obywatelską, tworząc liczne stowarzyszenia i fundacje. Centrum Romów stworzyło 6 najpoważniejszych rumuńskich stowarzyszeń i fundacji cygańskich. W Centrum jest reprezentowana między innymi Agencja Rozwoju Wspólnotowego "Razem", która w ramach międzynarodowego programu finansowanego przez Radę Europy buduje osiedla dla bezdomnych Cyganów. fundacja "Chodźcie z nami" sporządza ekspertyzy dotyczące polityki państwa wobec Romów. Najbardziej rzuca się w oczy działalność Związku Studentów i Młodych Romów Antyrasistów. fundacja Echosoc zajmuje się problemami grup społecznie upośledzonych. Instytucjonalna dyskryminacja Romów w Rumunii jest ewidentna. u podstaw leżą stereotypy, zgodnie z którymi każdy Cygan jest przestępcą.
ROZMOWA Michał Stępka, doktor nauk medycznych, ordynator I Oddziału Chorób Wewnętrznych Szpitala Kolejowego w Pruszkowie O powołaniu nikt nie mówi Nie wróżę sukcesu żadnym biurokratycznym, podejmowanym odgórnie decyzjom. Pacjenci sami powinni decydować o sposobie wydatkowania ich pieniędzy przeznaczonych na zdrowie i jego ochronę. FOT. PIOTR KOWALCZYK Rz: Jak głębokie musi być zobojętnienie pielęgniarki, która - wiedząc, że kilkadziesiąt metrów dalej, u wejścia do szpitala, zasłabł człowiek - nie udziela mu pomocy, a wzywa karetkę pogotowia z drugiego końca miasta? Tak stało się w Olsztynie, karetka przyjechała za późno, człowiek zmarł. Lekarze szpitala podobno o tym nie wiedzieli. MICHAł STĘPKA: Nie znam szczegółów tego wydarzenia i nie mam podstaw do wyrażania opinii. Jestem natomiast przekonany, że jest to wielki dramat rodziny pacjenta i dyżurującego wówczas personelu. Nieporównanie większy - rodziny. Nie chcę i nie mogę wartościować. Czy lekarze, pielęgniarki traktują jeszcze swoją profesję jako powołanie? W środowisku mało się o tym rozmawia. Owszem, jest to temat do dyskusji przed studiami, wśród studentów młodszych lat medycyny, ale później bardzo rzadko. Dlaczego? Ci lekarze, którzy traktują zawód jak powołanie, uważają, że podobnie jak uczucia wiara jest to sprawa zbyt osobista, by publicznie o niej mówić. Inni z kolei nie mówią, bo zdają sobie sprawę, że powołanie do czegoś zobowiązuje. Do bardziej życzliwego, delikatnego stosunku do drugiego człowieka, zwłaszcza cierpiącego. Studenci, a także młodzi lekarze mają w sobie dużo wrażliwości. Którą potem się zatraca, a pacjent staje się kolejnym "przypadkiem"? Może traci się tę wrażliwość z latami pracy, w pośpiechu, w zderzeniu z biurokracją. Ale jeżeli w zespole, od dyrektora i ordynatora do salowej, panuje ogólnie życzliwe nastawienie do pacjentów, jeżeli chorych się po prostu lubi, to taka atmosfera promieniuje na wszystkich i młody lekarz czy pielęgniarka przychodzący do pracy tej wrażliwości nie zatracą. Czy lekarze w ogóle dostrzegają ogromne odhumanizowanie medycyny, uprzedmiotowienie pacjenta. Nacisk położony jest na techniczne nowości, gdy pacjentowi czasami bardziej niż rewelacyjnego leku potrzeba dobrego słowa, zainteresowania. Rzeczywiście, często młodzi lekarze są zafascynowani nowościami technicznymi, ułatwiającymi diagnostykę i terapię. Nie można jednak zapominać, że istnieje druga strona medycyny, bez której nie można jej zrozumieć, a jest nią zwykły życzliwy stosunek człowieka do człowieka. Sławny psychiatra Antoni Kępiński mówił, że w medycynie najważniejszym lekiem jest sam lekarz, który oddziałuje na chorego całą swoją osobowością. Czy można być dobrym lekarzem bez powołania? Można, z tym, że ów lekarz, nawet świetny fachowiec, bardzo dużo traci, nie wykorzystuje szansy rozwoju. Widzi medycynę tylko w jednym wymiarze - przyrodniczo-technicznym, w wymiarze rzemiosła, techniki medycznej. Albo przepisów reformy? Myślę, że i lekarze, i pielęgniarki, i pacjenci liczyli na to, iż po wprowadzeniu reformy służby zdrowia wszyscy będą wreszcie zadowoleni. Lekarze i pielęgniarki z godziwych zarobków, a pacjenci, choć chorzy, będą szczęśliwi z powodu wysokiej jakości usług, możliwości wyboru najlepszego lekarza oraz nareszcie zdrowych, nie skorumpowanych relacji z personelem medycznym. Tymczasem zarobki poprawiły się tylko niektórym lekarzom, a w ocenie pacjentów opieka medyczna działa gorzej niż przed reformą. Obraz przeraźliwie smutny... Rzeczywiście, taki jest odbiór reformy przez większość pacjentów i znaczną część personelu medycznego. Nie wróżę zresztą sukcesu żadnym etatystycznym, podejmowanym odgórnie decyzjom. Pacjenci sami powinni decydować o sposobie wydatkowania ich pieniędzy przeznaczonych na zdrowie i jego ochronę. Rozwiązanie widzę w dobrowolnych prywatnych ubezpieczeniach. Na Pana oddziale podobno nikt łapówek nie daje ani nie bierze, ale są szpitale, w których pacjenci przekazują sobie z ust do ust, ile "kosztuje" operacja u poszczególnych lekarzy. Jak głęboko sięga ten rodzaj demoralizacji? W moim środowisku zawodowym, w dziedzinie chorób wewnętrznych, nie spotkałem się nigdy z przypadkami uzależnienia leczenia od łapówki. Być może należy odróżnić, jeżeli o to chodzi, medycynę niezabiegową od zabiegowej. Na jednym biegunie jest, jak słyszałam, pediatria, na drugim, przeciwnym - chirurgia. Dziedziny niezabiegowe to interna z jej licznymi podspecjalnościami, jak psychiatria i neurologia, natomiast zabiegowe to chirurgia, ortopedia, ginekologia. Kiedyś medycyna wewnętrzna i chirurgia to były dwie różne dziedziny. Lekarze wykształceni na uniwersytetach zepchnęli chirurgów do roli niższych pomocników. W średniowieczu chirurgią zajmowali się łaziebnicy i cyrulicy, traktując swoje zajęcia wyłącznie usługowo. Dopiero w czasach nowożytnych chirurgia połączyła się z medycyną. Dzisiaj jest to bardzo skomplikowana dziedzina, ale być może historyczne uwarunkowania mają jakiś wpływ na sposób jej uprawiania. Ale chyba trudno dzisiaj mówić o zróżnicowanej specjalistycznie wrażliwości. Tak jak nie mogą być usprawiedliwieniem łapówkarstwa niskie zarobki części lekarzy. Dlaczego zatem biorą? Niektórzy ludzie, którzy opanowali jakąś trudną sztukę, mają pokusę, by - jeśli pojawi się taka możliwość - wykorzystać tę umiejętność, niedostępną dla innych, dla korzyści finansowych. Myślę, że podobnie jest w każdym zawodzie: polityka, bankowca, prawnika. Poza tym korupcjogenny jest każdy system rozdzielczy, w którym odgórnie decyduje się o podziale wspólnych dóbr. Dlaczego nie ma korupcji w prywatnych gabinetach czy lecznicach? Sam prowadzę również prywatną praktykę i proszę wierzyć, że tu nikt niczego nie proponuje. Zdarza się natomiast, że pacjent ma kłopoty finansowe, nie ma czym zapłacić, ale dochodzimy do porozumienia. To jest nasz dwustronny układ. Trzeba również, moim zdaniem, odróżnić korupcję, która znaczy kupienie zwiększonej troski o chorego, od formy wyrażenia przez pacjenta wdzięczności, w momencie wypisania ze szpitala, za pomyślnie przeprowadzoną operację czy leczenie. Tego typu wdzięczność uważa Pan za dopuszczalną? Tak, nie można pacjentowi odmówić prawa do wyrażania wdzięczności, chociaż jej forma to osobne zagadnienie. Uważam za nieludzkie wyproszenie z gabinetu pacjenta, który przyszedł podziękować za leczenie. W jaki sposób pacjenci wyrażają Panu wdzięczność? Czasem, po zakończeniu hospitalizacji, pacjenci żegnają się, przychodzą z kwiatkiem, niekiedy przyślą list z podziękowaniem, czasem przyniosą własnoręcznie namalowany obraz, niekiedy słodycze albo alkohol. Forma wyrażenia wdzięczności w dużym stopniu zależy od kultury i osobowości pacjenta oraz jego rodziny. Czy wtedy, kiedy Pan studiował medycynę, wystarczająco zwracano uwagę na etyczną stronę zawodu? Zarówno w czasie studiów, jak i stażu miałem poczucie niedosytu w uwzględnianiu tych zagadnień w codziennej praktyce. Od początku studiów w akademii medycznej brakowało mi rozmów z asystentami, profesorami na temat etyki zawodowej. Zajęcia z deontologii prowadzone były przez semestr na ostatnim roku i były to dyskusje o kodeksach etycznych. Uważam, że zajęcia te powinny być zintegrowane z zajęciami przy łóżku pacjenta. Pamiętam moje pierwsze zajęcia z anatomii, ćwiczenia z osteologii, czyli nauki o kościach. W tej samej sali, w której się uczyliśmy, zorganizowano imieniny, bodajże z kwiatami i czekoladkami. Dla mnie, młodego człowieka, który świadomie wybrał ten kierunek studiów, który zwłoki człowieka traktował jak sacrum, było to szokiem. Teraz myślę, że jest w tym może swoisty sposób na wyrobienie w przyszłym lekarzu dystansu do choroby, do pacjenta, do jego ciała, gdyż skuteczna pomoc cierpiącemu wymaga obiektywizmu i często chłodnego spojrzenia. Emocje mogą przeszkadzać, ale wrażliwość jest niezbędna. Czy młodzi lekarze, których Pan przyjmuje teraz do pracy, są inni, czy tacy sami jak Pan dwadzieścia lat temu? Odnajduję w nich podobne cechy, podobną wrażliwość. Oprócz wiedzy młodzi lekarze poszukują wzorców osobowych, poszukują mistrza, którego, bywa, przez całe życie nie odnajdują. Na akademii też takich nie było? Może to wina organizacji studiów? Do odnalezienia mistrza potrzebny jest czas i skupienie, tymczasem studenci ciągle przemieszczają się ze szpitala do szpitala, z oddziału na oddział. Mało zostaje czasu na rzeczowy kontakt z asystentem, profesorem, rozmowę z doświadczonym lekarzem, na podpatrzenie go podczas pracy, podzielenie się refleksją czy wątpliwościami. Nauka medycyny, oprócz poznania patofizjologii i terapii chorób, polega na kopiowaniu wzorów, na naśladowaniu starszych, bardziej doświadczonych lekarzy. Czy przyszłym lekarzom mówi się, jak należy zachować się wobec śmierci człowieka, wobec rodziny umierającego? W okresie moich studiów nie mówiło się. Teraz mówi się więcej. Są nawet na ten temat odpowiednie rozdziały w podręcznikach. Jakie Pan przeżywa dylematy moralne w swojej pracy? Podstawowy dylemat to niemożność zapewnienia pacjentom zarówno badań, jak i sposobów leczenia, które są uznawane za optymalne, ale w większości wypadków trudno dostępne. Mamy teraz dostęp do wspaniałych leków, ale są one bardzo drogie. Dlatego często jestem też zmuszony do rezygnacji z przepisania sprawdzonego leku dobrej marki, bo pacjenta na taki nie stać, i do zastąpienia go preparatem objętym opłatą zryczałtowaną, choć wiem, że będzie to preparat mniej skuteczny. Rozmawiała Ewa K. Czaczkowska
Michał Stępka, doktor nauk medycznych Czy lekarze, pielęgniarki traktują swoją profesję jako powołanie? W środowisku mało się o tym rozmawia. to temat do dyskusji przed studiami, wśród studentów młodszych lat medycyny, ale później bardzo rzadko. lekarze, którzy traktują zawód jak powołanie, uważają, że jest to sprawa zbyt osobista. Inni z kolei nie mówią, bo zdają sobie sprawę, że powołanie do czegoś zobowiązuje. Do życzliwego stosunku do drugiego człowieka, zwłaszcza cierpiącego. potem pacjent staje się kolejnym "przypadkiem"? traci się wrażliwość z latami pracy, w pośpiechu, w zderzeniu z biurokracją. Czy lekarze dostrzegają odhumanizowanie medycyny, uprzedmiotowienie pacjenta. często młodzi lekarze są zafascynowani nowościami technicznymi. Nie można zapominać, że istnieje druga strona medycyny, a jest nią życzliwy stosunek człowieka do człowieka. lekarze, pielęgniarki, pacjenci liczyli na to, iż po wprowadzeniu reformy służby zdrowia wszyscy będą zadowoleni. Lekarze i pielęgniarki z godziwych zarobków, pacjenci z wysokiej jakości usług, możliwości wyboru najlepszego lekarza oraz nieskorumpowanych relacji z personelem medycznym. Pacjenci sami powinni decydować o sposobie wydatkowania ich pieniędzy przeznaczonych na zdrowie. Rozwiązanie widzę w dobrowolnych prywatnych ubezpieczeniach. nie mogą być usprawiedliwieniem łapówkarstwa niskie zarobki części lekarzy. Niektórzy ludzie, którzy opanowali jakąś trudną sztukę, mają pokusę, by wykorzystać tę umiejętność, niedostępną dla innych, dla korzyści finansowych. Trzeba również odróżnić korupcję, która znaczy kupienie zwiększonej troski o chorego, od formy wyrażenia przez pacjenta wdzięczności za pomyślnie przeprowadzoną operację czy leczenie. Czy kiedy Pan studiował medycynę zwracano uwagę na etyczną stronę zawodu? miałem poczucie niedosytu w uwzględnianiu tych zagadnień w codziennej praktyce. brakowało mi rozmów na temat etyki zawodowej. Oprócz wiedzy młodzi lekarze poszukują wzorców osobowych, poszukują mistrza, którego, bywa, przez całe życie nie odnajdują.
II KONGRES FILMU POLSKIEGO Środowisko filmowców jest zbulwersowane Burza wokół listu ministra Roku 1999 był bez wątpienia dobrym rokiem dla polskiego kina, o czym najlepiej świadczą takie filmy, jak: "Pan Tadeusz", "Ogniem i mieczem", "Dług" i "Tydzień z życia mężczyzny". Na zdjęciu na pierwszym planie Izabella Scorupco (Helena) i Michał Żebrowski (Skrzetuski) w "Ogniem i mieczem" Jerzego Hoffmana. (C) PAT Podczas II Kongresu Filmu Polskiego ogromne poruszenie środowiska filmowego wywołał list ministra Andrzeja Zakrzewskiego odczytany przez Mirosława Chojeckiego, doradcy ministra. Filmowcy nie mogli uwierzyć, że list tak krytyczny w tonie wobec środowiska mógł podpisać kierownik resortu kultury. Minister w rozmowie z "Rzeczpospolitą" potwierdził autorstwo listu. Zdziwienie filmowców wywołał przede wszystkim fakt, że w roku, w którym powstał "Pan Tadeusz" i "Ogniem i mieczem", "Dług" i "Tydzień z życia mężczyzny", a także wiele innych tytułów, minister mógł stwierdzić: "Państwu, które w swoich konstytucyjnych powinnościach ma zachowanie tożsamości narodowej, rozwój duchowy społeczeństwa, pieczę nad własną kulturą, nie może być wszystko jedno, co sprzedaje kino, czym nas karmi telewizja i wreszcie, z czym idziemy na obce salony: z owocem własnego ducha i intelektu, czy tylko mniej lub bardziej zręcznie zmajstrowaną kopią cudzych dzieł. Czy my, to jeszcze my, czy już śmiesznie nadęte pawie i denerwujące krzykliwe papugi?" Minister Zakrzewski zaatakował też środowisko filmowe za to, że dotąd nie ma nowego prawa filmowego. Pisze: "dalej obowiązuje ustawa z 1987 roku, z całkiem innej epoki, gdy nie było wolnego rynku, prywatnych producentów i dystrybutorów, gdy inne obowiązywały reguły, inne prawo. Nowa ustawa wciąż czeka w Sejmie w fazie projektu. Tak, jak gdyby środowisku filmowemu wcale na niej nie zależało." Dalej minister pisze o stratach, jakie poniosła kinematografia w ciągu ostatnich lat - uszczuplony został majątek kinematografii, upadło wiele instytucji filmowych. "A stało się tak w dużej mierze nie bez zaniechań i niedopatrzeń ze strony Komitetu Kinematografii. Zarzut ten nie jest odsuwaniem odpowiedzialności od Ministerstwa. Ale przecież za sprawą ludzi kina Komitet na obszarze kultury zajmuje miejsce wyjątkowe. Tylko kino spośród wszystkich sztuk uzyskało tak dużą niezależność, a Przewodniczący Komitetu ma rangę Podsekretarza Stanu." Filmowcy listem ministra byli zbulwersowani. Poczuli się skrzywdzeni ocenami, bo - jak mówili - straty były przy zmianie ustrojowej i likwidacji państwowego mecenatu nieuniknione. A Polska najlepiej chyba ze wszystkich krajów postkomunistycznych przeprowadziła swoją kinematografię przez ten trudny okres. I sukcesy, które dzisiaj powoli zaczyna odnosić - to także efekt tamtych decyzji. Wielu ludzi kina wysuwało przypuszczenia, że list nie został napisany przez ministra. Zwłaszcza że pomimo próśb władz Komitetu i Stowarzyszenia Filmowców - do dokumentacji z Kongresu nie wpłynął dotąd adres z własnoręcznym podpisem ministra. Sytuację tę dla "Rzeczpospolitej" skomentowali przedstawiciele środowiska. Krzysztof Zanussi: - Dzisiaj film jest w Polsce sługą dwóch panów. Jego pierwszym panem jest telewizja, która przeznacza na produkcję filmową najwięcej pieniędzy. I od telewizji usłyszeliśmy podczas Kongresu słowa pochwały. Ministerstwo Kultury dysponuje znacznie mniejszymi funduszami, ale to właśnie stamtąd dotarł na Kongres list, który odczytano nam jako pismo ministra. List był kuriozalny, pełen połajanek. Stawiał poważne zarzuty naszej kinematografii w roku jej największego sukcesu, podważając osiągnięcia Wajdy i Hoffmana. Na dodatek obarczony został drobnym, ale porażającym błędem. Znalazło się w nim bowiem sformułowanie, że przewodniczący Komitetu Kinematografii jest podsekretarzem stanu, którym w rzeczywistości nie jest. Przełożony, który nie zna stanowisk swoich podwładnych, kompromituje się jako administrator. Ale meritum jest jeszcze bardziej przerażające. Nasz minister surowo ocenił kinematografię na oczach przybyłych gości. Jego list kontrastował z listem marszałka Płażyńskiego i wypowiedziami uczestników kongresu. Sprawiał wrażenie jakiejś rozgrywki politycznej. Zawarte w nim zarzuty w stosunku do Komitetu Kinematografii były niedorzeczne. Tak jak niedorzeczny jest sam Komitet. Od wielu lat przecież nawołujemy, żeby politycy pomogli nam uchwalić nową ustawę, która ten anachroniczny twór zlikwiduje, a połajanki ministra są głęboko nie na miejscu. Bo to właśnie do niego możemy mieć pretensje, że nie umiał popchnąć rządowego projektu ustawy. Czując osobistą sympatię do ministra Zakrzewskiego podejrzewam, że ten nieszczęsny list był jakimś wypadkiem przy pracy. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby minister mógł go podpisać świadomie. Krystyna Krupska, członek KK, przewodnicząca Sekcji Krajowej Pracowników Filmu NSZZ "Solidarność", członek Rady Sekretariatu Kultury: - Ten list jest rzeczą absolutnie niewiarygodną. Przecież to minister kultury zatrzymał projekt ustawy o kinematografii, nie informując o tym nawet Komitetu Kinematografii. Projekt rządowy przygotowany przez Komitet został przekazany do konsultacji międzyresortowych w kwietniu tego roku. Konsultacje były pozytywne, drobne zastrzeżenia miał tylko Komitet Integracji Europejskiej. Potem jednak na utworzenie funduszu kinematografii nie zgodziło się Ministerstwo Finansów. Minister Zakrzewski miał mimo to przesłać projekt do rozpatrzenia, z votum separatum w stosunku do Ministerstwa Finansów. Poprosił nas o poparcie i 30 czerwca na posiedzeniu Komitetu Kinematografii podjęliśmy taką uchwałę. Dostaliśmy od pana ministra informację, że projekt został przesłany do rządu. Przewodniczący Stowarzyszenia Filmowców Polskich, Jacek Bromski wielokrotnie pytał ministra, co dzieje się z projektem. Słyszał w odpowiedzi, że pan Ścibor źle się stara. A tymczasem okazało się, że projekt nowej ustawy w ogóle nie opuścił ministerialnego biurka. "Solidarność" wystąpiła nawet do premiera Buzka z pismem z zarzutami pod adresem Ministerstwa Kultury. Pismo to zostało przesłane do ministra Zakrzewskiego. Minister kultury odpowiedział na to listownie, że ustawa jest ciągle poprawiana w ministerstwie. To jest wprowadzanie Komitetu w błąd. Tym bardziej dziwi, że nagle na forum publicznym minister usiłuje zrzucić na Komitet Kinematografii winę za to, że ustawy nie ma. To naprawdę niewiarygodne, podobnie jak to, by minister nie znał stanowisk swoich podwładnych: przewodniczący Komitetu jest kierownikiem centralnego urzędu administracji państwowej, a nie podsekretarzem stanu w Ministerstwie Kultury, jak było napisane w liście. Taki chaos informacyjny po prostu nie mieści się w głowie. Jestem oburzona, że taki list mógł pojawić się jako adres ministra. Jacek Bromski, przewodniczący Stowarzyszenia Filmowców Polskich: - Odkąd sięgnę pamięcią, nie przychodzi mi do głowy minister kultury, który by tak dalece nie liczył się z interesami środowiska twórczego. List, który nam odczytano, jest chyba próbą jakiegoś nieprzemyślanego politykowania. Szef resortu zamiast zajmować się rozgrywkami personalnymi, powinien zdać sobie sprawę ze swego posłannictwa i obowiązku względem kultury. Tymczasem w ostatnim czasie Ministerstwo Kultury wyrządziło nam wiele krzywdy. Po pierwsze - z winy ministerstwa, przez manipulacje urzędników, nie nastąpiła zapowiedziana zmiana prawa autorskiego. Po drugie - oszukano nas, że ustawa o kinematografii została skierowana do Sejmu, a tymczasem została zamknięta w ministerialnej szufladzie. Po trzecie wreszcie - Ministerstwo Kultury nie zapobiegło zabraniu nam przez komisję budżetową 7 mln zł z przyszłorocznego budżetu. Na posiedzeniu tej komisji nie było ministra Zakrzewskiego. Przyszła tylko pani minister Popowicz. Jak żyję, nie pamiętam, żeby Ministerstwo Kultury robiło takie rzeczy. Kiedyś byłem świadkiem przemówienia minister kultury Francji Margarethe Trautman. Cóż to była za przyjemność. I jaki wielki żal, że wizje naszych polityków nie sięgają dalej niż do następnych wyborów. A list? Czy on został naprawdę podpisany przez ministra? My dostaliśmy kartki bez podpisu. - Nie tylko podpisałem list, ale jestem jego autorem - powiedział "Rzeczpospolitej" minister Andrzej Zakrzewski. - Powodem sporu między mną a Andrzejem Wajdą i Krzysztofem Zanussim jest formuła Komitetu Kinematografii, socjalistyczna w formie i kapitalistyczna w treści. To ona sprawia, że do szefa urzędu ustawiają się reżyserzy z prośbą o pieniądze. Uważam, że przez najbliższe dwa lata nie będzie nowej ustawy o kinematografii. Moim kandydatem na stanowisko szefa Komitetu jest Mirosław Chojecki. To ostatnie stwierdzenie ministra Krzysztof Zanussi komentuje: - W ostatnich latach PRL-u środowisko filmowe wywalczyło sobie prawo głosu we własnych sprawach. W tej chwili żadnej dyskusji na temat zmiany na stanowisku szefa Komitetu Kinematografii nie ma. Barbara Hollender, J.C.
Podczas II Kongresu Filmu Polskiego ogromne poruszenie środowiska filmowego wywołał list ministra Andrzeja Zakrzewskiego. Filmowcy nie mogli uwierzyć, że list tak krytyczny w tonie wobec środowiska mógł podpisać kierownik resortu kultury.minister pisze o stratach, jakie poniosła kinematografia w ciągu ostatnich lat. Filmowcy Poczuli się skrzywdzeni ocenami, bo - jak mówili - straty były przy zmianie ustrojowej i likwidacji państwowego mecenatu nieuniknione. A Polska najlepiej chyba ze wszystkich krajów postkomunistycznych przeprowadziła swoją kinematografię przez ten trudny okres. I sukcesy, które dzisiaj powoli zaczyna odnosić - to także efekt tamtych decyzji. Wielu ludzi kina wysuwało przypuszczenia, że list nie został napisany przez ministra. Sytuację tę dla "Rzeczpospolitej" skomentowali przedstawiciele środowiska. - Nie tylko podpisałem list, ale jestem jego autorem - powiedział "Rzeczpospolitej" minister Andrzej Zakrzewski.
Dziesięć lat temu, 13 stycznia 1991 roku, przy wileńskiej wieży telewizyjnej pod gąsienicami radzieckich czołgów ginęli pragnący niepodległości Litwini. Parlament przygotowywał się do odparcia ataku. Wszystko wskazywało na to, że walka będzie krwawa, ale bez szansy na sukces. Testament odczytany po latach Styczeń 1991. Żołnierze radzieccy w centrum Wilna FOT. ANNA BRZEZIŃSKA MAJA NARBUTT Z WILNA - Byliśmy po stronie niebios przeciwko diabłu. To dawało nam siłę - mówi Vytautas Landsbergis, wspominając wydarzenia, które rozegrały się w Wilnie 10 lat temu. Mroźną styczniową noc, rozdzieraną hukiem wystrzałów z radzieckich czołgów masakrujących bezbronnych Litwinów, nazywa najgorszym momentem swego życia. - Właśnie niedawno znalazłem w kieszeni starego ubrania odezwę, którą pisałem, oczekując, że do parlamentu wpadną żołnierze radzieccy. Gdyby mnie zastrzelili lub wywieźli do więzienia w Moskwie, miała dotrzeć do Litwinów. Wzywałem ich, by nie poddawali się radzieckiej okupacji. Taki był mój testament - opowiada Landsbergis, a ja przypominam sobie, jak z dyktafonem w dłoni polowałam wówczas na jego "ostatnie słowa". Dzisiaj w parlamencie Litwy jest bardzo spokojnie, wręcz sennie. Nikt nie ma żadnych spraw do Landsbergisa. W dniach radzieckiej interwencji przed jego gabinetem, w którym spędzał dni i noce, stale koczowali ludzie. W płaszczach i czapkach - bo okna mimo mrozu były otwarte z powodu unoszących się oparów benzyny z koktajli Mołotowa - czekali, by znalazł dla nich choć minutę. Vytautas Landsbergis, "ojciec litewskiej niepodległości", przemawia z gmachu parlamentu FOT. ANNA BRZEZIŃSKA Potem, już w spokojniejszych czasach, gdy Landsbergis i jego partia konserwatystów wygrywali wybory, otaczali go zaaferowani młodzi ludzie. Teraz wszyscy gdzieś zniknęli. Stopniały szeregi jego zwolenników. Nawet życzliwi mu mówią, że Landsbergis zagubił się w meandrach polityki i zrobił kilka niewybaczalnych błędów. Członkowie jego partii szepczą po kątach, że jego upadek, przypieczętowany ubiegłorocznymi wyborami parlamentarnymi, może być ostateczny. I tylko gdy patrzy się na ścianę w gabinecie Landsbergisa, można odnieść wrażenie, że czas się zatrzymał. Stare rysunki z czołowych amerykańskich, angielskich, francuskich gazet, przez wszystkie te lata przenoszone przez Landsbergisa z gabinetu do gabinetu, pokazują go jako rycerza wolności szarżującego na radzieckiego smoka. Tutaj wszystko jest tak jak wówczas, gdy plac przed otoczonym barykadami parlamentem huczał od skandowanego okrzyku: "Litwa! Landsbergis! Wolność!". "Zwykli obywatele" nie dotarli - Czy nie zastanawiało was, dziennikarzy, dlaczego mogliście być w styczniu 1991 roku w Wilnie, dlaczego Moskwa nie miała nic przeciwko temu? - mówi Audrius Butkevicius, w tamtych czasach minister obrony i bliski współpracownik Landsbergisa (dziś jego zajadły przeciwnik). - Wyznaczono wam bardzo ważną rolę: mieliście opisać to, co zainscenizowano i w co miał uwierzyć świat. Scenariusz władz radzieckich był precyzyjny. Opierał się na założeniu, że to "zwykli obywatele niezadowoleni z rządów ekstremistów" będą szturmować wieżę telewizyjną i parlament. Gdyby ochotnicy Butkeviciusa odpierali atak, w obronie atakujących stanęłaby Armia Radziecka. Świat, zajęty wydarzeniami w rejonie Zatoki Perskiej, miałby gładko przełknąć to, co działo się w Wilnie. Audrius Butkevicius - były minister obrony, dziś biznesmen myślący o powrocie do polityki - na tle zachowanych fragmentów barykad pod parlamentem FOT. (C) MARIAN PALUSZKIEWICZ/ KURIER WILEŃSKI Ten plan się nie powiódł. Z prostego powodu. Gdy grupa dywersantów sformowana z przebranych w cywilne ubrania żołnierzy i członków proradzieckiej organizacji Jedinstwo szykowała się do wyjazdu pod wileńską wieżę telewizyjną, kilku z nich zaczęło krzyczeć, że jeszcze nie nadeszła wyznaczona godzina. Byli to podstawieni ludzie władz litewskich. Wykorzystali fakt, że w Wilnie czas lokalny różnił się o godzinę od moskiewskiego. Żołnierze radzieccy, działający według czasu moskiewskiego, pojawili się więc pod wieżą sami, bez "zwykłych obywateli". Zaczął się szturm. Wieżę otaczali Litwini, którzy zjawiali się tam na apel Landsbergisa. Rosjanie początkowo strzelali pod nogi, w ziemię. Tłum się nie cofnął. Zaczęto strzelać w ludzi. Ci, którzy chcieli uciec, nie mogli - padali na rozjeżdżony gąsienicami czołgów rozmiękły grunt. Huk wystrzałów z czołgów słychać było w całym Wilnie. Wkrótce dołączyło do tego wycie karetek pogotowia, w które także strzelano. W parlamencie pobladły pracownik biura prasowego nadawał na cały świat: "Jest pięciu, ośmiu, już dziesięciu zabitych. Ich liczba wzrosła do czternastu". Przerażeni Litwini mogli zobaczyć na ekranach telewizorów spikerkę mówiącą: "już idą". Kamera zaczęła pokazywać schody i biegnących żołnierzy. W końcu zasłoniła ją jakaś ręka. Ostatnie rozgrzeszenie w sali posiedzeń - Chciałem, by wszyscy byli na posterunku. Naród nas wybrał, abyśmy ogłosili niepodległość Litwy. I musieliśmy ponieść wszelkie tego konsekwencje - wspomina Landsbergis, wówczas przewodniczący litewskiej Rady Najwyższej. Gdy rozpoczął się atak na wieżę, z parlamentu zaczęto wzywać posłów na nadzwyczajne posiedzenie. - Niektórzy odpowiadali, że wszystko stracone, że nie ma sensu już nic robić. Byli i tacy, którzy spali tak mocno, że nie słyszeli telefonu - uśmiecha się z łagodną ironią Landsbergis. Jednak większość stawiła się w parlamencie. Rada Najwyższa przygotowywała się do odparcia ataku. Okna zastawiano workami z piaskiem. Rozdawano maski gazowe. W hallu pośpiesznie zaprzysięgano ochotników z Departamentu Obrony Kraju. - Uważaliśmy, że od tej pory będzie ich chronić konwencja genewska - tłumaczy Butkevicius. - W naszym rozumieniu byli od tego momentu żołnierzami. Uzbrojenie ponad tysiąca ochotników, a także litewskich służb granicznych nie przypominało wyposażenia żołnierzy. Jedni mieli broń sportową, inni myśliwską, a niektórzy tylko metalowe pręty. W sali posiedzeń ksiądz Romas Grigas udzielał wszystkim posłom rozgrzeszenia na wypadek nagłej śmierci. Vytautas Landsbergis nerwowo krążył między salą a swym olbrzymim gabinetem, skąd usiłował dodzwonić się do Gorbaczowa. Tamtej nocy Michaił Siergiejewicz Gorbaczow nie odpowiadał jednak na żadne telefony. I przez godzinę, może dwie w Wilnie czekano też na reakcję Zachodu. Samotność absolutna - Gdy się dowiedzieliśmy, że pod wieżą padają zabici i ranni, zaczęliśmy się obawiać, że zginą setki ludzi. A świat milczał. Doświadczyliśmy uczucia absolutnej samotności. I zdrady. Potem się okazało, że jest inaczej. Ale wtedy myśleliśmy: Będziemy umierali sami i nikt się za nami nie ujmie - wspomina Landsbergis. W środku nocy deputowani pośpiesznie przyjmowali rezolucje i ustawy: gdyby parlament nie mógł dłużej pełnić swych funkcji, to automatycznie uległyby rozwiązaniu rząd i samorządy. - Pamiętaliśmy o nieładnych precedensach, o roku 1940, gdy Litwę bez jednego strzału przekazano w ręce okupanta. Zresztą wtedy nie było woli politycznej, by bronić niepodległości - przyznaje Landsbergis. W styczniu 1991 roku było inaczej. Tylko brutalna siła mogła zdławić niepodległość Litwy. Żaden akt kapitulacji nie powinien być podpisany litewską ręką. Mniej więcej w tym samym czasie pod bramą Ambasady USA w Warszawie stał minister spraw zagranicznych Litwy Algirdas Saudargas, wysłany do Polski z misją utworzenia rządu emigracyjnego, jeśli Związek Radziecki dokona interwencji na Litwie. Drzwi ambasady się nie otworzyły. Nie tylko heroizm Parlament był jedynym miejscem w Wilnie, którego Litwini mieli bronić z bronią w ręku. Wiedzieli o tym zarówno obecni w gmachu, jak i żołnierze radzieccy. Wszystko wskazywało na to, że walka będzie krwawa, ale bez szansy na sukces. - Uratowali nas ludzie, którzy zjawili się pod parlamentem i otoczyli go żywym kordonem. Ich wręcz irracjonalna determinacja. Przekonanie, że ważą się losy Litwy - twierdzi Landsbergis. Tysiące ludzi, którzy wypełnili plac przed parlamentem, nie miały się nawet gdzie cofnąć. Gdyby jednostki radzieckie zaatakowały tej nocy parlament, doszłoby do niewyobrażalnej masakry. Prawdopodobnie obawa przed wielką liczbą ofiar sprawiła, że atak nie nastąpił. Ale tamtej nocy ludzie przed parlamentem spodziewali się najgorszego. Odprawiano mszę, śpiewano pieśni patriotyczne i religijne. W pierwszym szeregu stali starzy ludzie - zesłańcy i byli więźniowie łagrów. Atmosfera patriotycznego uniesienia sięgała zenitu. - Nie tylko heroizm dochodził do głosu tamtej styczniowej nocy - przyznaje Butkevicius. - Niektórych moich ludzi sytuacja przerosła, chcieli się ratować za wszelką cenę. W momencie kulminacyjnym widziano pograniczników, jak z obłędem w oczach zrywali pagony, przerażeni, że staną się pierwszym celem. Część ochotników, których po zaprzysiężeniu wypuściłem z bronią do miasta, rzucała karabinki w krzaki. Butkevicius wydał rozkaz, by nikogo nie wypuszczano z parlamentu: - Był potrzebny, jeśli rzeczywiście wszyscy mieli zostać w gmachu aż do końca. Niektórzy posłowie nie wytrzymywali nerwowo oczekiwania na atak sił radzieckich. Szamotali się z ochroną, usiłując wydostać się na zewnątrz. Inni zrywali znaczki deputowanych. Kilku nawet włożyło białe kitle sanitariuszy ze szpitala polowego. Biało-czerwona nad tłumem Od trzynastego stycznia 1991 r. zmienił się stosunek mniejszości narodowych do sprawy niepodległości Litwy. Kiedy prawie rok wcześniej proklamowano niepodległość, dla Litwinów była to idea, dla której warto było poświęcić bardzo wiele. - Powiedzmy szczerze: Polacy z Wileńszczyzny odbierali to zupełnie inaczej. Państwo litewskie było dla nich abstrakcją. Czymś kompletnie nieznanym i niechcianym - podkreśla Artur Płokszto, wówczas redaktor naczelny należącej do Związku Polaków na Litwie "Naszej Gazety", a teraz poseł na Sejm. - Tu kiedyś była Polska, potem był Związek Radziecki. Dopiero masakra pod wieżą telewizyjną okazała się wstrząsem, który uświadomił, że nie można wiązać swoich nadziei z władzami radzieckimi, że przekroczono granicę, której przekroczyć nie było wolno. Delegacja radziecka, która przybyła 13 stycznia do parlamentu, po rozmowach z politykami litewskimi spotkała się w garnizonie w Miasteczku Północnym z wojskowymi radzieckimi i tzw. Komitetem Ocalenia Narodowego. Na prośbę komitetu jeździła po wileńskich zakładach, w których pracowali głównie Rosjanie i Polacy. Oczekiwano, że spontanicznie poprą interwencję radziecką. - Przypadkowo usłyszeliśmy, jak delegacja telefonicznie relacjonowała wrażenia z tych spotkań Gorbaczowowi. Powiedzieli: "Michaił Siergiejewicz, wprowadzono was w błąd. Tu po jednej stronie jest armia, po drugiej naród" - opowiada Vytautas Landsbergis. Trzynastego stycznia pod parlamentem wśród nieprzebranych tłumów Litwinów pojawiły się dwie biało-czerwone flagi. - Ratowały honor miejscowych Polaków - mówi Płokszto, który wraz z grupką znajomych stał pod jedną z nich. Reakcje Litwinów były zresztą różne: od wdzięczności, wyrażanej niekiedy po polsku, do niechętnego "po co tutaj przyszliście". I chociaż dla większości Polaków masakra pod wieżą stanowiła olbrzymi wstrząs, to reagowali na nią różnie. "Obrzydliwy rechot przechodnia: Jeszcze mało dostali. A tuż zaraz słowa sprzątaczki, prostej kobieciny spod Wilna: żeby on gdzie zadławił się, ten Gorbaczow! Tyle ludzi namordowali! Wierzę, że to prawdziwy głos Wileńszczyzny" - napisała poetka Alicja Rybałko w nadzwyczajnym numerze "Naszej Gazety". Podejrzani komuniści - Moskwa wyobrażała sobie, że jeśli litewscy partyjni intelektualiści krytykują Landsbergisa, to wystarczy, że ktoś uderzy pięścią w stół i wszystko się rozpadnie. Tymczasem interwencja radziecka skonsolidowała naród. Jeśli Moskwa atakowała Landsbergisa, to atakowała nasze legalnie wybrane władze, całą Litwę - mówi jeden z liderów litewskiej postkomunistycznej lewicy Česlovas Juräenas. Tej tragicznej nocy Juräenas poczuł, że jest po tej stronie barykady co jego dotychczasowy ideologiczny przeciwnik. Chociaż nie dla wszystkich było to oczywiste. - Niektórzy obrońcy parlamentu mówili, że jeśli OMON [czyli oddziały specjalne radzieckiej milicji - przyp. red.] i żołnierze wedrą się do parlamentu, to oni, zanim zaczną strzelać do atakujących, najpierw wymierzą broń w Algirdasa Brazauskasa i we mnie - przypomina sobie Juräenas. I wtedy, i jeszcze przez parę lat najbardziej dokuczała mu nieufność ekipy Landsbergisa do byłych litewskich komunistów, bezustanne podejrzenia o zdradę. - Pan Landsbergis nie rozumiał, że Litwy niepodległej chcą nie tylko dysydenci. Zresztą, prawdę mówiąc, on sam nie był żadnym dysydentem - żali się Juräenas, podkreślając, że są przecież "komuniści i komuniści". Ci skupieni wokół Algirdasa Brazauskasa zrobili pierwszy krok w kierunku niepodległości, odrywając partię od Moskwy, a nastąpiło to w 1989 roku, gdy Związek Radziecki był jeszcze silny. Juräenas uważa, że w razie sukcesu interwencji radzieckiej najbardziej narażeni byliby jego partyjni koledzy. - W alei Giedymina podszedł do mnie człowiek, z którym byłem kiedyś w Komitecie Centralnym. Powiedział: "Słuchajcie, towarzyszu! Gdy przejmiemy władzę, to najpierw postawimy pod ścianę takich zdrajców jak wy" - opowiada Juräenas. Stare garnitury sygnatariuszy Posłowie, którzy bronili w styczniu 1991 roku parlamentu, spotykają się raz do roku, po Bożym Narodzeniu. - Co najmniej połowa przyjeżdża w tych samych garniturach, w których podpisywała Akt Niepodległości. Bo tylu żyje w biedzie. Najmłodszy z posłów tamtego historycznego parlamentu się zastrzelił, bo nie mógł znaleźć pracy - mówi Rimvydas Valatka, dziś jeden z najlepszych litewskich dziennikarzy. - Ci, którzy w tamtą noc byli w parlamencie Litwy, myślą, że ich życie musi być lepsze, czystsze. Na ogół tak myślą - poprawia się Valatka - ale i tak ludzie patrzą na nas wszystkich jak na część władzy, złej władzy. Sam nie ma powodów do narzekań. Jest zastępcą redaktora naczelnego najpoważniejszej litewskiej gazety "Lietuvos Rytas" i żyje lepiej, niż kiedyś mógł zamarzyć. Ale przeraża go to, co się dzieje z jego krajem: masowa emigracja jest jak wyniszczający upływ krwi; zostają najmniej przedsiębiorczy i samotne kobiety. Tak jak wszyscy obecni tamtej nocy w parlamencie zapamiętał każdą chwilę, wypowiedziane słowa i emocje. W jego wypadku uczucie nierealności. I ciarki przechodzące po plecach, gdy wielotysięczny tłum śpiewał w patriotycznym uniesieniu. - Dla wielu z nas był to kulminacyjny punkt życia - potwierdza Audrius Butkevicius, a ja przypominam sobie, że poznałam go właśnie 13 stycznia, gdy przed spodziewanym atakiem na parlament usiłował mnie wyrzucić z gmachu, bo nie chciał, by zostali tam dziennikarze i kobiety. Pogrzebu nie było Trzydziestoletni wówczas Butkevicius był bohaterem narodowym i jednym z najbliższych współpracowników Landsbergisa. Dziś są wrogami. - Landsbergis kilka razy mnie sprzedał. Spędziłem przez niego dwa lata w więzieniu. Nie mam więc powodów, by go kochać - chłodno mówi Butkevicius. Incydenty, o których wspomina były minister, przypominają sensacyjny film. Byłego ministra, a ówczesnego posła zatrzymano w 1997 roku, gdy przyjmował "znaczną sumę dolarów". Kontrahent tej łapówkarskiej transakcji miał urządzenia nagrywające umieszczone w spince krawata. Butkevicius bronił się na forum sejmowym, oskarżając Landsbergisa o zorganizowanie prowokacji, która miała na celu wyeliminowanie go z życia publicznego. Do "pierwszej zdrady" doszło dwa miesiące po masakrze pod wileńską wieżą telewizyjną. Samochód litewskiego ministra obrony został zatrzymany przez oddział OMON-u. - Dopiero po latach dowiedziałem się w Moskwie od dowódcy wileńskiego OMON-u, że zadzwonił do niego ochroniarz Landsbergisa. Jechałem nocą na spotkanie z Polakami z KOR-u, którzy szkolili naszych ludzi w działalności podziemnej - mówi Butkevicius. - Landsbergis wiedział, którędy będę jechał. Chciał sprowokować incydent, by Litwa znowu znalazła się na pierwszych stronach gazet. - Landsbergis wyprawiłby mi piękny pogrzeb i do dziś przychodził na mój grób - ironizuje Butkevicius. Tak mogłoby się stać, gdyby minister się ostrzeliwał. Ale on tego nie zrobił. Został zatrzymany i po paru godzinach wypuszczony. Wojownicy po wojnie Dzisiaj ze swymi dawnymi radzieckimi przeciwnikami Butkevicius spotyka się w Moskwie, dokąd często jeździ w interesach. Uważa, że "wojna się skończyła, wojownicy nie mają do siebie żadnych uraz". Na spotkanie ze mną przybywa prosto z pociągu, którym przyjechał z Moskwy. Żegnając się mówi, że chce wrócić do polityki, założyć własną partię: - Interesują mnie władza i wpływy. Podoba mi się to znacznie bardziej niż bycie martwym bohaterem. Vytautas Landsbergis jest rozgoryczony tym, że nie doszło do rozliczeń: - Winni masakry pod wieżą telewizyjną żyją spokojnie gdzieś w Moskwie. Nie tylko nie zostali ukarani, ale jeszcze dostali ordery. Naszym prokuratorom do dziś nie pozwolono ich nawet przesłuchać. 68-letni dziś "ojciec litewskiej niepodległości" mówi, że będzie się powoli wycofywał z polityki. Pokazuje mi, bym wyłączyła dyktafon, gdy zaczynam mówić, że nic na Litwie nie jest tak proste i jednoznaczne jak w tamte tragiczne styczniowe dni. Nie chce mówić o teraźniejszości. A przyszłość? - Gdy Litwa znajdzie się w NATO, moja misja dobiegnie końca - dodaje na pożegnanie.
13 stycznia 1991 roku, przy wileńskiej wieży telewizyjnej pod gąsienicami radzieckich czołgów ginęli pragnący niepodległości Litwini. Parlament przygotowywał się do odparcia ataku. Scenariusz władz radzieckich Opierał się na założeniu, że to "zwykli obywatele niezadowoleni z rządów ekstremistów" będą szturmować wieżę telewizyjną i parlament. Ten plan się nie powiódł. Gdy rozpoczął się atak na wieżę, z parlamentu zaczęto wzywać posłów na nadzwyczajne posiedzenie. Vytautas Landsbergis usiłował dodzwonić się do Gorbaczowa. Gorbaczow nie odpowiadał jednak na telefony. w Wilnie czekano też na reakcję Zachodu. deputowani pośpiesznie przyjmowali rezolucje i ustawy: gdyby parlament nie mógł dłużej pełnić swych funkcji, to automatycznie uległyby rozwiązaniu rząd i samorządy. Tysiące ludzi, którzy wypełnili plac przed parlamentem, nie miały się nawet gdzie cofnąć. Prawdopodobnie obawa przed wielką liczbą ofiar sprawiła, że atak nie nastąpił. Ale ludzie spodziewali się najgorszego. Atmosfera patriotycznego uniesienia sięgała zenitu. Od trzynastego stycznia 1991 r. zmienił się stosunek mniejszości narodowych do sprawy niepodległości Litwy. masakra pod wieżą telewizyjną okazała się wstrząsem, który uświadomił, że nie można wiązać swoich nadziei z władzami radzieckimi. - interwencja radziecka skonsolidowała naród - mówi jeden z liderów litewskiej postkomunistycznej lewicy Česlovas Juräenas. Trzydziestoletni wówczas Butkevicius był bohaterem narodowym i jednym z najbliższych współpracowników Landsbergisa. Dziś są wrogami. - Landsbergis kilka razy mnie sprzedał - chłodno mówi Butkevicius. Vytautas Landsbergis jest rozgoryczony tym, że nie doszło do rozliczeń. mówi, że będzie się powoli wycofywał z polityki. - Gdy Litwa znajdzie się w NATO, moja misja dobiegnie końca - dodaje na pożegnanie.
ROZMOWA Jacek Rybicki, lider Akcji Co miało AWS spoić, rozsadza ją od wewnątrz FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI Marszałek Maciej Płażyński powiedział ostatnio, że aby poprawić swoje notowania, AWS musi dokonać "ostrych zmian" wewnętrznych, w tym personalnych. Jacek Rybicki: Zmiany trzeba czynić, ale niekoniecznie publicznie o nich trąbić. Publiczna debata o tym, kogo, gdzie i dlaczego trzeba zmienić w AWS, zaczęła się równo rok temu, kiedy część Akcji zbojkotowała nasze spotkanie w Mierkach. Dokładnie w tym samym momencie nastąpiło pierwsze tąpnięcie notowań AWS w sondażach opinii publicznej. Zajmowanie się przez AWS głównie sobą, szkodzi jej. Dlatego użyłem niedawno ostrego zestawienia: "dyskusja - tak, donosy - nie". Publiczne dywagowanie o zmianach ma często charakter autoreklamy. To również dosypywanie do paleniska i rozpędzanie lokomotywy do prędkości niebezpiecznej. Pułapka kolejnych zmian niczemu nie służy Ta dyskusja o kształcie AWS trwa od lat, więc może trzeba było coś wreszcie zmienić i nie byłoby "donosów"? Planowane zmiany odbywały się cały czas. Były wręcz rewolucyjne. W ubiegłym roku Akcja stała się inną formacją polityczną - zamiast kilkudziesięciu ma kilka podmiotów. Ruch Społeczny przejął część udziałów we władzach AWS od "Solidarności" i stał się pełnoprawnym uczestnikiem wszystkich działań politycznych. Nastąpiły też zmiany na zewnątrz AWS - w rządzie. Zmiany więc były. Mogę jedynie się zastanawiać, czy słusznie postępowałem, będąc orędownikiem umocnienia poszczególnych struktur politycznych AWS. Okazało się bowiem, że to, co miało Akcję spoić, rozsadza ją od wewnątrz. Jednak politycy innych partii z AWS mówią, że często były to ruchy pozorne, formalne, że nie uczyniono ich rzeczywiście współodpowiedzialnymi za decyzje w Akcji. Środowiska Ruchu Społecznego i "Solidarności" uważają z kolei, że idee programowe, z którymi wchodziliśmy i do AWS, i do koalicji z UW, są realizowane w zbyt małym stopniu. Sedno sprawy tkwi jednak gdzie indziej. Kiedy budowaliśmy AWS w 1996 roku, wszyscy mieli świadomość, że połączenie konserwatystów ze związkowcami i narodowcami utworzy mieszankę wybuchową. A jednak się udało. Potrafiliśmy bowiem zrozumieć, że warto szukać tego, co nas łączy. A więc była, i cały czas jest, szansa. Zwiększona dynamika AWS - tak, ale oparta na działaniach pozytywnych. Jeżeli więc Rada Krajowa AWS uchwala poparcie dla tzw. nowego otwarcia premiera jednogłośnie, a miesiąc późnej niektórzy z tych liderów tę uchwałę dyskredytują, mówiąc, że nie ma programu ani przyszłości, to o co tu chodzi? Może nie o to, by budować jedność Akcji, ale własne polityczne poparcie? Każdemu zależy na własnej tożsamości, ale są granice, których przekroczenie jest szkodliwe dla wszystkich. Dziś nie umiemy pokazać, co nas łączy, więc potrzebne jest stwierdzenie, czy jesteśmy razem, czy nie. Być może nie. Może czas AWS się wyczerpał, a różnice polityczne są dzisiaj tak istotne, że nie po drodze nam razem? Ale siądźmy i powiedzmy to wyraźnie. Ja na przykład uważam, że tak nie jest Mówi Pan innym: jeśli chcecie iść, to proszę? Pewno z pozycji partii, która szczyciła się tym, że gdyby AWS się rozpadła, to ona jako jedyne jej ugrupowanie weszłaby w wyborach do Sejmu? Jestem wobec tych sondaży bardzo ostrożny. Ruch Społeczny jest spadkobiercą politycznej roli "Solidarności". Ale także AWS wypełniła w owych sondażach miejsce "S" i wcale nie Ruch zyskał najwięcej. W moim przekonaniu Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe nie zbudowałoby swojej, niewątpliwie mocnej dziś, pozycji bez AWS. Także Zjednoczeniu Chrześcijańsko-Narodowemu AWS nie zaszkodziła. Zyskało i zachowało swoje wyraziste narodowe oblicze. Wreszcie nowa partia - Porozumienie Polskich Chrześcijańskich Demokratów - powstała w łonie AWS, więc też zyskała. W ramach AWS partie zaczęły się wzmacniać, więc myśmy "współtworzyli" te ugrupowania. W 1996 roku zapisaliśmy, że zmierzamy do budowy, jak najbardziej jednolitej, centroprawicowej, solidarnościowej formacji, opartej na konkretnych działaniach programowych. Nic się nie zmieniło. Czy będzie to polegać na utworzeniu jednej partii politycznej, federacji czy też zgodnie z modelem francuskim możliwości podwójnego członkostwa - w partii matce AWS i np. ZChN - to rzecz do dyskusji. Ale jeżeli są osoby, które zupełnie inaczej widzą konfigurację sceny politycznej, traktując AWS jak trampolinę, to trudno się z tym zgodzić. A są takie osoby? Są. Publicznie wypowiadają się na ten temat. Uważają, że trzeba polską prawicę oprzeć na nurcie narodowym i unijno-konserwatywnym czy liberalno-konserwatywnym. W takiej konfiguracji dla chadecji, ugrupowań chrześcijańsko-społecznych, po prostu nie ma miejsca. Czyli tak czy siak AWS się "rozejdzie"? Mam nadzieję, że tak się nie stanie, że instynkt samozachowawczy zwycięży. Władza nie jest dana na zawsze. Nie sądzi Pan, że ci politycy, wypowiadając różne opinie, chcą jednak działać dla dobra AWS, że czują się stłamszeni przez Ruch Społeczny? To, że Maciej Płażyński, występując przeciwko Marianowi Krzaklewskiemu na zjeździe SKL, dostał takie olbrzymie oklaski, musi o czymś świadczyć. Z reguły wierzę w ludzi i ich dobre intencje. Praktyka polityczna pokazuje jednak, że w ten sposób nie działa się dla dobra formacji. W 1996 roku były ogromne spory w łonie powstającej AWS, ale pozostawały w tle i dostaliśmy premię za jedność. Umiejętność akcentowania tego, co łączy, owocowała poparciem społecznym, a przecież różne siły polityczne były wtedy dużo bardziej stłamszone niż dziś; znajdowały się pod wpływem absolutnie dominującej wtedy "Solidarności". Może przed wyborami politycy liczyli na coś innego, niż dostali później? Strach był silniejszy, bo wtedy zanosiło się, że postkomuniści będą rządzili przez wiele lat. Dzisiaj zaczyna być podobnie, tyle że ten strach zastępuje wewnętrzna kłótliwość. Ja oczywiście nie zachwycam się sondażami, które przyznają AWS od 15 do 20 procent poparcia społecznego, ale to są koszty, które płacimy, także za polityczną edukację. W 1997 razem z AWS weszła na scenę nowa, nieobecna dotychczas generacja polityków. I niestety zapłaciła frycowe za edukację na pierwszej linii frontu. Wcale się tego nie wypieram, bo należałem przecież do tej ekipy. Ale w AWS byli wyrobieni politycy, tylko że ich trzy duże, doświadczone partie są przegłosowywane we władzach Akcji przez "S" i całkiem nową partię RS. W tym pytaniu ukryta jest fałszywa teza - SKL istnieje trzy lata, a PPChD zaledwie sześć miesięcy Ruch nie jest zatem wcale najmłodszy, za to NSZZ "Solidarność" z pewnością jest najstarsza. Jak w każdej formacji politycznej w AWS decyduje większość, jeżeli nie da się ustalić konsensusu. Nie zawsze są przegłosowywani. Wręcz odwrotnie: zbyt często stosowane jest prawo weta do wymuszenia swoich celów. Dlatego zaproponowaliśmy podczas posiedzenia Rady Politycznej Ruchu Społecznego - partii, która też chce budować własną tożsamość - referendum wśród członków poszczególnych formacji politycznych w sprawie przyszłości AWS. W takim referendum członkowie "S" i RS, których jest najwięcej, mogą zdecydować o rozwiązaniu innych partii? Chodzi przede wszystkim o dyskusję na temat tego, czym ma być Akcja w przyszłości. Nikt nie rozwiąże żadnej organizacji wbrew jej samej - przecież to elementarz demokracji. Ludzie na "dole", szeregowi członkowie naszych partii, często wbrew pozorom dostrzegają więcej niż liderzy z "góry". Widzą absolutną potrzebę jedności. To jest warunek powodzenia naszej misji politycznej. Dla nich mniej istotny jest targ o stołek prezesa czy przewodniczącego, z ich punktu widzenia ważny jest program, który chcemy zrealizować. Dlatego dziwię się reakcji moich przyjaciół z innych partii na tę propozycję. Dlaczego nie chcemy pozytywnej dynamiki AWS? Dlaczego boimy się dyskusji we własnych szeregach o tym, jaka ma być przyszłość Akcji? Może dlatego, że kiedy zaczynają dyskutować, na przykład o prawyborach, Pan mówi, że to są donosy? Można dyskutować o czym się chce, pod warunkiem że będzie to najpierw omówione na szczeblu władz decyzyjnych, w których są określone statutowe wpływy. Natomiast kiedy nie jest mi po drodze z formacją, w której biorę udział, po prostu z niej wychodzę i buduję własną koncepcję. Skoro pozostałe partie AWS nie chcą współpracować, to czy dla dobra Akcji Ruch Społeczny nie powinien się jednak trochę "posunąć" na ich rzecz? Ruch Społeczny AWS przez ten rok posuwał się cały czas i moim zdaniem już posuwać się nie ma gdzie. Chyba że ktoś chce go wyeliminować. Wertowanie sporów wewnątrz AWS uważam za bezcelowe i szkodliwe. Nie będę pomagał opozycji, za sprytnie sobie radzi. Oto z badań, które Sejmowa Komisja Edukacji zrobiła na temat przedstawiania przez telewizję publiczną reformy szkolnictwa, wynikło, że w 80 procentach wychwytywano te jednostkowe przypadki, które są złe, kształtując przez to ocenę tej reformy w oczach opinii publicznej. Telewizję publiczną trzymają w garści SLD i PSL. Nie martwi to pani? Przecież opinia publiczna to ludzie, którzy idą do szkoły, lekarza, załatwiają sprawy w urzędach powiatowych, odprowadzają składki do ZUS. Sami weryfikują ten obraz. Tak. Jednak inne badania pokazują, iż 70 czy 80 procent ludzi kształtuje swoje poglądy na sprawy polityczne na podstawie tego, czego dowiadują się z mediów, szczególnie telewizji publicznej. A my mamy sukcesy. Łączy nas w AWS wizja państwa zdecentralizowanego i wreszcie naprawionego po latach księżycowej ekonomii. Łączy nas idea pomocniczości, jako fundament tego państwa. Nasza wizja to także Polska, która umie rozliczyć własną przeszłość. Takie kwestie jak Instytut Pamięci Narodowej czy lustracja przez dziesięć lat nie były skutecznie tknięte IPN jest nadal mało "skutecznie tknięty". Ale ustawa jest, i to bardzo! Reszta, mam nadzieję, ruszy. Dorabia się AWS gębę partii "kapitalizmu politycznego". A niezależnie od błędów czy przypadków, które trzeba piętnować, to dopiero AWS zaproponowała kluczowe zmiany w ustawie o służbie cywilnej i rozpisywanie konkursów na różne stanowiska. My również lansujemy zmiany w finansowaniu kampanii wyborczych, czyli tam, gdzie rodzi się korupcja. To są wszystko dla dziennikarzy oczywistości, coś, co zrobiło się samo Dlaczego bezcelowa jest rozmowa o kryzysie w AWS? Bo szkodzi, zwłaszcza jeśli jest nadużywana. Osłabia prawicę, a tym samym prowadzi do lewicowego monopolu. Ja się do tego nie przyłączę. Dla każdego dziennikarza i polityka jest oczywiste, że po drugiej stronie wrze tylko trochę mniej niż w AWS, że są frakcje, układziki, ale nie są sprzedawane na zewnątrz i nikt przez gazetę Adama Michnika nie usiłuje własnego kolegi atakować. To jest jedna ze stron elementarza politycznego. Ukarzecie każdego polityka, który tak was zaatakował? Jacek Dębski został wykluczony z Ruchu Społecznego, a tym samym nie ma go już w AWS. W sprawie Leszka Piotrowskiego czekamy na decyzję jego partii. A czy Ruch Społeczny zamierza zareagować na wystąpienia swojego członka, Macieja Płażyńskiego, który według Pana składa na AWS "donosy" i sprzeciwił się stanowisku partii, popierając prawybory? Poparcie dla prawyborów nie jest żadnym donosem. To pani nadinterpretacja. Maciej Płażyński pełni bardzo poważną funkcję w państwie i choćby z tego tytułu jest uprawniony do wygłaszania własnych sądów. Powinien jednak brać pod uwagę swoje związki z macierzystą partią, jej decyzje, uchwały. Ja na przykład byłem na posiedzeniu Rady Politycznej RS zwolennikiem jednej dużej konwencji wyborczej kandydata Akcji na prezydenta. Ta koncepcja też upadła, i sam byłem zdziwiony niechęcią członków Rady do pomysłu prawyborów w ogóle. Rozmawiała Bernadeta Waszkielewicz
Marszałek powiedział ostatnio, że aby poprawić swoje notowania, AWS musi dokonać "ostrych zmian" wewnętrznych, w tym personalnych.Jacek Rybicki: Zmiany trzeba czynić. Publiczna debata o tym, kogo, gdzie i dlaczego trzeba zmienić w AWS, zaczęła się równo rok temu. Dokładnie w tym samym momencie nastąpiło pierwsze tąpnięcie notowań AWS w sondażach opinii publicznej. Zajmowanie się przez AWS głównie sobą, szkodzi jej. Czyli tak czy siak AWS się "rozejdzie"? Mam nadzieję, że tak się nie stanie, że instynkt samozachowawczy zwycięży. Władza nie jest dana na zawsze.
Polityk jest z inteligenckiego punktu widzenia kretynem,a przedsiębiorca cwaniakiem. Podobną opinię na ten temat ma przeciętny Polak Zespoleni w klęsce RYS. PIOTR SIMICZYJEW JANUSZ A. MAJCHEREK Większość Polaków, jak wykazują badania, pożegnała stary rok w przekonaniu, że nie był pomyślny i powitała nowy bez nadziei, iż będzie lepszy. Stan nastrojów społecznych w Polsce nie odzwierciedla jednak obiektywnej sytuacji kraju, więc nie można go fetyszyzować ani liczyć na jego poprawę w wyniku zmiany tej sytuacji. "Polityczne i ekonomiczne zachowania ludzi zależą zarówno od obiektywnych warunków wyznaczających ich możliwości, jak i od subiektywnych ocen kształtujących indywidualne preferencje" - zauważył Arkadiusz Sęk z CBOS, omawiając wyniki sondaży rejestrujących społeczne oceny warunków życia i sytuacji kraju ("Ocena losu", "Rz" z 21 grudnia 1999 r.). Typowo polskie malkontenctwo, wyrażające się w postrzeganiu rzeczywistości jako gorszej niż jest faktycznie oraz dobieraniu z niej takich elementów, które pozwalają na okazywanie jej dezaprobaty i dystansu, wynikają z podmiotowych skłonności, a te mają związek z poczuciem własnej tożsamości i autoidentyfikacji. Kluczowa dla nich jest z kolei heroiczno-martyrologiczna wizja historycznego dziedzictwa, która ukształtowała mentalność współczesnych Polaków i ich stosunek do spraw publicznych. Konstytutywny dla niej jest natomiast etos klęski i ofiary w słusznej, a najlepiej świętej sprawie. Cnotliwość cierpiętnicza Heroizm i martyrologia splatają się w łańcuch fundamentalnych dla poczucia tożsamości Polaków reminiscencji, począwszy co najmniej od konfederacji barskiej, przez rozbiory, dwa nieudane powstania dziewiętnastowieczne, klęskę wrześniową, powstanie warszawskie, aż do podporządkowania sowieckiemu imperium, a nawet stanu wojennego (choć ten stosunkowo najświeższy okres jest jeszcze wciąż przedmiotem sporu i w społecznej pamięci nie nastąpiło rozstrzygnięcie czy włączyć go do zestawu narodowych nieszczęść). Polacy są najbardziej dumni z klęsk i ofiar w ich wyniku poniesionych, stanowią bowiem one potwierdzenie ich cnót publicznych. Jak zauważył ks. prof. Józef Tischner, cnota słabo uciskana nie jest dość poważana; nic tak nie potwierdza wartości i wielkości, jak rozmiary opresji i skala represji. Im więcej klęsk i ofiar, tym wyższe zatem poczucie własnej wartości. Niedole i cierpienia najsilniej integrują i umacniają Polaków, którzy nie przyjmują do wiadomości, że mogą one być wynikiem własnej głupoty czy nieudolności. Klęska jest więc dla Polaków chwalebna, sukces zaś podejrzany, tej pierwszej zaznaje się bowiem samemu w obronie wartości, ten drugi przypada innym i obcym z powodów niejasnych. Jeśli ona dowodzi cnót i wartości, to on sugeruje niecnotę i występek. Obce konteksty sukcesu Sukces jednak rzeczywiście dywersyfikuje i dezintegruje, gdyż nie mogą go doświadczyć wszyscy w równym stopniu. Dziejowa klęska może zintegrować, scalić i zespolić, społeczeństwo sukcesu jest rozwarstwione i podzielone według stopnia partycypacji w jego przysparzaniu i korzystaniu zeń, a każdy dostrzega tych, którzy mają się lepiej od niego, co pozwala mu czuć się pokrzywdzonym. W mijającej dekadzie Polacy osiągnęli i zaznali sporo sukcesów. Niepodległość, zewnętrzne bezpieczeństwo, demokratyczne państwo, samorządność, wolności polityczne i swobody obywatelskie, wolnorynkowa i rozwijająca się gospodarka, ideowy pluralizm i otwarcie na przyjazny świat, to tylko hasłowo ujęte obszary obiektywnych dobrodziejstw, jakich nie doświadczali od dziesięcioleci, a łącznie to może i od stuleci. Ale im częściej się o nich mówi, tym silniejsze to budzi protesty, im więcej przytaczanych przykładów i dowodów pomyślności, tym agresywniejsze ich kwestionowanie. Cytowanie pozytywnych opinii, formułowanych o sytuacji w Polsce przez instytucje i ośrodki zagraniczne, wywołuje wręcz przeciwne efekty, bo utwierdza malkontentów w przekonaniu, że sukces ma obce konteksty i niekoniecznie jest zgodny z naszym interesem. Rzeczywistość i utopia Skoro sukces może różnicować i dezintegrować zbiorowość społeczną, więc przez zwolenników kolektywizmu jest postrzegany jako niebezpieczny i deprecjonowany, a w ostateczności nie przyjmowany do wiadomości. Dotyczy to zwłaszcza niektórych kolektywistów o orientacji "narodowo-katolickiej" i "patriotyczno-niepodległościowej", zaprzeczających występowaniu w Polsce ostatniego dziesięciolecia jakichkolwiek sukcesów. Dla nich klęską było wszystko, począwszy od Okrągłego Stołu, przez program Leszka Balcerowicza, aż do reform wprowadzanych przez obecny rząd. W wyniku otrzymujemy paradoksalne sugestie, zgodnie z którymi gorliwość w wierze opartej na Dobrej Nowinie oraz żarliwość patriotyzmu i miłości ojczyzny mają się wyrażać poprzez kultywowanie poczucia klęski. Sukces staje się niebezpieczny dla religijnej i narodowej więzi, więc należy się przed nim bronić i wszystko obracać w chwalebne nieszczęście, przynajmniej propagandowo. Jeśli fakty przeczą tej wizji i propagandzie, tym gorzej dla faktów. Wieloletni i nieprzerwany wzrost produktu krajowego brutto oraz dochodów realnych ludności nie przeszkadza więc głosić tezy o postępującym ubożeniu kraju i społeczeństwa, a poszerzania obszarów wolności i swobód obywatelskich przedstawiać jako prowadzących do zniewolenia. Podobny rodzaj rozumowania prezentują rzecznicy kolektywizmu klasowego i zorientowanego socjalnie. Nie chodzi tu o lewicową opozycję polityczną, ochoczo ujmującą się za tymi, którym się nie powiodło i szermującą hasłami sprawiedliwości społecznej w koniunkturalnych celach propagandowych. W nurcie tym mieszczą się także niezależni komentatorzy, jak Karol Modzelewski czy Ryszard Bugaj. Z ich punktu widzenia sukcesu nie może być tam, gdzie nie wszyscy mogą z niego korzystać, więc jest on niemożliwy dopóty, dopóki nie nastanie utopia pomyślności "każdemu według potrzeb". Ta jednak, jak wiadomo, nie nastanie nigdy, co gwarantuje jej miłośnikom wieczyste prawo obrażania się na rzeczywistość. Zgodnie z supozycją, że sukces jest podejrzany, a odnoszący go ludzie są występni i obcy, wszyscy prawdziwi i uczciwi Polacy muszą żyć w poczuciu klęski. To oczywiste dla zwolenników opcji ultrakatolickiej i ultranarodowej, rozpaczających nad katastrofą, jaką jest wyprzedaż najcenniejszych polskich zasobów zachłannym zagranicznym hochsztaplerom i wciąganie najświętszej ojczyzny do europejskiego bagna. O tym, że prawdziwe sukcesy i pomyślność mogą zintegrować i umocnić katolickie, bogobojne i gorliwe patriotycznie społeczeństwo w europejskiej wspólnocie, jak udowodnili Irlandczycy, wielu Polaków nie słyszało. Inteligenckie resentymenty Na ukształtowanie poczucia sukcesu nie pozwalają też Polakom ich niektórzy inteligenccy mentorzy, interpretatujący ich losy. Sądzą bowiem, że jeśli oni sami, elity tego społeczeństwa, nie czują się zbyt dobrze, to i ono nie może rozwijać się pomyślnie. Punkt widzenia większości polskich inteligentów nie uwzględnia faktu, że ich na wpół samozwańcze role elity społecznej, politycznej i ekonomicznej, a nawet duchowej i intelektualnej, dobiegły historycznego finału wraz z pewną epoką. Dziś są przejmowane przez profesjonalnych polityków, przedsiębiorców, menedżerów, ekspertów i kreatorów. Nie chcą się z tym pogodzić, więc swoich zmienników uważają za oszustów, cwaniaków i uzurpatorów. A skoro to są właśnie ludzie sukcesu w III Rzeczypospolitej, to te sukcesy stają się w inteligenckich oczach podejrzane i wątpliwe. Ponieważ to takie osoby i środowiska tworzą klasę średnią, to jej istnienie jest kwestionowane, a oni karykaturyzowani. Polityk jest z inteligenckiego punktu widzenia kretynem, a przedsiębiorca cwaniakiem, co zgadza się z opinią, jaką ma na ich temat przeciętny Polak, tym łatwiej i chętniej przyjmujący taką diagnozę, że nie rozumie politycznych mechanizmów demokracji czy ekonomicznych reguł wolnego rynku. Na wszelki wypadek zatem uważa za podejrzanych wszystkich, którzy się w nich rozeznają i sprawnie poruszają. Liczne inteligenckie opinie utwierdzają więc Polaków w przekonaniu, że ich kraj znajduje się w rękach nieuków i cwaniaków, a sukces jest oszustwem, złudzeniem lub zagrożeniem. Sukces a propaganda sukcesu O tym, że ocena sytuacji w kraju zależy nie tyle od obiektywnych okoliczności, ile subiektywnych skłonności, świadczy wskazanie przez dwie trzecie Polaków na epokę gierkowską jako najbardziej pomyślny okres w powojennych dziejach kraju. W ten sposób ówczesna propaganda sukcesu święci pośmiertny triumf nad dzisiejszą propagandą klęski. Środowiska kwestionujące obraz obecnej Polski jako kraju sukcesu, a nawet samą możliwość jego odniesienia w tutejszych warunkach, są liczne, głośne i wpływowe. Sami ludzie sukcesu nie są zaś ani tak liczni, by tamtych zagłuszyć, ani tak zintegrowani, by się im przeciwstawić. Są podzieleni i odtrąceni. Patronujący im i reprezentujący ich Leszek Balcerowicz jest wręcz znienawidzony. Odmawia się im miana prawdziwych Polaków, patriotów, uczciwych ludzi, a nawet pełnoprawnych członków społeczeństwa. Prawdziwy sukces w społeczeństwie malkontentów jest jeszcze trudniejszy do przyjęcia niż do osiągnięcia. Na szczęście jest znacznie częściej osiągany niż przyjmowany. Zasoby decydujące o rzetelnym i rzeczywistym sukcesie to - zwłaszcza w społeczeństwie na dorobku, nie dysponującym zgromadzonymi kapitałami materialnymi - kapitał intelektualny, talenty operacyjne i zdolności organizacyjne. Mają one charakter indywidualny i zróżnicowany, nie można się nimi podzielić, a na pewno nie równo, jak biedą i utrapieniem. Niełatwo zaś pogodzić się z tym, że niektórzy mają ich więcej, a zatem ich powodzenie jest uzasadnione.
Większość Polaków pożegnała stary rok w przekonaniu, że nie był pomyślny i powitała nowy bez nadziei, iż będzie lepszy. Stan nastrojów społecznych w Polsce nie odzwierciedla jednak obiektywnej sytuacji kraju, więc nie można go fetyszyzować ani liczyć na jego poprawę w wyniku zmiany tej sytuacji. Typowo polskie malkontenctwo, wyrażające się w postrzeganiu rzeczywistości jako gorszej niż jest faktycznie oraz dobieraniu z niej elementów, które pozwalają na okazywanie jej dezaprobaty i dystansu, wynikają z podmiotowych skłonności, a te mają związek z poczuciem własnej tożsamości i autoidentyfikacji. Kluczowa dla nich jest z kolei heroiczno-martyrologiczna wizja historycznego dziedzictwa, która ukształtowała mentalność współczesnych Polaków i ich stosunek do spraw publicznych. Konstytutywny dla niej jest natomiast etos klęski i ofiary w słusznej, a najlepiej świętej sprawie. Heroizm i martyrologia splatają się w łańcuch fundamentalnych dla poczucia tożsamości Polaków reminiscencji, począwszy co najmniej od konfederacji barskiej, przez rozbiory, dwa nieudane powstania dziewiętnastowieczne, klęskę wrześniową, powstanie warszawskie, aż do podporządkowania sowieckiemu imperium, a nawet stanu wojennego. W mijającej dekadzie Polacy osiągnęli i zaznali sporo sukcesów. Niepodległość, zewnętrzne bezpieczeństwo, demokratyczne państwo, samorządność, wolności polityczne i swobody obywatelskie, wolnorynkowa gospodarka. Cytowanie pozytywnych opinii, formułowanych o sytuacji w Polsce przez instytucje i ośrodki zagraniczne, utwierdza malkontentów w przekonaniu, że sukces ma obce konteksty i niekoniecznie jest zgodny z naszym interesem. Zasoby decydujące o rzetelnym i rzeczywistym sukcesie to kapitał intelektualny, talenty operacyjne i zdolności organizacyjne. Mają one charakter indywidualny i zróżnicowany, nie można się nimi podzielić, a na pewno nie równo, jak biedą i utrapieniem. Niełatwo zaś pogodzić się z tym, że niektórzy mają ich więcej, a zatem ich powodzenie jest uzasadnione.
Środowisko prokuratorskie nie może stawać przed wyborem, komu służyć - praworządności czy władzy Pod kuratelą prawa czy polityki? RYS. PAWEŁ GAŁKA STANISŁAW PODEMSKI Skrywane przez zdymisjonowanego ministra sprawiedliwości śledztwo dotyczące dziennikarzy "Rzeczpospolitej", wtrącanie się szefa tego resortu w konkretne postępowania karne, sprowadzenie ustawowej reguły niezależności prokuratora do czczej deklaracji, całkowite milczenie - w tych przypadkach - samorządnych zgromadzeń prokuratorów, wszystko to każe powrócić do od dawna wysuwanych i omawianych przez środowisko prokuratorskie idei i nowych rozwiązań prawnych. Tak się bowiem stało, że w konstytucji z 1997 r. blisko 30 artykułów poświęcono organizacji i uprawnieniom władzy sądowej, ale ani jednego prokuraturze. To milczenie ma swe skutki, i co minister sprawiedliwości, a zarazem prokurator generalny, to różne pomysły na prokuraturę. Oddzielenie funkcji ministra, członka rządu i polityka, od funkcji prokuratora generalnego, wzmocnienie kruchego samorządu prokuratorskiego, ograniczenie wieloszczeblowej machiny nadzoru w prokuraturze, powrót do rozwiązań międzywojennych, w których sędzia i prokurator korzystali z jednej ustawy określającej ich prawa i obowiązki, żądanie, by nominacja prokuratora należała do prezydenta - o tym od lat mówi się wśród oskarżycieli publicznych. Czasem kolejny minister sprawiedliwości przyzna, że któreś z tych żądań jest słuszne, zapowie nawet nową ustawę o prokuraturze (obecna, wielokrotnie zmieniana, nosi datę 20 czerwca 1985 r.), po czym zapada długa cisza. Tymczasem wszystkie te postulaty i wołania, tak różne, mają przecież wspólny mianownik. Gwałtownie poszukuje się za ich pomocą sposobów ograniczenia złego wpływu polityki na postępowanie karne. Łączyć czy nie łączyć? Obydwa rozwiązania, tj. łączenie funkcji ministra i prokuratora generalnego lub ich oddzielenie, mają swych zwolenników i odpowiedniki w wielu krajach. W Szwecji czy Portugalii zdecydowano się na odrębność tych urzędów. W Austrii praktykuje się ten sam co u nas model. W RFN ustawy w sześciu landach mówią, że prokurator przy wykonywaniu swego urzędu "pozostaje w stałej zgodności z poglądami i celami rządu". Co jakiś czas niemiecka prasa krytykuje to postanowienie, gdyż ministrowie sprawiedliwości robią zeń użytek, wysyłając na wczesne emerytury niemiłych im prokuratorów. Prokuratorów generalnych landów nazywa się więc generałami pod kuratelą polityka, tj. ministra sprawiedliwości lub premiera rządu krajowego. Wszędzie jednak próbuje się pogodzić ogień z wodą, czyli pożądaną samodzielność prokuratora z pierwszym obowiązkiem rządu zapewnienia bezpieczeństwa wewnętrznego państwa i porządku publicznego (tak to ujmują konstytucje, w tym polska). W Estonii kadencja prokuratora generalnego trwa pięć lat. Czy to dobre rozwiązanie, uniezależniające zwierzchnika prokuratury od zmieniających się ciągle władz politycznych? Teoretycznie tak, ale czy przez ten okres nie można okazać się szefem nieudolnym, bez talentów organizacyjnych i umiejętności doboru ludzi, ujawniającym nagle przy pełnieniu urzędu stronnicze sympatie polityczne? Przywołuję przykład Estonii, bo i w Polsce kadencyjność prokuratora generalnego ma swych zwolenników. Wąż biurokracji Najodleglejsza nawet od centrum władzy prokuratura rejonowa ma nie tylko własnego, ale i trzech innych szefów: prokuratora krajowego, apelacyjnego, okręgowego. W każdej chwili mogą oni, wykorzystując blankietowy przepis ustawy o prokuraturze, ingerować w toczące się postępowanie karne, i tak też się dzieje. Kiedy minister Hanna Suchocka w rozmowie z kwartalnikiem "Prokurator" (nr 1 z br.) żaliła się, że nadzór służbowy w prokuraturze ma tendencję do rozrastania się i że nie ma na to żadnego wpływu, redakcja bez ogródek określiła przyczyny tego stanu: "To zrozumiałe. W Prokuraturze Krajowej jest kilkudziesięciu prokuratorów, w apelacyjnych podobnie, oni wszyscy muszą uzasadnić swe istnienie i produkują sterty pism. Gdybyśmy to zmienili, zmniejszyłaby się ta biurokracja". Jak to zrobić? Radykalna propozycja zakłada zniesienie co najmniej jednego ogniwa nadzoru. Milczący samorząd Czy prokuratura powinna wesprzeć się na własnym samorządzie, podobnym do tego, którym dysponują od lat sędziowie? To jedno z najtrudniejszych pytań. Sędziowie uzyskali bowiem tak szerokie prawa korporacyjne, że dziś wywołują one krytykę. Na przykład nie każdy wybrany demokratycznie przez kolegów prezes sądu cieszy się zasłużoną popularnością. Bywa, że jest ona co najmniej wątpliwa, bo oparta na pobłażaniu sędziom niepunktualnym w pisaniu uzasadnień wyroków, nieterminowo wyznaczającym rozprawy, będącym antytalentami organizacyjnymi i bałaganiarzami. Prokuratura na razie dysponuje tylko czymś w rodzaju samorządu. Stanowią go zgromadzenia w prokuraturach apelacyjnych, reprezentujące oskarżycieli danego obszaru. Wysłuchują one informacji szefa i wyrażają o nich swe opinie, opiniują kandydatury na prokuratorów, wyrażają opinie w innych przedłożonych im sprawach. Jest także Rada Prokuratorów przy prokuratorze generalnym i pod jego przewodnictwem. Trudno więc oczekiwać od niej słów ostrej krytyki. Zgromadzenia w apelacjach dowiodły jednak w przeszłości, że umieją przeciwstawić się szalejącemu szefowi. Kiedy krótko urzędujący minister sprawiedliwości poprosił (w 1995 r.) zgromadzenie we Wrocławiu o opinię w sprawie miłej mu, ale złej kandydatury na prokuratora wojewódzkiego, 28 głosów było przeciw, jeden tylko poparł ministra. Nie wiadomo nic o sprzeciwie zgromadzeń czy Rady Prokuratorów w sprawach, które w ostatnich miesiącach wywołały poruszenie całego środowiska. Jest to więc krok do tyłu w stosunku do roku 1995. Zrównoważenie praw samorządowych środowiska ze zhierarchizowaniem urzędu prokuratorskiego i niezbędną tu dyscypliną nie jest proste. Ale czy nie należy starać się o znalezienie punktu tej równowagi? We Francji w Najwyższej Radzie Sądownictwa zasiadają na równi sędziowie i prokuratorzy. Nie trzeba wahać się przed nadawaniem temu zawodowi należytego prestiżu i honorów, np. zaopatrzeniem nominacji prokuratorskiej w podpis prezydenta RP. Licząca prawie 5400 osób społeczność prokuratorska przesądza w niemałej mierze o prawach obywatelskich. Wprawdzie to sąd decyduje o aresztowaniu czy wyznacza sumę kaucji pieniężnej, ale proponuje je prokurator. On także umarza postępowanie karne, odmawia ścigania, składa apelacje i zażalenia. Samopoczucie tej niewielkiej, lecz wpływowej społeczności leży w interesie całej obywatelskiej zbiorowości. Nigdy w minionym dziesięcioleciu nie było ono tak złe jak dziś. Dyskusja poświęcona ustrojowemu kształtowi prokuratury nie doprowadziła do zmian legislacyjnych, ani nawet organizacyjnych. Trwa natomiast prezentacja jednostkowych, jaskrawych przypadków i wyciągania z nich łatwych, uogólniających wniosków. W każdym zawodzie dochodzą do głosu przejawy intelektualnej ciasnoty, brak wrażliwości społecznej i moralnej, mizeria kwalifikacji, także zwyczajna nieuczciwość. Nie są od nich wolni również prokuratorzy. Jednak gdy jakiś prokurator biesiadował z przestępcą, to inny zapłacił inwalidztwem (po oblaniu kwasem siarkowym) za swą nieustępliwą walkę ze światem zbrodni. Codziennie na biurku każdego prokuratora (mówi statystyka) pojawia się jedna nowa sprawa. To trzy razy więcej, niż wynosi racjonalna norma. Nie tylko sądy płacą wysoką cenę za obciążenie ponad wszelką miarę, także oskarżyciel. W dodatku prokurator pracuje z policją, zależny jest więc od jej sukcesów i porażek, złej lub dobrej pracy. Ponieważ on jednak podpisuje decyzje o umorzeniu lub postawieniu przed sądem, spada nań odpowiedzialność za plon dochodzenia lub śledztwa. Nie można już pomijać milczeniem żądań środowiska prokuratorskiego. Zbyt często staje ono przed dramatycznym wyborem: komu służyć? Praworządności czy kapryśnej, zmiennej, nieobliczalnej polityce? -
Oddzielenie funkcji ministra, członka rządu i polityka, od funkcji prokuratora generalnego, wzmocnienie kruchego samorządu prokuratorskiego, ograniczenie wieloszczeblowej machiny nadzoru w prokuraturze, powrót do rozwiązań międzywojennych, w których sędzia i prokurator korzystali z jednej ustawy określającej ich prawa i obowiązki, żądanie, by nominacja prokuratora należała do prezydenta - o tym od lat mówi się wśród oskarżycieli publicznych. Gwałtownie poszukuje się sposobów ograniczenia złego wpływu polityki na postępowanie karne. Wszędzie próbuje się pogodzić ogień z wodą, czyli pożądaną samodzielność prokuratora z pierwszym obowiązkiem rządu zapewnienia bezpieczeństwa wewnętrznego państwa i porządku publicznego.Najodleglejsza nawet od centrum władzy prokuratura rejonowa ma nie tylko własnego, ale i trzech innych szefów: prokuratora krajowego, apelacyjnego, okręgowego. W każdej chwili mogą oni, wykorzystując blankietowy przepis ustawy o prokuraturze, ingerować w toczące się postępowanie karne, i tak też się dzieje. Prokuratura na razie dysponuje tylko czymś w rodzaju samorządu. Stanowią go zgromadzenia w prokuraturach apelacyjnych, reprezentujące oskarżycieli danego obszaru. Jest także Rada Prokuratorów przy prokuratorze generalnym i pod jego przewodnictwem. Trudno więc oczekiwać od niej słów ostrej krytyki. Nie trzeba wahać się przed nadawaniem temu zawodowi należytego prestiżu i honorów.Licząca prawie 5400 osób społeczność prokuratorska przesądza w niemałej mierze o prawach obywatelskich. Nie można już pomijać milczeniem żądań środowiska prokuratorskiego. Zbyt często staje ono przed dramatycznym wyborem: komu służyć? Praworządności czy kapryśnej, zmiennej, nieobliczalnej polityce?
Interesy centralnej biurokracji rządowej są wciąż ważniejsze od interesu publicznego Zerwać z branżowym zarządzaniem RYS. PAWEŁ GAŁKA KRZYSZTOF PAWŁOWSKI "Rzeczpospolita" opublikowała w ostatnich tygodniach syntetyczną prezentację16 województw wraz ze wskaźnikami potencjału rozwojowego powiatów ziemskich i grodzkich. Ukazała ona ogromne zróżnicowanie tak między województwami, jak i powiatami. Różnice są wręcz szokujące; są województwa, w których rozpiętość potencjału rozwojowego jest skrajnie duża (np. w woj. mazowieckim wskaźnik ten wynosi dla powiatu warszawskiego 9, a dla ostrołęckiego 0,5), ale są także takie (np. opolskie lub warmińsko-mazurskie), w których na całym terenie wskaźnik potencjału rozwojowego dla najsilniejszego powiatu nie przekracza 3,0. Publikacje "Rz" w sposób szczególnie ostry pokazały, jaką wagę dla przyszłych losów Polski i Polaków mają prawidłowe rozwiązania dotyczące systemu zarządzania rozwojem regionalnym. Zarządzanie branżowe Niedawno toczyła się dyskusja dotycząca potrzeby powołania nowego ministerstwa - rozwoju regionalnego. Ostatecznie premier zdecydował o włączeniu działu rozwoju regionalnego do Ministerstwa Gospodarki. Uważam to rozwiązanie za poważny błąd, który może zablokować tendencje rozwojowe Polski i utrudnić prowadzenie polityki rozwoju regionalnego przez władze samorządowe województw i powiatów. Równocześnie przygotowana jest ustawa o zasadach wspierania rozwoju regionalnego - przyjęcie w niej błędnych rozwiązań może dodatkowo utrudnić wspieranie polityki rozwoju regionów. Po starym systemie otrzymaliśmy strukturę administracji rządowej niemal wyłącznie sektorowo-branżową. To może było rozsądne rozwiązanie w systemie nakazowo-rozdzielczym, ale jest błędne w państwie, w którym władza publiczna jest przesuwana na odpowiednie poziomy władzy samorządowej. Jednym ze sposobów wymuszenia niezbędnej decentralizacji państwa było wyjęcie z ministerstw branżowych kompetencji dotyczących spraw rozwoju, zgrupowanie ich w osobnym ministerstwie i umożliwienie w ten sposób kompleksowego zarządzania rozwojem regionalnym. Wprowadzając reformę administracji publicznej, stworzono nowy produkt - województwo samorządowe, którego głównym zadaniem miało być opracowanie strategii rozwoju, a później wprowadzenie jej do polityki życia społecznego i gospodarczego. Tymczasem część kompetencji i niemal wszystkie środki na rozwój pozostały w różnych ministerstwach branżowych. Niech mnie nikt nie próbuje przekonać, że na przykład Ministerstwo Rolnictwa powinno zajmować się rozwojem wsi, rozwojem małych przedsiębiorstw oraz zwiększeniem mobilności wykształconej młodzieży wiejskiej, przecież to jest zadanie całego rządu i powinni być w nie zaangażowani niemal wszyscy ministrowie. Obecnie jednak dział rozwój wsi przypisany jest do Ministerstwa Rolnictwa, co wygląda tak, jakby rząd chciał przypisać ludność wiejską do rolnictwa. Tymczasem społecznie potrzebny jest proces odwrotny - uruchomienie takich mechanizmów, które w sposób pozytywny wyprowadzą dużą część ludności wiejskiej zajmującej się obecnie rolnictwem do innych obszarów działalności. Pozostawienie działu rozwój wsi w Ministerstwie Rolnictwa utrwala wręcz antagonizm wieś - miasto. Przegrana na starcie Nowy sposób konstruowania rządu, poprzez ustawę o działach administracji państwowej, pozwala dość skutecznie zerwać z branżowym zarządzaniem. Wydawało się, że połączeniem naturalnym będzie połączenie działów: rozwój regionalny, rozwój wsi, rozwój miast i mieszkalnictwo, co zapewniłoby spójny zakres zadań i kompetencji, a można by tego dokonać, tworząc nowe ministerstwo, które stałoby się naturalnym partnerem dla województw samorządowych. Obserwuję z narastającym smutkiem, jak interesy centralnej biurokracji rządowej są wciąż ważniejsze od interesu publicznego. Źle stało się już przy okazji targów o liczbę województw i kompetencje samorządu powiatowego i wojewódzkiego. Lobby samorządowe wyraźnie wówczas przegrało. Wygrały małe interesiki polityczne i partyjne oraz potężne lobby centralnej administracji. Na uznanie zasługują działania Ministerstwa Gospodarki, które próbuje nadrobić straty spowodowane przez politykę bezruchu w latach 1993 - 1997 w dziedzinie restrukturyzacji drażliwych branż, tj. górnictwa, hutnictwa czy przemysłu zbrojeniowego. Zadań tych jest jednak tak dużo, łącznie z dostosowującymi nasze prawo do wymagań UE, że włączenie jeszcze jednego dużego działu, wychodzącego daleko poza problemy gospodarcze, osłabi Ministerstwo Gospodarki i nie pozwoli na zbudowanie ośrodka kreującego doktrynę rozwoju. Sprzeczne z duchem reformy Z informacji docierających do opinii publicznej wiadomo, że jednym z argumentów przeciwników utworzenia nowego ministerstwa rozwoju regionalnego była obawa przed wzrostem struktur biurokratycznych. Moim zdaniem ten argument jest nietrafiony, a mówiąc wprost, nieprofesjonalny. Przecież włączenie nowych działów, a więc i nowych zadań do Ministerstwa Gospodarki i tak spowoduje wzrost liczby zatrudnionych, a przy okazji nastąpi rzecz gorsza. Nowe instrumenty zostaną włączone do starych struktur, a to na pewno obniży efektywność działania. Takie działanie jest sprzeczne z duchem całej reformy administracji państwowej. Tradycyjna doktryna rozwoju regionalnego, tzn. wyrównywanie poziomu gospodarczego, nie sprawdziła się nigdzie, nawet w bogatych państwach Europy (szczególnie drastycznie przedstawia się to we wschodnich landach Niemiec). Swoista janosikowa polityka polegająca na odbieraniu tym, którzy zarabiają więcej, i dofinansowywaniu regionów opóźnionych nie przynosi oczekiwanych rezultatów. Wyrównywanie szans to jeszcze jeden z elementów poprawności politycznej, niestety nieskutecznej. Prawdziwe wyrównywanie szans trzeba poprowadzić zupełnie inaczej i nie zrobi tego na pewno Ministerstwo Gospodarki. Najcelniej nową politykę prowadzącą do przyspieszenia rozwoju opisała krótko Elżbieta Hibner w Biuletynie Grupy Windsor: "trzeba ją budować w oparciu o wiedzę, innowacyjność i przepływ informacji. Rzeczywiście pierwotną przyczyną rozwoju i jego pierwszym czynnikiem sprawczym jest inwestowanie w naukę, edukację i dostęp do informacji." Dodam jeszcze jeden element - wzrost poziomu wykształcenia zwiększa ruchliwość mieszkańców, szczególnie młodzieży, i następuje naturalne przemieszczanie się kapitału ludzkiego z obszarów biednych i pozbawionych szans rozwoju do miejsc, w których są miejsca pracy. Centra innowacyjne Coraz częściej eksperci zajmujący się problemami rozwoju regionalnego twierdzą, że następuje on głównie wokół centrów innowacyjnych. Takie centra powstają w ośrodkach akademickich, w których działają także prężne instytucje naukowo-badawcze otoczone małymi firmami wykorzystującymi niemal natychmiast osiągnięcia naukowe. W Polsce jest z tym bardzo źle. Wciąż część środowisk naukowych i akademickich cechuje syndrom obrażonego arystokraty, któremu zabrano prawo do wygodnego i bezpiecznego życia bez ryzyka i konieczności konkurowania z innymi. Postawę roszczeniową wzmacnia stałe zasilanie z budżetu państwa nawet instytucji słabych i nie mających osiągnięć. Wdrażanie osiągnięć naukowych jest bardzo rzadkie, a świat gospodarki i świat nauki żyje w niemal nie przenikających się kręgach. Sposób finansowania edukacji i nauki musi się zmienić, jeśli inwestowane w te dwa obszary środki publiczne mają być efektywnie wykorzystane. Dostęp do tych pieniędzy muszą mieć instytucje najlepsze, najbardziej przedsiębiorcze i innowacyjne, niezależnie od tego, kto je zakładał i kto jest ich właścicielem. Właściwym graczem tworzącym politykę rozwoju regionu stanie się z czasem samorząd wojewódzki, musi być jednak wyposażony w środki i mieć właściwego partnera w administracji rządowej - jednego, a nie wiele branżowych ministerstw "załatwiających" po drodze interesy regionalnych grup branżowych. Pieniądze publiczne i prywatne Niezwykle ważne jest właściwe wykorzystanie środków publicznych na rozwój regionalny. Mam czasami wrażenie, że większość osób zajmujących się problematyką rozwoju widzi tylko jedno źródło i to niewystarczające - pieniądze z UE. Chciałbym przestrzec - te środki mogą być rzeczywiście duże (kilka miliardów euro w ciągu sześciu lat), ale są zaledwie kroplą w morzu potrzeb. Europejskich pieniędzy nie wystarczy dla szesnastu regionów. Trzeba więc wykorzystać dwa inne źródła - środki publiczne i kapitały prywatne. Środków publicznych długo jeszcze nie będzie więcej, muszą być więc dobrze wykorzystywane, i to w sposób przejrzysty. A jednak pieniądze publiczne wciąż są przepuszczane przez fundusze parabudżetowe i agencje rządowe wyjęte spod kontroli budżetu państwa i nadzoru parlamentarnego. Zaczyna dominować zły obyczaj, że ministerstwa realizują politykę branżową przez własne agencje i fundusze w sposób nie kontrolowany. Niestety stałe przykłady działań aferalnych lub zwykłego marnotrawstwa pieniędzy publicznych niczego nie zmieniają w postępowaniu władz. Agencje i fundusze mają się dobrze, co świadczy, jak silne jest lobby administracji centralnej. Zasadniczym zadaniem, przed którym staną samorządy wojewódzkie, będzie wykorzystywanie środków z gospodarki prywatnej do realizacji zadań rozwoju regionalnego. To udało się zrobić w USA. Sukces polegał m.in. na tym, że najpierw szukano prostych rezerw, czyli uruchamiano efektywny system zarządzania projektami i pieniędzmi publicznymi. Prywatny przedsiębiorca nie włoży swoich pieniędzy w przedsięwzięcie niepewne, nie zaangażuje się też, jeśli będzie widział, że przez niespójny system zarządzania zbyt duże środki idą na pokrycie kosztów działania struktur biurokratycznych. Autor jest rektorem WSB-NLU w Nowym Sączu i WSB w Tarnowie.
premier zdecydował o włączeniu działu rozwoju regionalnego do Ministerstwa Gospodarki. To rozwiązanie jest błędne w państwie, w którym władza publiczna jest przesuwana na odpowiednie poziomy władzy samorządowej. pierwotną przyczyną rozwoju jest inwestowanie w naukę, edukację i dostęp do informacji. Sposób finansowania nauki musi się zmienić. Dostęp do tych pieniędzy muszą mieć instytucje najlepsze. ważne jest właściwe wykorzystanie środków publicznych na rozwój regionalny.
Bilans polskiego szkolnictwa wyższego ostatniej dekady jest wyjątkowo pozytywny, zwłaszcza na tle innych dziedzin sektora publicznego Kapitał wykształcenia RYS. JANUSZ MAYK MAJEWSKI ANDRZEJ K. KOŹMIŃSKI Nie ma już dziś wątpliwości, że pojawienie się przed dziesięcioma laty pierwszych uczelni niepaństwowych zapoczątkowało nieodwracalny proces zasadniczych przemian całego systemu szkolnictwa wyższego w Polsce. Dziesięciolecie daje już dostateczny materiał do przemyśleń nad treścią i kierunkiem tych przemian i nad rolą, jaką odegrało w nich niepaństwowe szkolnictwo wyższe. Wykształcenie wyższe przestało być socjalnym przywilejem i biernym wyznacznikiem statusu społecznego. Kiedy na początku lat 90. pojawiła się coraz wyraźniejsza korelacja pomiędzy wykształceniem a dochodem, wykształcenie stało się podstawowym elementem kapitału, którym dysponuje jednostka na rynku pracy. Wykształcenie jako produkt rynkowy Zapotrzebowanie na nie nabrało charakteru masowego. Uczelnie niepaństwowe odpowiedziały szybko, oferując ponad 30 proc. miejsc na studiach i dostosowując swoją ofertę do struktury popytu. Popyt na usługi edukacyjne szkolnictwa wyższego podzielił bowiem los innych produktów w rozwiniętej gospodarce rynkowej: stał się ogromnie zróżnicowany. Zróżnicowanie dotyczy miedzy innymi: jakości, ceny, miejsca, wkładu pracy studiującego, trybu nauczania (dzienny, zaoczny, "na odległość" itp.), prestiżu dyplomu i związanych z tym szans absolwentów na rynku pracy. Można zaryzykować tezę, że państwowe uczelnie w wielu wypadkach podążyły śladem niepaństwowych różnicując swoją ofertę. To lawinowe zróżnicowanie było zaskoczeniem dla środowisk akademickich przywiązanych do elitarnego standardu jednolitych pięcioletnich studiów magisterskich o teoretycznym profilu. Pojawiły się nawet postulaty porzucenia albo przynajmniej ograniczenia masowości kształcenia i uznania tego właśnie tradycyjnego wzorca kształcenia za "jedynie słuszny" i "w pełni wartościowy". Potrzeba różnorodności Postulaty te często wspierano argumentami, że uczelnie niepaństwowe oferują produkt gorszej jakości i w związku z tym ich działalność powinna zostać administracyjnie ograniczona. Jest to stanowisko z wielu względów niesłuszne. Po pierwsze, standard pięcioletnich jednolitych studiów dziennych mija się z zapotrzebowaniem rynku, a przynajmniej z jego głównym nurtem, ponieważ nadaje się głównie do kształcenia pracowników nauki i nauczycieli akademickich. Młodzi ludzie potrzebują dziś kilkustopniowych studiów, które mogą łatwo dostosować do koniunktury na rynku pracy. W tym kierunku zmierzają też dyrektywy Unii Europejskiej. Po drugie, tradycyjny standard wyższego wykształcenia uległ już pewnej erozji wynikającej z rozwoju ilościowego (wzrostu liczby studentów, uczelni, kierunków) i ograniczonych środków. W rezultacie na dobrym poziomie realizuje go w Polsce tylko kilka najsilniejszych uczelni uniwersyteckich i to bynajmniej nie na wszystkich kierunkach studiów. Pojawiło się natomiast, i to właśnie najpierw w uczelniach niepaństwowych, wiele nowych form i typów kształcenia. Po trzecie, ta różnorodność oferty edukacyjnej pochodzi już dziś w tej samej mierze z uczelni państwowych jak niepaństwowych i została dobrze przyjęta przez rynek. Faktem jest, że zarówno w ofercie uczelni państwowych, jak i niepaństwowych pojawiają się produkty o niedopuszczalnie niskiej jakości. Podobnie jak w przypadku jakiegokolwiek innego produktu zadaniem administracji państwowej jest niedopuszczenie na rynek produktów zagrażających żywotnym interesom czy bezpieczeństwu nabywców, ale tylko tyle. Rzeczą normalną jest bowiem zarówno zróżnicowanie oferty, jak i występowanie w niej lepszych i gorszych produktów, zwłaszcza gdy towarzyszy temu odpowiednia informacja i zróżnicowanie cen. Tradycyjny standard solidnego uniwersyteckiego wykształcenia z pewnością nie zniknie i nie powinien zniknąć z rynku jako elitarna forma kształcenia ludzi o najwyższych kwalifikacjach intelektualnych. Zaczyna się ona pojawiać także w uczelniach niepaństwowych najbardziej dbałych o swój potencjał naukowy i reputację. Zwiększyć, a nie zmniejszyć liczbę studentów Z pewnością najgorszą odpowiedzią na wątpliwości dotyczące jakościowych standardów kształcenia byłoby ograniczanie liczby studentów. Procent osób z wykształceniem wyższym jest u nas stosunkowo niski w porównaniu z krajami o najwyższym tempie wzrostu, a inwestycje w kapitał ludzki stanowią najlepszą gwarancję konkurencyjności na rynkach globalnych. Lada chwila zresztą w krajach najwyżej rozwiniętych jakąś formą kształcenia na poziomie wyższym objęci zostaną wszyscy absolwenci szkół średnich. Istnienie uczelni niepaństwowych i płatnych form kształcenia na uczelniach państwowych stanowi swoiste ubezpieczenie przeciw ograniczeniu masowości kształcenia. Przemiany mechanizmów wyboru usług edukacyjnych wiążą się przede wszystkim z pojawieniem się konkurencji. Kondycja finansowa wszelkich typów uczelni i ich pracowników bezpośrednio uzależniona jest od liczby kształconych studentów. Wynika to nie tylko z mechanizmów subwencjonowania uczelni państwowych przez MEN, ale także z coraz bardziej powszechnej odpłatności za studia. Uczelnie państwowe kształcą bowiem coraz więcej w trybie zaocznym, wieczorowym i podyplomowym, pobierając za to opłaty. Bezpłatne studia dzienne ulegają w szkolnictwie państwowym stopniowej marginalizacji, stając się alibi wobec archaicznego zapisu w nowej konstytucji. Próby przeciwdziałania temu zjawisku poprzez administracyjne ograniczanie naboru na studia zaoczne (w imię zapewnienia dostępu do bezpłatnego wykształcenia wyższego traktowanego jako przywilej socjalny) będą "obchodzone" i sabotowane zarówno ze względu na interes uczelni i ich pracowników, jak i wymagania rynku pracy, który narzuca godzenie studiów i pracy zawodowej. Trzeba płacić za studia Odpłatność za studia stanowi dziś warunek zarówno ich masowości i powszechnej dostępności, jak i podniesienia jakości. Budżet nie jest w stanie sfinansować systemu szkolnictwa wyższego, jakiego Polska dziś potrzebuje. Konieczne jest wspólne finansowanie ze strony budżetu państwa, gospodarstw domowych i pracodawców (którzy jak dotąd niemal w ogóle nie uczestniczą w finansowaniu szkolnictwa wyższego). Wymaga to zmian w systemie podatkowym i systemie finansów państwa. Szczególnie takich, które umożliwią zdolnej młodzieży zaciąganie kredytów na finansowanie studiów a także umożliwią dokonywanie darowizn na rzecz uczelni i uzyskiwania z tego tytułu przywilejów podatkowych. Olbrzymie inwestycje w bazę lokalową i wyposażenie zarówno uczelni państwowych, jak i niepaństwowych finansowane są z opłat za studia. Bez nich nasze szkolnictwo wyższe dysponowałoby dziś znacznie niższym potencjałem materialnym. Opłaty studenckie są źródłem dochodów nauczycieli akademickich, które powstrzymują ich przed emigracją, a kraj i szkolnictwo wyższe przed "drenażem mózgów". W gospodarkach opartych na wiedzy szkolnictwo wyższe jest jednym z najważniejszych i najbardziej kosztochłonnych sektorów. Pojawienie się uczelni niepaństwowych i płatnych studiów na uczelniach państwowych uruchomiło jeden z niezbędnych strumieni tego finansowania. Opłaty za studia zmieniają postawy i mentalność studiujących. Bierni beneficjenci przywileju socjalnego przekształcają się w wymagających klientów, którzy inwestują własne pieniądze, czas i utracone możliwości w podniesienie wartości swego kapitału intelektualnego. Ta inwestycja musi się opłacić na rynku pracy, wyzwala więc przedsiębiorczość i inicjatywę nabywców usług edukacyjnych. Nieuczciwa konkurencja Uczelnie państwowe oferują płatne studia, a równocześnie korzystają z subwencji budżetowych pokrywających w całości ich koszty stałe. Jest to klasyczny przykład nieuczciwej konkurencji. Uczelnie niepaństwowe korzystają z kadry nauczycieli akademickich ukształtowanej w systemie szkolnictwa państwowego i nie ponoszą kosztów jej rozwoju. Trudno wyobrazić sobie utrwalenie się tej sytuacji, sprzecznej z elementarnym poczuciem sprawiedliwości, w której uczelnie niepaństwowe i studiująca w nich młodzież są ofiarami dyskryminacji polegającej na braku pomocy materialnej państwa. Już zresztą podjęto pewne kroki zmierzające do ograniczenia tej dyskryminacji (np. stypendia socjalne i naukowe dla studentów uczelni niepaństwowych czy finansowanie prowadzonych w nich badań naukowych). Równocześnie rozwój uczelni niepaństwowych nieuchronnie prowadzi do ukształtowania się w nich własnej kadry i własnych ośrodków jej rozwoju. Dobitnie świadczy o tym fakt, że już trzy spośród nich otrzymały uprawnienia do doktoryzowania. Wszystko wskazuje na to, że pojawią się także uczelnie niepaństwowe posiadające uprawnienia habilitacyjne. Bez administracyjnych zakazów Uczelnie państwowe i niepaństwowe konkurują między sobą o wysoko kwalifikowanych nauczycieli akademickich, których brak uważany jest za podstawowy ogranicznik rozwoju szkolnictwa wyższego. Obecnie konkurencja ta prowadzi do "jaskrawo widocznych" sytuacji patologicznych, które uosabiają przysłowiowi "siedmioetatowcy". Na tej podstawie formułowane bywają postulaty administracyjnego ograniczania możliwości zatrudnienia nauczycieli akademickich w więcej niż jednym miejscu pracy. Nie są to pomysły szczęśliwe. Jeżeli bowiem restrykcje będą przestrzegane, to pozbawią kadry słabsze ekonomicznie uczelnie państwowe i niepaństwowe, ograniczając potrzebny rozwój polskiego szkolnictwa wyższego. Jeżeli zaś będą obchodzone, to poważnie rozszerzy się "szara strefa" w szkolnictwie wyższym. W tej sytuacji kontrakty indywidualnie negocjowane wydają się najbardziej praktyczne. Wymaga to odejścia od sztywnych "siatek płac" w szkolnictwie wyższym. Powszechnie wiadomo z praktyki wielu krajów europejskich (np. Francji czy Niemiec), że profesor może z powodzeniem godzić pracę naukową i dydaktyczną na dwóch uczelniach i że w wielu specjalnościach po to, by uczyć i prowadzić badania na światowym poziomie, musi też praktykować w swoim zawodzie. Dotyczy to nie tylko lekarzy czy prawników, ale także inżynierów, agronomów, ekonomistów i wielu innych zawodów. Szkolnictwo wyższe jest pozytywnym wyjątkiem Zastanawiając się nad rolą państwa i jego agend (przede wszystkim Ministerstwa Edukacji Narodowej) w procesie przemian szkolnictwa wyższego, trudno uciec od pozytywnej oceny, która zdecydowanie odbiega od bilansu ostatnich dziesięciu lat w wielu innych obszarach sfery publicznej. Szkolnictwo wyższe jest jedynym niezadłużonym sektorem, w którym dokonano poważnych inwestycji w bazę materialną i w którym bardzo poważnie wzrosły legalne dochody kluczowych pracowników. Oferta tego sektora wzrosła ponadczterokrotnie w porównaniu z okresem sprzed "wielkiej przemiany", a różnorodność tej oferty jest nieporównywalna z tym, co proponowało polskie szkolnictwo wyższe w dekadzie lat 80. Opinia, że odbyło się to kosztem jakości kształcenia opiera się na przekonaniu, iż jakość kształcenia w uczelniach wyższych okresu PRL była szczególnie wysoka. Taka opinia może jedynie ubawić tych, którzy potrafią jeszcze rozszyfrować takie zapomniane skróty, jak: WUML, WSNS, WSI czy WSP. Dlaczego jest lepiej Pozytywny bilans ostatnich dziesięciu lat w szkolnictwie wyższym zawdzięczamy trzem czynnikom. Samorządności środowisk akademickich w uczelniach publicznych, powstaniu uczelni niepaństwowych i pojawieniu się konkurencji w szkolnictwie wyższym i rozważnej polityce władz państwowych. Wspólnym mianownikiem zmian jest urynkowienie szkolnictwa wyższego. Pozytywne przemiany mogą utrzymać się i w przyszłości, jeżeli powstrzymane zostaną działania szkodliwe, czyli przede wszystkim pośpiesznie wdrażane, nieprzemyślane i jednostronne "reformy", na które brak jest środków, ale które stanowią żer dla pasożytów. W szkolnictwie wyższym szczęśliwie nie udało się ostatnio zbyt wiele "zreformować" i dlatego zaszły w nim głębokie i zasadnicze pozytywne zmiany oparte na autentycznej inicjatywie i przedsiębiorczości środowisk akademickich z jednej strony i na efektywnym popycie z drugiej. Ostrożnie z interwencją państwa Proponowane zmiany muszą powstać w wyniku porozumienia środowisk uczelni państwowych i niepaństwowych działających jako równoprawni partnerzy. Warto pamiętać, że wszelka interwencja państwa w działanie regulatorów rynkowych musi kosztować. Może ona polegać na przykład na sfinansowaniu szerszego dostępu młodzieży do studiów wyższych, kontroli jakości kształcenia, przyspieszenia rozwoju kadry naukowej czy rozwoju "centrów doskonałości", czyli ośrodków akademickich klasy światowej, których jest u nas bardzo niewiele. Bez wskazania i zapewnienia sposobów finansowania takich wydatków (z budżetu lub spoza budżetu) wszelkie poważniejsze zmiany w prawie o szkolnictwie wyższym mogą jedynie prowadzić do zakłóceń i nieprzewidywalnych komplikacji. Autor jest profesorem, rektorem Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Zarządzania im. Leona Koźmińskiego, członkiem korespondentem PAN.
Nie ma już dziś wątpliwości, że pojawienie się przed dziesięcioma laty pierwszych uczelni niepaństwowych zapoczątkowało nieodwracalny proces zasadniczych przemian całego systemu szkolnictwa wyższego w Polsce. Dziesięciolecie daje już dostateczny materiał do przemyśleń nad treścią i kierunkiem tych przemian i nad rolą, jaką odegrało w nich niepaństwowe szkolnictwo wyższe.Wykształcenie wyższe przestało być socjalnym przywilejem i wyznacznikiem statusu społecznego. Kiedy na początku lat 90. pojawiła się coraz wyraźniejsza korelacja pomiędzy wykształceniem a dochodem, wykształcenie stało się podstawowym elementem kapitału, którym dysponuje jednostka na rynku pracy. Uczelnie niepaństwowe odpowiedziały szybko, oferując ponad 30 proc. miejsc na studiach i dostosowując swoją ofertę do struktury popytu. To lawinowe zróżnicowanie było zaskoczeniem dla środowisk akademickich przywiązanych do elitarnego standardu jednolitych pięcioletnich studiów magisterskich o teoretycznym profilu. Pojawiły się nawet postulaty ograniczenia masowości kształcenia i uznania tradycyjnego wzorca kształcenia za "jedynie słuszny". Postulaty te często wspierano argumentami, że uczelnie niepaństwowe oferują produkt gorszej jakości i w związku z tym ich działalność powinna zostać administracyjnie ograniczona. Jest to stanowisko z wielu względów niesłuszne. Z pewnością najgorszą odpowiedzią na wątpliwości dotyczące jakościowych standardów kształcenia byłoby ograniczanie liczby studentów. inwestycje w kapitał ludzki stanowią najlepszą gwarancję konkurencyjności na rynkach globalnych. Odpłatność za studia stanowi dziś warunek zarówno ich masowości i powszechnej dostępności, jak i podniesienia jakości. Konieczne jest wspólne finansowanie ze strony budżetu państwa, gospodarstw domowych i pracodawców. Wymaga to zmian w systemie podatkowym i systemie finansów państwa. Zastanawiając się nad rolą państwa i jego agend w procesie przemian szkolnictwa wyższego, trudno uciec od pozytywnej oceny. Szkolnictwo wyższe jest jedynym niezadłużonym sektorem, w którym dokonano poważnych inwestycji w bazę materialną i w którym bardzo poważnie wzrosły legalne dochody kluczowych pracowników. Proponowane zmiany muszą powstać w wyniku porozumienia środowisk uczelni państwowych i niepaństwowych działających jako równoprawni partnerzy. Warto pamiętać, że wszelka interwencja państwa w działanie regulatorów rynkowych musi kosztować. Bez wskazania i zapewnienia sposobów finansowania takich wydatków wszelkie poważniejsze zmiany w prawie o szkolnictwie wyższym mogą jedynie prowadzić do zakłóceń i nieprzewidywalnych komplikacji.
USA - KUBA Kres zimnej wojny obnażył bezsens embarga wobec Kuby. Sprawa małego Eliana sprawiła, że coraz więcej jest zwolenników jego zniesienia. Kto się boi normalizacji 23 lutego 2000 - demonstracja przed budynkiem Sekcji Interesów USA w Hawanie na rzecz powrotu na Kubę Eliana Gonzaleza i w proteście przeciwko wydaleniu z Waszyngtonu kubańskiego dyplomaty oskarżonego o szpiegostwo FOT. (C) EPA KRZYSZTOF DAREWICZ z Waszyngtonu Sprawa małego Eliana Gonzaleza nabrała wydźwięku politycznego, bo choć na świecie zimna wojna się skończyła, to w stosunkach amerykańsko-kubańskich toczy się nadal. Nawet jeśli Elian wróci w końcu z ojcem do Hawany, wciąż będzie obowiązywało liczące już czterdzieści lat amerykańskie embargo wobec Kuby i wciąż Fidel Castro będzie wołał na wiecach: "Socjalizm lub śmierć". Lecz na dłuższą metę sprawa Eliana może umocnić w społeczeństwie USA przekonanie o konieczności normalizacji stosunków z Kubą. Już dziś za zniesieniem embarga i dialogiem z Hawaną opowiada się większość Amerykanów. Od czasu wprowadzenia w 1960 roku handlowego i komunikacyjnego embarga wobec Kuby amerykańska polityka ulegała wahaniom, które jednak nigdy nie doprowadziły do zmiany decyzji podjętej przez prezydenta Johna Kennedy'ego. Rząd Richarda Nixona czynił kroki na rzecz wznowienia stosunków dyplomatycznych z Kubą, ale zrezygnował, kiedy Castro skierował swoich "doradców wojskowych" do Angoli. Za prezydentury Jimmy'ego Cartera oba państwa otworzyły w Waszyngtonie i Hawanie sekcje interesów, będące namiastką ambasad, ale znów nie doszło do pełnej normalizacji, bo w 1980 roku Castro wysłał z portu Mariel w stronę Florydy 125 tysięcy kubańskich uchodźców, przeważnie kryminalistów i psychopatów, zwolnionych w tym celu z więzień i zakładów psychiatrycznych. Z kolei administracja Ronalda Reagana zaprzestała czynić starania o poprawę stosunków z Kubą, ponieważ Castro odpowiadał na nie wzmocnieniem poparcia dla antyamerykańskiej partyzantki w krajach Ameryki Środkowej. Również administracja Billa Clintona zabiegała początkowo o poprawę stosunków z Castro. W 1996 roku prezydent zamierzał nawet zawetować republikański projekt ustawy utrwalającej embargo. Kiedy jednak Kubańczycy zestrzelili dwa amerykańskie samoloty cywilne w międzynarodowej przestrzeni powietrznej, Clinton podpisał ustawę. Obraza zdrowego rozsądku Nawet najzagorzalsi krytycy reżimu Castro muszą przyznać, że embargo okazało się nieskuteczne. Jeśli jego podstawowym celem miało być uniemożliwienie ZSRR i innym państwom komunistycznym wykorzystywania Kuby jako bazy do eksportowania komunizmu na kontynent amerykański, to ani ten eksport nigdy nie był udany, ani embargo nie przeszkodziło Moskwie w udzielaniu Castro "bratniej pomocy". Castro przetrwał już dziewięciu amerykańskich prezydentów i trzyma się tak samo mocno jak w roku 1960. A embargo stanowi dla dyktatora idealne usprawiedliwienie gospodarczych niepowodzeń Kuby oraz pretekst do utrzymywania społeczeństwa w ryzach totalitarnej kontroli. Po rozpadzie ZSRR i obozu komunistycznego kubański reżim miałby spore kłopoty z utrzymaniem się przy władzy, gdyby nie wpajana mieszkańcom wyspy rzekoma konieczność zaciskania pasa w imię "walki z amerykańskim hegemonizmem". Kres zimnej wojny obnażył również bezsens amerykańskiego embarga w tym sensie, że wobec wielu innych państw, stanowiących znacznie większe zagrożenie dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych, Waszyngton od dawna prowadzi politykę zaangażowania lub przynajmniej dialogu, argumentując, że bardziej niż izolacja sprzyja to dojrzewaniu demokracji w tych państwach. Amerykanie starają się znaleźć płaszczyznę porozumienia, śląc mu sowitą pomoc humanitarną, nawet z reżimem Korei Północnej - o wiele bardziej nieobliczalnym niż kubański i na dodatek uzbrojonym w rakiety z głowicami atomowymi. Coraz biedniejsza i w zasadzie bezbronna wobec amerykańskiej potęgi Kuba pozostaje wyjątkiem przeczącym już nie tylko postzimnowojennym realiom, ale wręcz zdrowemu rozsądkowi. Amerykańskie społeczeństwo nie jest tego rozsądku pozbawione, czego dowodzą sondaże opinii publicznej. Już dwadzieścia lat temu wykazywały one, że 63 procent Amerykanów opowiadało się za zniesieniem embarga, a w maju ubiegłego roku taki krok pochwaliłoby 70 procent ankietowanych. Sprawa Eliana Gonzaleza przyczyniła się do zwiększenia liczby zwolenników normalizacji stosunków z Kubą. Nie dlatego, że Amerykanie nagle zapałali sympatią do Castro, lecz przede wszystkim z powodu zachowania społeczności kubańskich imigrantów na Florydzie i powiązanych z nią polityków, którzy nie chcą przyjąć do wiadomości faktu, że zimna wojna się skończyła. Walka o "boskiego wybrańca" Amerykańscy komentatorzy są zgodni, że administracja jest zakładnikiem społeczności kubańskich imigrantów, pałającej nienawiścią do Castro. Nienawiść tę można zrozumieć, ale tylko w takiej mierze, w jakiej nie przesłania ona celu, którym powinno być doprowadzenie do upadku reżimu na Kubie. Embargo natomiast mści się na zwykłych Kubańczykach i pomaga Castro trzymać się władzy. Niektórzy porównują akcję odbicia Eliana przez komandosów do uwalniania zakładników z rąk porywaczy. Ale chłopcu nie groziło niebezpieczeństwo ze strony krewnych w Miami i rzecz z pewnością można było przeprowadzić mniej drastycznie. Z drugiej jednak strony nieustępliwi krewni nie pozostawili władzom wyboru. Zwłaszcza, że nie zgadzając się na oddanie Eliana ojcu, jednocześnie pozwalali na spotkania chłopca z politykami, aktorami, piosenkarzami, dziennikarzami. Kilkumiesięczny, niesmaczny spektakl spowodował, że odbicie Eliana i przekazanie go ojcu zostało przez większość Amerykanów zaaprobowane. Czyniąc z Eliana symbol walki z kubańskim reżimem, negując prawo ojca do decydowania o losie małoletniego syna, szantażując polityków w okresie kampanii wyborczej, antycastrowska diaspora pogrążyła się w oczach opinii publicznej. Doprowadziła też do sytuacji, w której władze USA i reżim Castro znalazły się po tej samej stronie barykady. Każdemu kubańskiemu dziecku żyłoby się lepiej w USA niż na Kubie, ale jeśli miałyby o tym decydować racje polityczne, a nie rodzice, to wmawianie tego zwykłym Kubańczykom jest dla nich zniewagą. Reżim Castro zbija na tym polityczny kapitał. Kubańscy imigranci na Florydzie, którzy porozumienie Waszyngtonu z Hawaną w jakiejkolwiek sprawie uważają za pakt z diabłem, pomogli Fidelowi Castro uczynić z ojca Eliana męczennika. Kubańczycy, którzy praktykują kult santeria, stanowiący mieszaninę afrykańskich wierzeń z katolicyzmem, uważają, że cudownie ocalony na oceanie Elian Gonzalez jest "boskim wybrańcem" - w czyichkolwiek rękach ów wybraniec się znajduje, ten jest zabezpieczony przed śmiercią. Jeśli więc Elian wróci na Kubę, to reżim Castro nie musi się obawiać upadku, gdyby zaś chłopiec pozostał w Miami, kres Fidela byłby nieuchronny. W tym ponoć kryje się tajemnica desperackich zabiegów Castro o odzyskanie chłopca, na którego czeka już w Hawanie willa z basenem, specjalną salą do nauki oraz sztabem psychologów, nauczycieli i służby. Szyki Fidelowi mógłby pokrzyżować jedynie Juan Miguel Gonzalez, zwracając się z prośbą o azyl w USA dla siebie i syna. Ale Castro zabezpieczył się na taką okoliczność, bo w charakterze zakładników trzyma na wyspie jego rodzinę. W kręgu niemożności Prawda ta dotarła już do Amerykanów, którzy początkowo liczyli, że po przylocie do Waszyngtonu ojciec Eliana ucałuje amerykańską ziemię i wybierze wolność. Dziś jest niemal pewne, że Elian wróci z ojcem do Hawany, przy pełnej aprobacie władz amerykańskich, a potem o rodzinie Gonzalezów będzie coraz ciszej. Ale czy za sprawą Eliana będzie głośniej o przyszłości stosunków amerykańsko-kubańskich? Według przedstawicieli rządu USA, ocieplenie na linii Waszyngton - Hawana jest na razie wykluczone. Departament Stanu twierdzi, że stosunki ostatnio się pogorszyły, a nie poprawiły. Zaprzecza też oskarżeniom, jakoby administracja zawarła z Castro potajemną transakcję, aby w zamian za zwrot Eliana uzyskać bardziej pojednawcze zachowanie Kuby. Istotnie, Kubę ponowne umieszczono na dorocznie sporządzanej przez Departament Stanu liście państw popierających terroryzm. A ONZ-owska Komisja Praw Człowieka przyjęła potępiającą Hawanę rezolucję, którą formalnie zgłosiły Czechy i Polska, ale faktycznie przygotowały Stany Zjednoczone. Amerykańscy komentatorzy uważają, że poprawa stosunków z Kubą, a zwłaszcza zniesienie embarga, to rzecz niemożliwa w roku wyborów prezydenckich, bo dla obu kandydatów zbyt ważne są głosy dwumilionowego elektoratu kubańskich imigrantów. Ale pomny wyników sondaży opinii publicznej i kompromitacji Kubańczyków z Miami, którzy postawili nienawiść do Castro ponad prawem, nowy gospodarz Białego Domu zapewne podejmie nowe wysiłki na rzecz normalizacji. Proces ten już zresztą się toczy. W ubiegłym roku, mimo embarga komunikacyjnego, Kubę odwiedziło ponad 200 tysięcy amerykańskich turystów - dwa razy więcej niż w roku 1998. Również w roku ubiegłym Senat uchwalił ustawę kładącą kres restrykcjom w dostarczaniu Kubie pomocy żywnościowej i medycznej. Od roku oficjalnie mogą jeździć na Kubę amerykańscy naukowcy, artyści i przedstawiciele niektórych firm. W wyniku złagodzenia przepisów działa także program, który umożliwia amerykańskim obywatelom wysyłanie swym rodzinom na Kubie przekazów pieniężnych na sumę 300 dolarów raz na kwartał. Administracja Clintona wystąpiła nawet z propozycją wznowienia komunikacji pocztowej z Kubą, ale Castro odrzucił ofertę. I tu jest pies pogrzebany. Wszystko wskazuje na to, że zarówno amerykańskie społeczeństwo, jak i większość polityków dojrzeli już do otwarcia nowego rozdziału w stosunkach z Kubą. Tym, który nie chce go otworzyć, jest przede wszystkim Fidel Castro.CASTRO GOTÓW POMÓC UBOGIM AMERYKANOM Podczas sobotniego spotkania z grupą czarnoskórych kongresmanów ze Stanów Zjednoczonych Fidel Castro zaproponował, aby ubodzy studenci medycyny z USA przyjeżdżali na Kubę w celu doskonalenia swych umiejętności. - Po powrocie do domów - powiedział kubański przywódca - mogliby oni wykorzystać zdobyte u nas umiejętności, pracując w ubogich regionach Stanów Zjednoczonych. Oferta Castro była odpowiedzią na przekazaną przez demokratę Benniego Thompsona z Missisipi informację, iż w niektórych częściach tego stanu opieka medyczna pozostawia wiele do życzenia, a śmiertelność wśród dzieci jest nadal duża. Kuba, która szczyci się swymi osiągnięciami w dziedzinie medycyny, jest gotowa wykształcić nieodpłatnie od 10 do 12 amerykańskich studentów. Dotychczas z jej pomocy w tej dziedzinie korzystali głównie studenci z krajów latynoskich i z Afryki. Castro podziękował czarnoskórym kongresmanom za ich poparcie dla sprawy zniesienia obowiązującego od 38 lat amerykańskiego embarga przeciwko Kubie oraz powrotu Eliana Gonzaleza do kraju. MT-O, AP
Sprawa małego Eliana Gonzaleza nabrała wydźwięku politycznego, bo choć na świecie zimna wojna się skończyła, to w stosunkach amerykańsko-kubańskich toczy się nadal. Nawet najzagorzalsi krytycy reżimu Castro muszą przyznać, że embargo okazało się nieskuteczne. podstawowym celem miało być uniemożliwienie ZSRR i innym państwom komunistycznym wykorzystywania Kuby jako bazy do eksportowania komunizmu na kontynent amerykański. embargo stanowi dla dyktatora idealne usprawiedliwienie gospodarczych niepowodzeń Kuby oraz pretekst do utrzymywania społeczeństwa w ryzach totalitarnej kontroli. Embargo mści się na zwykłych Kubańczykach i pomaga Castro trzymać się władzy. Kubańczycy uważają, że cudownie ocalony na oceanie Elian Gonzalez jest "boskim wybrańcem". Jeśli więc Elian wróci na Kubę, to reżim Castro nie musi się obawiać upadku, gdyby zaś chłopiec pozostał w Miami, kres Fidela byłby nieuchronny. Szyki Fidelowi mógłby pokrzyżować jedynie Juan Miguel Gonzalez, Ale Castro zabezpieczył się na taką okoliczność, bo w charakterze zakładników trzyma na wyspie jego rodzinę.