source
stringlengths
6.68k
29.9k
target
stringlengths
287
6.76k
OSCARY '99 50 podpisów pod listem Stevena Spielberga Dwie szanse Andrzeja Wajdy BARBARA HOLLENDER Przed trzema tygodniami pisaliśmy, że Andrzej Wajda, którego film "Pan Tadeusz" jest polskim kandydatem do Oscara w kategorii obrazów nieangielskojęzycznych, ma także szansę na honorowego Oscara za całokształt twórczości. Dzisiaj, pod popierającym kandydaturę Wajdy listem Stevena Spielberga, podpisało się już ponad 50 członków Akademii. List Stevena Spielberga, który wpłynął do Amerykańskiej Akademii Filmowej, zaczyna się od słów: "Chciałbym wesprzeć kandydaturę polskiego reżysera Andrzeja Wajdy do specjalnej honorowej Nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej. Pan Wajda jest jednym z najbardziej szanowanych filmowców naszych czasów, symbolem odwagi i nadziei dla milionów ludzi w powojennej Europie i poza nią. Jest znany nie tylko jako wielki mistrz kina, choć jego filmy od połowy lat pięćdziesiątych cieszyły się wielkim uznaniem. Jego obrazy stawały się inspiracją dla widzów na całym świecie, niosąc im spojrzenie tego artysty na historię, na demokrację i wolność". Hołd dla polskiego mistrza Dalej Steven Spielberg przedstawia Akademii życiorys Andrzeja Wajdy wpisany w historię naszego stulecia, przypomina o nagrodach, jakie otrzymały jego filmy, m.in. o trzech nominacjach do Oscara w kategorii filmów nieangielskojęzycznych - dla "Ziemi obiecanej", "Panien z Wilka" oraz "Człowieka z żelaza". Pisze o tym, że po roku 1989 Andrzej Wajda pełnił funkcję senatora, że przez Europejską Akademię Filmową został uhonorowany nagrodą za całokształt twórczości, a we Francuskiej Akademii zajął miejsce po zmarłym Federico Fellinim. W swoim liście Steven Spielberg wspomina również, że Andrzej Wajda jest twórcą "Korczaka" - jego zdaniem jednego z najważniejszych europejskich filmów o holocauście. I kończy: "Ludzie kochający kino uważają go za jednego z najważniejszych reżyserów w historii filmu, za człowieka, którego artyzm wielokrotnie zwracał uwagę świata na kino europejskie. Próbując ukazać najjaśniejsze i najciemniejsze strony europejskiej duszy zmuszał nas do refleksji nad siłą naszego własnego humanitaryzmu. Wajda należy do Polski, ale jego filmy są częścią kulturalnego skarbu całej ludzkości. Przykład Andrzeja Wajdy przypomina nam, filmowcom, że historia może czasem żądać od nas odwagi. Że nasi widzowie mogą oczekiwać od nas duchowego wsparcia. Że bywają sytuacje, w których trzeba zaryzykować własną karierą, aby bronić praw ludzi. Przypominając, kim jest i co zrobił dla sztuki filmowej, uprzejmie proszę o wzięcie pod uwagę kandydatury Andrzeja Wajdy jako laureata honorowego Oscara Akademii w marcu 2000 roku". Pod listem Stevena Spielberga podpisało się już ponad 50 członków Akademii Filmowej. Są wśród nich prawdziwe hollywoodzkie tuzy. Reżyserzy - Woody Allen, Francis Ford Coppola, Mike Figgis, Milosz Forman, George Lucas, David Lynch, Phillip Noyce, Sydney Pollack, Bob Rafelson i Oliver Stone. Operatorzy - Roger Deakins i Vilmos Zsigmond. Jeden z najciekawszych hollywoodzkich scenarzystów - Robert Towne. Kilka gwiazd wielkiego formatu, jak Meryl Streep, Holly Hunter, Ed Harris, Scott Wilson, Michael York. Przedstawiciele polskiego lobby w Hollywood - Andrzej Bartkowiak, Ewa Braun, Agnieszka Holland, Janusz Kamiński, Allan Starski, Waldemar Kalinowski. List podpisali też znani producenci: Branco Lustig, Mike Medavoy, Mark Gordon, a wreszcie Jack Valenti - człowiek numer jeden amerykańskiego kina, przewodniczący Motion Picture Association of America. A podpisów ciągle przybywa - zgłaszają chęć wsparcia kandydatury Andrzeja Wajdy kolejne wielkie gwiazdy kina. 39 gniewnych ludzi Jest rzeczą oczywistą, że od tego listu do Oscara droga bardzo daleka. Oscar za całokształt to jedno z najbardziej prestiżowych wyróżnień filmowych świata. Przyznawany jest przez Board of Governors, w której skład wchodzi 39 osób - po trzech przedstawicieli każdego z 13 zawodów filmowych. Na swoim posiedzeniu 18 stycznia ciało to rozpatrzy tegoroczne kandydatury do honorowego Oscara. Kandydatów może zgłaszać każdy członek Akademii, ale jego sylwetkę musi przedstawić jeden z członków Rady. Oczywiście, oscarowe szanse rosną, gdy ma się silniejsze poparcie i listy wspierające podpisane przez prominentnych ludzi kina. Już dzisiaj w Akademii mówi się, że w historii tej nagrody nikt nie miał takiego wsparcia jak Andrzej Wajda. Ale są i inni poważni kandydaci do statuetki. Jednym z nich jest Roger Corman. Sprawami promocji do Oscara za całokształt zajmuje się w Los Angeles organizacja pod nazwą Polish Hollywood Connection założona i kierowana przez Agnieszkę Holland i Janusza Kamińskiego, przy logistycznym wsparciu Konsulatu Generalnego w LA. Producent "Pana Tadeusza" Lew Rywin mówi, że amerykańska promocja będzie się odbywała dwutorowo. O nominację do Oscara walczy bowiem jednocześnie film Andrzeja Wajdy - "Pan Tadeusz". Konkurenci "Pana Tadeusza" Nominacje w kategorii filmów nieangielskojęzycznych przyznaje około 300 członków specjalnej komisji działającej przy Amerykańskiej Akademii Filmowej. Obowiązkiem każdego z członków komisji jest obejrzenie przynajmniej 80 proc. filmów, na które ma głosować. Wymóg ten jest ściśle przestrzegany. Członkowie komisji niemal nie opuszczają kina znajdującego się w siedzibie Akademii, na każdym z seansów muszą podpisywać listę obecności. Potem oceniają poszczególne tytuły przyznając im od 0 do 10 punktów. I to członkowie komisji zagranicznej decydują o nominacji. Na Oscara głosują już wszyscy członkowie Akademii. "Pan Tadeusz" ma w tym roku bardzo silnych konkurentów. Są wśród nich: "Wszystko o mojej matce" Pedro Almodovara, nagrodzona Złotą Palmą w Cannes, "Rosetta" Luca i Jeana Pierre'a Dardenne'ów, "Mifune" Sorena Kragha Jacobsena, "Nie z tego świata" Włocha Giuseppe Piccioniego, "Pod słońcem" Colina Nutleya, "East-West" Regisa Wargniera. "Pan Tadeusz" wylosował numer jeden i jego pokaz dla członków Akademii odbył się już 1 grudnia. Teraz powinny odbywać się kolejne pokazy, już w salach wynajmowanych przez producentów filmu. Jak zawsze w Hollywood, wiele zależy od reklamy i atmosfery wokół filmu. 15 grudnia w "International Herald Tribune" ukazał się interesujący artykuł Petera Finna "Polish Filmmaking Stages an Epic Return" o odradzaniu się kina w Polsce, którego duży fragment dotyczy Andrzeja Wajdy i "Pana Tadeusza". Wypowiada się w nim także producent filmu Lew Rywin. W planach są ogłoszenia w prasie branżowej - owe słynne "For your considation...". Lew Rywin mówi, że budżet promocyjny, obliczony początkowo na 400 tys. dolarów, został zredukowany do 206 tys. Pieniądze na reklamę pochodzą z Heritage Films i od dystrybutora francuskiego. Rywin zwrócił się również do inwestorów filmu, aby uczestniczyli w kosztach oscarowych. Odmówiła tylko Wizja TV. Czy Andrzej Wajda dostanie Oscara? Za wcześnie jeszcze na spekulacje. Ale chyba nikt w historii polskiego kina nie miał tak dużych szans na statuetkę. I takiego poparcia ze strony wielkich artystów. A jeśli się nie uda? Tak też się może zdarzyć - każda nagroda jest wypadkową wielu czynników. Ale przecież już te podpisy złożone pod listem Stevena Spielberga są wspaniałym hołdem dla mistrza polskiego kina.
Andrzej Wajda ma szansę na honorowego Oscara za całokształt twórczości. pod popierającym kandydaturę Wajdy listem Stevena Spielberga podpisało się już ponad 50 członków Akademii. O nominację do Oscara walczy jednocześnie film Andrzeja Wajdy - "Pan Tadeusz". ma bardzo silnych konkurentów. Jak zawsze w Hollywood, wiele zależy od reklamy i atmosfery wokół filmu.
Dlaczego amerykańskie służby wywiadowcze nie ostrzegły o planowanym zamachu? Nowa wojna, nowi szpiedzy RYS. PAWEŁ GAŁKA BARTŁOMIEJ SIENKIEWICZ Pośród wielu problemów i wątpliwości, jakie pojawiły się w związku z zamachami terrorystycznymi w USA, znalazły się pytania o skuteczność służb wywiadowczych. Zaskoczeni i wstrząśnięci Amerykanie pytali, dlaczego odpowiednie służby nie ostrzegły o planowanym zamachu, na co idą olbrzymie pieniądze z budżetu federalnego przeznaczane na te cele. Przypomniano ostrzeżenia i prognozy przewidujące przeprowadzenie spektakularnego ataku terrorystycznego, wymierzonego w USA lub inne kraje Zachodu. Ten swoisty festiwal spełnionych proroctw i trafnych przewidywań każe tym bardziej zadać pytanie, dlaczego wspólnoty wywiadowcze USA (ale też państw NATO i Izraela) nie były w stanie wcześniej dotrzeć do organizacji Osamy bin Ladena, skoro było wiadomo, jakie stanowi ona zagrożenie? Dlaczego od trzech lat, jakie minęły od jednoczesnych zamachów na ambasady amerykańskie w Nairobi i Dar-es-Salam, nie udało się zniszczyć tej organizacji? Być może ta "impotencja wywiadowcza" jest pochodną znacznie szerszych zjawisk niż tylko błędów planistycznych czy organizacyjnych. Wywiad w klimatyzowanym hotelu Najprostszą odpowiedź przynosi tekst byłego oficera amerykańskiej Centralnej Agencji Wywiadowczej Reula Marc Gerechta (opublikowany przez polskie "Forum" za "The Atlantic Monthly"). Autor stawia tezę, że CIA jest niezdolna do rozpoznawania środowisk islamskich fundamentalistów, bo "nie bierzemy się za robotę, przy której można dostać chronicznej sraczki". Dodajmy, że ta przypadłość może być wynikiem zarówno złego odżywiania się, jak strachu przed utratą życia. Gerecht opisuje obawiającą się wszelkiego ryzyka korporację, której funkcjonariusze "in the fields" unikają wszelkich kontaktów w Trzecim Świecie, poza terenem ambasad i dobrze strzeżonymi gettami białego człowieka. Pisze o oficerach, dla których nie do pomyślenia jest złe jedzenie i brak kobiet - podobnie zresztą jak znajomość języka, kultury i obyczaju krajów muzułmańskich. Nic dziwnego, że szanse na dotarcie takich ludzi do środowisk radykalnego terroryzmu islamskiego są równe zeru. "Wywiad placówkowy", jak się nazywa ten sposób prowadzenia rozpoznania, uzupełniony o działania pod przykryciem biznesmenów (starannie unikających innych miejsc niż klimatyzowane, pięciogwiazdkowe hotele), stanowi kanon pracy wywiadowczej wyniesiony z czasów zimnej wojny. Z powyższymi tezami koresponduje napisana tuż po zakończeniu zimnej wojny książka Angela Codevilli ("Intelligence for a New Century",1992). Ta wnikliwa krytyka ospałości organizacyjnej i intelektualnej całego systemu wywiadowczego USA została nakreślona przez wybitnego znawcę tematu, który nie tylko pracował jako oficer wywiadu, ale także uczestniczył w zarządzaniu nim i kontroli. O wadze diagnoz Codevilli niech świadczy choćby fragment, z komentarzem dopisanym później przez historię: "USA nie mają prawie żadnych informacji o budowanych przez Indie broniach jądrowych, nie mówiąc już o konkretnych planach ich użycia. (...) Ale sekrety jądrowe Indii pozostaną bezpieczne tak długo, jak próby agenturalnej penetracji tego programu prowadzone będą z odległego świata dyplomacji". W kwietniu 1998 roku, ku całkowitemu zaskoczeniu USA, Indie, a potem Pakistan dokonały pierwszych próbnych wybuchów ładunków jądrowych, składając tym samym swoje wizytówki w najbardziej elitarnym klubie świata. Codevilla podał charakterystykę typowego współczesnego oficera CIA. Jest to obraz przeciętniaka, który skończył niezbyt renomowaną amerykańską uczelnię, nigdy nie pracował fizycznie ani nie spotykał ludzi zmuszonych do wyrzeczeń i zarabiania na życie pracą fizyczną, któremu obce jest poczucie niebezpieczeństwa i jakiekolwiek silne emocje: polityczne, religijne czy związane z jakąś pasją czy specjalizacją. Nie zna zwykle historii czy kultury kraju, którym się akurat zajmuje, często także języka innego niż angielski. Nie służył w armii, nie ma również pojęcia o świecie biznesu. Jest produktem korporacji doskonale wypranym z jakichkolwiek właściwości, oprócz przymusu bycia sympatycznym. Autor na końcu przestrzega: "Jako niewyspecjalizowany biurokrata, nasz oficer będzie mógł osiągnąć połowiczny sukces tylko z podobnymi sobie biurokratami". Od lat było wiadomo, że terroryzm islamski powstaje wśród ludzi często zacofanych, biednych, żyjących z dala od placówek dyplomatycznych. To jednak okazało się dla wywiadu najpotężniejszego państwa w historii barierą nie do pokonania, zbyt dużym wyrzeczeniem. Po upadku komunizmu Jednak myliłby się ten, który by sądził, że powyższe charakterystyki dotyczą wyłącznie Amerykanów. O nich się po prostu najczęściej pisze. W mniejszym bądź większym stopniu choroba skostnienia i powielania schematów działania wyniesionych z czasów zimnej wojny dotyczy wielu organizacji wywiadowczych. W ostatniej dekadzie odeszło ze służb specjalnych państw europejskich pokolenie, które dojrzewało w okresie szczytu napięcia między Wschodem a Zachodem i myślało kategoriami totalnej konfrontacji z jasno określonym przeciwnikiem. Dla następców zimna wojna była heroiczną kartą własnej organizacji, ale ich wyobraźnia nie obejmuje zmian, jakie zaszły na świecie wraz z upadkiem komunizmu. Te zmiany przede wszystkim dotknęły środków i metod prowadzenia działalności wywiadowczej w sytuacji, w której złamany został dotychczasowy monopol państwa. Dotyczy to środków komunikacji, takich jak Internet, telefonia komórkowa, łączność satelitarna z przystawkami szyfrującymi, umożliwiającymi utajnienie przekazu. Na rynku znajdują się urządzenia szyfrujące o potencjale przewyższającym niejednokrotnie to, czym dysponują małe czy średnie państwa. Inny element zmiany to zatarcie się granicy w metodach pracy między wywiadem, dziennikarstwem czy pracą analityczną. Tzw. dziennikarstwo śledcze posługuje się często bardzo podobnymi do wywiadowczych sposobami dotarcia do interesujących materiałów, ludzi, faktów. Różni analitycy dawno przestali być molami książkowymi, a ci najlepsi sami próbują poznać realia, zdobywając przy tym wiedzę nieosiągalną dla niejednego wywiadu. Do tego obrazu dochodzi absolutna niemal swoboda w globalnym transferze środków finansowych, powszechna łatwość poruszania się, jawność życia publicznego i łatwość dostępu do informacji - a więc czynniki, które wyznaczają globalizację. Jądra ciemności Ale to nie rządy i policje pierwsze zaczęły korzystać z efektów globalizacji i upowszechnienia technik zarezerwowanych w poprzedniej epoce wyłącznie dla organizmów państwowych. Uczyniły to grupy przestępcze: handlarze narkotyków i żywym towarem, "pracze" brudnych pieniędzy, siatki złodziei samochodów. Szybko w ich ślady poszli różnego rodzaju ekstremiści. Niedawno przekonująco pisał o tym Ryszard Kapuściński na łamach "Gazety Wyborczej", nazywając to "drugą globalizacją". I ostatni element zmiany: świat polityki, który określa wyzwania dla wywiadów, nie dzieli się już wyłącznie na państwa sojusznicze i wrogie, ale na obszary, na których państwa istnieją, i takie, gdzie ich praktycznie nie ma. Coraz liczniej występują miejsca, w których państwowości się załamały, tworząc "czarne dziury" na mapie - wypełnione chaosem, przestępczością i nędzą. Północny Kaukaz, Naddniestrze, części byłej Jugosławii, Abchazja, górska część Tadżykistanu i Kirgizji, że nie wspomnę już o podobnych miejscach w Afryce - tworzą oparcie dla wszystkich, którzy swój los bądź realizację swoich ideałów budują na przemocy. W jednym z takich miejsc - Afganistanie rządzonym przez fanatyków religijnych zarabiających na handlu opium - schronił się Osama bin Laden. Przed trzema laty miałem w rękach analizę jednego z wybitnych polskich specjalistów od problemów Azji Centralnej, w której zawarta była prognoza o destabilizacyjnej roli Afganistanu w regionie i w świecie, właśnie w kontekście bin Ladena. Ta analiza była przeznaczona dla polskiego rządu, ale z pewnością podobne opracowania powstawały w USA i Europie. Nie spowodowały najwyraźniej wzrostu intensywności działań wywiadów, które mogłyby prowadzić do wyeliminowania tego niebezpieczeństwa. Być może świat stał się zbyt skomplikowany i zarazem niedostępny dla wywiadowczych biurokracji państw Zachodu. Politycy, na których ciąży odpowiedzialność za sterowanie instrumentami władzy, jakimi są służby specjalne, sami nie mieli pomysłu na skuteczne zapobieganie scenariuszom chaosu w ramach licznych lokalnych konfliktów. Wystarczy sobie przypomnieć politykę europejską i amerykańską wobec rozpadu byłej Jugosławii, ujawniającą nie tylko egoizm, ale i bezradność w obliczu procesów charakterystycznych dla całej epoki "ponowoczesnej". Innym wyrazistym przykładem jest polityka Rosji wobec Kaukazu, której skutkami jest destabilizacja tego regionu na pokolenia. Ufność w przewagę militarną, ekonomiczną i technologiczną stępiła czujność i wyobraźnię zarówno polityków, jak i szpiegów. Ci ostatni nie zdołali przebudować swoich organizacji w taki sposób, by mogły one sprostać narastającemu od lat zagrożeniu. Ponowoczesny Bond Jeśli teraz prezydent Bush proklamował wojnę przeciw terroryzmowi, jeśli jesteśmy świadkami wydarzeń otwierających nową epokę myślenia politycznego o świecie, to ta wojna przyniesie także głębokie zmiany w dziedzinie wywiadowczej. Po pierwsze, spowoduje przywrócenie równowagi między środkami wywiadu elektronicznego, z którego Amerykanie byli szczególnie dumni (i tym samym gotowi całkowicie na nim polegać), a tzw. humintem, czyli werbowaniem agentów. Po drugie, wymusi przeniesienie punktu ciężkości pracy wywiadowczej z rezydentur w ambasadach na rzecz niekonwencjonalnych sposobów docierania do interesujących miejsc i środowisk. To z kolei pociąga za sobą dwie konsekwencje: zwiększenie ryzyka osobistego dla oficerów wywiadu i inny sposób ich rekrutacji oraz większe otwarcie się wywiadów na ludzi nie będących "dziećmi korporacji", a mogących spełniać zadania operacyjne i analityczne do tej pory zarezerwowane wyłącznie dla kadrowych oficerów. Ludzi, którzy w przeciwieństwie do znacznej części biurokracji wywiadowczej są obdarzeni inteligencją i wyobraźnią, a także dogłębną wiedzą pozwalającą na ogarnięcie szerszego kontekstu niż troska o kolejny awans czy dobrą placówkę (spokojną i z dobrym jedzeniem, rzecz jasna). Gdyby ten postulat - prognoza, wydawał się zbyt szokujący w świecie nawykłym do specjalizacji zawodowej i dla czytelników przywiązanych do obrazu szpiega rodem z Bonda, warto przypomnieć, że w momentach przełomowych, kiedy historia "wypadała z torów", to właśnie tacy amatorzy byli autorami największych sukcesów wywiadowczych minionego stulecia. Wielkie osiągnięcie brytyjskiego wywiadu czasu drugiej wojny, tzw. Double Cross System (przewerbowywanie niemieckich agentów), tworzyli cywile zatrudnieni przez brytyjski wywiad tylko na pewien czas; podobnie sukcesy "czerwonej orkiestry", czyli wywiadu ZSRR na okupowaną Europę, były tworzone przy znacznym udziale wyszkolonych amatorów. Amerykański wywiad w czasie drugiej wojny światowej został powołany i prowadzony przez grupę inteligentnych dżentelmenów z renomowanych uczelni, którzy potrafili stworzyć podstawy późniejszej organizacji o nazwie CIA. Sukcesy wywiadu Armii Krajowej tworzyli nie przedwojenni "dwójkarze", lecz zwykli polscy inteligenci, gotowi na poświęcenie życia dla Ojczyzny. ... a sprawa polska Na koniec jeszcze jedna uwaga. Opisane wyżej problemy stojące przed wywiadami nie są udziałem wyłącznie USA czy Europy Zachodniej. Jeszcze bardziej dotyczą wywiadów krajów prowincjonalnych z punktu widzenia tej "ponowoczesnej wojny", na przykład takich jak Polska. Służby specjalne nie tworzą bowiem jakiejś enklawy wyjątkowości - jeśli istnieją w państwie, w którym nie najlepiej działa służba zdrowia czy transport, administracja jest kiepska, policja bezradna, a drogi fatalne, to nie należy się spodziewać, że służby specjalne będą na poziomie największych potęg. Ale w tej wojnie kraje prowincjonalne mogą być zagrożone na równi z wielkimi, z tym, że są mniej odporne. I dlatego o tyle większą wagę powinny przywiązywać do działania mechanizmów ostrzegających. W Polsce od dawna mówi się o konieczności reform w sektorze służb specjalnych. SLD na szczęście wpisał ten postulat w swój program. Teraz, po wygranych wyborach, politycy Sojuszu stoją przed nie lada dylematem: ta reforma nie tylko musi uwzględniać dotychczasowe słabości tego sektora, ale być odpowiedzią na zupełnie nowe zagrożenia. Jeśli operacja politycznie się uda, ale pacjent nie przeżyje, skutki mogą obciążyć reformatorów. Problem w tym, że od 11 września cena za pomyłki stała się bardzo wysoka. Autor w latach 80. działał w opozycji demokratycznej, był oficerem Urzędu Ochrony Państwa, współtwórcą i wieloletnim wicedyrektorem Ośrodka Studiów Wschodnich.
oficer amerykańskiej Centralnej Agencji Wywiadowczej Reula Marc Gerecht stawia tezę, że CIA jest niezdolna do rozpoznawania środowisk islamskich fundamentalistów. Gerecht opisuje obawiającą się wszelkiego ryzyka korporację, której funkcjonariusze unikają wszelkich kontaktów w Trzecim Świecie, poza terenem ambasad i dobrze strzeżonymi gettami białego człowieka. Pisze o oficerach, dla których nie do pomyślenia jest złe jedzenie i brak kobiet - podobnie zresztą jak znajomość języka, kultury i obyczaju krajów muzułmańskich. Nic dziwnego, że szanse na dotarcie do środowisk radykalnego terroryzmu islamskiego są równe zeru. "Wywiad placówkowy", jak się nazywa ten sposób prowadzenia rozpoznania, uzupełniony o działania pod przykryciem biznesmenów, stanowi kanon pracy wywiadowczej wyniesiony z czasów zimnej wojny. choroba skostnienia i powielania schematów działania dotyczy wielu organizacji wywiadowczych. W ostatniej dekadzie odeszło ze służb specjalnych państw europejskich pokolenie, które dojrzewało w okresie szczytu napięcia między Wschodem a Zachodem i myślało kategoriami totalnej konfrontacji z jasno określonym przeciwnikiem. Dla następców zimna wojna była heroiczną kartą własnej organizacji, ale ich wyobraźnia nie obejmuje zmian, jakie zaszły na świecie wraz z upadkiem komunizmu.
USA Amerykanie wybierają prezydenta Konkurs charakterów Krzysztof Darewicz z Waszyngtonu (C) AP Tym razem Amerykanie nie będą mieli łatwego wyboru. Zamiast na intrygująco różnych, przyjdzie im głosować na nieciekawie podobnych kandydatów. Jeśli postawią na republikanina, będą musieli wybrać między świetnie zorganizowanym i wyważonym, ale mało błyskotliwym Georgem W. Bushem a charyzmatycznym i przebojowym, ale niezbyt zrównoważonym Johnem McCainem. Jeśli zaś bardziej przypadnie im do gustu demokrata, to alternatywą dla doświadczonego, rzeczowego, ale sztywnego Ala Gore'a będzie przekonujący i sprawny, ale niedoświadczony Bill Bradley. Niestety, kandydaci, którzy mogliby wnieść coś zupełnie nowego do tej już wyjątkowo nudnej, zdaniem Amerykanów, kampanii wyborczej, zostali na dzień dobry skreśleni. Pani Elizabeth Dole, która mogłaby zostać pierwszym w historii USA prezydentem kobietą, wycofała się w przedbiegach, gdyż zabrakło jej pieniędzy. Natomiast najbardziej błyskotliwy i elokwentny w obecnym gronie Alan Keyes mógłby zostać pierwszym czarnoskórym prezydentem, ale właśnie dlatego, że jest Murzynem, w sondażach zajmuje beznadziejnie dalekie miejsce. Liczący się kandydaci tak naprawdę niczym szczególnym między sobą się nie różnią i każdy, kto wygra, będzie prawdopodobnie równie dobry albo równie niedobry co pozostali, którzy odpadną tylko dlatego, że fotel prezydencki jest jeden. Co obchodzi Amerykanów Klasyczna kampania wyborcza polega na tym, że kandydaci walczą na problemy. Gospodarcze, społeczne, międzynarodowe. W 1992 roku Clinton atakował Busha seniora za bezrobocie. "Mamy najgorszą sytuację gospodarczą od czasu wielkiego kryzysu", straszył wyborców Clinton. Na co Bush roztaczał ponurą wizję powrotu zimnej wojny i konfrontacji nuklearnej. "Czy zaufalibyście temu człowiekowi, gdyby zasiadł na fotelu prezydenckim?" - straszył wyborców Bush swym znanym z pacyfistycznych przekonań rywalem. Wybierając Clintona, Amerykanie wybrali gospodarkę i teraz płacą za to cenę, którą jest kampania wyborcza pozbawiona jakichkolwiek ekscytujących elementów. Po raz pierwszy od trzech dekad Ameryka nie ma problemów z deficytem budżetowym, inflacją, bezrobociem i wzrostem przestępczości. Napięcie międzynarodowe też wyraźnie opadło i w związku z tym słynne wyborcze pytanie Ronalda Reagana: "Czy wiedzie się wam lepiej niż trzy lata temu?", straciło rację bytu. Zamiast budować swą pozycję na niezadowoleniu z dokonań poprzednika i powadze czekających kraj wyzwań, uczestnicy kampanii 2000 muszą więc, chcąc nie chcąc, tryskać optymizmem i przekonywać wyborców, że dobre przerobią na lepsze. Zero dramatyzmu, zero emocji. Bo cóż teraz, w okresie bezprecedensowej prosperity "made in USA" obchodzi Amerykanów? Bynajmniej nie budżet i nie traktaty rozbrojeniowe. Przeciętny zjadacz chleba najbardziej irytuje się tym, że leczenie odbywa się pod dyktando firm ubezpieczeniowych, choć powinno zależeć głównie od pacjentów i lekarzy. Niezadowolenie z takiego stanu rzeczy wyraża aż 66 proc. Amerykanów. Ponad połowa martwi się również o stan oświaty i bezpieczeństwo swych pociech w szkołach oraz o to, że emerytów nie stać na coraz droższe leki. Takie problemy jak bezrobocie, aborcja, zbyt łatwy dostęp obywateli do broni, wydatki na armię czy polityka zagraniczna, obchodzą ledwie kilkanaście procent elektoratu. Potencjalny prezydent rzeczywiście nie musi więc znać nazwisk przywódców innych państw ani kokietować wyborców obietnicami stworzenia nowych miejsc pracy. A co musi? Co musi prezydent Przede wszystkim musi mieć cechy, których brakuje Clintonowi - charakter i szczerość. Im wyraźniej będzie potrafił zademonstrować je podczas kampanii, tym więcej będzie miał szans na wygraną. Tu, oczywiście, jako idealny kandydat jawi się John McCain - niestereotypowy, autentyczny i szczery do bólu. Nawet na rozsiewane przez ortodoksyjnych konserwatystów plotki, że jest psychicznie niezrównoważony, McCain, który ponad pięć lat spędził w wietnamskiej niewoli, reaguje w rozbrajający sposób. I pytany, czemu ubiega się o prezydenturę, odpowiada: "Zdaniem mojej żony, dlatego że gdy byłem torturowany przez Wietnamczyków, parę razy zbyt mocno dostałem w głowę." Jednak ten pupilek mediów, którego "Time" pochwalił ostatnio za to, że "jest dla dziennikarzy dostępny łatwiej niż prostytutka w Hongkongu", może ulec Bushowi właśnie dlatego, iż jest zbyt szczery. Co nie oznacza, że Bush musi wygrać. Dzięki bowiem kilku telewizyjnym debatom Amerykanie już odkryli, że ma on spore luki w wykształceniu. I to jest bodaj jedyny fascynujący element tej kampanii. Obserwować jak Bush, który na początku wykreowany został na niepokonanego kolosa, zbiera teraz cięgi za to, iż w konfrontacji ze swymi rywalami nie tryska inteligencją. Po stronie demokratów ta kampania, będąca raczej konkursem charakterów niż problemów, ma o tyle ciekawy wymiar, że skoro każdy kandydat jest lepszy niż "ten kłamca Clinton", to muszą oni jak ognia unikać skojarzeń z obecnym gospodarzem Białego Domu. Największy z tym problem ma, oczywiście, Al Gore, którego to właśnie Clinton zrobił kimś i nie da się tego faktu nijak ukryć. Co zmusza Gore'a do iście desperackie zabiegów, żeby jak najbardziej zdystansować się od swego pryncypała. Kiedy więc Gore mówi o boomie gospodarczym albo rekordowo niskim bezrobociu, Clinton w tym kontekście nie istnieje. Zupełnie jakby sukcesy te spadły na Amerykę z nieba. Niektórym obserwatorom przywodzi to na myśl komunistycznych przywódców, którzy specjalizowali się w wymazywaniu ze społecznej pamięci swych najpierw sprzymierzeńców, a potem adwersarzy. Słynne zdjęcie Lenina przemawiającego w 1920 roku do żołnierzy Stalin kazał wyretuszować tak, że stojącego przy Leninie Lwa Trockiego przerobiono na schodki prowadzące na mównicę. Gore zapewne najchętniej postąpiłby teraz tak samo ze zdjęciami pokazującymi go w towarzystwie Clintona. Ale w trakcie kampanii ów ewidentny brak lojalności Gore'a wobec Clintona może się na nim srodze zemścić. Bo czyż niewierność, zdradzanie przyjaciół i pozbywanie się niewygodnych doradców to nie typowe przejawy clintonowskiego charakteru, który tak obrzydł Amerykanom? Bradley, który nie miał aż tyle wspólnego z Clintonem, może okazać się bardziej strawny dla wyborców niż Gore. Tyle tylko, że w jego programie nie ma, bo być nie może, nic szczególnego, co by go od rywala odróżniało. I podczas gdy Gore mówi, że wie, co ma robić, Bradley nie może się wykazać aż takim doświadczeniem. Który z nich wygra? Bardziej konsekwentny. Co w takim samym stopniu odnosi się do kandydata republikanów. Jak nic nie zepsuć Amerykanie nie zawsze wybierali najmądrzejszego, najbardziej doświadczonego i najprzystojniejszego z kandydatów. Byli i tacy, ale zdarzali się także słabeusze, rozpustnicy i łajdacy. Jednym z najlepszych prezydentów okazał się były aktor Reagan, a jednym z najgorszych były prawnik Nixon. Nie wspominając o Kennedym, który wprawdzie nie zdążył zrobić nic wybitnego, a i tak przeszedł do historii jako równy wielkością swej prezydentury Lincolnowi. Teraz Ameryka ma się świetnie. Gospodarczo kwitnie, militarnie nie ma sobie równych. I nie musi się obawiać żadnych poważniejszych zagrożeń dla swej hegemonii, gdyż jest mocarstwem dobrym - na nikogo nie chce napadać, nikogo nie okupuje, woli dawać niż zabierać. Zwycięzca wyborów prezydenckich, niezależnie od tego, kto nim zostanie, będzie miał zatem proste zadanie, nie wymagające jakichś ponadprzeciętnych umiejętności. Czy to więc Bush, czy Gore, czy MacCain czy też Bradley - nowy prezydent będzie musiał, w najgorszym wypadku, umieć jedno. Nie robić nic. Żeby nic nie zepsuć.
Tym razem Amerykanie nie będą mieli łatwego wyboru. Zamiast na intrygująco różnych, przyjdzie im głosować na nieciekawie podobnych kandydatów. Jeśli postawią na republikanina, będą musieli wybrać między świetnie zorganizowanym i wyważonym, ale mało błyskotliwym Georgem W. Bushem a charyzmatycznym i przebojowym, ale niezbyt zrównoważonym Johnem McCainem. Jeśli zaś bardziej przypadnie im do gustu demokrata, to alternatywą dla doświadczonego, rzeczowego, ale sztywnego Ala Gore'a będzie przekonujący i sprawny, ale niedoświadczony Bill Bradley. Liczący się kandydaci tak naprawdę niczym szczególnym między sobą się nie różnią i każdy, kto wygra, będzie prawdopodobnie równie dobry albo równie niedobry co pozostali. Klasyczna kampania wyborcza polega na tym, że kandydaci walczą na problemy. Gospodarcze, społeczne, międzynarodowe. Po raz pierwszy od trzech dekad Ameryka nie ma problemów z deficytem budżetowym, inflacją, bezrobociem i wzrostem przestępczości. Zamiast budować swą pozycję na niezadowoleniu z dokonań poprzednika i powadze czekających kraj wyzwań, uczestnicy kampanii 2000 muszą więc, chcąc nie chcąc, tryskać optymizmem i przekonywać wyborców, że dobre przerobią na lepsze. Zero dramatyzmu, zero emocji. Potencjalny prezydent rzeczywiście nie musi więc znać nazwisk przywódców innych państw ani kokietować wyborców obietnicami stworzenia nowych miejsc pracy. A co musi? Przede wszystkim musi mieć cechy, których brakuje Clintonowi - charakter i szczerość. Im wyraźniej będzie potrafił zademonstrować je podczas kampanii, tym więcej będzie miał szans na wygraną.
BEZPIECZEŃSTWO Nie będziemy liczącym się członkiem NATO, wnosząc do sojuszu narodową bezbronność Wiarygodność obrony ROMUALD SZEREMIETIEW W okresie PRL system militarny był zdominowany przez struktury i środki ofensywne, tj. wojska operacyjne. Po 1989 roku Polska zaczęła budować system defensywny. Jednak mimo wielu zmian w wojsku nie stworzono jeszcze odpowiedniego dla III RP systemu obronnego. Jest to szczególnie widoczne w odniesieniu do utworzenia i rozbudowy zasadniczego środka obrony państwa - wojsk Obrony Terytorialnej (OT). Szczęśliwie jesteśmy członkiem NATO, co gwarantuje Polsce bezpieczeństwo. Nie wolno jednak zapominać, że podstawą współpracy sojuszniczej jest to, co Polska wniesie do NATO, czyli sprawność obronna i nasz narodowy potencjał militarny. Nie ulega wątpliwości, że nie będziemy liczącym się członkiem NATO, wnosząc do sojuszu narodową bezbronność. Preludium klęski Wojsko trwale cieszy się dużym zaufaniem społecznym. Rośnie prestiż zawodu oficera WP (czwarta pozycja - po lekarzu, nauczycielu i adwokacie). A jednocześnie Polaków cechuje mała wiara w narodowe zdolności do obrony kraju. Przeciętny obywatel uważa, że skoro Polska nie jest supermocarstwem, to w razie wojny jest skazana na przegraną. Ten brak wiary cechuje także kadrę zawodową sił zbrojnych RP. Może to być rezultat "obróbki doktrynalnej" wojska w okresie Układu Warszawskiego. Wtedy w Polsce dominowało taktyczne spojrzenie na wojnę (strategią zajmowano się w Moskwie, a nie w Warszawie). Dla dowódcy LWP rezultat wojny był wynikiem stosunku sił: liczby własnych żołnierzy do liczby żołnierzy przeciwnika, czołgów do liczby czołgów, samolotów do liczby samolotów itp. Dziś, gdy nie mamy "wsparcia" tysięcy sowieckich czołgów, samolotów i rakiet, może wydawać się, że Wojsko Polskie nie ma szans w razie konfliktu zbrojnego. W świadomości społeczeństwa, ukształtowanej pamięcią o minionych wojnach i powstaniach, obrona militarna Polski kojarzy się z wysiłkiem skazanym na klęskę. Przygotowania do obrony to niejako preludium tej klęski. Politycy, zdając sobie sprawę z tego stanu świadomości, uspokajają społeczeństwo zapewnieniami, że "Polsce nic nie zagraża". W konsekwencji pojawia się jednak wątpliwość co do celowości służby wojskowej i sensu przygotowań obronnych Polski dzisiaj, w czasie pokoju. Skoro nic nam nie grozi, to po co wydawać pieniądze na wojsko? Tymczasem to zaniedbania i opóźnienia, a nie przygotowania do obrony prowadziły do nieszczęść, do przegranych wojen i powstań. Kreowanie przyszłości Interes narodowy Polski polega na: zabezpieczeniu przed agresją i zachowaniu suwerenności państwowej, zachowaniu i wzbogacaniu tożsamości narodowej, podnoszeniu standardu życia obywateli oraz utrzymaniu stabilności politycznej w kraju i jego zewnętrznym otoczeniu. Cechą charakterystyczną dla stosunków międzynarodowych jest dążenie państw do przetrwania oraz ochrona i promocja własnych interesów. Z tych powodów obrona militarna Polski, przygotowana i funkcjonująca w czasie pokoju, jest także narzędziem do tworzenia, kształtowania, kreowania przyszłości państwa polskiego. Zlekceważenie przygotowań obronnych było i będzie głównym źródłem utraty suwerenności, możliwych klęsk i tragedii. W krajach demokratycznych wydatki na wojsko rywalizują z wydatkami na inne świadczenia. Obserwujemy też wzrost znaczenia innych czynników wpływających na pozycję danego kraju w międzynarodowym układzie sił, takich, jak potencjał ekonomiczny, stabilność wewnętrzna, wkład w rozwój kultury i cywilizacji światowej, siła moralno-etyczna i realistyczna polityka zagraniczna, umiejętnie kojarząca własne interesy narodowe z interesami społeczności międzynarodowej. Ale to wcale nie oznacza, że armia utraciła swoją pozycję w stosunkach międzynarodowych. Nadal przecież obowiązuje reguła, że polityka zagraniczna nie poparta siłą staje się bezsilna. Można dodać, że siła i skuteczność polityki zagranicznej w zakresie bezpieczeństwa jest wypadkową umiejętnego użycia wszelkich środków, a w ostateczności także siły zbrojnej. Dlatego obrona militarna Polski nie może być improwizowanym zrywem podejmowanym dopiero w obliczu agresji. Jest ona podstawą trwałości państwowości polskiej umożliwiającą sprawowanie pozostałych funkcji przez państwo w polityce zagranicznej i wewnętrznej. Zwielokrotnić siłę Współcześnie sojusze określa się jako środek do zwiększania własnego bezpieczeństwa. Celem jest zwielokrotnienie własnej siły obronnej (w przypadku sojuszy obronnych) i umocnienie poczucia bezpieczeństwa państw tworzących dany sojusz. Jednak aby poważnie myśleć o sojuszu, należy przede wszystkim posiadać potencjał cenny z punktu widzenia sojuszników. Innymi słowy, państwo w sojuszu obronnym powinno mieć taki system obrony (i sposoby jej prowadzenia), aby było zdolne wytrwać do momentu otrzymania pomocy sojuszników. Podstawą skutecznej, właściwej strategii obronnej państwa jest umiejętne wykorzystanie atutów, jakie daje obrona własnego terytorium. Dlatego przewaga obrony tkwi w tym, iż obrońca może przygotować i wykorzystać do walki z wojskami operacyjnymi najeźdźcy nie tylko swoje wojska operacyjne, ale również te środki, których nie może wykorzystać napastnik, tj. wojska terytorialne, walory obronne i przygotowanie obronne terytorium, pomoc ze strony przygotowanej obronnie własnej ludności oraz działania nieregularne w masowej skali (powstanie ludowe) podejmowane przez wyszkoloną i zorganizowaną wojskowo ludność. Głównym problemem obrony militarnej Polski było i jest poszukiwanie takiej strategii obrony, która gwarantowałaby jej skuteczność w obliczu przewagi militarnej wielkich sąsiadów. Należy więc odwołać się do środków właściwych dla obrony Polski ujętych w struktury organizacyjne i funkcjonalne stanowiące siłę obronną Polski, będącą przeciwieństwem siły ofensywnej, tworzonej przez agresora w celu wykonania uderzenia i wtargnięcia do innego państwa. Sprowadzanie możliwości obrony militarnej Polski do stosunku sił i środków wojsk operacyjnych (Polski i sąsiadów), a formy obrony Polski do bitwy walnej (generalnej) bądź też obrony manewrowej przy pomocy wojsk operacyjnych jest przejawem braku zrozumienia potrzeb w zakresie strategii obrony militarnej III RP. Atut własnego terytorium Posługiwanie się - być może nieświadomie - schematami doktrynalnymi Układu Warszawskiego pomniejsza możliwości obronne Polski. W skali taktyczno-operacyjnej przyjmowane są tzw. stosunki sił nacierających do broniących się jako gwarantujące atakującemu zwycięstwo - 3:1 bądź 6:1. Nie daje to właściwego obrazu sytuacji na szczeblu strategicznym, gdzie ponadto należy uwzględniać uwarunkowania wynikające z przestrzeni obronnej Polski. Z jednej strony mamy wprawdzie kilkusetkilometrowe fronty i setki ważnych obiektów oraz rejonów do obrony, ale z drugiej - możliwość wykorzystania fundamentalnego dla obrony atutu własnego terytorium i przygotowanego do obrony społeczeństwa. To bowiem tworzy środki właściwe dla obrony państwa. W tworzeniu siły obronnej III RP chodzi o przygotowanie właściwych do obrony sił i środków militarnych, takich, jakie miała dawna Polska, kiedy była potęgą militarną w Europie, i jakie współcześnie mają na przykład Dania, Francja, Niemcy, Norwegia, Szwajcaria czy Szwecja. Siła obronna państwa polskiego - jak każdego z wymienionych wyżej - jest oparta na wykorzystaniu (zagospodarowaniu) korzyści strategicznych obrony własnego terytorium. To one właśnie pozwalają stworzyć wystarczającą siłę do skutecznego odstraszania agresora bądź też odparcia agresji nawet wielekroć silniejszych sił uderzeniowych (ofensywnych). Odstraszyć agresora Siłę obronną III RP stanowić muszą: - Wojska operacyjne, komponent uderzeniowy i mobilny sił zbrojnych - ograniczony (układem CFE) co do liczby środków i żołnierzy, ale o wysokim stopniu profesjonalizmu, z nowoczesnym uzbrojeniem. Wojska te powinny być zdolne do działań w ramach akcji sojuszniczych NATO poza Polską, a także do manewru na kierunki uderzenia agresora i wykonania przeciwuderzeń (kontruderzeń) lub wzmocnienia obrony na własnym terytorium. - Wojska Obrony Terytorialnej - masowy, oparty na przeszkolonych rezerwach, komponent sił zbrojnych, mobilizowany i wykorzystywany do obrony rejonów zamieszkania żołnierzy, uzbrojony w środki do zwalczania czołgów, samolotów i śmigłowców - nowoczesne przenośnie granatniki, rakiety przeciwpancerne i przeciwlotnicze. Wojska te muszą być zawczasu przygotowane m.in. do natychmiastowego - z chwilą wtargnięcia agresora - podjęcia działań nieregularnych w masowej skali. Kiedy przyjmiemy pomoc sojuszniczej siły, OT będą osłaniać i wspierać wojska sojuszu. - Przygotowanie obronne całego społeczeństwa, instytucji i zakładów do wsparcia wysiłku wojsk oraz do ratowania ludzi, dobytku i środowiska przed skutkami wojny, katastrof technicznych i klęsk żywiołowych. - Wykorzystanie i przygotowanie obronne terytorium. W tym do najpilniejszych zadań siły obronnej III RP należy zaliczyć: - tworzenie obrony terytorialnej (terytorialnych organów dowodzenia); - zmianę charakteru obowiązkowej zasadniczej służby wojskowej z długoterminowej (12 miesięcy) na krótkoterminowe szkolenie podstawowe (3 - 4 miesiące) w jednostkach (ośrodkach) szkoleniowych OT oraz późniejsze doskonalenie umiejętności żołnierskich w okresowych ćwiczeniach i szkoleniach; - podjęcie masowej produkcji przez własny przemysł, przy współpracy z Zachodem, nowoczesnych przenośnych środków przeciwpancernych, przeciwlotniczych i przeciwokrętowych; - rozważenie stosownie do potrzeb obronnych wielkości potrzebnej infrastruktury wojskowej - szczególnie koszar w miastach - i zagospodarowanie jej przez wojska OT; - stosowną politykę kadrową przy obsadzie stanowisk dowódczych w wojsku oraz kierowniczych w MON. W Polsce mamy znaczną liczbę ludności, spore możliwości produkcji nowych generacji taniej i skutecznej lekkiej broni przeciwpancernej i przeciwlotniczej, w miarę nowoczesny przemysł obronny oraz możliwość przygotowania wojsk do prowadzenia działań regularnych i nieregularnych w masowej skali. Polska ma tworzywo, z którego można zbudować siłę skutecznie odstraszającą potencjalnego agresora. Będzie ona istotnym elementem wzmocnienia NATO oraz zapewni wiarygodność obronną Polski jako członka tego sojuszu. Autor jest sekretarzem stanu, pierwszym zastępcą ministra obrony narodowej.
W okresie PRL system militarny był zdominowany przez wojska operacyjne. Po 1989 roku Polska zaczęła budować system defensywny. Jednak mimo wielu zmian w wojsku nie stworzono jeszcze odpowiedniego dla III RP systemu obronnego. Jest to szczególnie widoczne w odniesieniu do utworzenia i rozbudowy wojsk Obrony Terytorialnej (OT). Szczęśliwie jesteśmy członkiem NATO, co gwarantuje Polsce bezpieczeństwo. Wojsko trwale cieszy się dużym zaufaniem społecznym. jednocześnie Polaków cechuje mała wiara w narodowe zdolności do obrony kraju. W świadomości społeczeństwa, ukształtowanej pamięcią o minionych wojnach i powstaniach, obrona militarna Polski kojarzy się z wysiłkiem skazanym na klęskę. Politycy, zdając sobie sprawę z tego stanu świadomości, uspokajają społeczeństwo zapewnieniami, że "Polsce nic nie zagraża". Skoro nic nam nie grozi, to po co wydawać pieniądze na wojsko? W krajach demokratycznych wydatki na wojsko rywalizują z wydatkami na inne świadczenia. Obserwujemy też wzrost znaczenia innych czynników wpływających na pozycję danego kraju w międzynarodowym układzie sił. Ale to wcale nie oznacza, że armia utraciła swoją pozycję w stosunkach międzynarodowych. Dlatego obrona militarna Polski nie może być improwizowanym zrywem podejmowanym dopiero w obliczu agresji. Jest ona podstawą trwałości państwowości polskiej umożliwiającą sprawowanie pozostałych funkcji przez państwo w polityce zagranicznej i wewnętrznej. Głównym problemem obrony militarnej Polski było i jest poszukiwanie takiej strategii obrony, która gwarantowałaby jej skuteczność w obliczu przewagi militarnej wielkich sąsiadów. W Polsce mamy znaczną liczbę ludności, spore możliwości produkcji nowych generacji taniej i skutecznej lekkiej broni przeciwpancernej i przeciwlotniczej, w miarę nowoczesny przemysł obronny oraz możliwość przygotowania wojsk do prowadzenia działań regularnych i nieregularnych w masowej skali. Będzie ona istotnym elementem wzmocnienia NATO oraz zapewni wiarygodność obronną Polski jako członka tego sojuszu.
Polityka przesłania prostą prawdę, że telewizję publiczną po prostu bylejaczy się programowo Bądźmy realistami, żądajmy rzeczy niemożliwych STEFAN BRATKOWSKI Wyznaniem wiary pewnego wybitnie utalentowanego dziennikarza w służbie minionego reżimu była jego maszyna do pisania. Deklarował się tak z przekory wobec kolegów, kiedy ci niespodziewanie dlań zrezygnowali z pozycji pieszczochów reżimu, choć nikt od nich tego nie wymagał ani tym bardziej nie mógł tego na nich wymusić. Niedawno w niepoważnym programie telewizyjnym na poważne tematy sędzia Sądu Najwyższego głosił, że dziennikarstwo jest służbą wobec państwa oraz społeczeństwa. Cóż, wolałbym pełną jasność w tej kwestii: nie chodzi o służebność wobec administracji państwowej, której w imię interesu państwa jako całości dziennikarze mają patrzeć na ręce, lecz o służbę społeczeństwu. Dlatego nie dziwię się, iż wybitny publicysta średniego już pokolenia, który akurat przez parę lat uosabiał przyzwoitość, talent i zdrowy rozsądek, odpowiedział, że dziennikarstwem rządzi rynek. Skądinąd wiem jednak, że i on, przeszedłszy na emeryturę półpustych programów telewizyjnych, od dziennikarstwa wymaga czegoś więcej. Nie można stracić zaufania społeczeństwa Zdrowy rozsądek powiada, że wszystkie zawody, w których spełnia się jakieś usługi wobec innych członków społeczeństwa, wszystkie zawody, w których o klasie profesjonalnej nie przesądza rynek i cena, jaką gotowi są uiścić zainteresowani, muszą wytwarzać własne kryteria ocen i wymagań. I że pilnować ich muszą przede wszystkim najwybitniejsi przedstawiciele profesji. We własnym, dobrze rozumianym interesie; inaczej bowiem ich sprawność zawodowa straci wszelkie znaczenie - skoro do ich dobrej wiary i przyzwoitości straci zaufanie społeczeństwo jako klient zbiorowy. Wydawcę sprawdza zysk; dziennikarza nie kwalifikuje honorarium. Jak sędziego nie kwalifikują pobory. Dlatego czepiam się telewizyjnych programów informacyjnych i publicystycznych. Chcą czy nie chcą, są wizytówką naszego zawodu wobec społeczeństwa. Przyzwolenie w nich na partactwo rzutuje na opinię całego zawodu. Zgoda, wina za to spada na rządzących mediami publicznymi polityków; jeden z nich, pan K., owa peeselowska szara eminencja programów informacyjnych i publicystycznych, po moim artykule o chorobie TV na politykę tłumaczył mi, że sami dziennikarze zalecają się do polityków i faworyzują swoich wybrańców. Ale muszą na to czuć przyzwolenie ze strony ludzi, którym podlegają, wiedzieć, że to uchodzi, skoro obserwujemy to w permanencji. Sama koncepcja tego dziennikarstwa budzi we mnie zasadnicze wątpliwości. Czas na programy informacyjne TV kurczy się coraz bardziej - co uważam za profesjonalne nieporozumienie. Znam z TV kablowej stacje, które przekazują wyłącznie informacje i z tego żyją. Do dziś "Wiadomości" są najszerzej oglądanym programem telewizji publicznej; coraz bardziej okrawane, same schodzą na margines - bo nie ma czasu nie tylko na mniej ważne, ale nawet na bardzo ważne informacje. Błąd tkwi zatem już w samej koncepcji. Z błędu koncepcji wynika drugorzędność zawodowa Z tego prawdopodobnie wynika zgoda na drugorzędność zawodową ludzi, którzy programy informacyjno-publicystyczne robią i nawet nie przymierzają się do tych lepszych czy najlepszych. Tomasz Lis z TVN oparł się naciskom i nadał w "Faktach" zdjęcia ilustrujące stan "pomroczności jasnej" polityka rządzącego na dystans telewizją publiczną - podczas gdy kijowski korespondent publicznej telewizji musiał zdać do Warszawy taśmy z Charkowa. Ale ta "polityka" przesłania prostą prawdę, że telewizję publiczną po prostu bylejaczy się programowo. Może i nie zdaje sobie z tego sprawy szef telewizji czy ów polityk z problemami, jego pryncypał; zawsze wolę domniemanie przyzwoitości. Zwłaszcza że w interesie ich obu leży wiarygodność - jeśli rzeczywiście telewizja publiczna ma pomóc temu drugiemu w wyborach. Kiedy bowiem publiczność uświadomi sobie, że telewizja publiczna o dziennikarską wiarygodność nie dba, telewizja straci prymat w konkurencji programów informacyjno-publicystycznych. Trudno nie zauważyć, jak dalece panie Czajkowska czy Olejnik, przygotowane do każdej rozmowy, górują nad panami prowadzącymi różne inne programy. Każdym pojawieniem się na ekranie pan O. sygnalizuje, że będzie coś na korzyść SLD, ale nie w tym rzecz; on to robi byle jak. Podobnie z panem K. Ktoś, kto występował jako agitator jakiegoś polityka, w ogóle nie pasuje do ekranu publicznej TV, którą powinno obowiązywać domniemanie dziennikarskiej niezależności. Ale ten kiedyś niezły partner Bobera teraz po prostu robi to, co robi - kiepsko, bez źdźbła poczucia odpowiedzialności za swą rolę. Kolega Ż. promieniuje pewnością siebie, miast pomyśleć, o co chodzi w programie, który prowadzi; nie jest orłem i na taką dezynwolturę parę lat temu jeszcze by sobie nie pozwolił. Pana M. nie znam jako dziennikarza w ogóle - a przecież znam w tym zawodzie parę tysięcy ludzi; i znów nie chodzi o jego stronniczość ani proweniencję. Chodzi o przygotowanie i kompetencję. Mamy autorytety publiczne i fachowców "Linia specjalna" z Janem Nowakiem-Jeziorańskim uświadomiła widzom, że telewizja publiczna mogłaby zapewnić im kontakt z ludźmi wybitnymi, przyzwoitymi i mądrymi. Każdy z nas chętnie słuchałby kogoś takiego stale, przez choćby dziesięć minut w tygodniu. Mamy też innych ludzi o wysokim autorytecie publicznym, których nie można podejrzewać o próżność, chęć zrobienia kariery, prywatę czy skłonność do partyjnictwa. Jak - tylko przykładowo - profesor Barbara Skarga, Jacek Bocheński, profesor Henryk Samsonowicz, profesor Jerzy Mikułowski-Pomorski z Krakowa czy profesor Edmund Wnuk-Lipiński (choć umiem sobie wyobrazić i kącik dla niezwykłych osobowości, jak profesor Maria Janion). Mamy Wisławę Szymborską, mamy Ewę Szumańską, mamy Małgorzatę Musierowicz - panie tyleż utalentowane, niezwykłe i różne od siebie, co bardzo mądre i z poczuciem humoru. Mamy fachowców od administracji, organizacji czy prawa, fachowców o kwalifikacjach uznanych w międzynarodowych społecznościach; nawet jeśli nie korzysta z nich rząd, miejmy przynajmniej szansę posłuchać od czasu do czasu ich mądrych uwag zamiast pogróżek Leppera. Są wreszcie czołowi dziennikarze czołowych gazet i czasopism, uznawanych jednak w telewizji publicznej za wrogie - i tacy redaktorzy naczelni gazet lokalnych, jak Łęski senior, lekarz z Radomska... Telewizja nie jest skazana na trzeci sort telewizyjnych osobowości. "Panorama", jak słyszę, podawać ma o 18.30, co się ciekawego dzieje w kraju, w społecznościach lokalnych. Ale chodzi o to, by takie wiadomości trafiały i do najważniejszego serwisu dnia, żeby obraz kraju nie sprowadzał się do gier politycznych. Przede wszystkim chodzi mi o to, by najbardziej masowa gazeta kraju rozmawiała sama ze sobą i z innymi zawodowcami o tym, co i jak robi. Nie należy schodzić do poziomu rządu i opozycji. Kiedy zawodzi klasa polityczna kraju, obowiązuje nas tym wyższe poczucie odpowiedzialności. Na marginesie: jak rozumiem, polityków tak zeźlił "Dziennik telewizyjny" Jacka Fedorowicza, że trzeba go było zepchnąć na sobotę, kiedy jest mniejsza oglądalność. Proszę więc kolegów po fachu, by przyłączyli się do mnie i poinformowali swych czytelników oraz słuchaczy, że Fedorowicza zesłano teraz na sobotę, ale można go obejrzeć też w niedzielę o 19.05 w TV Polonia. To moja odpowiedź na represje wobec naszego poczucia humoru. Być może, pisząc to wszystko, oczekuję spełnienia utopii. Skoro jednak zostałem już raz na zawsze skompromitowany jako nieuleczalny optymista, pozostanę wierny jedynemu hasłu paryskiego maja 1968, które do mnie przemówiło: bądźmy realistami, żądajmy rzeczy niemożliwych.
Niedawno w programie telewizyjnym sędzia Sądu Najwyższego głosił, że dziennikarstwo jest służbą wobec państwa oraz społeczeństwa. nie chodzi o służebność wobec administracji państwowej, której w imię interesu państwa jako całości, lecz o służbę społeczeństwu. wszystkie zawody, w których spełnia się jakieś usługi wobec innych członków społeczeństwa, w których o klasie profesjonalnej nie przesądza rynek i cena, jaką gotowi są uiścić zainteresowani, muszą wytwarzać własne kryteria ocen i wymagań. pilnować ich muszą przede wszystkim najwybitniejsi przedstawiciele profesji. inaczej do ich dobrej wiary i przyzwoitości straci zaufanie społeczeństwo jako klient zbiorowy. Dlatego czepiam się telewizyjnych programów informacyjnych i publicystycznych. Chcą czy nie chcą, są wizytówką naszego zawodu wobec społeczeństwa. Przyzwolenie w nich na partactwo rzutuje na opinię całego zawodu. Sama koncepcja tego dziennikarstwa budzi wątpliwości. Czas na programy informacyjne TV kurczy się coraz bardziej. Do dziś "Wiadomości" są najszerzej oglądanym programem telewizji publicznej; coraz bardziej okrawane, same schodzą na margines - bo nie ma czasu nie tylko na mniej ważne, ale nawet na bardzo ważne informacje. Błąd tkwi zatem już w samej koncepcji. Z tego prawdopodobnie wynika zgoda na drugorzędność zawodową ludzi, którzy programy informacyjno-publicystyczne robią i nawet nie przymierzają się do tych lepszych czy najlepszych. "polityka" przesłania prostą prawdę, że telewizję publiczną po prostu bylejaczy się programowo. Kiedy publiczność uświadomi sobie, że telewizja publiczna o dziennikarską wiarygodność nie dba, telewizja straci prymat w konkurencji programów informacyjno-publicystycznych.
UKRAINA Ludzie mają radziecką mentalność. Nie rozumieją, co to własność. Nie są gospodarzami. Na Ukrainie, tak jak w większości byłego ZSRR, nie ma ani klasy właścicieli, ani pracowników. Niewolnicy lęku PIOTR KOŚCIŃSKI z Kijowa Badania naukowe wykazują, że na Ukrainie bogaci stanowią 6 - 8 proc. społeczeństwa, klasa średnia 2 proc., a reszta to biedni. Ogromnej większości tego postkomunistycznego społeczeństwa żyje się źle. Przedsiębiorstwa nie pracują m.in. dlatego, że nie zależy na tym ich szefom, a dostający marne pieniądze ludzie nie mogą, a przeważnie nie potrafią, czy nawet nie chcą sami zmienić swej sytuacji. Malejący zapas nadziei Ze stacji metra "Uniwersytet" w Kijowie wylewa się na bulwar Szewczenki tłum ludzi. Większość z nich kieruje się w stronę przejścia podziemnego prowadzącego ku poprzecznej ulicy Pirogowa i dalej, ku pełnej sklepów ulicy Chmielnickiego. Przejście pod bulwarem Szewczenki nie wyróżnia się niczym szczególnym. Przypomina wszystkie inne takie miejsca w Kijowie - pełne ludzi usiłujących coś sprzedać, by zarobić choćby kilka kopiejek. Kobiety trzymające w rękach paczki papierosów to zapewne pracownice państwowych przedsiębiorstw pracujących zaledwie dzień czy dwa w tygodniu. A może nauczycielki, które dostają pensje z wielomiesięcznym opóźnieniem? Zadłużenie państwa wobec sfery budżetowej sięga 15 milionów hrywien. Staruszki wieczorem sprzedające bułki to po prostu emerytki nie mogące wyżyć z czterdziestu kilku hrywien (ok. 80 złotych) miesięcznie. Ludzie handlujący towarami wyłożonymi na ziemi - od skarpetek po garnki - też pewnie gdzieś są zatrudnieni, ale faktycznie nie mają zajęcia i próbują dorobić do marnych pensji. Nie każdy, kto zarabia sto czy sto kilkadziesiąt hrywien miesięcznie albo otrzymuje jeszcze niższą emeryturę, potrafi dorobić sobie choćby w taki prosty sposób - drobnym handlem. Większość społeczeństwa nie jest w stanie podjąć bardziej radykalnych decyzji zawodowych, na przykład o zmianie pracy czy nawet zawodu, o założeniu własnego biznesu. Nie sprzyja temu zresztą sytuacja gospodarcza i prawna na Ukrainie. Ludzie więc po prostu czekają, aż będzie lepiej. Mieszkańcy Kijowa, a właściwie niemal całej Ukrainy (niemal - bo na zachodzie kraju jest jednak trochę inaczej, tam komunizm panował krócej), stanowią laboratoryjny wręcz model społeczeństwa postradzieckiego. Żyje się tu ciężko, ale też nigdy nie żyło się łatwo. Urlop na własny rachunek Luba pracuje w fabryce obuwia. Słowo "pracuje" jest grubo przesadzone - w grudniu wzywano ją do fabryki kilka dni, za które otrzymała czterdzieści hrywien (niecałych 80 złotych), a w pozostałe miała "urlop na własny rachunek". Luba jest rozwiedziona, ma syna. Były mąż pracuje (znów słowo "pracuje" jest tu nie całkiem właściwe) na jednej z kijowskich uczelni. Od września nie dostaje jednak pensji, więc Luba nie otrzymuje alimentów. Na Ukrainie nie ma funduszu alimentacyjnego. Można się procesować, ale to bez sensu - eks-mąż nie będzie miał z czego zapłacić nawet, jeśli sąd mu to nakaże. - Na szczęście mam rodziców na wsi, mieszkają w obwodzie połtawskim - mówi. - Mają malutką działkę przyzagrodową. Mama piecze kilkadziesiąt bułeczek drożdżowych dziennie, a tata dostarcza je do szkoły. W ten sposób dorabiają trochę do emerytury. Dają mi, co mogą - a to worek kartofli, a to jakieś jarzyny czy przetwory, czasem nawet królika. Ale z tego i tak trudno byłoby wyżyć. Luba ma więc wraz ze znajomą stragan na Bazarze Wołodymirskim, jednym z większych i lepszych w Kijowie. Handluje butami - obuwie zna zresztą dobrze ze swojej fabryki! - tyle że nie kijowskimi, a importowanymi, z Polski czy skądkolwiek, ważne, że w niezłym gatunku i nawet nie tak szalenie drogimi. - Za miejsce na bazarze płacę dwieście dolarów - mówi. - I udaje się jakoś zarobić, choć od czasu do czasu wpadają reketerzy i żądają pieniędzy... A znajoma Luby, współwłaścicielka straganu, wraz z mężem nieustannie wędruje. Jest zatrudniona w jednym z instytutów naukowych, ale tak naprawdę zostawia w nim jedynie swoją "książkę pracy". Ten cenny dokument będzie w przyszłości podstawą do otrzymania emerytury, jakąś posadę trzeba więc mieć. Wykreślona z listy żywych Ma lat czterdzieści siedem, mieszka na wschodnim, lewym brzegu Dniepru - w Darnicy. W pobliżu złotawego gmachu, mieszczącego dom towarowy "Ditiaczy Swit" ("Świat Dziecka"), oraz sporego bazaru, na którym handluje się najrozmaitszymi towarami dla dzieci, znajduje się długi, półkolisty budynek mieszkalny. To właśnie dom Swietłany - żyje w nim wraz z kilkunastoletnim synem i rodzicami. - Od czterech lat jest ciężko - mówi i wylicza: ja zarabiam około stu pięćdziesięciu hrywien miesięcznie (ok. 300 zł). Ojciec, który pracował przy likwidacji awarii w Czarnobylu, ma stosunkowo wysoką emeryturę - 100 hrywien (ok. 200 zł). Matka dostaje przeciętną emeryturę, około 50 hrywien (ok. 100 zł). Razem mamy trzysta hrywien na miesiąc. To mało. Tak, to mało. W Kijowie jest drogo, ceny zarówno żywności, jak i ubrań są częstokroć dwukrotnie wyższe od tych w Polsce. - Odzieży nie kupuję wcale, chyba że dla syna, który przecież rośnie - mówi Swietłana. - Oszczędzamy też na jedzeniu. Zakupy robimy na bazarze - tutaj, w Darnicy, jest taniej niż w centrum. Mięso jadamy bardzo rzadko, na co dzień na talerzu są ziemniaki i kasza. A do chleba - biały ser. Swietłana nie szuka pomocy w organizacjach charytatywnych. - Są ludzie, którym powodzi się gorzej niż nam. Na przykład w ogóle nie mają pracy - tłumaczy. - My jeszcze nie mamy tak źle. Nie szuka lepszej pracy. Jest architektem, jak sądzi - niezłym, ale te firmy, które płacą więcej niż wynosząca 150 hrywien miesięcznie średnia, są po prostu niepewne. Dziś są, jutro ich nie ma - a trzeba już myśleć o starości. Dotrwać do emerytury, choćby tej śmiesznie niskiej, niecałych pięćdziesiąt hrywien miesięcznie. Zresztą, kto przyjmie do pracy kobietę pod pięćdziesiątkę... Trzeba mieć najwyżej trzydzieści pięć lat - starszych nie przyjmują. - Jestem wykreślona z listy żywych - śmieje się. Ale Swietłana też dorabia: co kilka dni robi zakupy parze cudzoziemców. Tych kilkadziesiąt hrywien, które dostaje, wystarcza akurat na opłacenie zajęć dodatkowych syna, który ma zdawać na studia. Znaczki i bułki Kawałek drogi od Darnicy, w Rejonie (dzielnicy) Charkowskim mieszka Mykoła. Niewysoki, szczupły, od ładnych paru lat na emeryturze. W przeszłości był wojskowym, doszedł do rangi podpułkownika Armii Radzieckiej. Teraz dostaje niecałych pięćdziesiąt hrywien emerytury. Tyle samo otrzymuje jego żona, a dwa razy tyle córka, która straciła dobrą pracę i musi się zadowolić mizerną połówką etatu. - Emerytura moja i żony wystarcza akurat na opłacenie czynszu - uśmiecha się Mykoła. - Wyżyć z tego nie sposób. Mykoła siada więc wieczorami nad swoim bezcennym, jak się okazuje, skarbem: klaserami. Delikatnie wyciąga z nich znaczki, które latami zbierał, dokupował i wymieniał. Zastanawia się, które z nich zabierze na cotygodniowe spotkanie filatelistów w pobliskim klubie. Na szczęście jego kolekcja jest duża i nie zniknie prędko. Mykoła stara się nie pozbywać swych najcenniejszych znaczków - niech zostaną na "czarną godzinę". Gdy uda się coś sprzedać, idzie z żoną na bazar. Długo chodzą, szukają tańszego sera, ziemniaków... Uważnie sprawdzają to, co kupują - na bazarze strasznie oszukują na wadze. Niedaleko Mykoły, na sąsiedniej klatce schodowej, mieszka Ołena. - Mam za sobą trzydzieści parę lat pracy, ordery i odznaczenia, medale - wylicza z dumą. - Ale na co te lata, na co te dyplomy... Dziś dostaję czterdzieści trzy hrywny miesięcznie. Trzydzieści sześć hrywien (ok. 80 złotych) wystarczyłoby na opłacenie mieszkania i kawałek chleba dziennie, ale pani Ołena od dawna już nie płaci czynszu i za elektryczność, co najwyżej rachunek telefoniczny. - Bo inaczej odłączą telefon - wyjaśnia. Na szczęście Ołena ma córkę, która jej pomaga, choć też zarabia mało. Ołena musi więc dorabiać sama. Raniutko idzie do sklepu i kupuje bułki - "batony" i proste, inne niż w Polsce, "rogale". Po południu, przed piątą, krąży wokół najbliższej stacji metra. Ludziom spieszącym z pracy nie zawsze chce się iść do sklepu, gdzie zresztą pewnie i tak nie ma już bułek, tylko został chleb "ukraiński". Zapłacą tych kilka kopiejek więcej i kupią batona od staruszki. Postradzieckie społeczeństwo Opisani wyżej ludzie wbrew pozorom wcale nie mają tak źle - są tacy, którym wiedzie się znacznie gorzej. Czy tak musi być? Czy ludzie na Ukrainie nie mogliby zarabiać lepiej? Lepiej żyć? Czy mogą sami próbować poprawić swój los? Emeryci raczej nie, bo przecież płaci im państwo, a państwo nie ma pieniędzy. Obliczone na pozyskanie wyborców działania komunistów, próbujących doprowadzić do podwyższenia emerytur, nie mają pokrycia w budżecie - nie ma pieniędzy na podwyżki. Ludzie młodsi, w "wieku produkcyjnym", pewnie tak. Są przecież tacy, którym się powiodło. Iwan Siergiejew jest szefem prywatnej firmy poligraficznej, mającej swą siedzibę w Rejonie Pieczerskim Kijowa. Sam zalicza się do klasy średniej, która według najnowszych badań jest bardzo mała - stanowi ok. 2 proc. społeczeństwa. Widoczni są głównie ludzie bogaci (6 - 8 proc.), ich mercedesy i bmw, ich eleganckie stroje - oraz biedni (cała reszta). - Ludzie mają radziecką mentalność - twierdzi Siergiejew. - Nie rozumieją, co to własność. Nie są gospodarzami. Dominuje sposób myślenia lumpów. Na Ukrainie, tak jak w większości byłego ZSRR, nie ma ani klasy właścicieli, ani pracowników. Przytacza przykład znajomego, który założył firmę budowlaną. Nie mógł znaleźć robotników z Kijowa, byli jedynie chętni z okolicznych wsi. - Wyrzucił trzy kolejne ekipy. Pierwsza ukradła ciężarówkę cementu, druga bez przerwy piła - mówi. Zdaniem Siergiejewa ludziom bardzo trudno zmienić pracę, styl działania, stać się bardziej niezależnymi także dlatego, że nie są i nigdy nie byli do tego przygotowywani. - Szkoła na pewno do tego nie przygotowywała - twierdzi. Czy warto cierpieć Czy na Ukrainie przedsiębiorstwa zaczną normalnie funkcjonować, a ludzie pracować? Iwan Siergiejew uważa, że nastąpi to wówczas, gdy naprawdę rozwinie się prywatyzacja, gdy zostanie zrealizowana prywatyzacja kuponowa (na wzór rosyjski). - Na razie szefowie przedsiębiorstw nie są zainteresowani ani w rozwijaniu produkcji, bo poza wysiłkiem sami nic z tego nie mają - przecież dostają niezłe pensje, choć nic nie robią - ani w zwalnianiu pracowników, bo nie ma pieniędzy na odprawy. Gdy będą mogli wykupić swój zakład lub przejąć go na własność w inny sposób, zacznie się prawdziwa praca. Dr Jurij Sajenko, wicedyrektor Instytutu Socjologii Akademii Nauk Ukrainy, uważa podobnie jak Iwan Siergiejew, że w społeczeństwie ukraińskim utrwaliły się mentalność oraz stereotyp "radzieckiego niewolnika". - To strach wytworzył w nas takie właśnie psychologiczne struktury. Ludzie nie widzą i nie rozumieją, że jest możliwość wyboru. Całkiem już utracili inicjatywę i czekają, że ktoś im da pracę, pomoże... - mówi. - Nieliczni decydują się na samodzielne działanie i wybierają to, co jest najprostsze - na przykład handel. Zdaniem doktora Sajenki problem polega również na tym, że o ile dawniej w przedsiębiorstwach państwowych dyrekcja była ściśle powiązana z zespołem pracowniczym i jej pomyślność zależała od funkcjonowania całego zakładu i pracujących w nim ludzi, o tyle teraz jest inaczej. - Szefowie przedsiębiorstw, choć formalnie pełnią funkcje dyrektorskie, faktycznie porzucili swe firmy i ludzi. Zgromadzili wokół siebie mafijne grupy i troszczą się wyłącznie o siebie - twierdzi. - Żyją znakomicie i wcale nie zależy im na tym, by przedsiębiorstwa funkcjonowały normalnie. Dr Sajenko jest pesymistą. - U nas nie ma ani partii, które miałyby porywający program, ani przywódców z charyzmą. Nie ma Wałęsy, który - cokolwiek by o nim mówić - miał kolosalną wolę uczynienia z Polski takiego kraju, jakiego chciała większość. Jest gorzej niż w Rosji, która ma Jelcyna, "ojca narodu", oraz imperialną ideę - twierdzi. - Żeby myśleć o przyszłości, trzeba mieć zapas nadziei, a u nas ten zapas się kurczy. Iwan Siergiejew wciąż liczy na jakieś zmiany. - Moi znajomi, którzy się dorobili, natychmiast wyjeżdżali na Zachód... by po "przejedzeniu" pieniędzy wracać na Ukrainę. Ja nie chcę nigdzie wyjeżdżać. Chcę, by u nas było normalnie - mówi. A pani Swietłana jest optymistką. - Jak sobie pomyślę... ojca i dziadka zabrało NKWD - zamyśla się. - Już nie wrócili. Więc warto trochę pocierpieć, żeby tego NKWD więcej nie było. *** Na prośbę rozmówców (z wyjątkiem dr. Jurija Sajenki) imiona i nazwiska osób występujących w reportażu zostały zmienione.
Badania wykazują, że na Ukrainie bogaci stanowią 6 - 8 proc. społeczeństwa, klasa średnia 2 proc., reszta to biedni. Zadłużenie państwa wobec sfery budżetowej sięga 15 milionów hrywien. Staruszki sprzedające bułki to emerytki niemogące wyżyć z czterdziestu kilku hrywien miesięcznie. Ludzie handlujący towarami próbują dorobić do marnych pensji.Większość społeczeństwa nie jest w stanie podjąć radykalnych decyzji zawodowych, na przykład o zmianie pracy, o założeniu własnego biznesu. Nie sprzyja temu sytuacja gospodarcza i prawna na Ukrainie. Mieszkańcy Kijowa stanowią model społeczeństwa postradzieckiego. Luba pracuje w fabryce obuwia. w grudniu wzywano ją do fabryki kilka dni, za które otrzymała czterdzieści hrywien, w pozostałe miała "urlop na własny rachunek".Na szczęście mam rodziców na wsi. Mama piecze kilkadziesiąt bułeczek drożdżowych dziennie, a tata dostarcza je do szkoły. W ten sposób dorabiają do emerytury. Dają mi, co mogą. Luba ma stragan na Bazarze Wołodymirskim. Handluje butami. w Darnicy W pobliżu bazaru znajduje się dom Swietłany. Od czterech lat jest ciężko: zarabiam około stu pięćdziesięciu hrywien miesięcznie. Ojciec ma 100 hrywien. Matka około 50. To mało.Odzieży nie kupuję. Oszczędzamy na jedzeniu. Mięso jadamy bardzo rzadko. Są ludzie, którym powodzi się gorzej niż nam. Nie szuka lepszej pracy. Jest architektem. kto przyjmie do pracy kobietę pod pięćdziesiątkę... Kawałek drogi od Darnicy, w Rejonie Charkowskim mieszka Mykoła. W przeszłości był wojskowym, doszedł do rangi podpułkownika. Teraz dostaje niecałych pięćdziesiąt hrywien emerytury. Emerytura moja i żony wystarcza na opłacenie czynszu. Mykoła siada wieczorami nad swoim klaserami. wyciąga z nich znaczki, które zabierze na spotkanie filatelistów w pobliskim klubie. Gdy uda się coś sprzedać, idzie z żoną na bazar. Niedaleko mieszka Ołena, od dawna nie płaci czynszu i za elektryczność. ma córkę, która jej pomaga. Ołena musi dorabiać sama. Czy ludzie na Ukrainie nie mogliby zarabiać lepiej? Emeryci raczej nie, bo płaci im państwo. Ludzie młodsi pewnie tak. Iwan Siergiejew jest szefem prywatnej firmy poligraficznej, zalicza się do klasy średniej. Zdaniem Siergiejewa ludziom bardzo trudno zmienić pracę, dlatego że nigdy nie byli do tego przygotowywani. Na razie szefowie przedsiębiorstw nie są zainteresowani w rozwijaniu produkcji ani w zwalnianiu pracowników. Gdy będą mogli wykupić swój zakład, zacznie się prawdziwa praca. w społeczeństwie ukraińskim utrwaliły się mentalność oraz stereotyp "radzieckiego niewolnika". Ludzie utracili inicjatywę i czekają. Szefowie przedsiębiorstw porzucili swe firmy i ludzi. troszczą się wyłącznie o siebie.
PIENIĄDZE PUBLICZNE Czy stać nas na polskie biuro UNIDO Poza kontrolą Utrzymanie warszawskiej placówki Organizacji Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju Przemysłowego (UNIDO) kosztuje polskiego podatnika ponad pół miliona dolarów rocznie. Większość pieniędzy pochłaniają wyśrubowane płace personelu biura. Z roku na rok koszty rosną. Efekty pracy są dyskusyjne FOT. ANDRZEJ WIKTOR LESZEK KRASKOWSKI Utrzymanie warszawskiej placówki Organizacji Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju Przemysłowego (UNIDO) kosztuje polskiego podatnika ponad pół miliona dolarów rocznie. Większość pieniędzy pochłaniają wyśrubowane płace personelu biura. Z roku na rok koszty rosną. Efekty pracy są dyskusyjne - projekty eksportu polskich autobusów do Kolumbii i samolotów do Brazylii wciąż pozostają na papierze. UNIDO powstało w 1967 roku, jest wyspecjalizowaną agencją ONZ zajmującą się uprzemysłowieniem krajów rozwijających się, transferem technologii, ochroną środowiska naturalnego. Do organizacji należy 168 państw - w 1996 roku wycofały się z niej Stany Zjednoczone i Kanada, krytykujące UNIDO za zbiurokratyzowanie i brak skuteczności. W Warszawie biuro UNIDO istnieje od 1983 roku. Powstało, gdy generał Jaruzelski ogłosił strategię reorientacji na kraje socjalistyczne i rozwijające się. Biurem kieruje nieprzerwanie od 17 lat Krzysztof Loth. Dyrektor droższy od premiera Mimo że polskie biuro UNIDO jest częścią organizacji międzynarodowej, w całości jest finansowane z budżetu państwa. Kontrola nad wydatkami jest iluzoryczna - warszawska filia UNIDO nie musi np. stosować ustawy o zamówieniach publicznych, nie dotyczy jej ustawa o "kominach płacowych", nie podlega też kontroli NIK. O zarobkach pracowników UNIDO krążą legendy - Krzysztof Loth przyznaje, że zarabia znacznie lepiej niż premier. Najprawdopodobniej ma stawkę zaszeregowania "P 5", a to oznacza zarobki od 94 tysięcy dolarów do 144 tysięcy dolarów rocznie. Co roku utrzymanie placówki UNIDO jest coraz droższe - w roku 1995 kosztowało 360 tys. dolarów, w 1999 r. - ok. 530 tys. dolarów (75 procent budżetu pochłaniają płace). Ostatnio wiedeńska centrala UNIDO zaproponowała rządowi polskiemu, aby w latach 2001 - 2003 przeznaczył na warszawskie biuro 2 mln 138 tys. dolarów (ok. 10 mln złotych). Na odpowiedź rząd ma czas do końca czerwca, wiążące decyzje zapadną najprawdopodobniej w przyszłym tygodniu. Oprócz wydatków na biuro Polska płaci składki roczne - w ubiegłym roku było to 304 tys. dolarów. Należymy do nielicznego grona państw, które nie zalegają ze składkami. 24 maja gościł w Polsce wiceszef UNIDO Yo Maruno. Ministerstwo Gospodarki nie chce jednak zdradzić, jakie są rezultaty tej wizyty. Złote jajo Czy efekty pracy polskiego biura UNIDO są adekwatne do wysokich kosztów jego utrzymania? O tym w Ministerstwie Gospodarki i w MSZ nikt nie chce rozmawiać. Nieoficjalnie o UNIDO mówi się z przekąsem: "złote jajo", "ambasada zagraniczna w Polsce", "dziczek i polowanko". Urzędnicy przyznają, że lepiej byłoby przeznaczyć owe pół miliona dolarów na wsparcie wydziałów ekonomiczno-handlowych polskich ambasad. Panuje jednak powszechne przekonanie, że nikt nie odważy się przeciwstawić Krzysztofowi Lothowi, który o Leszku Balcerowiczu mówi "mój młodszy kolega z roku niżej". Warszawskie biuro UNIDO traktowane jest jako zagraniczna placówka SLD. W 1997 r. Dariusz Rosati, ówczesny minister spraw zagranicznych w rządzie SLD - PSL, ubiegał się nawet o stanowisko dyrektora generalnego UNIDO, przepadł jednak w głosowaniu. - Pan Loth ma zwyczaj zasypywania rozmówcy nazwiskami polityków, z którymi jest zaprzyjaźniony - mówi urzędnik MSZ. - A są to wyłącznie nazwiska z "pierwszej ligi". - Formuła dotychczasowej działalności UNIDO w Polsce wyczerpała się - mówi Paweł Dobrowolski, rzecznik MSZ. - Warszawskie biuro UNIDO powinno zająć się przede wszystkim promocją polskich technologii, promocją eksportu, działaniem na zewnątrz, a nie do wewnątrz. Być może trzeba będzie zreorganizować biuro. O wystąpieniu Polski z UNIDO nie ma jednak mowy. Obowiązek niesienia pomocy Od dwóch lat Polska nie korzysta z pomocy UNIDO - programy restrukturyzacji polskich przedsiębiorstw zakończyły się. Warszawskie biuro zajmuje się ściąganiem do kraju zagranicznych inwestorów, jednak efekty tych działań są mierne. Według wyliczeń Ministerstwa Gospodarki obce firmy - zaproszone przez UNIDO - w ubiegłym roku zadeklarowały inwestycje rzędu 2 mln dolarów. Dla porównania Państwowa Agencja Inwestycji Zagranicznych, której utrzymanie kosztuje rocznie 1 mln dolarów, czyli dwa razy więcej niż biuro UNIDO, ściągnęła zza granicy 390 mln dolarów. Według Krzysztofa Lotha ministerialne wyliczenia są nieprawdziwe - twierdzi, że UNIDO przyciągnęło do Polski w ubiegłym roku 157 mln dolarów. - UNIDO nie jest już potrzebne jako organizacja, która ściąga kapitał do Polski - mówi Krzysztof Loth. - Zmieniamy profil działalności, będziemy wspierać polskie firmy na rynkach mniej zaawansowanych, gdzie często nie jesteśmy reprezentowani. Z racji członkostwa Polski w OECD, z racji aspiracji do Unii Europejskiej Polska ma nie tylko moralny, ale i formalny obowiązek niesienia pomocy krajom rozwijającym się. UNIDO ma charakter organizacji eksperckiej; dla wielu krajów jest to wygodny sposób promowania własnych interesów gospodarczych i eksportu technologii. Na przykład Włosi utworzyli biuro UNIDO w Kairze i mają zamiar otworzyć podobną placówkę w Indiach. Stworzyliśmy program ochrony lasów amazońskich przed pożarami, gdyż Polska dysponuje odpowiednimi samolotami oraz systemem monitorowania pożarów. Zaawansowany jest program eksportu i budowy montowni autobusów w Kolumbii, mówi się o eksporcie dwustu autobusów. Pracujemy nad tym kontraktem półtora roku. W mojej ocenie mamy 80 procent szans, że dojdzie on do skutku. Autobus do Bogoty W raporcie rocznym UNIDO, w rozdziale "Osiągnięcia regionalne" znajdujemy projekt zatytułowany "System ochrony przeciwpożarowej lasów w krajach Ameryki Łacińskiej" oraz informację, że powstał on podczas pobytu polskiej gospodarczej misji rządowej w Brazylii w maju 1999 r. (w innym dokumencie jest mowa o maju 1988 r.), a następnie "był intensywnie promowany". Jesienią rozmowy były kontynuowane. Z jakim skutkiem - nie wiadomo. W 2000 roku polscy leśnicy mieli się spotkać z Brazylijczykami i ustalić szczegóły. - Mieliśmy uczestniczyć w polsko-brazylijskiej konferencji na temat ochrony lasów, ale nic z tego nie wyszło, gdyż Brazylijczykom zabrakło pieniędzy - mówi dr Zygmunt Santorski z Zakładu Ochrony Przeciwpożarowej Instytutu Badawczego Leśnictwa. - Szkoda, bo byłaby okazja do wymiany doświadczeń. Produkowane w Mielcu samoloty "Dromader" to chluba naszej myśli technicznej, w ubiegłym roku mówiło się o otwarciu montowni w Brazylii. Grzegorz Kruszyński, rzecznik prasowy Polskich Zakładów Lotniczych w Mielcu, przyznaje, że rozmowy były zaawansowane, ale zostały zerwane przez stronę brazylijską. Kolejne "osiągnięcia regionalne" warszawskiego UNIDO to dwa projekty inwestycji w Kolumbii: modernizacja komunikacji miejskiej w Bogocie i montownia autobusów. Z raportu rocznego UNIDO wynika, że projektami zainteresowane są fabryki należące do Grupy Zasada (m.in. Jelcz) oraz spółka Bus Trading. Marcin Trzaska, rzecznik prasowy Grupy Zasada, był zdumiony, gdy dowiedział się od dziennikarza "Rzeczpospolitej", że mamy 80 procent szans na eksport dwustu autobusów do Brazylii. - Kolumbijczycy zwiedzali nasze zakłady latem ubiegłego roku, a potem wszelki ślad po nich zaginął - mówi Marcin Trzaska. - To były wstępne kontakty, nie było żadnych wiążących ustaleń. - Gdyby udało się podpisać ten kontrakt, Jelcz stanąłby na nogi, a załoga miałaby zatrudnienie na najbliższe lata - przyznaje Jerzy Borysewicz, prezes Bus Trading. - Bogota tworzy coś w rodzaju naziemnego metra i potrzebuje 2100 autobusów. W Kolumbii reprezentowaliśmy interesy Jelcza. Stworzyliśmy silny lobbing przy pomocy naszej ambasady w Bogocie, i UNIDO pomogło w nawiązaniu kontaktów z kolumbijskimi decydentami. Mieliśmy promesę kredytu na 100 mln dolarów. Jelcz wyszedł jednak ze straszną ceną - 250 tysięcy dolarów za autobus. Choć później zeszli z ceny poniżej 200 tys. dolarów, to i tak mercedesy czy volvo były tańsze. Kontrakt nie doszedł do skutku z winy Jelcza. Pracownicy UNIDO wykazali pełny profesjonalizm. Dublerzy Na forum międzynarodowym UNIDO jest często krytykowane za brak skuteczności i skostnienie urzędniczych struktur. Dlatego z organizacji wycofali się Amerykanie i Kanadyjczycy. Regionalne biura UNIDO zlikwidowali Austriacy (w Wiedniu nadal mieści się centrala organizacji), Niemcy, Szwajcarzy. W Londynie istnieje jedynie przedstawicielstwo zatrudniające jedną osobę. Utrzymanie biura moskiewskiego kosztuje znacznie mniej niż warszawskiego. - Trudno powiedzieć, czy polskie biuro jest tanie, czy drogie - mówi Krzysztof Loth. - Gdybyśmy mogli prowadzić działalność komercyjną, to z pewnością kosztowalibyśmy mniej. W ONZ obowiązuje zasada, że pracownicy organizacji międzynarodowych muszą mieć pensję na poziomie zarobków osiąganych u dziesięciu najlepszych pracodawców w danym kraju. Kryzys UNIDO był spowodowany rozproszeniem środków. Podejmowaliśmy różne drobne programy, ekspert tu, ekspert tam, ale to się zmieniło. Przeszliśmy na programy zintegrowane, które zostały zaaprobowane przez rządy krajów beneficjentów. W ubiegłym roku warszawskie UNIDO organizowało kursy szkoleniowe, seminaria międzynarodowe, sympozja gospodarcze, m.in. forum Polska - Chile, w którym wzięło udział 25 firm chilijskich i 82 polskie. Udzielało pomocy przedsiębiorcom przy uzyskiwaniu certyfikatów jakości ISO-9000 oraz weryfikacji biznesplanów. Wydało podręcznik dla inwestorów zagranicznych "How to do business in Poland", który jest dostępny w Internecie. Resort gospodarki nie jest jednak zadowolony z dokonań UNIDO, gdyż działalność biura pokrywa się z działalnością wielu innych instytucji. Nawiązywaniem kontaktów z inwestorami zagranicznymi zajmują się chronicznie niedoinwestowane wydziały ekonomiczno-handlowe ambasad, Państwowa Agencja Inwestycji Zagranicznych; restrukturyzacją przedsiębiorstw - Agencja Rozwoju Przemysłu i Agencja Prywatyzacji; szkoleniami - liczne stowarzyszenia i firmy prywatne; promocją jakości - Ministerstwo Gospodarki. - Porównywanie nas z Agencją Prywatyzacji, której zadaniem jest sprzedaż polskich przedsiębiorstw, jest nadużyciem intelektualnym - twierdzi Krzysztof Loth. - Trudno jest zmierzyć naszą działalność promocyjną. W forum Polska - Ukraina, które zorganizowaliśmy z lubelskim Klubem Biznesu w ubiegłym roku, uczestniczyło 350 firm. Ja ich na bieżąco nie monitoruję, nie sprawdzam, czy już zrobili interes, czy zrobią go za chwilę. Nie mogę przyjąć argumentu, że się dublujemy z innymi organizacjami. Ubiegłoroczny napływ inwestycji zagranicznych na poziomie 9 mld dolarów to o wiele za mało jak na możliwości Polski. Poziom inwestycji zagranicznych jest "na głowę" dwa razy niższy niż na Węgrzech. Im więcej będzie organizacji i instytucji, które zajmować się będą promocją Polski, tym lepiej.
Utrzymanie warszawskiej placówki Organizacji Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju Przemysłowego (UNIDO) kosztuje polskiego podatnika ponad pół miliona dolarów rocznie. Większość pieniędzy pochłaniają wyśrubowane płace personelu biura. Z roku na rok koszty rosną. Efekty pracy są dyskusyjne - projekty eksportu polskich autobusów do Kolumbii i samolotów do Brazylii wciąż pozostają na papierze. UNIDO powstało w 1967 roku, jest wyspecjalizowaną agencją ONZ zajmującą się uprzemysłowieniem krajów rozwijających się, transferem technologii, ochroną środowiska naturalnego. Do organizacji należy 168 państw - w 1996 roku wycofały się z niej Stany Zjednoczone i Kanada, krytykujące UNIDO za zbiurokratyzowanie i brak skuteczności. W Warszawie biuro UNIDO istnieje od 1983 roku. Powstało, gdy generał Jaruzelski ogłosił strategię reorientacji na kraje socjalistyczne i rozwijające się. Biurem kieruje nieprzerwanie od 17 lat Krzysztof Loth. Czy efekty pracy polskiego biura UNIDO są adekwatne do wysokich kosztów jego utrzymania? O tym w Ministerstwie Gospodarki i w MSZ nikt nie chce rozmawiać. Nieoficjalnie o UNIDO mówi się z przekąsem: "złote jajo", "ambasada zagraniczna w Polsce", "dziczek i polowanko". Urzędnicy przyznają, że lepiej byłoby przeznaczyć owe pół miliona dolarów na wsparcie wydziałów ekonomiczno-handlowych polskich ambasad. Panuje jednak powszechne przekonanie, że nikt nie odważy się przeciwstawić Krzysztofowi Lothowi, który o Leszku Balcerowiczu mówi "mój młodszy kolega z roku niżej". Od dwóch lat Polska nie korzysta z pomocy UNIDO - programy restrukturyzacji polskich przedsiębiorstw zakończyły się. Warszawskie biuro zajmuje się ściąganiem do kraju zagranicznych inwestorów, jednak efekty tych działań są mierne. W raporcie rocznym UNIDO, w rozdziale "Osiągnięcia regionalne" znajdujemy projekt zatytułowany "System ochrony przeciwpożarowej lasów w krajach Ameryki Łacińskiej". Jesienią rozmowy były kontynuowane. Z jakim skutkiem - nie wiadomo. Kolejne "osiągnięcia regionalne" warszawskiego UNIDO to dwa projekty inwestycji w Kolumbii: modernizacja komunikacji miejskiej w Bogocie i montownia autobusów. Kolumbijczycy zwiedzali nasze zakłady latem ubiegłego roku, a potem wszelki ślad po nich zaginął.
PROBLEM ROKU 2000 Możemy bawić się (lub spać) spokojnie Ostrożny optymizm AP Prawie dwukrotnie więcej, niż zwykle w grudniu, domowych glinianych pieców sprzedaje obecnie fabryka ceramiki w Suzu k. Tokio. To zwiększone zapotrzebowanie na ten tradycyjny sprzęt kuchenny wynika z... informatycznego Problemu Roku 2000. Japończycy obawiają się zakłóceń w dostawie prądu i gazu, i chcą się przed nimi zabezpieczyć. ADAM JAMIOŁKOWSKI Eksperci oraz przedstawiciele firm i rządów są niemal jednomyślni - dzięki wielomiesięcznym przygotowaniom Problem Roku 2000 nie powinien spowodować żadnych katastrofalnych zdarzeń, choć z pewnością nie da się uniknąć wielu drobnych awarii i zamieszania, które może dać o sobie znać w pierwszych dniach stycznia. Jednak niezależnie od tego, tysiące ludzi - przede wszystkim, choć nie tylko, informatyków - zamiast udać się na bal, spędzi sylwestrową noc w sztabach kryzysowych, które utworzono praktycznie w każdej firmie i instytucji rządowej na świecie. Na przygotowania systemów komputerowych do roku 2000 wydano na całym świecie sumę imponującą - co najmniej 500 miliardów dolarów. Być może właśnie dzięki temu, ogłoszony przed kilku dniami raport Międzynarodowego Centrum Koordynacyjnego Problemu Roku 2000, pracującego pod auspicjami ONZ i finansowanego przez Bank Światowy, utrzymany jest w tonie ostrożnie optymistycznym. - Zdecydowana większość organizacji na całym świecie, zarówno gospodarczych, jak i rządowych, odczuje jedynie niewielkie skutki działania pluskwy milenijnej. Choć błędów spowodowanych przez PR 2000 będzie zapewne dość dużo, to dzięki wcześniejszym pracom zabezpieczającym, ograniczonemu zaufaniu do sterowników cyfrowych i elastyczności odpowiednio przeszkolonych ludzi całkowity efekt ich działania będzie raczej umiarkowany - oświadczył dyrektor Centrum, Bruce W. McConnell. Według autorów raportu, bardzo nieliczne będą naprawdę istotne awarie w dziedzinach najważniejszych, takich jak energetyka, telekomunikacja, transport czy zaopatrzenie w wodę. Najbardziej prawdopodobne jest pojawienie się problemów w funkcjonowaniu służby zdrowia i instytucji rządowych, w szczególności w krajach rozwijających się. Ekonomiczne skutki PR 2000 będą zaś najbardziej dotkliwe dla państw Azji i Ameryki Łacińskiej, które rozbudowały już swe systemy informatyczne, ale w dużym zakresie wykorzystują wciąż nielegalne (pirackie) oprogramowanie. Będzie, jak było Tezy raportu Międzynarodowego Centrum Koordynacyjnego są generalnie zgodne z wypowiedziami większości ekspertów i doniesieniami agencyjnymi. Wśród instytucji monitorujących przygotowania do roku 2000 dominuje przekonanie, że skutki działania pluskwy 2000 ograniczą się do drobnych błędów, powodujących niewielkie dolegliwości bądź opóźnienia, nie będzie natomiast zdarzeń katastrofalnych w skutkach. - Przewidujemy niewielki wzrost wskaźnika błędów w systemach komputerowych w ciągu najbliższych kilku miesięcy - informuje Andy Kyte, szef programu 2000 w Gartner Group. - Biznes będzie toczył się normalnym trybem - twierdzi raport Komisji Europejskiej na temat przygotowania transportu, energetyki, telekomunikacji i sektora bankowego. Będzie więc tak, jak do tej pory. Jak poinformował agencję Reuters Chris Webster, szef projektu 2000 w agencji badawczej Cap Gemini, z jej badań wynika, że aż trzy czwarte spośród największych amerykańskich firm z listy Fortune 1000 miało już do czynienia z rozmaitymi skutkami działania pluskwy milenijnej. Tylko - i to jest najciekawsze - nikt z zewnątrz tego nie zauważył, nikt też o kłopotach się nie dowiedział! Firmy jak ognia unikały rozgłosu o kłopotach spowodowanych przez PR 2000, a ewentualne problemy - ponieważ nie przybierały dramatycznych rozmiarów - było dość łatwo ukryć, zrzucając winę na inne okoliczności. Stara dobra Anglia Na naszym kontynencie za państwo najlepiej przygotowane na przywitanie roku 2000 uważana jest Wielka Brytania. Action 2000, rządowa agencja powołana w celu nadzorowania przygotowań, szacuje wydatki poniesione tylko w sektorze publicznym na ponad 32 miliardy dolarów. Sprawdzono wszystko - np. także i to, czy kryzys nie spowoduje przejściowych braków żywności i papieru toaletowego. Zdaniem agencji, do roku 2000 w pełni przygotowanych jest 99 proc. spośród 500 największych brytyjskich firm i 93 proc. przedsiębiorstw zatrudniających ponad 250 osób. Jako średnie oceniane jest przygotowanie Niemiec, które dość późno zaczęły traktować PR 2000 poważnie. Rząd gwarantuje wprawdzie prawidłowe funkcjonowanie sektora bankowego i transportu, nie jest jednak wykluczone, że dojdzie do zakłóceń w pracy systemu energetycznego, nie sprawdzono także do końca sprzętu medycznego. Za państwo najsłabiej przygotowane w zachodniej części Europy uważane są Włochy. Wprawdzie przedstawiciele rządu utrzymują, że prace przebiegły zgodnie z harmonogramem, ale część niezależnych ekspertów obawia się problemów. W podobny sposób ocenić można sytuację w naszej części Europy. Reprezentanci rządu, przedsiębiorstw energetycznych, telekomunikacyjnych, transportowych itd. deklarują, że wszystko jest w porządku, jednak niektórzy niezależni eksperci spodziewają się zakłóceń. Najbardziej skomplikowana jest sytuacja w Rosji. Wypowiedzi oficjalne i ekspertów różnią się diametralnie. Przedstawiciele rządu twierdzą, że sprawdzono systemy militarne, energetyczne i inne, które mogłyby stanowić zagrożenie, a poza tym Rosja jest mało skomputeryzowana, więc z natury odporna na atak milenijnej pluskwy. Wielu ekspertów uważa natomiast, że bardzo prawdopodobne jest wystąpienie poważnych awarii rzutujących na codzienne życie ludzi. Inna sprawa, że w wielu rejonach Rosji zakłócenia w dostawach energii elektrycznej czy ciepła traktowane są jako rzecz zupełnie normalna Ostrożni Japończycy, sprytni Amerykanie W skali światowej prym w przygotowaniach wiodą oczywiście Amerykanie. Wszystkie rządowe systemy komputerowe o decydującym znaczeniu są w pełni przygotowane do roku 2000 - twierdzi raport Białego Domu. Gotowe są też plany awaryjne. Za podobnie - bardzo dobrze - przygotowaną uważana jest także Kanada. W krajach Azji przygotowanie oceniane jest ogólnie dobrze, choć - paradoksalnie - najwięcej sygnałów o obawach związanych z PR 2000 dociera z wiodącej prym w rozwoju nowych technologii Japonii. Rząd japoński zdecydował się nawet wezwać swych obywateli do przygotowania niewielkich zapasów żywności, paliwa i gotówki. Jednak w rzeczywistości największe problemy mogą mieć kraje rozwijające się, gdzie prace przygotowawcze miały bardzo mały zakres ze względu na brak środków. Przedstawiciele tych państw posługują się znanym już argumentem - "komputerów mamy tak mało, że ich awarie nie są dla nas czymś istotnym". Podobnie bagatelizowane są zagrożenia w biednych krajach Afryki. - Jeśli 1 stycznia nie będzie światła na większości terytorium Kongo, to będzie po prostu tak samo, jak dzień wcześniej - takie ironiczne oświadczenie złożył agencji Reuters mieszkaniec Kinszasy. Czas pokaże, ile warte są zapewnienia ludzi odpowiedzialnych za przygotowania do roku 2000. Są powody, by nie do końca wierzyć w ich gorące zapewnienia. Do zabawnej sytuacji doszło w Tajlandii, gdzie linie lotnicze Thai Airways zmuszone były odwołać specjalny milenijny rejs, do udziału w którym minister transportu zaprosił około 200 miejscowych VIP-ów. Rejs ten miał przekonać szeroką publiczność, że można spokojnie korzystać z usług narodowego przewoźnika. Niestety, zamiar się nie powiódł, gdyż zdecydowana większość zaproszonych wykręciła się od udziału w locie, podając najrozmaitsze powody nieobecności W najlepszej sytuacji są Amerykanie. Uruchomili ośrodki przetwarzające informacje o skutkach PR 2000, które nadchodzić będą najpierw z Nowej Zelandii i Australii oraz z Dalekiego Wschodu, potem z pozostałych państw Azji, a wreszcie z Bliskiego Wschodu, Europy i Afryki. Sztaby ekspertów będą analizować doniesienia i wskazywać, co jeszcze - na kilkanaście czy kilka godzin "przed szkodą" - można zmienić w Ameryce.
Eksperci oraz przedstawiciele rządów są niemal jednomyślni - dzięki wielomiesięcznym przygotowaniom Problem Roku 2000 nie powinien spowodować żadnych katastrofalnych zdarzeń, choć z pewnością nie da się uniknąć zamieszania, które może dać o sobie znać w pierwszych dniach stycznia. bardzo nieliczne będą naprawdę istotne awarie w dziedzinach najważniejszych, takich jak energetyka, telekomunikacja, transport czy zaopatrzenie w wodę.
OCHRONA ZDROWIA Mazowiecka Kasa Chorych - biedna, choć najbogatsza Tak krawiec kraje... Warszawski szpital na Solcu FOT. ANDRZEJ WIKTOR MAŁGORZATA SOLECKA, ANDRZEJ STANKIEWICZ Czterdzieści milionów złotych przeznaczy Mazowiecka Kasa Chorych na wykupienie dodatkowych usług w piętnastu szpitalach, które w styczniu dostały trzy- lub sześciomiesięczne kontrakty. Jednak w 2000 roku musi się rozstrzygnąć, które z prawie stu szpitali przestaną świadczyć usługi - przynajmniej w obecnym zakresie. Pieniędzy na wykupywanie świadczeń we wszystkich powiatowych i wojewódzkich szpitalach nie starczy, zwłaszcza że na terenie kasy funkcjonuje dziewiętnaście placówek wysokospecjalistycznych. Specjaliści od organizacji ochrony zdrowia (szef Mazowieckiej Kasy Chorych Andrzej Koronkiewicz był wcześniej dyrektorem Centrum Organizacji i Ekonomiki Ochrony Zdrowia) od lat alarmują, że restrukturyzacja lecznictwa zamkniętego jest niezbędna: połowa łóżek na oddziałach położniczo-ginekologicznych i pediatrycznych jest pusta, pustkami świecą też oddziały zakaźne. Według szacunków na samym Mazowszu powinno się zlikwidować cztery tysiące łóżek w szpitalach. Powinny je zastąpić tzw. łóżka długoterminowe: w zakładach opiekuńczo-leczniczych, hospicjach itd. Obecnie na przykład ludzie starsi wymagający nie tyle interwencji lekarskiej (co powinno być celem hospitalizacji), ile opieki pielęgniarskiej pod nadzorem lekarza leżą w szpitalach. Zadanie dla samorządów Restrukturyzacja placówek ochrony zdrowia to zadanie ich właścicieli: samorządów powiatowych i wojewódzkich. Samorządy jednak w ubiegłym roku nie podejmowały dyskusji na ten temat: tak naprawdę część z nich dopiero po pół roku funkcjonowania zorientowała się, co to znaczy być organem założycielskim jednostki ochrony zdrowia. Wszystko wskazuje na to, że rok 2000 będzie czasem dyskusji o kierunkach restrukturyzacji i sposobach jej przeprowadzenia. W połowie roku minister zdrowia ma przeznaczyć pieniądze na regionalne programy restrukturyzacyjne. - To za późno - twierdzą pracownicy ochrony zdrowia, a także m.in. rada Mazowieckiej Kasy Chorych, która w ubiegłym tygodniu zwróciła się z apelem o pilne uruchomienie "procedur przekazania środków z budżetu państwa na restrukturyzację i działania osłonowe". MKCh jest bezpośrednio zainteresowana, aby znalazły się pieniądze na restrukturyzację: kilka tygodni temu pojawiła się tzw. czarna lista kilkunastu szpitali. - Nie ma żadnej czarnej listy - zarzeka się dyrektor Koronkiewicz. Faktem jest jednak, że kasa podpisała z piętnastoma szpitalami kontrakty na jeden bądź dwa kwartały, choć pozostałe otrzymały - tak jak w zeszłym roku - umowy dwunastomiesięczne. Wśród warszawskich szpitali "z listy" są m.in. Szpital Dziecięcy przy ulicy Kopernika, Szpital Ginekologiczno- -Położniczy przy ulicy Inflanckiej (cieszy się doskonałą opinią zarówno wśród pacjentek, jak i lekarzy) i szpital przy ulicy Solec. Argumenty kasy Przed sekretariatem dyrektora Szpitala Śródmiejskiego na Solcu wisi kartka. Nagłówek: "Szanowni Pacjenci! Szpital Śródmiejski do likwidacji". I dalej: "W opinii Mazowieckiej Kasy Chorych jesteśmy przestarzałym szpitalem, który nie cieszy się uznaniem pacjentów. Czy jest to zgodne z prawdą? Czy należy do tego dopuścić?". W sekretariacie leżą listy z podpisami przeciwników likwidacji szpitala. - Mamy już 1600 - mówi dyrektor Jerzy Domalski. Z zewnątrz Szpital Śródmiejski nie robi najlepszego wrażenia. Posępny, ciemny budynek ostatni raz przeszedł generalny remont dwadzieścia lat temu. Ale wnętrze mile zaskakuje. Szpital lśni czystością, schludne są toalety, nie straszą "dostawki" na korytarzach. - Od 1990 roku powoli remontujemy wszystko, co tego wymaga - mówi Domalski. Właściciel szpitala - zasobna warszawska gmina Centrum (to jedyny jej szpital) - tylko w zeszłym roku wyłożyła na sprzęt 13 milionów złotych. Efekt? - Mamy USG klasy mercedesa - chwali się dyrektor Domalski. Powstał też imponujący, klimatyzowany blok operacyjny. - Najwyższy stopień sterylności - mówi z dumą doktor Jacek Bierca, zastępca ordynatora oddziału chirurgii. W trakcie negocjacji kontraktów na ten rok Mazowiecka Kasa stwierdziła jednak, że szpital jest przestarzały i ma małe, nieznacznie przekraczające połowę, "obłożenie" łóżek. Gdzie ci eksperci - Kasa korzysta z nieaktualnych statystyk - twierdzi Domalski. - Wynika z nich, że mamy 240 albo 260 łóżek, w rzeczywistości jest ich maksymalnie 220. Poza tym kasa wzięła do statystyki styczeń ubiegłego roku, kiedy strajkowali anestezjolodzy i nie przeprowadzaliśmy operacji planowych. Ale tak było prawie we wszystkich szpitalach. Lekarze tłumaczą, że zmniejszono liczbę łóżek, by poprawić warunki, w jakich się leczą pacjenci. - Łóżka wykorzystujemy maksymalnie. Czy kasa chce, żebyśmy wrócili do dostawek na korytarzach? To poprawi statystykę - mówią rozgoryczeni. Na samej tylko chirurgii na zabiegi planowe czeka około 160 osób. Doktor Bierca wspomina negocjacje z kasą: - Zdarłem gardło, żeby im wszystko wytłumaczyć. Bezskutecznie. Wreszcie zapytałem: Czy ktoś z państwa był w naszym szpitalu? Okazało się, że nikt. W trakcie negocjacji kasa powoływała się na negatywne opinie ekspertów o szpitalu na Solcu. - Co to za eksperci? Nie było tu żadnego. Chyba że nie zauważyliśmy - mówi doktor Bierca. Prawo do decyzji Tak naprawdę problem szpitala na Solcu nazywa się "oddział ginekologii i położnictwa". Kasa nie chce wyłożyć pieniędzy na działanie przede wszystkim tego oddziału. Faktem jest, że łóżek na tego typu oddziałach jest w Warszawie zbyt dużo. Kontrakt na usługi ginekologiczne i położnicze w szpitalu na Solcu nie starcza nawet na pensje dla personelu tego oddziału - kwartalnie na wypłaty brakuje ponad 50 tysięcy złotych. A pensje i tak są marne: lekarze dostają po kilkaset złotych. - A gdzie pieniądze na leki i sprzęt? - pytają. Wartość kontraktów dla całego szpitala na ten rok jest niższa średnio o 20 - 30 procent w porównaniu z ubiegłym rokiem. - Resztę musimy sami zarobić - mówi dyrektor Jerzy Domalski. - Będziemy hospitalizować pacjentów spółek medycznych, robić badania dla pacjentów z innych szpitali. - Zadaniem kasy nie jest zapewnianie pieniędzy na istnienie szpitala, ale zapewnienie usług dla ubezpieczonych - podkreśla dyrektor Mazowieckiej Kasy Chorych Andrzej Koronkiewicz. Dlatego - jego zdaniem - przy obecnym niedostatku środków kasa ma prawo podejmować decyzje o wykupieniu stu procent usług w jednym szpitalu, w innym zaś trzech czwartych, a w jeszcze innym połowy albo wcale. - Ważne jest, by wszyscy, którzy będą musieli skorzystać z pomocy lekarzy, taką pomoc znaleźli - mówi. Pieniędzy musi być więcej - Kasa nie może likwidować żadnych szpitali - tłumaczył dziennikarzom Koronkiewicz. "Rzeczpospolitej" powiedział, że w grudniu, gdy był rozstrzygany konkurs ofert na lecznictwo zamknięte, kasie zabrakło - według planu finansowego - 66 milionów złotych na wykupienie świadczeń we wszystkich szpitalach, które miały wcześniej kontrakt. Teraz rada kasy przyjęła nowy plan finansowy (zakładana ściągalność składki zwiększyła się z 95 do 96,9 procent, więc kasa może zaplanować większe wydatki). Dodatkowe 40,2 miliona złotych kasa zamierza przeznaczyć na lecznictwo zamknięte. - Gdy Urząd Nadzoru Ubezpieczeń Zdrowotnych zaakceptuje nowy plan finansowy, poprosimy dyrektorów zakładów, które mają kwartalne lub półroczne kontrakty, na dodatkowe negocjacje - zapowiada Koronkiewicz. Czy to znaczy, że kasa pożegnała się z myślą o restrukturyzacji szpitali? - Rada kasy uważa, że kasa chorych nie jest instytucją prawnie upoważnioną i zobowiązaną do restrukturyzacji placówek ochrony zdrowia. (...) Mazowiecka Kasa Chorych będzie finansowała placówki lecznictwa zamkniętego w taki sposób, by proces restrukturyzacji mógł być faktycznie i skutecznie realizowany - głosi stanowisko władz kasy. Jest jednak jeden warunek: kasa musi mieć więcej pieniędzy. MKCh, choć najbogatsza w kraju, ma na swoim terenie rekordową liczbę placówek: dziewięćdziesiąt osiem szpitali, osiem szpitali klinicznych i jedenaście instytutów naukowych. - Kasa nie jest w stanie samodzielnie finansować ich usług - twierdzą przedstawiciele kasy i postulują zwiększenie udziału budżetu państwa w finansowaniu placówek wysokospecjalistycznych. Tego samego chcą dyrektorzy placówek - m.in. szef Centrum Onkologii profesor Marek Nowacki i dyrektor Centrum Zdrowia Dziecka profesor Paweł Januszewicz. Rada kasy zaapelowała również o podniesienie składki na ubezpieczenie zdrowotne - do minimum 10 procent. - W roku 2000 występuje realny spadek nakładów na ochronę zdrowia. W szczególny sposób dotknęło to lecznictwo zamknięte, specjalistyczne, zaopatrzenie ubezpieczonych w leki - uważa rada kasy.
Czterdzieści milionów złotych przeznaczy Mazowiecka Kasa Chorych na wykupienie dodatkowych usług w piętnastu szpitalach, które w styczniu dostały trzy- lub sześciomiesięczne kontrakty. Jednak w 2000 roku musi się rozstrzygnąć, które z prawie stu szpitali przestaną świadczyć usługi - przynajmniej w obecnym zakresie. Pieniędzy na wykupywanie świadczeń we wszystkich powiatowych i wojewódzkich szpitalach nie starczy, zwłaszcza że na terenie kasy funkcjonuje dziewiętnaście placówek wysokospecjalistycznych.Specjaliści od organizacji ochrony zdrowia od lat alarmują, że restrukturyzacja lecznictwa zamkniętego jest niezbędna: połowa łóżek na oddziałach położniczo-ginekologicznych i pediatrycznych jest pusta, pustkami świecą też oddziały zakaźne. Restrukturyzacja placówek ochrony zdrowia to zadanie ich właścicieli: samorządów powiatowych i wojewódzkich. Samorządy jednak w ubiegłym roku nie podejmowały dyskusji na ten temat. Wszystko wskazuje na to, że rok 2000 będzie czasem dyskusji o kierunkach restrukturyzacji i sposobach jej przeprowadzenia. W połowie roku minister zdrowia ma przeznaczyć pieniądze na regionalne programy restrukturyzacyjne. - To za późno - twierdzą pracownicy ochrony zdrowia, a także m.in. rada Mazowieckiej Kasy Chorych, która w ubiegłym tygodniu zwróciła się z apelem o pilne uruchomienie "procedur przekazania środków z budżetu państwa na restrukturyzację i działania osłonowe".MKCh jest bezpośrednio zainteresowana, aby znalazły się pieniądze na restrukturyzację: kilka tygodni temu pojawiła się tzw. czarna lista kilkunastu szpitali. Wśród warszawskich szpitali "z listy" są m.in. Szpital Dziecięcy przy ulicy Kopernika, Szpital Ginekologiczno-Położniczy przy ulicy Inflanckiej i szpital przy ulicy Solec. Rada kasy zaapelowała również o podniesienie składki na ubezpieczenie zdrowotne - do minimum 10 procent.
Byłoby dobrze, gdyby minister Bartoszewski podczas wizyty w USA tyle uwagi, ile Jedwabnemu, poświęcił majątkowym roszczeniom Żydów wobec Polski Na pięć minut przed pożarem KRZYSZTOF DAREWICZ Z WASZYNGTONU Gdy półtora roku temu do nowojorskiego sądu wpłynął pozew zbiorowy kilkunastu Żydów przeciwko Polsce o zwrot utraconego przez nich po wojnie mienia, wywołało to w naszym kraju przeważnie negatywne reakcje. Ale nawet po ogłoszeniu treści pozwu w "Gazecie Wyborczej" nie doszło do publicznej debaty nad zawartymi w nim zeznaniami Żydów o prześladowaniach, które towarzyszyły próbom odzyskania domów zajętych po wojnie przez Polaków. W uzasadnieniu pozwu adwokaci wystąpili z twierdzeniem o "planowym" przeprowadzaniu antyżydowskich represji przez polskie władze i posunęli się do porównania ich z nazistowską polityką eksterminacji Żydów. Adam Michnik w "Gazecie Wyborczej" nazwał pozew "zbiorem bezczelnych kłamstw", a adwokatów "łajdakami bez sumienia", którzy "dramat holokaustu postanowili wykorzystać jako okazję do gry sądowej o duże pieniądze". Ale już relacje samych poszkodowanych mogły posłużyć za materiał do rzeczowych analiz lub choćby postawienia głośno pytania, czy Polska jest cokolwiek winna Żydom. Tak się nie stało i pomiędzy retoryką nie znających historii Polski adwokatów a historycznie uzasadnionymi zeznaniami ich klientów postawiono znak równości. Tymczasem miały miejsce dwie ważne rzeczy. Tak zwani holokaust lawyers, czyli amerykańscy adwokaci żydowskiego pochodzenia zajmujący się dochodzeniem roszczeń ofiar zagłady, "sądową grą o duże pieniądze" i posługujący się retoryką, która w Szwajcarii i Niemczech częstokroć wywoływała oburzenie, doprowadzili do wypłacenia Żydom odszkodowań przez banki szwajcarskie oraz do utworzenia przez Niemcy funduszu rekompensat za przymusową pracę w III Rzeszy. Z tego funduszu dostanie odszkodowania również kilkaset tysięcy Polaków. Ciekawe, czy dziś ktokolwiek nazwałby "łajdakami bez sumienia" mecenasów Melvina Urbacha lub Melvina Weissa, którzy przyczynili się do powodzenia negocjacji ze Szwajcarią i RFN, a jednocześnie reprezentują Żydów występujących z pozwem przeciwko Polsce? Zwłaszcza że ukazali się też "Sąsiedzi" Jana Tomasza Grossa i wielu Polaków dowiedziało się o masakrze w Jedwabnem. Rozgorzała dyskusja o stosunkach polsko-żydowskich, która mogła się wszak już odbyć półtora roku temu, jeśli nie wcześniej. Jedwabne po raz pierwszy 13 sierpnia 1996 roku dziennik "The New York Times" opublikował list Morlana Ty Rogersa z nagłówkiem "Polacy muszą jeszcze stawić czoło swej powojennej przeszłości". Rogers, którego ponad dwudziestu krewnych zginęło w Jedwabnem, napisał, że mordu dokonali Polacy, podał liczbę ofiar (ponad 1600) i datę 10 lipca 1941 roku. Pisał o spaleniu Żydów w stodole i o pomniku z napisem, że zbrodni dokonali Niemcy. Listu Rogersa nie można było przegapić, gdyż ukazał się obok listu ówczesnego zastępcy ambasadora RP w USA Andrzeja Jaroszyńskiego, który odpowiedział na wysunięte przez Yaffę Eliach oskarżenie, że żołnierze AK zamordowali jej matkę i brata w Ejszyszkach. A jednak, choć sprawa Ejszyszek blednie przy skali mordu w Jedwabnem, o tej pierwszej rozpisano się w Polsce szeroko, list Rogersa zaś uznano za antypolską prowokację. "Redakcja uznała za celowe, z jakichś tylko jej znanych względów, umieścić list Ambasady RP między dwoma paszkwilami antypolskimi w formie listów czytelników. Autor jednego z nich »odkrywa«, że w jednej małej miejscowości »lokalni Polacy« 10 lipca 1941 roku spalili żywcem 1600 miejscowych Żydów!" - napisała 14 sierpnia 1996 roku "Trybuna". Jej komentator Zygmunt Słomkowski zaś zauważył, iż "nasuwa się przykre podejrzenie, że są kręgi żydowskie w USA, które nie chcą dopuścić do rzetelnego wyjaśnienia wspólnej przeszłości polsko-żydowskiej, dążą do podsycania niezdrowych emocji i wyraźnie starają się sypać piasek w tryby rozwijającego się dialogu polsko-żydowskiego". "Antypolską wymowę" zarzuciła listowi Rogersa korespondentka "Życia" Danuta Świątek, a "Słowo - Dziennik Katolicki" 16 sierpnia 1996 roku przytoczyło za PAP fragmenty "skandalicznego" listu z komentarzem, że są to "kolejne oskarżenia Polaków o antysemityzm". Na Rogersa, który usiłował zainteresować Polaków sprawą Jedwabnego na internetowym polsko-żydowskim forum dyskusyjnym, posypały się oskarżenia o "rewizjonizm, faszyzm, szerzenie nienawiści do Polaków" itp. Taka oto "debata" na temat Jedwabnego i stosunków polsko-żydowskich odbyła się cztery i pół roku temu. W Polsce tak samo wolnej jak dziś, której prezydentem był ten sam Aleksander Kwaśniewski - teraz gotów przepraszać za Jedwabne. "Gazeta Wyborcza" miała zaś tego samego redaktora naczelnego, który teraz opublikował na łamach tego samego "New York Timesa" długi wywód ze słowami: "Kiedy jednak słyszę, że książka Grossa, która ujawnia prawdę o zbrodni, jest kłamstwem wymierzonym przez międzynarodowy żydowski spisek przeciw Polsce, to wtedy rośnie we mnie poczucie winy. Te kłamliwe dzisiejsze wykręty są bowiem faktycznym usprawiedliwieniem tamtej zbrodni". W sierpniu 1996 roku ani "Gazeta Wyborcza", ani "Rzeczpospolita" nie wspomniały słowem o liście Rogersa. Dlaczego? Nie wiem. A dlaczego tematu nie podjęły ówczesne władze i politycy, którzy znali tekst listu Rogersa z depeszy PAP i z innych gazet, o raportach sporządzanych przez MSZ nie wspominając? Podobno tematowi wtedy "ukręcono głowę", żeby nie zaszkodził naszym staraniom o członkostwo w NATO. Jeśli to prawda, to niezbyt budująca. Bo gdyby Polska podjęła temat wówczas, a nie dopiero teraz, postawiona pod ścianą przez książkę Grossa, odkryto by w archiwach tyle, ile można odkryć dziś, a przy okazji udowodniłaby, że na prawdzie zależy nam bez względu na to, co napiszą amerykańskie gazety. Tak więc komuś, kto pamięta losy listu Rogersa, obecne reakcje Polaków na sprawę Jedwabnego mogą wydawać się zastanawiające. Bo cóż takiego zmieniło się w ciągu tych czterech lat w Polsce, oprócz tego, że jesteśmy w NATO? Komuś, kto z kolei przygląda się losom pozwu Żydów przeciwko Polsce, reakcje te wydawać się mogą wręcz zdumiewające. Wygląda bowiem na to, że tylko przyparci do muru i przerażeni tym, "co o nas powiedzą inni", zdobywamy się na wyjęcie głowy z piasku. Reprywatyzacja - kwestia niezałatwiona Od początku obecnej dyskusji o Jedwabnem powtarza się w niej motyw zaniepokojenia, że prawda o masakrze wywoła wzrost antypolskich nastrojów, zwłaszcza wśród amerykańskich Żydów. Podejmujemy więc desperackie wysiłki, żeby temu zapobiec. Służyła temu niedawna wizyta prezesa Instytutu Pamięci Narodowej profesora Leona Kieresa w Stanach Zjednoczonych, służą też listy wysyłane przez ambasadora RP w Waszyngtonie do redakcji pism publikujących materiały na temat Jedwabnego. Dokładnie z ukazaniem się książki "Sąsiedzi" na rynku amerykańskim zbiegnie się, raczej nie przypadkiem, wizyta ministra spraw zagranicznych Władysława Bartoszewskiego w Waszyngtonie i Nowym Jorku. Ministrowi towarzyszyć ma spora grupa osób, które tłumaczyć będą przedstawicielom żydowskich środowisk nasz pełny skruchy punkt widzenia na temat Jedwabnego. Godne to pochwały, tyle tylko, że nie bardzo wiadomo, czego chcemy dowieść. Ci Żydzi, którzy szczerze darzą Polskę sympatią, darzyć ją będą nadal i ani Jedwabne, ani wizyty wysokiego szczebla nic tu zasadniczo nie zmienią. Natomiast dla reszty, czyli dla większości, "prawda" o Jedwabnem nie stanowi żadnego szoku czy sensacji, gdyż potwierdza tylko głęboko zakorzenione przekonanie o polskim antysemityzmie i kolaboracji Polaków z Niemcami w czasie holokaustu. Dla tych Żydów, z którymi polskie delegacje się nie spotykają, o wiele bardziej przekonującym gestem pojednania ze strony Polaków, niż słowa żalu i skruchy za Jedwabne, byłoby wyjaśnienie kwestii mienia. Tymczasem właśnie tutaj przepaść staje się coraz szersza. Pomijam złożoność problemu reprywatyzacji w Polsce. Ale od pojawienia się pozwu zbiorowego Żydów nasze władze zachowują się tak, jakby nie bardzo wiedziały, co z tym fantem zrobić. Tłumaczenie, że wszystko załatwi ustawa reprywatyzacyjna, było wygodnym wykrętem, lecz tylko wykrętem, ponieważ po przyjrzeniu się układowi na naszej scenie politycznej nietrudno było przewidzieć, jaki będzie los ustawy i że szerszej reprywatyzacji jeszcze długo w Polsce nie będzie, jeśli w ogóle zostanie przeprowadzona. Weto prezydenta unicestwiło możliwość powoływania się na ustawę i na razie jedyną reakcją Polski na pozew jest domaganie się od nowojorskiego sądu, by roszczeń Żydów w ogóle nie rozpatrywał. Z prawniczego punktu widzenia jest to strategia o tyle uzasadniona, że Polskę jako państwo chroni immunitet suwerenności i amerykańskie sądy teoretycznie nie powinny tu mieć jurysdykcji. Ale taki punkt widzenia nie uwzględnia ani wizerunku Polski w oczach Żydów, na którego ratowaniu tak bardzo się skupiamy z powodu Jedwabnego, ani choćby faktu, że za pozwem stoją ci sami Żydzi, których za Jedwabne chcemy przepraszać. Rok temu odbyła się przed polskim konsulatem w Nowym Jorku kilkudziesięcioosobowa demonstracja Żydów domagających się zwrotu mienia. Byli wśród nich dawni więźniowie obozów koncentracyjnych, była młodzież z żydowskich szkół, politycy, dziennikarze. Ale drzwi konsulatu były na głucho zamknięte. Nikt do uczestników demonstracji nie wyszedł, nie wysłuchał ich racji, nie przedstawił naszego punktu widzenia. Dotąd też nie podjęto żadnego wysiłku, by z tymi Żydami nawiązać dialog, umożliwić im w Polsce dochodzenie roszczeń, zapoznać z przepisami, przełamać ich uraz do Polski jakimś symbolicznym choćby gestem. Czy dlatego, że jeszcze nikt nie napisał w "New York Timesie" o przeżyciach Żydów, którzy zostali po wojnie przepędzeni przez Polaków ze swych domów? Dialog, ale z kim? Losy ustawy reprywatyzacyjnej, w której ostatecznej wersji znalazł się zapis ograniczający prawo do odzyskania mienia wyłącznie do obecnych obywateli RP, tylko utwierdziły Żydów w przekonaniu, że Polska ich dyskryminuje. Zarzut ten zdominował niedawne przesłuchania w Zgromadzeniu Ustawodawczym stanu Nowy Jork, które zorganizowano z inicjatywy Żydów występujących z pozwem przeciwko Polsce. I znów, na sali przesłuchań, i to akurat wtedy, kiedy zabiegano o zneutralizowanie niechętnych Polsce reakcji na tle sprawy Jedwabnego, głosu Polski zabrakło. Naszym władzom nie wypadało wprawdzie wysłać do złożenia zeznań oficjalnych przedstawicieli, gdyż mogłoby to służyć za podstawę do zakwestionowania strategii zasłaniania się "immunitetem suwerenności", lecz gdzie podziali się polscy intelektualiści, historycy, działacze organizacji społecznych? Dlaczego znów nie wykorzystano okazji, by głośno i wyraźnie powiedzieć, że nikt w Polsce Żydów nie dyskryminuje, że na reprywatyzację Polski nie stać, że każdy, Polak czy Żyd, ma prawo dochodzić swych roszczeń przed polskim sądem. Może nie wszystkich by to przekonało, ale przynajmniej niektórym pomogło zrozumieć, że to nie Polacy powinni płacić za wojnę, holokaust i komunizm. W 1996 roku, gdy "New York Times" publikował listy Morlana Ty Rogersa o Jedwabnem i Yaffy Eliach o Ejszyszkach, Ambasada RP w Waszyngtonie wydała oświadczenie, w którym "wyraża zdziwienie, że gdy rząd Polski dąży do wyjaśnienia bolesnych faktów w stosunkach polsko-żydowskich, mogą pojawiać się takie nieuzasadnione oskarżenia". Najważniejszy jest dialog - powtarzamy. Ale jaki i z kim? Z ciągle tą samą grupką lubiących Polskę Żydów? Właśnie z nimi, reprezentującymi Amerykański Komitet Żydowski, odbyło się niedawno spotkanie w Ambasadzie RP w Waszyngtoinie. W "dialogu" uczestniczyli też przedstawiciele polskich organizacji, głównie młodzieżowych. W jednym z przemówień ktoś z kierownictwa Amerykańskiego Komitetu Żydowskiego wspomniał o wysiłkach, by do polskich podręczników szkolnych wprowadzić więcej faktów związanych z historią polskich Żydów. Słuszny to postulat, tyle tylko, że w "dialogu" powinien obowiązywać ruch dwukierunkowy. Ale postulat, by poprawić podręczniki w żydowskich szkołach w USA, w których Polaków posądza się o zbrodnie i okrucieństwa większe nawet niż Niemców, jakoś się nie pojawił. Dlaczego? Bo "ów" dialog polega dotychczas przeważnie na mówieniu sobie komplementów i nie dociera, niestety, do szkół. "To są inni Żydzi, konserwatywni" - wyjaśnił mi jeden z uczestników spotkania w ambasadzie, członek Amerykańskiego Komitetu. By zaraz dodać, iż "tak prywatnie" też uważa, że "Polacy nie byli w czasie wojny lepsi niż Niemcy". Skutki uboczne Nawet jeśli nowojorski sąd uwzględni racje Polski i odrzuci pozew Żydów, prowadzona przez nich kampania i tak zataczać będzie coraz szersze kręgi. Z parlamentów stanowych i z lokalnych mediów piąć się będzie ku szczeblom federalnym i mediom o międzynarodowym zasięgu. Wpisuje się ona bowiem w nowy nurt roszczeń ofiar holokaustu, uruchomiony pozwami przeciw Szwajcarii i Niemcom, a teraz zaczynający obejmować Austrię, Francję i kraje Europy Środkowej. Polska, niegdyś największe skupisko Żydów, nie uniknie ani oskarżeń, ani roszczeń, a już tym bardziej teraz, gdy wychodzą na jaw ciemne karty naszej historii, jak Jedwabne. Dlatego owemu "dialogowi", w którym usiłujemy "wyjaśniać bolesne fakty w stosunkach polsko-żydowskich", powinna przyświecać nie tylko zasada ruchu dwukierunkowego, lecz przede wszystkim - tylko z pozoru komiczna - maksyma, iż "straż pożarna powinna zjawić się na pięć minut przed pożarem". Jest to możliwe, gdyż dzięki "Sąsiadom" Jana Grossa w Polsce temat ten przestał być tabu i już dyskutuje się o sprawach polsko-żydowskich bez niedomówień. Jest to również niezbędne dlatego, że kultywowane przez wielu Żydów stereotypy "Polaka antysemity" i "Polaków gorszych od Niemców" książka "Sąsiedzi" i sprawa reprywatyzacji utrwalają. Może się to nam nie podobać, ale na takie "skutki uboczne" musimy być przygotowani. Tak jak na to, że mimo zamiarów Romana Polańskiego, który właśnie rozpoczął w Warszawie zdjęcia do filmu "Pianista" według wspomnień Władysława Szpilmana, ma szanse powstać kolejny, po "Liście Schindlera", obraz, z którego znowu będzie wynikać, że Żydów w Polsce w czasie wojny ratowali nie Polacy, lecz "dobrzy Niemcy". O przymiarkach do filmu, który miałby choćby cień szansy na zdobycie takiego światowego rozgłosu jak filmy Spielberga czy Polańskiego, a jednocześnie pokazywał Polaków ratujących podczas holokaustu Żydów, nie słychać. Minister Bartoszewski będzie prowadził w Stanach Zjednoczonych dialog z przedstawicielami środowisk żydowskich o sprawie Jedwabnego. Byłoby dobrze, gdyby on i towarzysząca mu delegacja przynajmniej tyle wagi i czasu, ile Jedwabnemu, poświęcili kwestii majątkowych roszczeń Żydów wobec Polski. Bez wyraźnego powiedzenia Żydom, na co mogą, a na co nie mogą w tej kwestii liczyć, znajdziemy się bowiem znów w sytuacji z roku 1996 - zmarnowanej szansy na dialog z Żydami o rzeczywistości, zanim zacznie ona skrzeczeć. -
Gdy do nowojorskiego sądu wpłynął pozew zbiorowy kilkunastu Żydów przeciwko Polsce o zwrot utraconego przez nich po wojnie mienia, wywołało to w naszym kraju negatywne reakcje. Od początku obecnej dyskusji o Jedwabnem powtarza się w niej motyw zaniepokojenia, że prawda o masakrze wywoła wzrost antypolskich nastrojów. przekonującym gestem pojednania byłoby wyjaśnienie kwestii mienia. Losy ustawy reprywatyzacyjnej tylko utwierdziły Żydów w przekonaniu, że Polska ich dyskryminuje. nie wykorzystano okazji, by głośno powiedzieć, że nikt w Polsce Żydów nie dyskryminuje, że na reprywatyzację Polski nie stać. Może by to pomogło zrozumieć, że to nie Polacy powinni płacić za wojnę, holokaust i komunizm. Nawet jeśli nowojorski sąd odrzuci pozew Żydów, Polska nie uniknie ani oskarżeń, ani roszczeń.
DYSKUSJA Polemika z artykułem prof. Jana Jończyka Jutro i wczoraj polskich emerytur RYS. ARTUR KRAJEWSKI MICHAŁ RUTKOWSKI Gdyby artykuł Jana Jończyka "Kosztowna prywatyzacja ryzyka starości" ukazał się kilkadziesiąt lub nawet kilkanaście lat temu, odpowiadałby w zupełności ówczesnemu rozumieniu zarówno tego, jak powinny działać ubezpieczenia społeczne, jak i tego, jaka powinna być rola państwa w zapewnieniu bezpieczeństwa emerytalnego. Ponieważ jednak ukazał się 23 kwietnia 1997 r. i dotyczył krytyki dokumentu powstałego w kierowanym przeze mnie Biurze Pełnomocnika Rządu ds. Reformy Zabezpieczenia Społecznego, chciałbym ustosunkować się do zawartych w nim ocen i interpretacji. Przede wszystkim trzeba uświadomić sobie wyraźnie, że systemy społecznych ubezpieczeń emerytalnych oparte na monopolu czy zdecydowanej dominacji filaru repartycyjnego, czyli takiego, w którym pracujący za pomocą podatku zwanego składką transferują środki do emerytów, przeżywają głęboki ogólnoświatowy kryzys. Wywołuje go narastającą falę zmian będącą rezultatem z jednej strony szybkiego pogarszania się proporcji demograficznych między osobami w wieku emerytalnym i ludnością w wieku produkcyjnym (proporcja ta jest wielkością krytyczną dla możliwości działania filaru repartycyjnego), a z drugiej - faktów wywołujących zmiany w poglądach na rolę państwa w dziedzinie transferów pieniężnych oraz rozwoju technologii umożliwiających daleko posuniętą indywidualizację rachunków, na które wpłacane są składki. Działający w Polsce system ubezpieczeń społecznych jest systemem, do którego się przyzwyczailiśmy i do którego dostosowane zostały, kiedyś przecież różne od obecnych, doktryny prawne. Rozumiem w tym względzie sentyment autora artykułu. Nie znaczy to jednakże, że system ten jest dobry albo że okaże się wystarczająco dobry w nadchodzącej przyszłości. Brak daleko idących reform w dziedzinie emerytur grozi ich bankructwem i kompromitacją państwa (wraz z regulującym je systemem prawnym) jako ich gwaranta. Sytuacja ta wymaga rzetelnej i uczciwej analizy zmierzającej do rozwiązania problemu, a nie deklaracji prowadzących do antagonizacji nastrojów społecznych. Przygotowany w Biurze Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego projekt reform jest odpowiedzią na narastające szybko zagrożenie kompromitacji systemu emerytalnego. Tendencje leżące u podstawy tego zagrożenia - zarówno w Polsce, jak i w wielu innych krajach - nie były jeszcze tak wyraźnie widoczne nawet kilkanaście lat temu, w czasach, kiedy sądy i oceny Jana Jończyka mogły jeszcze nie budzić zdziwienia. Być może właśnie z nieuwzględnienia zasięgu i powagi zachodzących zmian wynikają nieporozumienia, które znalazły wyraz w omawianym artykule. Nieporozumień tych jest wiele, wszystkie one mają jednak ważny wspólny mianownik. Mianownikiem tym jest niechęć autora do wyciągnięcia wniosków z faktu, że świat zmienia się szybko, a Polska zmienia się jeszcze szybciej w okresie transformacji systemowej. Jednym z wniosków jest konieczność zrewidowania starego paradygmatu w ubezpieczeniach społecznych. Nie można szablonów powstałych wiele lat temu przyłożyć do współczesnej rzeczywistości, następnie dziwić się, że nie pasują, i obciążać za to tych, którzy pragną osiągnąć te same cele za pomocą metod dostosowanych do nowej rzeczywistości. Niewydolność starych rozwiązań Nieporozumienie pierwsze: czym jest ubezpieczenie społeczne na wypadek starości? Nie jest prawdą - jak sugeruje artykuł - że reforma zlikwiduje ubezpieczenie społeczne. Istotą tych ubezpieczeń jest - z jednej strony - ustawowy przymus uczestnictwa oraz - z drugiej - grupowe organizowanie funduszy finansowych z przeznaczeniem na z góry określone wydarzenia losowe, tutaj starość. Ubezpieczeniowy charakter organizowania tych funduszy przejawia się w tym, że wysokość składek kalkulowana jest tak, aby wyrównać koszty wystąpienia ryzyka w wyznaczonej liczbie ubezpieczonych oraz w określonym czasie trwania ubezpieczenia. Dla uczestnika systemu ubezpieczenie społeczne od starości oznacza, że jego ryzyko socjalne będzie pokryte i że nastąpi wyrównanie między potrzebami pokrycia ryzyk socjalnych wszystkich ubezpieczonych a sumą zebranych środków dla tego pokrycia. Istotą ubezpieczenia społecznego jest więc to, że składek nie kalkuluje się w odniesieniu do indywidualnego ryzyka ubezpieczonych, lecz do ryzyka przeciętnego wyliczonego jako suma wszystkich ryzyk indywidualnych w zbiorowości ubezpieczonych. Zreformowany system emerytalny pozostanie więc w pełnym tego słowa znaczeniu systemem ubezpieczenia społecznego. Obowiązkowa składka będzie oczywiście kalkulowana według ryzyka przeciętnego dla wszystkich ubezpieczonych. Będzie więc wspólnota ryzyka. Utrzymany zostanie obowiązkowy charakter udziału. Istnieć będą rzeczywiste gwarancje i solidarność ubezpieczonych przez - z jednej strony - system "rygli bezpieczeństwa", w którym w razie niepowodzenia inni uczestnicy systemu pomagają pokrzywdzonym (np. mechanizm rachunku rezerwowego, funduszu gwarancyjnego i regwarancji państwa w filarze kapitałowym) oraz - z drugiej strony - emeryturę minimalną i system pomocy społecznej. Zachowany zostanie w pełni publiczny charakter instytucji obsługującej całość składki na wszystkie rodzaje ryzyk (ZUS), a instytucje drugiego filaru (fundusze emerytalne i zarządzające nimi towarzystwa emerytalne) będą publicznie regulowane i nadzorowane przez Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi. Żadna, powtarzam, żadna z kategorii społecznych i prawnych ubezpieczeń społecznych nie zostanie odrzucona, wbrew temu, co twierdzi artykuł, a częściowy powrót do kapitalizacji składki jest powrotem do źródeł ubezpieczeń społecznych, które długo opierały się na kapitalizacji składek. Co więc się zmieni? Ano coś, czego autor nie chce dostrzec: że w świetle postępującej niewydolności starych rozwiązań, czyli systemu monoubezpieczenia społecznego, prowadzącej do tego, że kategorie, o których pisze autor, stają się wyłącznie papierowe, zostanie nadana im rzeczywista, współczesna treść. Kategorie ubezpieczeń społecznych, o których pisze autor, w szczególności percepcja solidarności i wspólnego ryzyka, nie są w rzeczywistości stosowane w warunkach, w których składki na ubezpieczenie społeczne - w wyniku nieprzejrzystego wymieszania repartycji z redystrybucją - traktuje się jako podatki, a równocześnie występuje silna tendencja do unikania ich płacenia i do przechodzenia na emeryturę najwcześniej jak to możliwe. Publiczny charakter instytucji obsługującej system (ZUS) jest wyparty przez percepcję ZUS jako instytucji państwowej, niesamorządnej i pozbawionej osobowości prawnej. Wreszcie, gwarancje państwa uchodzą - słusznie - za czysto papierowe, w warunkach corocznego w latach 90. manipulowania podstawą wymiaru w związku z tym, że realne świadczenia spadły o 6 proc. w 1990 r. (oczywiście z uzasadnionych przyczyn, ale czego dotyczyła gwarancja?). Tak więc reforma w proponowanym kształcie stwarza warunki do nadania rzeczywistego znaczenia powyższym kategoriom, które - choć związane ze źródłami ubezpieczeń społecznych - w coraz mniejszym stopniu występują w polskim systemie ubezpieczeń społecznych, tak jak dzieje się we wszystkich krajach o monopolu filaru repartycyjnego. Artykuł zupełnie ignoruje, że większość wad obecnego systemu to wady dominacji repartycji w ogóle, a nie wady polskiej odmiany tego systemu. Porównać koszty i korzyści Nieporozumienie drugie: korzyści i koszty filaru kapitałowego. Filar kapitałowy przyniesie wyraźne korzyści uczestnikom systemu. Zwiększą się indywidualne oszczędności ludności, zmieni się także ich struktura w kierunku większego udziału oszczędności długookresowych. Oba te czynniki nie mogą nie przyspieszyć wzrostu gospodarczego. Międzynarodowa dywersyfikacja inwestycji funduszy emerytalnych, która z czasem będzie się zwiększać, umożliwi znacznie lepszą kontrolę ryzyka (m. in. dlatego, że makroekonomiczne szoki dotyczą różnych krajów w różnych okresach, a ludność różnych krajów starzeje się w różnym tempie). Długookresowe dane pokazują wyraźnie, że stopa zwrotu - przy obecnym poziomie rozwoju rynków finansowych, jakże różnym od tego, co widzieliśmy pięćdziesiąt, a nawet dwadzieścia lat temu - jest wyższa w filarze kapitałowym niż w filarze repartycyjnym. Artykuł całkowicie pomija te fakty. Koncentruje się natomiast na kosztach filaru kapitałowego. Rzeczywiście, koszty te będą najprawdopodobniej wyższe niż koszty w obecnym systemie ubezpieczenia społecznego. Nasz projekt wymienia wiele kroków, które będą podjęte w celu ich kontroli, przede wszystkim kosztów marketingu i sprzedaży (np. ograniczenie częstotliwości przechodzenia między funduszami, utrzymanie ZUS jako instytucji zbierającej składkę do obu filarów czy zakaz niektórych form akwizycji). Sedno sprawy jednak w porównaniu kosztów i korzyści, a nie w analizie samych kosztów. Dzisiejszy system bankowy w Polsce ma wyższe koszty administracyjne niż miał monobank piętnaście lat temu, ale korzyści w postaci sprawności działania systemu - nikt temu nie zaprzeczy - są o wiele wyższe. W dodatku koszty te - podobnie jak przy funduszach emerytalnych - w dużej części będą kosztami sektora prywatnego nie obciążającymi budżetu, a beneficjentami będą wszyscy obywatele. Ponadto, przytaczane przez autora koszty administracyjne obecnego systemu są sztucznie zaniżone, bo nie uwzględniają kosztów obsługi systemu ponoszonych przez pracodawców. Autor artykułu myli się w szczegółach dotyczących dodatkowych kosztów. Na przykład nie jest prawdą, że towarzystwa emerytalne będą mogły zlecać odpłatnie określone czynności zarządu osobom trzecim - będą one co najwyżej mogły powierzyć wyspecjalizowanemu podmiotowi prowadzenie indywidualnych kont. Nie jest prawdą, że upadłość towarzystwa emerytalnego kosztuje system, ponieważ wszystkie koszty będą pokrywane wyłącznie z majątku towarzystwa. Nie będzie problemem niejasność oferty firm ubezpieczeniowych, gdyż jedynym produktem oferowanym uczestnikom drugiego filaru będzie produkt prosty i jasny: emerytura dożywotnia. Nie jest prawdą, że koszty Urzędu Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi obciążą uczestników systemu - w drugim filarze pokryje je w całości budżet. Świadczenia będą rosły Nieporozumienie trzecie: "drastyczne obniżenie poziomu świadczeń" oraz "sprawiedliwość dla mniejszości społeczeństwa". Świadczenia nie ulegną obniżeniu, wręcz przeciwnie - będą rosły. Obniży się jedynie relacja świadczeń do płac, ale wyniknie to z realnego wzrostu płac, a nie spadku emerytur, które w naszych analizach były waloryzowane w stosunku do cen. Jeżeli chodzi o sprawiedliwość to - w istocie - w ujęciu koncepcji reformy za sprawiedliwe uznajemy wypłacenie takiej wielkości środków emerytalnych, jakie zostały przez jednostkę zgromadzone przez lata sumiennej pracy. Kwestią solidarności społecznej jest natomiast zapewnienie środków do życia tym, którzy z różnych względów nie byli zdolni do zapracowania na własną emeryturę. Wprowadzenie minimalnej emerytury, wypłacanej przez państwo, służyć ma właśnie zaspokojeniu tej potrzeby życia społecznego. To minimum będzie na tyle wysokie, na ile stać będzie społeczeństwo. Pozostawienie części środków najwyżej zarabiającym służyć ma ożywieniu ich aktywności gospodarczej, której efekty przynosić powinny wzrost zamożności całego społeczeństwa przez wzrost liczby miejsc pracy. Co do kwestii "rażąco wysokiego wartościowania ostatniej fazy zatrudnienia", to z przykrością stwierdzić musimy, iż ta część tekstu jest dowodem nieznajomości przez autora kategorii statystycznych i finansowych. Znaczny wzrost wielkości emerytury dla osób, które zdecydują się pracować dłużej, nie jest bowiem wynikiem arbitralnej decyzji państwa, od takich bowiem decyzji zreformowany system będzie wolny, ale wynikiem prostego rachunku: - z dwóch osób o tej samej długości życia z emerytury korzystać będzie dłużej ta, która pracowała krócej, a zatem mniejsza ilość zgromadzonych środków będzie musiała wystarczyć na większą liczbę lat, co w oczywisty sposób wpływa na wielkość otrzymywanych miesięcznie wypłat, - ze względu na naturę procentu składanego nawet ta sama wielkość środków inwestowana przez dłuższy okres przy tej samej stopie procentowej przynosi znacznie większy dochód, tak jak to się dzieje z oszczędnościami bankowymi; osoba, która dłużej powstrzyma się od konsumowania zgromadzonych oszczędności, uzyska po przejściu na emeryturę większą kwotę. Z tych powodów jedyny sprawiedliwy rachunek przyszłych należności emerytalnych, tj. rachunek aktuarialny, musi wartościować późne lata pracy wyżej. To liniowy sposób naliczania świadczeń jest gwałtem na naturze, zmuszającym pracowników do wcześniejszych emerytur wbrew ich woli i wbrew sprawiedliwości. O ekwiwalentności wkładu i zwrotu, której brak zarzuca nam autor opracowania, możemy więc mówić dopiero po powiększeniu zaoszczędzonych środków o dochód, jaki przynoszą dzięki wykorzystaniu ich przez system finansowy. Dalsze rozważania autora o "nowym podziale dóbr" są zatem całkowicie nieuprawnione, mogą natomiast służyć zaostrzeniu antagonizmów wokół reformy, wynikających z niezrozumienia lub nieznajomości jej zasad. Warto byłoby natomiast podkreślić, że tę reformę rzeczywiście robi elita z myślą o problemach, jakie mogą spotkać najuboższych, jeśli kroki zmierzające do zmiany obecnego systemu nie zostaną podjęte w najbliższej przyszłości. Elita poradziłaby sobie zapewne i bez reformy. Bezpieczne fundusze Nieporozumienie czwarte: przymus indywidualnego oszczędzania. Argumentacja artykułu prowadzona jest tak, jakby obecny system repartycyjny nie był przymusowy (a przecież jest), a wprowadzenie filaru obowiązkowych funduszy emerytalnych oznaczało wymuszenie ograniczenia konsumpcji. Tymczasem prawda jest taka, że w sferze obowiązkowego filaru ubezpieczeń zmieni się jedynie sposób zarządzania środkami, a nie ich forma czy wielkość. Zarówno składka, jak i sposób jej zbierania nie ulegną przecież zmianie. Istotne jest natomiast to, iż system stworzy motywacje i instrumenty do nadzorowania procesu zarządzania i dysponowania tymi środkami przez ich przyszłych odbiorców, co oznacza zaangażowanie w kontrolowanie ryzyka przyszłych świadczeń szerszych grup społecznych. Nie będzie możliwa utrata zgromadzonych w funduszach emerytalnych środków, gdyż te gwarantować będzie państwo. Zbankrutować natomiast może, tracąc jedynie własne środki, prywatne towarzystwo emerytalne, i to wskutek przekazania własnego kapitału na niedobór wynikający z niższych w porównaniu z innymi funduszami dochodów. Ryzykiem motywującym je do bardziej intensywnych wysiłków objęte są zatem niemal wyłącznie towarzystwa emerytalne, a nie uczestnicy funduszów emerytalnych. Ewentualne straty tych ostatnich polegać mogą jedynie na uzyskaniu średniego, a nie najwyższego zwrotu z zainwestowanych składek. Wypłacalność funduszy gwarantowana będzie przez sponsorowany przez wszystkie towarzystwa fundusz gwarancyjny oraz w ostatecznej instancji przez państwo. Projekt reformy - podkreślam dobitnie - to nie po prostu wprowadzanie przymusu indywidualnego oszczędzania. Projekt nie odrzuca kategorii wspólnoty ryzyka, solidarności, samorządności itd., nadaje im natomiast bardziej nowoczesny wymiar, pozwalający na indywidualne włączenie się do procesu zarządzania środkami. System będzie bardziej bezpieczny dzięki temu, że środki na starość gromadzone będą w co najmniej dwóch instytucjach (ZUS i obowiązkowy fundusz emerytalny) i że możliwa będzie osobista kontrola nad sposobem ich zarządzania. Grozi bankructwo Nieporozumienie piąte: brak konieczności zmian. Dokument przedstawiony przez Biuro Pełnomocnika dotyczy koncepcji zmian w systemie zabezpieczeń społecznych. Pisanie kolejnego dokumentu potwierdzającego niewydolność obecnego systemu byłoby o tyle bezcelowe, że o jego rychłym bankructwie świadczą powszechnie dostępne prognozy demograficzne oraz deficyt ZUS widoczny w kolejnych ustawach budżetowych, sztucznie obniżany - słusznym skądinąd - przesunięciem wypłat zasiłków rodzinnych poza ZUS. W tym kontekście argumenty o niesprawiedliwości i arbitralności obecnego systemu, cytowane przez autora za naszym opracowaniem, wydają się stosunkowo mało istotne. Zarzucając nam nadmierne uleganie "kampanii na temat rzekomej niewydolności i bankructwa ZUS", autor nie proponuje wyliczeń, które wskazywałyby na nieprawdziwość tych argumentów. Tymczasem z całą odpowiedzialnością twierdzimy, że przy obecnych warunkach, aby zbilansować system, bez radykalnej zmiany jego konstrukcji, należałoby podnosić udział wydatków państwowych na emerytury i renty w produkcie krajowym brutto aż do poziomu ok. 22 proc., a składkę na emerytury i renty do ponad 55 proc. funduszu płac. Swojej opinii o możliwości zbilansowania systemu "przez dokonanie istotnych korekt w jego ramach, z uwzględnieniem demograficznej komponenty" autor nie popiera żadnymi przykładami, których, nawiasem mówiąc, bylibyśmy niezmiernie ciekawi. Korzyści filaru kapitałowego dla wzrostu gospodarczego są przez autora całkowicie pomijane. Projekt reformy został poddany ocenie ekspertów, aby usunąć jego ewentualne niedoskonałości, i przedstawić do wdrożenia taki, który zapewni bezpieczną przyszłość milionom odchodzących na emerytury Polaków za pięćdziesiąt, a nie pięć lat. Nie straszyć juntą Nieporozumienie szóste: nadużycie przykładu chilijskiego. W swojej krytyce projektu reformy autor sięga po przykład chilijski, oczekując zapewne, iż będzie to ostateczny argument przekreślający zarówno jej sens ekonomiczny, jak i społeczny. Trzeba przyznać, iż w społeczeństwie polskim ze względu na doświadczenia stanu wojennego jest to argument niezwykle silnie oddziałujący na emocje. Warto też pamiętać, że obalenie lewicowego rządu Allende przez prawicową juntę Pinocheta było przez lata wykorzystywane do własnych celów przez propagandę gierkowską. Posługiwanie się nim w celach demagogicznych jest na dodatek o tyle łatwe, że ze względu na położenie geograficzne Chile i niewielkie znaczenie tego państwa dla kontaktów gospodarczych i politycznych Polski wiedza o nim jest, niestety, bardzo mała. Aby ostatecznie skończyć ze straszeniem przyszłych emerytów juntą chilijską, chciałbym przypomnieć autorowi artykułu oraz wszystkim tym, którzy zbyt łatwo po argument ten sięgają, że: - w istocie reformę emerytur w Chile wprowadzono na podstawie prac wąskiej grupy ludzi, początkowo wbrew wojskowym i przy rosnącym poparciu społecznym. Porównywanie tej sytuacji z Polską nie ma jednak sensu, gdyż sytuacja gospodarcza, w jakiej znajdowało się wówczas Chile, była znacznie gorsza niż obecnie w Polsce. Nie zmienia to faktu, że reforma chilijska postrzegana jest pozytywnie przez społeczeństwo tego kraju i że stała się bodźcem do rozwoju systemu finansowego oraz przyspieszenia wzrostu gospodarczego, dając podstawę dla wzrostu zamożności całego społeczeństwa. Statystycznie rzecz biorąc, dochód narodowy na mieszkańca Chile jest, nawiasem mówiąc, prawie 2-krotnie wyższy niż na przeciętnego mieszkańca Polski. Wyższe są także w porównaniu z Polską wskaźniki chilijskiego poziomu wykształcenia i zdrowotności społeczeństwa; - żadne z państw reformujących systemy emerytur, w tym państwa Ameryki Łacińskiej, nie skopiowały systemu chilijskiego, głównie ze względu na istniejące w nich odmienności instytucjonalne i ogólnogospodarcze. W Argentynie, Peru, Kolumbii czy ostatnio w Meksyku reformę wprowadzono w warunkach demokratycznych i z dużymi zmianami w stosunku do pierwowzoru chilijskiego. Wspólnym mianownikiem było jedynie trzymanie się po raz pierwszy zastosowanej w Chile idei wiązania wypłat emerytalnych z indywidualną aktywnością zawodową oraz angażowanie sektora prywatnego do zarządzania środkami emerytalnymi. Reformy podobnego typu - jak podkreślałem wcześniej - wprowadziły już lub rozpoczęły ich wdrażanie nie tylko znacznie bardziej rozwinięte gospodarczo od Polski kraje takie jak Szwajcaria, Holandia, Australia, Singapur, ale także bliskie nam Węgry czy Łotwa. Sądzę, że uczciwe byłoby określanie projektu reformy systemu zabezpieczeń społecznych w Polsce mianem syndromu węgierskiego lub szwajcarskiego. Byłoby to bliższe prawdy, zważywszy, iż zarówno w tych państwach, jak i w Polsce reformy te odbywają się w warunkach demokratycznego państwa prawa, a nie wojskowej dyktatury. Na co nas stać Nieporozumienie siódme: problemy okresu przejściowego. Zgadzam się z autorem, że konieczność sfinansowania reformy jest najtrudniejszym jej elementem. Gdyby nie ograniczenia finansowe, które w ujęciu makrogospodarczym przekładają się na ograniczenia budżetowe i równowagę gospodarczą, nasza skłonność do obdarowywania wszystkich zainteresowanych jak najwyższymi świadczeniami byłaby znacznie większa. Faktem jest jednak, że cała koncepcja reformy zbudowana została na bazie tego, na co jako społeczeństwo możemy sobie pozwolić, czyli na ile nas stać. Nie bez znaczenia jest tu moment rozpoczęcia reformy - dzięki korzystnym tendencjom gospodarczym w Polsce (wzrost związany z efektami reform gospodarczych) i na świecie oraz ciągle jeszcze dostępnym zasobom prywatyzacyjnym stać nas przez najbliższe kilka lat na trochę więcej, niż byłoby to możliwe w innych warunkach. Dzięki temu obciążenia, jakim podlegać będzie pokolenie dzisiejszych czterdziesto- i pięćdziesięciolatków będą mniejsze niż te, jakie musieliby ponieść przy braku lub odkładaniu reform, tzn. niska emerytura w przyszłości i obciążenie ich dzieci (czyli pokolenia, które moralnie będzie zobowiązane do pomocy niepracującym rodzicom) podwójnymi kosztami reform. Nie śmiemy twierdzić, że jest to sprawiedliwe, ale po prostu sprawiedliwsze. Nasze poczucie sprawiedliwości wzmacnia fakt, iż racjonalizacja obecnego systemu nie polega na obniżaniu świadczeń, ale przede wszystkim na uszczelnianiu systemu, czyli budowaniu motywacji dla czarnej i szarej strefy gospodarki do ujawniania swoich dochodów i płacenia składek na świadczenia, z których i tak przecież będą w takiej czy innej formie korzystać. Za niesprawiedliwe uważamy bowiem uchylanie się od pełnego ujawniania dochodów i płacenia składek, gdy każdemu przysługuje minimalna emerytura i opieka zdrowotna. Niezbędne ustawy Nieporozumienie ósme: aspekty konstytucyjne i polityczne. Realizacja projektu reformy, przez wielu ekspertów ocenianego jako kompetentny i profesjonalny, wymaga uchwalenia przez Sejm 6-7 nowych ustaw i nowelizacji kilkunastu. Wszystkich tych potrzeb jesteśmy świadomi i zarówno my jako autorzy, jak i polskie organa legislacyjne nie ignorują ich. Kalendarz prac, jaki sobie założyliśmy, zakładał przygotowanie najpierw ustawy o wykorzystaniu wpływów z prywatyzacji części mienia Skarbu Państwa w celu wsparcia reformy systemu ubezpieczeń społecznych oraz ustawy o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych jako tych, które umożliwią stworzenie podstaw materialnych reformy i pozwolą podjąć niezbędne przygotowania zaangażowanym w nie instytucjom, takim jak banki, firmy ubezpieczeniowe, fundusze inwestycyjne, instytucje nadzorcze itd. To dobrze, że Rada Ministrów przyjęła już te projekty ustaw. Inwestycje niezbędne do zarządzania środkami emerytalnymi są kosztowne i najwyższy czas, aby zainteresowane nimi instytucje rozpoczęły przygotowania. Gotowa jest już ustawa o pracowniczych programach emerytalnych. Przygotowuje się ustawę o systemie ubezpieczeń społecznych oraz kilka innych nowelizacji i zmian. Kwestie przystawalności projektu reformy do zasad konstytucyjnych wymagają nowoczesnego spojrzenia na to, czym jest zabezpieczenie społeczne. Jak podkreśliliśmy wcześniej, sposób, w jaki autor opracowania postrzega tradycyjne kategorie ubezpieczenia społecznego, odpowiada nie tyle zasadom prawnym, ile nawykom nabytym podczas propagandy (a nie praktyki!) państwa socjalistycznego w Polsce. Reforma, co należy jeszcze raz podkreślić, zmienia sposób zarządzania składką na ubezpieczenie społeczne, a nie składkę czy jej formę prawną. Wątpliwości autora można porównać z rozważaniem, czy sklep, który został sprywatyzowany i wyposażony w nowoczesne kasy fiskalne, przestał być sklepem i czy zakłóca to umowę sprzedaży w ujęciu kodeksu cywilnego. Zdumiewające wydaje się rozczarowanie autora unikaniem przez obecny rząd wciągania reformy w "przedwyborcze debaty i walki". Gdyby takim debatom poddany był swego czasu program Balcerowicza, to jeszcze do dziś kupowalibyśmy buty na kartki i chleb spod lady. Na szczęście i wówczas, i dziś ekipy rządzące oraz elity polityczne mają dość odpowiedzialności za państwo i jego stan w długim okresie, aby uznać, że reforma jest konieczna i że podlegać powinna najpierw analizie ekonomicznej, a nie politycznym przepychankom. I to jest chyba piękne w "polskim surrealizmie politycznym", że kłócimy się o rzeczy drobne, natomiast w sprawach naprawdę ważnych stać nas na dojrzałość i rozwagę. A propos lewicowości i polityki: czy autor dostrzegł, że obecny system emerytalny zawiera w sobie ukrytą redystrybucję od biednych do bogatych, ponieważ to bogaci jako żyjący dłużej korzystają z "uwspólnienia" ryzyka? Czy autor zauważa, że niebranie pod uwagę składek z wczesnego okresu kariery zawodowej uderza w niżej zarabiających, którzy zazwyczaj mają mniej lat spędzonych w szkole? Czy nie jest zrozumiałe, że każdy rząd wrażliwy na bezzasadność tego typu ukrytej redystrybucji, usiłowałby ją usunąć? Co na świecie Nieporozumienie dziewiąte: my a inni. Omawiany artykuł zdaje się traktować kierunek polskich zmian jako idiosynkratyczne dziwactwo. Chociaż polski program reform wynika wyłącznie z polskich uwarunkowań wewnętrznych, nie jest bezzasadne rozejrzenie się wokół siebie. Co dzieje się wokół nas w kwietniu 1997 r.? Oto na Węgrzech, rządzonych przez sojusz zreformowanej Węgierskiej Partii Socjalistycznej oraz Partii Wolnych Demokratów, przedkładany jest właśnie do parlamentu pakiet ustaw wprowadzających nowy wielofilarowy system emerytalny z drugim filarem w postaci powszechnych obowiązkowych, otwartych, konkurujących ze sobą funduszy emerytalnych. Oto w Szwecji jesteśmy w przededniu wprowadzenia systemu emerytalnego, zawierającego także filar kapitałowy, oraz ścisły związek składki i świadczenia w filarze repartycyjnym (w postaci tego, co w naszym projekcie nazwaliśmy "kapitałem uprawnień emerytalnych"). Oto na Łotwie - gdzie system kapitałowych uprawnień emerytalnych działa już pełną parą - wprowadza się filar powszechnych funduszy kapitałowych. Oto w Szwajcarii, Danii, Holandii, Wielkiej Brytanii czy Australii dominują powszechne ubezpieczenia kapitałowe (tj. grupujące co najmniej 70 proc. siły roboczej), a w niektórych wypadkach (Szwajcaria, Australia) obowiązkowe kapitałowe systemy zabezpieczenia na starość. Oto w przynajmniej sześciu krajach Ameryki Łacińskiej działają systemy oparte na przymusowej kapitalizacji całości (Chile) lub części składki. Oto w Stanach Zjednoczonych Doradczy Panel Prezydenta ds. Reformy Ubezpieczeń Społecznych proponuje wprowadzenie systemu trójfilarowego à la rozwiązania latynoamerykańskie... Nie dlatego robimy reformy, ponieważ robią je inni. Powinniśmy jednak dobrze wiedzieć, co i dlaczego robią inni, aby nie powielić cudzych błędów i czerpać z innych doświadczeń tylko to, co wzbogaca nasz program. Komu służą reformy Nieporozumienie dziesiąte: cele i beneficjenci reform. Kolejnym przykładem problemów autora omawianego artykułu z podstawowymi kategoriami ekonomicznymi i finansowymi jest zarzut, iż jedyny cel reform jest natury fiskalnej. Oczywiście, że cały wysiłek podejmowany jest po to, aby w przyszłości za emerytury nie płacić głębokim deficytem budżetowym i okradającą nas wszystkich inflacją. Fundusze emerytalne nie będą natomiast źródłem finansowania deficytu, ale źródłem finansowania prywatnych inwestycji i rozwoju gospodarczego. Gromadzone przez fundusze środki będą bowiem za pośrednictwem systemu finansowego, a więc przez kredyt bankowy i hipoteczny, inwestycje w akcje i obligacje, zasilać wzrost gospodarczy. Część tych środków, zgodnie zresztą z normami ostrożnościowymi obowiązującymi w najbardziej rozwiniętych systemach finansowych, będzie inwestowana w rządowe papiery wartościowe jako najbezpieczniejszą formę lokat; cześć będzie też zapewne inwestowana za granicą w celu dywersyfikacji ryzyka. Jest natomiast całkowitą nieprawdą, że fundusze emerytalne będą zobowiązane do inwestowania w dłużne papiery Skarbu Państwa. Nie wiedzieć czemu, do beneficjentów reformy ubezpieczeń w Polsce autor wciągnął także instytucje międzynarodowe, przedstawiane w tonie żądnych krwi bestii. Warto więc przypomnieć, że Polska jest członkiem założycielem tych instytucji, ma w nich swoich przedstawicieli i systematycznie wpłaca statutowe składki na finansowanie ich działalności. Od kiedy mamy w Polsce zrównoważony bilans płatniczy, prawie nie korzystamy z pomocy finansowej tych instytucji, dlatego ich wskazania mają jedynie charakter doradczy, a nie warunkowy. Korzystanie z rad specjalistów Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego nie wydaje się zresztą zbytnio nierozważne, jeśli wziąć pod uwagę, iż instytucje te zatrudniają fachowców z całego świata, którzy pracując w różnych krajach, mają unikatową możliwość poznania i wymiany najlepszych doświadczeń gospodarczych krajów, z jakimi się w swojej codziennej pracy stykają. I wreszcie ostatnia uwaga, w imię pamięci nieodżałowanego autora "Bambini di Praga". Instytucje i rozwiązania krytykowane przez autora są tworzone właśnie po to, aby nie było wolnego pola dla oferujących złudzenia aferzystów. Mam nadzieję, że nadchodzi czas przejścia od etapu konieczności polemiki z tymi, którzy wciąż oferują polskim przyszłym emerytom złudzenia dnia wczorajszego, do etapu wspólnej pracy nad zapewnieniem jak najwyższej jakości projektowanych rozwiązań. Autor jest dyrektorem Biura Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego
systemy społecznych ubezpieczeń emerytalnych oparte na dominacji filaru repartycyjnego przeżywają ogólnoświatowy kryzys. Przygotowany w Biurze Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego projekt reform jest odpowiedzią na zagrożenie kompromitacji systemu emerytalnego. Obowiązkowa składka będzie kalkulowana według ryzyka przeciętnego dla wszystkich ubezpieczonych. Utrzymany zostanie obowiązkowy charakter udziału. Istnieć będą rzeczywiste gwarancje i solidarność ubezpieczonych. instytucje drugiego filaru będą nadzorowane przez Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi. Filar kapitałowy przyniesie wyraźne korzyści uczestnikom systemu. za sprawiedliwe uznajemy wypłacenie takiej wielkości środków emerytalnych, jakie zostały przez jednostkę zgromadzone przez lata pracy.Kwestią solidarności społecznej jest Wprowadzenie minimalnej emerytury. sprawiedliwy rachunek przyszłych należności emerytalnych musi wartościować późne lata pracy wyżej. System będzie bardziej bezpieczny dzięki temu, że środki na starość gromadzone będą w co najmniej dwóch instytucjach i że możliwa będzie osobista kontrola nad sposobem ich zarządzania. Reformy podobnego typu wprowadziły już lub rozpoczęły ich wdrażanie bardziej rozwinięte gospodarczo od Polski kraje.racjonalizacja obecnego systemu polega na budowaniu motywacji dla szarej strefy gospodarki do ujawniania swoich dochodów i płacenia składek na świadczenia. Fundusze emerytalne nie będą źródłem finansowania deficytu, ale źródłem finansowania prywatnych inwestycji i rozwoju gospodarczego. Część środków będzie inwestowana w rządowe papiery wartościowe; cześć będzie inwestowana za granicą.
ROZMOWA Artur Partyka, wicemistrz olimpijski w skoku wzwyż Poprawka z Atlanty FOT. (C) PRZEMEK WIERZCHOWSKI/PAP Dlaczego to zrobiłeś: nagle przestałeś skakać w zeszłym roku? ARTUR PARTYKA: Nie mogłem znaleźć chęci do treningu. Nie umiałem sobie wytłumaczyć, dlaczego mam trenować. Co takiego muszę jeszcze osiągnąć. Wiedziałem, że czeka mnie olimpiada. Monitorowałem swój organizm i czułem, że coś jest nie tak. Może nie fizycznie. Fizycznie trzymałem jakiś poziom. Ale coś się działo z moją motywacją. Wszedłeś w stan nasycenia. Tak... Uzgodniliśmy z trenerem, że muszę trochę zwolnić. Nabrać dystansu, odetchnąć... Nie bałeś się, że ten pociąg odjedzie bez ciebie? Że jak raz wyskoczysz, nigdy go nie dogonisz? Cały czas się tego boję. Przecież czytałem twój tekst. Stale go noszę przy sobie, w portfelu. Zaraz, zaraz... Gdzie ja go mam? (Artur przeszukuje portfel. Grzebie w przegródkach. Wyciąga wycinek gazety starannie złożony w kwadrat.) O... jest tutaj! To się nazywa "Musi złapać wagonik". Wiosną to napisałeś, w zeszłym roku. Ten artykuł był dla mnie swoistym memento. Stale mi przypominał, jak bardzo jest to trudne i czym ryzykuję. Ale z drugiej strony miałem świadomość, że jeśli pociągnę normalny trening od jesieni do lata, to gdzieś pęknę. Zresztą nawet zacząłem normalnie trenować i wszystko było na "nie". Tu się przeziębiłem, tam złapałem infekcję. Tu mnie coś zakłuło, tam zastrzykało. Mój organizm się buntował. Moja psychika się buntowała. Powiedziałem sobie: stop! I tak, i nie. Niby robisz sobie wakacje. Niby cię nie ma. A przychodzą mistrzostwa Polski i Partyka pojawia się w pracy. Ni stąd, ni zowąd skacze 230 i znowu znika. Znaczy trochę się wahałeś. Przez dwa i pół miesiąca nie robiłem praktycznie nic oprócz lekkich truchcików i rozciągania. Aż przyszło to, co chciałem, żeby przyszło. Duży niepokój ruchowy. Nagle poczułem, że jak zaraz nie wyjdę na trening, jak zaraz czegoś nie zrobię, to mnie rozerwie. To się nazywa głód sportu, który straciłem, ale wrócił. Jak się rzuciłem na te ciężary i na te wieloskoki, trener zaczął się rozglądać za nerwosolem. On mówi: Artur, ty się uspokój. Ja mówię: trenerze nie mogę, muszę... Dawałem sobie w kość przez jakiś tydzień. Po tygodniu byłem jak kiszony ogórek. Kwas mlekowy tak mi zakwasił mięśnie, że musiałem poluzować. Po pięciu tygodniach przygotowań zrobiliśmy trening techniczny. Wyszło na to, że mogę spróbować startu w mistrzostwach Polski. Przyjechałem, skoczyłem dwa trzydzieści i nabrałem chęci na ciąg dalszy. Szybko się okazało, że poprzeczkę można przeskoczyć, ale własnego organizmu... niestety nie. Pięć tygodni treningu to tyle co nic. Na jeden, dwa starty wystarczy, ale nie da się na tym zbudować sezonu. Jednak w sumie uzyskałem efekt, o który mi chodziło. Znowu chciało mi się skakać i trenować. Rozumiem, że teraz jesteś jak nowy. Myślisz po nowemu, trenujesz po nowemu... Rzeczywiście tak to wygląda. Skończyłem z nużącą rutyną. W myśleniu o treningu i w samym treningu. Zmieniliśmy jego organizację i strukturę. Problem budowania siły rozwiązaliśmy inaczej, niż rozstrzygaliśmy wcześniej. Inaczej dobieramy ćwiczenia. Wróciliśmy do treningu gimnastycznego sprzed czterech lat. Krótko mówiąc, wracamy do rzeczy sprawdzonych, do sprawdzonych form treningowych, których zaniechaliśmy na jakiś czas. Czyli stare środki dla nowych bodźców? Tak. W procesie treningowym nie da się wymyślić rzeczy całkiem nowych. Istota sprawy to właściwy wybór. Taki dobór środków treningowych, o których wiadomo, że są skuteczne i nie nudzą. Rok po roku trzeba budować ten sam fundament. Trzeba zrobić siłę, trzeba zrobić skoczność. Od tego się nie ucieknie. Ale można to robić na różne sposoby: poprzez mechaniczne powielanie tych samych ćwiczeń albo wprowadzając zmiany. Wtedy trening staje się ciekawszy, psychika nie parcieje. Masz nową motywację i energię do treningu. A jaki jest twój cel? Po pierwsze, nowy rekord Polski. Po drugie, powrót do czołówki skoczków świata. A olimpiada w Sydney? Oczywiście, olimpiada w Sydney jak najbardziej. Ale więcej nic ci nie powiem. Nie lubię... Jesteś przesądny? Bardzo. I wolę nie rozwijać tego wątku... Niemówienie o przesądach to jeszcze jeden przesąd, ale ty te swoje obrządki celebrujesz publicznie. Szara dresina z kapturem, w którym wyglądasz jak kapucyn przy pacierzach. Znamy to, znamy... Jak długo chcesz jeszcze skakać? Dwa lata. Do Sydney i rok potem. Nie można kończyć kariery sportowej ot tak, rach-ciach. Potrzeba przynajmniej roku na roztrenowanie wyczynowe. Przypuszczam, że finansowo jesteś już zabezpieczony. Raczej tak. Na pewno nie jestem pod tym względem pokrzywdzony. Mam pewien komfort, który zapewnia mój sponsor, Zakład Płytek Ceramicznych z Opoczna. Albo inaczej, źle to ująłem. Mam duży komfort i duży spokój. Mój kontrakt z firmą jest tak skonstruowany, że pozwala na skupienie na treningu. Sam dobrze wiesz, jak ze mną jest. Nie jestem facetem, który strzela fajerwerki trzy razy na miesiąc przez okrągły rok. Moje cykle sportowe są dłuższe. Wynikają z takiej, a nie innej konstrukcji psychofizycznej. Muszę długo ładować swoje akumulatory na to jedno albo dwa duże wyładowania. Zakład w Opocznie daje mi ten spokój i tę możliwość. To bardzo ważne. Nie wiem, jak by wyglądała cała moja kariera, gdybym tego nie miał. Wróciłeś, chcesz wygrywać. Będziesz brał doping? Nie, nie będę... A ile brałeś do tej pory? Nic nie brałem... Skąd ci to przyszło... Stąd mi przyszło, że wszyscy biorą. Dlaczego ty miałbyś nie brać? Ja bym nie powiedział, że wszyscy biorą. Nie mam dowodów, zresztą nie szukam... Zacznijmy jeszcze raz. Patrzę na Sotomayora, który patrzy na poprzeczkę. Żadnych dylematów wewnętrznych. Oko zimne, twarz kamienna. Według mnie: sterydy spodem, psychotropy wierzchem. Patrzę na ciebie - facet walczy z własną głową. Strasznie walczy. Masz rację, ja walczę z głową. To prawda. Najcięższe boje staczam we własnej głowie, z własną wyobraźnią. I zamiast złota zbierasz sreberka. Przyjmując sterydy jak każdy, miałbyś większą pewność siebie. Wiedziałbyś, że noga łaski nie robi, więc głowa nie musi się martwić. Nie kłóciłbyś się z własną głową, tylko skupił na poprzeczce. Nie myślisz, że lepiej brać? Nigdy tak nie myślałem. Nie było takiego tematu. Ani ja go nie podjąłem, ani mój trener. Nigdy. Słyszałem od chłopaków, że trener mówi: "weź"; że działacz mówi: "weź". Kiedyś byłem załamany, na początku kariery. Pamiętam, siedzieliśmy na zgrupowaniu przed Seulem i wszyscy na okrągło rozmawiali o prochach, o strzykawkach, o kroplówkach. Prawie z płaczem zadzwoniłem do mamy. "Ja chcę do domu. Zastrzyki, tabletki. Co to za atmosfera?" Byłem wtedy zdruzgotany. Ale potem sam zacząłem stosować zastrzyki wspomagające. Kroplówki, które regenerują organizm, uzupełniają sole, witaminy, minerały. Są to rzeczy konieczne dla ludzi obciążonych takim wysiłkiem. My jesteśmy notorycznie osłabieni. Musimy sobie jakoś pomagać, wyrównywać bilans energetyczny. Jednak zastrzyk zastrzykowi i kroplówka kroplówce nierówne. To, o czym mówię, nie jest dopingiem. To jest farmakologia dozwolona przepisami i taka, która służy zdrowiu, która go nie niszczy. Przecież sport to są określone reguły gry. Kto sport uprawia, ten przyjmuje te reguły za własne i nie ma przeproś. Doping to złamanie reguł, zwykłe oszustwo. Nie bierzesz dopingu i jesteś tylko drugi. Bierzesz doping i jesteś pierwszy. To prosta kalkulacja. Nigdy jej nie robiłeś? Nigdy nie miałem dylematu: nie brać dopingu, czy brać doping, bo od tego zależy, czy będzie srebro, czy złoto. Jestem bardzo ambitnym zawodnikiem i walczę, ale nigdy za wszelką cenę. Przecież wiem, jakie są skutki dopingu, nawet kontrolowanego, dozowanego przez lekarzy. Ostatnio słyszałem w telewizji, że trzeba doping zalegalizować, i powiem ci, że się po prostu załamałem. Krótko mówiąc - z a ł a m a ł e m! Jeżeli to idzie w tym kierunku, jeśli ludzie mówią o tym głośno i publicznie, to ja się cieszę, że mnie to nie dotyczy, że nie będę już wtedy uprawiał sportu. Z takim sportem nie chcę mieć nic wspólnego. Nie chcesz, ale masz. Co z tego, że doping jest nielegalny, skoro jest. Legalizacja dopingu nie pogorszy sytuacji. Dzisiaj doping jest nielegalny i ludzie go biorą. Wierzysz, że otaczają cię rycerze bez skazy? Wśród polskich lekkoatletów nie ma tego tematu. Tak jak kiedyś był to główny wątek wszystkich rozmów, tak teraz się tego nie słyszy. Nikt nie opowiada, co wziął, ile wziął i jak się potem czuł. Owszem, rozmawiamy o stymulacji, o farmakologicznej regeneracji organizmu. Czy nie lepiej w tym okresie zastosować białko w takich a takich proporcjach, czy dołożyć więcej makaronu, czy mniej. To jest ta płaszczyzna dyskusji. To nie są tamte dawne rozmowy - "Kurcze, ale mi przyrosło". Nie ma tematu dopingu. Bardzo mnie pocieszyłeś. Znaczy o dopingu każdy wie tyle, że już nie musi się konsultować z innymi. O dietach wiadomo mniej. Bardzo krzepiące, bardzo... Nie jest tak, jak myślisz. W końcu tworzymy jedno środowisko. Mieszkamy w tych samych hotelach, trenujemy w tych samych halach. Każdy o każdym wie wszystko. Sam to przerabiałeś, więc wiesz, jak to jest. Zresztą działanie dopingu na formę jest przez wielu przeceniane. Odżywianie, diety, struktura treningu, to są sprawy decydujące. Niektórzy z dopingu robią fetysz. Rozmawiasz z Rosjanami, a oni tylko: "kakaja tablietka, kakaja tablietka?". Po mistrzostwach w Budapeszcie łazili za nami i pytali: "No skażycie malczyki, czto wy kuszajetie?". My im na to: "Mnoga tablietek, znajesz Sasza. Mnoga!" Łykali ten kit jak dropsy. Dla nich było nie do pomyślenia, że można wygrywać bez koksu. Popatrz na to z innej strony. Od dwóch, trzech lat polscy lekkoatleci zaczęli odnosić sukcesy jako grupa. Ale to są wyniki, które w latach osiemdziesiątych czy siedemdziesiątych dawałyby najwyżej siódme, ósme miejsca w finałach. Zatem bez przesady z tym koksem. Koks dawałby większego kopa w górę. Przy dobrej diecie, właściwym treningu oczywiście. Poza tym jesteśmy badani, często sprawdzani. Działają kontrole międzynarodowe. Przed każdym sezonem muszę wysłać do IAAF czy do PZLA faks z dokładną rozpiską zgrupowań. Oni muszą wiedzieć, gdzie jestem w danej chwili, żeby mogli przyjechać i zrobić badania. Jeżeli przyjeżdżają i nie ma mnie tam, gdzie powinienem być zgodnie z rozkładem, dostaję haka. A jeśli to się powtórzy, zostaję zawieszony za doping, bo taka nieobecność jest traktowana na równi z odmową poddania się badaniom. O wszelkich zmianach należy natychmiast powiadomić IAAF. Kto o tym zapomni, traci premię na najbliższym mityngu. Tak że trudno jest coś kombinować z prochami i liczyć na fart. A zatem w całym sporcie więcej jest farciarzy niż pechowców, niestety. Ale zostawmy doping. Co musi się stać, abyś kończąc karierę, mógł sobie powiedzieć: jestem spełniony, zrobiłem swoje? Musi stać się to, do czego zebrałem siły. To, po co wróciłem i jestem w sporcie. Co mnie motywuje i napędza. Krótko mówiąc - musi nastąpić poprawka z Atlanty. Muszę dogonić tamte dziesięć minut, które mi wtedy uciekły. Już je miałem, były moje i mi się wymknęły i wykazały, że mimo tylu doświadczeń, tylu zwycięstw nie jestem jeszcze skoczkiem dojrzałym. Muszę stanąć do tej poprawki i zdać egzamin. Rozmawiał: Marek Jóźwik
Dlaczego to zrobiłeś: nagle przestałeś skakać w zeszłym roku? ARTUR PARTYKA: Nie mogłem znaleźć chęci do treningu. Fizycznie trzymałem jakiś poziom. Ale coś się działo z moją motywacją.Przez dwa i pół miesiąca nie robiłem praktycznie nic oprócz lekkich truchcików i rozciągania. Aż przyszło to, co chciałem, żeby przyszło. Duży niepokój ruchowy. Nagle poczułem, że jak zaraz nie wyjdę na trening, jak zaraz czegoś nie zrobię, to mnie rozerwie. To się nazywa głód sportu, który straciłem, ale wrócił. Po pięciu tygodniach przygotowań zrobiliśmy trening techniczny. Wyszło na to, że mogę spróbować startu w mistrzostwach Polski. Przyjechałem, skoczyłem dwa trzydzieści i nabrałem chęci na ciąg dalszy. Szybko się okazało, że poprzeczkę można przeskoczyć, ale własnego organizmu... niestety nie. Jednak w sumie uzyskałem efekt, o który mi chodziło. Znowu chciało mi się skakać i trenować. Skończyłem z nużącą rutyną. W myśleniu o treningu i w samym treningu. Zmieniliśmy jego organizację i strukturę. Problem budowania siły rozwiązaliśmy inaczej, niż rozstrzygaliśmy wcześniej. Inaczej dobieramy ćwiczenia. Wróciliśmy do treningu gimnastycznego sprzed czterech lat. Krótko mówiąc, wracamy do rzeczy sprawdzonych, do sprawdzonych form treningowych, których zaniechaliśmy na jakiś czas. Masz nową motywację i energię do treningu. A jaki jest twój cel? Po pierwsze, nowy rekord Polski. Po drugie, powrót do czołówki skoczków świata. A olimpiada w Sydney? Oczywiście, olimpiada w Sydney jak najbardziej. Nie jestem facetem, który strzela fajerwerki trzy razy na miesiąc przez okrągły rok. Moje cykle sportowe są dłuższe. Wynikają z takiej, a nie innej konstrukcji psychofizycznej. Muszę długo ładować swoje akumulatory na to jedno albo dwa duże wyładowania. Pamiętam, siedzieliśmy na zgrupowaniu przed Seulem i wszyscy na okrągło rozmawiali o prochach, o strzykawkach, o kroplówkach. Byłem wtedy zdruzgotany. Ale potem sam zacząłem stosować zastrzyki wspomagające. Kroplówki, które regenerują organizm, uzupełniają sole, witaminy, minerały. Są to rzeczy konieczne dla ludzi obciążonych takim wysiłkiem. My jesteśmy notorycznie osłabieni. Musimy sobie jakoś pomagać, wyrównywać bilans energetyczny. Jednak zastrzyk zastrzykowi i kroplówka kroplówce nierówne. To, o czym mówię, nie jest dopingiem. To jest farmakologia dozwolona przepisami i taka, która służy zdrowiu, która go nie niszczy. Co musi się stać, abyś kończąc karierę, mógł sobie powiedzieć: jestem spełniony, zrobiłem swoje? Musi stać się to, do czego zebrałem siły.Co mnie motywuje i napędza. Krótko mówiąc - musi nastąpić poprawka z Atlanty.
NARCIARSKIE MISTRZOSTWA ŚWIATA Drugie złoto dla Stefanii Belmondo - Bjoern Daehlie znów bez medalu Dwaj twardziele w śnieżnej burzy MAREK JÓŹWIK z Ramsau We wtorek w Ramsau rozegrano drugą serię biegów łączonych. Kobiety startowały na dystansie 10 km, a mężczyźni na 15 km stylem dowolnym. Mistrzynią świata została Włoszka Stefania Belmondo - 28.54,9 (łącznie: 42.27,9), mistrzem Norweg Thomas Alsgaard - 40.38,9 (łącznie: 1:05.54,9). Drużynowy konkurs skoków w Bischofshofen wygrali Niemcy - 988,9 pkt. Polacy zajęli 9. miejsce - 549,2. Padało, pada i będzie padać. Konkretnie śnieg, dokładnie trzy dni. Potem ma wyjrzeć słońce. Obiecanki cacanki, tymczasem kolumna samochodów, długa na 10 kilometrów, utknęła na krętym podjeździe ze Schladming do Ramsau i... klapa. Z nudów policjanci zaczęli sprawdzać, kto ma łańcuchy. Temu, kto nie miał, kazali zawracać i zakładać. Łatwo powiedzieć "wiśta, wio", jak mawiał pewien bohater pewnego serialu, ale na tej drodze zawraca się równie zgrabnie jak na desce do prasowania, więc wszystko to trwało, aż wszystkich przysypało. Nie wiem, czy ta kolumna się odkopała, bo nasz kierowca, spryciula, w miejscu zawinął. Polecieliśmy przez zboże, ocierając się o chłopskie chaty (bardzo podobne zresztą do willi w Konstancinie), o stodoły i obory, dotarliśmy do Ramsau. Uff... Nawiasem mówiąc, śnieg to żywioł. Trzeba tu być, żeby się dowiedzieć takich rzeczy. Nie wiem, czy za trzy dni po tych opadach zostanie choćby jeden komin wystający ponad śnieg w miasteczku Ramsau. Może tak, a może nie. W każdym razie samochodom trzeba będzie przypiąć narty. Nie wiem, ile płatków owsianych połknęła na śniadanko Stefa Belmondo. Ruszyła z 8. pozycji, po chwili była w czołówce, przylepiona do pleców Daniłowej. Na podbiegu ją wyprzedziła, a potem cięła jak frezarka, jak mały ratrak, jak skuter śnieżny. Cała jej wieś musiała się zalewać łzami szczęścia, kiedy ona pomykała po swój drugi złoty medal. Koledzy z włoskiej prasy podskakiwali, pokrzykiwali. Wyglądali jak śnieżne bałwanki. Nie przeczuwali, że to jeszcze nie koniec uciech; że i Valbusa podniesie im adrenalinę. Stefania Belmondo to skromna dziewczyna. W wypowiedziach nigdy się nie przechwala, nie pretenduje do roli gwiazdy. Tak też było i tym razem: "Po prostu dzisiaj czułam się dobrze. Ale to był trudny bieg. Jednak te złe warunki pomogły mi zrealizować moją taktykę. Jestem oczywiście bardzo szczęśliwa. Ale nie, wcale nie czuję się «królową Ramsau», chociaż jest to właściwie mój drugi dom." Martinsen okazała się faktycznie cieniutka w tej łyżwie. Wystartowała pierwsza, przybiegła ósma, dokładnie odwrotnie niż Belmondo. Neumannova w ogóle nie podjęła pracy. Jej szaman wyraźnie przekombinował. W biegu na 15 km wysiadła doskonale po 4 km. W biegu na 5 km zdobyła brązowy medal. Do biegu na 10 km wcale nie podchodziła. Migreny miewa czy co. Raczej czy co. Jej guru chyba wziął nie te pigułki z domu, co trzeba. Tak się jeszcze nie biesiła żadna medalistka mistrzostw świata, a ponadto osoba z towarzystwa w branży narciarstwa biegowego. Czeskim dziennikarzom wytłumaczono, że zniechęciły ją złe warunki, bo ona jest za ciężka na ten miękki śnieg w odróżnieniu od, dajmy na to, takiej Belmondo, która waży coś ze 46 kilogramów jak namoknie. Czesi to kupili patriotycznie, choć - jak się chwilę zastanowić - to Alsgaard z Myllylae powinni w tym śniegu utonąć, skoro każdy waży dwa razy więcej od Neumannovej. Kiedy biegały kobiety, śnieg padał i padał. Kiedy ruszyli mężczyźni, przyszła prawdziwa burza śnieżna. To było piękne porywające widowisko. Taka walka zdarza się w sporcie raz na wiele lat, a potem długo się ją pamięta i wspomina. Bjoern Daehlie postanowił wziąć rywali na lęki. Wystartował z potężnym impetem z piątej pozycji. Wymyślił to sobie tak: ja idę mocno, więc jestem mocny, a wy trzęście portkami. Jakoś nikt się nie przestraszył. Daehlie siadł za Myllylae i odjechali kawał do przodu. Ledwo ich było widać w tej burzy. Biegi na dochodzenie to najlepszy pomysł speców od reform narciarskich. Wszystko widać jak na dłoni. Wiadomo, kto prowadzi, a kto goni. Jest w tym taki prąd, że można by oświetlić Ramsau i jeszcze Haus. Myllylae jest mocny jak koń. I Alsgaard jest mocny jak koń. Alsgaard z początku trzymał się z tyłu, prowadził grupę pościgową, aż uznał, że przyszedł czas, żeby podskoczyć do Daehliego i Myllylae. Jak postanowił, tak zrobił. Wcześniej tamci dwaj zmieniali się na prowadzeniu. Daehlie konsekwentnie próbował straszyć rywala, pomykając jak rączy jeleń. Takie grepsy mogą zmylić telewidza, ale na pewno nie faceta, który ma was obok siebie i słyszy, jak rzęzi wam w płucach i widzi, jak noga wam mięknie. Co Daehlie wyrwał do przodu, to Myllylae poprawił i "wyszedł mu z tyłu", jak pisał klasyk. Kiedy Alsgaard dołączył, było dwóch Norwegów na jednego Fina. Szybko się jednak okazało, że nie będzie żadnych spółek z o.o. Alsgaard pracował na siebie i to on wykończył Bjoerna forsownym podbiegiem, kiedy przyspieszył, a za nim Myllylae. Bjoerna powoli zasypywał śnieg. Gończą sforę prowadził Valbusa. Ktoś im krzyknął, że Daehlie jest out, więc ostro przyspieszyli. Myllylae to twardy gość i Alsgaard to twardy gość. Dwóch twardzieli walczyło twardo w śnieżnej burzy, ale mądrzej rozegrał to Norweg. Tuż przed wjazdem na stadion całkiem się wyprostował, odetchnął głęboko i rozpoczął ten swój nieodparty finisz. Z dwóch twardzieli wygrał twardszy. Sam to później tak opisał: "Przed startem nie zakładałem, że będę zwycięzcą. Czułem się trochę zmęczony po poprzednich szybkich biegach. Ta pogoda była zupełnie nie dla mnie. Mika był tak silny, jak ja czułem się zmęczony, biegnąc za nim na ostatniej rundzie, ale postanowiłem zaatakować na finiszu. I tak też zrobiłem". To był naprawdę piękny bieg. Nic nie przesadzam, choć nie lubię takich określeń. I Daehlie rzeczywiście zgotował sobie tutaj efektowny pogrzeb własnej kariery. Pogrzeb wielkiej legendy. Pewnie jeszcze wygra kilka biegów w Pucharach Świata, może nawet powalczy o medal w maratonie, ale to już nie jest ten Bjoern. Za mocno i za długo napinał tę strunę, która teraz z wolna pęka. Biegi się skończyły i zaczęło się czekanie na skoczków. Na popołudnie w Bischofshofen zaplanowano konkurs drużynowy. Między innymi z udziałem Polaków. Przeszkadzał śnieg, a jeszcze bardziej wiatr. W porywach przekraczał 4 metry na sekundę, więc czekanie się przeciągało. W Trondheim wygrali Finowie, w Nagano Japończycy. Tutaj mocni są Niemcy i Austriacy. A kiedy zaczął się ten konkurs, okazało się, że są noszenia. Piotr Fijas wstawił do drużyny Wojtka Skupnia zamiast Marcina Bachledy. Skupień skoczył przyzwoicie i Adam Małysz też. Łukasz Kruczek słabiutko. Robert Mateja fatalnie jak na jego możliwości. Po pierwszej serii wylądowaliśmy na miejscu 9. na 12 drużyn. Zatem były noszenia, ale jednak nie dla wszystkich. Dla Niemców były, zwłaszcza dla Dietera Thomy, dla Japończyków i dla Austriaków też. Polaków nosił wiatr jakby mniej chętnie. A jednak nie tylko Polakom wiatr wiał w oczy. W drugiej serii Christoph Duffner wyciął Niemcom paskudny numer, bo wziął i się przewrócił, dokładnie w strefie lądowania, gdzie miał obowiązek stać i ustać. Każdy sędzia odjął mu za to po 10 pkt. Niemców wyprzedzili Japończycy, a ich trener padł ze szczęścia tak, jak stał. Na śnieg upadł biedaczek, może nabił sobie guza. Potem zrobiło się totalne zamieszanie. Sędziowie zatrzymali trzecią grupę. Puścili czwartą, którą także zatrzymali. Rekord skoczni poprawiano parę razy tego dnia, więc były powody, tyle że wcześniej. Znowu czekano, zwlekano. Wystrzelono V-1, znaczy przedskoczka-pacholę z takim właśnie numerem na plecach. W końcu znowu wypuścili trzecią grupę z niższego rozbiegu. Potem czwartą. Do końca się kotłowało. Wszystko mogło się zdarzyć. Mogli wygrać Japończycy, mogli Niemcy. Napięcie wzrosło potwornie. Nie wytrzymał go Horngacher. Skoczył słabiej, niż chciał ten tłum, który patrzył w niego jak w tęczę. Nie wytrzymał Funaki. Jak zwykle skoczył pięknie, ale jednak bliżej od Schimtta. Wygrali Niemcy mimo upadków Duffnera i Hannawalda. Polacy utrzymali 9. miejsce. To był prawdziwie burzliwy dzionek na mistrzostwach świata w Austrii. Kobiety - bieg na 10 km na dochodzenie st. klasycznym: 1. Stefania Belmondo (Włochy) 42.27,9; 2. Nina Gawryluk (Rosja) 42.56,8; 3. Irina Taranienko-Terelia (Ukraina) 43.02,2; 4. A. Riezcowa (Rosja) 43.07,3; 5. O. Daniłowa (Rosja) 43.14,6; 6. K. Smigun (Estonia) 43.20,4; 7. A. Ordina (Szwecja) 43.39,0; 8. B. Martinsen (Norwegia) 43.41,1; 9. M. Theurl (Austria) 43.46,2; 10. S. Villeneuve (Francja) 44.10,0. Mężczyźni - bieg na 15 km na dochodzenie st. klasycznym (czas łączny): 1. Thomas Alsgaard (Norwegia) 1:05.54,9; 2. Mika Myllylae (Finlandia) 1:05.55,6; 3. Fulvio Valbusa (Włochy) 1:06.17,6; 4. J. Isometsa (Finlandia) 1:06.18,5; 5. J. Mae (Estonia) 1:06.19,0; 6. B. Daehlie (Norwegia) 1:06.19,4; 7. A. Prokurorow (Rosja) 1:06.20,1; 8. A. Stadlober (Austria) 1:06.22,9; 9. P. Elofsson (Szwecja) 1:06.29,6; 10. F. Maj (Włochy) 1:06.30,0...; 47. Janusz Krężelok (Polska, AZS AWF Katowice) 1:10.24,8. Drużynowy konkurs skoków (K-120): 1. Niemcy (Sven Hannawald, Christoph Duffner, Dieter Thoma, Martin Schmitt) 988,0; 2. Japonia (N. Kasai, H. Miyahira, M. Harada, K. Funaki) 987,0; 3. Austria (A. Widhoelzl, M. Hoellwarth, R. Schwarzenberger, S. Horngacher) 905,5; 4. Finlandia 855,7; 5. Słowenia 762,3; 6. Norwegia 707,1; 7. Czechy 639,5; 8. Szwajcaria 559,8; 9. Polska (Wojciech Skupień, Adam Małysz, Łukasz Kruczek, Robert Mateja) 549,2; 10. Rosja 548,8.Dziś na mistrzostwach 10.30 - kombinacja norweska drużynowo - skoki (K-90) 14.30 - kombinacja norweska drużynowo - sztafeta 4x5 km
We wtorek w Ramsau rozegrano drugą serię biegów łączonych. Kobiety startowały na dystansie 10 km, a mężczyźni na 15 km stylem dowolnym. Mistrzynią świata została Włoszka Stefania Belmondo - 28.54,9 (łącznie: 42.27,9), mistrzem Norweg Thomas Alsgaard - 40.38,9 (łącznie: 1:05.54,9). Drużynowy konkurs skoków w Bischofshofen wygrali Niemcy - 988,9 pkt. Polacy zajęli 9. miejsce - 549,2.Padało, pada i będzie padać. Konkretnie śnieg, dokładnie trzy dni. Nawiasem mówiąc, śnieg to żywioł. Stefa Belmondo Ruszyła z 8. pozycji, po chwili była w czołówce. cięła jak frezarka. to skromna dziewczyna. nie pretenduje do roli gwiazdy. Martinsen okazała się faktycznie cieniutka w tej łyżwie. Wystartowała pierwsza, przybiegła ósma, dokładnie odwrotnie niż Belmondo. Neumannova w ogóle nie podjęła pracy. Kiedy biegały kobiety, śnieg padał i padał. Kiedy ruszyli mężczyźni, przyszła prawdziwa burza śnieżna. Bjoern Daehlie Wystartował z potężnym impetem z piątej pozycji. siadł za Myllylae i odjechali kawał do przodu. Alsgaard z początku trzymał się z tyłu, prowadził grupę pościgową, aż uznał, że przyszedł czas, żeby podskoczyć do Daehliego i Myllylae. Kiedy Alsgaard dołączył, było dwóch Norwegów na jednego Fina. Alsgaard pracował na siebie i to on wykończył Bjoerna forsownym podbiegiem, kiedy przyspieszył, a za nim Myllylae. Gończą sforę prowadził Valbusa. Ktoś im krzyknął, że Daehlie jest out, więc ostro przyspieszyli. Alsgaard Tuż przed wjazdem na stadion całkiem się wyprostował, odetchnął głęboko i rozpoczął ten swój nieodparty finisz. To był naprawdę piękny bieg. Biegi się skończyły i zaczęło się czekanie na skoczków. Na popołudnie w Bischofshofen zaplanowano konkurs drużynowy. Między innymi z udziałem Polaków. Przeszkadzał śnieg, a jeszcze bardziej wiatr. Skupień skoczył przyzwoicie i Adam Małysz też. Łukasz Kruczek słabiutko. Robert Mateja fatalnie jak na jego możliwości. Do końca się kotłowało. Wszystko mogło się zdarzyć. Wygrali Niemcy mimo upadków Duffnera i Hannawalda. To był prawdziwie burzliwy dzionek na mistrzostwach świata w Austrii.
ROZMOWA Agnieszka Holland - przed dzisiejszą premierą jej najnowszego filmu Czasem wierzę w cuda FOT. WITOLD BRODA Miłość, seks, zbrodnia, przygoda, nawet władza i historia - te tematy powtarzają się na ekranie. Mówienie o wierze to prawdziwe wyzwanie. AGNIESZKA HOLLAND: Zdawałam sobie sprawę, że "Trzeci cud" niesie spore ryzyko, że opowiadanie o księdzu w średnim wieku i jego poszukiwaniu wiary wydaje się w dzisiejszym kinie dziwaczne i śmiałe. Ale mnie to właśnie pociągało. Kiedy przeczytałam scenariusz, miałam wrażenie, że mogę zrobić film bardzo osobisty. Wiara jest czymś niezwykle intymnym. Czy nie krępowało pani przełamanie tej bariery intymności, zadawanie głośno pytań, z którymi pewnie sama się pani boryka? Nie, w końcu po to się kręci filmy. Nigdy nie zrobiłam niczego, co nie potrącałoby strun ważnych dla mnie samej. Pod koniec XX wieku, w świecie racjonalnym i skrajnie materialistycznym, coraz trudniej jest wierzyć. A jednocześnie wiara jest coraz bardziej potrzebna. Bo ci, co docierają do kresu doświadczeń zracjonalizowanego świata i do granicy konsumpcji, zaczynają chyba czuć, że to nie wystarcza. Przedtem polityka i dziejowe kataklizmy kazały ludziom określać siebie i swoje miejsce. Dzisiaj ludzie nagle zdają sobie sprawę, że poruszają się w ideowej pustce. Poza tym wiek XX był czasem bardzo brutalnym, przyniósł ludzkości doświadczenie faszyzmu i komunizmu. Człowiek mógł przejrzeć się w lustrze i dostrzec, że gdy zabija Boga, staje się potworem. Ale jednocześnie pani film jest o zwątpieniu, o czystej tęsknocie za wiarą. Myśli pani, że wiara to lekarstwo na samotność współczesnego człowieka? W pewnym sensie tak, ale jednocześnie sądzę, że nie można jej traktować w sposób instrumentalny, bo wtedy zaczynamy się okłamywać. Wiara nie jest po to, żeby było lepiej, lżej czy mniej samotnie. Wiara jest czymś bardzo intymnym i jednostkowym. Przynajmniej ja to tak pojmuję. Może dlatego zawsze trudno mi było należeć do jakiegoś Kościoła. Miałam wrażenie, że wpisuję się w pewną instytucjonalną formę zależności. Z drugiej strony np. instytucja Kościoła katolickiego jest fascynująca i wielowymiarowa. Kościół gra różne role: religijne, ekonomiczne, polityczne, identyfikacyjne, estetyczne. Chciałam pokazać cały ten pejzaż. W "Trzecim cudzie" przeciwstawia pani wiarę miłości. To wybór, przed którym staje mój bohater, przed którym staje każdy ksiądz. Młody mężczyzna o normalnych skłonnościach seksualnych, zostając księdzem i traktując swoje zobowiązanie wobec Kościoła poważnie, decyduje się na odrzucenie bardzo istotnej sfery życia. Takie skrajne wybory bardzo mnie interesują. One zresztą nie dotyczą jedynie księży. Jeśli się jest artystą albo robi karierę, też trzeba rezygnować z jednych rzeczy dla innych. W pani filmie wybór jest tym bardziej tragiczny, że bohater jest człowiekiem wątpiącym i nieustannie zadaje sobie najważniejsze pytania. Bo gdyby tam, na górze, niczego nie było, to czemu poświęcił życie? Długo zastanawialiśmy się, jak ten film powinien się skończyć. Czy ojciec Shore ma pozostać księdzem, czy też pozwolimy mu związać się z dziewczyną. Zwłaszcza że przecież niewielu jest mężczyzn tak urzekających, więc to niemal marnotrawstwo, by taki człowiek nie uszczęśliwił jakiejś kobiety. Ciekawa jestem, jak "Trzeci cud" został przyjęty przez samych księży? Film wszedł na razie na ekrany tylko w Ameryce, gdzie Kościół jest bardziej liberalny. Tam wielu księży odebrało go jako opowieść o sobie. Jeden z nich powiedział mi: "Księża będą bardzo ten film lubić, biskupi nie bardzo". Starałam się zrobić film prawdziwy - zarówno w warstwie społeczno-socjologicznej, jak i metafizycznej. Poważnie zastanowić się, co jest ważne. Wyobrażam sobie, że w dzisiejszych warunkach, gdy kino musi być przedsięwzięciem komercyjnym, bardzo trudno jest doprowadzić do realizacji tak trudnego i kontrowersyjnego obrazu. Ten film powstał trochę przez przypadek. Niezależna kompania dała na niego pieniądze z jakichś powodów dla mnie niemal tajemniczych. Ale to prawda, taki film bardzo trudno jest wyprodukować i bardzo trudno jest go potem sprzedać. "Trzeci cud" był chyba także trudny z punktu widzenia realizatorskiego - świat metafizyki niełatwo daje się zamykać na celuloidowej taśmie. Podstawowe pytanie brzmiało: Jak sfilmować cuda bez efektów specjalnych i walenia w bębny, jak zrobić to na takim samym poziomie realności jak wszystkie inne sceny. A jednocześnie zachować czystość emocjonalną. Mam nadzieję, że nam się to udało. A pani sama wierzy w cuda? Czasem wierzę, czasem nie wierzę. Kiedy robiłam ten film, to wierzyłam. Więc może zagłębienie się w taki temat jest rodzajem terapii. Człowiek otwiera się na taki wymiar, na jaki bardzo trudno jest się otworzyć w życiu codziennym. Żyje pani w bardzo szybkim tempie, wpisana w tryby rządzące przemysłem filmowym. A jednak potrafi pani zatrzymać się, żeby zadawać takie pytania... Kiedy robię film, staję się kimś innym. Jestem wewnętrznie skupiona, trochę jak w czasie modlitwy. To mnie regeneruje i daje mi poczucie sensu. Czy patrząc na swoją drogę twórczą, myśli pani, że ten film jest logiczną konsekwencją pani doświadczeń? Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, ale pewnie tak. "Trzeci cud" zrobiłam wprawdzie na podstawie obcego scenariusza, ale to był temat bardzo mi bliski. W filmie "Julia wraca do domu", który niedługo będę kręcić na podstawie własnego tekstu, też są podobne pytania. Wyreżyserowałam również w Telewizji Polskiej spektakl "Dybuka". Więc chyba wymiar duchowy czy mistyczny zaczyna mnie coraz bardziej interesować. Może jest to jakaś sublimacja, może wyraz zmęczenia światem. Przeszła jednak pani daleką drogę od kina moralnego niepokoju, niemal publicystycznego, poprzez spojrzenia na historię aż do czegoś, co jest niemal metafizyczne. Zawsze bardziej interesował mnie egzystencjalny wymiar życia. A teraz, rzeczywiście, ocieram się o metafizykę. Przypominam sobie drogę Krzyśka Kieślowskiego, była podobna. Więc może jest to naturalna droga Polaka tego pokolenia? Czy tylko Polaka? Filmy Kieślowskiego były wcześniej dobrze odbierane na Zachodzie. Myśmy jeszcze krzątali się, sprzątali i urządzali, nie rozumiejąc jego filmów, kiedy tam już zagłębieni w konsumpcję ludzie zaczęli tęsknić za duszą. Rzeczywiście, nie sądzę, by statystyczny Polak zajmował się poszukiwaniem duszy. Ma większe problemy, walczy o przetrwanie. Ale i Krzysztof, i ja wyrośliśmy z tego samego doświadczenia lat 60. i 70. To było mocne doświadczenie społeczne. Może reakcją na nie jest zmęczenie rzeczywistością w jej wymiarze racjonalnym. Mam wrażenie, że jest pani jedną z ostatnich postaci kina, które chcą się czuć nie rzemieślnikami, lecz artystami. Od jakiegoś czasu jestem pewnie na rozdrożu. Widzę dwa trendy kina światowego, gdzie można funkcjonować w miarę bezpiecznie. Jeden z nich to kino komercyjne, amerykańskie lub inne, ale robione na jego wzór. Drugi - high concept: niezależne, ekstrawagancko-drapieżne filmy ludzi takich jak Jarmusch, bracia Coen, może jeszcze kilku twórców europejskich. Najtrudniej jest dzisiaj uprawiać kino środka, takie jak kiedyś robił Truffaut czy Amerykanie lat 70. Kino opowiedziane zrozumiale, ale o pewnej skali złożoności, zawierające jakiś przekaz intelektualny. Takiemu kinu trudno być dzisiaj wiernym. Zwłaszcza gdy nie ma się swojej stajni. A ja przecież dryfuję. Trochę jestem w Stanach, trochę we Francji. Zresztą w Polsce też nie ma dobrej atmosfery dla kina środka. Tylko kilka osób próbuje je robić. Więc takie kino, jakie mnie pasjonuje, nie ma już swojego miejsca, choć mam wrażenie, że część publiczności jeszcze go potrzebuje. Może w ostatnim czasie filmy, o jakich mówię, częściej niż na dużym ekranie pojawiają się w telewizji. Ciągle szukam sposobów, żeby móc robić to, co mnie interesuje. Ale zaczynam czuć, że, mimo iż zdobyłam pewną pozycję, dochodzę do granicy. Myśli pani, że będzie pani zmuszona do wyboru? Ciągle jestem do takich wyborów zmuszana. Mam dwa projekty, na których bardzo mi zależy i które z trudem przebijają się do realizacji. A przecież dostaję ciągle scenariusze, które odrzucam. Kino hollywoodzkie z dużym budżetem i gwiazdami? Tak, przegadane głupawe teksty, rodem z soap opery. I naprawdę nie ma pani ochoty, żeby chociaż teraz, po takim trudnym filmie jak "Trzeci cud", pozwolić sobie na chwilę zabawy? Właściwie już to zrobiłam. Zrealizowałam krótki film dla nowego parku Disneya. Zainscenizowaliśmy na ekranie różne wydarzenia z historii Kalifornii, która na szczęście nie jest bardzo długa, więc dało się o niej opowiedzieć w 20 minut. Czysto warsztatowa zabawa. Więc już odreagowałam i jestem gotowa dalej szukać. Mam nadzieję, że niedługo zacznę "Julię", mam też propozycję z Universalu. To film o holokauście - temat dla mnie ważny, może się go podejmę, bo inaczej ktoś to zrobi gorzej. Myślę też o tym, żeby spróbować swoich sił w komedii. A poza tym czując, że mam już dużą swobodę warsztatową, tęsknię za czymś mniej konwencjonalnym. Chciałabym zrobić film, przy którym zapomniałabym o tym, czego się nauczyłam i mogłabym zacząć od nowa. Rozmawiała Barbara Hollender Więcej o filmie "Trzeci cud" i rozpoczynającej się w piątek retrospektywie filmów Agnieszki Holland w dzisiejszym dodatku "Dobre - lepsze - najlepsze"
Miłość, seks, zbrodnia, władza - te tematy powtarzają się na ekranie. Mówienie o wierze to wyzwanie. AGNIESZKA HOLLAND: Zdawałam sobie sprawę, że "Trzeci cud" niesie ryzyko, że opowiadanie o księdzu w średnim wieku i jego poszukiwaniu wiary wydaje się w dzisiejszym kinie dziwaczne i śmiałe. Pod koniec XX wieku, w świecie racjonalnym i skrajnie materialistycznym, coraz trudniej jest wierzyć. Bo ci, co docierają do kresu doświadczeń zracjonalizowanego świata i do granicy konsumpcji, zaczynają czuć, że to nie wystarcza. ludzie poruszają się w ideowej pustce. Ale jednocześnie pani film jest o zwątpieniu, o tęsknocie za wiarą. wiara to lekarstwo na samotność współczesnego człowieka? Wiara nie jest po to, żeby było lepiej, lżej czy mniej samotnie. Wiara jest czymś intymnym i jednostkowym. W "Trzecim cudzie" przeciwstawia pani wiarę miłości. To wybór, przed którym staje mój bohater, przed którym staje każdy ksiądz, decyduje się na odrzucenie istotnej sfery życia. Takie skrajne wybory bardzo mnie interesują. jak "Trzeci cud" został przyjęty przez samych księży? Film wszedł na ekrany w Ameryce, gdzie Kościół jest bardziej liberalny. Tam wielu księży odebrało go jako opowieść o sobie. "Trzeci cud" był trudny z punktu widzenia realizatorskiego - świat metafizyki niełatwo daje się zamykać na taśmie. Podstawowe pytanie brzmiało: Jak sfilmować cuda bez efektów specjalnych Żyje pani w bardzo szybkim tempie, A jednak potrafi pani zadawać takie pytania. Kiedy robię film, staję się kimś innym. Jestem skupiona, trochę jak w czasie modlitwy. Przeszła jednak pani daleką drogę od kina moralnego niepokoju do czegoś, co jest niemal metafizyczne. Zawsze bardziej interesował mnie egzystencjalny wymiar życia. teraz ocieram się o metafizykę. nie ma pani ochoty, żeby po takim trudnym filmie jak "Trzeci cud", pozwolić sobie na chwilę zabawy? już to zrobiłam. Zrealizowałam krótki film dla Disneya.
ROSJA Moskwa chce sprzedać Pekinowi broń za miliardy dol. Komentatorzy przypominają jednak, że kiedyś może być ona użyta przeciwko Rosjanom. Zwrot ku Azji PIOTR JENDROSZCZYK z Moskwy Rozpoczynająca się dzisiaj wizyta przewodniczącego Chin Jiang Zemina w Rosji jest logicznym przedłużeniem serii moskiewskich spotkań Borysa Jelcyna, w jakich uczestniczyli przywódcy Wspólnoty Niepodległych Państw, premier Indii oraz minister spraw zagranicznych Iranu. Równocześnie z Iraku wróciła rosyjska delegacja rządowa, która przywiozła podpisane porozumienie naftowe. Można wierzyć moskiewskim mediom dopatrującym się w tych wydarzeniach dowodów na przesunięcie akcentów rosyjskiej polityki zagranicznej w kierunku Azji. Zmianę taktyki łączy się z nazwiskiem Jewgienija Primakowa, od ponad roku szefa dyplomacji rosyjskiej. Trudno byłoby jednak upatrywać w zbliżeniu z Chinami i innymi krajami azjatyckimi próby zawarcia sojuszu politycznego czy wojskowego na wschodzie dokładnie w czasie, gdy Zachód, nie bacząc na sprzeciwy Moskwy, realizuje plan rozszerzenia NATO. W opinii moskiewskich ekspertów Rosja, aktywizując swą azjatycką politykę, pragnie zwiększyć pole manewru, tym bardziej że rosyjskie elity polityczne są coraz mocniej rozczarowane stosunkami z Zachodem. W rok po złożonej w czasie wizyty Jelcyna pekińskiej deklaracji Jiang Zemina, charakteryzującej stosunki pomiędzy obu państwami jako "konstruktywne partnerstwo wybiegające w XXI wiek", obaj przywódcy podpiszą w Moskwie kilka dokumentów. Deklaracja polityczna na temat "wielobiegunowości świata" pozwoli być może na interpretację pojęcia konstruktywnego partnerstwa. Nikt w Moskwie nie oczekuje jednak rewelacji. Nic nie wskazuje na to, aby Chińczycy zamierzali odstąpić od swej polityki równego dystansu w stosunku do Rosji i do USA. Pragmatyczne kierownictwo Chińskiej Republiki Ludowej jest jednak zainteresowane w zacieśnieniu więzi gospodarczych z Rosjanami. Pekin daje wyraźnie do zrozumienia, że przy ich pomocy zamierza unowocześnić swą armię. Równocześnie godzi się na zawarcie porozumienia w sprawie faktycznej demilitaryzacji granicy z Rosją. Porozumienie to zostanie podpisane nie tylko przez Jiang Zemina i Borysa Jelcyna, ale także przez przywódców Kazachstanu, Tadżykistanu i Kirgistanu. W ostatnim tygodniu szczegóły tego dokumentu uzgadniał w Chinach rosyjski minister obrony Igor Rodionow. Rozczarowanie Zachodem Azjatyckiemu zwrotowi w rosyjskiej polityce zagranicznej towarzyszy w Moskwie przekonanie, że stosunki Rosji z Zachodem wchodzą w stadium kryzysu. Chodzi przy tym nie tylko o plany NATO. "Niezawisimaja Gazieta" opublikowała kilka dni temu niektóre założenia projektu dokumentu o nazwie "Obraz Rosji", przygotowanego na niedawne posiedzenia Rady Polityki Zagranicznej i Obronnej przy prezydencie Jelcynie. Składająca się z politologów, dyplomatów, ekspertów i polityków Rada zamierza do końca roku opracować obszerny dokument, który będzie analizą miejsca i perspektyw Rosji w polityce światowej. Po zapoznaniu się z opublikowanymi w "Niezawisimej Gazietie" niektórymi tezami tego opracowania można odnieść wrażenie, że jego autorami byli nacjonalistyczni politycy z obozu komunistycznego czy też działacze z otoczenia Władimira Żyrinowskiego lub Aleksandra Lebiedzia. Jedno z głównych założeń głosi bowiem, że na Zachodzie, a zwłaszcza w USA, nastąpiła szczególna aktywizacja sił, które chcą zapobiec odrodzeniu Rosji jako "wpływowego podmiotu stosunków międzynarodowych". Tego rodzaju kampania ma być przede wszystkim skutkiem niezadowolenia Zachodu z faktu, iż Rosja powoli staje na nogi. Gdy więc rosyjski biznes coraz bardziej się umacnia, kraje zachodnie pragną roztoczyć kontrolę nad napływającymi do Rosji inwestycjami zagranicznymi, aby nie doprowadzić do szybkiego "odrodzenia kraju". Takie spojrzenie na stosunki z Zachodem nie jest w Moskwie niczym wyjątkowym. Podczas zorganizowanego niedawno "okrągłego stołu" rosyjskich politologów w sprawie integracji Rosji z Białorusią przewijała się teza, że wycofanie się Jelcyna w ostatniej chwili z podpisania uzgodnionego wcześniej porozumienia było wynikiem działań prozachodnich polityków w rządzie (zwłaszcza Anatolija Czubajsa) i nacisków Zachodu. Na razie nie ma konkretnych dowodów na to, iż tego rodzaju myślenie wyznacza kierunki rosyjskiej polityki. Wręcz przeciwnie. Ostatnia reorganizacja rządu, w którym znaczącą rolę odgrywają politycy liberalni posługujący się analizami instytutu ekonomicznego Jegora Gajdara, pozwala przypuszczać, że Moskwa jest daleka od popełnienia błędu, którego skutkiem byłaby samoizolacja na arenie międzynarodowej. W stronę Chin Zdaniem Jewgienija Bażanowa, szefa Instytutu Aktualnych Problemów Międzynarodowych, nie ma mowy o powstaniu osi Moskwa - Pekin. Przede wszystkim dlatego, że Chiny nie są tym zainteresowane. Zdają sobie bowiem sprawę z faktu, że takie posunięcie doprowadziłoby do konfliktu z Zachodem i postawiło pod znakiem zapytania plany modernizacji państwa. Nie oznacza to jednak, że Moskwa i Pekin nie pragną wykorzystywać wzajemnych kontaktów w polityce wobec USA. Jednakże stosunki z Chinami mają dla Moskwy szczególne znaczenie przede wszystkim w kontekście przyszłych zagrożeń ze strony azjatyckiego sąsiada - twierdzi Bażanow. Przypomina on o ogromnych kosztach chińsko-rosyjskiej konfrontacji zbrojnej na tle konfliktu granicznego w latach 60. Jeden z instytutów Rosyjskiej Akademii Nauk ocenił, że Rosja straciła wtedy 200 - 300 mld "starych" rubli. Rosyjski ambasador w Pekinie Igor Rogaczow wyraził niedawno opinię, że wraz z zakończeniem w tym roku procesu demarkacji granicy "sprawa ta zostanie raz na zawsze zdjęta z porządku dziennego". Demarkacja odbywa się na podstawie porozumienia podpisanego w 1991 r. Ustępstwa Moskwy w tej sprawie umożliwiły Jelcynowi złożenie rok później wizyty w Pekinie. Do Chin powrócą niewielkie obszary na Dalekim Wschodzie (14 km kw.), czemu sprzeciwiają się gubernatorzy tych regionów. Moskwa nie bierze jednak tych protestów poważnie - podobnie jak niedawnego oświadczenia admirała Feliksa Gromowa, dowódcy rosyjskich sił morskich. Jego zdaniem Chiny otrzymają nie tylko bezpośredni dostęp do Morza Japońskiego, ale i możliwość żeglugi po rzece Tuman, co naruszy "wojskową równowagę sił w regionie". Rosyjskie MSZ przypomniało natychmiast admirałowi, że rzeka ta jest zbyt płytka, aby mogły po niej pływać okręty wojenne, a o żadnym naruszeniu równowagi nie ma mowy. Trudno przypuszczać, aby admirał o tym nie wiedział. Jego słowa można więc traktować jako ostrzeżenie, iż demarkacja granicy nie daje jednak Rosji gwarancji, że Chiny nie wystąpią w przyszłości z kolejnymi roszczeniami terytorialnymi. Można zrozumieć obiekcje Gromowa, jeżeli się pamięta, że porozumienie nie obejmuje trzech wysp na rzekach Ussuri i Argun, do których Pekin rościł pretensje w latach 60., co zakończyło się konfrontacją zbrojną. Nie brak głosów, że wyłączenie tych wysp z porozumienia może w przyszłości posłużyć Chinom za pretekst do żądań zwrotu ponad półtora miliona kilometrów kwadratowych utraconych w XIX w. na podstawie traktatów, których Chińczycy nigdy nie przestali uważać za nierównoprawne. Uzbrajanie sąsiada Tymczasem Pekin właśnie przy współpracy z Rosją realizuje program unowocześniania sił zbrojnych. Lista zakupów rosyjskiej broni jest imponująca. W latach 1992 - 1995 Chińczycy kupili 48 nowoczesnych myśliwców Su-27, a w roku ubiegłym licencję na produkcję 200 samolotów tego typu w ciągu najbliższych pięciu lat. Wartość kontraktu szacuje się na 2,5 mld dol. Władze chińskie nie kryją, że interesują się jeszcze 50 samolotami Su-30 i Su-30MK. Jak twierdzi agencja Interfax, oprócz zakupionych już czterech łodzi podwodnych klasy "Kilo" Pekin chciałby się zaopatrzyć w 10 - 12 takich łodzi lub zdobyć licencję na ich produkcję. Koszt jednego okrętu podwodnego wynosi 250 mln dol. Na liście chińskich zakupów znajdują się też systemy antyrakietowe, w tym słynne S-300 oraz samoloty Ił-76, które po wyposażeniu w izraelskie urządzenia elektronicznie mają pełnić funkcję podobną do amerykańskich AWACS. W Moskwie cytuje się często dane Kongresu USA, z których wynika, że w najbliższych latach Chiny zamierzają wydawać na zakup uzbrojenia 4,4 mld dol. rocznie, a więc dwa razy więcej niż Arabia Saudyjska. Rosja, która w ostatnich trzech latach sprzedaje Pekinowi broń za ok. 1 mld dol. rocznie (ok. 30 proc. eksportu broni), zamierza jeszcze aktywniej włączyć się w program chińskich zbrojeń. Dla przeżywającej ciężkie czasy rosyjskiej "zbrojeniówki" jest to szansa nie do pogardzenia. Nieśmiałe ostrzeżenia Problem jednak w tym, że nowoczesna rosyjska broń może zostać użyta, przynajmniej teoretycznie, także przeciwko Rosji. - Nie wolno zrezygnować ze współpracy z Chinami w tej dziedzinie, bo z łatwością zaopatrzą się w potrzebne urządzenia nowoczesnej techniki gdzie indziej - odpowiada na ten zarzut Konstantin Makijenko, ekspert Rosyjskiego Centrum Studiów Politycznych. Jego zdaniem Chiny oraz Indie będą do lat 2005 - 2010 głównymi odbiorcami rosyjskiej broni. Uważa on także, podobnie jak niektórzy eksperci MSZ, że chińska ekspansja jest skierowana na Tajwan oraz Azję Południowo-Wschodnią i dlatego Pekin nie będzie zagrażać Rosji. Wątpliwości ma jednak dziennik "Kommersant Daily", który poinformował niedawno, że to właśnie Pekin nalegał, aby porozumienie w sprawie redukcji sił zbrojnych wzdłuż granicy rosyjsko-chińskiej zostało zawarte do 2020 roku, a nie na czas nieograniczony, jak proponowało rosyjskie MSZ. Gazeta skłonna jest twierdzić, że w XXI w. Chiny - będące największą światową potęgą gospodarczą z najliczniejszym narodem na kuli ziemskiej - skierują swe zainteresowania w stronę Syberii Jak temu zapobiec? W rosyjskiej publicystyce przeważa pogląd, że wyjściem jest konsekwentne rozwijanie dobrych stosunków z Chinami. Idea "konstruktywnego partnerstwa" wymaga zapewne jeszcze konkretyzacji, ale nie ulega wątpliwości, że jest dzisiaj witana z zadowoleniem zarówno w Pekinie, jak i Moskwie. Jiang Zemin po rozmowach z Jelcynem prosto z Moskwy udaje się do pobliskiej Tuły, jednego z najpotężniejszych rosyjskich ośrodków przemysłu zbrojeniowego. Trudno o bardziej czytelny dowód chińskiego pragmatyzmu.
wizyta przewodniczącego Chin Jiang Zemina w Rosji jest logicznym przedłużeniem serii moskiewskich spotkań Borysa Jelcyna. Można wierzyć moskiewskim mediom dopatrującym się w tych wydarzeniach dowodów na przesunięcie akcentów rosyjskiej polityki zagranicznej w kierunku Azji. W opinii ekspertów Rosja pragnie zwiększyć pole manewru. Nic nie wskazuje na to, aby Chińczycy zamierzali odstąpić od swej polityki równego dystansu w stosunku do Rosji i do USA. kierownictwo Chińskiej Republiki Ludowej jest jednak zainteresowane w zacieśnieniu więzi gospodarczych z Rosjanami. Pekin daje do zrozumienia, że przy ich pomocy zamierza unowocześnić swą armię. Równocześnie godzi się na zawarcie porozumienia w sprawie faktycznej demilitaryzacji granicy z Rosją. Azjatyckiemu zwrotowi w rosyjskiej polityce zagranicznej towarzyszy przekonanie, że stosunki Rosji z Zachodem wchodzą w stadium kryzysu. Takie spojrzenie nie jest w Moskwie niczym wyjątkowym. Na razie nie ma konkretnych dowodów na to, iż tego rodzaju myślenie wyznacza kierunki rosyjskiej polityki. Moskwa jest daleka od popełnienia błędu, którego skutkiem byłaby samoizolacja na arenie międzynarodowej. stosunki z Chinami mają dla Moskwy szczególne znaczenie przede wszystkim w kontekście przyszłych zagrożeń ze strony azjatyckiego sąsiada. Do Chin powrócą niewielkie obszary na Dalekim Wschodzie. Chiny otrzymają nie tylko bezpośredni dostęp do Morza Japońskiego, ale i możliwość żeglugi po rzece Tuman. Pekin przy współpracy z Rosją realizuje program unowocześniania sił zbrojnych. Lista zakupów rosyjskiej broni jest imponująca. Problem jednak w tym, że nowoczesna rosyjska broń może zostać użyta, przynajmniej teoretycznie, także przeciwko Rosji. Jak temu zapobiec? W rosyjskiej publicystyce przeważa pogląd, że wyjściem jest konsekwentne rozwijanie dobrych stosunków z Chinami. Jiang Zemin po rozmowach z Jelcynem prosto z Moskwy udaje się do pobliskiej Tuły, jednego z najpotężniejszych rosyjskich ośrodków przemysłu zbrojeniowego. Trudno o bardziej czytelny dowód chińskiego pragmatyzmu.
PIENIĄDZE I POLITYKA Szum wokół afer nie oznacza, że Niemcy są krajem szalejącej korupcji. Wręcz przeciwnie. Wszystkie barwy kas Wskutek afery finansowej chadeków musiał odejść lider CDU Wolfgang Schauble. FOT. (C) EPA JERZY HASZCZYŃSKI z Berlina Były kanclerz, pięciu premierów landów, prezydent, szef czołowej partii, dawny szef MSW, skarbnicy partyjni i doradcy finansowi - to tylko część postaci, które stały się w ciągu ostatnich miesięcy bohaterami niemieckich skandali z pogranicza polityki i biznesu. Kilku polityków zakończyło już w związku z tym karierę, inni z niepokojem obserwują odkrywanie kolejnych fragmentów afer. Media, wspomagane przez prokuratorów i część polityków, z wielkim zapałem czyszczą stajnię Augiasza. Niektóre gazety od kilkunastu tygodni dzień w dzień poświęcają aferom co najmniej kolumnę. Jeden z programów publicystycznych w telewizji publicznej reklamuje się hasłem: "Co nowego w kraju skandali?". Najbardziej głośna jest oczywiście afera finansowa w szeregach Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej (CDU) - największa w historii tej partii i najbardziej spektakularna, ze względu na osobę Helmuta Kohla, który miał już zagwarantowane laurki w każdym podręczniku dziejów współczesnych. W cieniu sprawy chadeckich czarnych kont odkrywane są drobniejsze, zazwyczaj lokalne skandale - głównie z udziałem socjaldemokratów. Pół marki za każdą markę Szum wokół afer nie oznacza wcale, że Niemcy są krajem, w którym szerzy się korupcja, a zasady finansowania partii politycznych są nieskodyfikowane czy spowite mgłą tajemnicy. Oznacza coś wręcz odwrotnego. Gdy pada podejrzenie, że politycy, wydając pieniądze podatników, oprócz spraw publicznych załatwiają także prywatne interesy, niemiecka opinia publiczna reaguje bardzo ostro. Sumy, o których w kontekście ostatnich afer tak dużo się mówi, są stosunkowo skromne. Zwłaszcza w tak bogatym kraju jak Niemcy. W przypadku anonimowych darowizn, które wpływały na nielegalne konta CDU, mowa jest o dwudziestu kilku milionach marek, i to w ciągu wielu lat. W zarzutach wobec SPD padają sumy wielokrotnie niższe. Ale media próbują rozwikłać każdą sprawę z pogranicza polityki i biznesu, niezależnie od tego, czy chodzi o tysiąc marek, czy o grube miliony. Co, ile, w jaki sposób i od kogo polityk lub partia mogą przyjąć - jest w Niemczech dokładnie uregulowane. Konstytucja wspomina, że partie "muszą składać publicznie sprawozdanie z pochodzenia i użycia swoich środków oraz swojego majątku" (artykuł 21). Szczegóły zawarte są w Ustawie o partiach politycznych. Wspomina ona na przykład o tym, że ugrupowania w ramach dofinansowywania przez państwo otrzymują pół marki za każdą markę, którą zdobyły same - albo ze składek członkowskich, albo z legalnych darowizn. A także o konieczności opisania w sprawozdaniu dokładnych danych każdego ofiarodawcy, od którego pochodziło w skali roku powyżej 20 tysięcy marek. Sześć odsłon afery Afera CDU zaczęła się jesienią ubiegłego roku od kłopotów podatkowych byłego skarbnika partii Walthera Leislera Kiepa. Na Kiepa padły podejrzenia o niezapłacenie podatków od ponad miliona marek, które w 1991 roku dostał jako darowiznę dla partii od bawarskiego handlarza bronią Karlheinza Schreibera. W operacji przekazania tych pieniędzy, przypominającej film sensacyjny (neseser z gotówką przeszedł z rąk do rąk podczas spotkania przy centrum handlowym w Szwajcarii), brał też udział doradca finansowy CDU Horst Weyrauch. Nazwiska Kiepa, Weyraucha i Schreibera powtarzały się przy kolejnych odsłonach afery. A później listę wzbogaciły nazwiska znanych polityków z Helmutem Kohlem na czele. Afera finansowa chadeków składa się z kilku części. Po pierwsze ze sprawy dotyczącej miliona marek od Schreibera. Po drugie ze sprawy darowizn (w wysokości 1,5 do 2 milionów marek), do których przyjęcia i nieuwzględnienia w sprawozdaniach finansowych przyznał się Kohl. Po trzecie ze sprawy nielegalnych kont zagranicznych heskiej CDU, z których około 20 milionów wróciło potajemnie do Hesji (część tej sumy wsparła ubiegłoroczną kampanię wyborczą CDU w tym landzie, co jest jednym z zarzutów stawianych chadeckiemu premierowi Hesji Rolandowi Kochowi). Po czwarte ze sprawy nielegalnych kont federalnej CDU w Szwajcarii. Po piąte ze sprawy rozwiązania konta frakcji parlamentarnej chadeków i przekazania pieniędzy (ponad miliona marek) na konto partii. Po szóste ze sprawy darowizny w wysokości 100 tysięcy marek, do których przyjęcia w 1994 roku od Schreibera przyznał się - na swoją zgubę - Wolfgang Schauble. W większości wypadków chodzi więc o darowizny, co do których istnieją podejrzenia, że były w rzeczywistości łapówkami. Do dzisiaj ten zarzut się jednak nie potwierdził. Nie udało się dowieść, że darowizny od Schreibera miały wpływ na decyzje polityczne rządu Kohla w sprawie sprzedania na początku lat 90. transporterów opancerzonych do Arabii Saudyjskiej. Tajemnicze miliony Darowizny, do których przyjęcia przyznał się Kohl, nie były uwzględnione w sprawozdaniach finansowych, co już jest naruszeniem ustawy o partiach. Nie wiadomo też, od kogo pochodziły. Były kanclerz, podkreślając wagę słowa honoru, które dał znanym tylko sobie ofiarodawcom, konsekwentnie milczy. Rodzi to różne podejrzenia. Dla jednych jest to potwierdzeniem zarzutów o nieczystych intencjach ofiarodawców. Dla innych wskazówką, że źródła pieniędzy są mało chwalebne. Nie brakuje też takich, którzy uważają, że Kohl nie chce ujawnić nazwisk ofiarodawców, bo ich w rzeczywistości nie ma. Ta wersja zakłada, że miliony, o których mówił były kanclerz, są zaskórniakami z poprzednich afer. Dziennik "Süddeutsche Zeitung", który ma największe zasługi w odkrywaniu szczegółów afery, uważa, że jeden z ofiarodawców to Leo Kirch, magnat rynku mediów i przyjaciel Kohla. Według gazety prawdopodobne jest natomiast, że tajemnicze miliony heskiej CDU - są zaskórniakami z tzw. Zrzeszenia Obywatelskiego. Istniejące od 1954 roku zrzeszenie było pralnią pieniędzy, przez którą w latach 1969 - 80 miało przepłynąć na konta partyjne (nie tylko CDU, lecz także jej siostrzanej CSU oraz liberalnej FDP) 214 milionów marek. Na początku lat 80. zakazano działalności zrzeszenia, które dysponowało wówczas sumą około 8 milionów marek. Ich dalszy los nie jest znany. Inne media zastanawiały się, czy tajemnicze pieniądze heskiej lub federalnej CDU mają coś wspólnego z aferą Flicka. W 1975 roku koncern Flicka sprzedał udziały Daimlera-Benza za sumę 1,9 miliarda marek. Szefowie starali się uniknąć płacenia gigantycznych podatków od zysku ze sprzedaży udziałów. Byłoby to możliwe, gdyby rząd uznał transakcję za szczególnie pożądaną z punktu widzenia gospodarki państwa. Do tego zaś potrzebna była życzliwość polityków. Ocenia się, że wszystkie obecne wówczas w Bundestagu partie (CDU, CSU, SPD, FDP) dostały w ciągu kilkunastu lat od Flicka darowizny na sumę 26 milionów marek. Niewielka część tych pieniędzy miała przejść przez Zrzeszenie Obywatelskie. Z powodu afery w 1984 roku podali się do dymisji przewodniczący Bundestagu Rainer Barzel (CDU) oraz minister gospodarki Otto Lambsdorff (FDP). Obu ministrom postawiono zarzut przekupstwa, ale ostatecznie skazano ich na grzywny za pomocnictwo w uchylaniu się od płacenia podatku. Nieostrożne latanie Chadecy (zwani czarnymi) mieli czarne kasy, a socjaldemokraci (czerwoni) - bank WestLB, który tygodnik "Spiegel" nazwał "czerwoną kasą towarzyszy". Jest to bank landowy z rządzonej od lat przez SPD Nadrenii Północnej-Westfalii. To największa tego typu instytucja w Niemczech, obracająca większymi pieniędzmi niż większość banków prywatnych. Związana jest z nim tzw. afera lotnicza, przy której padają nazwiska Johannesa Raua, prezydenta i byłego premiera Nadrenii Północnej-Westfalii, i Wolfganga Clementa, obecnego premiera tego landu. WestLB fundował ponad sto lotów czarterowych, z których korzystali czołowi politycy landu - czy zawsze w celach służbowych? Rau ma problemy z dwoma przelotami. W przeddzień wigilii 1993 roku poleciał wraz z rodziną do Anglii na przyjęcie urodzinowe byłego kanclerza Helmuta Schmidta. W drodze powrotnej nie wylądował w Düsseldorfie (stolicy landu, którym rządził), ale poleciał do Monachium, skąd udał się na rodzinny urlop. Niecały rok później Rau odbył drugi wzbudzający kontrowersje lot - do Hamburga, gdzie wziął udział w przyjęciu urodzinowym swojego przyjaciela oraz - jak zapewnia jego prawnik - prowadził rozmowy służbowe. Z powodu afery lotniczej podał się do dymisji minister finansów Nadrenii Północnej-Westfalii Heinz Schleusser (SPD). Powodem była przyjaciółka, która towarzyszyła mu na początku lat 90. w dwóch lotach na chorwackie wybrzeże. Za jej podróże, których istnieniu wcześniej zaprzeczał, minister chciał zapłacić dopiero teraz. Dwa tygodnie temu do grona polityków identyfikowanych z WestLB dołączył socjaldemokratyczny premier Brandenburgii Manfred Stolpe. Jednak nie ze względu na podniebne podróże. "Spiegel" ujawnił, że bank wsparł w 1990 roku przedstawicielstwo Nadrenii Północnej-Westfalii w Berlinie Wschodnim, które z kolei udzieliło poparcia Stolpemu, walczącemu w wyborach lokalnych jeszcze w NRD. Rząd z Düsseldorfu przyznał, że z pieniędzy zachodnioniemieckiego podatnika opłacano wówczas jedną z organizatorek kampanii wyborczej Stolpego. Opinię banku WestLB jako "czerwonej kasy" socjaldemokratów zburzył w ostatnim numerze tygodnik "Focus". Zdaniem gazety bank i powiązane z nim przedsiębiorstwa przez 10 lat przekazywały darowizny dla CDU. W sumie chadecy z Nadrenii Północnej-Westfalii otrzymali 400 tysięcy marek. Darowizny przekazywano w częściach, każda poniżej 20 tysięcy marek, co pozwalało na nieujawnianie ofiarodawcy. Sponsorowane wesele Krótko cieszył się stanowiskiem premiera w Dolnej Saksonii Gerhard Glogowski (SPD). Po roku urzędowania w Hanowerze podał się do dymisji pod wpływem zarzutów o czerpanie korzyści majątkowych ze stanowiska. Glogowskiemu wypomniano między innymi dwa wyjazdy do Egiptu, współfinansowane przez prywatne firmy. Podczas jednego z nich dał się sfotografować z logo znanego przedsiębiorstwa turystycznego Tui. Przyjęcie weselne premiera Dolnej Saksonii w maju zeszłego roku też nie obeszło się bez wsparcia prywatnych firm. Kawę i piwo pito tam na koszt prywatnych sponsorów. Glogowskiemu zarzucano też skorzystanie z pomocy finansowej przy zakupie mieszkania w Brunszwiku. Zarzuty przyjmowania korzyści majątkowych stawiano także w zeszłym roku innemu politykowi socjaldemokracji - Reinhardowi Klimmtowi, byłemu premierowi Kraju Saary, który od kilku miesięcy jest ministrem transportu. Miał on dostawać w prezencie od przedsiębiorców drogie książki nabywane w antykwariatach oraz rzeźby dłuta artystów afrykańskich. Babcia na dwóch etatach "Kupiony parlament. Lobby i jego Bundestag" - taki tytuł ma wydana w 1999 roku książka Friedhelma Schwarza. Autor wymienia w niej wielu posłów, którzy są zatrudnieni przez różnorodne firmy, fundacje, instytucje czy związki zawodowe. Zastanawia się, czy wszyscy posłowie zasiadają w Bundestagu tylko po to, żeby realizować zadania, które im się stawia. Wśród budzących kontrowersje znalazł się szef komisji gospodarki w Bundestagu, Mathias Wissmann (CDU), którego zatrudnia berlińskie biuro czołowej amerykańskiej kancelarii adwokackiej, pracującej na rzecz wielu przedsiębiorstw. A także wiceprzewodnicząca Bundestagu, Anke Fuchs (SPD), która jest prezesem zrzeszającego 1,3 miliona członków Związku Lokatorów. Najciekawszym przykładem łączenia funkcji w polityce z zagadkowymi wpływami gospodarczymi jest sprawa Agnes Hürland-Büning, która za czasów Kohla była sekretarzem stanu w ministerstwie obrony. Ta pani - o wyglądzie babci z telenoweli - zainkasowała na początku lat 90. kilka milionów marek od dużych koncernów, między innymi Thyssena. Miały to być honoraria za doradztwo, choć w tak cenne doradcze kompetencje pani Hürland-Büning trudno uwierzyć nawet wielu chadekom. Jej nazwisko pojawiło się też w kontekście prywatyzacji enerdowskich zakładów petrochemicznych Leuna. Sprzedaż tych zakładów, wraz z siecią stacji benzynowych Minol, państwowemu wówczas koncernowi francuskiemu Elf-Aquitaine przez część mediów opisywana jest jako największy skandal finansowy ostatniej dekady. Transakcja miała zaowocować przepływem nieoficjalnymi kanałami 85 do 100 milionów marek - z Francji do Niemiec. Przy okazji, jak twierdzi telewizja ARD, socjalistyczny prezydent Francji Francois Mitterrand wsparł kampanię wyborczą niemieckiego chadeka Helmuta Kohla sumą 30 milionów marek. Sprawą Leuny zajmują się prokuratury w trzech krajach - Szwajcarii, Francji i Luksemburga. W Niemczech ujawnienie szczegółów kontrowersyjnej sprzedaży nie będzie łatwe - z urzędu kanclerskiego jeszcze w czasach Kohla zniknęła dokumentacja.
Były kanclerz, pięciu premierów landów, prezydent, szef czołowej partii - to część postaci, które stały się bohaterami niemieckich skandali. Gdy pada podejrzenie, że politycy, wydając pieniądze podatników, załatwiają prywatne interesy, niemiecka opinia publiczna reaguje ostro. Afera CDU zaczęła się od kłopotów podatkowych byłego skarbnika partii Walthera Kiepa. Na Kiepa padły podejrzenia o niezapłacenie podatków od miliona marek, które dostał jako darowiznę dla partii od handlarza bronią Karlheinza Schreibera. Afera finansowa chadeków składa się z kilku części. W większości wypadków chodzi o darowizny, co do których istnieją podejrzenia, że były łapówkami. Darowizny, do których przyjęcia przyznał się Kohl, nie były uwzględnione w sprawozdaniach finansowych. Chadecy mieli czarne kasy, a socjaldemokraci - bank WestLB. Jest to bank landowy z Nadrenii Północnej-Westfalii. Związana jest z nim tzw. afera lotnicza.WestLB fundował ponad sto lotów czarterowych, z których korzystali czołowi politycy landu - czy zawsze w celach służbowych? Rau ma problemy z dwoma przelotami. Najciekawszym przykładem łączenia funkcji w polityce z zagadkowymi wpływami gospodarczymi jest sprawa Agnes Hürland-Büning, która za czasów Kohla była sekretarzem stanu w ministerstwie obrony. Ta pani zainkasowała kilka milionów marek od dużych koncernów.
ROZMOWA Wiesław Walendziak, minister szef Kancelarii Premiera, wiceprzewodniczący Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego (AWS) Bez Unii Wolności ten rząd byłby gorszy Czy funkcjonowanie koalicji AWS - UW jest potwierdzeniem tezy, że historia lubi się powtarzać? WIESŁAW WALENDZIAK: W jakim sensie? Na przykład, że zachowanie Unii Wolności, mniejszego koalicjanta, zaczyna przypominać zachowanie PSL pod koniec funkcjonowania poprzedniej koalicji? Rzeczywiście jestem zaskoczony ostrością ostatnich wypowiedzi kolegów z Unii Wolności, ponieważ nie były one poprzedzone tak radykalnym stawianiem spraw ani podczas rozmów koalicyjnych, ani tym bardziej w trakcie prac rządowych. Na ogół jest tak, że gdy w rządzie dochodzi do bardzo ostrych konfliktów, to są one wyciszane, choć zdarza się, że przedostają się na zewnątrz i wybuchają z dużą mocą. Teraz kolejność była odwrotna. To znaczy? Wewnątrz rządu jest systematyczna współpraca, zdolność do ustalania wspólnych stanowisk. A jednocześnie następuje "medialna" eskalacja konfliktu, stwarzanie "na zewnątrz" wrażenia, że rząd właściwie już nie funkcjonuje, a koalicja jest pozornym bytem. W związku z tym medialny obraz koalicji jest znacznie gorszy, niż by na to ona zasługiwała. Po co więc ta eskalacja? Gołym okiem widać, że idzie ciężki czas dla koalicji. Jest on związany nie tylko z trudnościami we wprowadzaniu reform i ich skalą, ale również z niedobrymi trendami w gospodarce światowej, rzutującymi wprost na możliwości wzrostu w naszej gospodarce. Czyli z tym, o czym ostatnio mówił wicepremier Balcerowicz w swoim memorandum, tak? Tak różne osoby jak wicepremier Balcerowicz i prof. Marek Belka podobnie oceniają sytuację. Przychody budżetu będą prawdopodobnie mniejsze. Sądzę, że koledzy z Unii Wolności obawiają się w związku z tym takiego scenariusza: jeśli dochody budżetu okażą się mniejsze, a opór materii większy - trzeba będzie zapłacić wysoką cenę za bycie w koalicji. A Unia nie ma chyba pewności, że AWS okaże się lojalnym koalicjantem w momencie możliwego ostrego kryzysu społecznego bądź politycznego. Lojalnym w jakim sensie? Unia obawia się, co będzie, kiedy padną z ust polityków SLD okrzyki: "Leszek Balcerowicz po raz drugi doprowadził do katastrofy polskiej gospodarki". Obawia się, czy przedstawiciele AWS nie przyłączą się do tych absurdalnych oskarżeń i prostą receptą: "tak, to nie my, to Balcerowicz" przerzucą koszt politycznych reform na mniejszego koalicjanta. Obawy, że tak się stanie, dostrzegam wśród wielu czołowych polityków Unii Wolności. Być może doświadczenie UW wskazuje, że są to uzasadnione obawy? Co się działo przy przedstawianiu reformy podatkowej przez wicepremiera Balcerowicza? To nie są uzasadnione obawy. Powiedzmy otwarcie: przed wyborami były ogromne wątpliwości co do kondycji polskiej prawicy. Pojawiały się tam nawet głosy powątpiewające w zdolność myślenia prawicowych polityków w kategoriach państwowych. Okazało się, że AWS jest formacją dojrzałą, będącą w stanie wspierać najtrudniejsze reformy. To zaskoczyło wielu polityków Unii. To może są w szoku? Jeśli porównać podejrzenia, jakie formułowano pod adresem AWS przed wyborami z tym, co działo się później - to jest przepaść. Dlatego tym, którzy podważają istnienie tej koalicji, należy zadać pytanie: co dalej? Wzmocniony PSL, bo jest trudna sytuacja na wsi? Być może podzielona AWS i wzmocnione skrzydło związane z politykami, którzy z Akcji odeszli? To są ważkie pytania. Gdyby koalicja pękła, trudniej byłoby realizować jakikolwiek projekt przebudowy państwa, warunki politycznego do tego byłyby gorsze. Dlatego, mówiąc wprost, sadzę, że Unia wyładowała na AWS własny strach, że AWS może zachować się wobec niej tak, jak ona zachowała się w stosunku do swojego koalicjanta w pierwszych dniach wdrażania reformy służby zdrowia. Dość piętrowe konstrukcje pan buduje. Ale zachowanie Unii nie było racjonalne, tym bardziej że nie widziałem zwiastunów ostrego konfliktu na etapie prac rządowych. A jeśli jest to próba dochodzenia do silniejszej pozycji w koalicji, to jest to zła próba. Bo manifestowanie różnic w rządzie to zaproszenie wszystkich chętnych, ośmielanie ich do frontalnego ataku na rząd. A może Unia Wolności w koalicji z SLD lepiej dałaby sobie radę w przebudowie państwa? Absolutnie w to nie wierzę; chyba że Sojusz przejdzie po wyborach cudowną przemianę. W tym parlamencie SLD wspiera każde populistyczne roszczenie. Ale SLD jest opozycją. Nie na tym polega rola opozycji, by najpierw mówić o zagrożeniach budżetu, całkiem przytomnie liczyć pieniądze, a potem domagać się wielomiliardowego wzrostu wydatków budżetu. SLD będąc u władzy przez cztery lata nie miał odwagi narazić się komukolwiek w jakiejkolwiek sprawie. Kto miałby być w SLD motorem tej cudownej przemiany? Nie widzę takiej siły. I nie dostrzegam w Unii wiary, że taka przemiana SLD nastąpi. Gdyby ostatniej awanturze koalicyjnej towarzyszył plan polityczny, to bym się z nim nie zgadzał, ale rozumiałbym motywy tych kolegów z Unii, którzy dążą do wyjścia z rządu. Ale ja takiego planu nie widzę. Widzę tylko wielką obawę, że za chwilę Unia zostanie poświęcona na ołtarzu reform. Że stanie się "nawozem historii", że prochy Unii zostaną rozsypane na polach zreformowanego państwa polskiego, a potem to państwo uprawiać będzie AWS na zmianę z SLD. To jest strach nieuzasadniony. Może lepiej byłoby dążyć do utworzenia dwublokowego układu politycznego w Polsce, jeśli nawet dwuczłonowe koalicje wywołują takie spięcia i zawirowania? Podobnie przecież było w koalicji SLD - PSL. A tak samodzielnie rządziłoby albo jedno, albo drugie ugrupowanie. W Polsce jest trwałe miejsce, jest elektorat dla takiej partii jak Unia Wolności. Takiej, czyli jakiej? Prawicowej w sensie programu gospodarczego i liberalnej w sprawach światopoglądowych. Powtarzam: Unia ma swoje miejsce na scenie politycznej. Można nawet dyskutować, jak to miejsce ugruntować również w prawie wyborczym. Namawiałem kolegów z Unii Wolności byśmy spokojnie porozmawiali o ordynacji wyborczej, zanim się okaże, że wybory są już za pasem. Ale te sprawy nigdy nie były podejmowane. Natomiast ogromne emocje wywoływały kwestie personalne. To mnie zaskakuje. Sprawa ordynacji to kwestia ustrojowa. Jeśli Unia mówi, że czuje się zagrożona w koalicji z AWS, to porozmawiajmy o okręgach wyborczych, które będą się musiały zmienić z powodu reformy administracyjnej; porozmawiajmy o ordynacji wyborczej. Broni pan Unii? Uważam, że wyjście Unii z rządu byłoby poważnym zagrożeniem dla zdolności funkcjonowania rządu. UW wnosi do naszej wspólnej pracy olbrzymie wartości. Jestem absolutnie przekonany co do sensowności współpracy AWS - UW. To uważa pan, że samodzielny rząd AWS, abstrahując od większości parlamentarnej, byłby gorszy? Tak. Bez Unii Wolności, przy tym kształcie sceny politycznej, przy takiej, a nie innej strukturze poglądów Polaków byłby to rząd gorszy. Bo mniej stabilny i - co ważniejsze - pozbawiony wsparcia istotnej części społeczeństwa, które chce wspierać konieczne, a spóźnione reformy. Czyli te spięcia przynoszą dobre efekty? Spięcia nie dają niczego dobrego, nie widzę sensu ich aranżowania. Aranżowania? Ostatnie spięcia koalicyjne były aranżowane? Tak sądzę. W rządzie nic tego konfliktu nie zwiastowało, od razu pojawił się on "na zewnątrz". Być może także po to, by na nowo spojrzeć na umowę koalicyjną i napisać dalszy ciąg scenariusza prac rządowych. We wtorek kończymy pracować nad planem prac Rady Ministrów na najbliższy rok. Może dyskusja nad nim wygasi polityczne emocje. Czy ten konflikt już się zakończył? Ten konflikt się zakończył. I jeśli przejdziemy z poziomu ogólnych deklaracji politycznych do szczegółowych, merytorycznych rozmów, to jestem przekonany, że w każdej szczegółowej sprawie podnoszonej przez Unię dojdzie do porozumienia. I Unia nabierze przekonania, że w momencie próby nie zostanie sama. Ale jeśli w Unii nie da się wyzwolić takiego przekonania, to kolejnej kryzysowej sytuacji - aranżowanej bądź nie - nie przetrwamy jako koalicja. A jak do tego, o czym pan mówi, ma się memorandum przygotowane przez Leszka Balcerowicza? Z punktu widzenia prac rządu takie memorandum może odgrywać także pozytywną, stymulującą rolę. Pod warunkiem że otwiera debatę, a nie ją zamyka, i nie jest epitetem. Czy to nie dziwne, że tego typu memorandum nie zostało najpierw przedstawione na posiedzeniu rządu? Kiedy premier otrzymał memorandum Leszka Balcerowicza, zaproponowałem, aby wprowadzić ten materiał pod obrady rządu. Jako oficjalny, choć ściśle poufny, dokument wicepremiera i ministra finansów. Nie zdążyliśmy, bo następnego dnia ukazał się w "Gazecie Wyborczej" i "Rzeczpospolitej". Ale chcieliśmy, i niech to będzie miarą naszych intencji. A że warto nad tym dokumentem dyskutować? To oczywiste, on mówi o zagrożeniach, a trzeba do niego dopisać cały nowy rozdział: co zrobić, żeby ich uniknąć. Wiem jedno, unikniemy kłopotów, jeśli ten rozdział napiszemy razem - AWS i Unia Wolności. rozmawiała Małgorzata Subotić
Wiesław Walendziak, minister szef Kancelarii Premiera, wiceprzewodniczący Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego (AWS)Rzeczywiście jestem zaskoczony ostrością ostatnich wypowiedzi kolegów z Unii Wolności, ponieważ nie były one poprzedzone tak radykalnym stawianiem spraw ani podczas rozmów koalicyjnych, ani tym bardziej w trakcie prac rządowych. W związku z tym medialny obraz koalicji jest znacznie gorszy, niż by na to ona zasługiwała. Gołym okiem widać, że idzie ciężki czas dla koalicji. Jest on związany nie tylko z trudnościami we wprowadzaniu reform i ich skalą, ale również z niedobrymi trendami w gospodarce światowej, rzutującymi wprost na możliwości wzrostu w naszej gospodarce. jeśli dochody budżetu okażą się mniejsze, a opór materii większy - trzeba będzie zapłacić wysoką cenę za bycie w koalicji. A Unia nie ma chyba pewności, że AWS okaże się lojalnym koalicjantem w momencie możliwego ostrego kryzysu społecznego bądź politycznego.To nie są uzasadnione obawy. Okazało się, że AWS jest formacją dojrzałą, będącą w stanie wspierać najtrudniejsze reformy. To zaskoczyło wielu polityków Unii. Gdyby koalicja pękła, trudniej byłoby realizować jakikolwiek projekt przebudowy państwa, warunki politycznego do tego byłyby gorsze. Dlatego, mówiąc wprost, sadzę, że Unia wyładowała na AWS własny strach, że AWS może zachować się wobec niej tak, jak ona zachowała się w stosunku do swojego koalicjanta w pierwszych dniach wdrażania reformy służby zdrowia. A jeśli jest to próba dochodzenia do silniejszej pozycji w koalicji, to jest to zła próba. Powtarzam: Unia ma swoje miejsce na scenie politycznej. Uważam, że wyjście Unii z rządu byłoby poważnym zagrożeniem dla zdolności funkcjonowania rządu. Spięcia nie dają niczego dobrego, nie widzę sensu ich aranżowania.
Wydatki socjalne służą zaspokojeniu potrzeb partykularnych kosztem społecznych Egoizm a sfera publiczna RYS. MICHAŁ KORSUN JANUSZ A. MAJCHEREK Polityka socjalna, również ta realizowana obecnie w Polsce, nie służy zaspokajaniu potrzeb ogólnospołecznych, lecz indywidualnych, realizuje więc cele nie mniej partykularne niż liberalny model działalności gospodarczej, obwiniany o sankcjonowanie egoizmu i lekceważenie problemów społecznych. Poziom życia i standardy cywilizacyjne społeczeństwa odzwierciedlane są nie tylko w wielkości dochodów i zasobów oraz wartości dóbr posiadanych przez indywidualnych obywateli lub będących w ich zasięgu. Zależą także od ilości i wartości wspólnych zasobów i zgromadzonych razem dóbr oraz dostępu do nich. Komfort życia opiera się nie tylko na tym, co ma się we własnym domu lub na prywatnym koncie, lecz uzależniony jest również od stanu wszelkich obiektów i instytucji użyteczności publicznej, z których trzeba lub musi się korzystać, poczynając od ulicznych trotuarów i skwerów, przez infrastrukturę komunikacyjną czy służby publiczne, skończywszy na zbiorach muzealnych, zabytkach i dziełach sztuki, czyli zasobach kultury materialnej i duchowej. Nawet największe osobiste bogactwo nie zrównoważy dyskomfortu, jakiego doznaje się, najeżdżając na dziury w jezdniach, wykręcając nogę na krzywym chodniku, siadając na połamanej ławce w zapuszczonym parku, wchodząc do zdemolowanej i nieczynnej budki telefonicznej, jadąc zaplutą windą w obskurnym budynku, wdychając smród wypełniający poczekalnie dworcowe, korzystając z rozbitych pisuarów w brudnych toaletach publicznych czy natrafiając na sterty śmieci w podmiejskich lasach. Odwrotnie: nawet indywidualne ubóstwo łatwiej znieść, spacerując po wymuskanych parkowych alejkach wśród równo przystrzyżonych trawników, jeżdżąc komfortowymi tramwajami po zadbanych i kolorowych ulicach, siedząc w starannie zaaranżowanych poczekalniach publicznych instytucji, do których bezszmerowo wjeżdża się lśniącymi czystością windami, rozmawiając z życzliwym i kulturalnym personelem udzielającym wyczerpującej informacji i wszechstronnej pomocy. To podnosi komfort życia, nawet jeśli w swoim indywidualnym wymiarze jest ono aktualnie trudne i niesatysfakcjonujące. Przestrzeń wspólna Najzagorzalsi nawet krytycy przemian minionego dziesięciolecia, z zawziętością wytykający niedostatek, w jakim żyje wciąż wielu Polaków, lub rozwarstwienie indywidualnych dochodów i poziomu życia, nie mogą zanegować rozległych i korzystnych przeobrażeń, jakich doznała w tym czasie przestrzeń publiczna. Wygląd, aranżacja, organizacja i funkcjonowanie tworzących ją obiektów i instytucji są nieporównywalne z wszechobecną szarzyzną, powszechną bylejakością, żenującą dysfunkcjonalnością i totalną dewastacją tej przestrzeni w czasach PRL. Pod tym względem komfort życia wszystkich Polaków w III Rzeczypospolitej znacząco i bezsprzecznie się poprawił. Znamienne, że najgorzej prezentują się i funkcjonują te jej obszary, które są bezpośrednio lub pośrednio podporządkowane państwu, jak obiekty Polskich Kolei Państwowych czy budynki komunalne z regulowanymi administracyjnie czynszami. W rachunkach narodowych odróżnia się spożycie prywatne od publicznego, indywidualne od ogólnospołecznego. Każdy obywatel konsumuje i korzysta nie tylko z tego, co stanowi jego prywatną własność i osobisty dochód, lecz ma również dostęp do zasobów i dóbr publicznych oraz uczestniczy w ich używaniu. Jakość życia i standard cywilizacyjny zależą zarówno od spożycia indywidualnego z dochodów osobistych, jak i zbiorowego, od tego, ile ma każdy z osobna, lecz również czym dysponują i do czego mają dostęp wszyscy razem. Jeśli ktokolwiek usiłuje kwestionować lub bagatelizować wzrost spożycia indywidualnego Polaków w ostatnim dziesięcioleciu (statystycznie o ponad 60 procent), wytykając jego zróżnicowanie czy obniżenie w niektórych kręgach społeczeństwa (zresztą wbrew faktom - patrz: rozmowa z szefem programu badawczego na ten temat w Magazynie "Rz" z 16 lutego), nikt nie może zaprzeczyć obiektywnemu zwiększeniu się (w podobnym wymiarze) spożycia zbiorowego. Socjalne zamiast społecznych Jednym z najczęstszych zarzutów formułowanych wobec autorów i realizatorów transformacji ekonomicznej minionej dekady jest hołdowanie doktrynie liberalnej, która sankcjonuje egoizm, a ignoruje potrzeby społeczne. Kryje się za tym zarzutem mistyfikacja i hipokryzja. Prawdą jest bowiem, że państwo polskie nie wywiązuje się odpowiednio ze swoich obowiązków ogólnospołecznych, czyli związanych z utrzymaniem i rozwojem infrastruktury techniczno-cywilizacyjnej, instytucjonalnej i społecznej - od dróg publicznych, przez publiczną oświatę i naukę, aż do bezpieczeństwa publicznego i obrony narodowej. Dziedziny te są notorycznie niedoinwestowane i zaniedbane. Dzieje się tak właśnie dlatego, że finanse publiczne są obciążone gigantycznymi wydatkami na sferę socjalną. W trwającym już roku budżetowym wydatki na ubezpieczenia społeczne i opiekę społeczną pochłoną łącznie ponad 65 mld zł, podczas gdy nakłady na naukę wyniosą trochę ponad 3 mld, finansowanie dróg publicznych niecałe 5 mld, szkolnictwo wyższe 6,5 mld, bezpieczeństwo publiczne niespełna 8 mld, a na obronę narodową niecałe 10 mld. Przy czym określanie wydatków socjalnych mianem zabezpieczeń społecznych jest mylące, nie chodzi bowiem o finansowanie celów rzeczywiście społecznych, lecz dostarczanie lub wspieranie dochodów najzupełniej indywidualnych, prywatnych: emerytur, rent, zasiłków, odpraw i wszelkich innych świadczeń dla konkretnych ludzi często nadużywających ich lub nawet je wyłudzających. Tak zwana pomoc społeczna jest de facto wsparciem dla poszczególnych świadczeniobiorców, żadna wydana w jej ramach złotówka nie zwiększa zasobów ogólnospołecznych, lecz jedynie jednostkowe i prywatne. Pieniędzy na cele i zadania publiczne brakuje z powodu przeznaczania ich w ogromnej ilości na świadczenia socjalne, czyli zasilanie poszczególnych osób. To się właśnie nazywa redystrybucją dochodów przez państwo, polegającą na przesuwaniu środków od jednych osób indywidualnych (podatników) do innych (świadczeniobiorców), bez zwiększania wspólnych, ogólnospołecznych zasobów. Oczywiście, każde państwo musi prowadzić taką politykę socjalną, która wspiera osoby i rodziny całkowicie niewydolne ekonomicznie, zwłaszcza nie ze swojej winy. Pytanie tylko o dopuszczalny zakres takiego wspierania, by jego rozmiary nie uniemożliwiły finansowania rozwoju infrastruktury i powiększania zasobów ogólnospołecznych. Chodzi więc o to, by wspomaganie i zasilanie osób prywatnych nie prowadziło do zaniedbania i degradacji sfery publicznej, której poziom i jakość współdecydują o standardzie życia całego społeczeństwa. Kto jest większym egoistą Wszelkie środki przeznaczane na zabezpieczenia społeczne i pomoc socjalną są więc konsumowane całkowicie indywidualnie. Wszyscy domagający się zwiększania nakładów na te dziedziny działają zatem w interesie konkretnych osób, czyli na rzecz ich partykularnych, egoistycznych potrzeb i oczekiwań. Można dyskutować, czy potrzeby te i oczekiwania są uzasadnione, zapewne jednak przecież nie bardziej niż tych, którzy te środki wypracowują i zasilają nimi finanse publiczne. Gdyby nawet prawdą było, że wszelka działalność w gospodarce wolnorynkowej motywowana jest egoistycznym dążeniem do korzyści własnej, rewindykacje i roszczenia wszystkich świadczeniobiorców mają przecież nie inne podłoże. Z tą różnicą, że środki pozyskiwane od osób aktywnych i produktywnych ekonomicznie służą ponadto realizacji celów ogólnospołecznych, powiększaniu wspólnych zasobów całego społeczeństwa. Nie można więc potępiać egoizmu, dążenia do indywidualnych, prywatnych korzyści jako motywu działalności gospodarczej, a jednocześnie udawać, że wydatki i świadczenia socjalne służą zaspokojeniu jakichś innych potrzeb niż indywidualne i prywatne. Albo więc trzeba ten egoizm zaakceptować, albo działać na rzecz zwiększania korzyści ogólnospołecznych, spożycia zbiorowego i rozwoju sfery publicznej, co wymaga ograniczenia publicznych wydatków na indywidualne świadczenia, konsumowane przez prywatne osoby. -
Polityka socjalna, również ta realizowana obecnie w Polsce, nie służy zaspokajaniu potrzeb ogólnospołecznych, lecz indywidualnych, realizuje więc cele nie mniej partykularne niż liberalny model działalności gospodarczej, obwiniany o sankcjonowanie egoizmu i lekceważenie problemów społecznych. Poziom życia i standardy cywilizacyjne społeczeństwa odzwierciedlane są nie tylko w wielkości dochodów i zasobów oraz wartości dóbr posiadanych przez indywidualnych obywateli lub będących w ich zasięgu. Zależą także od ilości i wartości wspólnych zasobów i zgromadzonych razem dóbr oraz dostępu do nich. Najzagorzalsi nawet krytycy przemian minionego dziesięciolecia, z zawziętością wytykający niedostatek, w jakim żyje wciąż wielu Polaków, lub rozwarstwienie indywidualnych dochodów i poziomu życia, nie mogą zanegować rozległych i korzystnych przeobrażeń, jakich doznała w tym czasie przestrzeń publiczna. Pod tym względem komfort życia wszystkich Polaków w III Rzeczypospolitej znacząco i bezsprzecznie się poprawił. nikt nie może zaprzeczyć obiektywnemu zwiększeniu się spożycia zbiorowego. Jednym z najczęstszych zarzutów formułowanych wobec autorów i realizatorów transformacji ekonomicznej minionej dekady jest hołdowanie doktrynie liberalnej, która sankcjonuje egoizm, a ignoruje potrzeby społeczne. Kryje się za tym zarzutem mistyfikacja i hipokryzja. Prawdą jest bowiem, że państwo polskie nie wywiązuje się odpowiednio ze swoich obowiązków ogólnospołecznych, czyli związanych z utrzymaniem i rozwojem infrastruktury techniczno-cywilizacyjnej, instytucjonalnej i społecznej. Dzieje się tak właśnie dlatego, że finanse publiczne są obciążone gigantycznymi wydatkami na sferę socjalną.
RZĄD O wsi, stanowiskach negocjacyjnych z Unią Europejską i mieszkaniach Dwukrotna renta dla rolnika Rolnik, który pięć lat przed przejściem na emeryturę przekaże (sprzeda) innemu rolnikowi gospodarstwo rolne powyżej 5 hektarów, będzie mógł dostawać przez te pięć lat rentę strukturalną równą dwukrotności renty minimalnej. Powstałe w wyniku takiego przekazania gospodarstwo nie może jednak mieć mniej niż 15 ha - postanowił wczoraj rząd, przyjmując jeden z dwóch nie uzgodnionych w ubiegłym tygodniu punktów "Spójnej polityki strukturalnej obszarów wiejskich i rolnictwa". Rząd spodziewa się, że zainteresowanie rolników rentami strukturalnymi może być bardzo duże, więc dla ostrożności przyjmuje, że rocznie na tego typu rentę będzie przechodzić 10 tys. rolników. Wypłata rent będzie kosztować rocznie ok. 50 mln zł. Licząc, że przez trzy lata co roku przybywałoby kolejnych 10 tys. rolników zainteresowanych rentami, łączny koszt ich wypłat wyniósłby przez ten czas 300 mln zł. Te trzy lata to okres przed przyjęciem do UE, kiedy to renty strukturalne musiałyby być w całości finansowane z budżetu państwa. W okresie poakcesyjnym (cztery lata) mogłyby być w 75 proc. finansowane przez Unię Europejską. Rolnik, który chciałby dostać rentę, musiałby w całości sprzedać innemu rolnikowi swoje gospodarstwo. W zamian, do czasu przejścia na zwykłą emeryturę, dostawałby rentę strukturalną równą 2-krotności renty minimalnej. Jeżeli gospodarstwo byłoby przekazywane przez małżeństwo rolników, to każde z nich mogłoby dostać 1,5 renty minimalnej, a więc oboje dostawaliby w sumie 3-krotność renty minimalnej. Warunkiem wejścia w życie tego programu jest, by był on spójny z dotychczasowym programem przechodzenia na wcześniejszą emeryturę i by nie doszło do nagłego odejścia z gospodarstw zbyt wielu rolników. Dziś, przy obecnym systemie wcześniejszych emerytur, przechodzi na nie rocznie ok. 15 tys. rolników. Rząd liczy, że w nowym systemie przechodzących będzie mniej, bo nie każdy rolnik ma gospodarstwo o powierzchni co najmniej 5 ha. - Na 15 krajów Unii Europejskiej 10 z nich stosuje taki system rent - powiedział po posiedzeniu rządu wiceminister rolnictwa Henryk Wujec. Rząd przyjął też drugi nie uzgodniony w ubiegłym tygodniu punkt "Spójnej polityki strukturalnej", dotyczący poprawy oświaty na wsi. Pakt dla rolnictwa Ministrowie zaakceptowali wstępnie "Pakt dla rolnictwa i obszarów wiejskich", przedstawiający średnio- i długookresowe działania na rzecz rolnictwa. Pakt musi być zgodny z przygotowywaną ustawą budżetową na 2000 r., więc rząd przyjmie go prawdopodobnie w przyszłym tygodniu. Podstawowym celem paktu jest zrównanie szans rozwoju ludności zamieszkującej obszary wiejskie z tymi, jakie ma ludność miejska. Jak powiedział wczoraj wiceminister Wujec, rząd chciałby, by w okresie przed i poakcesyjnym w rolnictwie powstało ponad 600 tys. nowych miejsc pracy, wybudowanych zostało 80 tys. dróg, a zalesionych byłoby ok. 200 tys. ha gruntów, zaliczanych do V i VI klasy. Na realizację paktu potrzebne będą niemałe środki finansowe, które w części będą pochodzić z bezzwrotnej pomocy Unii Europejskiej. Szansa uzyskania tego wsparcia (w wysokości blisko 200 mln euro rocznie przez okres 7 lat) powstanie już w przyszłym roku (tzw. fundusz SAPARD). O tym, czy zostanie ona wykorzystana, przesądzi jakość przygotowanych przez Polskę projektów restrukturyzacji rolnictwa i wsi oraz gotowość rządu do współfinansowania tych przekształceń. Tymi właśnie kwestiami zajmuje się "Spójna polityka strukturalna rozwoju obszarów wiejskich i rolnictwa", który to dokument przekazany zostanie wkrótce Unii Europejskiej. Kolejne stanowiska Oprócz stanowiska negocjacyjnego w dziedzinie swobodnego przepływu kapitału (problem nabywania ziemi przez cudzoziemców), rząd przyjął również dwa inne stanowiska negocjacyjne, w kwestii polityki transportowej i swobody świadczenia usług. W obu przypadkach Polska wystąpi o pewne okresy przejściowe. W dziedzinie transportu rząd wystąpi o 3-letni okres przejściowy po przystąpieniu do UE przed ostatecznym otwarciem rynku transportu lotniczego. Wcześniej jednak, zapewne 1 stycznia 2001 r., Polska przystąpiłaby do tzw. europejskiego obszaru swobodnego nieba, znosząc kontrolę cen biletów lotniczych i dopuszczając do obsługi lotów tzw. przewoźników "trzecich" (nie będących przewoźnikiem narodowym kraju docelowego linii). Stopniowo gwarantowany udział LOT w rynku malałby z 45 do 40, 35 i 30 proc. Równocześnie jednak polski przewoźnik miałby prawa do przejęcia 55, 60, 65 i 70 proc. rynku, gdyby ukazał się konkurencyjny. Pozwoliłoby to na zasadniczy spadek cen biletów i poprawę jakości usług. 1 stycznia 2006 r. nastąpiłaby pełna liberalizacja rynku - każdy unijny przewoźnik mógłby bez ograniczeń obsługiwać linie wewnątrz Polski oraz z Polski i do Polski. Stanowisko rządu, zakładające szybką prywatyzację LOT, jest dość ambitne i jest mało prawdopodobne, aby Brukseli udało się wymusić skrócenie tego kalendarza. Również kilka lat po przystąpieniu do UE (zapewne w 2006 r.) Polska wypełni unijny wymóg przywrócenia rentowności kolei. Nie sprecyzowano natomiast, jak szybko nasz kraj dostosuje się do unijnych norm twardości dróg, które wytrzymują 11,5 tony nacisku na oś (w Polsce najczęściej mniej niż 5 ton). Zdaniem przedstawicieli rządu, potrzeba na to 15-25 lat. Rząd odstąpił natomiast od ubiegania się o okres przejściowy przed przyjęciem unijnych norm bezpieczeństwa, socjalnych, technicznych czy ekologicznych wobec krajowych firm transportowych. W przyjętym wczoraj stanowisku w sprawie swobody przepływu usług rząd wystąpił natomiast do UE o odłożenie o 5 lat poza datę członkostwa wymogu posiadania przez banki spółdzielcze 1 mln euro kapitałów. Dziś z tego powodu większość z nich musiałaby zrezygnować ze swojej działalności. Program mieszkaniowy Rząd przyjął założenia polityki mieszkaniowej państwa na lata 1999-2003. Punktem wyjścia jest likwidacja od 2000 r. "dużej" ulgi budowlanej i "małej" ulgi remontowej. Osoby, które już zaczęły lub jeszcze zaczną do końca 1999 r. inwestycję, mogłyby korzystać z ulgi podatkowej maksymalnie przez trzy lata, a więc do końca 2002 r. Stopniowo wygasałby też system dopłat do starych kredytów spółdzielczych, których wielkość ocenia się na ok. 5,5 mld zł (jesienią ma być gotowa ustawa o restrukturyzacji PKO BP). Docelowo wygasałyby też wypłaty premii gwarancyjnych dla właścicieli książeczek mieszkaniowych. W zamian ruszyłby program "Własne mieszkanie" dla rodzin, które nie mają wystarczająco dużo pieniędzy na zakup mieszkania i muszą korzystać z kredytu bankowego. Rząd postanowił, że nie będzie można odliczać odsetek od tego kredytu od podstawy opodatkowania. Ministrowie wybrali inny wariant pomocy państwa: budżet dopłacałby do odsetek od kredytu (dopłaty sukcesywnie malałyby). W sierpniu mają trwać prace nad ustawą o tym programie. Prowadzone byłyby też prace nad ustawą o kredycie remontowym oraz ustawą zmieniającą system kas mieszkaniowych (zakładającą regularne oszczędzanie na porównywalnej do rynkowej stopie procentowej, z promesą uzyskania taniego kredytu po zakończeniu oszczędzania). Urząd Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast zakłada, że w październiku rząd przyjąłby te projekty i przesłał do Sejmu. Natomiast w najbliższym czasie powinien trafić do KERM projekt ustawy o zmienionych dodatkach mieszkaniowych (dotacje budżetowe przekazywane gminom na dodatki byłyby powiązane z polityką czynszową; ma to zmusić gminy, by ustalały czynsze na poziomie pozwalającym pokryć koszty eksploatacji i remontów budynków). Wkrótce do KERM ma być też przesłany projekt ustawy o ochronie lokatora oraz socjalny program mieszkaniowy. Natomiast wczoraj rząd przyjął projekt nowelizacji ustawy o własności lokali. W 1999 r. wydatki budżetu na sferę mieszkaniową i podatkowe ulgi budowlane będą kosztować łącznie 5,4 mld zł. W 2000 r. byłoby to 5,9 mld zł, w 2001 r. - 5,3 mld zł, w 2002 r. - 5,4 mld zł, w 2003 r. - 5,5 mld zł. - Rada Ministrów przyjęła sprawozdanie finansowe z działalności Agencji Mienia Wojskowego za okres od 1 października 1997 r. do 31 grudnia 1998 r. D.E.
Rolnik, który pięć lat przed przejściem na emeryturę przekaże (sprzeda) innemu rolnikowi gospodarstwo rolne powyżej 5 hektarów, będzie mógł dostawać przez te pięć lat rentę strukturalną równą dwukrotności renty minimalnej. Powstałe w wyniku takiego przekazania gospodarstwo nie może jednak mieć mniej niż 15 ha - postanowił wczoraj rząd, przyjmując jeden z dwóch nie uzgodnionych w ubiegłym tygodniu punktów "Spójnej polityki strukturalnej obszarów wiejskich i rolnictwa".Rząd przyjął też drugi nie uzgodniony w ubiegłym tygodniu punkt "Spójnej polityki strukturalnej", przedstawiający średnio- i długookresowe działania na rzecz rolnictwa. Podstawowym celem paktu jest zrównanie szans rozwoju ludności zamieszkującej obszary wiejskie z tymi, jakie ma ludność miejska. rząd chciałby, by w rolnictwie powstało ponad 600 tys. nowych miejsc pracy, wybudowanych zostało 80 tys. dróg, a zalesionych byłoby ok. 200 tys. ha gruntów. środki finansowe w części będą pochodzić z bezzwrotnej pomocy Unii Europejskiej. Szansa uzyskania tego wsparcia powstanie już w przyszłym roku . O tym, czy zostanie ona wykorzystana, przesądzi jakość przygotowanych przez Polskę projektów restrukturyzacji rolnictwa i wsi oraz gotowość rządu do współfinansowania tych przekształceń. Tymi właśnie kwestiami zajmuje się "Spójna polityka strukturalna rozwoju obszarów wiejskich i rolnictwa", który to dokument przekazany zostanie wkrótce Unii Europejskiej.Oprócz stanowiska negocjacyjnego w dziedzinie swobodnego przepływu kapitału, rząd przyjął również dwa inne stanowiska negocjacyjne, w kwestii polityki transportowej i swobody świadczenia usług. W obu przypadkach Polska wystąpi o pewne okresy przejściowe.
PARTIE O pozycji polityków powinni decydować wyborcy Drogi i bezdroża Akcji RYS. DARIUSZ PIETRZAK JAN MARIA JACKOWSKI Po wyborach prezydenckich rozpoczęto publiczną debatę o przyszłości Akcji Wyborczej Solidarność. Została ona zdominowana przez skrzętnie podchwyconą przez media dyskusję o sprawach personalnych. Mniej mówi się o tym, czym ma być AWS i jak należy zmienić platformę jej politycznego funkcjonowania. Nie jest tak, że w Polsce prawica nie ma poparcia społecznego, nie ma wizji, nie ma programu. Sukcesy obozu SLD biorą się w znacznej mierze ze słabości prawicy i z jej błędów. Warto się tu odwołać do doświadczeń Hiszpanii, kraju katolickiego o porównywalnej z Polską liczbie mieszkańców. Tam, po okresie rządów generała Franco, przez wiele lat rządzili socjaliści. Rozdrobniona prawica przegrywała kolejne wybory. Dopiero formuła Partido Popolare, zaproponowana przez Aznara, doprowadziła do wyjścia z impasu spowodowanego jałowymi sporami o ocenę przeszłości i o wizję nowoczesnej prawicy. Do dziś w środowiskach prawicowych w Madrycie trwa ożywiona dyskusja, jak zapewnić równowagę między skrzydłem konserwatywnym a liberalnym. Doświadczenie Hiszpanii jest o tyle pouczające, że tam prawica "dochodziła do siebie" kilkanaście lat, i to w sytuacji gdy środowiska prawicowe uczestniczyły - choć w warunkach ustroju autorytarnego - w oficjalnym życiu publicznym. Natomiast w III Rzeczypospolitej prawica zaczynała działać przed jedenastu laty, po prawie półwiecznym niebycie w okresie PRL, praktycznie od zera. Dwa skrzydła Akcji Podstawowym problemem AWS jest znalezienie w ramach różnych środowisk, tworzących obóz prawicy, optymalnej platformy politycznej, otwierającej drogę ku przyszłości. Sztuka polega na wypracowaniu takiej formuły, która przy zachowaniu kultury jedności szanowałaby odrębność i dzięki której przezwyciężono by ułomność procedur decyzyjnych. Wielonurtowość i wielopartyjność z jednej strony stanowią bowiem siłę, z drugiej jednak mogą być przyczyną słabości. Myślenie partykularne, a nie kategoriami całości, oraz brak spójnych zasad organizacyjnych osłabia cały obóz. Obecna formuła Akcji generuje konflikty między partiami (a w ramach partii między poszczególnymi ich frakcjami), spory personalne i bezwzględną walkę o stanowiska oraz pozycje poszczególnych "modułów". A między częścią "związkową" i "partyjną" utrzymuje się permanentne napięcie. Prawicowe środowiska tworzą interesujące szkoły polityczne, ale bez współpracy z najsilniejszym podmiotem, jakim jest związek zawodowy, nie są zdolne do samodzielnego funkcjonowania na scenie politycznej. Tymczasem w AWS istnieją dwa zasadnicze skrzydła: konserwatywno-liberalne i konserwatywno-narodowe. Ich podstawą są poglądy polityków, którzy je tworzą. Pierwsze skrzydło jest bardziej euroentuzjastyczne i odwołuje się do indywidualizmu oraz doktryny wolnorynkowej, drugie - bardziej eurosceptyczne, opiera się na personalizmie chrześcijańskim i nie ukrywa inspiracji społeczną nauką Kościoła. W Akcji są również i tacy, którzy nie identyfikują się z tymi nurtami przede wszystkim dlatego, że nie mają wyrazistej formacji ideowej i programowej. Ten podział przebiega przez prawie wszystkie środowiska tworzące AWS. Wydaje się więc, że zamiast dyskutować o parytetach, algorytmach i innych "technicznych" sposobach udoskonalania Akcji, należałoby wyciągnąć wnioski z tego zasadniczego kryterium podziału. Należy zatem dążyć, aby konfiguracja AWS, przynajmniej na razie, przebiegała wokół dwóch filarów: konserwatywno-liberalnego oraz konserwatywno-narodowego. Być może w przyszłości na drodze ewolucji powstanie jedna partia, być może każdy z tych nurtów będzie stanowił odrębne środowisko polityczne. Jeżeli zostanie zrealizowana propozycja Andrzeja Olechowskiego, który zaprosił UW i SKL do budowy nowego obozu politycznego z udziałem jego sztabów z wyborów prezydenckich, powstanie alternatywa dla AWS. Rozpocząłby się wtedy rozpad prawicy na akceptowaną przez lewicę oraz liberałów i na drugą - bezwzględnie zwalczaną i marginalizowaną. Zanim ten spór zostanie rozstrzygnięty, by uniknąć toczonych publicznie i wykorzystywanych przez przeciwników wyniszczających konfliktów personalnych oraz bitwy między zwolennikami jednej partii a tymi, którzy chcą (a byłoby to rozwiązanie najgorsze) zachować status quo, lepiej zdecydować się na rozwiązania realne. Nowa formuła Kluczem organizującym Akcję byłaby taka konstrukcja jej kierownictwa, by obok przewodniczącego (który jest zdolny do spojenia Akcji) do ścisłego kierownictwa należeli dwaj jego zastępcy będący liderami nurtu konserwatywno-narodowego i konserwatywno-liberalnego. Niezaspokojenie oczekiwań związanych z istnieniem tych dwóch frakcji i nadanie mu sformalizowanej struktury oznacza, że podziały będą nieuniknione, a dezintegracja będzie się pogłębiała. Nikt mnie nie przekona, że wszystkie grupy, związek czy poszczególne partie mają jakąkolwiek szansę samodzielnego politycznego występowania w imieniu prawicy. Poparcie dla prawej strony można mierzyć w skali między 40 a 50 procent społeczeństwa, podczas gdy poparcie dla poszczególnych środowisk w AWS można liczyć co najwyżej w skali od 4 do 5 procent. Organizacyjne usankcjonowanie dwóch skrzydeł Akcji zmniejszyłoby konflikty między częścią "związkową" a "partyjną", między poszczególnymi partiami i frakcjami wewnątrz nich. Gdyby taka była konstrukcja władz Akcji od początku, nie doszłoby do secesji, które osłabiły AWS. Nie obawiajmy się czerpania wzorów z trwałych formacji prawicowych na świecie. Na przykład wśród republikanów w USA zazwyczaj dwa lata przed wyborami prezydenckimi ujawniają się liderzy odległych od siebie frakcji: konserwatywnej i bardziej izolacjonistycznej oraz liberalnej i bardziej otwartej na nowinki. Ale po upływie czasu, na skutek publicznej debaty, opinia się uciera i wyłoniony zostaje lider, który potrafi połączyć oba skrzydła. Następuje zatem rozstrzygnięcie weryfikowane w sposób demokratyczny, a wybrany w ten sposób polityk jest kandydatem w wyborach prezydenckich. Nieliczenie się w z tym, że ugrupowanie musi być wewnętrznie podzielone, jest pisaniem wyroku śmierci. Jeżeli AWS nie zostanie uporządkowana według faktycznych linii podziału, będzie wewnętrznie rozrywana podziałami niepolitycznymi. Liczyć się będą prywatne ambicje w licznych partiach, branżowe i regionalne interesy części związkowej. Inwencja w dziedzinie dzielenia się jest nieograniczona. Rola polityków wywodzących się ze związku zawodowego polega na programowym wsparciu tego skrzydła, które bardziej im odpowiada. I na zabieganiu o realizację programu w tak uporządkowanej strukturze. Możemy sobie wyobrazić działacza kultury wywodzącego się ze związku, który będzie wspierał skrzydło konserwatywno-liberalne, i innego działacza podejmującego problematykę rolnictwa, który będzie się identyfikował ze skrzydłem konserwatywno-narodowym. Władza wyborców Zmieniając platformę politycznego funkcjonowania Akcji, nie można zapomnieć, że wybory parlamentarne mogą się odbyć za kilka miesięcy. Już dziś, choć to powinno być zrobione wiele miesięcy przed wyborami prezydenckimi, potrzebny jest consensus co do konstrukcji list w wyborach parlamentarnych. Powinien zostać określony katalog zasad programowych obligatoryjny dla wszystkich. Konieczne są kryteria oceniające kandydatów na listy wyborcze, uwzględniające przede wszystkim takie cechy, jak uczciwość, kompetencja, doświadczenie oraz ich dokonania. Niezbędne są także jasne kryteria zapewniające reprezentatywność obu nurtów oraz gwarancje ich przestrzegania. Takie porozumienie stonowałoby nastroje wewnątrz Akcji i działałoby na rzecz jedności, która jest poważnie zagrożona, ponieważ w części konserwatywno-liberalnej krąży pomysł wspólnego działania z Unią Wolności, a w skrzydle konserwatywno-narodowym mogą się pojawić pomysły stworzenia jakiejś przestrzeni politycznej na prawo. To wszystko może się zdarzyć wbrew doświadczeniom i rozsądkowi. Bo w okresach przedwyborczych ani rozsądek, ani doświadczenia nie muszą ogrywać decydującej roli, jak już niestety było w 1993 roku. Trzeba dać możliwość dokonania wyboru obywatelom. W ten sposób po wyborach 2001 r. zostałyby określone proporcje poszczególnych środowisk współtworzących Akcję. O pozycji polityków decydowaliby wyborcy. Wtedy prezydium klubu, skonstruowane nie na zasadzie parytetów, lecz działające w wyniku mandatu pochodzącego z demokratycznej weryfikacji przeprowadzonej przez sympatyków i zwolenników prawicy, miałoby silną władzę i stanowiłoby realne kierownictwo obozu prawicowego. Obozu, który nie byłby organizowany na podstawie mało czytelnych dla społeczeństwa kryteriów podziału i zakulisowych gier różnych grupek, ale działałby na podstawie porozumienia swoich rzeczywistych frakcji. Potrzeby jest też dialog ze środowiskami będącymi obecnie poza AWS. Na razie wszyscy deklarują dobrą wolę i chęć rozmów, lecz naprawdę ani Akcja, ani te środowiska nie są zdeterminowane, by dialog prowadzić. Istotne jest też porozumienie z Unią Wolności i Polskim Stronnictwem Ludowym dotyczące nowej ordynacji wyborczej do Sejmu. Paradoksalnie zarówno AWS, UW, jak i PSL mogłoby przyjąć wspólne stanowisko dotyczące wielkości okręgów wyborczych i sposobu liczenia głosów. Uniemożliwiłoby to powstanie sytuacji, kiedy lista -popierana np. przez 35 procent wyborców - zdobywa bezwzględną większość mandatów i jest w stanie zmonopolizować władzę w Polsce. Realne jest również porozumienie AWS z UW dotyczące przyszłorocznej ustawy budżetowej oraz terminu wyborów parlamentarnych. Po co inicjatywę dotyczącą kalendarza wyborczego oddawać w ręce SLD i Aleksandra Kwaśniewskiego. Autor jest posłem AWS. Nie należy do żadnej partii.
Po wyborach prezydenckich rozpoczęto publiczną debatę o przyszłości Akcji Wyborczej Solidarność.Podstawowym problemem AWS jest znalezienie w ramach różnych środowisk, tworzących obóz prawicy, optymalnej platformy politycznej, otwierającej drogę ku przyszłości. Sztuka polega na wypracowaniu takiej formuły, która przy zachowaniu kultury jedności szanowałaby odrębność i dzięki której przezwyciężono by ułomność procedur decyzyjnych. Myślenie partykularne, a nie kategoriami całości, oraz brak spójnych zasad organizacyjnych osłabia cały obóz.Tymczasem w AWS istnieją dwa zasadnicze skrzydła: konserwatywno-liberalne i konserwatywno-narodowe.Ten podział przebiega przez prawie wszystkie środowiska tworzące AWS. Wydaje się więc, że zamiast dyskutować o parytetach, algorytmach i innych "technicznych" sposobach udoskonalania Akcji, należałoby wyciągnąć wnioski z tego zasadniczego kryterium podziału.Kluczem organizującym Akcję byłaby taka konstrukcja jej kierownictwa, by obok przewodniczącego do ścisłego kierownictwa należeli dwaj jego zastępcy będący liderami nurtu konserwatywno-narodowego i konserwatywno-liberalnego.Organizacyjne usankcjonowanie dwóch skrzydeł Akcji zmniejszyłoby konflikty między częścią "związkową" a "partyjną", między poszczególnymi partiami i frakcjami wewnątrz nich. Rola polityków wywodzących się ze związku zawodowego polega na programowym wsparciu tego skrzydła, które bardziej im odpowiada. I na zabieganiu o realizację programu w tak uporządkowanej strukturze.Takie porozumienie stonowałoby nastroje wewnątrz Akcji i działałoby na rzecz jedności, która jest poważnie zagrożona, ponieważ w części konserwatywno-liberalnej krąży pomysł wspólnego działania z Unią Wolności, a w skrzydle konserwatywno-narodowym mogą się pojawić pomysły stworzenia jakiejś przestrzeni politycznej na prawo. Trzeba dać możliwość dokonania wyboru obywatelom. W ten sposób po wyborach 2001 r. zostałyby określone proporcje poszczególnych środowisk współtworzących Akcję.Potrzeby jest też dialog ze środowiskami będącymi obecnie poza AWS. Na razie wszyscy deklarują dobrą wolę i chęć rozmów, lecz naprawdę ani Akcja, ani te środowiska nie są zdeterminowane, by dialog prowadzić.
Dziesięć lat temu, 13 stycznia 1991 roku, przy wileńskiej wieży telewizyjnej pod gąsienicami radzieckich czołgów ginęli pragnący niepodległości Litwini. Parlament przygotowywał się do odparcia ataku. Wszystko wskazywało na to, że walka będzie krwawa, ale bez szansy na sukces. Testament odczytany po latach Styczeń 1991. Żołnierze radzieccy w centrum Wilna FOT. ANNA BRZEZIŃSKA MAJA NARBUTT Z WILNA - Byliśmy po stronie niebios przeciwko diabłu. To dawało nam siłę - mówi Vytautas Landsbergis, wspominając wydarzenia, które rozegrały się w Wilnie 10 lat temu. Mroźną styczniową noc, rozdzieraną hukiem wystrzałów z radzieckich czołgów masakrujących bezbronnych Litwinów, nazywa najgorszym momentem swego życia. - Właśnie niedawno znalazłem w kieszeni starego ubrania odezwę, którą pisałem, oczekując, że do parlamentu wpadną żołnierze radzieccy. Gdyby mnie zastrzelili lub wywieźli do więzienia w Moskwie, miała dotrzeć do Litwinów. Wzywałem ich, by nie poddawali się radzieckiej okupacji. Taki był mój testament - opowiada Landsbergis, a ja przypominam sobie, jak z dyktafonem w dłoni polowałam wówczas na jego "ostatnie słowa". Dzisiaj w parlamencie Litwy jest bardzo spokojnie, wręcz sennie. Nikt nie ma żadnych spraw do Landsbergisa. W dniach radzieckiej interwencji przed jego gabinetem, w którym spędzał dni i noce, stale koczowali ludzie. W płaszczach i czapkach - bo okna mimo mrozu były otwarte z powodu unoszących się oparów benzyny z koktajli Mołotowa - czekali, by znalazł dla nich choć minutę. Vytautas Landsbergis, "ojciec litewskiej niepodległości", przemawia z gmachu parlamentu FOT. ANNA BRZEZIŃSKA Potem, już w spokojniejszych czasach, gdy Landsbergis i jego partia konserwatystów wygrywali wybory, otaczali go zaaferowani młodzi ludzie. Teraz wszyscy gdzieś zniknęli. Stopniały szeregi jego zwolenników. Nawet życzliwi mu mówią, że Landsbergis zagubił się w meandrach polityki i zrobił kilka niewybaczalnych błędów. Członkowie jego partii szepczą po kątach, że jego upadek, przypieczętowany ubiegłorocznymi wyborami parlamentarnymi, może być ostateczny. I tylko gdy patrzy się na ścianę w gabinecie Landsbergisa, można odnieść wrażenie, że czas się zatrzymał. Stare rysunki z czołowych amerykańskich, angielskich, francuskich gazet, przez wszystkie te lata przenoszone przez Landsbergisa z gabinetu do gabinetu, pokazują go jako rycerza wolności szarżującego na radzieckiego smoka. Tutaj wszystko jest tak jak wówczas, gdy plac przed otoczonym barykadami parlamentem huczał od skandowanego okrzyku: "Litwa! Landsbergis! Wolność!". "Zwykli obywatele" nie dotarli - Czy nie zastanawiało was, dziennikarzy, dlaczego mogliście być w styczniu 1991 roku w Wilnie, dlaczego Moskwa nie miała nic przeciwko temu? - mówi Audrius Butkevicius, w tamtych czasach minister obrony i bliski współpracownik Landsbergisa (dziś jego zajadły przeciwnik). - Wyznaczono wam bardzo ważną rolę: mieliście opisać to, co zainscenizowano i w co miał uwierzyć świat. Scenariusz władz radzieckich był precyzyjny. Opierał się na założeniu, że to "zwykli obywatele niezadowoleni z rządów ekstremistów" będą szturmować wieżę telewizyjną i parlament. Gdyby ochotnicy Butkeviciusa odpierali atak, w obronie atakujących stanęłaby Armia Radziecka. Świat, zajęty wydarzeniami w rejonie Zatoki Perskiej, miałby gładko przełknąć to, co działo się w Wilnie. Audrius Butkevicius - były minister obrony, dziś biznesmen myślący o powrocie do polityki - na tle zachowanych fragmentów barykad pod parlamentem FOT. (C) MARIAN PALUSZKIEWICZ/ KURIER WILEŃSKI Ten plan się nie powiódł. Z prostego powodu. Gdy grupa dywersantów sformowana z przebranych w cywilne ubrania żołnierzy i członków proradzieckiej organizacji Jedinstwo szykowała się do wyjazdu pod wileńską wieżę telewizyjną, kilku z nich zaczęło krzyczeć, że jeszcze nie nadeszła wyznaczona godzina. Byli to podstawieni ludzie władz litewskich. Wykorzystali fakt, że w Wilnie czas lokalny różnił się o godzinę od moskiewskiego. Żołnierze radzieccy, działający według czasu moskiewskiego, pojawili się więc pod wieżą sami, bez "zwykłych obywateli". Zaczął się szturm. Wieżę otaczali Litwini, którzy zjawiali się tam na apel Landsbergisa. Rosjanie początkowo strzelali pod nogi, w ziemię. Tłum się nie cofnął. Zaczęto strzelać w ludzi. Ci, którzy chcieli uciec, nie mogli - padali na rozjeżdżony gąsienicami czołgów rozmiękły grunt. Huk wystrzałów z czołgów słychać było w całym Wilnie. Wkrótce dołączyło do tego wycie karetek pogotowia, w które także strzelano. W parlamencie pobladły pracownik biura prasowego nadawał na cały świat: "Jest pięciu, ośmiu, już dziesięciu zabitych. Ich liczba wzrosła do czternastu". Przerażeni Litwini mogli zobaczyć na ekranach telewizorów spikerkę mówiącą: "już idą". Kamera zaczęła pokazywać schody i biegnących żołnierzy. W końcu zasłoniła ją jakaś ręka. Ostatnie rozgrzeszenie w sali posiedzeń - Chciałem, by wszyscy byli na posterunku. Naród nas wybrał, abyśmy ogłosili niepodległość Litwy. I musieliśmy ponieść wszelkie tego konsekwencje - wspomina Landsbergis, wówczas przewodniczący litewskiej Rady Najwyższej. Gdy rozpoczął się atak na wieżę, z parlamentu zaczęto wzywać posłów na nadzwyczajne posiedzenie. - Niektórzy odpowiadali, że wszystko stracone, że nie ma sensu już nic robić. Byli i tacy, którzy spali tak mocno, że nie słyszeli telefonu - uśmiecha się z łagodną ironią Landsbergis. Jednak większość stawiła się w parlamencie. Rada Najwyższa przygotowywała się do odparcia ataku. Okna zastawiano workami z piaskiem. Rozdawano maski gazowe. W hallu pośpiesznie zaprzysięgano ochotników z Departamentu Obrony Kraju. - Uważaliśmy, że od tej pory będzie ich chronić konwencja genewska - tłumaczy Butkevicius. - W naszym rozumieniu byli od tego momentu żołnierzami. Uzbrojenie ponad tysiąca ochotników, a także litewskich służb granicznych nie przypominało wyposażenia żołnierzy. Jedni mieli broń sportową, inni myśliwską, a niektórzy tylko metalowe pręty. W sali posiedzeń ksiądz Romas Grigas udzielał wszystkim posłom rozgrzeszenia na wypadek nagłej śmierci. Vytautas Landsbergis nerwowo krążył między salą a swym olbrzymim gabinetem, skąd usiłował dodzwonić się do Gorbaczowa. Tamtej nocy Michaił Siergiejewicz Gorbaczow nie odpowiadał jednak na żadne telefony. I przez godzinę, może dwie w Wilnie czekano też na reakcję Zachodu. Samotność absolutna - Gdy się dowiedzieliśmy, że pod wieżą padają zabici i ranni, zaczęliśmy się obawiać, że zginą setki ludzi. A świat milczał. Doświadczyliśmy uczucia absolutnej samotności. I zdrady. Potem się okazało, że jest inaczej. Ale wtedy myśleliśmy: Będziemy umierali sami i nikt się za nami nie ujmie - wspomina Landsbergis. W środku nocy deputowani pośpiesznie przyjmowali rezolucje i ustawy: gdyby parlament nie mógł dłużej pełnić swych funkcji, to automatycznie uległyby rozwiązaniu rząd i samorządy. - Pamiętaliśmy o nieładnych precedensach, o roku 1940, gdy Litwę bez jednego strzału przekazano w ręce okupanta. Zresztą wtedy nie było woli politycznej, by bronić niepodległości - przyznaje Landsbergis. W styczniu 1991 roku było inaczej. Tylko brutalna siła mogła zdławić niepodległość Litwy. Żaden akt kapitulacji nie powinien być podpisany litewską ręką. Mniej więcej w tym samym czasie pod bramą Ambasady USA w Warszawie stał minister spraw zagranicznych Litwy Algirdas Saudargas, wysłany do Polski z misją utworzenia rządu emigracyjnego, jeśli Związek Radziecki dokona interwencji na Litwie. Drzwi ambasady się nie otworzyły. Nie tylko heroizm Parlament był jedynym miejscem w Wilnie, którego Litwini mieli bronić z bronią w ręku. Wiedzieli o tym zarówno obecni w gmachu, jak i żołnierze radzieccy. Wszystko wskazywało na to, że walka będzie krwawa, ale bez szansy na sukces. - Uratowali nas ludzie, którzy zjawili się pod parlamentem i otoczyli go żywym kordonem. Ich wręcz irracjonalna determinacja. Przekonanie, że ważą się losy Litwy - twierdzi Landsbergis. Tysiące ludzi, którzy wypełnili plac przed parlamentem, nie miały się nawet gdzie cofnąć. Gdyby jednostki radzieckie zaatakowały tej nocy parlament, doszłoby do niewyobrażalnej masakry. Prawdopodobnie obawa przed wielką liczbą ofiar sprawiła, że atak nie nastąpił. Ale tamtej nocy ludzie przed parlamentem spodziewali się najgorszego. Odprawiano mszę, śpiewano pieśni patriotyczne i religijne. W pierwszym szeregu stali starzy ludzie - zesłańcy i byli więźniowie łagrów. Atmosfera patriotycznego uniesienia sięgała zenitu. - Nie tylko heroizm dochodził do głosu tamtej styczniowej nocy - przyznaje Butkevicius. - Niektórych moich ludzi sytuacja przerosła, chcieli się ratować za wszelką cenę. W momencie kulminacyjnym widziano pograniczników, jak z obłędem w oczach zrywali pagony, przerażeni, że staną się pierwszym celem. Część ochotników, których po zaprzysiężeniu wypuściłem z bronią do miasta, rzucała karabinki w krzaki. Butkevicius wydał rozkaz, by nikogo nie wypuszczano z parlamentu: - Był potrzebny, jeśli rzeczywiście wszyscy mieli zostać w gmachu aż do końca. Niektórzy posłowie nie wytrzymywali nerwowo oczekiwania na atak sił radzieckich. Szamotali się z ochroną, usiłując wydostać się na zewnątrz. Inni zrywali znaczki deputowanych. Kilku nawet włożyło białe kitle sanitariuszy ze szpitala polowego. Biało-czerwona nad tłumem Od trzynastego stycznia 1991 r. zmienił się stosunek mniejszości narodowych do sprawy niepodległości Litwy. Kiedy prawie rok wcześniej proklamowano niepodległość, dla Litwinów była to idea, dla której warto było poświęcić bardzo wiele. - Powiedzmy szczerze: Polacy z Wileńszczyzny odbierali to zupełnie inaczej. Państwo litewskie było dla nich abstrakcją. Czymś kompletnie nieznanym i niechcianym - podkreśla Artur Płokszto, wówczas redaktor naczelny należącej do Związku Polaków na Litwie "Naszej Gazety", a teraz poseł na Sejm. - Tu kiedyś była Polska, potem był Związek Radziecki. Dopiero masakra pod wieżą telewizyjną okazała się wstrząsem, który uświadomił, że nie można wiązać swoich nadziei z władzami radzieckimi, że przekroczono granicę, której przekroczyć nie było wolno. Delegacja radziecka, która przybyła 13 stycznia do parlamentu, po rozmowach z politykami litewskimi spotkała się w garnizonie w Miasteczku Północnym z wojskowymi radzieckimi i tzw. Komitetem Ocalenia Narodowego. Na prośbę komitetu jeździła po wileńskich zakładach, w których pracowali głównie Rosjanie i Polacy. Oczekiwano, że spontanicznie poprą interwencję radziecką. - Przypadkowo usłyszeliśmy, jak delegacja telefonicznie relacjonowała wrażenia z tych spotkań Gorbaczowowi. Powiedzieli: "Michaił Siergiejewicz, wprowadzono was w błąd. Tu po jednej stronie jest armia, po drugiej naród" - opowiada Vytautas Landsbergis. Trzynastego stycznia pod parlamentem wśród nieprzebranych tłumów Litwinów pojawiły się dwie biało-czerwone flagi. - Ratowały honor miejscowych Polaków - mówi Płokszto, który wraz z grupką znajomych stał pod jedną z nich. Reakcje Litwinów były zresztą różne: od wdzięczności, wyrażanej niekiedy po polsku, do niechętnego "po co tutaj przyszliście". I chociaż dla większości Polaków masakra pod wieżą stanowiła olbrzymi wstrząs, to reagowali na nią różnie. "Obrzydliwy rechot przechodnia: Jeszcze mało dostali. A tuż zaraz słowa sprzątaczki, prostej kobieciny spod Wilna: żeby on gdzie zadławił się, ten Gorbaczow! Tyle ludzi namordowali! Wierzę, że to prawdziwy głos Wileńszczyzny" - napisała poetka Alicja Rybałko w nadzwyczajnym numerze "Naszej Gazety". Podejrzani komuniści - Moskwa wyobrażała sobie, że jeśli litewscy partyjni intelektualiści krytykują Landsbergisa, to wystarczy, że ktoś uderzy pięścią w stół i wszystko się rozpadnie. Tymczasem interwencja radziecka skonsolidowała naród. Jeśli Moskwa atakowała Landsbergisa, to atakowała nasze legalnie wybrane władze, całą Litwę - mówi jeden z liderów litewskiej postkomunistycznej lewicy Česlovas Juräenas. Tej tragicznej nocy Juräenas poczuł, że jest po tej stronie barykady co jego dotychczasowy ideologiczny przeciwnik. Chociaż nie dla wszystkich było to oczywiste. - Niektórzy obrońcy parlamentu mówili, że jeśli OMON [czyli oddziały specjalne radzieckiej milicji - przyp. red.] i żołnierze wedrą się do parlamentu, to oni, zanim zaczną strzelać do atakujących, najpierw wymierzą broń w Algirdasa Brazauskasa i we mnie - przypomina sobie Juräenas. I wtedy, i jeszcze przez parę lat najbardziej dokuczała mu nieufność ekipy Landsbergisa do byłych litewskich komunistów, bezustanne podejrzenia o zdradę. - Pan Landsbergis nie rozumiał, że Litwy niepodległej chcą nie tylko dysydenci. Zresztą, prawdę mówiąc, on sam nie był żadnym dysydentem - żali się Juräenas, podkreślając, że są przecież "komuniści i komuniści". Ci skupieni wokół Algirdasa Brazauskasa zrobili pierwszy krok w kierunku niepodległości, odrywając partię od Moskwy, a nastąpiło to w 1989 roku, gdy Związek Radziecki był jeszcze silny. Juräenas uważa, że w razie sukcesu interwencji radzieckiej najbardziej narażeni byliby jego partyjni koledzy. - W alei Giedymina podszedł do mnie człowiek, z którym byłem kiedyś w Komitecie Centralnym. Powiedział: "Słuchajcie, towarzyszu! Gdy przejmiemy władzę, to najpierw postawimy pod ścianę takich zdrajców jak wy" - opowiada Juräenas. Stare garnitury sygnatariuszy Posłowie, którzy bronili w styczniu 1991 roku parlamentu, spotykają się raz do roku, po Bożym Narodzeniu. - Co najmniej połowa przyjeżdża w tych samych garniturach, w których podpisywała Akt Niepodległości. Bo tylu żyje w biedzie. Najmłodszy z posłów tamtego historycznego parlamentu się zastrzelił, bo nie mógł znaleźć pracy - mówi Rimvydas Valatka, dziś jeden z najlepszych litewskich dziennikarzy. - Ci, którzy w tamtą noc byli w parlamencie Litwy, myślą, że ich życie musi być lepsze, czystsze. Na ogół tak myślą - poprawia się Valatka - ale i tak ludzie patrzą na nas wszystkich jak na część władzy, złej władzy. Sam nie ma powodów do narzekań. Jest zastępcą redaktora naczelnego najpoważniejszej litewskiej gazety "Lietuvos Rytas" i żyje lepiej, niż kiedyś mógł zamarzyć. Ale przeraża go to, co się dzieje z jego krajem: masowa emigracja jest jak wyniszczający upływ krwi; zostają najmniej przedsiębiorczy i samotne kobiety. Tak jak wszyscy obecni tamtej nocy w parlamencie zapamiętał każdą chwilę, wypowiedziane słowa i emocje. W jego wypadku uczucie nierealności. I ciarki przechodzące po plecach, gdy wielotysięczny tłum śpiewał w patriotycznym uniesieniu. - Dla wielu z nas był to kulminacyjny punkt życia - potwierdza Audrius Butkevicius, a ja przypominam sobie, że poznałam go właśnie 13 stycznia, gdy przed spodziewanym atakiem na parlament usiłował mnie wyrzucić z gmachu, bo nie chciał, by zostali tam dziennikarze i kobiety. Pogrzebu nie było Trzydziestoletni wówczas Butkevicius był bohaterem narodowym i jednym z najbliższych współpracowników Landsbergisa. Dziś są wrogami. - Landsbergis kilka razy mnie sprzedał. Spędziłem przez niego dwa lata w więzieniu. Nie mam więc powodów, by go kochać - chłodno mówi Butkevicius. Incydenty, o których wspomina były minister, przypominają sensacyjny film. Byłego ministra, a ówczesnego posła zatrzymano w 1997 roku, gdy przyjmował "znaczną sumę dolarów". Kontrahent tej łapówkarskiej transakcji miał urządzenia nagrywające umieszczone w spince krawata. Butkevicius bronił się na forum sejmowym, oskarżając Landsbergisa o zorganizowanie prowokacji, która miała na celu wyeliminowanie go z życia publicznego. Do "pierwszej zdrady" doszło dwa miesiące po masakrze pod wileńską wieżą telewizyjną. Samochód litewskiego ministra obrony został zatrzymany przez oddział OMON-u. - Dopiero po latach dowiedziałem się w Moskwie od dowódcy wileńskiego OMON-u, że zadzwonił do niego ochroniarz Landsbergisa. Jechałem nocą na spotkanie z Polakami z KOR-u, którzy szkolili naszych ludzi w działalności podziemnej - mówi Butkevicius. - Landsbergis wiedział, którędy będę jechał. Chciał sprowokować incydent, by Litwa znowu znalazła się na pierwszych stronach gazet. - Landsbergis wyprawiłby mi piękny pogrzeb i do dziś przychodził na mój grób - ironizuje Butkevicius. Tak mogłoby się stać, gdyby minister się ostrzeliwał. Ale on tego nie zrobił. Został zatrzymany i po paru godzinach wypuszczony. Wojownicy po wojnie Dzisiaj ze swymi dawnymi radzieckimi przeciwnikami Butkevicius spotyka się w Moskwie, dokąd często jeździ w interesach. Uważa, że "wojna się skończyła, wojownicy nie mają do siebie żadnych uraz". Na spotkanie ze mną przybywa prosto z pociągu, którym przyjechał z Moskwy. Żegnając się mówi, że chce wrócić do polityki, założyć własną partię: - Interesują mnie władza i wpływy. Podoba mi się to znacznie bardziej niż bycie martwym bohaterem. Vytautas Landsbergis jest rozgoryczony tym, że nie doszło do rozliczeń: - Winni masakry pod wieżą telewizyjną żyją spokojnie gdzieś w Moskwie. Nie tylko nie zostali ukarani, ale jeszcze dostali ordery. Naszym prokuratorom do dziś nie pozwolono ich nawet przesłuchać. 68-letni dziś "ojciec litewskiej niepodległości" mówi, że będzie się powoli wycofywał z polityki. Pokazuje mi, bym wyłączyła dyktafon, gdy zaczynam mówić, że nic na Litwie nie jest tak proste i jednoznaczne jak w tamte tragiczne styczniowe dni. Nie chce mówić o teraźniejszości. A przyszłość? - Gdy Litwa znajdzie się w NATO, moja misja dobiegnie końca - dodaje na pożegnanie.
- Byliśmy po stronie niebios przeciwko diabłu. To dawało nam siłę - mówi Vytautas Landsbergis, wspominając wydarzenia, które rozegrały się w Wilnie 10 lat temu. Mroźną styczniową noc, rozdzieraną hukiem wystrzałów z radzieckich czołgów masakrujących bezbronnych Litwinów, nazywa najgorszym momentem swego życia. Scenariusz władz radzieckich był precyzyjny. Opierał się na założeniu, że to "zwykli obywatele niezadowoleni z rządów ekstremistów" będą szturmować wieżę telewizyjną i parlament. Gdyby ochotnicy Butkeviciusa odpierali atak, w obronie atakujących stanęłaby Armia Radziecka. Ten plan się nie powiódł. Zaczął się szturm. Wieżę otaczali Litwini, którzy zjawiali się tam na apel Landsbergisa. Rosjanie początkowo strzelali pod nogi, w ziemię. Tłum się nie cofnął. Zaczęto strzelać w ludzi. Ci, którzy chcieli uciec, nie mogli.
Barbara Hoff przez lata dyktowała modę polskiej ulicy i pozostała jedną z nielicznych polskich projektantek, które zarabiają na modzie Ciuchy dla ludzi Barbara Hoff od lat nie ujawnia ani przychodów Hofflandu ani nawet wielkości swoich kolekcji. Zdradza tylko, że rocznie przygotowuje około stu nowych wzorów. FOT. ANDRZEJ WIKTOR ANITA BŁASZCZAK W latach 70. i 80. po modne ciuchy z Hofflandu przyjeżdżały dziewczyny z całej Polski, a przy firmowym stoisku w warszawskim Juniorze stały w pogotowiu nosze dla mdlejących w kolejkach. Dzisiaj kolejek, co prawda, już nie ma, ale mimo ogromnej konkurencji nowe kolekcje Barbary Hoff wciąż szybko znikają z wieszaków. Jej recepta na sukces jest prosta: modne, tanie i dla ludzi. Tyle że Barbara Hoff jest chyba jedną osobą, której udało się wprowadzić ją w życie. Niebieskie dżinsy, czarna trykotowa bluzka, czarna skórzana kurtka, zamszowe buty, trochę oryginalnej srebrnej biżuterii. Ciemne, krótko obcięte włosy. Żadnego kreowania aury wielkiej projektantki mody, ekstrawagancji. Barbara Hoff przyznaje, że sama nie lubi się ubierać. Nie lubi też chodzić po sklepach ani oglądać ciuchów. Po co, skoro to, co wisi na wieszakach, to już przeszłość, a ubierać się w to, co będzie modne w następnym sezonie, nie ma sensu - wielu uznałoby to za dziwactwo. Dlatego odzież, nawet buty, kupuje jej mąż. Tych ubrań nie potrzebuje zresztą dużo: męskie dżinsy ("jak pasuje mi jakiś fason, to zaraz wycofują go z produkcji" - wzdycha), trykoty, kurtki - najchętniej skórzane. Może to przesyt modą, którą zajmuje się przez większą część doby. Ideologiczne mini Modę, oczywiście, zawsze bardzo lubiła. Jednak nie bardziej niż wiele młodych dziewczyn. Skończyła historię sztuki, która nadal ją zresztą pasjonuje. Jest dziennikarką i humanistką, a modą interesowała się jako działem kultury. Dlaczego więc nią się zajęła? Tłumaczy, że z przyczyn ideologicznych. - Uważałam, że człowiek, który tu mieszka, myśli o tym kraju, ma obowiązek zrobić coś, co przyda się innym ludziom, rozszerzy ich horyzonty. Byliśmy przecież zupełnie odcięci od zachodu. Pomyślałam sobie, że moda to jakaś możliwość wpuszczenia tutaj trochę powietrza ze świata - mówi Barbara Hoff. Debiutowała jako dziennikarka pisząca o modzie do "Przekroju". Choć nie było żurnali, mało kto jeździł za granicę, jej się jakoś udawało ("Z ogromnym trudem" - dodaje) zdobywać informacje, wiedzieć, co jest modne w świecie. Po pewnym czasie samo tylko pisanie o światowej modzie przestało jej wystarczać, zwłaszcza że w polskich sklepach wisiały zupełnie inne rzeczy. Jak zaczęła robić kolekcje? - Zna pani ten kawał? W telewizji bogaty człowiek opowiada, jak doszedł do majątku: "Kupiłem dwa ogórki, zakisiłem i sprzedałem, potem kupiłem cztery, zakisiłem i sprzedałem, potem kupiłem osiem ogórków, zakisiłem i sprzedałem, potem szesnaście...". "I z tego pan zrobił ten majątek?" "Nie, potem zmarła moja ciocia w Ameryce". Cioci w Ameryce nie miała, ale gdy tam pojechała, zobaczyła, jak się robi masową modę. Do Polski wróciła już z gotowym planem. Pierwsza kolekcja, którą przygotowała od razu była ogromna; w tysiącach sztuk, w tym tysiące kolorowych minispódniczek ze sztruksu. To tylko eksperyment - Chciałam, żeby było tanie, modne i dla ludzi. Interesowała mnie tylko modna masówka - mówi Hoff. Do dużej skali musiał być duży sklep. Największy był wtedy warszawski CDT (Centralny Dom Towarowy; późniejsze DT Centrum). Zaproponowała więc dyrektorowi CDT, że zrobi dla niego modną kolekcję. Zapewnia, że do tego pomysłu przekonała go bez pomocy znajomości czy poręczeń. Inna sprawa, że przecież nie była anonimową osobą, lecz znaną dziennikarką, autorytetem w sprawach mody. Poza tym nie chciała żadnych pieniędzy. Pierwszą kolekcję, 11 tys. sztuk ubrań, wyprodukowała warszawska Cora. I dyrektor CDT, i dyrektor Cory podpisali z nią umowę w ciemno. - To był taki żart z ich strony; że oni w ogóle nie oglądają projektów. Podpisują, a pani Basia niech się męczy - wspomina Barbara Hoff. Sama więc przygotowała wzory, wyszukała materiały i nadzorowała produkcję. W pierwszym dniu sprzedaży jej kolekcji przyszedł tłum ludzi. Od razu wybito szyby wejściowe, trzeba było wołać milicję. - Gdy tam przyszłam, zawołali mnie na zaplecze. Ekspedientki płakały, bo im tam kradli, i mówiły, że mnie nie wypuszczą, jeśli nie przysięgnę, że więcej tego nie zrobię. Siedziałam i powtarzałam, że nie mogę przysiąc, bo nigdy nie kłamię - dodaje projektantka. Marek Borowski, wicemarszałek sejmu, który w latach 1969-1983 pracował najpierw w Cedecie, a potem w DT Centrum (jako ekspert ds. ekonomicznych), wspomina, że ówczesnemu dyrektorowi przedsiębiorstwa, Albinowi Kostrzewskiemu udało się przekonać władze do kolekcji Hoff, określając całe przedsięwzięcie modnym wówczas słowem "eksperyment". To miał być eksperyment w handlu - dowieść, że i u nas można produkować na masową skalę ładne, tanie kolekcje. Stał się też eksperymentem w modzie. - Barbara Hoff zaistniała jako pierwsze samodzielne nazwisko w polskiej modzie. To dzięki niej w Polsce zaczęto doceniać coś takiego jak moda, a ulica, zwłaszcza warszawska, dzięki temu, że miała Hoffland, zupełnie inaczej wyglądała - uważa projektant Bernard Hanaoka, który mówi o Hoff jako o "wielkiej damie polskiej mody". Bez złotego tiulu Tłumy przed stoiskiem z kolekcją Hoff utrzymały się także potem, gdy przeniesiono je do nowo otwartego Juniora. Po ciuchy od Hoff przyjeżdżały dziewczyny z całej Polski - stojąc godzinami i mdlejąc w długich kolejkach. W pogotowiu obok czekały nosze. Viola Śpiechowicz, projektantka mody i współwłaścicielka firmy Odzieżowe Pole, wspomina, że przyjeżdżała z Łodzi ubierać się w Hofflandzie. - Barbara Hoff miała bardzo duży udział w rozwoju polskiej mody. Dowiodła, że jest możliwe kreowanie u nas mody. Być może to właśnie dzięki niej podjęłam decyzję, żeby zająć się tym samym - mówi Śpiechowicz. W latach 70. i 80. dla Barbary Hoff pracowało ok. 20 zakładów. Angielsko brzmiącą nazwę jej stoiska - Hoffland - wymyśliły trzy studentki z warszawskiej ASP w zorganizowanym przez DT Centrum konkursie na projekt stoiska. Doszły do wniosku, ze skoro jest amerykański Disneyland dla dzieci, to będzie polski Hoffland dla młodzieży. Hoffland działał poza systemem centralnie sterowanego handlu. Barbara Hoff omijała zjednoczenia, rozdzielniki, przydziały, komisje, które siedziały, oglądały projekty i decydowały, czy to się nadaje do sklepu. Być może, udawało się to dlatego, że przez pierwszych 13 lat swoje kolekcje przygotowywała za darmo. Żyła z pensji dziennikarki "Przekroju". Dopiero potem dostała pół etatu w DT Centrum. Cały czas jednak pracowała tak, jak się to robi na świecie: prosto od producenta do sklepu. - Sukces Hofflandu polegał też na tym, że działaliśmy tak, jak teraz to się robi, zgodnie z zasadami wolnego rynku - podkreśla Hoff, która i obecnie, i wtedy sama wszystkiego pilnowała. - To genialny człowiek. Była nie tylko projektantką, ale i zaopatrzeniowcem; pilnowała sprzedaży, badała popyt, jeździła po fabrykach, stała dyrektorom nad głową i wyciągała tkaniny, pilnowała, aby ci, którzy mieli szyć, szyli jak trzeba - wspominają Marek Borowski. Jej klientki pamiętają, że w Hofflandzie zawsze coś można było kupić, nawet w czasach pustych półek początku lat 80. - Nie wymyślam nierealnych cudów. Próbuję coś zrobić z tego, co jest, zamiast siedzieć i płakać, że nie realizują moich projektów, bo ja chcę złoty tren z tiulu, a mam ścierkę. I ze ścierki coś można ukręcić. W Polsce nigdy nie było tak, że nie można było nic zdobyć - mówi Barbara Hoff - Jestem bardzo uparta; tak długo bombardowałam, że w końcu mi się udawało. Sama się teraz zastanawiam, jak ja tego dokonywałam, bo przecież tych ciuchów było strasznie dużo - . Podkreśla, że nie miała żadnych przywilejów. Nie dostarczała przecież mody dla działaczy partyjnych i ich żon, nie robiła pokazów w radzieckiej ambasadzie. A niektórzy robili. Ona ubierała ulicę. - Chciałam tylko, żeby ludzie mieli się w co ubrać, i to była moja cała ideologia. To tak, jakbym piekła chleb - porównuje. Utrzymać niskie ceny Dzisiaj, kiedy większość znanych przed 1989 r. firm odzieżowych z trudem radzi sobie na konkurencyjnym rynku, a wiele padło - ze sztandarową Modą Polską na czele - w Hofflandzie nadal ciuchy szybko znikają z wieszaków. W 1997 r. "Gazeta Stołeczna" informowała, że w Hofflandzie na pewien czas wróciła nawet społeczna lista: trzeba było zapisać się, aby kupić modne czarne długie sukienki-koszulki. Codzienne dostawy sprzedawały się w kilka minut. Dziś szybko znika z wieszaków kolekcja z modnego lnu. - Ubrania w Hofflandzie rozchodzą się jak ciepłe bułeczki -uważa Katarzyna Górecka, rzecznik sprywatyzowanych w 1998 r. DT Centrum SA. O wielości sprzedaży, dochodach Hofflandu nie chce mówić ani ona, ani Barbara Hoff, która konsekwentnie od lat nie ujawnia nawet wielkości kolekcji. Zdradza tylko, że rocznie przygotowuje ok. 100 wzorów. Szyje tysiące sztuk. To daleko do skali produkcji z lat 70. i 80., gdy w Hofflandzie sprzedawano dziesiątki tysięcy egzemplarzy popularnych modeli, ale i tak dużo. Tak jak wtedy Hoff zajmuje się organizacją produkcji i sprzedaży. Nie założyła jednak własnej firmy, chociaż władze DT Centrum proponowały jej taki układ. - Ja nie jestem business woman, nie mam sklepu. Gdybym chciała robić pieniądze, to może bym w ciuchach nie robiła - mówi. Tak jak przedtem, nadal jest pracownikiem DT Centrum, choć dostaje też honoraria za projekty swoich kolekcji. Ciągle też ma dużą samodzielność - cała sprzedaż w Hofflandzie musi być z nią uzgadniana. Ma biuro, gdzie poza nią pracują jeszcze tylko dwie osoby i jej asystentka. Podkreśla, że Hoffland jest dochodowy. Prywatny właściciel DT Centrum (holenderska grupa Eastbridge) nie utrzymywałby przecież przynoszącego straty działu. A Hoffland nie tylko wciąż jest, ale się rozwija: jego filie otwarto w wyremontowanych Galeriach Centrum w Szczecinie i we Wrocławiu. Z tego akurat Barbara Hoff nie jest specjalnie zadowolona. Nie ma czasu tam jeździć, a sama lubi wszystko sprawdzić. Do warszawskiego Hofflandu zagląda w każdej wolnej chwili: zmienia kompozycje stoiska, przewiesza ciuchy na wieszakach, doradza klientkom. - Od kilku osób usłyszałam, że po raz pierwszy spotkały taką pomocną ekspedientkę - śmieje się Barbara Hoff. Uważa, że to konieczne; ciuchy to bardzo skomplikowany biznes. - Trzeba pilnie śledzić, co idzie a co nie; nie można pozwolić by za długo leżały na ladzie. Co można zrobić z sukienkami, które wychodzą z mody? Wyprzedaż? Przecież wokół pełno bazarów, lumpeksów z niskimi cenami. - Nie ma już takiego głodu ciuchów jak przed laty. Jeśli komuś ciuch się nie podoba, to nawet za 5 zł go nie kupi - uważa Barbara Hoff. Jej recepta na sukces w modzie: tanio, na czasie i dla ludzi, sprawdza się nadal. Co prawda, teraz trudniej utrzymać niskie ceny. Drożeje transport. Coraz częściej kolekcje Hofflandu szyte są z importowanych tkanin, bo ubywa krajowych producentów. Lepsze materiały są drogie - np. modny teraz len. Kiedyś było kilkadziesiąt fabryk lnu, teraz zostały cztery, które muszą płacić cło na sprowadzany z zachodu surowiec, co bardzo podwyższa koszty. - Co mam robić, gdy modne są długie spódnice - szyć mini, żeby było tanio? - irytuje się Barbara Hoff. Problemy są też z szyciem; padają spółdzielnie, państwowe fabryki, które z nią współpracowały. Te, które zostały, zwykle ratują się szyciem na zlecenie zachodnich kontrahentów. Likwidują wzorcownie i nie mogą już przygotowywać własnych projektów. Inne są zbyt daleko. Dla Barbary Hoff takie szycie na odległość jest niemożliwe - przecież sama musi wszystkiego dopilnować. Zdobyć ulicę Barbara Hoff przyznaje, że po 1989 roku pomyślała sobie, że skoro system padł, to jej misja już się skończyła. Ma mnóstwo pomysłów, chciałaby dużo rzeczy napisać, bo uważa, że tak naprawdę to marnuje swój talent literacki. Ale przez lata polubiła zawód projektanta. Do Hofflandu przychodzili ludzie, którzy mówili, że w zalewie tandety tylko tu mogą znaleźć coś z gustem i niedrogiego. Miała też zakłady, które dla niej pracowały. No, i zawsze trochę lubiła walczyć. - To zabawne, że w tym całym otoczeniu, konkurencji firm zachodnich moja kolekcja wciąż się dobrze sprzedaje - nie kryje satysfakcji Barbara Hoff. Nie organizuje pokazów (jej zdaniem, nie zwiększają sprzedaży) ani nie reklamuje Hofflandu. Przypomina, że Benetton, mimo drogich kampanii reklamowych, nie odniósł sukcesu w Polsce. Jak jej się to udaje? - To moja wiedza, moje know-how, nie sprzedam tego tak łatwo - podkreśla Hoff. W opinii Bernarda Hanaoki Barbara Hoff jest osobą, która potrafi znakomicie wychwycić to, co w modzie najważniejsze; ma ten nadzwyczajny puls mody. Takie wyczucie miała Coco Chanel. Według niego, Barbarze Hoff udało się to, co osiąga niewielu projektantów: zdobyła ulicę, dotarła ze swymi kolekcjami do mas. - Jej kolekcje są kwintesencją mody ulicy. A to stawia Hoff w gronie najlepszych światowych projektantów - uważa Hanaoka. Sama Barbara Hoff mówi, że po prostu chce robić rzeczy z sensem. - Gdyby to wisiało bez potrzeby, to byłoby bardzo przykre. W tych ciuchach jest dużo pracy: ktoś siedział, szył, garbił się i męczył. Okropna robota to szycie. I potem to wszystko ma być wyrzucone, przecenione na złotówkę? To bez sensu. Po co robić jakieś chały? Jeśli robić ciuchy, to tak, aby ktoś je nosił i czuł się w nich szczęśliwy. -
W latach 70. i 80. po modne ciuchy z Hofflandu przyjeżdżały dziewczyny z całej Polski. kolekcje Barbary Hoff wciąż szybko znikają z wieszaków. Jej recepta na sukces: modne, tanie i dla ludzi. Modę zawsze bardzo lubiła. Skończyła historię sztuki. Jest dziennikarką i humanistką, modą interesowała się jako działem kultury. Debiutowała jako dziennikarka pisząca o modzie do "Przekroju". samo pisanie o modzie przestało jej wystarczać. w Ameryce zobaczyła, jak się robi masową modę. wróciła z gotowym planem. Pierwsza kolekcja była ogromna; w tysiącach sztuk, tysiące kolorowych minispódniczek ze sztruksu. Zaproponowała dyrektorowi CDT, że zrobi modną kolekcję. nie była anonimową osobą, lecz znaną dziennikarką, autorytetem w sprawach mody. Sama przygotowała wzory, wyszukała materiały i nadzorowała produkcję. Hoffland działał poza systemem centralnie sterowanego handlu. Hoff przez pierwszych 13 lat kolekcje przygotowywała za darmo. Żyła z pensji dziennikarki. Dopiero potem dostała pół etatu w DT Centrum. Nie dostarczała mody dla działaczy partyjnych i ich żon, nie robiła pokazów w radzieckiej ambasadzie. Ona ubierała ulicę. większość znanych przed 1989 r. firm odzieżowych z trudem radzi sobie na konkurencyjnym rynku - w Hofflandzie nadal ciuchy szybko znikają z wieszaków. Tak jak wtedy Hoff zajmuje się organizacją produkcji i sprzedaży. przyznaje, że po 1989 roku pomyślała, że skoro system padł, to jej misja się skończyła. Ale przez lata polubiła zawód projektanta.
GOSPODARKA Oszczędzać, inwestować, tworzyć miejsca pracy Biznesplan dla Polski WITOLD M. ORŁOWSKI Zaproponowana przez Ministerstwo Finansów i przyjęta już przez rząd "Strategia finansów publicznych i rozwoju gospodarczego na lata 2000 - 2010" nie jest dokumentem rewolucjonizującym myślenie na temat rozwoju gospodarczego Polski. Jej treść wynika po prostu z arytmetyki. Czy chcemy, aby gospodarka szybko się rozwijała? Jeśli mówimy, że tak, to musimy pokazać źródła finansowania jej wzrostu. I to właśnie pokazano w "Strategii..." Wbrew wszystkim problemom i pamiętając o wszystkich popełnionych błędach, możemy śmiało stwierdzić, że polska gospodarka w latach 90-tych z powodzeniem przebyła pierwszy, najbardziej ryzykowny i najtrudniejszy etap transformacji. Udało się ją zliberalizować, ustabilizować i otworzyć na konkurencję rynku światowego. Udało się stworzyć podstawowe instytucje rynkowe. Nasz sukces najlepiej ilustruje porównanie wyników gospodarczych Polski w ostatniej dekadzie z wynikami jakiegokolwiek innego kraju transformującego swoją gospodarkę. Kombinacja rozkwitającej prywatnej przedsiębiorczości z niezbędnym poziomem stabilności makroekonomicznej zaowocowała tym, że polski produkt krajowy brutto (PKB) zwiększył się w stosunku do roku 1989 o jedną trzecią, a wydajność pracy w przemyśle przetwórczym wzrosła o ponad 60 proc. Nie oznacza to jednak, że proces polskiej transformacji jest zakończony. Niesłychanie szybki wzrost deficytu obrotów bieżących, obserwowany od roku 1996, jest dowodem na to, że proces reform strukturalnych przebiegał zbyt wolno. Okazało się, że gospodarka nie jest w stanie znaleźć dostatecznych środków na finansowanie swojego wzrostu: zbyt małe są oszczędności gospodarstw domowych, zbyt niskie zyski firm, zbyt wiele kapitału musi być zużywane na finansowanie dziury budżetowej. Gwałtowna reakcja na kryzys rosyjski przypomniała nam, że jesteśmy wciąż postrzegani jako "rynek wschodzący", na którym chętniej się spekuluje, niż dokonuje długookresowych inwestycji. Nadal nie są rozwiązane potężne problemy sektorowe, a o rzeczywistych zdolnościach adaptacyjnych i konkurencyjności polskich przedsiębiorstw przekonamy się dopiero wówczas, gdy członkostwo w UE zniesie bariery dla zagranicznej konkurencji. Priorytety polityki gospodarczej Ograniczenia, o których mowa powyżej, musimy brać pod uwagę ustalając dla polskiej polityki gospodarczej priorytety na nadchodzące lata. Zadaniem najważniejszym jest utrzymanie, przez kilka dziesięcioleci, stopy wzrostu PKB na poziomie co najmniej 6 - 7 proc. To jedyny sposób na likwidację w dającej się przewidzieć przyszłości gigantycznej luki rozwojowej między Polską a Europą Zachodnią. Obecny poziom rozwoju kraju, sięgający zaledwie 40 proc. średniego poziomu Unii Europejskiej, nie jest wystarczający dla zaspokojenia konsumpcyjnych i cywilizacyjnych aspiracji społeczeństwa. Mając PKB na tym poziomie, postrzegani będziemy zawsze jako ubodzy krewni, żyjący bardziej z zasiłków UE niż z własnej pracy, a zajęcie "godnego Polski miejsca w Europie" będzie jedynie publicystyczną mrzonką. Osiągnięcie i utrzymanie przez długi okres wysokiego tempa wzrostu wymaga znalezienia sposobów jego sfinansowania. W latach 90-tych obserwowaliśmy, jak jedna za drugą załamywały się gospodarki krajów, w których wierzono, że wzrost taki może być sfinansowany bez wyrzeczeń, np. przez pożyczanie kapitału z zagranicy. Nie wytrzymały gospodarki naszych najbliższych sąsiadów, Węgier i Czech, przez pewien czas stawiane za wzór udanej transformacji. Mechanizmy załamania były różne, ale zasadnicze powody niemal zawsze takie same: rozziew między potrzebami w zakresie finansowania wzrostu a zdolnością do zmobilizowania dostatecznych zasobów krajowych. Tak jak w planującej ekspansję firmie, tak i w skali kraju potrzebny jest wieloletni, rzetelnie sporządzony biznesplan, zestawiający niezbędne dla rozwoju wydatki inwestycyjne z bezpiecznymi źródłami ich finansowania. Aby inwestować, trzeba oszczędzać Przygotowując taki plan, trzeba zacząć od oszacowania niezbędnych dla rozwoju nakładów. Analiza dotychczasowego rozwoju gospodarczego Polski oraz innych gospodarek rynkowych sugeruje, że osiągnięcie i utrzymanie tempa wzrostu rzędu 7 proc. wymaga w naszym kraju inwestycji sięgających ponad 30 proc. PKB. Oczywiście można wskazać na przykłady krajów, które dzięki niezwykle wysokiej efektywności inwestowania uzyskiwały taki wzrost i niższym kosztem. Można również wskazać na to, że stosunkowo wysokie stopy wzrostu gospodarczego Polski w latach 1995 - 1998 nie wymagały aż tak wielkich inwestycji. Musimy jednak pamiętać, że po latach zaniedbań potrzebujemy ogromnych inwestycji w infrastrukturę, oczyszczenie i ochronę środowiska naturalnego, w rozwój budownictwa mieszkaniowego. Takie inwestycje - niestety - przekładają się na wzrost PKB w znacznie mniejszym stopniu i z większym opóźnieniem niż wymiana parku maszynowego w przedsiębiorstwach, charakterystyczna dla procesów inwestycyjnych lat 1995 - 1998. Kiedy znamy już swoje potrzeby, musimy zastanowić się nad źródłami ich sfinansowania. Część nakładów można oczywiście pokryć dopożyczeniem kapitału z zagranicy. Jesteśmy jednak nadal "wschodzącym rynkiem", a więc gospodarką, która nie może sobie pozwolić na nadmierne ryzyko. Przekroczenie bezpiecznych granic deficytu obrotów bieżących (będącego prostą konsekwencją pożyczania kapitału z zagranicy) grozi kryzysem walutowym, który może cofnąć rozwój gospodarki o kilka lat. W związku z tym większość środków na sfinansowanie naszych potrzeb inwestycyjnych musimy wygospodarować w kraju, więcej oszczędzając. Obecnie relacja oszczędności do PKB wynosi u nas niewiele ponad 20 proc. Mówiąc obrazowo, średnio jedną piątą wypracowanego w Polsce dochodu przeznaczamy nie na bieżące spożycie, lecz na finansowanie inwestycji i wzrostu. Uzyskanie i utrzymanie relacji inwestycji do PKB pozwalającej na wzrost w granicach 7 proc., przy rozsądnych ograniczeniach w zapożyczaniu się za granicą, oznacza konieczność oszczędzania od 5 do 10 punktów procentowych PKB więcej. Rzetelny biznesplan dla Polski musi wskazać, skąd te dodatkowe oszczędności zdobyć. Finanse publiczne i wzrost Jedną z głównych przyczyn tego, że oszczędności jest w Polsce za mało, jest stan finansów publicznych, które - w postaci różnych podatków - pochłaniają około 40 proc. całej wartości PKB. Oczywiście część tych pieniędzy przeznacza się na inwestycje. Przygniatająca większość z nich jest jednak konsumowana bądź bezpośrednio (wydatki sfery budżetowej), bądź poprzez transfery socjalne. Zabierane 40 proc. dochodu nie wystarcza sektorowi publicznemu na pokrycie całości wydatków. Sektor publiczny, głównie budżet, dodatkowo pochłania ze skromnego polskiego rynku kapitałowego około 3 proc. PKB, finansując swój deficyt. W ten sposób sektor ten sam nie robi niemal żadnych oszczędności, nakładając jednocześnie ciężar wysokich podatków i pomniejszając tym samym dochody tych sektorów gospodarki, które skłonne są oszczędzać znacznie więcej - gospodarstw domowych i przedsiębiorstw. Sektor publiczny jest w Polsce niewspółmiernie duży w stosunku do naszych możliwości finansowych. Jest nieefektywny, a struktura jego wydatków - niewłaściwa. Porównania międzynarodowe pokazują, że kraj na poziomie rozwoju Polski nie może znosić takiego ciężaru, jeśli chce się szybko rozwijać. Nie jest też w stanie dobrze wywiązać się ze swoich podstawowych funkcji wobec społeczeństwa i gospodarki. Nakłady na inwestycje publiczne, np. na przyzwoite drogi i oczyszczalnie ścieków, są żenująco niskie w stosunku do potrzeb. Wraz z przystąpieniem do Unii Europejskiej problem ten - paradoksalnie - ulegnie raczej zaostrzeniu niż złagodzeniu. UE będzie wprawdzie szczodrze wspierać rozwój polskiej infrastruktury, tworzenie nowych miejsc pracy w regionach przeżywających kłopoty czy też modernizację obszarów wiejskich. Będzie jednak wymagać od Polski znalezienia środków na współfinansowanie tych inwestycji. Również NATO prędzej czy później zacznie coraz mniej poważać członka sojuszu niezdolnego do wysłania w rejon potencjalnego konfliktu choć kilku nowoczesnych samolotów. Polska racja stanu wymaga zwiększenia tak inwestycji publicznych, jak i innych wydatków służących rozwojowi gospodarczemu, choćby na edukację i badania naukowe. Tymczasem pomija się je, by uniknąć drażliwych politycznie decyzji dotyczących stopniowego zmniejszenia ciężaru wydatków socjalnych. Wejście Polski na ścieżkę szybkiego wzrostu wymaga gruntownej reformy sektora publicznego, zwiększającej stopę oszczędności krajowych i kierującej więcej środków publicznych na cele prowzrostowe. Prosta arytmetyka wskazuje, że można tego dokonać jedynie w drodze stopniowego zmniejszania udziału wydatków socjalnych sektora publicznego w PKB. Nie oznacza to zresztą wcale, że konieczne będą cięcia tych wydatków, a tylko czasowe spowolnienie ich realnego wzrostu zdecydowanie poniżej tempa wzrostu PKB. Od czego zacząć Jakie więc powinny być elementy biznesplanu dla Polski? Po pierwsze, należy jak najszybciej wyeliminować deficyt sektora publicznego. Przestaniemy w ten sposób zużywać skąpe oszczędności krajowe na finansowanie spożycia. Doprowadzimy do spadku stóp procentowych, zwiększymy stabilność gospodarki, ograniczymy presję na nadmierną aprecjację waluty i ryzyko kryzysu walutowego. Po drugie, stopniowo powinniśmy zmniejszyć udział konsumpcyjnych wydatków budżetowych w PKB. Pozwoli to na uproszczenie i ograniczenie skali podatków, w pierwszej kolejności od zmuszonych do coraz bardziej zażartej walki konkurencyjnej przedsiębiorstw, w drugiej od gospodarstw domowych. Pozostawienie większych dochodów w sektorze prywatnym zwiększy skłonność do oszczędzania w skali całej gospodarki, pozwalając na sfinansowanie ambitnego programu inwestycyjnego potrzebnego Polsce do wzrostu. Po trzecie, znacznie większą część wydatków publicznych powinniśmy skierować na cele prorozwojowe, zwłaszcza inwestycje publiczne. Po czwarte, by uniknąć ewentualnych kłopotów budżetowych oraz zapewnić inwestowanie polskich oszczędności w efektywny sposób, powinniśmy jak najszybciej przeprowadzić do końca proces prywatyzacji oraz sprawnie i radykalnie zrestrukturyzować wymagające tego sektory gospodarki. Program taki oznaczałby jednak nie tylko zmiany w wysokości podatków - definiowałby ponownie rolę państwa w gospodarce, pozostawiając większe pole do inwestowania i wzrostu dla sektora prywatnego. Celem stopniowego obniżenia relacji wydatków budżetowych do PKB (z około 44 proc. do 35 proc. przed rokiem 2010) nie byłoby po prostu wycofanie się państwa z gospodarki, lecz nadanie jej zdolności do "tygrysiego" wzrostu gospodarczego. Podobny program wprowadzony w latach 1985 -1988 w Irlandii spowodował, że w ciągu kilkunastu lat kraj ten nadrobił wielowiekowe zaległości w rozwoju i stał się najbardziej dynamiczną gospodarką Europy. Dodatkowy problem: bezrobocie Należy też pamiętać, że szybki wzrost gospodarczy jest warunkiem rozwiązania problemu bezrobocia. Najbliższe dziesięciolecie będzie pod tym względem niesłychanie trudne. Z jednej strony gwałtownie wzrośnie liczba ludności w wieku produkcyjnym, z drugiej zaś na rynek pracy spłynie fala pracowników zbędnych w szybko restrukturyzujących się przedsiębiorstwach. Na nowe miejsca pracy czekać też będzie rzesza mieszkańców wsi, w rzeczywistości już objęta ukrytym bezrobociem. Szacuje się, że dopiero stworzenie w ciągu najbliższych lat 3 - 4 milionów nowych miejsc pracy, głównie w sektorze usług, pozwoliłoby na opanowanie problemu bezrobocia. Polska potrzebuje więc wzrostu gospodarczego, dzięki któremu powstałoby wiele nowych miejsc pracy, zarówno w miastach, jak i na obszarach wiejskich. W przeciwnym razie grozić nam może los Hiszpanii - jej sukcesowi gospodarczemu lat 80. towarzyszyło 25-proc. bezrobocie. Zapewnienie tego, by wzrost gospodarczy rozwiązał z czasem problem jawnego i ukrytego bezrobocia, wymaga znacznego uelastycznienia polskiego rynku pracy. Koszty pracy powinny być obniżone przez spadek obciążenia podatkowego i obciążenia składkami emerytalnymi. Proces negocjacji płacowych powinien być uproszczony, koszty zatrudnienia pracowników ograniczone, ich wykształcenie i umiejętności lepsze, a mobilność - większa. Tylko w ten sposób Polska może stawić czoło wyzwaniom nowego wieku i nadrobić to, co straciła w wiekach poprzednich. Autor jest dyrektorem Zakładu Badań Statystyczno-Ekonomicznych GUS i PAN oraz Niezależnego Ośrodka Badań Ekonomicznych NOBE
Wbrew wszystkim problemom i pamiętając o wszystkich popełnionych błędach, możemy śmiało stwierdzić, że polska gospodarka w latach 90-tych z powodzeniem przebyła pierwszy, najbardziej ryzykowny i najtrudniejszy etap transformacji. polski produkt krajowy brutto (PKB) zwiększył się w stosunku do roku 1989 o jedną trzecią, a wydajność pracy w przemyśle przetwórczym wzrosła o ponad 60 proc. Nie oznacza to jednak, że proces polskiej transformacji jest zakończony. Niesłychanie szybki wzrost deficytu obrotów bieżących, obserwowany od roku 1996, jest dowodem na to, że proces reform strukturalnych przebiegał zbyt wolno. dla polskiej polityki gospodarczej Zadaniem najważniejszym jest utrzymanie, przez kilka dziesięcioleci, stopy wzrostu PKB na poziomie co najmniej 6 - 7 proc. Osiągnięcie i utrzymanie przez długi okres wysokiego tempa wzrostu wymaga znalezienia sposobów jego sfinansowania. potrzebny jest wieloletni, rzetelnie sporządzony biznesplan, zestawiający niezbędne dla rozwoju wydatki inwestycyjne z bezpiecznymi źródłami ich finansowania. Jakie więc powinny być elementy biznesplanu dla Polski? Po pierwsze, należy jak najszybciej wyeliminować deficyt sektora publicznego. Przestaniemy w ten sposób zużywać skąpe oszczędności krajowe na finansowanie spożycia. Doprowadzimy do spadku stóp procentowych, zwiększymy stabilność gospodarki, ograniczymy presję na nadmierną aprecjację waluty i ryzyko kryzysu walutowego. Po drugie, stopniowo powinniśmy zmniejszyć udział konsumpcyjnych wydatków budżetowych w PKB. Pozwoli to na uproszczenie i ograniczenie skali podatków, w pierwszej kolejności od zmuszonych do coraz bardziej zażartej walki konkurencyjnej przedsiębiorstw, w drugiej od gospodarstw domowych. Pozostawienie większych dochodów w sektorze prywatnym zwiększy skłonność do oszczędzania w skali całej gospodarki, pozwalając na sfinansowanie ambitnego programu inwestycyjnego potrzebnego Polsce do wzrostu. Po trzecie, znacznie większą część wydatków publicznych powinniśmy skierować na cele prorozwojowe, zwłaszcza inwestycje publiczne. Po czwarte, by uniknąć ewentualnych kłopotów budżetowych oraz zapewnić inwestowanie polskich oszczędności w efektywny sposób, powinniśmy jak najszybciej przeprowadzić do końca proces prywatyzacji oraz sprawnie i radykalnie zrestrukturyzować wymagające tego sektory gospodarki.Należy też pamiętać, że szybki wzrost gospodarczy jest warunkiem rozwiązania problemu bezrobocia. Zapewnienie tego, by wzrost gospodarczy rozwiązał z czasem problem jawnego i ukrytego bezrobocia, wymaga znacznego uelastycznienia polskiego rynku pracy.
REPORTAŻ Prokurator ustalił: filmowcy wypłoszyli z Żywkowa sześć bocianich par Lot nad bocianim gniazdem JERZY MORAWSKI Pilot pogonił motolotnię w stronę bocianów. Miał wykonać lot równoległy do lecącego ptaka. Operator kamery, umocowany w latającej maszynie, w pięciosekundowym kadrze powinien uchwycić piękno naszej krainy - zakładał scenariusz. Gdy motolotnia zbliżała się do ptaków, one zgodnie z instynktem dawały nura. Okazało się, że bociany są zwrotniejsze niż maszyna latająca. Powietrzny pojedynek bocianów z motolotnią oglądało z zadartymi głowami Żywkowo. Bociania wioska Żywkowo leży 300 m od obwodu kaliningradzkiego. Osada w zaniku. Dziewięć numerów. Na 40 mieszkańców przypada 45 gniazd zasiedlonych. I co tu kryć: nie ludzie, ale bociany ciągną Żywkowo do świata. Kurtka w górze Nim rozpoczęto łowy na szybujące ptaki, reżyser filmu musiał załatwić furę papierów. Sztab Generalny Wojska Polskiego za loty motolotnią w pogoni za bocianami pobrał 600 zł opłaty. Filmowcy, mający nakręcić wizytówkę z narodową maskotką na wystawę Expo 2000, uzyskali również pozytywną opinię co do lotów od Straży Granicznej. Straż Graniczna zawiadomiła rosyjskich pograniczników o motolotni wzbijającej się w powietrze w pasie nadgranicznym, aby nie wzięli jej za niezidentyfikowany obiekt latający. Bociany stawiły się na plan filmowy pod koniec marca. Prosto z Afryki. Kilka dni później przyfrunęła z Gdańska motolotnia. Filmowców przywitał z markotną miną Władysław Andrejew, prezes lokalnego koła zajmującego się bocianami. Zliczył na swojej chałupie, stodole, oborze i okolicznych wierzbach zaledwie dwadzieścia trzy gniazda z ptakami. Ktoś zadzwonił, że w innych wsiach wylądowało o pięć boćków więcej. Powiało grozą. Prezes wiedział, co oznacza rozejście się wieści, że Żywkowo ściąga w swe niskie progi, a raczej na dachy mniej boćków od innych. Prezes Adrejew postanowił dołożyć starań, aby chociaż w Hanowerze dowiedzieli się, że Żywkowo wciąż dzierży palmę pierwszeństwa w bocianach. Wsiadł na traktor i orał pole, aby zachęcić siedzące w gniazdach bociany do konsumpcji tak ulubionych pędraków. Ptaki się nie poderwały z gniazd, chociaż filmowcy zrobili klapsa. Motolotniarz z operatorem wbił się w przestworza. Robił puste kółka na Żywkowem. Andrejew przymknął oczy, gdy reżyser, widząc, że wali mu się fabuła, tupał i klaskał na bociany. Ostatecznie uciekł się do sposobu wypróbowanego przez gołębiarzy: zdjął kurtkę i wymachiwał nią w stronę ptaków mających za nic sztukę filmową. Kilka boćków poderwało się w niebo. Na to czyhał motolotniarz. Motolotnia uwijała się w powietrzu, podstępnie nadlatywała nad ptaki od tyłu, równała się z nimi, zalotnie machała skrzydłami wielkimi jak wierzeje stodoły. Bociany jednak za nic nie chciały statystować w filmie. Motolotniarz, doświadczony pilot wojskowy, gdy wylądował, wyrzucił z siebie: - Nigdy więcej. Żywkowo na Expo Mimo bojkotu bocianów filmowcy nakręcili trzyminutową etiudę. Pokazywana była gościom, tłumnie odwiedzającym polski pawilon na wystawie Expo 2000 w Hanowerze. Cieszy oko. Filmowcy szybko zapomnieli o przygodzie z ptakami. Ale wkrótce przygraniczne bociany zaklekotały im w głowach: otrzymali wezwania na komisariaty policji w różnych częściach kraju. Od Gdańska po Kraków, tam gdzie mieszkają. Na komisariatach policjanci zadali pytania: Czy ktoś z ekipy wymachiwał odzieżą? Jaki był sens wykorzystywania motolotni do zdjęć? Reżyser filmu na Expo 2000, Dariusz Małecki, przyznał się na komisariacie, że raz rzucił kurtkę w górę. - Nie bardzo rozumiałem związek podrzucenia w powietrze kurtki ze śledztwem w sprawie zniszczenia gniazd bocianich w Żywkowie - wspomina swoje zdziwienie reżyser Małecki, gdy usłyszał w komisariacie policji w podwarszawskim Nadarzynie, o co chodzi. Rolnik Władysław Andrejew dostrzega związek machania kurtką ze spadkiem pogłowia bocianów we wsi. Nie kryje oburzenia. Kręcili w Żywkowie - wylicza - zdjęcia do "Pana Tadeusza", z Gdańska film do Dwójki, kręcili "5-10-15", byli z teleranka, była francuska telewizja, była niemiecka. - Każdy zachował się po ludzku. Ale żeby motolotnią jeździć po niebie? A sam reżyser chodził po podwórkach, machał marynarką i płoszył bociany z jaj. Ja tego nie widziałem, ale sąsiedzi mówili. Taki chwyt jest niedozwolony - twierdzi. Dariusz Małecki wraz z ekipą spożywał posiłki w domu rolnika Andrejewa. Za gościnę zapłacił gospodarzowi, jak należy. Nie udobruchał go jednak. - Reżyser bezczelnie się zachowywał. To nie był miłośnik przyrody. To był miłośnik pieniędzy. Za wszelką cenę chciał zrobić dobry film. A co się narobiło? Po zadziałaniu podrzuconej marynarki reżysera - według Andrejewa - z gniazd bocianich poderwało się siedem par. Zbiegły na tydzień. Do opuszczonych gniazd zajrzały sroki i wydziobały jaja. Operator Szymon Tarwacki (również przesłuchiwany przez policję) z motolotni filmował bociany. Motolotnia zniżyła się do stu metrów nad gniazdami. - Bociany nic sobie nie robiły z naszej obecności. Były przyzwyczajone do ludzi. Gospodarz Andrejew ciął drewno piłą mechaniczną. Huk jak sto diabłów. Bociany nie drgnęły. Zaobserwował z powietrza sytuację, gdy jeden bocian przeganiał drugiego. To nie są takie niewinne ptaszki - dodaje. Niektóre samce przylatują do obcego gniazda, wyrzucają jaja i samca, który się tam gnieździł. Zajmują miejsce wyrzuconego i zapładniają zastaną samicę na nowo. Byłem tam świadkiem tego wiele razy - przekonuje Szymon Tarwacki. - Podejrzewam, że jeśli jakieś bociany opuściły swoje gniazda, to tylko z jednej przyczyny. Tam było za mało pokarmu, jak na taką liczbę bocianów. O co naprawdę chodzi? Policja goni filmowców Prokuratura Rejonowa w Bartoszycach już raz umorzyła postępowanie w sprawie zniszczenia gniazd bocianich w Żywkowie. Postanowienie to zostało zaskarżone przez Urząd Wojewódzki w Olsztynie, który w tej sprawie złożył doniesienie. Prokuratura Okręgowa skierowała sprawę bocianów ponownie na biurko prokuratora Mirosława Skowyry z Bartoszyc. Prokurator Skowyra zapytał biegłego z zakresu ochrony środowiska: czy szkody w świecie zwierzęcym miały znaczne rozmiary? (Przy "znacznych rozmiarach" reżyser Małecki może liczyć nawet na pięć lat więzienia). Biegły uznał, że szkód, jakie powstały w Żywkowie, nie można określić "jako znacznych rozmiarów". Biegły nie jest z zawodu ornitologiem, co wytknięto. Prokurator Skowyra przyznaje, że jest wyczulony na sprawy ekologiczne. - W czterech gniazdach nic się nie wykluło. Szkoda jest - akcentuje prokurator. Roman Kalski z Północnopodlaskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków traktuje Żywkowo jako jedną z trzech największych kolonii lęgowych bociana białego w kraju. Kalski uważa, że człowiek z kurtką, biegający po zagrodach i zrywający bociany do lotu, spowodował tragedię. - Doprowadził do opuszczenia gniazd, co wykorzystały sroki - wyjaśnia. W opinii do wojewódzkiego konserwatora przyrody w Olsztynie Roman Kalski wycenił straty, jakie poczyniła w Żywkowie ekipa filmowa, na 150 tys. zł. Policja w Górowie Iłoweckim na zlecenie prokuratury ustala szczegóły wyczynu filmowców. Wysyła faksy po kraju, zleca przesłuchania podejrzanych i musi oglądać filmy w telewizji, aby przeniknąć tajniki kuchni filmowców. Józef Gower z Komisariatu Policji w Górowie Iławeckim nie kryje rozczarowania filmowym akcentem swej pracy. Przesłuchał mieszkańców Żywkowa. - Z moich rozmów wynika, że nie doszło do wystraszenia bocianów - mówi. - Pełno rozbojów, złodziejstwa w okolicy. A policja goni filmowców, bo podobno pogonili ptaki. Teraz ekologia Chałupy w Żywkowie pod naporem bocianich gniazd (jedno waży pół tony) zaczęły się walić. Co roku dwa, trzy siedliska ptaków spadały. Groziły odloty bocianów. Organizacje wspierające ekologię, aby przytrzymać ptaki we wsi na granicy kraju, sypnęły groszem. Poustawiano na wyremontowanych dachach platformy pod gniazda. Wybudowano wieżę widokową, wydrukowano bilety (za 1 zł można sobie zajrzeć do gniazda bociana). Uruchomiono też izbę edukacji przyrodniczej. Wszystko za 150 tys. zł. - Sukces został odniesiony - przekonuje Roman Kalski. Przed modernizacją dachów było 38 par bocianów. Po - kolonia wzrosła o sześć par. Władysław Andrejew od sponsorów - jak określa organizacje ekologiczne - otrzymał zlecenie na wykonanie drewnianych podstaw pod nowe gniazda. Stare gniazda narzucił na podstawy. Bociany na wiosnę przyleciały i miały nowe chatki. - Czy chciały w nich mieszkać? - A miały wyjście? - odpowiada rolnik Andrejew. Andrejew wie, że rolnictwo przy granicy pada. - Ręce urobione, nogi wychodzone. Renty nie chcą dać - mówi. - Przestawiam się na ekologię.
filmowcy wypłoszyli z Żywkowa sześć bocianich parBociania wioska Żywkowo. reżyser tupał i klaskał na bociany. filmowcy nakręcili trzyminutową etiudę. Pokazywana była na Expo 2000 w Hanowerze. Prokuraturaraz umorzyła postępowanie w sprawie zniszczenia gniazd bocianich w Żywkowie. Postanowienie zostało zaskarżone przez Urząd Wojewódzki w Olsztynie. Prokuratura Okręgowa skierowała sprawę ponownie na biurko prokuratora.Roman Kalski wycenił straty na 150 tys. zł.
ZJAZD PZPN Boniek, Listkiewicz, Kolator czy Dziurowicz ? Na dobry początek KRZYSZTOF GUZOWSKI Delegaci na zjazd Polskiego Związku Piłki Nożnej, który ma wybrać nowego prezesa, nigdy nie byli w tak komfortowej sytuacji, jak obecnie. Nie ma mowy o żadnych kandydatach przyniesionych w teczce. Jest ich czterech. Każdy jest inną osobowością. Programy działania są od dawna znane i wiadomo, czego się można spodziewać, gdy wygrają wybory. Marian Dziurowicz, zdaniem przeważającej większości obserwatorów, uosabia całe zło w polskiej piłce i dlatego powinien ustąpić. Dziurowicz jest instytucją w polskiej piłce. Praktycznie sam potrafił zbudować wielkość klubu, GKS Katowice, który przez kolejnych10 lat kwalifikował się do europejskich pucharów. Było to przed 1989 rokiem i potem też. Był wytrawnym graczem. Zawsze wiedział, co i z kim należy załatwiać. Jak trzeba było, to szedł do sekretarza partii, albo do księdza. Doskonale poruszał się po meandrach futbolu, z każdym potrafił dobrze żyć. Jest niekwestionowanym przywódcą. Jak huknie, wszyscy kryją się po kątach. Kiedy w roku 1991 objął funkcję wiceprezesa PZPN, rozpoczął swą grę. Ominęły go wszystkie zawieruchy, związane z dziwnymi często kontraktami, zawieranymi przez związek, choć jego podpis widniał na wielu dokumentach. Był tak silną osobowością, że majestatyczny prezes Kazimierz Górski nie miał cienia wątpliwości, kto powinien zostać jego następcą. Przypomnijmy, było to nie tak dawno temu, w 1995 roku. Cztery lata jego prezesury są obecnie oceniane bardzo krytycznie. Nie brak głosów, że Dziurowicz powinien odpowiadać głową za sprzedawane mecze, machlojki sędziowskie, czy kiepskie wyniki reprezentacji. Popełnił bez wątpienia kilka błędów, choćby z dyskwalifikacją sędziego Czyżniewskiego, czy zerwaniem umowy z firmą Puma, za którą PZPN zapłaci pół miliona marek odszkodowania. Błędem była też zgoda na wypłacanie reprezentantom premii za sukcesy w poszczególnych meczach. Na świecie praktyka jest inna - za przyjazdy na mecze reprezentacji zawodnicy otrzymują tzw. startowe, a wielkie pieniądze dostają dopiero za sukces końcowy, czyli awans do finałów mistrzostw kontynentu lub świata. Dziurowicz tak bardzo chciał dogodzić Januszowi Wójcikowi i jego wybrańcom, że wpadł we własne sidła, bo potem ciągle musiał się kłócić z trenerem i piłkarzami, którzy żądali więcej i więcej. Reprezentacja Polski nigdy dotąd nie miała tak komfortowych warunków, jak obecnie. Wszystkie brudy w polskiej piłce zaczęły się jednak w latach 70. (mógłby coś o tym powiedzieć Zbigniew Boniek), przechodziły bez większego echa w latach 80. (na ten temat mogliby się wypowiedzieć Michał Listkiewicz i Eugeniusz Kolator) i trwają do dziś. Winą Dziurowicza jest to, że nie potrafił, albo nie za bardzo się starał im zaradzić. Nie on pierwszy i, podejrzewam, nie ostatni. Dziurowicz ma co innego na sumieniu. Jego sposób sprawowania funkcji po prostu nie przystaje do dzisiejszych czasów. Prezes najważniejszego związku sportowego nie może być antymedialny. Nie może nie słuchać głosów, które podpowiadają mu: "Marian, nie tak". Nie może grzmieć, gdy inni się z nim nie zgadzają. PZPN nie może być twierdzą warowną, do której wstęp mają tylko sami swoi. Prezes nie może się też otaczać wyłącznie ludźmi, którzy bez szemrania spełniają każde jego polecenie, choć na boku mówią, że to bez sensu. To może było dobre w GKS Katowice, ale nie w PZPN pod koniec XX wieku. Wiadomo, że na takim podejściu Dziurowicza do rzeczywistości zaważyła wojna futbolowa. W jej trakcie czasem dostrzegał wrogów tam, gdzie nie powinien, a atmosfera wojny udzieliła się w codziennej pracy wszystkim ludziom, zatrudnionym w PZPN. Prezesem PZPN nie może być człowiek, którego nie akceptuje szeroko pojęta społeczność piłkarska. Dziurowiczowi nie udowodniono przekrętów, związek działał za jego kadencji może nie doskonale, ale poprawnie. Dziurowicza jednak mało kto akceptuje i to powinno być decydujące. Powinien odejść z klasą i nie kandydować, bo dał słowo. Albo jeszcze raz wygrać i zrezygnować na rzecz tych, którzy są akceptowani. Zbigniew Boniek, Eugeniusz Kolator i Michał Listkiewicz, jak wynika z przedwyborczych sondaży, są akceptowani. Wszyscy mają jedną zaletę - jeśli któryś z nich zostanie prezesem, skończy się atmosfera wojny. Popiera ich zdecydowana większość społeczeństwa na zasadzie "obojętnie kto, byle nie Dziurowicz". Boniek stwierdził na łamach "Rz", że gdyby wybory prezesa odbywały się na wzór wyborów prezydenckich lub parlamentarnych, wygrałby w cuglach. Pewnie ma rację. Jego nazwisko kojarzy się z ostatnimi sukcesami polskiej piłki. Ludzie darzą go szacunkiem za gole, które zdobywał, za to, że jest bogaty, że po zakończeniu kariery piłkarza potrafił rozpocząć drugie życie i osiągnąć sukces w biznesie. Czy zostanie prezesem? Wydaje się, że jest radykalny i może zbyt często uderzać pięścią w stół, choć on deklaruje, że tak się nie stanie. Powszechne przekonanie, nawet mylne, może okazać się decydujące. Z głosów czytelników wynika też, że prezes PZPN nie może kojarzyć się z piwem i powinien być świętszy od żony Cezara (Boniek deklaruje, że nie zrezygnuje z prezesowania firmie Go & Goal, robiącej interesy na rynku piłkarskim). Michał Listkiewicz przyjrzał się piłce nożnej ze wszystkich stron. Był dziennikarzem, sędzią krajowym i międzynarodowym, szefował działowi zagranicznemu PZPN, sprawował funkcję sekretarza generalnego związku, jest członkiem władz Europejskiej Unii Piłkarskiej. Tyle lat spędzonych przez niego na samym szczycie futbolowej hierarchii może u niektórych wywołać lepsze lub gorsze wspomnienia. Listkiewicz funkcjonował przecież w tej piłce, o której wszyscy mówią, że była brudna. Ma jednak świadomość, jak powinien wyglądać kontakt z mediami i jak ma pracować związek. Potrafi dogadać się prawie z każdym. Jeśli zostanie prezesem, związek na pewno miękko wyląduje. Boniek i Listkiewicz chcą na początek narysować grubą kreskę. Eugeniusz Kolator jest ich cieniem. Założenia jego programu są podobne. Wydaje się, że ma mniejsze szanse, ponieważ nie ma mocnego nazwiska i nie jest silną osobowością. Przez lata był kojarzony wyłącznie ze środowiskiem sędziowskim i choć zna działalność związku od podszewki, może mu to nie wystarczyć do zwycięstwa. Polska piłka nożna nie stanie się ani o jotę silniejsza po wyborze nowego prezesa. Podczas poniedziałkowego zjazdu będzie chodziło o poprawienie atmosfery wokół futbolu. Na dobry początek. Sąd nie zakazał Sąd Okręgowy w Warszawie odrzucił w czwartek wniosek UKFiT o wydanie zakazu przeprowadzenia wyborczego walnego zgromadzenia PZPN - poinformował rzecznik PZPN Tomasz Jagodziński. W imieniu prezesa Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki Jacka Dębskiego wniosek do sądu skierowała we wtorek prywatna kancelaria prawnicza reprezentująca ten resort w sporze z PZPN. Sąd Okręgowy uznał wniosek za bezpodstawny, podkreślił Jagodziński. Prezes UKFiT Jacek Dębski nie uznał decyzji sądu za porażkę w sporze z władzami PZPN. "To nawet dobrze, że zjazd się odbędzie, bo być może dojdzie na nim do zmian w polskiej piłce. W sądzie jest złożony wniosek o ustanowienie kuratora dla PZPN. Jeśli nowy prezes będzie gwarantował przeprowadzenie koniecznych reform, to bardzo poważnie rozważę możliwość wycofania tego wniosku", powiedział Jacek Dębski Polskiej Agencji Prasowej. m.c., pap Czy Dziurowicz wystartuje? Marian Dziurowicz jest jednym z kandydatów na stanowisko prezesa PZPN, ale oficjalnie jeszcze ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył, czy stanie w wyborcze szranki. Na piątek zaprosił do Warszawy przedstawicieli pierwszej i drugiej ligi, by omówić zasady pomocy finansowej Związku na rzecz klubów. Spotkanie nie było zbyt udane z powodu słabej frekwencji. PAP cytuje jednego z uczestników spotkania, Ryszarda Raczkowskiego, który przewiduje, że prezes Dziurowicz - po przeliczeniu potencjalnych głosów poparcia - nie zgłosi jednak swojej kandydatury. Dzięki temu będzie mógł z twarzą odejść z zajmowanego stanowiska. Z kolei telewizyjne "Wiadomości" podały, że Dziurowicz zdecydował się kandydować.
Delegaci na zjazd Polskiego Związku Piłki Nożnej, który ma wybrać nowego prezesa, nigdy nie byli w tak komfortowej sytuacji, jak obecnie. Nie ma mowy o żadnych kandydatach przyniesionych w teczce. Jest ich czterech. Programy działania są od dawna znane i wiadomo, czego się można spodziewać, gdy wygrają wybory. Marian Dziurowicz, zdaniem przeważającej większości obserwatorów, uosabia całe zło w polskiej piłce i dlatego powinien ustąpić. Cztery lata jego prezesury są obecnie oceniane bardzo krytycznie. Wszystkie brudy w polskiej piłce zaczęły się jednak w latach 70. i trwają do dziś. Winą Dziurowicza jest to, że nie potrafił, albo nie za bardzo się starał im zaradzić. Jego sposób sprawowania funkcji nie przystaje do dzisiejszych czasów. Zbigniew Boniek, Eugeniusz Kolator i Michał Listkiewicz, jak wynika z przedwyborczych sondaży, są akceptowani. Popiera ich zdecydowana większość społeczeństwa na zasadzie "obojętnie kto, byle nie Dziurowicz". Boniek kojarzy się z ostatnimi sukcesami polskiej piłki. Ludzie darzą go szacunkiem. Michał Listkiewicz przyjrzał się piłce nożnej ze wszystkich stron. Tyle lat spędzonych przez niego na samym szczycie futbolowej hierarchii może u niektórych wywołać lepsze lub gorsze wspomnienia. Eugeniusz Kolator jest ich cieniem. Założenia jego programu są podobne. Wydaje się, że ma mniejsze szanse, ponieważ nie ma mocnego nazwiska i nie jest silną osobowością.Polska piłka nożna nie stanie się ani o jotę silniejsza po wyborze nowego prezesa. Podczas poniedziałkowego zjazdu będzie chodziło o poprawienie atmosfery wokół futbolu.
ROZMOWA Artur Partyka, wicemistrz olimpijski w skoku wzwyż Poprawka z Atlanty FOT. (C) PRZEMEK WIERZCHOWSKI/PAP Dlaczego to zrobiłeś: nagle przestałeś skakać w zeszłym roku? ARTUR PARTYKA: Nie mogłem znaleźć chęci do treningu. Nie umiałem sobie wytłumaczyć, dlaczego mam trenować. Co takiego muszę jeszcze osiągnąć. Wiedziałem, że czeka mnie olimpiada. Monitorowałem swój organizm i czułem, że coś jest nie tak. Może nie fizycznie. Fizycznie trzymałem jakiś poziom. Ale coś się działo z moją motywacją. Wszedłeś w stan nasycenia. Tak... Uzgodniliśmy z trenerem, że muszę trochę zwolnić. Nabrać dystansu, odetchnąć... Nie bałeś się, że ten pociąg odjedzie bez ciebie? Że jak raz wyskoczysz, nigdy go nie dogonisz? Cały czas się tego boję. Przecież czytałem twój tekst. Stale go noszę przy sobie, w portfelu. Zaraz, zaraz... Gdzie ja go mam? (Artur przeszukuje portfel. Grzebie w przegródkach. Wyciąga wycinek gazety starannie złożony w kwadrat.) O... jest tutaj! To się nazywa "Musi złapać wagonik". Wiosną to napisałeś, w zeszłym roku. Ten artykuł był dla mnie swoistym memento. Stale mi przypominał, jak bardzo jest to trudne i czym ryzykuję. Ale z drugiej strony miałem świadomość, że jeśli pociągnę normalny trening od jesieni do lata, to gdzieś pęknę. Zresztą nawet zacząłem normalnie trenować i wszystko było na "nie". Tu się przeziębiłem, tam złapałem infekcję. Tu mnie coś zakłuło, tam zastrzykało. Mój organizm się buntował. Moja psychika się buntowała. Powiedziałem sobie: stop! I tak, i nie. Niby robisz sobie wakacje. Niby cię nie ma. A przychodzą mistrzostwa Polski i Partyka pojawia się w pracy. Ni stąd, ni zowąd skacze 230 i znowu znika. Znaczy trochę się wahałeś. Przez dwa i pół miesiąca nie robiłem praktycznie nic oprócz lekkich truchcików i rozciągania. Aż przyszło to, co chciałem, żeby przyszło. Duży niepokój ruchowy. Nagle poczułem, że jak zaraz nie wyjdę na trening, jak zaraz czegoś nie zrobię, to mnie rozerwie. To się nazywa głód sportu, który straciłem, ale wrócił. Jak się rzuciłem na te ciężary i na te wieloskoki, trener zaczął się rozglądać za nerwosolem. On mówi: Artur, ty się uspokój. Ja mówię: trenerze nie mogę, muszę... Dawałem sobie w kość przez jakiś tydzień. Po tygodniu byłem jak kiszony ogórek. Kwas mlekowy tak mi zakwasił mięśnie, że musiałem poluzować. Po pięciu tygodniach przygotowań zrobiliśmy trening techniczny. Wyszło na to, że mogę spróbować startu w mistrzostwach Polski. Przyjechałem, skoczyłem dwa trzydzieści i nabrałem chęci na ciąg dalszy. Szybko się okazało, że poprzeczkę można przeskoczyć, ale własnego organizmu... niestety nie. Pięć tygodni treningu to tyle co nic. Na jeden, dwa starty wystarczy, ale nie da się na tym zbudować sezonu. Jednak w sumie uzyskałem efekt, o który mi chodziło. Znowu chciało mi się skakać i trenować. Rozumiem, że teraz jesteś jak nowy. Myślisz po nowemu, trenujesz po nowemu... Rzeczywiście tak to wygląda. Skończyłem z nużącą rutyną. W myśleniu o treningu i w samym treningu. Zmieniliśmy jego organizację i strukturę. Problem budowania siły rozwiązaliśmy inaczej, niż rozstrzygaliśmy wcześniej. Inaczej dobieramy ćwiczenia. Wróciliśmy do treningu gimnastycznego sprzed czterech lat. Krótko mówiąc, wracamy do rzeczy sprawdzonych, do sprawdzonych form treningowych, których zaniechaliśmy na jakiś czas. Czyli stare środki dla nowych bodźców? Tak. W procesie treningowym nie da się wymyślić rzeczy całkiem nowych. Istota sprawy to właściwy wybór. Taki dobór środków treningowych, o których wiadomo, że są skuteczne i nie nudzą. Rok po roku trzeba budować ten sam fundament. Trzeba zrobić siłę, trzeba zrobić skoczność. Od tego się nie ucieknie. Ale można to robić na różne sposoby: poprzez mechaniczne powielanie tych samych ćwiczeń albo wprowadzając zmiany. Wtedy trening staje się ciekawszy, psychika nie parcieje. Masz nową motywację i energię do treningu. A jaki jest twój cel? Po pierwsze, nowy rekord Polski. Po drugie, powrót do czołówki skoczków świata. A olimpiada w Sydney? Oczywiście, olimpiada w Sydney jak najbardziej. Ale więcej nic ci nie powiem. Nie lubię... Jesteś przesądny? Bardzo. I wolę nie rozwijać tego wątku... Niemówienie o przesądach to jeszcze jeden przesąd, ale ty te swoje obrządki celebrujesz publicznie. Szara dresina z kapturem, w którym wyglądasz jak kapucyn przy pacierzach. Znamy to, znamy... Jak długo chcesz jeszcze skakać? Dwa lata. Do Sydney i rok potem. Nie można kończyć kariery sportowej ot tak, rach-ciach. Potrzeba przynajmniej roku na roztrenowanie wyczynowe. Przypuszczam, że finansowo jesteś już zabezpieczony. Raczej tak. Na pewno nie jestem pod tym względem pokrzywdzony. Mam pewien komfort, który zapewnia mój sponsor, Zakład Płytek Ceramicznych z Opoczna. Albo inaczej, źle to ująłem. Mam duży komfort i duży spokój. Mój kontrakt z firmą jest tak skonstruowany, że pozwala na skupienie na treningu. Sam dobrze wiesz, jak ze mną jest. Nie jestem facetem, który strzela fajerwerki trzy razy na miesiąc przez okrągły rok. Moje cykle sportowe są dłuższe. Wynikają z takiej, a nie innej konstrukcji psychofizycznej. Muszę długo ładować swoje akumulatory na to jedno albo dwa duże wyładowania. Zakład w Opocznie daje mi ten spokój i tę możliwość. To bardzo ważne. Nie wiem, jak by wyglądała cała moja kariera, gdybym tego nie miał. Wróciłeś, chcesz wygrywać. Będziesz brał doping? Nie, nie będę... A ile brałeś do tej pory? Nic nie brałem... Skąd ci to przyszło... Stąd mi przyszło, że wszyscy biorą. Dlaczego ty miałbyś nie brać? Ja bym nie powiedział, że wszyscy biorą. Nie mam dowodów, zresztą nie szukam... Zacznijmy jeszcze raz. Patrzę na Sotomayora, który patrzy na poprzeczkę. Żadnych dylematów wewnętrznych. Oko zimne, twarz kamienna. Według mnie: sterydy spodem, psychotropy wierzchem. Patrzę na ciebie - facet walczy z własną głową. Strasznie walczy. Masz rację, ja walczę z głową. To prawda. Najcięższe boje staczam we własnej głowie, z własną wyobraźnią. I zamiast złota zbierasz sreberka. Przyjmując sterydy jak każdy, miałbyś większą pewność siebie. Wiedziałbyś, że noga łaski nie robi, więc głowa nie musi się martwić. Nie kłóciłbyś się z własną głową, tylko skupił na poprzeczce. Nie myślisz, że lepiej brać? Nigdy tak nie myślałem. Nie było takiego tematu. Ani ja go nie podjąłem, ani mój trener. Nigdy. Słyszałem od chłopaków, że trener mówi: "weź"; że działacz mówi: "weź". Kiedyś byłem załamany, na początku kariery. Pamiętam, siedzieliśmy na zgrupowaniu przed Seulem i wszyscy na okrągło rozmawiali o prochach, o strzykawkach, o kroplówkach. Prawie z płaczem zadzwoniłem do mamy. "Ja chcę do domu. Zastrzyki, tabletki. Co to za atmosfera?" Byłem wtedy zdruzgotany. Ale potem sam zacząłem stosować zastrzyki wspomagające. Kroplówki, które regenerują organizm, uzupełniają sole, witaminy, minerały. Są to rzeczy konieczne dla ludzi obciążonych takim wysiłkiem. My jesteśmy notorycznie osłabieni. Musimy sobie jakoś pomagać, wyrównywać bilans energetyczny. Jednak zastrzyk zastrzykowi i kroplówka kroplówce nierówne. To, o czym mówię, nie jest dopingiem. To jest farmakologia dozwolona przepisami i taka, która służy zdrowiu, która go nie niszczy. Przecież sport to są określone reguły gry. Kto sport uprawia, ten przyjmuje te reguły za własne i nie ma przeproś. Doping to złamanie reguł, zwykłe oszustwo. Nie bierzesz dopingu i jesteś tylko drugi. Bierzesz doping i jesteś pierwszy. To prosta kalkulacja. Nigdy jej nie robiłeś? Nigdy nie miałem dylematu: nie brać dopingu, czy brać doping, bo od tego zależy, czy będzie srebro, czy złoto. Jestem bardzo ambitnym zawodnikiem i walczę, ale nigdy za wszelką cenę. Przecież wiem, jakie są skutki dopingu, nawet kontrolowanego, dozowanego przez lekarzy. Ostatnio słyszałem w telewizji, że trzeba doping zalegalizować, i powiem ci, że się po prostu załamałem. Krótko mówiąc - z a ł a m a ł e m! Jeżeli to idzie w tym kierunku, jeśli ludzie mówią o tym głośno i publicznie, to ja się cieszę, że mnie to nie dotyczy, że nie będę już wtedy uprawiał sportu. Z takim sportem nie chcę mieć nic wspólnego. Nie chcesz, ale masz. Co z tego, że doping jest nielegalny, skoro jest. Legalizacja dopingu nie pogorszy sytuacji. Dzisiaj doping jest nielegalny i ludzie go biorą. Wierzysz, że otaczają cię rycerze bez skazy? Wśród polskich lekkoatletów nie ma tego tematu. Tak jak kiedyś był to główny wątek wszystkich rozmów, tak teraz się tego nie słyszy. Nikt nie opowiada, co wziął, ile wziął i jak się potem czuł. Owszem, rozmawiamy o stymulacji, o farmakologicznej regeneracji organizmu. Czy nie lepiej w tym okresie zastosować białko w takich a takich proporcjach, czy dołożyć więcej makaronu, czy mniej. To jest ta płaszczyzna dyskusji. To nie są tamte dawne rozmowy - "Kurcze, ale mi przyrosło". Nie ma tematu dopingu. Bardzo mnie pocieszyłeś. Znaczy o dopingu każdy wie tyle, że już nie musi się konsultować z innymi. O dietach wiadomo mniej. Bardzo krzepiące, bardzo... Nie jest tak, jak myślisz. W końcu tworzymy jedno środowisko. Mieszkamy w tych samych hotelach, trenujemy w tych samych halach. Każdy o każdym wie wszystko. Sam to przerabiałeś, więc wiesz, jak to jest. Zresztą działanie dopingu na formę jest przez wielu przeceniane. Odżywianie, diety, struktura treningu, to są sprawy decydujące. Niektórzy z dopingu robią fetysz. Rozmawiasz z Rosjanami, a oni tylko: "kakaja tablietka, kakaja tablietka?". Po mistrzostwach w Budapeszcie łazili za nami i pytali: "No skażycie malczyki, czto wy kuszajetie?". My im na to: "Mnoga tablietek, znajesz Sasza. Mnoga!" Łykali ten kit jak dropsy. Dla nich było nie do pomyślenia, że można wygrywać bez koksu. Popatrz na to z innej strony. Od dwóch, trzech lat polscy lekkoatleci zaczęli odnosić sukcesy jako grupa. Ale to są wyniki, które w latach osiemdziesiątych czy siedemdziesiątych dawałyby najwyżej siódme, ósme miejsca w finałach. Zatem bez przesady z tym koksem. Koks dawałby większego kopa w górę. Przy dobrej diecie, właściwym treningu oczywiście. Poza tym jesteśmy badani, często sprawdzani. Działają kontrole międzynarodowe. Przed każdym sezonem muszę wysłać do IAAF czy do PZLA faks z dokładną rozpiską zgrupowań. Oni muszą wiedzieć, gdzie jestem w danej chwili, żeby mogli przyjechać i zrobić badania. Jeżeli przyjeżdżają i nie ma mnie tam, gdzie powinienem być zgodnie z rozkładem, dostaję haka. A jeśli to się powtórzy, zostaję zawieszony za doping, bo taka nieobecność jest traktowana na równi z odmową poddania się badaniom. O wszelkich zmianach należy natychmiast powiadomić IAAF. Kto o tym zapomni, traci premię na najbliższym mityngu. Tak że trudno jest coś kombinować z prochami i liczyć na fart. A zatem w całym sporcie więcej jest farciarzy niż pechowców, niestety. Ale zostawmy doping. Co musi się stać, abyś kończąc karierę, mógł sobie powiedzieć: jestem spełniony, zrobiłem swoje? Musi stać się to, do czego zebrałem siły. To, po co wróciłem i jestem w sporcie. Co mnie motywuje i napędza. Krótko mówiąc - musi nastąpić poprawka z Atlanty. Muszę dogonić tamte dziesięć minut, które mi wtedy uciekły. Już je miałem, były moje i mi się wymknęły i wykazały, że mimo tylu doświadczeń, tylu zwycięstw nie jestem jeszcze skoczkiem dojrzałym. Muszę stanąć do tej poprawki i zdać egzamin. Rozmawiał: Marek Jóźwik
Dlaczego nagle przestałeś skakać w zeszłym roku? ARTUR PARTYKA: Nie mogłem znaleźć chęci do treningu. miałem świadomość, że jeśli pociągnę normalny trening od jesieni do lata, to gdzieś pęknę. Moja psychika się buntowała. Przez dwa i pół miesiąca nie robiłem praktycznie nic. Aż przyszło to, co chciałem, żeby przyszło. Duży niepokój ruchowy. To się nazywa głód sportu. Wyszło na to, że mogę spróbować startu w mistrzostwach Polski. Przyjechałem, skoczyłem dwa trzydzieści i nabrałem chęci na ciąg dalszy. Skończyłem z nużącą rutyną w treningu. Istota sprawy to Taki dobór środków treningowych, o których wiadomo, że są skuteczne i nie nudzą. jaki jest twój cel? Po pierwsze, nowy rekord Polski. Po drugie, powrót do czołówki skoczków świata. olimpiada w Sydney. Jak długo chcesz jeszcze skakać? Dwa lata. Do Sydney i rok potem. Potrzeba przynajmniej roku na roztrenowanie wyczynowe. Przypuszczam, że finansowo jesteś już zabezpieczony. Mam pewien komfort, który zapewnia mój sponsor, Zakład Płytek Ceramicznych z Opoczna. Mój kontrakt z firmą jest tak skonstruowany, że pozwala na skupienie na treningu. Będziesz brał doping? Nie, nie będę... Patrzę na Sotomayora, który patrzy na poprzeczkę. Żadnych dylematów wewnętrznych. Według mnie: sterydy spodem, psychotropy wierzchem. Patrzę na ciebie - facet walczy z własną głową. To prawda. Przyjmując sterydy jak każdy, miałbyś większą pewność siebie. Nigdy tak nie myślałem. zacząłem stosować zastrzyki wspomagające. Są to rzeczy konieczne dla ludzi obciążonych takim wysiłkiem. To nie jest dopingiem. Doping to zwykłe oszustwo. wiem, jakie są skutki dopingu. Ostatnio słyszałem w telewizji, że trzeba doping zalegalizować, i się po prostu załamałem. Dzisiaj doping jest nielegalny i ludzie go biorą. Wśród polskich lekkoatletów nie ma tego tematu. Owszem, rozmawiamy o stymulacji, o farmakologicznej regeneracji organizmu. tworzymy jedno środowisko. Każdy o każdym wie wszystko. Zresztą działanie dopingu na formę jest przez wielu przeceniane. Odżywianie, diety, struktura treningu, to są sprawy decydujące. Poza tym jesteśmy badani, często sprawdzani. Działają kontrole międzynarodowe. Tak że trudno jest coś kombinować z prochami i liczyć na fart. Co musi się stać, abyś kończąc karierę, mógł sobie powiedzieć: jestem spełniony? musi nastąpić poprawka z Atlanty. Muszę stanąć do tej poprawki i zdać egzamin.
MłODZIEŻ I RELIGIA Panuje powszechne przekonanie, że ujawnienie sprawy zapobiegło planowanym na 13 kwietnia kolejnym rytualnym samobójstwom Krajobraz z szatanem ELżBIETA POŁUDNIK Policja w Białej Podlaskiej wykryła grupę satanistów. Należy do niej co najmniej kilkanaście osób. Mają od 16 do 23 lat. Część z nich to uczniowie bialskich szkół średnich. Problem zaczyna być dostrzegany też w podstawówkach. Dwaj szesnastoletni chłopcy popełnili samobójstwo. Odebrali sobie życie 13 lutego i 13 marca. Jeden z nich był zdeklarowanym satanistą. Drugi miewał kontakty z grupą. Powszechnie uważa się, że śmierć przynajmniej jednego z nich mogła być ofiarą złożoną szatanowi. Przywódca sekty - 23-letni Grzegorz Sz., "czarny biskup", został tymczasowo aresztowany pod zarzutem nakłaniania do samobójstwa poprzez rozmowy i obrzędy o charakterze satanistycznym oraz rozprowadzania i namawiania do zażywania środków odurzających. Paweł K., ps. Suchy, również trafił do aresztu. Prokurator zarzuca mu profanację grobu na bialskim cmentarzu. Zabrane z grobu dwie czaszki używano do satanistycznych obrzędów. W Białej Podlaskiej panuje powszechne przekonanie, że ujawnienie sprawy zapobiegło planowanym na 13 kwietnia kolejnym rytualnym samobójstwom. Większość bialskich satanistów zalicza siebie do "lawejowców". Nie odprawiali więc czarnych mszy polegających na składaniu w ofierze szatanowi ludzi. Zastępowały ich zwierzęta. Planowali jednak samobójstwa, na przykład ukrzyżowanie na terenie kościoła i podpalenie lub rozerwanie się granatem podczas mszy w kościele pełnym ludzi. "Jestem satanistą" - mówi o sobie 21-letni Krzysztof. Pracuje w jednym z zakładów rolnych w Białej Podlaskiej. Kupił biblię La Veya na stoisku w Warszawie za 30 złotych. To nic złego - mówi. - Gdybyśmy odbijali ją na powielaczach i rozprowadzali, to może byłoby to przestępstwo - zastanawia się. - Ale to przecież jest legalne wydawnictwo. Krzysztof tłumaczy, na czym polega satanizm. Zaskakuje słownictwem i znajomością zjawisk kulturowych. "Satanizm jest religią - mówi - gdyby nie miał boga w postaci szatana, byłby prądem umysłowym, jak humanizm. Jak przeczytałem biblię satanistyczną, to myślę, że jest to lepsze niż religia. Do kościoła nie chodzę od końca podstawówki. To nie ma sensu. Ograniczenia, umartwianie się to nie dla mnie. La Vey mówi, żeby korzystać z życia, i ja się z nim zgadzam. Bez satanizmu nie da się tego robić". Krzysztof proponuje pożyczenie mi biblii La Veya. Teraz jednak nie ma jej u siebie, pożyczył koledze. "Może pani przeczytać. Przecież to niczym nie grozi" - mówi. Szepela zna. - Jak się napił, to miał taką śrubę, że coś śpiewał. Co? Teksty kapel metalowych. Satanistycznych też. Krzysztof nie zgadza się z opinią, że satanista to człowiek zawsze ubrany na czarno. Glany, czarna kurtka, pentagram - to pomyłka. - Ja tak się nie ubieram, a jestem satanistą. Suchy i Szepel? No, oni zawsze chodzili na czarno. Czy były czarne msze? Nie wiem. Jeśli były obrzędy, to ja w nich nie brałem udziału - mówi Krzysztof. - Najczęściej czytaliśmy książki, słuchaliśmy muzyki, dyskutowaliśmy. "Bagsika" poznałem tego wieczora, gdy się powiesił. Poszedłem do Szepela, bo miał urodziny. Grzesiek chciał, byśmy poszli na plac Wolności. Kupiliśmy wódkę i poszliśmy do parku. "Bagsik" mówił, że się powiesi. Nie brałem tego na serio. Nikt chyba nie wierzył, że zrobi to naprawdę. W szkolnych zeszytach Marcin-"Bagsik" pisał coś na kształt własnej biblii. Niewiele tam notatek z lekcji - tylko kilka pierwszych kartek. Potem rysunki, wiersze, opowiadania, luźne notatki. Głównym bohaterem jest szatan, demony, Belzebub. Słuchał La Veya. Dużo czytał, zwłaszcza horrory i mroczną fantastykę. "Czy może istnieć ród wampirów, inny niż znany z literackich przekazów i zabobonów. Kiedyś o tym pomyślę z długopisem w ręku" - napisał na jednej kartce. Wiesław Gromadzki, szef Klubu Literackiego "Maksyma" w Białej Podlaskiej, mówi, że młodzi ludzie tak piszą. Zawiedli się na świecie. Rezygnacja, brak zgody na otaczającą rzeczywistość, panujące powszechnie zło, beznadziejność to powszechny temat w twórczości nastolatków. "W przypadku Marcina zadziwiła mnie tylko ta diaboliczna symbolika, postacie Belzebuba, mroczność. Miałem z nim kontakt tylko przez kilka tygodni. Zamierzałem z nim o tym porozmawiać, gdy lepiej się poznamy. Obiecał pokazać mi wszystkie swoje teksty, kiedy je dokończy - jak się wyraził. Trzeba przyznać, że Marcin miał nie tylko talent plastyczny, ale i literacki" - mówi Wiesław Gromadzki. Dotrzeć do własnego dziecka "Jestem chrześcijanką i nie pozwolę córce od tej wiary odejść" - mówi matka jednej z bialskich poganek, która utrzymywała bliskie kontakty z satanistami. Dorota przed pięcioma minutami wyszła z domu w towarzystwie innej poganki, znacznie bardziej chyba wtajemniczonej w arkana satanizmu. Mijając nas naciągnęła na głowę spiczasty kaptur czarnej bluzy ukrywając twarz. Obydwie nie chcą rozmawiać z dziennikarzami. Matka Doroty nic nie wiedziała o "zainteresowaniach" córki. "Może bym coś podejrzewała, gdyby nie wracała na noc do domu. Ale ona nie sprawiała kłopotów - tłumaczy. - Pracuję w szkole, w której uczy się córka. Mam ją cały czas na oku. Ona była tylko świadkiem. Jak dowiedziałam się o tym, od razu zwolniłam się ze szkoły i pojechałam na policję. Ona była tylko świadkiem - tłumaczy z uporem. To przykre dla mnie. Wychowuję cudze dzieci w szkole, a nie potrafiłam dotrzeć do własnego dziecka" - dodaje. Metalowe miasto "Spijam dziewczęcą krew z błony dziewiczej" to sztandarowy utwór na płycie satanistycznego zespołu KAT z 1996 roku, zatytułowanej "Róże miłości najchętniej przyjmują się na grobach". Takie treści mogą częściowo tłumaczyć zafascynowanie bialskich satanistów orgiami seksualnymi. Poganki twierdzą, że obrzędy sobótkowe, zwane też kupałą, były obchodzone już przed kilkoma laty, kiedy były jeszcze uczennicami podstawówki. Pogańskie święto połączone było z seksualnym rozpasaniem. Choć sataniści werbowali swoich członków przede wszystkim wśród uczniów szkół średnich, to poganie, zwani też "Słowianami", pojawiali się również w bialskich podstawówkach. Lider zespołu KAT Roman Kostrzewski przetłumaczył na język polski i wydał na płycie kompaktowej satanistyczną biblię La Veya. Podobnie jak satanistyczna muzyka, była ona słuchana przez bialskich satanistów. KAT koncertował w Białej Podlaskiej ponad dwa lata temu - w październiku 1994 roku. Metalowe zespoły przyjeżdżały tu zresztą często. "To zawsze było metalowe miasto" - mówią młodzi ludzie. - Dobrze się bawiłem na koncertach metalowych - mówi "Krynia" deklarujący się jako satanista. - Kiedyś było łatwiej zdobyć kasety, bo można było kupić pirackie. Teraz są drogie, nie zawsze można sobie pozwolić na kupienie nowości. Czasem się wymieniamy, pożyczamy sobie. W sklepie muzycznym w centrum miasta dwie gabloty to kasety z metalem. "Metal" można zresztą kupić w każdym muzycznym sklepie. "Ale o co chodzi?!" To najczęściej słyszane przez nas pytanie zadawane przez matki młodych ludzi, którzy podejrzewani są o kontakty z satanistami. W tonie rozmowy daje się wyczuć rozdrażnienie, wręcz agresję. Najchętniej wyrzuciłyby nas za drzwi. Uważają, że ich dzieci nie są złe, a to, co się stało, to jakaś pomyłka. W niespełna sześćdziesięciotysięcznym mieście nie można dziwić się takim reakcjom. Prawie wszyscy się tu znają. Mieć syna satanistę to wielki wstyd, wręcz piętno. Kapłan się zaparł? Taka postawa wydaje się być bardzo na rękę 19-letniemu "Panasiowi". Uważany jest za trzeciego kapłana sekty. Szczupły, niewysoki, o śniadej cerze i ciemnych oczach nastolatek jest wyraźnie zdenerwowany. Przyznaje, że gra w zespole muzycznym. Satanistyczne nagrania kolportowane były najprawdopodobniej wśród podobnych grup w całej Polsce. "Nie ma żadnej sekty - mówi - to tylko gazety tak wypisują. »Suchy« (aresztowany Paweł K. - red.) przychodził czasem do mnie posłuchać, jak gramy. Ale prawie go nie znałem. A Szepela (czarny biskup - red.) to znałem tylko z widzenia. Z placu Wolności. Co tam robił? A co miał robić! Pił. Czarne msze?! Jakie czarne msze!. Nic nie wiem. Wszyscy młodzi się z was śmieją. Idźcie pogadać z innymi, których też zatrzymała policja!". "Sataniści to świry" - mówią może dwunasto-, trzynastoletni chłopcy palący papierosy na klatce schodowej jednego z osiedlowych klubów kultury. Mają na sobie szaliki kibiców sportowych. Wracają właśnie z meczu. "My się z nimi nie zadajemy, bo to są wariaci. Oni są nienormalni. Jeden satanista to rzucał w przechodniów na ulicy nożyczkami. Chodzą tu po osiedlu, ale my z nimi nawet nie rozmawiamy. Ale policja też moim zdaniem źle robi - mówi jeden z dzieciaków - bo zatrzymują na ulicy osoby ubrane na czarno. Sam widziałem, jak obok szkoły zgarnęli jedną dziewczynę. Cała była w czarnym ubraniu, ale to nie była satanistka - tłumaczy. - Jak będzie pogrzeb, to chyba też wszystkich zaaresztują, bo będą na czarno! - dzieciaki wybuchają gromkim śmiechem. - Ale jutro na pewno ktoś się powiesi! Na pewno, na pewno się powiesi! Dlaczego? Bo jutro jest trzynasty. Zawsze teraz, jak będzie trzynasty, to będą się wieszać" - mówią wszyscy z pełnym przekonaniem. Takie rzeczy w Białej?! - mówią zdziwieni mieszkańcy miasta. Informacje o zwyrodnieniu młodzieży przyjmują wszyscy z lekkim niedowierzaniem. W parku radziwiłłowskim w centrum miasta odbywały się satanistyczne spotkania. "To tylko młodzież, która pije tu wino" - mówią pracownicy mieszczącego się w resztkach pałacu Radziwiłłów Regionalnego Ośrodka Kultury. Szefowa placówki jest oburzona, że wymyślono problem. "Jacy sataniści?! Tu, u nas, w Białej?!" - mówi. - Całe lato nie mieliśmy z nimi spokoju - opowiadają inni pracownicy tej samej placówki. - Jak były dyskoteki w amfiteatrze, to zawsze przychodzili rozrabiać. Stawali w grupie i krzyczeli "Ave Satan". Palce to układali tak jakoś w pięść, że tylko kciuk i mały palec sterczały do góry. Trzeba ich było przeganiać, bo młodzież nie mogła się bawić. Przesiadywali w krzakach i odprawiali te swoje cyrki przy ogniskach. Pili przy tym, jeszcze butelki leżą. Siadali na tym zwalonym drzewie. Wszystko było tu zarośnięte krzakami. Wejście było tylko z jednej strony. - Ja się ich nie boję - mówi specjalista do spraw zieleni pracujący w parku. - Ale w nocy to bym tu nie przyszedł. Jak w dzień pracuję, to też rozglądam się dookoła. Palacze z kotłowni to przez całą zimę nie wychodzili. Zamykali drzwi na klucz. Opowiadali czasem, że słychać tylko dzikie wrzaski. Na budynkach w parku widać satanistyczne napisy. Trzy szóstki, ave satan, odwrócone krzyże, szubienice. Wśród napisów widać też pseudonimy satanistów. Napis "Ave Satan" ktoś zamalował czarnym węglem, pisząc na nim "Ave Maria". Sataniści to dziennikarze Dyrektorzy kilku szkół, w których uczyli się sataniści, chcieliby mówić przy tej okazji o sukcesach kierowanych przez nich placówek. Mają żal do prasy, że nagłaśnia problem. - Lepiej jest pokazywać osiągnięcia, których mamy niemało - mówią. "To wy jesteście żądni krwi. Nie różnicie się od satanistów" - wołał wzburzony dyrektor LO, w którym uczył się jeden z nieżyjących chłopców. Ma żal do dziennikarzy, że szkalują jego szkołę. Samorząd wystosował nawet list otwarty do mediów. "Nieprawdziwa była informacja o wystawie prac satanistycznych w szkolnej galerii" - napisali uczniowie. Faktem jednak jest, że prace Marcina trafiły na wystawę obrazującą osiągnięcia plastyczne uczniów. Nie da się ukryć ich charakteru. Dyrektor we wcześniejszej rozmowie z dziennikarzami przyznał, że "rysunki były jednorodne tematycznie i dotyczyły innego świata". Wiadomość o bialskich uczniach powiązanych z grupami satanistycznymi poruszyła całe środowisko oświatowe. "Problem zaczyna być postrzegany w kategoriach politycznych, a nawet personalnych. Próby rozgrywania własnych interesów w sposób wykorzystujący ten szokujący problem trzeba nazwać wprost - nieprzyzwoitością" - powiedział długoletni nauczyciel jednej z bialskich szkół średnich, który woli zachować anonimowość. Sataniści kontaktowali się też czasem z księżmi. - Trochę naiwnie wierzyłem, że poszukują właściwej drogi. Im zależało raczej na potwierdzeniu własnych przekonań - mówi jeden z księży, który miał okazję rozmawiać z członkami grupy. Honor satanisty Wielu członków grupy to dzieci z rozbitych lub niepełnych rodzin. Brak ojca powoduje, że tożsamość odnajdują w grupie - mówią dorośli znający tę młodzież. Grupa daje im akceptację i poczucie bezpieczeństwa. Honor to jedyna chyba pozytywna wartość, jaką akceptują. Pojmują go jednak również na swój sposób. Absolutyzują go. Często utożsamiają z zemstą. Życie nie jest dla nich ważne, swoisty honor tak. Ludzie, którzy w różny sposób zetknęli się z bialskimi satanistami, podkreślają, że nie zawsze byli agresywni. Często sprawiali wrażenie "grzecznych chłopców". Są jednak bardzo zamknięci w sobie. Żyją we własnym świecie. Satanizm jest dla nich również doświadczeniem intelektualnym. Są wrażliwi. Dużo czytają, dyskutują o swojej "religii". Starają się ją zgłębiać. Filozofia przewrotna "Zajmowałem się różnymi filozofiami - mówi Wiesław Gromadzki - satanistyczna zaskakiwała mnie o tyle, że była przewrotna. Szatan zajmuje miejsce Boga. Jest ich zdaniem potężniejszy. Zło jest wszechmocne i zwycięża, a oni widzą w tym sens. To sprzeczne i niezrozumiałe dla nas, ale zło paradoksalnie zajmuje w tej ideologii miejsce dobra i staje się dla nich wartością, wokół której budują swoją wizję świata. Czterdziesto- czy pięćdziesięciolatka nie da się na to »złapać«. Młodzi, niedojrzali widzą w tym jednak dreszcz emocji, coś odmiennego. Podejrzewam, że większość z nich weszła w to z takich pobudek. Potem trudno im jednak z tego wyjść". Idol satanistów La Vey ogłosił satanistyczną biblię w 1966 roku. Jest Cyganem z Transylwanii w USA. Z zawodu był treserem zwierząt. W dzieciństwie opowiadano mu legendy o wampirach i czarownicach. Gdy miał 15 lat, zainteresował się okultyzmem. Potem został zdeklarowanym satanistą. Uważa, że jego dziejową misją jest zniszczenie chrześcijaństwa. La Vey pojawił się w filmie Romana Polańskiego "Dziecko Rosemary". Zagrał w nim rolę szatana. Sataniści przejęli wiele z symboliki chrześcijańskiej, odwracając jej sens. Jezus zajmuje miejsce szatana. Krzyż jest odwrócony do góry nogami. Monstrancja z hostią to dla nich lewiatan. Każdy satanista podkreśla, że chrześcijaństwo jest jego największym wrogiem. "Tu jest potrzebna mądrość. Kto ma rozum, niech liczbę Bestii przeliczy: liczba to bowiem człowieka. A liczba jego jest sześćset sześćdziesiąt sześć". (Apokalipsa św. Jana. 13,18 - Biblia Tysiąclecia) Autorka jest publicystką "Dziennika Wschodniego"
Policja w Białej Podlaskiej wykryła grupę satanistów. Należy do niej kilkanaście osób. Mają od 16 do 23 lat. Dwaj chłopcy popełnili samobójstwo. śmierć jednego z nich mogła być ofiarą złożoną szatanowi.Przywódca sekty został aresztowany pod zarzutem nakłaniania do samobójstwa. Większość bialskich satanistów zalicza siebie do "lawejowców". "Jestem satanistą"- mówi Krzysztof. Krzysztof Zaskakuje znajomością zjawisk kulturowych. Czy były czarne msze? Nie wiem. - Najczęściej czytaliśmy książki, słuchaliśmy muzyki. "Bagsika" poznałem. mówił, że się powiesi. Nie brałem tego serio. "Bagsik"pisał coś na kształt własnej biblii. Głównym bohaterem jest szatan. Wiesław Gromadzki, szef Klubu Literackiego, mówi, że panujące zło to powszechny temat twórczości nastolatków. "W przypadku Marcina zadziwiła mnie diaboliczna symbolika. Zamierzałem z nim porozmawiać" - mówi Gromadzki. "Jestem chrześcijanką i nie pozwolę córce od tej wiary odejść" - mówi matka jednej z poganek. Matka nic nie wiedziała o "zainteresowaniach" córki. "Ale o co chodzi?!"To najczęściej słyszane przez nas pytanie zadawane przez matki młodych, którzy podejrzewani są o kontakty z satanistami. Uważają, że to, co się stało, to pomyłka. Takie rzeczy w Białej?!- mówią zdziwieni mieszkańcy. Informacje o zwyrodnieniu młodzieży przyjmują z niedowierzaniem. Dyrektorzy szkół Mają żal do prasy, że nagłaśnia problem. "To wy jesteście żądni krwi. Nie różnicie się od satanistów" - wołał dyrektor LO. Wielu członków grupy to dzieci z rozbitych rodzin - mówią dorośli znający młodzież. Grupa daje im akceptację. Życie nie jest dla nich ważne.
EKONOMIA Radzie Polityki Pieniężnej, jak żadnej innej instytucji, pozwolono na nadzwyczaj długi okres próbny Słabo umotywowane decyzje MIROSŁAW GRONICKI RAFAŁ ANTCZAK W Polsce wraz ze wzrostem złożoności ekonomicznych problemów i koniecznością przeprowadzenia reformy sektora publicznego każdy błąd w koordynacji polityki pieniężnej i budżetowej podważa wiarygodność całej polityki gospodarczej. Przyznanie się rządu do błędów w polityce budżetowej w 1999 r. pozwala żywić nadzieję na poprawę w roku przyszłym. Natomiast wnikliwszej analizy wymaga zbadanie skuteczności wypełniania statutowego celu NBP, jakim jest walka z inflacją i zapewnienie stabilności cen. Narodowy Bank Polski i Radę Polityki Pieniężnej charakteryzuje wypełnianie celu inflacyjnego w górnych granicach zakładanej normy. Nie musimy sięgać pamięcią zbyt daleko, by przypomnieć sobie, jak w 1997 r. NBP, finansując rząd i udzielając kredytu dla powodzian na łączną sumę ponad 3 proc. podaży pieniądza krajowego, przekroczył założenia wzrostu podaży szerokiego pieniądza. W rezultacie roczna inflacja choć minimalnie, ale przekroczyła zakładane 13 proc. Rok 1998 był bardzo łaskawy pod względem czynników wewnętrznych i zewnętrznych. Lepszy niż w poprzednich latach urodzaj w rolnictwie w połączeniu z kryzysem rosyjskim i wzrostem podaży żywności na rynku krajowym oraz niskimi cenami transakcyjnymi w imporcie wynikającymi ze wzmocnienia złotego i deflacji światowych cen surowców dał efekt w postaci obniżenia inflacji w drugiej połowie roku i na koniec roku poniżej założeń NBP (8,6 proc. wobec 9,5 proc). Zachęciło to RPP do przyjęcia inflacji jako nadrzędnego celu NBP w 1999 r., ale bez precyzyjnego określenia pojęcia inflacji. Jaki cel inflacyjny ma taka inflacja Cel inflacyjny ma sens wtedy, kiedy zaczyna się stosować inflację bazową. Jest to miara, na którą nie mają wpływu czynniki sezonowe oraz niezależne od polityki pieniężnej szoki podażowe (np. wahania cen surowców energetycznych). Nikt jednak w Polsce nie publikuje regularnie inflacji bazowej. NBP wybrał więc indeks cen towarów i usług ogłaszany przez GUS, nie biorąc pod uwagę jego ograniczeń jako ogólnej miary inflacji. Sporą wagę w indeksie stanowią towary i usługi o różnej sezonowości zakupu. Przykładowo - więcej spożywa się piwa, warzyw i owoców, benzyny w miesiącach letnich niż w pozostałych, a z kolei zużycie energii elektrycznej i gazu jest największe w miesiącach zimowych. Jeśli w pierwszej połowie 1999 r. ceny żywności były w miarę stabilne, to przy słabej elastyczności cenowej podstawowych artykułów rolno-spożywczych ich rzeczywisty udział w wydatkach gospodarstw domowych był znacznie niższy. Poziom inflacji był więc nie doszacowany. Osiągnięcie rekordowo niskiego wzrostu cen towarów i usług konsumpcyjnych w lutym br. (5,6 proc.) mogłoby z jednej strony sugerować znaczne zmniejszenie presji inflacyjnej, albo być to jedynie odchylenie w dół od inflacji bazowej. W takiej sytuacji zmiana celu inflacyjnego przez RPP w marcu br. (z 8 - 8,5 proc. na 6,6 - 7,8 proc.), zaraz po obniżce stóp procentowych w styczniu br. była wyrazem co najmniej nadmiernego optymizmu. Brak instrumentarium analitycznego, czyli indeksu inflacji bazowej oraz różnych modeli inflacji i popytu na pieniądz jest zapewne przyczyną zbyt gwałtownych reakcji Rady. Zamiast szokować rynki finansowe różnymi wypowiedziami, Rada mogłaby spokojnie używać instrumentów polityki pieniężnej dopasowując je do wymogów bieżącej sytuacji. Styczniowa pomyłka Obniżanie stóp procentowych - forsowane przez ciągle tę samą grupę wśród członków Rady Polityki Pieniężnej - dało rezultat w postaci bardzo silnej obniżki stóp procentowych w styczniu 1999 r. Skala obniżki nie miała najmniejszego sensu. Była ona niepotrzebna. Po pierwsze - miała pobudzić akcję kredytową banków i nadmiernie wzmocnić popyt krajowy, gdy już wtedy wiadomo było o możliwości znacznego poluzowania polityki budżetowej. Jeśli RPP twierdzi, że o tym nie wiedziała, sugerowałoby to bardzo słaby przepływ informacji z Ministerstwa Finansów, czyli brak koordynacji polityki pieniężnej i budżetowej. Po drugie, RPP już wówczas wiedziała, że zmniejszone zostaną stopy rezerw obowiązkowych, co dodatkowo mogło pobudzić akcję kredytową. Po trzecie, strukturalna i operacyjna nadpłynność systemu bankowego od 1995 r. wynikająca z przyrostu rezerw oficjalnych banku centralnego powinna skłaniać do zapewnienia sobie przez NBP choć niewielkiego marginesu błędu. Po czwarte, obniżka stóp procentowych zmniejszała skłonność do oszczędzania w gospodarstwach domowych. Po piąte, taka decyzja wobec możliwości osłabienia popytu zewnętrznego mogłaby także zwiększyć presję inflacyjną. Z jednej więc strony rząd ze swoimi grupami interesów i nieprzejrzystą oraz mało efektywną strukturą podejmowania decyzji doprowadził do poluzowania polityki budżetowej w tym roku i do powiększenia deficytu skonsolidowanego budżetu o ponad 1 proc. PKB. Z drugiej strony, polityka pieniężna, poprzez obniżenie skłonności do oszczędzania w gospodarstwach domowych, spowodowała zmniejszenie oszczędności krajowych o ponad 3,5 proc. PKB w II i III kwartale tego roku. Nawet, gdyby założyć, że część utraconych oszczędności w gospodarstwach domowych, to skutek osłabienia gospodarki - pobudzanie popytu krajowego zawsze prowadzi do presji inflacyjnej. Objawi się ona albo bezpośrednio poprzez wzrost cen, albo pośrednio poprzez pogorszenie salda na rachunku obrotów bieżących, co nieco później prowadzić może do osłabienia krajowej waluty, podrożenia importu i w konsekwencji do szybszego wzrostu cen. Niechęć do aprecjacji złotego Problem w tym, że wśród tej samej części członków RPP niechęć do szybkiego obniżenia inflacji jest równie silna jak niechęć do aprecjacji złotego. NBP pragnąłby utrzymania średniookresowego kursu złotego wokół comiesięcznie dewaluowanego parytetu, czemu przeszkadzali tzw. spekulanci i rozwój rynku walutowego. Ustalając zasady fixingu, czyli odkupu walut przez NBP na poziomie zamknięcia rynku międzybankowego, bank centralny określił w maju 1995 r. minimalną kwotę 5 mln USD, a w grudniu 1998 r. marżę, która okazała się barierą dla wielu drobniejszych inwestorów. Nie stanowiło to oczywiście bariery dla poważniejszych, zagranicznych inwestorów, którzy zaczęli skupować waluty obce na rynku międzybankowym, zawyżając ich kurs w stosunku do złotego, a następnie odsprzedawać je na fixingu w NBP. Skala 100 - 200 mln USD dziennie, generowana głównie przez jeden bank zagraniczny, przy obrotach na poziomie 1 - 2 mld USD była w stanie wywierać wpływ na kurs złotego. W celu ukrócenia spekulacji NBP podjął decyzję o zaprzestaniu w czerwcu handlu z bankami komercyjnymi w ramach fixingu. Ograniczył się do enuncjacji prasowych w celu oddziaływania na oczekiwania rynkowe co do kursu złotego; większość tych enuncjacji wpływała na osłabienie kursu złotego. Niskie obroty na bardzo spłyconym rynku walutowym były w takiej sytuacji bardzo pomocne. Niestety w III i IV kwartale tego roku okazało się, że reszta spekulantów zagranicznych woli opuścić nasz rynek, pogarszając saldo rachunku kapitałowego w bilansie płatniczym, a słaby złoty będzie jednym z czynników inflacjogennych. W założeniach polityki pieniężnej na rok 2000 r. możemy już znaleźć zapowiedź interwencji na rynku walutowym z uwagi na jego niski stopień rozwoju. Jest to dość zasadnicza zmiana - w ciągu zaledwie jednego roku - stanowiska Rady. Niestety nie tylko sama zapowiedź, ale i potencjalne interwencje mogą wpłynąć negatywnie na rynek. Chyba że inwestorzy ocenią negatywnie wiarygodność parytetu i korytarza walutowego, ale wtedy będziemy mieli do czynienia z kryzysem finansowym drugiej generacji. Ostatnia podwyżka - też pomyłka Podwyżka stóp procentowych w listopadzie 1999 r. do poziomu z grudnia 1998 r. wydaje się zbyt radykalna z kilku powodów. Po pierwsze sytuacja makroekonomiczna nie jest na tyle trudna, żeby ratować gospodarkę przez gwałtowne hamowanie popytu krajowego. Po drugie, mechanizmy pieniężne powoli zaczęły zmieniać tendencje: dynamika akcji kredytowej osiągnęła swoje apogeum we wrześniu, zwiększyły się przyrosty depozytów. Po trzecie, cel inflacyjny NBP w 2000 r. (5,4 - 6,8 proc.) byłby osiągalny nawet przy poprzednim poziomie stóp procentowych. Po czwarte, paradoksalnie wzrost inflacji w tym roku może spowodować zmniejszenie dochodów realnych w krótkim okresie oraz osłabienie popytu krajowego. Po piąte, RPP ma możliwość częstszego zmieniania parametrów polityki pieniężnej (przynajmniej raz w miesiącu). Ale podobnie jak w styczniu tego roku poprzez tak duże zmiany stóp procentowych Rada ponownie pozbawi się możliwości wpływania na rynek pieniężny w krótkim okresie. Politykę pieniężną zaostrzono w czasie, gdy według prognoz CASE spodziewać się można było zmniejszenia deficytu skonsolidowanego budżetu z 3,5 proc. PKB w tym roku do 3 proc. PKB w roku 2000. Oznacza to, że polityka gospodarcza może być w roku przyszłym bardziej restrykcyjna niż w roku bieżącym. Może to zahamować rozpoczynające się ożywienie gospodarcze. Innym efektem nieprzewidywalności działań Rady Polityki Pieniężnej i zwiększenia ryzyka stóp procentowych może być w roku przyszłym ekspansja obligacji - przedsiębiorstw i komunalnych. Radzie Polityki Pieniężnej, jak żadnej innej instytucji, pozwolono na nadzwyczaj długi okres próbny. Niestety okazało się, że braki w instrumentarium, w konsekwencji działań i w koordynacji z polityką budżetową doprowadzają ją do podejmowania słabo umotywowanych decyzji. Autorzy są ekspertami fundacji CASE
W Polsce wraz ze wzrostem złożoności ekonomicznych problemów i koniecznością przeprowadzenia reformy sektora publicznego każdy błąd w koordynacji polityki pieniężnej i budżetowej podważa wiarygodność całej polityki gospodarczej. Przyznanie się rządu do błędów w polityce budżetowej w 1999 r. pozwala żywić nadzieję na poprawę w roku przyszłym. Natomiast wnikliwszej analizy wymaga zbadanie skuteczności wypełniania statutowego celu NBP, jakim jest walka z inflacją i zapewnienie stabilności cen. Narodowy Bank Polski i Radę Polityki Pieniężnej charakteryzuje wypełnianie celu inflacyjnego w górnych granicach zakładanej normy.Cel inflacyjny ma sens wtedy, kiedy zaczyna się stosować inflację bazową. Jest to miara, na którą nie mają wpływu czynniki sezonowe oraz niezależne od polityki pieniężnej szoki podażowe. Nikt jednak w Polsce nie publikuje regularnie inflacji bazowej. NBP wybrał więc indeks cen towarów i usług ogłaszany przez GUS, nie biorąc pod uwagę jego ograniczeń jako ogólnej miary inflacji.Obniżanie stóp procentowych - forsowane przez ciągle tę samą grupę wśród członków Rady Polityki Pieniężnej - dało rezultat w postaci bardzo silnej obniżki stóp procentowych w styczniu 1999 r. wśród tej samej części członków RPP niechęć do szybkiego obniżenia inflacji jest równie silna jak niechęć do aprecjacji złotego.Podwyżka stóp procentowych w listopadzie 1999 r. do poziomu z grudnia 1998 r. wydaje się zbyt radykalna z kilku powodów. Po pierwsze sytuacja makroekonomiczna nie jest na tyle trudna, żeby ratować gospodarkę przez gwałtowne hamowanie popytu krajowego. Po drugie, mechanizmy pieniężne powoli zaczęły zmieniać tendencje: dynamika akcji kredytowej osiągnęła swoje apogeum we wrześniu, zwiększyły się przyrosty depozytów. Po trzecie, cel inflacyjny NBP w 2000 r. (5,4 - 6,8 proc.) byłby osiągalny nawet przy poprzednim poziomie stóp procentowych.Politykę pieniężną zaostrzono w czasie, gdy według prognoz CASE spodziewać się można było zmniejszenia deficytu skonsolidowanego budżetu z 3,5 proc. PKB w tym roku do 3 proc. PKB w roku 2000. Oznacza to, że polityka gospodarcza może być w roku przyszłym bardziej restrykcyjna niż w roku bieżącym. Może to zahamować rozpoczynające się ożywienie gospodarcze. Innym efektem nieprzewidywalności działań Rady Polityki Pieniężnej i zwiększenia ryzyka stóp procentowych może być w roku przyszłym ekspansja obligacji - przedsiębiorstw i komunalnych.
Lista nieobecności 2000 Kres życiopisania Trumna Jerzego Giedroycia opuszcza siedzibę "Kultury". Maisons-Laffitte, 21 września 2000 r. Fot. Michał Sadowski Krzysztof Masłoń Kazimierz Brandys, Jerzy Giedroyc, Gustaw Herling-Grudziński, Jan Karski, Andrzej Szczypiorski, ks. Józef Tischner, Andrzej Zakrzewski, Wojciech Żukrowski - od niedawna mówimy o nich w czasie przeszłym. Nie doczekali 2001 roku, nowego wieku, odeszli wraz z kończącym się stuleciem. Poprzez swoje pisarstwo, działalność w życiu publicznym, wywarli ogromny wpływ na naszą współczesność. Kultura polska będzie bez nich na pewno uboższa. Symbolicznego wymiaru nabiera ta lista nieobecności. Kończy się wiek XX, w dziejach Polski wyjątkowy. Wiek dwóch wojen światowych, z których pierwsza, w konsekwencji, przyniosła nam odzyskanie niepodległości po 150 latach niewoli, a druga znów wpędziła w niewolę na 45 lat. Na sto - trzydzieści lat wolności. Kiepska proporcja. Redaktor i kronikarz Jerzy Giedroyc żył 94 lata. W 1920 r., jako chłopiec jeszcze, wstąpił ochotniczo do wojska, do służby w łączności. II Rzeczypospolitej bronił, usiłował ją modelować - w "Buncie Młodych" i "Polityce". Było to jego państwo, które utracił w 1939 r. Nigdy już Polski nie zobaczył. Niespieszno mu było do ojczyzny zniewolonej, z tą obecną, wprawdzie wolną, nie zawsze po drodze. Do samej śmierci redagował "Kulturę", pismo, któremu zawdzięcza swój tytuł do chwały. "Kulturę", której już nazwa wskazywała na to, co mamy najcenniejszego. Kulturę właśnie. Współzałożycielem "Kultury" był Gustaw Herling-Grudziński, autor "Innego świata", pisarskiej relacji z sowieckich łagrów, uczestnik walk o Monte Cassino. To na łamach "Kultury" przez wiele lat publikował Herling swój "Dziennik pisany nocą", niezwykłą kronikę naszych czasów. W tym redaktorsko-prozatorskim tandemie przepracowali niemal całą epokę PRL, drogi ich rozeszły się już po ziszczeniu wspólnego marzenia, snu o Niepodległej. Paradoks historii czy raczej prawidłowość? W obliczu niebezpieczeństwa jednoczymy się, w warunkach wolności możemy się różnić. Pisarze i żołnierze Tylko trzy lata młodsi od Herlinga (ur. 1919) byli Kazimierz Brandys i Wojciech Żukrowski. Naprawdę jednak dzieliło ich wszystko. Dla autora "Innego świata" to, że Kazimierz Brandys swą przygodę z komunizmem przeżył dawno temu, że związał się z opozycją demokratyczną, wydawał książki poza cenzurą, a od lat 80. mieszkał w Paryżu - nie miało większego znaczenia. Nie zapomniał mu "Obywateli". Z Wojciechem Żukrowskim sytuacja wydawała się całkiem klarowna. Żył i pisał w PRL, stając się z czasem pupilem władzy. Poparł wprowadzenie przez generała Jaruzelskiego stanu wojennego. A jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Herlingowi bardziej było z nim po drodze niż z Kazimierzem Brandysem. Może sprawiło to kombatanctwo? Autor "Z kraju milczenia" też w swą pisarską drogę wybrał się w mundurze wojskowym. Wszyscy trzej: Brandys, Grudziński, Żukrowski pisali niemal do samego końca. Ich ostatnie książki (po kolei: "Przygody Robinsona", "Najkrótszy przewodnik po sobie samym", "Czarci tuzin") świadczą o nieprzemijającym talencie, zacięciu pisarskim, o wciąż czujnym wsłuchiwaniu się nie tylko w echa przeszłości, ale i w rytm spraw, którymi dziś żyja Polska, a i w siebie samych. Związek ich twórczości z historią i polityką jest widoczny aż nadto i dlatego uzasadnia pytanie: czy "Miasto niepokonane", "Inny świat", "Z kraju milczenia" musiały pozostać największymi osiągnięciami literackimi tych pisarzy? Pewnie tak, niepodobna bowiem odwrócić się od życiorysu i od swojego losu. Powstaniec i kurier Andrzej Szczypiorski należał do młodszego pokolenia twórców (ur. 1928), ale i na jego książkach zaciążyła pamięć wojny. Był powstańcem warszawskim; jak wspominał - o tym, że walczył akurat w Armii Ludowej, zadecydował przypadek, ale w skutkach przypadek znaczący. Przeciwnicy - a miał ich niemało, osiągnął bowiem sukces, przede wszystkim na niemieckojęzycznym rynku książki - zarzucali mu publicystyczność jego powieści, wytykając dziennikarskie, propagandowe początki. To on jednak pierwszy, na tak doniosłą skalę, podjął w swych książkach poważną dyskusję o stosunkach polsko-niemiecko-żydowskich. Dyskusję uwolnioną od cenzorskich zapisów i uprzedzeń, nawet w pełni zasadnych (Szczypiorski był po powstaniu więźniem kacetów). Jan Karski (Jan Kozielewski) przynależy nie tyle do świata polskiej literatury (choć napisał bardzo ciekawe książki, w tym "Tajne Państwo", na którego polską edycję musieliśmy czekać aż 55 lat), ile naszej historii najnowszej. Urodzony w 1914 r. był kurierem Podziemnego Państwa Polskiego, który przekazał aliantom prawdę o zagładzie Żydów w Polsce. Po wojnie pozostał w USA, gdzie pracował naukowo, stając się wybitnym specjalistą od teorii komunizmu. Odkryliśmy Karskiego późno - dla naszej przeszłości i teraźniejszości, ale jego postać ogromniała w ostatnich latach, w dobie upadku autorytetów, błyskawicznie. Kapłan i urzędnik W 2000 r. pożegnaliśmy ludzi, których ukształtowały doświadczenia wyniesione z największej dla Polski dwudziestowiecznej tragedii, lat wojny i okupacji - niemieckiej i sowieckiej. Ale opuszczają nas, niestety, i ci, których największym przeżyciem stały się wydarzenia dużo późniejsze, łączące się z 1980 rokiem, powstaniem "Solidarności", stanem wojennym. Tym smutniejsze są te pożegnania, bo o wiele za wczesne, uświadamiające bezsilność człowieka w walce ze śmiertelną, nieuleczalną chorobą. Odszedł ksiądz Józef Tischner (ur. 1931), filozof, kapelan "Solidarności" - tej pierwszej, z 1980 roku. Autor "Etyki Solidarności", "Nieszczęśnego daru wolności", "Polskiego młyna". Człowiek, który - używając poetyckiej metafory - wiele lat po Tytusie Chałubińskim, znów wymyślił górali, zapewniając im na długie lata uprzywilejowane miejsce w kulturze polskiej. Jego "Filozofia po góralsku" czy rozmowy "Między panem a plebanem" stawały się bestsellerami, programy telewizyjne, w których, po prostu, czytał i komentował katechizm, przyciągały miliony odbiorców. Niechętni - a miał takich, także, a może przede wszystkim w łonie Kościoła katolickiego - zarzucali mu ponowoczesność: w słowie i czynie. Tischnerowska katecheza osiągała jednak swój cel, jego słowo trafiało do poszukujących, nieprzekonanych, wątpiących. Nie jestem pewny, czy w tym wypadku w pełni zdajemy sobie sprawę z poniesionej straty. Andrzej Zakrzewski zmarł w wieku 59 lat jako wysoki urzędnik państwowy, minister kultury i dziedzictwa narodowego. Przede wszystkim był jednak człowiekiem Solidarności, tej z cudzysłowem i bez niego, bo i solidarności ludzi kultury, miłośników słowa, przyjaciół książki. Z wykształcenia historyk, autor monografii Wincentego Witosa, do polityki trafił poprzez działalność opozycyjną w latach PRL, kiedy był jednym z organizatorów konwersatorium "Doświadczenie i Przyszłość". W wolnej Polsce należał do najbliższych współpracowników Lecha Wałęsy. Mógł być świetnym kierownikiem ministerstwa, które bardziej niż inne resorty potrzebuje u swych sterów ludzi nietuzinkowych, a takich na progu XXI wieku w Polsce trzeba szukać ze świecą. Smutna lista nieobecności 2000 byłaby niepełna, gdybyśmy nie odnotowali na niej: Lothara Herbsta - poety i radiowca; Jacka Janczarskiego - satyryka, twórcy popularnych radiowych postaci Pani Elizy i Pana Sułka; Gabriela Meretika - autora "Nocy generała", książki o stanie wojennym; Jana Młodożeńca - świetnego plastyka, twórcy znakomitych okładek wielu książek; Władysława Szpilmana - autora "Pianisty", kompozytora; Tymona Terleckiego - nestora teatrologii polskiej; Zygmunta Trziszki - prozaika. Nie doczekali XXI stulecia.
Kazimierz Brandys, Jerzy Giedroyc, Gustaw Herling-Grudziński, Jan Karski, Andrzej Szczypiorski, ks. Józef Tischner, Andrzej Zakrzewski, Wojciech Żukrowski - od niedawna mówimy o nich w czasie przeszłym. Smutna lista nieobecności 2000 byłaby niepełna, gdybyśmy nie odnotowali na niej: Lothara Herbsta; Jacka Janczarskiego; Gabriela Meretika; Jana Młodożeńca; Władysława Szpilmana; Tymona Terleckiego; Zygmunta Trziszki.
Sylwetka Femme fatale polskiej polityki Zjawisko Jadwiga Staniszkis Małgorzata Subotić Miłość do polityki - w tym zawsze była stała. Wszystko inne się zmieniało, mężczyźni, teorie, poglądy. Jedni uważają ją za jedną z najtęższych głów w Rzeczypospolitej, pozostali za politologiczną mitomankę. Nikt jednak nie odmawia Jadwidze Staniszkis bystrości umysłu i bezkompromisowości. "Wszystko albo nic", tylko takie sprawy i sytuacje ją interesują. Bez względu na to, czy in plus, czy in minus temperatura, także uczuć, musi być wysoka. Zdarza jej się, że najpierw przecenia polityków, a potem ich bezwzględnie krytykuje. Jadwiga Staniszkis, socjolog. Jedna z nielicznych osób zajmujących się tą profesją nie związana na stałe z żadnym ośrodkiem władzy ani ugrupowaniem. Niezależna. Jest bodaj najczęściej występującym ekspertem politycznym w polskich mediach. Bo po prostu jest medialna. Choć mówi tak, że przeciętnemu odbiorcy trudno ją zrozumieć, to zawsze wypowiada się ostro i krytycznie. W słuchaczach nie budzi agresji, może dlatego, że czują, iż jest bezinteresowna. Nie ma w niej nienawiści, jest tylko bezwzględna, intelektualna analiza. Na ile trafna i sprawdzona, to już zupełnie inna sprawa. - Im więcej rozumiem z polskiej rzeczywistości, tym bardziej chcę jechać do Chin - powiedziała mi niedawno. Tak też uczyniła. Pojechała do męża, który jest radcą w polskiej ambasadzie w Pekinie. Wróci prawdopodobnie w czerwcu przyszłego roku. Ostatnim politykiem, na którym Jadwiga Staniszkis się zawiodła, jest premier Jerzy Buzek. Nawet gdy już w kilka miesięcy po powstaniu jego gabinetu krytykowała rządowe decyzje, o nim samym mówiła ciepło, że ma miękką charyzmę. Ale już w kwietniu tego roku powiedziała (w wywiadzie dla "Rz"): "dla premiera Buzka nie mam ani jednego dobrego słowa" i: "dobrym to można być dla kotów". Posunęła się nawet dalej. Oświadczyła, że żałuje, iż przyczyniła się do powrotu "Solidarności" do polityki. Zważywszy na to, kto to powiedział, zdanie jest szokujące. Bo Jadwiga Staniszkis jest uważana za matkę chrzestną AWS. Zaproponowała tę formułę, współtworzyła program. Dzisiaj jest jednym z największych krytyków rządzącej koalicji i tego, co dzieje się w Polsce. - Rozumiem co drugi jej ruch, życiowa trajektoria Jadwigi jest bardzo skomplikowana - ocenia Jacek Kurczewski, profesor socjologii i przyjaciel jeszcze z czasów studenckich. Rok 68 Jest rok 1966. Jadwiga Staniszkis ma 24 lata i jest pracownikiem naukowym Uniwersytetu Warszawskiego. I rozwódką z dzieckiem. Używa nazwiska po mężu, Lewicka. Była marksistką. Do dzisiaj zresztą korzysta w swoich analizach z Hegla i mówi, że ma lewicową wrażliwość. - Wtedy ją pierwszy raz zobaczyłem w otoczeniu grupy studentów, to była bardzo znana pani - wspomina Jarosław Kaczyński (wówczas się nie poznali, polityczną znajomość zawarli wiele lat później). Była uważana, obok Jakuba Karpińskiego, za najbardziej utalentowaną w środowisku młodych socjologów. Środowisku rozbudzonym politycznie. Razem m.in. z Aleksandrem Smolarem, Jackiem Tarkowskim, Waldemarem Kuczyńskim tworzyła ekskluzywne kółko młodych, zdolnych asystentów. I tak nadszedł marzec '68. Wtedy wkroczyła do wielkiej polityki. Jadwiga Staniszkis: "Uczestniczyłam w wydarzeniach marcowych przede wszystkim dlatego, by wykazać, że endeckie korzenie nie mają nic wspólnego z antysemityzmem. (Dziadek był endeckim posłem na Sejm, a ojciec był związany z "Falangą" - Ma.S.). Byłam w delegacji, która podczas wiecu na dziedzińcu uniwersytetu poszła do rektora. Stamtąd mnie zwinęli. A potem na krótko wypuścili. Deklarację programową pisaliśmy u nas w domu, mama, która jest prawnikiem, bardzo nam w tym pomogła. Podczas przesłuchania powiedziałam niestety o udziale mamy i do dzisiaj uważam to za jedną z najgorszych z rzeczy, które zrobiłam. Od tego czasu nie wiem, jak bym się zachowała w sytuacji prawdziwego niebezpieczeństwa grożącego drugiej osobie, i już nigdy nikogo nie osądzam". Staniszkis nigdy nie należała do "komandosów", choćby ze względu na różnicę wieku, ale była "uwikłana" w to środowisku. - Po wydarzeniach marcowych to środowisko się od niej dystansowało - uważa Jakub Karpiński. Na przesłuchaniach dużo mówiła. Czy oznacza to, że "sypała"? W każdym razie przestawiała krytyczną analizę psychologiczną osób, z którymi była związana - Więzienie nie jest najlepszym miejscem na deponowanie swoich wspomnień - wyjaśnia Karpiński. Dzisiaj rozdźwięk między Staniszkis a środowiskiem związanym później z Komitetem Obrony Robotników (KOR), a obecnie z "Gazetą Wyborczą" jest bardzo widoczny. W jej tekstach nie znalazłam ani jednego dobrego zdania o Unii Wolności. Niechęć zdaje się być obustronna. Waldemar Kuczyński (Unia Wolności) stwierdził, że nie chce uczestniczyć w przygotowywaniu tekstu o Staniszkis, a Jacek Kuroń powiedział mi, że nic nie powie. Staniszkis: "Straciłam 13 lat życia zawodowego. Wyrzucono mnie z uniwersytetu. Byłam jedną z nielicznych osób pochodzenia nieżydowskiego, które się zaangażowały w wydarzenia marcowe. A gdy po 89 roku w »Tygodniku Solidarność« opowiedziałam się z Jarkiem Kaczyńskim po stronie prawicowej, zaczęto mnie brutalnie szczuć. Robiło to środowisko »Gazety Wyborczej«, zarzucając mi uprawianie »spiskowej teorii«. Tymi argumentami o »spiskowej teorii« i rozpuszczaniem nieprawdziwych pogłosek uczyniono mi dużo szkody nie tylko w Polsce, ale przede wszystkim na Zachodzie. Nie lubię w tamtym środowisku podporządkowywania sobie ludzi, posługiwania się nimi, nawet jeśli robi się to dla wyższych celów. Każdy, kto się nie podporządkuje, jest niszczony". Rodzinny los Sama wychowała córkę. - "Gdy byłam bez pracy, to chałturzyłam i żyłam bardzo biednie. Pracowałam nawet w liceum pielęgniarskim, w szpitalu na Bielanach jako pielęgniarka przyjmująca zlecenia. Wiem, że mam umiejętność przetrwania". Tej umiejętności nauczyła ją zapewne matka. Jeśli ktokolwiek miał na nią wpływ, to właśnie ona. Nawet teraz dzwoni do niej z Chin, by zrelacjonowała jej, co dzieje się w polskiej polityce. - Trzeba się uwolnić od zależności od innych ludzi, szczególnie jeśli się jest kobietą, bo kobiety są fizycznie słabsze. Dbałam o wykształcenie swoich córek, tak by miały narzędzia pozwalające dawać im sobie radę w życiu. Uczyłam je, że najważniejszą sprawą jest samodzielność i odwaga przekonań - opowiada matka naszej bohaterki. W jej rodzinie od trzech pokoleń wszyscy mieli wyższe wykształcenie. Rodzina Staniszkisów po wojnie mieszkała w Gdańsku, potem w Poznaniu, ojciec się ukrywał. Jadwiga Staniszkis: "Moja matka, gdy ojciec siedział w więzieniu, sama wychowała troje dzieci. Jest adwokatem, ale nie mogła wykonywać tego zawodu, więc pracowała w różnych miejscach. Nie chodziłam głodna, ale dobrych rzeczy do jedzenia nie mieliśmy. Do dzisiaj pamiętam smak placków drożdżowych z kruszonką, które dawali nam w soboty w szkole. Mama była i jest osobą bardzo silną. Ja też uważam się za osobę bardzo silną. Ojciec nie miał na mnie żadnego politycznego wpływu. Był w więzieniu, a gdy wrócił, przeniosłam się już do Warszawy. Ale z domu wyniosłam sposób funkcjonowania w życiu. Wiarę w siebie, brak potrzeby przynależności. Mam silne poczucie oparcia w sobie". Konkurs kłamstwa Sprawnością umysłową odznaczała się od dzieciństwa. Do jej brata Witolda, młodszego o rok, nauczyciele mówili: - Nie możesz być tak głupi, jeśli masz taką mądrą siostrę. Znajdowała odpowiedź na każde pytanie, nie było takiego, z którym nie potrafiłaby się uporać. I ta umiejętność pozostała jej do dzisiaj. - Jadwiga ma na wszystko odpowiedź, ma tendencje do koloryzowania - uważa jej brat Witold. Kiedyś, podczas wakacji we Francji, dzieci z rodziny zorganizowały konkurs, kto będzie najlepiej kłamał. Jadwiga bezapelacyjnie zwyciężyła. Osoby, nawet bardzo jej życzliwe, uważają, że ma skłonność do budowania teorii na podstawie wątłych przesłanek, że tworzy całe konstrukcje, biorąc za punkt wyjścia ślady informacji, a czasem zwykłe plotki. Mniej życzliwi twierdzą, że jest mitomanką i pseudouczoną. Nie próbuje nawet zweryfikować swych socjologicznych teorii, obliczyć, zbadać. Jakub Karpiński tę cechę określa inaczej: "Ona ma skłonność do poezji". Z kolei Jerzy Strzelecki, także socjolog, który był przez kilka lat jej życiowym partnerem, uważa, że niewiele jest osób, które tak jak ona potrafią budować uniwersalne teorie. W każdym razie Jadwiga Staniszkis uwielbia "podglądać" scenę polityczną, która czasami jawi jej się jako wszechogarniający spisek. Spisek realizowany za pomocą kukiełek poruszanych tajemniczymi pociągnięciami sznurka (określenie Jana Lityńskiego). Głośne są jej analizy o roli KGB w procesie przemian w Polsce. Obserwatorem jest jednak bystrym i pełnym poświęceń. Jako kilkunastoletnia dziewczynka ukryła się w krzakach, by oglądać wydarzenia poznańskiego czerwca. Chęć zobaczenia była silniejsza niż strach przed świszczącymi wokół kulami. Nawet krytycznie nastawiony do jej teorii Lityński uważa, że Jadwiga Staniszkis "niekiedy zwraca uwagę na rzeczy istotne". Jako przykład podaje analizy korupcjogennego sposobu sprawowania władzy przez obecną koalicję. - Jej miłość do polityki jest miłością zaborczą i nie jest to czysto abstrakcyjne zainteresowanie intelektualistki - ocenia Jacek Kurczewski. Jak więc Jadwiga Staniszkis "praktykuje" politykę? Polityczna droga Oto, co ma na ten temat do powiedzenia sama bohaterka: "Robię rzeczy, może nie tyle spektakularne, bo nie chcę używać pretensjonalnych sformułowań, ile takie, które są zauważane. Wyjazd do Stoczni Gdańskiej w 80 roku. Włączanie się w »Sieć«. Różne analizy, na przykład o możliwości papierowej rewolucji. Tę analizę, opracowaną przeze mnie w okresie wydarzeń bydgoskich, odnalazłam później w materiałach Biura Politycznego KC KPZR z czasów Breżniewa. Oni to cytowali. Pisałam ją, jak większość rzeczy, które piszę, na zasadzie intelektualnych rozważań. Nie zdając sobie sprawy ze skutków realnych. Ciągle się łapię na postawie, którą opisywał Tomasz Mann w "Czarodziejskiej górze". Jeden z jego bohaterów, analizując swój stosunek do faszyzmu, uznał, że jak długo potrafi to intelektualnie uchwycić, tak długo odczuwa pokrętną satysfakcję. Miałam to samo w czasie komunizmu, jakąś intelektualną satysfakcję. Uważam, że ktokolwiek moją analizę wykorzysta, zracjonalizuje swoje działania". Po marcu '68, w latach siedemdziesiątych, działalność opozycyjna Jadwigi Staniszkis jest mało widoczna. W 1971 roku, dzięki pomocy - oczywiście nie merytorycznej - Jerzego Wiatra, broni doktoratu o biurokracji. Został on uznany za najlepszy doktorat roku. W 1976 roku wyjeżdża na kilkumiesięczne stypendium do Stanów Zjednoczonych. A przez cały ten czas, oprócz podejmowania się dziwnych chałtur, pracuje w Ośrodku Doskonalenia Kadr Kierowniczych. Aż wreszcie w sierpniu '80 trafia do Stoczni jako ekspert. Jadwiga Staniszkis: "Weszłam do grupy doradców. Ale nie bardzo chciałam tam jechać, tłumaczyłam nawet, że właśnie o tym piszę i nie chcę być za blisko. Powiedziano mi jednak, że to jest ważne. Włożyłam najlepsze, nie gniotące się ubranie, buty na najwyższych szpilkach, umalowałam się najbardziej czerwoną szminką. I pojechałam. Robotnicy - jak wywnioskowałam z późniejszych rozmów - nie pamiętali w ogóle tego, co mówiłam. Zapamiętali tylko, że miałam uroczyste ubranie. I że traktowałam tę sytuację, podobnie jak oni, jako święto". Ale jeszcze przed podpisaniem porozumień sierpniowych Jadwiga Staniszkis wychodzi z komitetu doradczego, choć w Stoczni Gdańskiej zostaje. Potem podaje różne wyjaśnienia tego kroku, najczęściej, że doradcy manipulowali robotnikami, podejmowali za nich decyzje. Nie wytrzymała, gdy eksperci przeforsowali zapis "o kierowniczej roli partii" w tekście porozumień. Później, na zaproszenie solidarnościowych działaczy, jeździ po kraju z prelekcjami. - Ona elektryzowała ludzi, śliczna, drobna, pełna siły wewnętrznej; przyszedł taki tłum, że bałam się zawalenia stropu pod salą, w której odbywało się z nią spotkanie - wspomina Barbara Labuda. - Ale potem musiałam tłumaczyć robotnikom, co pani doktor (profesorem Staniszkis została dopiero w nowej Polsce) chciała powiedzieć. Otaczał ją nimb "mózgu politycznego", ale miała też zagorzałych wrogów. - Czy ona nie widziała, że wszyscy się z niej śmiali, z jej wizji i teorii? Tak daje upust swej niechęci do Staniszkis anonimowy krytyk. W następnym okresie robiła rzeczy, które dziwiły nie tylko jej wrogów, ale i przyjaciół. Została doradcą Mariana Jurczyka, pisała mu szokujące przemówienia o treściach antysemickich. Proponowała działaczom "solidarnościowego podziemia" w okresie największych represji, by spotkali się na przykład z Jerzym Wiatrem, PZPR-owskim liberałem. W 1988 roku wydaje "Ontologię socjalizmu", która ukazuje się w podziemnej "Krytyce" i na Zachodzie. Po 1989 roku, gdy Lech Wałęsa zaczął ubiegać się o prezydenturę, została jego osobistym doradcą. Jako jedna z pierwszych zaczęła głośno mówić o mafijnych powiązaniach polskiej gospodarki i polityki. Na długo przed tym, nim do władzy doszła koalicja SLD - PSL. Stała się też ekspertem od zmian w państwach byłego Związku Radzieckiego. Gdy powstaje AWS, współtworzy jej program. A następnie wchodzi do gremium eksperckiego, rady reform państwa przy premierze Jerzym Buzku. "Rada dawno została rozwiązana, ale ja przestałam tam chodzić po dwóch zebraniach. To była fikcja, dyskutowaliśmy o rzeczach, które były już postanowione". Autopsychoanaliza Choć fascynują ją polityczne gry i najbardziej lubi rozmawiać o partyjnych sekretarzach (kiedyś) i politycznych liderach (teraz), nigdy nie stała się politykiem. A podobno miała takie propozycje. Dlaczego? Barbara Labuda uważa, że najlepszym psychoanalitykiem Jadwigi Staniszkis jest ona sama. A niektóre wyznania pani profesor, przynajmniej jak na socjologa, są szokujące. Ale braku odwagi pod żadnym pozorem zarzucić jej nie można. Jadwiga Staniszkis: "Nie mam żadnej potrzeby lojalności grupowej, potrzeby przynależności. Jestem indywidualistką. W jakimś sensie jestem osobą autystyczną. To znaczy taką, która nie rozumie, jak inni ją postrzegają. I nie ma prawdziwego kontaktu z ludźmi. Nie rozumie ironii, bierze rzeczy zbyt dosłownie. Ale za to, jeśli jest inteligentna, redukuje wszystko, czego nie jest w stanie zrozumieć - pomija podmiotowość innych ludzi, ostrzej za to dostrzegając struktury i siatki powiązań. A ja sądzę, że jestem autystycznie inteligentnym osobnikiem. Ten autyzm uformował również moją socjologię. Z większą pasją, niż wynikało to z potrzeb zawodu, zajmowałam się strukturami. Jak gdyby zrozumienie tych struktur było dla mnie ważne, aby przetrwać. Bo będę kontrolowała sytuację. Z ludźmi zawsze miałam złe kontakty. Złe - bo nie nawiązywałam porozumienia. Ale i dobre - w tym sensie, że nie odbieram agresji, którą budzę. Ludziom się wydawało, że jestem z gumy, ale nie była to guma w sensie odporności, tylko braku kontaktu. I tak jest do dzisiaj. Pewnych słów, które wypowiadam, na przykład o premierze Buzku, nie słyszę. Nie mam żadnych konotacji emocjonalnych. Nic więc mi nie »pika«, żeby jakiegoś słowa nie użyć. Nie mam przywiązania do symboli. W stoczni w 1980 roku dokonywał się cud przypominający to, co opisał Albert Camus w »Człowieku zbuntowanym«. Tym prostym robotnikom kategorie moralne służyły jako ich pierwszy język opisu świata. A ja byłam wściekła, bardzo mnie to drażniło - ten opis emocjonalnego przeżycia. Nie byłam w stanie zrozumieć euforii, która temu towarzyszyła: ci płaczący dziennikarze, ci wchodzący na scenę. Ja tych emocji po prostu nie rozumiałam. Nie mieszczą się w moim sposobie przeżywania świata. To była dla mnie histeria, której nie potrafiłam się poddać - zaczęłam więc ją natychmiast opisywać. I tak powstała książka, »Samoograniczająca się rewolucja«, którą wydałam po angielsku. Po polsku by się nie dało. Pamiętam z tamtego okresu spotkanie na Foksal, w Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich, podczas którego nazwałam Wałęsę »zwierzątkiem posiadającym instynkt przetrwania w autorytarnej dżungli«. Natychmiast, na trzy miesiące, otrzymałam zakaz publicznych wystąpień w Polskim Towarzystwie Socjologicznym. Ale nie miałam wyboru, bo gdy widzę kogoś, kto jest uznany za charyzmatycznego, to pierwsza rzecz - budzi się we mnie bunt. Nie poddaję się »stadnym urokom osobistym«, przywództwu. Mój autyzm nie pozwala mi przeżyć jakiegoś wymiaru życia społecznego. A w życiu osobistym emocje zawsze podbudowywałam jakąś konstrukcją intelektualną. Miałam wielu mężczyzn w życiu, ale prawie ich nie pamiętam. Ważny był kontekst, a nie konkretna osoba. Znajomość prywatna pozwala mi penetrować obcy świat. Nie chcę wymieniać teraz nazwisk, bo cześć moich sympatii to mężczyźni, którzy są publicznie znani, ale wszyscy oni pochodzili ze środowisk obcych mojemu doświadczeniu. Na przykład byli pochodzenia żydowskiego". Uczucia i mężczyźni O kolejnych miłościach Jadwigi Staniszkis krążą plotki po Warszawie do dzisiaj. Najbardziej znanym mężczyzną jej życia był pisarz Ireneusz Iredyński. Ale było w tym gronie również wielu znanych socjologów. Czy jest bardzo kochliwa? To za silny typ, by tak o niej powiedzieć, to raczej ona była osobą zmuszającą innych do kochania - ocenia Jacek Kurczewski. Połowa lat siedemdziesiątych, spotkanie Polskiego Towarzystwa Socjologicznego. Tam pierwszy raz ujrzał ją Jerzy Strzelecki, młodszy od niej o 12 lat. - Wyglądała bardzo urokliwie, była piorunującą mieszanką urody i intelektu. Wyszedłem zakochany - wspomina Strzelecki. Jadwiga Staniszkis: "Od jednych nauczyłam się więcej, od innych mniej, od niektórych niczego. Większość to byli, że tak powiem, towarzysze podróży. Od Iredyńskiego nauczyłam się mocy słowa, od obecnego męża - satysfakcji z bycia po prostu dobrym człowiekiem, który potrafi coś poświęcać. A po pierwszym mężu zostało mi poczucie, że mogę wszystko wytrzymać, wszystko przetrwać. Ale tak naprawdę nie poznałam żadnego z moich mężczyzn, bo niezbyt się nimi interesowałam. I właściwie pamiętam to, co ja do nich mówiłam, a nie to, co oni mówili do mnie. Nie potrafię słuchać ani nawet zadawać pytań. Byłam trudnym partnerem, przez bardzo wiele lat nikt ze mną po prostu nie wytrzymywał. ( - Jak jest interesująco, to i trudno - tak komentuje tę wypowiedź eks-przyjaciółki Jerzy Strzelecki). Moje pierwsze małżeństwo szybko się rozpadło. Żyliśmy w koszmarnych warunkach. Studiowaliśmy, nie mieliśmy pieniędzy. Wynajmowaliśmy siedmiometrowy pokoik, mieliśmy dziecko. Mimo to zdołałam skończyć studia. Mąż podczas sprawy rozwodowej wyjaśniał, że powodem naszego rozstania było to, iż miałam zawsze rację. W ważnym dla mnie związku, z Iredyńskim, to ja odeszłam. Bo mówił mi to instynkt samozachowawczy. Poznałam go tydzień przed obroną doktoratu. Wprowadził się do mnie kilka tygodni później. Potem przez trzy lata nie napisałam ani jednej linijki. Byłam zajęta poznawaniem innego świata i przyprowadzaniem go wieczorami z restauracji SPATiF. Gdy ktoś pije tak jak on, rytm życia zmienia strach, dbałość o to, by zawsze była wódka. Iredyński doskonale wyczuwał moc języka. Wiedział, jak ludzi można uwikłać za jego pomocą. Wykorzystując słowa, epitety grał ludźmi. Gdy nie miał już nikogo innego pod ręką, takie gry prowadził też ze mną. Uświadomiłam sobie wtedy, jak łatwo jest manipulować innymi, jak trudno się przed tym bronić. Iredyński »uwodził« ludzi. Na tym polegały jego manipulacje, dlatego inni poddawali się tym jego okrutnym grom. I to bez względu na to, czy miał do czynienia z mężczyzną, czy kobietą. On ogniskował się na osobie, udowadniał jej, że może zrobić z niej wszystko, i anioła, i diabła. Najpierw ponosił trud, aby pokazać, że ktoś jest pępkiem świata, a dopiero potem wykazywał swoją władzę nad tym pępkiem świata. Ja takimi manipulacjami nigdy się nie zajmowałam, nie interesowałam się nigdy do tego stopnia drugim człowiekiem". Swojego obecnego męża, Michała Korca, poznała w Królewskim Instytucie Spraw Międzynarodowych pod Hagą. "Miałam tam wykład. Był bodaj '92 rok. Kiedyś podczas zwiedzania jakiejś wystawy, na którą mnie zabrał, strasznie zmarzłam. Zdjął swoją kurtkę i okrył mnie ją. Potraktował mnie jak słabą osobę. Bardzo mnie to rozczuliło. Pomyślałam sobie wtedy: to jest mężczyzna dla mnie. Na początku jeździłam do niego osiemnaście godzin w jedną stronę autobusami do Holandii. Rozwiódł się z żoną Chinką, i wrócił dla mnie do Polski". Rola polityczna Jadwiga Staniszkis wyjechała do męża, do Chin. Jej matka ocenia, że długo tam nie wytrzyma. Zbyt jest zainteresowana tym, co dzieje się w kraju. Jaką rolę w polskim życiu publicznym odgrywa dzisiaj osoba, o której Jan Lityński mówi, że jest "naukowcem, który wyrusza na podbój świata polityki i próbuje pełnić w nim rolę kreatywną"? Najlepszy psychoanalityk Jadwigi Staniszkis, czyli Jadwiga Staniszkis: "Czy dzisiaj słuchają tego, co mam do powiedzenia? Na pewno czytają, nie wiem z jakim skutkiem. Być może traktują te moje wypowiedzi w kategoriach zamachu stanu. Nawet takie głosy do mnie doszły z Klubu AWS. Ludzie zaczepiają mnie w tramwajach i mówią, że powinnam kandydować. Ale ja swoją rolę widzę we wskazywaniu kierunków, w których powinna pójść zmiana - choćby w podejściu do finansów publicznych, mimo że narusza to interesy polityków. Mówienie o tym, to są krople, które drążą skałę. Czy boją się mnie? Trochę tak jak w dzieciństwie bali się pani od polskiego. Gdy mnie słyszą, to może przypominają się im tamte lęki. Jestem teraz politycznie niczyją, i bardzo dobrze, zawsze tak było. Byłam związana z tworzeniem AWS, bo wydawało mi się, że będzie to sprawny obóz. Okazał się niesprawny. Początkowo występowałam na spotkaniach Klubu AWS, na zebraniach bardziej kameralnych, prywatnych. Ale doradca ma niewielką rolę, bo ten, kto mówi ostatni, decyduje. Uznałam, że najwięcej mogę zrobić poprzez media, do tego się ograniczyłam. zachowując niezależność. Choć szczerze powiedziawszy, ta niezależność polega na tym, że za każdym razem kto inny mną manipuluje. Mam więc nadzieję, że te manipulacje znoszą się wzajemnie. Na przykład nagle pokazuję się we wszystkich mediach. Jest oczywiste, że krytyka rządu Buzka była na rękę części obozu postkomunistycznego. Dlatego zostałam "wpuszczona w media". Mam bardzo dużo informacji. W tym sporo takich, które są informacjami ze środka polityki. Mam tyle kontaktów po wszystkich stronach barykady, że nawet nie pamiętam, kto co mi powiedział. A ponieważ dużo mówię, to ktoś mi te informacje "wrzuca" po to, by wyszły na zewnątrz. Bo jest to potrzebne w jakichś wewnętrznych rozgrywkach. Ujawnione informacje wpływają na reguły gry politycznej. Moje informacje w 90 procentach się potwierdzają. Poddaję się tym manipulacjom, bo kieruje mną ciekawość. Jestem osobą, która z ciekawości pójdzie nawet do piekła. Aby zrozumieć".
Jadwiga Staniszkis, socjolog. Niezależna. Jest bodaj najczęściej występującym ekspertem politycznym w polskich mediach. Dzisiaj jest jednym z największych krytyków rządzącej koalicji i tego, co dzieje się w Polsce. Jest rok 1966. Jadwiga Staniszkis ma 24 lata i jest pracownikiem naukowym Uniwersytetu Warszawskiego. Była marksistką. nadszedł marzec '68. "Uczestniczyłam w wydarzeniach marcowych przede wszystkim dlatego, by wykazać, że endeckie korzenie nie mają nic wspólnego z antysemityzmem". Dzisiaj rozdźwięk między Staniszkis a środowiskiem związanym obecnie z "Gazetą Wyborczą" jest bardzo widoczny. Sama wychowała córkę. "mam umiejętność przetrwania. Moja matka, gdy ojciec siedział w więzieniu, sama wychowała troje dzieci. z domu wyniosłam Wiarę w siebie, brak potrzeby przynależności". Osoby jej życzliwe uważają, że ma skłonność do budowania teorii na podstawie wątłych przesłanek. Mniej życzliwi twierdzą, że jest mitomanką i pseudouczoną. Jadwiga Staniszkis uwielbia "podglądać" scenę polityczną, która czasami jawi jej się jako wszechogarniający spisek. W 1971 roku broni doktoratu o biurokracji. W 1976 roku wyjeżdża na kilkumiesięczne stypendium do Stanów Zjednoczonych. przez cały czas pracuje w Ośrodku Doskonalenia Kadr Kierowniczych. w sierpniu '80 trafia do Stoczni jako ekspert. Później, na zaproszenie solidarnościowych działaczy, jeździ po kraju z prelekcjami. W następnym okresie robiła rzeczy, które dziwiły. Została doradcą Mariana Jurczyka, pisała mu szokujące przemówienia o treściach antysemickich. Po 1989 roku, gdy Lech Wałęsa zaczął ubiegać się o prezydenturę, została jego osobistym doradcą. Jako jedna z pierwszych zaczęła głośno mówić o mafijnych powiązaniach polskiej gospodarki i polityki. Gdy powstaje AWS, współtworzy jej program. "jestem osobą autystyczną. To znaczy taką, która nie ma prawdziwego kontaktu z ludźmi. Ten autyzm uformował również moją socjologię. zajmowałam się strukturami". Najbardziej znanym mężczyzną jej życia był pisarz Ireneusz Iredyński. Ale było w tym gronie również wielu znanych socjologów. "tak naprawdę nie poznałam żadnego z moich mężczyzn, bo niezbyt się nimi interesowałam. Byłam trudnym partnerem". Jadwiga Staniszkis wyjechała do męża, do Chin. jest zainteresowana tym, co dzieje się w kraju. "swoją rolę widzę we wskazywaniu kierunków, w których powinna pójść zmiana. Uznałam, że najwięcej mogę zrobić poprzez media. zachowując niezależność".
ROSJA Jurij Łużkow jest gotów sprzymierzyć się z każdym, kto pomoże mu zdobyć Kreml. Ale otoczenie Jelcyna zrobi wszystko, by pokrzyżować jego plany Mer wyrusza na wojnę Łużkow się nie dokształca. Jego koncepcje gospodarcze wyśmiewają nawet studenci pierwszego roku ekonomii - mówi o merze Moskwy reformator Anatolij Czubajs. FOT. (C) AP PIOTR JENDROSZCZYK z Moskwy Mer Moskwy Jurij Łużkow schudł i spoważniał. Przemawia wolniej, jeszcze staranniej niż kiedyś dobierając słowa. Nie pozwala sobie na żarty czy dwuznaczności. Pracuje właściwie bez przerwy. Jest obecny wszędzie: w Moskwie, w regionach, często wyjeżdża za granicę. Mer nie ma czasu ani dla swej młodszej o kilkadziesiąt lat żony, właścicielki wytwórni tworzyw sztucznych, której produkty kupują chętnie stołeczne władze, ani na ulubione sporty: tenis i piłkę nożną. Przyczyną przemiany mera są zbliżające się wybory parlamentarne i prezydenckie. Łużkow ma nadzieję, że weźmie w posiadanie Kreml. Wszystko jest już zapięte na ostatni guzik. Mer Moskwy utworzył ugrupowanie polityczne o nazwie "Otieczestwo", które ma mu pomóc we wprowadzeniu w grudniu do Dumy sporego grona "swoich" deputowanych. Zgromadził wokół siebie doświadczonych polityków, którzy są gotowi objąć najważniejsze stanowiska w państwie. Prowadzi we wszystkich badaniach opinii publicznej i nie ma większych kłopotów ze zdobyciem środków na finansowanie obydwu kampanii wyborczych. W dziesięciomilionowej Moskwie może liczyć na poparcie przytłaczającej większości wyborców. Żaden inny pretendent do schedy po Borysie Jelcynie nie może nawet marzyć o takim początku kampanii. Najgroźniejszym konkurentem mera stolicy byłby dzisiaj były premier Jewgienij Primakow. Mógłby zagrozić Łużkowowi, ale nie chce. Primakow zawsze zapewniał, że nie ma ambicji prezydenckich i wszystko wskazuje na to, że zapewniał szczerze. Ostatnim dowodem na prawdziwość tych deklaracji może być rozpuszczenie przez Primakowa ekipy najbliższych współpracowników - były szef rządu lokuje ich obecnie na stanowiskach ambasadorskich. W tej sytuacji Łużkow niemal codziennie składa Primakowowi oferty współpracy w "Otieczestwie". Na razie bez skutku. W tandemie z byłym premierem Łużkow byłby nie do pokonania. Plany Łużkowa mógłby popsuć premier Siergiej Stiepaszyn, gdyby Kreml zdecydował, że to właśnie on ma być następcą Jelcyna. Nie wydaje się jednak, by ludzie prezydenta poważnie traktowali Stiepaszyna. Podczas formowania nowego rządu najbliższe otoczenie szefa państwa - tzw. rodzina, czyli kilka wpływowych osób zgromadzonych wokół córki Jelcyna Tatiany Diaczenko i Borysa Bieriezowskiego - nie pozwoliło premierowi na samodzielne podjęcie decyzji nawet w drobnych sprawach. Miłość i nienawiść Jeśli założyć - zapewne nieco na wyrost - że najbliższe wybory prezydenckie odbędą się w sposób nie urągający podstawowym zasadom demokracji, to Łużkow ma już otwartą drogę na Kreml. Jest jednak kilka spraw, które mogą mu w tym przeszkodzić. Po pierwsze - ludzie Jelcyna nie chcą słyszeć o Łużkowie sprawującym funkcję premiera, a co dopiero prezydenta. Po drugie - nie wiadomo jeszcze, czy w 2000 r. Jelcyn opuści Kreml. Nie brak w Moskwie opinii, że w razie utworzenia konfederacji Rosji i Białorusi Jelcyn może zostać jej prezydentem. Po trzecie - aby przystąpić do batalii o urząd szefa państwa, Łużkow musi już w grudniu zapewnić sukces wyborczy "Otieczestwu". Będzie to test rzeczywistej - a nie opartej na badaniach socjologicznych - popularności mera stolicy; w świadomości społecznej Łużkow i "Otieczestwo" stanowią bowiem synonimy. Partii "moskiewskiej" nie będzie łatwo zwyciężyć w wyborach do Dumy. Rzecz w tym, że wszystko, co moskiewskie, wywołuje w rosyjskim narodzie dwa sprzeczne uczucia: miłości i nienawiści. Miłość wynika z tęsknoty za dostatnim życiem (średnie dochody w Moskwie wynoszą 1260 rubli na osobę przy przeciętnej krajowej nie przekraczającej 450 rubli), dobrą pracą, czystymi ulicami i innymi korzyściami wynikającymi z mieszkania w stolicy. Nienawiść wzbudza powszechne na rosyjskiej prowincji przekonanie, że Moskwa okrada cały kraj, wysysa z Rosji wszystkie środki i jest niczym oaza dobrobytu na oceanie biedy i beznadziei. Obietnice dla wszystkich Takie nie całkiem pozbawione racji stereotypy mogą uniemożliwić Łużkowowi odegranie upragnionej roli w rosyjskiej historii. Dlatego czyni on wszystko, aby udowodnić, że może być inaczej. W Murmańsku buduje domy dla oficerów, w Kraju Stawropolskim szpital, rozsianym po całym całym kraju zakładom zbrojeniowym obiecuje kontrakty z moskiewskimi firmami. Wiele z nich, jak chociażby fabryka samochodów marki Moskwicz, jest własnością merostwa, a stołeczny holding Sistiema, założony kilka lat temu z inicjatywy Łużkowa, kontroluje około 100 stołecznych przedsiębiorstw, w tym kilka dużych banków. Merostwo ma większość udziałów w stołecznej TV Centr. Jej program dociera do 40 regionów europejskiej części Rosji. Jest to propagandowa tuba Łużkowa. Czołobitne programy publicystyczne, godzinne wywiady, a właściwie monologi Łużkowa o konieczności odzyskania Krymu, wspaniałomyślnie podarowanego Ukrainie przez Chruszczowa, są w TV Centr na porządku dziennym. Podobnie jak tyrady o korzyściach płynących z unii z Białorusią lub o szkodliwości "przestępczej" prywatyzacji i znaczeniu walki z korupcją. Równocześnie mer zabiega o względy lokalnych przywódców. Zaniedbane i zdane na siebie regiony liczą na grudniowe wybory, aby zdobyć przyczółek w Moskwie. Pragną stworzyć silną frakcję w Dumie i w ten sposób zyskać kontrolę nad przepływem środków budżetowych na prowincję. Z 89 rosyjskich regionów jedynie dziesięć płaci do kasy centralnej więcej, niż otrzymuje stamtąd dotacji. W tej grze między regionami a centralą warto jednak brać udział. W ostatnim czasie powstały dwie organizacje polityczne skupiające przedstawicieli władz regionów. Jedna z nich, "Wsja Rossija" (Cała Rosja), zgromadziła niedawno na swym zjeździe w Sankt Petersburgu przedstawicieli 82 regionów. Nieformalnym przywódcą tego ugrupowania jest Mintimer Szajmijew, prezydent Tatarstanu. Drugi blok, o nazwie "Gołos Rossiji", założył gubernator obwodu samarskiego, Konstantin Titow. Marzeniem Jurija Łużkowa jest połączenie tych sił z "Otieczestwem". Może mu się to udać, gdyż przywódcom regionów potrzebny jest lider, który potrafi zdobyć pieniądze i ma zaplecze organizacyjne. Kłopoty z rodziną Jeszcze niedawno Łużkow mógł mieć nadzieję na opanowanie Kremla w porozumieniu z Jelcynem i tzw. rodziną. Taka droga została ostatecznie zamknięta latem ubiegłego roku, kiedy otoczenie prezydenta uniemożliwiło objęcie przez Łużkowa stanowiska premiera. W administracji kremlowskiej doszło wtedy do rozłamu. Zwolennicy Łużkowa przegrali i musieli odejść. Rzecznik Jelcyna, Siergiej Jastrzembski, czy Andriej Kokoszyn, sekretarz Rady Bezpieczeństwa, znaleźli pracę w "gabinecie cieni" Łużkowa albo w stołecznych władzach. Dlaczego Kreml nienawidzi Łużkowa, dokładnie nie wiadomo. Jedną z przyczyn są, o czym mówił Aleksander Wołoszyn, jego dyktatorskie zapędy. Rzecz w tym, że Jelcyn i jego otoczenie żądają od następnego prezydenta pewnych gwarancji bezpieczeństwa, które pozwolą im na korzystanie ze zgromadzonych kapitałów i spokojne życie w Rosji. "Mają swoje powody, aby nie wierzyć Łużkowowi" - twierdzi politolog Siergiej Markow. Na inną przyczynę zwraca uwagę Anatolij Czubajs, były premier, jeden z rosyjskich reformatorów, znający doskonale kulisy kremlowskich intryg. - Największy problem Łużkowa polega na tym, że się nie dokształca. Pozostał w tyle co najmniej o 10 lat. To wstrząsające - mówi Czubajs, mając na myśli koncepcje ekonomiczne mera, z których - jak zapewnia - śmieją się studenci pierwszego roku ekonomii. W jednym z niedawnych wywiadów Czubajs opowiedział, jak bez powodzenia przez trzy godziny starał się kiedyś udowodnić Łużkowowi, że jest w błędzie, kiedy proponuje, aby Bank Rosji wydawał przedsiębiorstwom kredyty o rocznym oprocentowaniu 7 proc. Inflacja w kraju wzrosłaby natychmiast do 30 proc. miesięcznie. Ale mer Moskwy nie zwraca uwagi na takie drobiazgi i na wiecach wciąż domaga się nisko oprocentowanych kredytów, indeksacji płac, większych pieniędzy dla armii i dodatkowych funduszy na finansowanie programów kosmicznych oraz wielu innych wydatków państwa. Świadomy populizm czy dyletanctwo? Łużkowowi obce są zasady gospodarki liberalnej. Opowiada się za kapitalizmem korporacyjnym i jest mistrzem w tworzeniu struktur quasi-mafijnych - twierdzi Tatiana Malewa, ekspertka moskiewskiego oddziału Fundacji Carnegie. W rosyjskiej stolicy, gdzie skupia się ponad dwie trzecie kapitałów całego kraju, Łużkow zbudował biurokratyczno-nomenklaturowy system ich wykorzystywania. Na tym polega cud gospodarczy rosyjskiej stolicy. Właściwie należałoby już mówić o nim w czasie przeszłym, bo Moskwa nie ma w tej chwili pieniędzy nie tylko na spłatę długów, ale nawet na remont ulic. Nie mówiąc o ambitnych projektach, jak chociażby budowa toru wyścigowego Formuły 1. Ucieczka na Kreml Wyjściem z sytuacji ma być ucieczka na Kreml. Nie mogąc się porozumieć z jego dzisiejszym gospodarzem, Łużkow przystąpił do frontalnego ataku. - Pozostaje mu budowanie autorytetu na krytyce wszystkiego, co robi Jelcyn - uważa Siergiej Markow z Instytutu Badań Politycznych. Potwierdzeniem tych słów może być wczorajsza deklaracja Łużkowa, który opowiedział się za niepodległością dla Czeczenii. Jesienią ubiegłego roku mer Moskwy wstąpił na wojenną ścieżkę z Kremlem, dowodząc, że Jelcyn jest zbyt chory, by sprawować swój urząd, i powinien dobrowolnie ustąpić. Kilka miesięcy temu poparł prokuratora generalnego Jurija Skuratowa, który wplątał się w sprawę kompromitujących Kreml materiałów świadczących o ogromnej korupcji wśród osób z najbliższego otoczenia prezydenta. To właśnie mer zablokował dymisję Skuratowa w izbie wyższej rosyjskiego parlamentu w nadziei, że nie mający nic do stracenia prokurator otworzy teczki z obciążającymi Kreml dokumentami. To jednak nie wszystko. Kiedy administracja prezydencka usilnie pracowała nad utrąceniem w Dumie Państwowej wniosku o rozpoczęcie procedury odsunięcia od władzy Jelcyna, mer Moskwy wydał "swym" deputowanym polecenie, aby głosowali za pozbawieniem prezydenta stanowiska. Jelcyn i jego rodzina takich rzeczy nie darują. Władimir Żyrinowski, przywódca rosyjskich nacjonalistów, uważany za wiernego sługę Kremla, tuż po historycznym głosowaniu zaproponował zmianę statusu rosyjskiej stolicy i przekształcenie jej w coś na kształt Dystryktu Columbia w USA. Mer Jurij Łużkow stałby się z dnia na dzień politycznym pariasem. Kreml przyjął oficjalną petycję Żyrinowskiego i myśli. W Moskwie oczekuje się decydującej batalii potężnego mera Jurija Łużkowa z jeszcze potężniejszym Kremlem.
Mer Moskwy Jurij Łużkow spoważniał. Przyczyną przemiany są zbliżające się wybory parlamentarne i prezydenckie. Mer Moskwy utworzył ugrupowanie polityczne o nazwie "Otieczestwo", które ma mu pomóc we wprowadzeniu do Dumy "swoich" deputowanych. Prowadzi we wszystkich badaniach opinii publicznej. były premier Jewgienij Primakow Mógłby zagrozić Łużkowowi, ale nie chce. Plany Łużkowa mógłby popsuć premier Siergiej Stiepaszyn. Nie wydaje się jednak, by ludzie prezydenta poważnie traktowali Stiepaszyna. Po pierwsze - ludzie Jelcyna nie chcą słyszeć o Łużkowie sprawującym funkcję premiera, a co dopiero prezydenta. Po drugie - nie wiadomo jeszcze, czy w 2000 r. Jelcyn opuści Kreml. Po trzecie - aby przystąpić do batalii o urząd szefa państwa, Łużkow musi zapewnić sukces wyborczy "Otieczestwu". Partii "moskiewskiej" nie będzie łatwo zwyciężyć w wyborach do Dumy. Merostwo ma większość udziałów w stołecznej TV Centr. Jest to propagandowa tuba Łużkowa. monologi Łużkowa o konieczności odzyskania Krymu są w TV Centr na porządku dziennym. Podobnie jak tyrady o korzyściach płynących z unii z Białorusią lub o szkodliwości "przestępczej" prywatyzacji i znaczeniu walki z korupcją. Równocześnie mer zabiega o względy lokalnych przywódców. W ostatnim czasie powstały dwie organizacje polityczne skupiające przedstawicieli władz regionów. Marzeniem Jurija Łużkowa jest połączenie tych sił z "Otieczestwem". Jeszcze niedawno Łużkow mógł mieć nadzieję na opanowanie Kremla w porozumieniu z Jelcynem i tzw. rodziną. latem ubiegłego roku Zwolennicy Łużkowa przegrali. Dlaczego Kreml nienawidzi Łużkowa, dokładnie nie wiadomo. Jedną z przyczyn są jego dyktatorskie zapędy. Na inną przyczynę zwraca uwagę Anatolij Czubajs, były premier. - Największy problem Łużkowa polega na tym, że się nie dokształca. Jesienią ubiegłego roku mer Moskwy wstąpił na wojenną ścieżkę z Kremlem, dowodząc, że Jelcyn jest zbyt chory, by sprawować swój urząd. mer Moskwy wydał "swym" deputowanym polecenie, aby głosowali za pozbawieniem prezydenta stanowiska. W Moskwie oczekuje się decydującej batalii Jurija Łużkowa z Kremlem.
ŻEGLARSTWO Wielki wyścig - Niespokojny duch Kolumba - Trasa najtrudniejsza z możliwych - Mają jeden obowiązek: opłynąć lewą burtą trzy przylądki. Przylądek Dobrej Nadziei, Przylądek Leuuwin i Horn Ze sztormu w sztorm MAREK JÓŹWIK To ma być największe widowisko sportowe przełomu tysiącleci. Będzie 31 grudnia, rok 2000. Wyruszą z Marsylii albo z Barcelony, żeby opłynąć świat. To będzie wyścig największych i najszybszych jachtów, jakie kiedykolwiek zbudowano. Najlepszych żeglarzy, jacy pływają po oceanach. Bez zawijania do portów. Bez pomocy z zewnątrz. Bez ograniczeń. Ale z kamerami telewizji na pokładach. Dostępny na stronach Internetu. Z udziałem polskiej załogi, którą pokieruje Roman Paszke, kapitan jachtowy żeglugi wielkiej. Ten projekt porusza wyobraźnię. Jest metaforą godną milenium. Człowiek, ocean, satelita w otwartym tunelu czasu i cyber przestrzeni. Stary i nowy świat spięte żaglem i obrazem cyfrowym na żywo. Czyż można bardziej lapidarnie streścić dwa tysiące lat i lepiej oznaczyć ten punkt, w którym jesteśmy na mapach dziejów, w przesmyku do trzeciego tysiąclecia? Nie sposób wskazać człowieka, który poddał pomysł tego rejsu. Można wskazać na wielu ludzi. Może był nim Jules Verne, który napisał książkę "W osiemdziesiąt dni dookoła świata", może Yves Le Cornee, który wymyślił regaty Jules Verne Trophy. Może Bruno Peyron, który pierwszy okrążył ziemię szybciej od Phileasa Fogga, bohatera Verne'a. A może po prostu był nim ten ktoś, kto zobaczył wielką górę i na nią wszedł, albo ten, który stanął nad oceanem i poczuł, że musi go przepłynąć, inaczej nie zazna spokoju, i zrobił to. Każdy nosi w sobie swój przylądek Horn i swój Mount Everest, lecz tylko najlepsi z nas nigdy nie rezygnują. Fanaberia i kaprys Roman Paszke i Mirosław Gospodarczyk pocięli palnikiem dwie tony ołowiu. W Górkach pod Gdańskiem wykopali na przystani dół, rozpalili ognisko, przetapiali ołów i wlewali w drewniane formy, które zbili z kawałków desek. Zatruli się oparami, lecz mieli balast do łódki. Wtedy wszyscy gdzieś pracowali. O szesnastej, po pracy, przyjeżdżali do Górek i budowali jacht do trzeciej w nocy. Tyrali jak stachanowcy. W dwanaście tygodni zbudowali Gemini 2. Pierwszy polski jacht z włókien węglowych. Roman Paszke dołączył do żeglarzy z Zachodu, którzy dawno wysiedli z ciężkich łódek z poliestru. Włókno, kevlar, aluminium i tytan to było to, na czym pływali i co trzeba było mieć, żeby się liczyć. Tamci mogli to kupić. Paszke musiał wychodzić, wydreptać po urzędach, załatwić. W Polsce były inne priorytety. Takie środki ochrony roślin, bardzo proszę. Ale włókno węglowe na jachty? To fanaberia i kaprys! Marzenia? Owszem, każdy mógł je mieć. Powiedzmy zwiększenie wydajności z jednego ha, ale szybki jacht pełnomorski to było marzenie wskazujące na znaczące znamiona luksusu, by nie powiedzieć - na odchylenie prawicowe. Podpadało to pod określoną ustawę, która nie zabraniała marzyć, ale zabraniała mieć. Zresztą był Gemini 1 i oni na nim pływali, więc wyraźnie coś się w głowie pomieszało temu Paszkemu. Zanim zaczął wytapiać ołów z "Miśkiem" Gospodarczykiem, swoim bosmanem i przyjacielem, Roman odbył bolesną drogę krzyżową po gabinetach instytucji i urzędów. Wspomina to z rozbawieniem. - Najtrudniej było uzasadnić, że potrzebujemy innego jachtu, chociaż mamy taki jeden, który pływa. Kiedy wystartowaliśmy na Gemini 1 za granicą, to tylko oglądaliśmy rufy łódek rywali. W tych regatach, między innymi, startował jacht Rodeo, na którym pływały kobiety. Bardzo zdrowe, pokaźne niemieckie kobiety. I one nas wyprzedziły. Już wtedy było widać, że na tym jachcie nic nie wskóramy. Był zbudowany w Stoczni im. Conrada metodą, jakby to najdelikatniej ująć, tradycyjną. Był bardzo ciężki. Miał duży kambuz nawigacyjny, kabiny dla załogi. Był po prostu konstrukcyjnie przestarzały. Po tych regatach powiedziałem, że na tę łódkę więcej nie wsiądę. Korona Himalajów kapitalizmu Paszke był zdeterminowany. Włókno węglowe figurowało na liście materiałów o znaczeniu strategicznym, których nie wolno było przewozić z Zachodu na Wschód. Jednak pomogli przyjaciele. W oficjalnych papierach paczki zawierały szkło. To był szmugiel w zbożnym celu i Pan Bóg przymknął oko - konkretnie celnikom i straży granicznej po tamtej stronie. Gemini 2 wygrał mistrzostwa w Świnoujściu właściwie bez walki. Był lekki, szybki, zwrotny i rufę tego jachtu studiowali bez przyjemności żeglarze wielu krajów. Potem było pływanie na MK Cafe. W 1997 Roman Paszke zdobył Admirals Cup i tytuł Żeglarza Roku. Zrealizował swoje marzenie, został jednym z najlepszych, ale jeszcze nie pokonał swojego Hornu. Kto wie, może wcale nie chodzi o to, żeby to zrobić. Może ważniejsze jest samo dążenie. - Z Paryża wrócił Rolf Vrolijk i to on zaczął Romka namawiać na projekt Rejsu 2000 - mówi Alina Paszke, żona żeglarza. - A Roman zaczął przekonywać Marka Kwaśnickiego, właściciela MK Cafe. Kwaśnicki na początku był tym projektem zainteresowany, ale później ostygł. Budowa katamarana i udział w regatach to gigantyczne przedsięwzięcie finansowe. Ludziom z najpotężniejszych firm buzuje elektrolit w szarych komórkach, kiedy siadają nad rachunkami. Z drugiej strony kupno, sprzedaż i dystrybucja widowiska to wielkie wyzwanie dla świata mediów i świata finansów. To swoista Korona Himalajów kapitalizmu. THE RACE 2000 będzie dysponować najwyższym budżetem multimedialnym w dziejach. To już wiadomo, choć konkretna suma na razie jest tajemnicą. Paryski Disneylend, Francuski Interministerialny Komitet Obchodów Roku 2000, Volvo i France Telekom organizują ten wielki wyścig po morzach i oceanach. Trans World International kupiła prawa transmisji i dystrybucji telewizyjnej tej imprezy. TWI to filia International Management Group, założonej w 1960 roku przez Marka McCormacka, która zatrudnia 1600 pracowników, posiada 70 biur w 27 krajach świata. IMC/McCormack zarządza m.in. turniejami tenisowymi, brytyjskimi turniejami golfowymi, ponadto fundacją Nobla, Uniwersytetem Harvarda itd. TWI zajmowała się dotychczas z powodzeniem regatami Whitbread i America's Cup. TWI zleciła badanie rynku agencji Carat, największemu medialnemu konsorcjum konsultingowemu w Europie. Według szacunków agencji THE RACE 2000 uplasuje się na piątym miejscu pod względem oglądalności zawodów sportowych. Po mistrzostwach świata w piłce nożnej, olimpiadzie w Atlancie, mistrzostwach Europy w piłce nożnej i mistrzostwach świata Formuły 1. Są to, trzeba przyznać, bardzo zachęcające prognozy na ciasnym rynku niezwykle ostrej dzisiaj konkurencji. David Ingham odpowiada w TWI właśnie za żeglarstwo i wiele sobie obiecuje po kolejnej inwestycji firmy. - Myślę, że oglądalność programów o żeglarstwie szybko rośnie. Regaty Whitbread stały się najbardziej nośnym w dziejach telewizji żeglarskim wydarzeniem... Myślę, że Wyścig będzie jeszcze bardziej oglądany. I jeszcze szerzej dostępny z powodu przekazów na żywo i z powodu Internetu. Będziemy także realizowali programy specjalne, dla poszczególnych stacji albo dla konkretnych krajów. To są ekscytujące możliwości. Roman przyciąga ludzi Na razie są setki spraw do załatwienia każdego dnia. Roman telefonuje do Londynu. Dopina odbiór nowego masztu. Poprzedni złamał się na Zalewie Zegrzyńskim zaraz po regatach. Lepiej w Zegrzu niż na Pacyfiku - przymilnie pocieszałem Romana, bo maszt runął, jak tylko wsiadłem do katamarana, więc sumienie mnie gryzło okropnie. Romek przez grzeczność nie zaprzeczał. Maszt ma być obrotowy czy nie? Na pewno będzie niższy o cztery metry. Trzeba dogadać szczegóły z Londynem. Mirosław Gospodarczyk już rozgrzewa busa. On pojedzie odebrać maszt. Trzeba załatwić bilety na prom dla bosmana. Cztery doby podróży non stop i będzie po sprawie. Bosman nie takie szpagaty ćwiczył z kapitanem. Kiedyś w sztormie na Morzu Północnym zatykał palcem dziurę, przez którą wypadł im wał silnika. - Mieliśmy kwadratowe oczy. Parę razy spadliśmy z fali, miała sześć czy siedem metrów. Szliśmy na silniku, żeby się schować przed wiatrem za wyspą. Stanęliśmy na beczce, znaczy na boi. Ledwie zdążyliśmy się za nią złapać, jak wyleciał nam ten wał. Wetknąłem palec w dziurę. Łódka szybko nabierała wody. Zanim Romek znalazł kołek, żeby ten otwór zabić, ja robiłem za korek. Gdyby wał wyleciał kwadrans wcześniej, kiedy byliśmy w morzu, byłoby po nas. Bosman umie się poświęcić dla sprawy. Nawet wtedy, kiedy nie wierzy w powodzenie, robi swoje najlepiej, jak potrafi. Nie wierzył, że wyjdzie ten program z MK Cafe, lecz kiedy Roman w to wszedł i on to zrobił. Nie wierzył w Rejs 2000. Wątpił, czy uda się zebrać pieniądze, zgromadzić grupę sponsorów i zbudować kolosa pod żaglami, ale był przy tym z Romanem od początku. Są przyjaciółmi i to wystarcza. Roman ma wielu przyjaciół. Roman przyciąga ludzi. Roman umie sprawić, że inni zaczynają myśleć tak jak on. Zaczynają wierzyć w to, w co on wierzy, i czuć, że są to ich marzenia. Marek Kondrat, Bogusław Linda, Kazimierz Kaczor pomagają mu, odkąd zabrał się za projekt tego rejsu. Linda ma popłynąć w załodze. Ala Paszke, jak ze śmiechem opowiada, dała się wpuścić w maliny. Roman, zgodnie z prawdą, powiedział żonie, że rejs potrwa dwa miesiące. Dyskretnie jednak przemilczał, że praca nad projektem to bite dwa lata młyna, ciągłych wyjazdów, dużych wydatków własnych. Ala wspiera Romana jak zawsze. Jednak jest kobietą, a kobiety są bardziej praktyczne, zwłaszcza od mężów marzycieli, choćby nawet tak pragmatycznych jak Roman. - Na początku było trudno. Wszystkie pieniądze, jakie zarobiliśmy, inwestowaliśmy w ten projekt, nie mając żadnej gwarancji, że to się uda - mówi Alina Paszke. - Roman wyjeżdżał do Warszawy dwadzieścia razy w miesiącu. Warszawa była wtedy jego drugim, a właściwie pierwszym domem. Gdyby musiał mieszkać w hotelach, to by nas zrujnowało. Mieszkał u przyjaciół. Każda meta to nowy start W grupie warszawskiej, jak Roman ich nazywa, wyobraźnia zadziałała. Rozmach tego rejsu, symbolika podróży w czasie, przejście pod żaglami przez granicę tysiącleci, nie może nie poruszyć wyobraźni tych, którzy ją mają. I klimat wielkiego wyścigu. Bo historia ludzi na ziemi to wyścig. Historia odkryć, historia władzy. Historia każdego życia. W wyścigu ktoś wygrywa i ktoś przegrywa. Jedni giną, a innym udaje się przetrwać. Ten wyścig ma wiele nazw i wiele aren, lecz wszyscy bierzemy w nim udział. Nie ma takich, których to nie dotyczy. Tylko cele i mety są różne. A każda meta to nowy start. Tak jest urządzony świat. I nie warto przywiązywać się do słów. Słowa, pojęcia, etykiety są względne i złudne. Gdyby Kolumb żył w naszych czasach, byłby tylko rekordzistą Europy, bo dotarł tam, gdzie nie dotarł przed nim żaden Europejczyk. Kto wie, może tak byłoby lepiej. Nazywamy go odkrywcą, choć wcale nie odkrył Ameryki. Jak można odkryć ląd, na którym żyli, rodzili się i umierali ludzie od setek lat? To arogancka teoria. Czy ten Indianin, który pierwszy stanął na naszym kontynencie, też odkrył Europę? Historia ludzi to historia wielu wyścigów, a ten rejs będzie jednym z nich. Ci żeglarze nie odkryją nowego lądu. Odkryją nowe możliwości technologii, nawigacji i ludzkich sił. Kiedy dopłyną do Marsylii czy Barcelony, wszyscy będziemy jakoś bogatsi. Czegoś się dowiemy i o nich, i o nas. I chyba zawsze o to chodzi. Ktoś rzuca wyzwanie, ktoś zaczyna nowy wyścig i nie wie, co jest za metą. Wyrusza, żeby się dowiedzieć. A kiedy już tam dotrze, gdy osiągnie cel, to ma przed sobą linię horyzontu jak ta, do której płynął. Do tej linii popłynie ktoś inny, kto nie będzie mógł zasnąć, dopóki się nie dowie, co za nią jest. Człowiek nigdy nie zdąży na spotkanie morza z niebem, ale nigdy nie przestanie próbować, bo - być może - po to tutaj jest. Pływające monstrum Wielkie wyzwania rodzą się z tysiąca drobnych spraw. Jedziemy z Romanem do Górek. Trzeba trochę przebudować jacht ALKA-PRIM. Skrócić stalowe liny i część dziobową. Być może dodać nową belkę wzmacniającą. ALKA-PRIM przy superjachcie, na którym wyruszą w rejs, to mikrus. Biuro konstrukcyjne Gillesa Olliera w Paryżu zaprojektowało tamto pływające monstrum. Jedenastopiętrowy wieżowiec to jego maszt. Powierzchnia żagli to tyle, co obszar boiska piłkarskiego. Ten katamaran ma tyle żagli na jednym maszcie, co Dar Młodzieży na trzech. Będzie rozwijał prędkość ponad 40 węzłów, więc prawie 80 km/godz. W drodze do Górek Roman objaśnia mi technikę żeglowania, systemy nawigacji, sposoby zliczania dystansu. On chce opłynąć ziemię w czasie krótszym niż 60 dni, a to oznacza piekło na pokładzie. Będą płynąć za dnia i będą płynąć w nocy. Z możliwie maksymalną prędkością w każdej chwili. Roman dokładnie zna trudności trasy. - Trasa jest najtrudniejsza z możliwych. Mamy jeden obowiązek: opłynąć lewą burtą trzy przylądki. Przylądek Dobrej Nadziei, Przylądek Leuuwin i Horn. Reszta to wolny wybór skipperów. Trasa będzie tym szybsza, im będzie krótsza. A krótsza będzie wtedy, im bliżej Arktyki pobiegnie . Im niżej zejdziemy, im bardziej się zbliżymy do granicy lodów, tym większe mamy szanse napotkania sztormowych wiatrów. Cała strategia walki na trasie polegać będzie na tym, żeby przeskakiwać z niżu w niż. Ze sztormu w sztorm. Poniżej pięćdziesiątek, sześćdziesiątek zdarza się trzysta dwadzieścia dni sztormowych w roku. Tak mówią statystyki. Taka tam jest cyrkulacja. Żeglowanie w sztormach, góry lodowe. Lekko nie będzie. Dużo więcej adrenaliny Roman Paszke nie mówi o strachu. Mówi, że do startu jest zbyt daleko, żeby się bać. Żeby w ogóle o tym myśleć. Żyje teraz w ciągłym biegu, złe myśli przywala tona codziennych spraw. A może nie chce o tym mówić. Żeglarze są przesądni. Nieszczęścia się zdarzają albo nie, po co prowokować los. Wiadomo, że trzeba mieć szczęście. Kto będzie miał mniej kłopotów, ten zwycięży w tym wyścigu. Ryzyko jest duże. Wiadomo, co może się stać, gdy rozpędzony nocnym sztormem kolos staranuje zatopiony kontener, górę lodową albo wieloryba. Gdy kogoś zmyje fala z plastikowej siatki rozpiętej między pływakami przy prędkości 80 kilometrów na godzinę. I będzie noc, i będzie sztorm. Katamaran to nie jacht jednokadłubowy, który ma dwie tony ołowiu w kilu. Jeżeli się wywróci, to jak podnieść na ocenie coś, co ma na maszcie płótno rozmiarów boiska do futbolu, a ten maszt ma jedenaście pięter? Jak to zrobić bez pomocy z zewnątrz, w dziesięciu ludzi na wodach Hornu albo Arktyki? Ten, kto wyjedzie na maszt, nawet przy spokojnym morzu, będzie tam siedział jak w diabelskim młynie. Szczyt masztu będzie się odchylał po dwa metry w lewo i w prawo, więc ten ktoś będzie się bujał po cztery metry. Jaka to będzie bujanka przy sztormie, można sobie wyobrazić, a trzeba będzie przeżyć. - Codziennie będziemy wyjeżdżać na maszt dla sprawdzenia, czy jest OK. Ważny będzie zgrany zespół. Umiejętność rozwiązywania konfliktów. Ludzie kłócą się po czterech dniach regat, a co dopiero po dwóch miesiącach. Jeden drugiego musi mobilizować. Ktoś będzie słabszy, ktoś silniejszy w danym momencie. Każdy musi umieć zastąpić każdego - mówi Wojtek Długozima, jeden z kandydatów do załogi. Mocny chłopak, pływał z Romanem na MK Cafe. Paszke zestawia drużynę z młodych, ale już doświadczonych żeglarzy. Liczy się zaprawa w pływaniu na katamaranach. Robert Janowicz ma za sobą taką szkołę. - Katamaran jest bardzo specyficzny i w prowadzeniu, i w trymowaniu. Łódka jest bardziej wymagająca od jednokadłubowca. Jej prowadzenie wymaga większej uwagi. Każdy błąd może kosztować dużo więcej. Ta łódka może się wywrócić. Ona jest stabilna tylko do pewnego momentu. Jest to łódka bardziej ekstremalna, ale daje też większą przyjemność żeglowania. Jest bardziej efektowna na wodzie. No i dostarcza więcej adrenaliny. Dużo więcej adrenaliny. Elektroniczna chmura Fajne są te chłopaki, pełne zapału. Mariusz Piratowicz, Zbigniew Gutkowski, Kamil Ortyl, Krzysztof Owczarek, Jarosław Kubik też kandydują do załogi kapitana Romana Paszkego, choć żaden nie jest pewny swego miejsca. Trenują na jachcie ALKA-PRIM, po to go zbudowano, ale droga na superjacht nie będzie łatwa. Największe widowisko sportowe przełomu tysiącleci. Zdanie jak pocisk, który ma przebić na wylot tę chmurę elektroniczną, z której spada na ziemię powszedni deszcz obrazów i słów, i zostać w naszych głowach. Zdanie wycelowane w masową wyobraźnię. Zdanie, którego spece od reklamy, fachowcy od marketingu używać będą na globalnej aukcji produktów medialnych. Zdanie, w które potężne koncerny inwestują wielkie pieniądze, żeby zarobić jeszcze większe. Niczego nie zostawia się przypadkowi. Wszystko jest dokładnie policzone, przeliczone, zsumowane. Rachunki oglądalności wystawiono w bilionach kontaktów, skumulowane zakresy dotarcia wyceniono na 7,5 miliarda odbiorców. Cyber Quest w Internecie już prezentuje przeboje techniki, jakie będą stosowane w przekazach. Każdy syndykat, każda drużyna będzie miała swoją stronę w Internecie. Zdalnie sterowane kamery będą podawać czteromegabitowy obraz z jachtów. Zagubionych na oceanie, ale łatwo odnajdywalnych za pomocą pilota od telewizora czy w komputerze. Tego jeszcze nie było. Chyba żaden żeglarz na morzu nie dzielił swej samotności z milionami świadków. Multimedialna armada żaglowców kusi sponsorów i przyciąga ich pieniądze. - Jeśli dopłyną do mety, uznam to za promocyjny sukces firmy - mówi Mirosław Mironowicz, prezes zarządu i dyrektor generalny zakładów farmaceutycznych POLPHARMA S.A. ze Starogardu Gdańskiego. To oni wyłożyli pieniądze na ALKA-PRIM i współfinansują budowę superjachtu. - Znamy historię i Gemini, i MK Cafe. Podejmując decyzję o sponsorowaniu, zapoznaliśmy się ze skutkami marketingowymi, jakie przyniosły poprzednie akcje promocyjne. Oceniliśmy efekty jako pozytywne. Promocja przez sport jest tańsza niż bezpośrednia promocja medialna. Jeśli jacht wystawiony przez polski kapitał ukończy regaty, to będzie duży sukces. Jeżeli wygra, to będzie sukces jeszcze większy. Może tylko Bóg to wie Wielkie marzenia rzadko się spełniają bez wielkich pieniędzy. Tak jest urządzony ten świat i Krzysztof Kolumb też by nam coś o tym opowiedział. Najszybszym jachtem na oceanach jest obecnie PLAYSTATION Steve Fosseta, amerykańskiego multimilionera. Ten katamaran kosztował 4,5 miliona dolarów. Fosset też wystartuje w Wielkim Wyścigu. Faceta roznosi energia, chyba karmi się adrenaliną z puszek. Ma 54 lata i uprawia triatlon, ściga się psimi zaprzęgami na Alasce, przepływa wpław kanał La Manche, bierze udział w 24-godzinnych wyścigach samochodowych na torze w Le Mans. Próbował okrążyć balonem ziemię, ale mu się nie udało. Udało mu się ustanowić rekord szybkości na jachcie. Płynął dobę i uzyskał średnią prędkość 45 węzłów. Można powiedzieć - ekscentryczny milioner. Można powiedzieć - bogaty snob. Ale to są łatwe uproszczenia. Gość ma takie pieniądze, że mógłby na nich leżeć i pozwolić się wachlować kobietom pięknym, acz wyuzdanym, lecz coś go gna. On czegoś szuka. Czego? Ludzie robią różne dziwne rzeczy, choć dokoła jest tyle problemów. Taki jest porządek spraw Będzie 31 grudnia 2000 roku, kiedy wyruszą z Marsylii albo z Barcelony, żeby opłynąć Ziemię w wielkim wyścigu. Zostawią za sobą cały ten zgiełk. Trzeba wierzyć, że im się uda. Roman ma takie powiedzenie - Sto procent optymizmu, zero pesymizmu. I tego się trzyma, jest mężczyzną. Jednak Ala, jego żona, musiała znaleźć własny sposób, żeby normalnie funkcjonować tutaj, gdy on jest tam. - Nie jestem Penelopą - mówi o sobie. Prowadzi firmę, wychowuje córkę, remontuje dom. Żyje aktywnie i do przodu, lecz gdy na Bałtyku szaleje sztorm, chwyta za telefon i dzwoni do Romana, który gdzieś tam na Karaibach wypatruje szkwałów i mew. Każdy potrzebuje cichej, bezpiecznej przystani, żeby przeczekać czas rozstania. Ala ma swoją przystań. Zdarzyło się coś, co sprawiło, że uwierzyła w przeznaczenie, chociaż ona tak tego nie nazywa. - Jechaliśmy do Elbląga do moich rodziców, kiedy w Gdańsku o szóstej rano wyleciał w powietrze dom. Na skutek wybuchu gazu. Ludzie spali w swoich łóżkach. Niektórzy wybierali się na rezurekcję do kościoła. Ten wypadek mną wstrząsnął. Pomyślałam, Boże, gdzie można czuć się bezpieczniej niż we własnym domu, we własnym łóżku. A jednak to się zdarzyło. Nie mamy wpływu na los. Są rzeczy poza nami. Co ma być, to będzie, i trzeba się z tym pogodzić. To jest tak, jak mówi Romek. Byleby odepchnąć się od kei. Wtedy przychodzi spokój. W domu życie spokojnie się toczy. Tam na morzu on jest szczęśliwy. Taki jest porządek spraw.
Będzie 31 grudnia, rok 2000. Wyruszą z Marsylii albo z Barcelony, żeby opłynąć świat. To będzie wyścig największych i najszybszych jachtów. Bez zawijania do portów. Bez pomocy z zewnątrz. Bez ograniczeń. Z udziałem polskiej załogi, którą pokieruje Roman Paszke, kapitan jachtowy żeglugi wielkiej. Roman Paszke i Mirosław Gospodarczyk zbudowali Gemini 2. Pierwszy polski jacht z włókien węglowych. Gemini 2 wygrał mistrzostwa w Świnoujściu. Roman chce opłynąć ziemię w czasie krótszym niż 60 dni. Trasa będzie tym krótsza, im bliżej Arktyki pobiegnie . Im niżej, tym większe szanse napotkania sztormowych wiatrów. Paszke zestawia drużynę z młodych, ale już doświadczonych żeglarzy. Liczy się zaprawa w pływaniu na katamaranach. Katamaran jest specyficzny. Mariusz Piratowicz, Zbigniew Gutkowski, Kamil Ortyl, Krzysztof Owczarek, Jarosław Kubik kandydują do załogi kapitana Romana Paszkego.Trenują na jachcie ALKA-PRIM.Największe widowisko sportowe przełomu tysiącleci. każda drużyna będzie miała swoją stronę w Internecie. Zdalnie sterowane kamery będą podawać czteromegabitowy obraz z jachtów. Multimedialna armada żaglowców kusi sponsorów.
Służba zdrowia - rokowania nie są pomyślne Nieskuteczna terapia JANUSZ A. MAJCHEREK Protesty pracowników służby zdrowia oraz powszechne niezadowolenie aktualnych i potencjalnych pacjentów, to główne elementy sytuacji na rynku usług medycznych w dwa lata po jego formalnym ustanowieniu. Można ten stan zmienić, ale nie przez odwrót od rynku, lecz dzięki jego rozwojowi. Reforma systemu ochrony zdrowia przyniosła rozczarowanie i wywołała napięcia, bowiem nie usunęła najdotkliwszych wad poprzedniego modelu, ani nie spełniła warunków osiągnięcia efektywności nowego. Najważniejsze były dwie zamierzone zmiany: wprowadzenie indywidualnego ubezpieczenia na wypadek choroby, zamiast bezpośredniego finansowania kosztów leczenia z budżetu, oraz dopuszczenie konkurencji między placówkami medycznymi, rywalizującymi o pacjentów i idące za nimi pieniądze z instytucji ubezpieczających. W ten sposób refundacja kosztów opieki medycznej miała się oprzeć na czytelnym i racjonalnym rachunku ekonomicznym, według reguł przypominających funkcjonowanie ubezpieczeń w innych dziedzinach (majątkowych, samochodowych itd.). Kasy chorych miały pełnić rolę podobną do towarzystw ubezpieczeniowych, gromadzących składki klientów i wypłacających im "odszkodowania", czyli pokrywających rachunki za usługi medyczne, do skorzystania z których zmusiła ich choroba. Reglamentacja zamiast konkurencji System zawiódł z dwóch przede wszystkim powodów. Po pierwsze, okazało się, że pieniądze wcale nie idą za pacjentem, lecz są przydzielane na podstawie odgórnych uzgodnień, czyli kontraktów zawieranych między kasami chorych a placówkami medycznymi. W ten sposób zostały w praktyce utrzymane limity, czyli reglamentacja usług medycznych, jak w dawnym systemie. Tyle tylko, że wówczas była ona wynikiem "bezpłatności". Wszystko, co otrzymujemy bez zapłaty lub po zaniżonej cenie, musi być reglamentowane, co w czasach PRL potwierdziło się wielokrotnie i na różne sposoby. Nowy system miał jednak znieść "bezpłatność" i gwarantować adekwatną zapłatę za wykonane usługi. W tej sytuacji limitowanie opieki medycznej stało się niezrozumiałe. Po drugie, sztywne kontrakty udaremniły konkurencję między usługodawcami i utrzymały "urawniłowkę" w zakresie ich finansowania, co uniemożliwiło wywołanie rywalizacji i idącej za nią poprawy efektywności pracy. Placówek się w zasadzie nie likwiduje, ale niemal wszystkie mają za mało pieniędzy. Progi i bariery Są dwa powody faktycznego złamania zasady "pieniądz idzie za pacjentem", czyli swobodnego wyboru usługodawcy oraz nieograniczonego korzystania z jego oferty, i zastąpienia jej kontraktowym limitowaniem. Pierwszy to zamiar zapobieżenia największemu ryzyku w każdej działalności ubezpieczeniowej - wyłudzaniu świadczeń. Jego groźba jest o tyle realna, że w przypadku ubezpieczeń zdrowotnych mamy do czynienia ze wspólnym interesie pacjentów i lekarzy. Jedni chętnie skorzystają z szerokiej oferty usług zdrowotnych, natomiast drudzy ochoczo się ich podejmą, wystawiając stosowne rachunki. Drugim powodem administracyjnego limitowania i dystrybuowania usług medycznych jest podległość publicznych placówek opieki zdrowotnej samorządom terytorialnym, co wkomponowuje je w układ lokalnych powiązań i interesów stwarzających ochronę przed konkurencją. Układ jest rozbudowany ponieważ członkowie kas chorych są desygnowani również przez władze samorządowe. W rezultacie niemal wszyscy mają pieniędzy po równo, ale każdemu ich brakuje. Rodzi się niedostatek usług medycznych dla rzeczywiście potrzebujących i pieniędzy dla rzetelnie je świadczących. Wyłudzeniom to zaś nie zapobiega, o czym świadczy ogromna liczba zwolnień chorobowych i lawinowo narastające koszty refundacji lekarstw. Choć oferta publicznych zakładów opieki zdrowotnej jest nieadekwatna do potrzeb (np. zmniejszająca się liczba ciąż i urodzeń powoduje spadek zapotrzebowania na usługi ginekologiczno-położnicze i pediatryczne, a rosnący wiek pacjentów wywołuje popyt na usługi geriatryczne i pielęgnacyjno-opiekuńcze), restrukturyzacja postępuje ślamazarnie. W rezultacie uzyskanie usług przez pacjentów jest utrudnione, oferta tych usług nieadekwatna do potrzeb, a środki finansowe dla usługodawców zbyt małe, bo w dużej części marnowane. Leczenie objawowe Świadomość objawów jest jednak nieporównanie bardziej powszechna niż zrozumienie przyczyn, dlatego proponowane środki zaradcze są na ogół chybione i nieskuteczne. Mówiąc językiem medycznym, mylna diagnoza prowadzi do niewłaściwej terapii. Podstawowe, i najprostsze z ordynowanych, lekarstwo, to podniesienie składki ubezpieczeniowej. Z góry można jednak przewidzieć, że skierowanie większej ilości pieniędzy w niezrestrukturyzowany system i bez racjonalnych kryteriów rozdziału nie przyniesie poprawy jego efektywności. Ostatnio podniesiono składkę o 0,25 proc., co ma dać dodatkowo ok. 800 mln zł, lecz budżetowi dysponenci tej kwoty zastrzegają, że to nie ułatwi pacjentom dotarcia do lekarzy ani nie podniesie wynagrodzeń personelu. Czy jest taka kwota, która usatysfakcjonowałaby jednych i drugich? Wątpliwe. Zarówno zapotrzebowanie na usługi medyczne i paramedyczne, jak oczekiwania płacowe pracowników służby zdrowia nie są przecież limitowane i nie mają górnej granicy. Społeczeństwo nie jest natomiast świadome, że każde zwiększenie transferu środków do sektora medycznego oznacza równoważny deficyt w budżecie państwa, co wymaga oszczędności w innych dziedzinach, podniesienia podatków lub zwiększenia długu publicznego, czyli przerzucenia kosztów takiej operacji na przyszłe pokolenia. Idący po władzę SLD, a przynajmniej jego lider, zapowiada rozważenie likwidacji kas chorych, podobne sugestie formułowane są w PSL. To chwytliwe hasło, bo zdołano społeczeństwu przedstawić te instytucje jako kosztowne i marnotrawne. Wynagrodzenia pracowników i koszty siedzib kas chorych mogą rzeczywiście budzić kontrowersje czy nawet oburzenie, lecz nie mają znaczenia ekonomicznego, stanowiąc 1 - 2 proc. wszystkich wydatków na finansowanie systemu ochrony zdrowia w Polsce. Oszczędności na nich dokonane nie zmieniłyby sytuacji całej branży, bo wyniosłyby mniej niż połowę kwoty spodziewanej w przyszłym roku z podniesienia składki o 0,25 proc. Wezwania do likwidacji kas chorych są równie demagogiczne i populistyczne, jak żądania likwidacji innych instytucji publicznych, na czele z parlamentem i samorządami lokalnymi, również bulwersującymi część obywateli płacami, dietami czy siedzibami. Zlikwidować można, tylko co w zamian? Czy zamiast kas chorych powołać jakąś centralną instytucję do dystrybucji środków, a może wrócić do finansowania bezpośrednio z budżetu, jak dawniej, z całą korupcyjną otoczką? Unia Wolności proponuje oddanie opieki zdrowotnej w gestię samorządów. To jeszcze bardziej wplotłoby placówki medyczne i osoby za nie odpowiedzialne w sieć lokalnych interesów, całkowicie już unicestwiając szanse na zdrową konkurencję i poprawę efektywności. Trudno wskazać korzyści, jakie mogliby z tego odnieść pacjenci. Niektórzy proponują więc ten układ interesów osłabić przez odebranie samorządom prawa powoływania członków kas chorych i powierzenie ich wyboru samym pacjentom. Można się jednak obawiać, że wybory do kas chorych skończyłyby się klapą wynikającą ze znikomej frekwencji, która ułatwiłaby manipulacje. Zresztą rozważano taki wariant we wstępnych pracach nad reformą, ale porzucono go ze względu między innymi na te zastrzeżenia i niebezpieczeństwa. Lekarstwo musi być bolesne Czy więc z impasu, w jakim znalazła się reforma służby zdrowia, nie ma wyjścia? Zapewne jest, lecz wymaga ponownego rozważenia dwóch zaniechanych lub zablokowanych elementów reformy: współodpłatności pacjentów za niektóre usługi medyczne oraz działalności komercyjnych ubezpieczeń zdrowotnych. Bez obciążenia pacjentów częścią kosztów opieki medycznej trudno będzie powstrzymać, a przede wszystkim zaspokoić rosnące żądania dotyczące ilości i jakości świadczeń oraz lawinowo narastające wydatki. W Polsce przyjęto założenie, że podstawowe usługi medyczne mają być gwarantowane "za darmo", czyli dla pacjenta bezpłatnie. Tymczasem prawie każdego stać na częściowe przynajmniej pokrycie kosztów leczenia przeziębienia, które nie jest groźną chorobą, natomiast prawie nikogo nie stać na sfinansowanie nieporównanie droższego zabiegu na otwartym sercu czy przeszczepu, bez którego niechybnie umrze. Na tę sprzeczność bezskutecznie zwracał uwagę podczas debaty konstytucyjnej ówczesny senator Zbigniew Religa. Nikt przecież nie wymusza i prawie nikt nie dokonuje zbędnych lub fikcyjnych zabiegów operacyjnych (pomijając operacje plastyczne), natomiast wyłudzenia, nadużycia i marnotrawstwo szerzą się przy okazji zwykłych, rutynowych i masowych porad lekarskich, krótkotrwałych zwolnień chorobowych czy bezpłatnych recept. Współfinansowanie ich przez pacjentów zmniejszyłoby te obciążenia w dwójnasób, bowiem oprócz przysporzenia dodatkowych środków ograniczyłoby rozmiary oszustw i nadużyć. Podobne efekty dałoby dopuszczenie komercyjnych ubezpieczeń zdrowotnych, czyli prywatnych kas chorych. Na pewno wymusiłyby większą efektywność gospodarowania powierzonymi im środkami i pracy placówek medycznych, a ponadto skłoniły klientów do wpłacania większych składek w zamian za gwarancje lepszych usług. Współfinansowanie standardowych usług medycznych przez pacjentów zostało jednak odrzucone, a dopuszczenie działalności prywatnych kas chorych odroczone. Pierwsze rozwiązanie byłoby zapewne trudne do przeprowadzenia bez społecznych protestów, ale cała reforma wywołuje dziś opory, i tak więc trzeba sobie będzie z nimi poradzić. Natomiast prywatne ubezpieczenia zdrowotne mają społeczne przyzwolenie, co pokazał niedawny sondaż, są jednak sabotowane przez polityków, którzy najwyraźniej boją się konkurencji dla publicznych kas chorych, obsadzonych przez swoich partyjnych komilitonów. Na zwiększenie środków i poprawę efektywności w służbie zdrowia trudno więc, w obliczu tych faktów i tendencji, liczyć.
Protesty pracowników służby zdrowia oraz powszechne niezadowolenie aktualnych i potencjalnych pacjentów, to główne elementy sytuacji na rynku usług medycznych w dwa lata po jego formalnym ustanowieniu. Można ten stan zmienić, ale nie przez odwrót od rynku, lecz dzięki jego rozwojowi. System zawiódł z dwóch przede wszystkim powodów. Po pierwsze, okazało się, że pieniądze wcale nie idą za pacjentem. Po drugie, sztywne kontrakty udaremniły konkurencję między usługodawcami.
GRECJA 21 kwietnia mija 30 lat od dnia, gdy grupa wojskowych obaliła rząd, wprowadziła stan wyjątkowy, a tysiące przeciwników wtrąciła do więzień Demokracji nie wolno deptać bezkarnie TERESA STYLIŃSKA - Rządy pułkowników nigdy nie cieszyły się sympatią społeczeństwa. Dyktatura opierała się wyłącznie na wojsku, no i miała też za sobą poparcie USA i NATO - opowiada Jeorjos Aleksandros Mangakis, niegdyś członek ruchu oporu i więzień polityczny, dziś deputowany socjalistycznej partii PASOK. 21 kwietnia mija 30 lat od dnia, gdy grupa wysokich rangą wojskowych obaliła rząd Grecji, zawiesiła konstytucję, rozwiązała parlament, wprowadziła stan wyjątkowy, a tysiące przeciwników wtrąciła do więzień. Ponurym symbolem reżimu - który wprawdzie istniał tylko siedem lat, ale w świadomości i mentalności Greków pozostawił ślady widoczne do dziś - stały się obozy na wyspach Jaros i Leros. Prześladowania, tortury, znikanie ludzi były na porządku dziennym, a Grecja dla całej Europy stała się synonimem ucisku i dławienia swobód. Winy nie zostały darowane Sprawcy tych nieszczęść zostali ukarani. Grecy uważają, że darowanie im win byłoby czymś z gruntu niemoralnym, a wielkoduszne przebaczenie przyniosło więcej szkody niż pożytku. Dla społeczeństwa - podkreślają - sytuacja musi być jasna i klarowna: to jest dobre, a tamto jest złe. Pułkownicy podeptali przecież demokrację, ich sumienie obciążają cierpienia i śmierć tysięcy ludzi. - Lepiej ukarać winnych, niż na zawsze żyć z tą nieszczęsną spuścizną - mówi Michalis Papakonstantinu, jeden z przywódców konserwatywnej partii Nowa Demokracja. W więzieniu do dziś przebywa ścisła czołówka sprawców zamachu, m.in. dwaj bracia Papadopulos - Jeorjos, szef junty, oraz Kostas. Są starzy, ich zdrowie szwankuje. Zwolnienie uzyskał jedynie bardzo chory pułkownik Stelios Pattakos. Co jakiś czas powraca sprawa ułaskawienia skazanych, a przynajmniej zwolnienia ich z więzienia z przyczyn humanitarnych, zawsze jednak wniosek jest odrzucany. Jak powiedział niegdyś sędziwy Konstantinos Karamanlis, eks-premier i prezydent, człowiek, który przeprowadził Grecję od dyktatury do demokracji: "Jak dożywocie - to dożywocie". Jeorjos Mangakis, wysoki, szczupły, elegancki pan, przed 1967 rokiem był profesorem prawa i kryminologii na uniwersytecie w Atenach, występował też w sądzie jako obrońca. Gdy pułkownicy przejęli władzę, nie tylko nie krył, co myśli o łamaniu demokracji, ale na domiar złego regularnie spotykał się z dziennikarzami zagranicznymi. To się nie mogło podobać. Kazano mu przestać. - Gdy się o tym dowiedziałem, poszedłem na uniwersytet na swój ostatni wykład. W sali było bardzo dużo studentów. Mówiłem o obowiązkach prawnika. Mówiłem, że jego zadaniem jest obrona instytucji demokratycznych, w przeciwnym bowiem razie staje się on tylko urzędnikiem. Wkrótce potem Jeorjos Mangakis został aresztowany, nie na długo jednak, i gdy wyszedł, na dobre zaangażował się w działalność opozycyjną. - Teraz, z perspektywy lat, widać, jak dobrze prowadzono walkę. Przede wszystkim musieliśmy pokazać światu, że reżim jest całkowicie osamotniony, a społeczeństwo go nie akceptuje. Dlatego, gdy tylko się dało, działaliśmy otwarcie: gazety szukały furtek, pisarze i artyści przestali publikować i wystawiać, aktorzy, którzy występowali w telewizji, byli bojkotowani, a wielu dziennikarzy wyemigrowało i za granicą mówiło prawdę o Grecji. To wszystko było jednak za mało. Tak powstała Obrona Demokracji - duża organizacja podziemna, która jako jedyna zalecała walkę zbrojną. Obrona stanowiła prawdziwy przekrój społeczeństwa. Należeli do niej profesorowie wyższych uczelni, adwokaci, sędziowie, dziennikarze, pisarze, robotnicy, a nawet emerytowani oficerowie. W tym gronie znajdował się również obecny premier Kostas Simitis. Policja wpadła na trop Obrony i w kwietniu 1970 roku w Atenach 34 członków organizacji stanęło przed sądem. Proces opozycjonistów stał się oskarżeniem reżimu. Aresztowani, którzy, umieszczeni w jednym pawilonie więziennym, byli ze sobą w stałym kontakcie, postanowili: trzeba głośno mówić o torturach, trzeba oskarżyć reżim pułkowników przed światem. Przywódca grupy, profesor ekonomii Karajolas otrzymał najwyższy wyrok: dożywocie. Najlżejszy wyrok to 4 lata. Mangakis został skazany na 18 lat więzienia, z których odsiedział trzy. Gdy zaczął mieć problemy z oczami, został przeniesiony do więziennego szpitala, a później zwolniony. Wtedy uciekł do Niemiec. Zabrakło poparcia Jak to się stało, że dyktatura upadła? Z reżimem pułkowników stało się to, co dzieje się z władzą, która nie potrafi zdobyć uznania i poparcia społecznego, a jednocześnie nie jest na tyle silna, by przez dłuższy czas mogła trzymać się siłą represji. Pułkownicy, przy wszystkich popełnianych okrucieństwach, nigdy nie przekroczyli progu, poza którym wszelki opór przestaje istnieć. Z drugiej strony, nie zdołali kupić społeczeństwa sukcesami. Grecja pod ich rządami nie stała się krajem rozkwitu i dostatku, pracy dla wszystkich i powszechnego dobrobytu. Michalis Papakonstantinu uważa, że sprawą zasadniczą był brak poparcia społecznego. Rządy pułkowników opierały się tylko na wojsku. A skoro tak, to coraz silniejszy ferment w armii kruszył samą podstawę władzy. W roku 1972 grupa oficerów marynarki planowała obalenie pułkowników i przejęcie władzy. Spisek wykryto, nastąpiły aresztowania, kierujący spiskowcami kapitan Pappas w ostatniej chwili statkiem uciekł do Włoch, ale to był początek końca. - Utrata kontroli nad armią oznaczała utratę kontroli nad krajem - mówi Papakonstantinu, który sam spędził parę lat w więzieniu. Słabnący reżim próbował ratować się nasilaniem represji. W listopadzie 1973 roku krwawo stłumiono ruch studentów politechniki ateńskiej. Ta masakra stała się symbolem, ale zarazem punktem zwrotnym. - Od paru dni - opowiada znajomy Grek - na politechnice trwały strajki, protesty i manifestacje. Mieszkałem naprzeciwko, na własne oczy widziałem, co się tam działo. Widziałem, jak ulicą nadjechały czołgi. Zaczęto strzelać. Ktoś został przejechany, leżał na bruku zalany krwią. Potem tajna policja zaczęła zabierać ludzi. Na politechnice nic nie przypomina tamtych tragicznych dni. Długi, niski, szary budynek, otoczony plątaniną ruchliwych uliczek centrum Aten. Tylko od frontu ciągnie się szeroka aleja, jakby stworzona dla kolumny czołgów... Ile osób zginęło, nigdy dokładnie nie ujawniono. Mówi się o około dziesięciu, może kilkunastu zabitych. Ale kto tak naprawdę wie, co działo się później w czasie przesłuchań? - Po wydarzeniach na politechnice poczuliśmy, że koniec jest już blisko - opowiada Jeorjos Mangakis. - Junta też to wiedziała. Wtedy pułkownicy zaczęli udawać demokrację. Wkrótce nastąpił "pucz w puczu": pułkownik Ioannidis odsunął znienawidzonego Papadopulosa, a prezydentem został Fedon Gizikis. Ale były to tylko zmiany kosmetyczne. Jeśli istnieje coś, co jest w stanie zjednoczyć wszystkich Greków, niezależnie od tego, kim są i jakie wyznają poglądy, to jest to bez wątpienia problem Cypru. Pułkownicy postanowili to wykorzystać i trzeba przyznać, że ich rachuby nie były całkiem pozbawione sensu: gdyby udało im się obalić arcybiskupa Makariosa, ówczesnego prezydenta, i dokonać "enosis", czyli przyłączyć Cypr do Grecji, mogliby sobie zaskarbić choć cień sympatii społeczeństwa. Kto mógł przewidzieć, że nie tylko zamachowcy przegrają, ale na domiar złego do gry włączy się Turcja, odwieczny wróg, który zajmie całą północ wyspy? To do reszty pogrążyło juntę. W lipcu 1974 roku jej władza po prostu się rozsypała. Gdy stało się jasne, że to już koniec, prezydent Gizikis wezwał Konstantinosa Karamanlisa, jednego z czołowych polityków, który przebywał na emigracji w Paryżu. W dwa dni później Karamanlis był już w Grecji. Ale w Atenach nie było bezpiecznie, na wszelki więc wypadek główną kwaterę zorganizował sobie na statku w Pireusie i stamtąd przez miesiąc kierował krajem. - Dyktatura nie została obalona przez społeczeństwo czy ruch oporu, lecz sama się załamała - uważa Gerassimos Notaras, były przewodniczący stowarzyszenia więźniów politycznych. - Zamach na Cyprze podziałał tylko jak katalizator. Wielki proces Grecy od dyktatury do demokracji przeszli w sposób bezkrwawy, bez walk, rozlewu krwi i ofiar. Panował niebywały entuzjazm i z początku nikt nie zaprzątał sobie głowy pytaniem, jak ukarać członków junty - tym bardziej że oni sami woleli zejść ludziom z oczu. Ale ten problem z czasem musiał się pojawić. Już po paru miesiącach przywódców reżimu aresztowano i osadzono w ateńskim więzieniu Korydallos. Sprawę ich odpowiedzialności uregulował uchwalony wkrótce Akt Konstytucyjny: przed trybunałem specjalnym muszą odpowiadać wszyscy ci, którzy zaplanowali i zorganizowali zamach na demokrację, a także ci, którzy do junty przyłączyli się później, ale odgrywali decydującą rolę we wcielaniu jej decyzji w życie. Pozostali mieli być sądzeni przez zwykłe sądy i tylko wówczas, gdy osobiście dopuścili się zbrodni. Już na początku roku 1975 rozpoczął się wielki proces przywódców junty. Przed sądem postawiono około 20 osób i byli to sami wojskowi. Pięciu z nich - m.in. Jeorjos Papadopulos, szef junty, Nikos Makarezos, odpowiedzialny za gospodarkę, i Stelios Pattakos, któremu podlegały sprawy bezpieczeństwa - otrzymało karę śmierci. - Wyrok - opowiada Gerassimos Notaras - zapadł o godzinie 16.00. W kwadrans później Karamanlis wydał oświadczenie, że egzekucji nie będzie. Sądzę, że za pośrednictwem Amerykanów zawarł z członkami junty porozumienie, iż nie będzie odwetu. Całej piątce zamieniono wyrok na dożywocie. Czy słusznie ukarano pułkowników? - Sądzę, że tak naprawdę ukarania nie było - mówi Notaras. - Zrobiono absolutne minimum, tylko to, co konieczne, by uniknąć nieprzychylnej reakcji społeczeństwa. Skazano w sumie mniej niż 50 osób. Powinno się zrobić znacznie więcej - ukarać ministrów, ludzi winnych torturowania więźniów. Wszyscy jednak wiedzą, że odejście junty było skutkiem kompromisu i że przez to Karamanlis nie był w stanie dokonać katharsis. Dlatego wielu nie ma poczucia, że sprawiedliwości stało się zadość. Warunek przebaczenia Gerassimos Notaras pracuje dziś w jednym z największych greckich banków. Jeorjos Mangakis jest deputowanym, a w latach 80. był ministrem w rządzie socjalistycznym - najpierw sprawiedliwości, a potem spraw europejskich. Michalis Papakonstantinu w rządzie konserwatywnym doszedł do stanowiska ministra spraw zagranicznych. Żaden z nich nie pragnie odwetu, ale w jednym wszyscy są zgodni: warunkiem przebaczenia jest skrucha i żal. - Mogą wrócić do domów, ale nie jako ludzie dumni i zadowoleni z siebie. Sami muszą prosić o łaskę - uważa Mangakis. Tymczasem skazani stawiają sprawę inaczej: to państwo powinno zaoferować im zwolnienie. Prawdopodobnie więc pozostaną w więzieniu. A skutki rządów junty? Czas dyktatury przyniósł Grekom wiele cierpień, zahamował też rozwój gospodarki, ale, paradoksalnie, miał też jeden skutek pozytywny: gdyby nie potrzeba ugruntowania świeżej demokracji, Grecja, przy swym poziomie gospodarczym, miałaby znikome szanse na wejście do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, jak wówczas nazywała się UE. Grecy są też zadowoleni ze zniesienia monarchii - co w roku 1973 uczynili pułkownicy i co później potwierdzono. Król Konstantyn, który nie chciał czy nie umiał stanąć na czele walki z reżimem, stracił doszczętnie sympatię narodu. Wielu ludzi uważa jednak, że najbardziej fatalna spuścizna dyktatury to daleko idące rozluźnienie zasad i zniszczenie uczciwości. - Zniknęły wszelkie hamulce - mówi dziennikarz z poważnego dziennika"Kathimerini". - Ludzie uważają, że wszystko im wolno. Nie ma już rzeczy niedozwolonych. - W dyktaturze - zauważa Jeorjos Mangakis - jest odwrotnie niż w naturze: osad nie opada, lecz idzie do góry.
21 kwietnia mija 30 lat od dnia, gdy grupa wysokich rangą wojskowych obaliła rząd Grecji, zawiesiła konstytucję, rozwiązała parlament, wprowadziła stan wyjątkowy, a tysiące przeciwników wtrąciła do więzień. Prześladowania, tortury, znikanie ludzi były na porządku dziennym, a Grecja dla całej Europy stała się synonimem ucisku i dławienia swobód. Przede wszystkim musieliśmy pokazać światu, że reżim jest całkowicie osamotniony, a społeczeństwo go nie akceptuje. Tak powstała Obrona Demokracji - duża organizacja podziemna, która jako jedyna zalecała walkę zbrojną.Obrona stanowiła prawdziwy przekrój społeczeństwa. Policja wpadła na trop Obrony i w kwietniu 1970 roku w Atenach 34 członków organizacji stanęło przed sądem. Proces opozycjonistów stał się oskarżeniem reżimu. Z reżimem pułkowników stało się to, co dzieje się z władzą, która nie potrafi zdobyć uznania i poparcia społecznego, a jednocześnie nie jest na tyle silna, by przez dłuższy czas mogła trzymać się siłą represji. Utrata kontroli nad armią oznaczała utratę kontroli nad krajem.Słabnący reżim próbował ratować się nasilaniem represji. W listopadzie 1973 roku krwawo stłumiono ruch studentów politechniki ateńskiej. Ta masakra stała się symbolem, ale zarazem punktem zwrotnym. Wtedy pułkownicy zaczęli udawać demokrację. Ale były to tylko zmiany kosmetyczne.Jeśli istnieje coś, co jest w stanie zjednoczyć wszystkich Greków, to jest to bez wątpienia problem Cypru. Pułkownicy postanowili to wykorzystać. Kto mógł przewidzieć, że nie tylko zamachowcy przegrają, ale na domiar złego do gry włączy się Turcja, odwieczny wróg, który zajmie całą północ wyspy?To do reszty pogrążyło juntę. W lipcu 1974 roku jej władza po prostu się rozsypała. Już po paru miesiącach przywódców reżimu aresztowano i osadzono w ateńskim więzieniu Korydallos. Zrobiono tylko to, co konieczne, by uniknąć nieprzychylnej reakcji społeczeństwa. Skazano w sumie mniej niż 50 osób. Czas dyktatury przyniósł Grekom wiele cierpień, zahamował też rozwój gospodarki, ale, paradoksalnie, miał też jeden skutek pozytywny: gdyby nie potrzeba ugruntowania świeżej demokracji, Grecja, przy swym poziomie gospodarczym, miałaby znikome szanse na wejście do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, jak wówczas nazywała się UE. Grecy są też zadowoleni ze zniesienia monarchii. Wielu ludzi uważa jednak, że najbardziej fatalna spuścizna dyktatury to daleko idące rozluźnienie zasad i zniszczenie uczciwości.
SCENA POLITYCZNA W koalicji z SLD Unia Wolności nie utworzy systemu, z którym Polska poradzi sobie w UE Nie zmieniać premiera RYS. JÓZEF KACZMARCZYK JAN MACIEJA Formalnych powodów zmiany premiera jest wystarczająco wiele, by dokonać takiego manewru. Można jednakże dostrzec okoliczności usprawiedliwiające premiera. Niewątpliwie zdaje on sobie sprawę z tego, że rządzenie państwem z pozycji silnego człowieka przyniosłoby mu może nawet pochlebną opinię większości społeczeństwa, ale doprowadziłoby do rozpadu AWS i całej koalicji. Przed oceną wniosku o dymisję premiera należy się zastanowić, co kraj, gospodarka i polskie państwo zyska dzięki takiemu zabiegowi. Osiągnięcia obecnej koalicji Największą historyczną zasługą obecnej koalicji jest przełamanie polityki oportunizmu rządów koalicji SLD - PSL i wyprowadzenie kraju z kręgu powszechnej niemożności. Tamte rządy nie mogły podjąć reform ustrojowych, tj. samorządowej, ubezpieczeń społecznych, opieki zdrowotnej i oświaty, ani reform restrukturyzacji tzw. sektorów konfliktowych, gdyż korzyści ówczesnej koalicji wynikające z niepodejmowania problemów trudnych były większe od korzyści możliwych do osiągnięcia przez angażowanie się na rzecz ich rozwiązania. Niewątpliwie reformy można było lepiej przygotować i wprowadzić w życie. Pewien bałagan był jednak nieunikniony. Nie mam żadnych wątpliwości, że obecny rząd będzie uznany za reformatorski i zajmie trwałe miejsce w historii Polski. Odwlekanie wymienionych reform groziło bowiem paraliżem gospodarki i państwa za kilka lat. Uważam, że warunkiem wykształcenia się systemu politycznego i społecznego, z którym Polska może odrobić zacofanie cywilizacyjne w czasie życia jednego pokolenia i poprawić znacząco poziom życia swych mieszkańców, jest utrzymanie obecnej koalicji. Inny mariaż polityczny nie daje takich szans. Historyczne zasługi Partie i ludzie wchodzący obecnie w skład Unii Wolności wytyczyli kierunek przemian ustrojowych, który po roku 1989 korzystnie zmienił oblicze Polski. Lech Wałęsa odegrał historyczną rolę w obaleniu PRL, a Tadeusz Mazowiecki i Leszek Balcerowicz w tworzeniu zasad ustrojowych III Rzeczypospolitej. Zasługą Mazowieckiego jest wykształcenie się państwa demokratycznego, w którym główne spory rozwiązuje się w sposób negocjacyjny, a nie siłowy. Również jemu trzeba przypisać znaczny zakres redystrybucji dochodu na rzecz biednych. Zasługa Leszka Balcerowicza polega na tym, że najlepiej zrozumiał sposób przeprowadzenia ustrojowej transformacji w Polsce i umiał wcielić go życie. Uznał, iż deficyt budżetowy, nierównowagę rynku, inflację i zadłużenie trzeba rozwiązać w sposób szokowy, podczas gdy sprawę przekształceń własnościowych - stopniowo. Historia potwierdziła słuszność takiego podejścia. Kto poszedł inną drogą - jak to uczyniły np. Rosja, Bułgaria, Ukraina, Rumunia, Białoruś - nie może dotychczas wydźwignąć się z kryzysu. Przezwyciężenie skutków błędnego wyboru drogi transformacji gospodarki centralnie planowanej w rynkową zajmie im dziesięciolecia. Społeczeństwa straciła wiarę w sukces. Zrodziła się nostalgia za starym systemem. Kraje, które wybrały drogę polską - Węgry, Czechy, Słowenia, Estonia, Łotwa i Litwa - mają szansę na przezwyciężenie zapaści cywilizacyjnej w krótkim okresie, czyli w czasie życia jednego pokolenia. Ale pod hasłami wzrostu gospodarczego, troski o finanse państwa, przezwyciężenia deficytu na rachunku bieżących obrotów, zwalczania inflacji, twardych ograniczeń budżetowych nie można zyskać szerokiego poparcia społecznego, choć ich realizacja jest warunkiem osiągnięcia dobrobytu w Polsce. To nie są hasła nośne, miłe dla ucha większości Polaków. Dlatego UW jest i na długo pozostanie partią małą, bez szerokiego poparcia, a jednocześnie posiadającą dobrze zorganizowanych przeciwników. Reformy ustrojowe prowadzące do zbudowania w Polsce współczesnego państwa kapitalistycznego z dobrze rozwiniętą konkurencyjną gospodarką może wprowadzać jedynie UW za pośrednictwem innych partii. Praktycznie ma do wyboru SLD lub AWS. Zastanówmy się, co może przynieść Polsce intelektualne i ideowe zasilenie UW z lewej strony, tj. koalicja z SLD. Na przykładzie Anglii i Niemiec widać, że współczesna lewica ma niewiele do wniesienia w budowanie modelu społeczno-ekonomicznego, w którym ludzie mogliby realizować swoje aspiracje w warunkach globalizacji życia gospodarczego, oznaczającej pełne wystawienia krajowych podmiotów gospodarczych na konkurencję z firmami zagranicznymi. Profesor Michał Nowak z American Enterprise Institute niedawno powiedział, że "globalizacja oznacza koniec socjalizmu, którego istnienie było możliwe dzięki zamknięciu przez rządzących granic swojego państwa i ścisłemu kontrolowaniu tego, co się w nim dzieje". Zobaczmy, jakie wartości programowe oferuje polska lewica. Do wyborów choć blisko, jeszcze daleko Jakie będą wyniki wyborów, nie można przewidzieć na podstawie dzisiejszych sondaży opinii publicznej. Trzeba się bowiem liczyć z tym, że lewicowo-populistyczni konkurenci obecnej koalicji napotkają na ograniczenia w formułowaniu radykalnych haseł wyborczych. Polskie Stronnictwo Ludowe już musiało złagodzić ton swej retoryki, gdyż jako ugrupowanie skrajnie radykalne byłoby łakomym kąskiem, łatwym do połknięcia przez Andrzeja Leppera. Sojuszowi Lewicy Demokratycznej, wbrew zapowiedziom, nie udało się wypracować programu, który byłby jednocześnie radykalny i skuteczny. W istocie, jeśli pominąć wątki krytyczne, w warstwie pozytywnej kierownictwo eksploatuje jedynie trzy postulaty tego programu: wolniejsze obniżenie inflacji, wolniejsze wychodzenie z deficytu budżetowego oraz zachowanie wysokiego opodatkowania bogatych. Do dwu pierwszych wydaje się być bardziej przywiązany Leszek Miller (słynny wykład londyński), a do trzeciego Marek Borowski (postulat nękania bogatych wysokimi podatkami jest niemal stałym punktem jego wypowiedzi telewizyjnych). Realizacja takiego programu nie może jednak przynieść wzrostu gospodarczego ani przezwyciężyć nierówności. Pod tymi trzema hasłami nie można też wygrać wyborów. Liderzy SLD wiedzą, że im obietnice będą bardziej nierealne, tym zwycięstwo wyborcze będzie pewniejsze i wyższe, ale zarazem tym większe będą zastępy niezadowolonych. Po zwycięstwie w wyborach maszerującymi będą ci sami, co przed rokiem, jedynie na ich czele zamiast Millera, Wiadernego, Kalinowskiego, Leppera iść będą inni: biedni, pokrzywdzeni. Przywódcy SLD już doświadczyli, że wygrać wybory w Polsce nie jest trudno (oczy wielu politykom otworzył Stan Tymiński), gorzej jest z utrzymaniem się przy władzy. Dlatego należy oczekiwać, że w miarę zbliżania się wyborów, obietnice będą się stawały skromniejsze. Przywódcy SLD muszą ponadto zdawać sobie sprawę z tego, że duże zaangażowanie się państwa w gospodarkę, przejawiające się utrzymaniem znacznego sektora państwowego, poważnym zakresem regulacji życia gospodarczego i społecznego oraz szeroką redystrybucją, nieuchronnie wykształca system polityczny typu familijnego, tj. o dużej uznaniowości w dostępie do wytworzonego produktu, rozwiniętej korupcji, powszechności nepotyzmu, ograniczonej wolności. Z SLD Unia Wolności nie stworzy systemu, z którym Polska poradzi sobie w UE, a jej gospodarka sprosta wyzwaniom wynikającym z globalizacji. Można poprawić polski kapitalizm Przezwyciężanie słabości polskiego kapitalizmu nie wiedzie zatem przez jego modyfikację za pomocą programu SLD. O wiele więcej można by się spodziewać po wykorzystaniu przez liberałów przesłania płynącego z konserwatyzmu. Nie podlega dyskusji, że efektywne funkcjonowanie gospodarki rynkowej zależy od zapewniania podmiotom gospodarczym stabilnych warunków funkcjonowania tj., stabilizacji makroekonomicznej, niskich podatków, oraz od wystawienia ich na konkurencję zewnętrzną. Zależy też od jakości infrastruktury i oświaty, a więc od tego, czego rynek nie zapewnia samorzutnie. Te uwarunkowania są w pełni uznawane przez liberałów. Dlatego nie negują roli państwa, jedynie postrzegają ja inaczej niż lewica. Jednakże trwały wzrost gospodarczy, niezakłócony wstrząsami społecznymi, zależy od spełnienia ważnych warunków, które nie znajdują się na wysokim miejscu w hierarchii systemu wartości liberałów. Troska o rodzinę w konserwatywno-chrześcijańskiej tradycji, o jej ciągłość, bezpieczeństwo materialne, wychowanie i wykształcenie dzieci jest obowiązkiem największym. Rodzina dostarcza dzieciom dobra, którego nie może dostarczyć państwo, czyli miłości. W rodzinie można znaleźć wzorce godne naśladowania. Wiele spraw rozwiązywanych jest kolektywnie, a więc łatwiej i taniej. Rodzina wyrabia zarazem tak użyteczne dla rozwoju społeczno-gospodarczego cechy człowieka, jak nawyk oszczędzania, poszanowania pieniądza i rzeczy, pracowitość, szacunek dla przełożonego. Rodzina pomaga sobie w nieszczęściu, wskutek czego łatwiej przezwyciężyć przejściowe niepowodzenia. W Polsce z powodu nieodpowiedzialnych działań różnych ruchów feministycznych, nierozumnej postawy rządów, importu złych wzorców, wystąpi spadek ludności do ok. 20 mln w 2050 roku. Kto wie, jakie to wywoła skutki, jaka będzie przyszłość naszego kraju. Czy można zatem tak łatwo odrzucać - jak to czyni UW - politykę prorodzinną? Poprawienie kapitalizmu w Polsce wymaga wzbogacenie programów liberalnych ideami konserwatywnymi. Politycy koalicji powinni zatem podjąć wysiłek na rzecz dobrego funkcjonowania obecnej koalicji, w tym zwalczania warcholstwa politycznego, a nie koncentrować się na śmiesznym dla społeczeństwa poszukiwaniu sposobów obalenia premiera. Ku zazdrości części świata Polakom udaje się od pewnego czasu rozwiązywać problemy wydawałoby się nierozwiązywalne. Miejmy nadzieję, że tak będzie i teraz. Autor jest kierownikiem Zakładu Funkcjonowania Gospodarki Instytutu Nauk Ekonomicznych PAN.
Największą historyczną zasługą obecnej koalicji jest przełamanie polityki oportunizmu rządów koalicji SLD - PSL i wyprowadzenie kraju z kręgu powszechnej niemożności. obecny rząd będzie uznany za reformatorski i zajmie trwałe miejsce w historii Polski. warunkiem wykształcenia się systemu politycznego i społecznego, z którym Polska może odrobić zacofanie cywilizacyjne w czasie życia jednego pokolenia i poprawić znacząco poziom życia swych mieszkańców, jest utrzymanie obecnej koalicji. Partie i ludzie wchodzący obecnie w skład Unii Wolności wytyczyli kierunek przemian ustrojowych, który po roku 1989 korzystnie zmienił oblicze Polski. Ale pod hasłami wzrostu gospodarczego, troski o finanse państwa, przezwyciężenia deficytu na rachunku bieżących obrotów, zwalczania inflacji, twardych ograniczeń budżetowych nie można zyskać szerokiego poparcia społecznego, Dlatego UW jest i na długo pozostanie partią małą, bez szerokiego poparcia.
PRZEMYSł FILMOWY Z likwidowanego Studia Filmowego "Semafor" pracownicy chcą ratować, co się da Reanimacja animacji Produkcja filmowa w "Semaforze" malała od kilku lat, bo telewizja ograniczała zamówienia na animacje, zmniejszała się liczba koprodukcji, ubywało zamówień producentów zagranicznych i krajowych na usługi. Na zdjęciu kadr z filmu "Siedmiomilowe buty". (C) SEMAFOR JERZY WÓJCIK Likwidator łódzkiego Studia Filmowego "Semafor" zaoferował w lutym do sprzedaży nieruchomość z XIX-wieczną willą przy ul. Bednarskiej 42. To jeden z trzech głównych obiektów studia "Semafor". Za kilka tygodni odbędzie się przetarg. Dwie kolejne nieruchomości z budynkami, przy ul Pabianickiej oraz w Tuszynie k. Łodzi, sprzedawane będą po sfinalizowaniu procesu uwłaszczenia. "Semafor" padł w ubiegłym roku. 6 października odwołany został dyrektor, a w dwa dni później w studiu zjawił się likwidator Krzysztof Grabowski. - Decyzję o likwidacji wymusiły twarde prawa ekonomii. Studio przestało produkować filmy, jego zadłużenie pogłębiało się - wyjaśniał "Rz" Stefan Cimaszewski, dyrektor Zespołu Organizacyjno-Prawnego w Komitecie Kinematografii. Przyczyny upadku Produkcja filmowa w "Semaforze" malała od kilku lat, bo telewizja ograniczała zamówienia na animacje, zmniejszała się liczba koprodukcji, ubywało zamówień producentów zagranicznych i krajowych na usługi. Wstrzymano budowę nowego studia. Redukowano zatrudnienie, ale te zabiegi nie były skuteczne. Upadek łódzkich instytucji filmowych zaczął się w początkach lat 90., gdy załamała się planowana przez ówczesnego szefa kinematografii Juliusza Burskiego, koncepcja restrukturyzacji polskiego kina. - Anachroniczne przepisy ustawy o kinematografii pętały inicjatywę. Mecenat Komitetu Kinematografii zgasł, a niezbyt zaradne kierownictwo "Semafora" (przez kilka lat studiem kierował p.o. dyrektor Andrzej Strąk) nie umiało znaleźć metody wyrwania się z zapaści. Ograniczane zamówienia telewizji, pogrążały nas - oceniają dziś lata 90. bezrobotni filmowcy z "Semafora". Rosło zadłużenie wobec skarbu państwa, ZUS, energetyki i szwajcarskiego Sondora. Likwidator zwolnił od razu połowę z czterdziestu pracowników. Zrobił przegląd majątku, pogrupował go w tzw. pakiety i przed czterema tygodniami na pierwszym przetargu sprzedał drobną część zasobów upadłego studia, niezwiązaną bezpośrednio z produkcją filmów, m.in. maszyny do obróbki drewna oraz metalu: piły tarczowe, heblarki, frezarki. Dochód z licytacji był niewielki - 43 tys. zł. - Celem każdej likwidacji jest przede wszystkim zaspokojenie wierzycieli. "Semafor" ma ich wielu - wyjaśnia Krzysztof Grabowski. - Jednak przedsiębiorstwa można likwidować na różne sposoby. Można powiedzieć pracownikom, że ich losy i inicjatywy przestały interesować likwidatora oraz jego mocodawców, bo instytucja upadła. Można także spojrzeć na sprawę szerzej, minimalizować straty, jakie ponosi kultura i ratować, co się da. Liczby i sztuka "Semafor" zasłużył się polskiej animacji. Przez prawie pół wieku realizował filmy rysunkowe, lalkowe, "kombinowane" lalkowo-aktorskie i eksperymentalne. Były one oglądane i nagradzane na świecie. Studio Filmów Lalkowych w Tuszynie, od lat oddział "Semafora", osiągnęło w lalkarstwie mistrzostwo. Robiło je do własnych realizacji i na zamówienie. W "Semaforze" rodziły się wieloodcinkowe seriale, jak choćby francusko-polskie "Przygody Misia Colargola" (53 odcinki), rodzimy lalkowo-aktorski "Miś Uszatek" (104), "Klub Profesora Tutki" (13). W "Semaforze" robili swe filmy studenci i absolwenci "Filmówki" oraz wybitni twórcy polskiej animacji: Edward Sturlis, Daniel Szczechura, Piotr Dumała, Tadeusz Wilkosz. Eksperymentował tam przez kilka lat Zbigniew Rybczyński i zrealizował m.in. uhonorowane Oscarem "Tango". Wie o tym likwidator. - "Semafor" mógł produkować nie tylko dobranocki, ale także filmy animowane dla widza w każdym wieku. - Dlaczego ich nie robił? - zastanawia się. - Popularność amerykańskich pełnometrażowych animacji pokazywanych w Polsce dowodzi, że dorośli widzowie chcą je oglądać. Nie chciałbym, aby pieniądze przesłoniły wszystko, a polskie dzieci musiały oglądać wyłącznie kreskówki z awanturami bohaterów koreańskich albo amerykańskich. Nasza telewizja kupuje je dlatego, że są tańsze. I przyczynia się do upadku rodzimej twórczości, dlatego staram się ratować, co można - dodaje likwidator. Grupa byłych pracowników Studia Filmowego "Semafor", zawiązała spółkę Se-Ma-For. Wynajmuje pokój w kamienicy studia przy Pabianickiej, kończy dwa rozpoczęte filmy i planuje nowe. - Uznaliśmy, że najcenniejszą częścią w naszej produkcji animowanej jest realizacja filmów lalkowych. Mistrzów lalkarzy nie ma na świecie wielu. Postanowiliśmy zatem ocalić tę produkcję oraz najwcześniejszą nazwę studia - mówi Zbigniew Żmudzki, były kierownik Zakładu Realizacji Filmów "Semafora", obecnie szef 13-osobowej spółki Se-Ma-For. Akcja ratunkowa - Zależało nam również na dokończeniu dwóch zaawansowanych filmów dla telewizji. Są to "Supełki na sznurowadle" Stanisława Lenartowicza i "Podróż Doktora Mordziaczka", dziewiąty odcinek z serii "Mordziaki", reżyserowany przez Mariana Kiełbaszczaka. Zacząłem pertraktować z TVP, aby nie przerywano tej produkcji- dodaje kierownik Żmudzki. - Zwróciliśmy się do szefa Komitetu Kinematografii o umożliwienia nam korzystania z najstarszej nazwy studia. Tadeusz Ścibor-Rylski, przewodniczący KK, zgodził się. W grudniu 1999 r. zarejestrowaliśmy spółkę - dodają jej sygnatariusze. - Myślimy teraz o powołaniu fundacji Se-Ma-For, która zajęłaby się m.in. egzekwowaniem praw autorskich filmowców animatorów, promowaniem ich dorobku, umożliwianiem startu debiutantom. Zamierzamy zakupić na przetargu w "Semaforze" potrzebny, choć leciwy sprzęt, realizować nie tylko animacje. Powstaje już dokument o Antonim Bohdziewiczu "Człowiek zwany Czwartkiem", reżyserem jest Leszek Baron. A w bliskich planach mamy film lalkowy, przygotowywany w koprodukcji z Duńczykami. W innym pokoju kamienicy "Semafora" były p.o. dyrektor Andrzej Strąk spotyka się z kilkunastoosobową grupą byłych pracowników. Zamierzają powołać "swoje" stowarzyszenie realizatorskie, również z nazwą likwidowanej firmy w szyldzie. Też chcą zakupić potrzebne im kamery, sprzęt i robić filmy animowane. - Wyposażenie likwidowanego studia: kamery, stoły montażowe, oświetlenie pogrupowaliśmy w tzw. pakiety. Będą je mogli kupić wedle potrzeb realizatorzy należący do spółki Se-Ma-For, ci związani z powstającym stowarzyszeniem, a także filmowcy niezwiązani z byłym "Semaforem"; w budynku przy Pabianickiej od dawna wynajmowały pomieszczenia różne firmy filmowe - mówi likwidator. - Uważam, że wyprzedawany sprzęt powinien służyć kinu - akcentuje. Co się stanie z filmami "Semafora", rekwizytami, lalkami? - Filmy są własnością skarbu państwa. Dziś sprzedajemy telewizjom wyłącznie licencje na ich emisje. W zarządzeniu o likwidacji "Semafora" zapisano, że Komitet Kinematografii wytypuje instytucje kinematografii, którym przekazany zostanie dorobek filmowy - wyjaśnia likwidator. Likwidacja zaczęła się. Finał wydaje się odległy. Likwidator musi wyjaśnić jeszcze sporo spraw majątkowych, a sądy pracują nieśpiesznie. Czy pierwsze przetargi ujawnią konflikty, dowiemy się wkrótce. Wartość majątku "Semafora" oszacowano wstępnie na 5-5,5 mln zł; koszty utrzymania likwidowanej instytucji sięgają obecnie ok. 97 tys. zł (przed likwidacją 150 tys.). Zadłużenie studia wobec ZUS przekroczyło 600 tys. złotych; za zużytą energię elektryczną i wodę powinien "Semafor" zapłacić ponad 500 tys.; za uwłaszczenie studia - 430 tys. zł; 194 tys. ma zwrócić Funduszowi Świadczeń Pracowniczych. Dług wobec szwajcarskiej firmy Sondor za sprzęt do nagrywania dźwięku sprowadzony do Łodzi przed laty, przekroczył 5 mln zł. Czy likwidowany "Semafor" zostanie zobligowany do spłaty tej wierzytelności, zadecyduje Szwajcarski Sąd Federalny w Lozannie.
"Semafor" padł w ubiegłym roku. Decyzję o likwidacji wymusiły twarde prawa ekonomii. Studio przestało produkować filmy, jego zadłużenie pogłębiało się. Produkcja w "Semaforze" malała od kilku lat, bo telewizja ograniczała zamówienia na animacje, zmniejszała się liczba koprodukcji, ubywało zamówień producentów zagranicznych i krajowych. Wstrzymano budowę nowego studia. Redukowano zatrudnienie, ale te zabiegi nie były skuteczne. Upadek łódzkich instytucji filmowych zaczął się w początkach lat 90. "Semafor" zasłużył się polskiej animacji. Przez prawie pół wieku realizował filmy rysunkowe, lalkowe, "kombinowane" lalkowo-aktorskie i eksperymentalne. Były one oglądane i nagradzane na świecie. Likwidacja zaczęła się. Finał wydaje się odległy. Czy pierwsze przetargi ujawnią konflikty, dowiemy się wkrótce.
ROZMOWA Prezes NBP Hanna Gronkiewicz-Waltz o projekcie budżetu na 2001 rok Podwyższenie stóp jest realne FOT. ANDRZEJ WIKTOR Rz: Rząd przyjął w piątek założenia budżetowe na 2001 rok. Jak się Pani podoba ten projekt? HANNA GRONKIEWICZ-WALTZ: Każdy budżet trzeba oceniać z dwóch perspektyw: krótkookresowej, dotyczącej roku, w którym będzie obowiązywał, i średnio- czy też długoterminowej, a więc jego skutków na kolejne lata. Ta druga jest bardzo ważna dla Narodowego Banku Polskiego. Z punktu widzenia tylko 2001 roku można powiedzieć, że jest to budżet trochę bardziej restrykcyjny, zmniejszający deficyt finansów publicznych, w porównaniu z obecnym rokiem. Ale dla NBP ta restrykcyjność nie jest wystarczająca, bo nie zmniejszy deficytu obrotów bieżących bilansu płatniczego, który jest największym zagrożeniem dla stabilizacji makroekonomicznej. A więc już jako budżet na rok 2001 stanowi on za mały postęp w stosunku do 2000 roku. Oczywiście jest poprawa w liczbach, bo deficyt finansów publicznych na poziomie 1,7 proc. jest o 1 pkt. proc. mniejszy niż 2,7 proc. zakładane w tym roku. Ale trzeba pamiętać, że ten postęp będzie osiągnięty poprzez utrzymanie wydatków budżetowych na zbliżonym poziomie, a jednocześnie nastąpi jednorazowe zwiększenie dochodów dzięki sprzedaży licencji na telefonię komórkową UMTS. Gdyby nie ten zabieg, deficyt fiskalny wyniósłby aż 2,6 proc. PKB. Ten dodatkowy dochód z UMTS jest mylący w ocenie finansów publicznych w średniej perspektywie kilku lat. NBP walczy o to, żeby deficyt budżetowy spadał systematycznie, tymczasem zmniejszanie deficytu w 2001 roku jednorazowym dochodem z UMTS, tak jak jednorazowe są dochody z prywatyzacji, takiej szansy nie daje. Prywatyzacja będzie dobiegać końca, dochody z tego tytułu kurczą się, licencje zostaną sprzedane, i w 2003, a nawet w 2002 r. mogą pojawić się już napięcia w budżecie. Na te lata przypada bowiem znaczny wzrost kosztów obsługi zadłużenia zagranicznego. Z punktu widzenia średniookresowego jest to więc budżet zdecydowanie za mało restrykcyjny, który zwiększa ryzyko destabilizacji gospodarczej w roku 2002 i kolejnych latach. A jeśli dodamy do tego wybory parlamentarne i niepewną sytuację polityczną, to ryzyko może się zwiększyć już w 2001 roku. Chociaż rozumiem, że minister finansów nie miał wielkiego pola manewru, jeśli ponad 60 proc. przyszłorocznych wydatków stanowią wydatki sztywne. Jaka będzie w tej sytuacji polityka pieniężna? Ciężar odpowiedzialności przesuwa się znów na politykę pieniężną. Chcielibyśmy, żeby ten używany przez Ministerstwo Finansów deficyt ekonomiczny był obniżony do ok. 0,5 proc. Wtedy ryzyko inwestowania w Polsce nie zwiększyłoby się. Wyższy deficyt będzie ciążył na polityce pieniężnej i znów to "policy mix" będzie niewłaściwe: zbyt luźna polityka fiskalna i restrykcyjna, prawdopodobnie nawet bardziej niż obecnie, polityka pieniężna. Wysokie stopy procentowe spowodują wolniejszy wzrost inwestycji i prognoza wzrostu produktu krajowego brutto o 5,7 proc. w 2001 roku okaże się nierealna. Wydatki będą takie, jakie są, bo znaczna część jest sztywnych, a dochody się zmniejszą i wtedy deficyt finansów publicznych wzrośnie. W ocenie NBP, prognoza 5,7 proc. wzrostu PKB jest zbyt optymistyczna. Minister Bauc założył, że w tym roku obniżki stóp procentowych nie będzie i to zgodne jest z oczekiwaniami rynku. A co z podwyżką? Czy jest możliwa? Ostatecznie decyduje o tym 10-osobowa Rada Polityki Pieniężnej. W moim odczuciu, dzisiaj wyraźnie widać, że podwyżka stóp procentowych w lutym była za mała, żeby zbliżyć się do celu inflacyjnego. Jej skala powinna być zbliżona do tej z listopada 1999 roku i wynieść 2-3 punkty procentowe. Żaden ruch prawdopodobnie nie wpłynie już na wykonanie celu inflacyjnego na 2000 rok. I dlatego należy jak najszybciej, czyli w sierpniu, określić cel inflacyjny na 2001 rok. Nie może on być zbyt łatwy, ale też musi być realny. Nie można sobie pozwolić na to, żeby kolejny rok nie wykonać celu. Wtedy zastanowimy się, jaką politykę stóp procentowych prowadzić, żeby cel - przy pewnym wysiłku - osiągnąć. Jeśli trzeba będzie, to zaostrzyć ją. Być może wykonanie celu na 2001 rok będzie wymagało zwiększenia restrykcyjności polityki pieniężnej już w tym roku, bo takie decyzje skutkują z kilkumiesięcznym opóźnieniem. Zaostrzanie polityki pieniężnej może być rozumiane dwojako: jako utrzymywanie niezmienionych stóp procentowych przy spadającej inflacji, jak również jako podwyższanie stóp. Które z nich ma Pani na myśli? Obie możliwości wchodzą w grę. Podwyższenie stóp jest realne. Ale to, moim zdaniem, będziemy wiedzieć po określeniu celu inflacyjnego na 2001 rok. Z tego, co powiedziała Pani o zbyt małej lutowej podwyżce, wynika, że jest Pani zwolennikiem zdecydowanych posunięć w polityce pieniężnej. Tak. W naszych warunkach, inflacji dwucyfrowej lub bliskiej tego poziomu, jestem zwolennikiem ruchów większych. To nie znaczy, że nie można czasem podnieść stóp o 1 punkt, dla wygładzenia pewnych trendów, jeśli na przykład ryzyko niewykonania celu inflacyjnego jest bardzo małe. Ale tendencję inflacyjną można odwrócić tylko istotniejszą podwyżką stóp. Jestem za ostrożnymi obniżkami, a bardziej zdecydowanymi podwyżkami stóp procentowych. Moim zdaniem, to jest bardziej skuteczne. Oczywiście zawsze decyzja Rady Polityki Pieniężnej jest kompromisem między indywidualnymi punktami widzenia. Czy przedstawiona w założeniach budżetowych prognoza inflacji średniorocznej w 2001 r. na poziomie 6,1 proc. jest realna? NBP posługuje się wskaźnikiem liczonym w skali grudzień do grudnia. Nie mieliśmy specjalnych zastrzeżeń do rządowej prognozy indeksu średniorocznego. Ale pozostaje moje wcześniejsze zastrzeżenie. Jeśli PKB nie osiągnie zakładanego poziomu wzrostu w wysokości 5,7 proc., to przy niezmienionych wydatkach budżetowych, a przecież większość jest sztywna, ten wskaźnik inflacji staje się mniej realny. A jaka będzie inflacja na koniec tego roku? Cel 5,4-6,8 proc. na pewno jest zagrożony, ale moim zdaniem tegorocznymi decyzjami już tego zagrożenia prawdopodobnie nie zmniejszy się. Powiedziała Pani, że projekt budżetu nie jest korzystny dla obrotów bieżących. Tak, bo nie zmniejsza popytu wewnętrznego. Czy bardzo dobre dane o obrotach bieżących w maju były jednorazowe, czy też mamy szansę na utrzymanie się tej tendencji? Rzeczywiście, maj był nadspodziewanie dobry, a moim zdaniem pozytywna tendencja będzie się utrzymywać. Nie wydaje mi się, by deficyt poniżej 400 mln USD miał szansę się powtórzyć, ale myślę, że każdy kolejny miesiąc będzie lepszy od wyniku osiągniętego w podobnym okresie ubiegłego roku. A ile wyniesie deficyt obrotów bieżących na koniec tego roku? Zakładamy, że ok. 7,5 proc. zarówno w tym roku, jak i następnym. I to jest ciągle niebezpieczny poziom. Może się też tak zdarzyć, że ten rok będzie lepszy, a przyszły na poziomie 7,5 proc. PKB. I to będzie psychologicznie niedobre, bo nastąpiłby wzrost deficytu obrotów bieżących. Dane majowe poprawiły nastroje na rynku, rzadziej teraz mówi się o możliwości wystąpienia kryzysu walutowego w Polsce. Czy sądzi Pani, że jesteśmy już bezpieczni? Sytuacja jest niewątpliwie lepsza niż była, ale w perspektywie kilku lat będzie zależała od determinacji w ograniczaniu deficytu finansów publicznych. Ryzyko destabilizacji cały czas istnieje. Poziom deficytu obrotów bieżących 7,5 proc. PKB jest zbyt ryzykowny. Może on pojawić się przejściowo, ale nie na dłużej. Za stabilny, choć ciągle wysoki, uznałabym ok. 6 proc. Wyższy oznacza, że pojedyncze negatywne wydarzenie w Polsce czy na zewnątrz wystawia nas na ryzyko destabilizacji. Każde może być katalizatorem. Nie musi doprowadzić do kryzysu, ale może. Rozmawiała Anna Słojewska
Prezes NBP Hanna Gronkiewicz-Waltz o projekcie budżetu na 2001 rok budżet na rok 2001 stanowi za mały postęp w stosunku do 2000 roku. NBP walczy, żeby deficyt budżetowy spadał systematycznie. Sytuacja jest niewątpliwie lepsza niż była, ale w perspektywie kilku lat będzie zależała od determinacji w ograniczaniu deficytu finansów publicznych. Ryzyko destabilizacji cały czas istnieje.
RZĄD O wsi, stanowiskach negocjacyjnych z Unią Europejską i mieszkaniach Dwukrotna renta dla rolnika Rolnik, który pięć lat przed przejściem na emeryturę przekaże (sprzeda) innemu rolnikowi gospodarstwo rolne powyżej 5 hektarów, będzie mógł dostawać przez te pięć lat rentę strukturalną równą dwukrotności renty minimalnej. Powstałe w wyniku takiego przekazania gospodarstwo nie może jednak mieć mniej niż 15 ha - postanowił wczoraj rząd, przyjmując jeden z dwóch nie uzgodnionych w ubiegłym tygodniu punktów "Spójnej polityki strukturalnej obszarów wiejskich i rolnictwa". Rząd spodziewa się, że zainteresowanie rolników rentami strukturalnymi może być bardzo duże, więc dla ostrożności przyjmuje, że rocznie na tego typu rentę będzie przechodzić 10 tys. rolników. Wypłata rent będzie kosztować rocznie ok. 50 mln zł. Licząc, że przez trzy lata co roku przybywałoby kolejnych 10 tys. rolników zainteresowanych rentami, łączny koszt ich wypłat wyniósłby przez ten czas 300 mln zł. Te trzy lata to okres przed przyjęciem do UE, kiedy to renty strukturalne musiałyby być w całości finansowane z budżetu państwa. W okresie poakcesyjnym (cztery lata) mogłyby być w 75 proc. finansowane przez Unię Europejską. Rolnik, który chciałby dostać rentę, musiałby w całości sprzedać innemu rolnikowi swoje gospodarstwo. W zamian, do czasu przejścia na zwykłą emeryturę, dostawałby rentę strukturalną równą 2-krotności renty minimalnej. Jeżeli gospodarstwo byłoby przekazywane przez małżeństwo rolników, to każde z nich mogłoby dostać 1,5 renty minimalnej, a więc oboje dostawaliby w sumie 3-krotność renty minimalnej. Warunkiem wejścia w życie tego programu jest, by był on spójny z dotychczasowym programem przechodzenia na wcześniejszą emeryturę i by nie doszło do nagłego odejścia z gospodarstw zbyt wielu rolników. Dziś, przy obecnym systemie wcześniejszych emerytur, przechodzi na nie rocznie ok. 15 tys. rolników. Rząd liczy, że w nowym systemie przechodzących będzie mniej, bo nie każdy rolnik ma gospodarstwo o powierzchni co najmniej 5 ha. - Na 15 krajów Unii Europejskiej 10 z nich stosuje taki system rent - powiedział po posiedzeniu rządu wiceminister rolnictwa Henryk Wujec. Rząd przyjął też drugi nie uzgodniony w ubiegłym tygodniu punkt "Spójnej polityki strukturalnej", dotyczący poprawy oświaty na wsi. Pakt dla rolnictwa Ministrowie zaakceptowali wstępnie "Pakt dla rolnictwa i obszarów wiejskich", przedstawiający średnio- i długookresowe działania na rzecz rolnictwa. Pakt musi być zgodny z przygotowywaną ustawą budżetową na 2000 r., więc rząd przyjmie go prawdopodobnie w przyszłym tygodniu. Podstawowym celem paktu jest zrównanie szans rozwoju ludności zamieszkującej obszary wiejskie z tymi, jakie ma ludność miejska. Jak powiedział wczoraj wiceminister Wujec, rząd chciałby, by w okresie przed i poakcesyjnym w rolnictwie powstało ponad 600 tys. nowych miejsc pracy, wybudowanych zostało 80 tys. dróg, a zalesionych byłoby ok. 200 tys. ha gruntów, zaliczanych do V i VI klasy. Na realizację paktu potrzebne będą niemałe środki finansowe, które w części będą pochodzić z bezzwrotnej pomocy Unii Europejskiej. Szansa uzyskania tego wsparcia (w wysokości blisko 200 mln euro rocznie przez okres 7 lat) powstanie już w przyszłym roku (tzw. fundusz SAPARD). O tym, czy zostanie ona wykorzystana, przesądzi jakość przygotowanych przez Polskę projektów restrukturyzacji rolnictwa i wsi oraz gotowość rządu do współfinansowania tych przekształceń. Tymi właśnie kwestiami zajmuje się "Spójna polityka strukturalna rozwoju obszarów wiejskich i rolnictwa", który to dokument przekazany zostanie wkrótce Unii Europejskiej. Kolejne stanowiska Oprócz stanowiska negocjacyjnego w dziedzinie swobodnego przepływu kapitału (problem nabywania ziemi przez cudzoziemców), rząd przyjął również dwa inne stanowiska negocjacyjne, w kwestii polityki transportowej i swobody świadczenia usług. W obu przypadkach Polska wystąpi o pewne okresy przejściowe. W dziedzinie transportu rząd wystąpi o 3-letni okres przejściowy po przystąpieniu do UE przed ostatecznym otwarciem rynku transportu lotniczego. Wcześniej jednak, zapewne 1 stycznia 2001 r., Polska przystąpiłaby do tzw. europejskiego obszaru swobodnego nieba, znosząc kontrolę cen biletów lotniczych i dopuszczając do obsługi lotów tzw. przewoźników "trzecich" (nie będących przewoźnikiem narodowym kraju docelowego linii). Stopniowo gwarantowany udział LOT w rynku malałby z 45 do 40, 35 i 30 proc. Równocześnie jednak polski przewoźnik miałby prawa do przejęcia 55, 60, 65 i 70 proc. rynku, gdyby ukazał się konkurencyjny. Pozwoliłoby to na zasadniczy spadek cen biletów i poprawę jakości usług. 1 stycznia 2006 r. nastąpiłaby pełna liberalizacja rynku - każdy unijny przewoźnik mógłby bez ograniczeń obsługiwać linie wewnątrz Polski oraz z Polski i do Polski. Stanowisko rządu, zakładające szybką prywatyzację LOT, jest dość ambitne i jest mało prawdopodobne, aby Brukseli udało się wymusić skrócenie tego kalendarza. Również kilka lat po przystąpieniu do UE (zapewne w 2006 r.) Polska wypełni unijny wymóg przywrócenia rentowności kolei. Nie sprecyzowano natomiast, jak szybko nasz kraj dostosuje się do unijnych norm twardości dróg, które wytrzymują 11,5 tony nacisku na oś (w Polsce najczęściej mniej niż 5 ton). Zdaniem przedstawicieli rządu, potrzeba na to 15-25 lat. Rząd odstąpił natomiast od ubiegania się o okres przejściowy przed przyjęciem unijnych norm bezpieczeństwa, socjalnych, technicznych czy ekologicznych wobec krajowych firm transportowych. W przyjętym wczoraj stanowisku w sprawie swobody przepływu usług rząd wystąpił natomiast do UE o odłożenie o 5 lat poza datę członkostwa wymogu posiadania przez banki spółdzielcze 1 mln euro kapitałów. Dziś z tego powodu większość z nich musiałaby zrezygnować ze swojej działalności. Program mieszkaniowy Rząd przyjął założenia polityki mieszkaniowej państwa na lata 1999-2003. Punktem wyjścia jest likwidacja od 2000 r. "dużej" ulgi budowlanej i "małej" ulgi remontowej. Osoby, które już zaczęły lub jeszcze zaczną do końca 1999 r. inwestycję, mogłyby korzystać z ulgi podatkowej maksymalnie przez trzy lata, a więc do końca 2002 r. Stopniowo wygasałby też system dopłat do starych kredytów spółdzielczych, których wielkość ocenia się na ok. 5,5 mld zł (jesienią ma być gotowa ustawa o restrukturyzacji PKO BP). Docelowo wygasałyby też wypłaty premii gwarancyjnych dla właścicieli książeczek mieszkaniowych. W zamian ruszyłby program "Własne mieszkanie" dla rodzin, które nie mają wystarczająco dużo pieniędzy na zakup mieszkania i muszą korzystać z kredytu bankowego. Rząd postanowił, że nie będzie można odliczać odsetek od tego kredytu od podstawy opodatkowania. Ministrowie wybrali inny wariant pomocy państwa: budżet dopłacałby do odsetek od kredytu (dopłaty sukcesywnie malałyby). W sierpniu mają trwać prace nad ustawą o tym programie. Prowadzone byłyby też prace nad ustawą o kredycie remontowym oraz ustawą zmieniającą system kas mieszkaniowych (zakładającą regularne oszczędzanie na porównywalnej do rynkowej stopie procentowej, z promesą uzyskania taniego kredytu po zakończeniu oszczędzania). Urząd Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast zakłada, że w październiku rząd przyjąłby te projekty i przesłał do Sejmu. Natomiast w najbliższym czasie powinien trafić do KERM projekt ustawy o zmienionych dodatkach mieszkaniowych (dotacje budżetowe przekazywane gminom na dodatki byłyby powiązane z polityką czynszową; ma to zmusić gminy, by ustalały czynsze na poziomie pozwalającym pokryć koszty eksploatacji i remontów budynków). Wkrótce do KERM ma być też przesłany projekt ustawy o ochronie lokatora oraz socjalny program mieszkaniowy. Natomiast wczoraj rząd przyjął projekt nowelizacji ustawy o własności lokali. W 1999 r. wydatki budżetu na sferę mieszkaniową i podatkowe ulgi budowlane będą kosztować łącznie 5,4 mld zł. W 2000 r. byłoby to 5,9 mld zł, w 2001 r. - 5,3 mld zł, w 2002 r. - 5,4 mld zł, w 2003 r. - 5,5 mld zł. - Rada Ministrów przyjęła sprawozdanie finansowe z działalności Agencji Mienia Wojskowego za okres od 1 października 1997 r. do 31 grudnia 1998 r. D.E.
Rolnik będzie mógł dostawać przez pięć lat rentę strukturalną równą dwukrotności renty minimalnej - postanowił rząd, przyjmując jeden z punktów "Spójnej polityki strukturalnej obszarów wiejskich i rolnictwa".Rząd spodziewa się, że zainteresowanie rentami strukturalnymi może być bardzo duże. Oprócz stanowiska negocjacyjnego w dziedzinie swobodnego przepływu kapitału rząd przyjął również dwa inne stanowiska negocjacyjne, w kwestii polityki transportowej i swobody świadczenia usług. W obu przypadkach Polska wystąpi o okresy przejściowe. Rząd przyjął założenia polityki mieszkaniowej państwa. Punktem wyjścia jest likwidacja ulgi budowlanej i remontowej. Osoby, które już zaczęły lub jeszcze zaczną do końca 1999 r. inwestycję, mogłyby korzystać z ulgi maksymalnie przez trzy lata, a więc do końca 2002 r. W zamian ruszyłby program "Własne mieszkanie" .
Tak liczne występowanie inskrypcji pielgrzymich w budowli sakralnej jest zjawiskiem niespotykanym we wschodnim chrześcijaństwie Tajemnica królów nubijskich Apostołowie: Piotr (z prawej) i Jan (z lewej) FOT.(c) BOGDAN ŻURAWSKI KRZYSZTOF KOWALSKI Pustynia nieopodal Banganarti nad Nilem, między III i IV kataraktą. Archeologiczny wykop sięga siedmiu i pół metra. Robotnicy czują się w nim nieswojo, dlatego co pół godziny schodzi na jego dno archeolog, aby dodawać im ducha. Teraz stoi tam dr Bogdan Żurawski, właśnie przed chwilą dokonał odkrycia - ma przed sobą nietkniętą przez rabusiów kaplicę-kryptę grobową pokrytą średniowiecznymi malowidłami ściennymi i napisami sporządzonymi czarnym tuszem. Na zamurowanym wejściu trzy krzyże świadczą o trzech pochowanych w środku zmarłych. To trzej królowie. Ale nie Kacper, Melchior i Baltazar. Ci tutaj żyli około tysiąca lat później. W bliźniaczych kryptach spoczywa dwudziestu monarchów. Tak sądzą archeolodzy, bo tylu przedstawiają portrety wewnątrz kościoła wzniesionego nad podziemiami. Kościół o wymiarach 25 x 25 m odkryli Polacy w ubiegłym roku, krypty grobowe - w połowie marca. Zawierają groby chrześcijańskich władców Nubii. Korzenie Starożytni Egipcjanie nazywali tę krainę Kusz; Grecy - Etiopią, Rzymianie - Nubią. Leży ona nad Nilem, między I a IV kataraktą, Asuanem a Chartumem, na obszarze współczesnego Egiptu i Sudanu. Kto dotarł do nilowej wyspy Elefantyna w Egipcie (zachęcają do tego biura podróży), ten już postawił nogę w historycznej Nubii. Encyklopedie sprzed pierwszej wojny określają jej terytorium na blisko 800 tys. km kw., zaś ludność na około miliona. Jeszcze na początku XX wieku dominowały tam plemiona Kenusi i Mahassi, lecz dziś stosunki antropologiczne są dużo bardziej skomplikowane i nierozpoznane. Na tym terytorium od epoki kamienia ścierały się wpływy egipskie i afrykańskie. Tędy przebiegał od niepamiętnych czasów szlak handlowy między Morzem Śródziemnym a wnętrzem i południem kontynentu. Z Nubii i przez Nubię płynęło do Egiptu złoto, potem żelazo, a przez cały czas niewolnicy. Właśnie w Nubii, na zapleczu państwa faraonów, wykształciło się w I tysiącleciu p.n.e. państwo Kusz. Przedmioty odkopane w jego dwóch stolicach - starszej Napata i młodszej Meroe - zdobią wszystkie podręczniki sztuki starożytnej. Burzliwe były relacje między Nubią a potężnym sąsiadem z północy. Wzajemne najazdy powtarzały się regularnie. Wprawdzie Egipt dominował kulturowo i gospodarczo, ale militarna siła Nubii, zwłaszcza jej jazda, były nieustannym zagrożeniem. Ostatecznie Nubia uległa podbojowi faraonów XVIII dynastii (1570 - 1345 p.n.e.). Z kolei za rządów słabej dynastii XX (1200 - 1085 p.n.e.) odzyskała niepodległość i właśnie wtedy powstało państwo Kusz. Jego potęga rosła, aż doszło do tego, że - na krótko - zawładnęło Egiptem. XXV dynastia egipska (715 - 663 p.n.e.) nazywana jest nubijską, ponieważ na egipskim tronie zasiadali czarni faraonowie z głębi afrykańskiego lądu. Gdy Rzym zawładnął Egiptem, nie sięgnął już królestwa Kusz. Wiodło ono niezależny politycznie żywot, wchodziło w układy z imperium. Właśnie wtedy, w III wieku n.e., w państwie pojawiły się plemiona Nuba - to od nich wywodzi się nazwa Nubia. Krzyż Około 350 roku n.e. król Ezana władający państwem Aksum (tereny dzisiejszej Etiopii, miasto o tej nazwie istnieje do dziś) podporządkował sobie część Nubii. Królestwo Aksum było już schrystianizowane, toteż od tej pory nowa religia zaczyna przenikać na obszary, na których czczono wcześniej bóstwa egipskie, greckie, rzymskie i oczywiście rdzenne afrykańskie. Nubii nikt nie ochrzcił jak choćby Polski, ona sama z wolna nasączała się tą wiarą. Jakie było to najstarsze nubijskie chrześcijaństwo? -Takie jak gdzie indziej w owym czasie - stwierdza dr Tomasz Waliszewski z Instytutu Archeologii Uniwersytetu Warszawskiego. - Dopiero Paweł poniósł je "pomiędzy pogany", czyli poza Palestynę, do społeczności nieżydowskich. Ten "exodus" spowodował, że w pierwszych wiekach nowej ery powstała prawdziwa mozaika Kościołów, istny perski dywan: ortodoksi, prawosławni, grekokatolicy, koptowie, monofizyci, jakobici, melkici, maronici, Kościoły z rodowodem bizantyjskim, syryjskim, etiopskim, natchnieni mnisi reformatorzy zakładający nowe wspólnoty, odłamy wiernych naśladujących anachoretów... Wiele z tych nurtów docierało oczywiście do Nubii, lecz najsilniejsze źródło nubijskiego chrześcijaństwa biło w egipskiej Aleksandrii. Za panowania Justyniana I aleksandryjski kapłan Julian zaszczepił w Nubii monofizytyzm. Teodozjusz, monofizycki patriarcha aleksandryjski, wyświęcił Longina na biskupa Nubii. Toteż naturalną koleją rzeczy Nubijczycy pozostawali pod wpływem aleksandryjskich monofizytów, zaś ci byli związani z chrześcijaństwem koptyjskim. Kim byli Koptowie? "Chrześcijańskimi potomkami starożytnych Egipcjan" - jak obrazowo określa ich prof. Lech Krzyżaniak - zarówno pod względem metrykalnym, jak i wyznaniowym. Swoją tradycję i wiarę w dogmaty czerpali znad Nilu. Tak było. W łonie chrześcijaństwa koptyjskiego, w Aleksandrii wyodrębnił się nurt uznający tylko jedną, czyli boską naturę Chrystusa, odrzucający Jego naturę ludzką. Sobór w Chalcedonie potępił w 451 roku monofizytyzm. Od tamtej pory Koptowie stanowią w chrześcijaństwie odrębną grupę. Wiele wskazuje, że właśnie takie było chrześcijaństwo w Nubii. Prawdopodobnie kościół w Banganarti był pod wezwaniem Archanioła Rafała FOT. (c) BOGDAN ŻURAWSKI Polityka W drugiej połowie IV wieku n.e. na gruzach królestwa Kusz powstało państwo Nobadów, związane z tajemniczą populacją nazywaną przez archeologów "X". Jego dzieje dalekie są od poznania. W każdym razie, w VI wieku jego chrystianizacja była daleko zaawansowana. Tak daleko, że w 564 roku zostało to potwierdzone oficjalnie. Państwo Nobadów nie było monolitem, w jego obrębie zawiązały się chrześcijańskie państewka - Mukurra, Meris, Alwa, zresztą zwalczające się wzajemnie. Te waśnie nie przeszkadzały jednak istnieniu kultu. Przeciwnie, rozkwita on od VI wieku, powstają liczne kościoły, klasztory. I właśnie wtedy następuje coś, co wedle dzisiejszych pojęć powinno podciąć nubijskie chrześcijaństwo: arabskie podboje. 0koło 650 roku Arabowie zaczynają najazdy na Nubię. Odtąd, jak niegdyś chrześcijaństwo, tak teraz islam zaczyna z wolna sączyć się do tej krainy. Lecz bez przemocy, bez nawracania mieczem, w ramach chrześcijańskiej państwowości. Dziwne, a jednak tam i wtedy było to możliwe. W Nubii, krainie obleganej przez żywioł muzułmański, dominowali wciąż chrześcijanie. Czuli się na tyle bezpiecznie, byli na tyle zamożni, że wznosili budowle związane z kultem. Islam miał zwyciężyć dopiero w XIV wieku. Dopiero w 1350 roku chrześcijański król Nubii miał przejść na wiarę Proroka. Ale do tego czasu w najlepsze budowano kościoły. Właśnie jedną z takich świątyń, o której nubiolodzy dotychczas nie wiedzieli nic, odkopali w ubiegłym roku polscy archeolodzy w Banganarti; a w marcu tego roku - natrafili pod nim na królewskie grobowce: - Jest to niezwykłe odkrycie, gdyż w żadnym ze znanych kościołów nubijskich nie zachowało się aż tyle przedstawień władców, nie mówiąc już o ich grobowcach. Świadczy to zarówno o randze tego miejsca, jak i zamożności jego fundatorów - podkreśla Magdalena Łaptaś z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, naoczny świadek tegorocznego odkrycia. Pielgrzymi Doktor Bogdan Żurawski: "Nie ulega dla mnie wątpliwości, że odkryliśmy kaplice pośmiertnego kultu królewskiego. Zostały wzniesione najpóźniej w VII wieku, a więc w okresie formowania się chrześcijańskiej państwowości nubijskiej. Tym bardziej że w dwóch przypadkach portretom towarzyszyły kommemoratywne inskrypcje dedykacyjne. Trzeba bowiem wiedzieć, że władca Nubii był jednocześnie zwierzchnikiem nubijskiego Kościoła, właścicielem całej ziemi w królestwie i jedyną osobą spoza kleru mającą prawo wstępu do sanktuarium kościoła". Toteż nic dziwnego, że w tym obiekcie sakralnym, z kaplicami i grobami władców, uprawiano ich pośmiertny kult i że był on najpopularniejszym w Nubii miejscem pielgrzymek. Ze względu na relikwie kościół został otoczony murem obronnym. Liczba inskrypcji pozostawionych w kaplicach przez pątników przyprawia o zawrót głowy. Co jakiś czas starsze napisy pokrywano cienką zaprawą, aby uczynić miejsce dla nowych. Doktor Adam Łajtar, epigrafik pracujący w tym roku na wykopaliskach z archeologami, opowiada o napisach: "Ściany kościoła w Banganarti pokrywają oprócz malowideł także bardzo liczne inskrypcje wydrapane w tynku lub rzadziej malowane czarną farbą jako pamiątki wizyt składanych przez różne osoby świeckie i duchowne. W dotychczas odsłoniętej partii budowli można się doliczyć około 200 inskrypcji, przy czym w niektórych miejscach, na przykład na filarach przy wejściu do apsyd, napisy przylegają szczelnie do siebie, a nawet zachodzą jeden na drugi, tworząc prawdziwy gąszcz. Tak liczne występowanie inskrypcji pielgrzymich w budowli sakralnej jest zjawiskiem niespotykanym nie tylko w Nubii, lecz i na skalę całego wschodniego chrześcijaństwa. Inskrypcje zredagowane są bądź po grecku, bądź po staronubijsku albo też są mieszaniną elementów zapożyczonych z obu tych języków. Typowy napis zbudowany jest według schematu: »Ja, taki a taki, napisałem«. Oprócz tego występują inwokacje i krótkie modlitwy wykorzystujące cytaty z Pisma Świętego". Fenomen Banganarti w konstelacji afrykańskiej architektury chrześcijańskiej jest zjawiskiem zupełnie wyjątkowym. Źródła siły przyciągania rzesz pielgrzymów należy upatrywać w afrykańskiej instytucji świętego królestwa, w którym władca jest obdarzony licznymi przywilejami zarezerwowanymi dla wyższego kleru. Instytucja świętego królestwa nubijskiego wzorowana jest na modelu bizantyjskim, w którym cesarz przedstawiony w aureoli świętego uważany jest za osobę świętą. Królowie Nubii cieszyli się podobnym prestiżem. Dlatego miejsce składania ich zwłok w Banganarti było tak ważnym punktem dla pątników. Zresztą zwyczaj pielgrzymowania do grobów świętych pozostał do dziś silnym elementem duchowego pejzażu Sudanu, z tym że rolę chrześcijańskich władców przejęli wyznawcy proroka. W XVI wieku w Nubii powstał Sułtanat Sennar, podbity w 1821 r. przez paszę Egiptu Muhammeda Alego. Tę konfigurację zniszczył Mahdi, odrywając znaczną część Nubii w 1883 r. Dziś krainą tą władają: Egipt, Sudan i islam - patrząc życzliwie i aktywnie wspomagając poczynania archeologów wydobywających spod piasku chrześcijańską przeszłość i zapomniane przez wieki imiona królów pochowanych w Banganarti. -
Pustynia nieopodal Banganarti nad Nilem, między III i IV kataraktą. dr Bogdan Żurawski dokonał odkrycia - ma przed sobą nietkniętą przez rabusiów kaplicę-kryptę grobową pokrytą średniowiecznymi malowidłami ściennymi. Na zamurowanym wejściu trzy krzyże świadczą o trzech pochowanych w środku zmarłych. To królowie. W bliźniaczych kryptach spoczywa dwudziestu monarchów. Zawierają groby chrześcijańskich władców Nubii. źródło nubijskiego chrześcijaństwa biło w egipskiej Aleksandrii. Nubijczycy pozostawali pod wpływem aleksandryjskich monofizytów, zaś ci byli związani z chrześcijaństwem koptyjskim.
Z prof. Jerzym Szackim, socjologiem, rozmawia Ewa K. Czaczkowska Kłopotliwy dar wolności FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Rz: Od dwunastu lat Polska jest krajem suwerennym. Możemy wreszcie stanowić o sobie, budujemy demokratyczne struktury państwa, ale czy naprawdę jesteśmy narodem wolnym? JERZY SZACKI: Co to jest wolność - filozofowie biedzą się nad tym pytaniem od starożytności. Dobrej definicji nie ma, a jeśli nawet są jakieś niezłe definicje, to często okazuje się, że ludzie, którzy do którejś z nich pasują, niekoniecznie czują się wolni. W Polsce stopień wolności jest wysoki, ale niekoniecznie przekłada się to na dobre samopoczucie obywateli. Z reguły jest tak, że człowiek w niewoli myśli, że nic lepszego nad wolność istnieć nie może, kiedy jednak przestaje być niewolnikiem, od razu odkrywa dziesiątki innych dolegliwości, które nie mają nic wspólnego z jej brakiem. O tym, że jest się wolnym, myśli się niewiele wtedy, kiedy rzeczywiście jest się wolnym, bo wtedy górują inne zmartwienia. Według klasyka liberałów Monteskiusza wolność to wartość, która daje dostęp do innych wartości. Czy Polacy mają tego świadomość, że wolność dała im taką możliwość? Wolność jest na pewno warunkiem koniecznym, żeby dokonywać wyboru innych wartości, ale nie jest warunkiem wystarczającym. Aby z wolności w pełni korzystać, trzeba mieć jeszcze dostęp do innych rzeczy. Kiedy zniewolenie jest oczywiste, jesteśmy skłonni myśleć, że właśnie wolności potrzeba nam najbardziej. Nie dla każdego jednak wolność jako taka jest dobrem najbardziej pożądanym. Wielu ludzi pragnie wolności dlatego, że wyobraża sobie, iż kiedy ona nastanie, to i garnek będzie pełny, i dzieci będą grzeczniejsze i wszystko będzie świetnie. Tymczasem wolność otwiera jedynie jakieś możliwości, nie zaspokaja natomiast wszystkich potrzeb. Podobnie funkcjonowało u nas zresztą pojęcie demokracji. Demokracja miała oznaczać nie tylko głosowanie raz na cztery lata, ale i rozwiązanie wszystkich problemów, które się narzucały, kiedy demokracji nie było. Wolność najpełniej realizuje się w demokracji? Nie znamy żadnego innego systemu politycznego, w którym wolność jednostki byłaby w tak wysokim stopniu zagwarantowana. Znamy jednak demokracje zabójcze dla wolności jednostki. Co ma pan na myśli? Myślę o sytuacji, kiedy większość zamyka gębę mniejszości. Ale znamy też dyktatury, skądinąd bardzo okrutne, pod którymi na przykład wolność gospodarcza istniała w dość szerokim zakresie. Sytuacja będzie zatem inaczej oceniana przez kogoś, kto jest zainteresowany głównie wolnością gospodarczą, inaczej przez kogoś, kto jest bardziej wrażliwy na wolność słowa, na te swobody, które polegają na tym, że można mówić to, co się myśli, że można się organizować, działać czy wreszcie wpływać na to, jak wygląda i co robi rząd. Biorąc pod uwagę te wszystkie możliwości, czy Polacy w pełni korzystają z wolności? Myślę, że polski system polityczny stwarza możliwości korzystania z niej na bardzo przyzwoitym poziomie, nie gorszym być może niż najlepsze liberalne demokracje. Natomiast jest znacznie gorzej, gdy w grę wchodzi wykorzystywanie tych formalnych możliwości. Najkrócej mówiąc, mamy porządną konstytucję, natomiast nie mamy rozwiniętego społeczeństwa obywatelskiego. Brakuje nam nawyków, które w wielu krajach pozwalają ludziom bronić swoich interesów i załatwiać wiele ważnych dla nich spraw bez pomocy takiego lub innego urzędu. Bez czekania aż mądry urzędnik o wszystkim pomyśli. U nas, kiedy pojawia się problem społeczny albo pisze się list do gazety, albo narzeka, jaki okropny jest rząd, bo nie wyremontował jezdni na naszej ulicy, czy też nie zapobiegł temu, że krany przeciekają. Pierwsze pytanie rzadko dotyczy tego, co sami możemy zrobić. Większe szkody w myśleniu obywatelskim przyniosło chyba 45 lat komunizmu niż 123 lata zaborów. Nie potrafię w ten sposób porównywać. Nie ulega jednak wątpliwości, że nastąpił upadek ducha obywatelskiego zarówno w porównaniu z II Rzecząpospolitą, jak i w porównaniu z zaborem austriackim czy pruskim, w dużo mniejszym stopniu rosyjskim. Na Węgrzech w okresie międzywojennym liczba organizacji pozarządowych była wielokrotnie większa niż obecnie. Podejrzewam, że w Polsce jest podobnie. Komunizm był z założenia systemem nastawionym na likwidację działalności obywatelskiej jako tej, która wymyka się spod kontroli władzy. Podejrzewano, że za każdą niezależną inicjatywą, kryją się jakieś okropne polityczne zamysły. Zniszczono samorządność, spółdzielczość, samopomoc i wiele innych dobrych rzeczy. Na początku lat 90. ksiądz Józef Tischner pisał o "nieszczęsnym darze wolności", mówił, że Polacy bardziej niż przemocy boją się wolności. Czy wciąż boimy się wolności? Czy dlatego nie korzystamy z niej w pełni? To nie jest kwestia strachu przed wolnością, ale zanik skłonności do tego, aby możliwie wiele rzeczy próbować najpierw robić samemu, nawet wtedy, gdy na pozór sytuacja jest niesprzyjająca. Osadnicy w Ameryce Północnej musieli sami się organizować i dawać sobie radę z trudnymi warunkami, bo nie było nikogo, żadnej władzy, która by ich w tym zastąpiła. Natomiast u nas jest bardzo rozpowszechnione poczucie, że od wszystkiego są władze. A wolność potrzebna jest głównie po to, aby na nie naciskać i je krytykować. A może nasza demokracja ogranicza samodzielność Polaków? Choćby na polu ekonomicznym uprzywilejowując niektórych przez nieprecyzyjne przepisy i złe prawo? Istnieje, oczywiście, niemało przeszkód w rozwoju samorzutnych działań i sporo podejrzliwości w stosunku do nich. O przepisach i prawie też dużo złego dałoby się powiedzieć. Działalność gospodarczą krępują z pewnością bardziej, niż jest to niezbędne. Nie mam pewności, co jest u nas najgorsze: wady prawa czy bylejakość i opieszałość jego stosowania. Może my w ogóle nie mamy potrzeby bycia wolnymi? Z badań wynika, że dla połowy Polaków z podstawowym wykształceniem nie jest ważne, czy rządy są demokratyczne, a więc te, które najpełniej gwarantują wolność, czy niedemokratyczne. Dotyczy to nie tylko ludzi słabo wykształconych. Jest duża kategoria ludzi, którzy powiadają, że jest całkowicie nieważne, jaki istnieje ustrój, jak długo nikt mi się nie wtrąca do tego, co robią i jak długo ich warunki życia są znośne. Takie postawy występują we wszystkich społeczeństwach. Nie o to zresztą chodzi w demokracji, aby wszyscy zajmowali się nieustannie polityką. Chodzi tylko o świadomość, że los każdego obywatela zależy między innymi od polityki i za bierność płaci się niekiedy wysoką cenę. Kiedy zostaje wprowadzona dyktatura, zazwyczaj niektórzy protestują, ale większość ludzi na ogół się dostosowuje. Nie dla wszystkich ludzi wolność jest wartością bezwzględną. Niektórzy ludzie mówią: "a na cholerę mi wolność, skoro nie mam za co kupić dzieciom podręczników do szkoły, nie mam pracy, nie mam żadnych widoków na przyszłość". I trudno mieć do kogokolwiek żal, że w ten sposób rozumuje, bo wolność jest rzecz wspaniałą, ale jej uroki dostrzegają najlepiej ludzie wolni od elementarnych trosk życia codziennego, zastanawiający się głównie nie nad tym, jak przetrwać, ale co zrobić ze sobą i ze światem. Być może dlatego, że wykorzystali już wolność ekonomiczną do zaspokojenia swoich potrzeb. Albo odziedziczyli środki, które pozwoliły im wieść lepsze życie niż innym w społecznej hierarchii. Wielu ludzi chciałoby mniej wolności, a więcej chleba, mniej wolności, a więcej porządku. Uważa pan profesor, że część osób oddałaby wolność za bezpieczeństwo ekonomiczne? Tak myślę. Większość dyktatorów XX wieku swoje sukcesy zawdzięczała nie tyle nagiej sile, ile temu, że do przekonania ludzi trafiały zapewnienia, iż zamiast daru wolności, z którym nie wiedzieli, co zrobić, otrzymają coś dla nich w danej chwili ważniejszego. Nie każdy musi wiedzieć, że żaden dyktator nie dotrzymał swoich obietnic lub dotrzymywał ich tylko tak długo, jak długo nie umocnił dostatecznie swej władzy. Erich Fromm powiedział, iż ludzie uciekają od wolności i sami wybierają sobie Hitlera. Czy dyktatura byłaby możliwa w naszym kraju? Na razie nie dostrzegam takiego niebezpieczeństwa, ale jest to możliwe w każdym kraju, w którym źle się dzieje - tym bardziej że do ustanowienia dyktatury wystarcza zwykle zdeterminowana i dobrze zorganizowana mniejszość połączona z dezorientacją i biernością większości. Wodzowskie metody kierowania partią stosuje Andrzej Lepper i metody te podobają się wielu zewnętrznym obserwatorom. Niejednokrotnie spotykałem ludzi, którzy otwarcie mówili, że byliby zadowoleni, gdyby była silna władza zdolna zlikwidować niedole i absurdy, które dotykają nas na co dzień. Jest to zrozumiała tęsknota - z tym, że w takim rozumowaniu tkwi zasadniczy błąd. Zakłada ono mianowicie, iż ten silny człowiek będzie miał niezmiennie dobre chęci, a ponadto będzie rozporządzał niezwykłą mądrością i wystarczającą potęgą, aby usunąć wszystko, co ludziom dolega. A to jest sytuacja z krainy baśni. Uważa pan profesor, że Polacy wolności nie chcą, nie cenią jej? Nie można powiedzieć, że nie chcą, ale na pewno nie bardzo wiedzą, co z wolnością robić. I wielu z nich niekoniecznie potrafi się z wolności cieszyć, bo nie umie sobie wyobrazić, jakie korzyści wraz z wolnością na nich spłynęły. Sporą rolę gra też słabość pamięci o niewoli oraz to, że coraz liczniejsze jest pokolenie, które samo niewoli nie doświadczyło. Można skorzystać z wolności wyborów i wybrać taki parlament i rząd, który stworzy warunki do rozwoju ekonomicznego. Ale sądząc po frekwencji wyborczej i tego nie chcemy. Podczas ostatnich wyborów frekwencja była, rzec można, w normie. Dla mnie zdumiewającą sprawą była tylko frekwencja wyborcza w czerwcu 1989 roku, kiedy wydawało się, że każde dziecko wie, jaka jest stawka. A jednak prawie 40 procent uprawnionych nie głosowało. W krajach naszego regionu udział w wyborach parlamentarnych jest dużo liczniejszy niż u nas. To daje do myślenia. Co w takim razie z naszym przekonaniem, że jako naród jesteśmy "wolnościowcami"? Przysłowiowe polskie umiłowanie wolności w wielu wypadkach jest tylko umiłowaniem możliwości mówienia "nie". A protest i twórczość to dwie różne rzeczy. Nie zapominajmy też o tym, że o wolność walczyła zazwyczaj mniejszość. To o niej opowiadają, słusznie zresztą, podręczniki historii. Czyli ciągle jest to wolność od czegoś, a nie wolność do czegoś. Może z tego powodu elitom politycznym tak trudno przychodzi budować polityczne programy dla Polski? Jest program zjednoczenia Polski ze strukturami europejskimi i drugi - mu przeciwny, ale nie ma określenia miejsca oraz roli Polski po realizacji pierwszego czy drugiego programu. Rzeczywiście na wyższych poziomach polskiej polityki nie ścierają się jakieś konkretne wizje naszej demokracji, społeczeństwa, kultury. Ci, którzy są za integracją z Unią Europejską, umieją sobie wyobrazić jej ogromne korzyści oraz to, co groziłoby Polsce, gdyby pozostała na uboczu jednoczących się wielkich organizmów polityczno-gospodarczych. Ale w skali masowej te programy funkcjonują, z jednej strony, jako do pewnego stopnia irracjonalne nadzieje i, z drugiej strony, jako jeszcze bardziej irracjonalny strach. W dyskusji toczonej przez politycznych profesjonalistów też nie ma wiele elementów, które wykraczałyby ponad "za" czy "przeciw". Może dlatego, że te programy nie są właściwie oryginalne, ale wtórne. Z jednej strony jest powielanie modelu zachodniego, a z drugiej międzywojennej myśli endeckiej. Na pewno jest to wtórne. Pierwsza z klisz jest obecna w Polsce od stuleci, jej początki sięgają XVIII wieku, kiedy targowiczanie atakowali Konstytucję 3 maja z powodu tego, że była w ich oczach "obca" i sprzeczna z polską tradycją. W tradycji endeckiej, a i katolickiej, zepsuty Zachód jawił się jako przeciwieństwo zdrowej polskiej wsi. Te schematy myślowe trwają, chociaż świat się zmienił. W wielu wypadkach w istocie nie chodzi zresztą o Europę. Politycy świadomi lęków, które są w ludziach, usiłują po prostu je wykorzystać. -
Rz: Od dwunastu lat Polska jest krajem suwerennym. Możemy wreszcie stanowić o sobie, budujemy demokratyczne struktury państwa, ale czy naprawdę jesteśmy narodem wolnym? JERZY SZACKI:W Polsce stopień wolności jest wysoki, ale niekoniecznie przekłada się to na dobre samopoczucie obywateli. Z reguły jest tak, że człowiek w niewoli myśli, że nic lepszego nad wolność istnieć nie może, kiedy jednak przestaje być niewolnikiem, od razu odkrywa dziesiątki innych dolegliwości, które nie mają nic wspólnego z jej brakiem.Wolność otwiera jedynie jakieś możliwości, nie zaspokaja natomiast wszystkich potrzeb. Brakuje nam nawyków, które w wielu krajach pozwalają ludziom bronić swoich interesów i załatwiać wiele ważnych dla nich spraw bez pomocy takiego lub innego urzędu. Pierwsze pytanie rzadko dotyczy tego, co sami możemy zrobić. Nie o to zresztą chodzi w demokracji, aby wszyscy zajmowali się nieustannie polityką. Chodzi tylko o świadomość, że los każdego obywatela zależy między innymi od polityki i za bierność płaci się niekiedy wysoką cenę.Przysłowiowe polskie umiłowanie wolności w wielu wypadkach jest tylko umiłowaniem możliwości mówienia "nie". A protest i twórczość to dwie różne rzeczy. Nie zapominajmy też o tym, że o wolność walczyła zazwyczaj mniejszość. To o niej opowiadają, słusznie zresztą, podręczniki historii.
SĄDY U INNYCH Jak jest w Szwecji Od powszechnych do specjalnych MAREK ANTONI NOWICKI W odróżnieniu od wielu innych państw europejskich w Szwecji nie ma sądu konstytucyjnego. W każdej jednak sprawie sądy mają prawo do oceny, czy ustawa odpowiada standardom wynikającym z ustawy zasadniczej. Sądy dzielą się na powszechne i szczególne, powszechne z kolei na sądy jurysdykcji ogólnej i powszechne sądy administracyjne. Struktury te działają obok siebie, każda z nich ma trzy instancje. Jurysdykcja ogólna System sądów jurysdykcji ogólnej składa się z sądów rejonowych, apelacyjnych i Sądu Najwyższego. Sądy rejonowe są sądami pierwszej instancji we wszystkich praktycznie sprawach. Jest ich obecnie 96, różniących się wielkością. W wielu jest tylko jeden albo dwóch sędziów, podczas gdy w Sztokholmie orzeka ich ponad stu. Sądy rejonowe orzekają z udziałem ławników wybieranych na trzy lata przez rady municypalne istniejące w granicach jurysdykcji danego sądu. W sprawach karnych sąd orzekający składa się z sędziego zawodowego i ławników - pięciu w sprawach o poważne przestępstwa i trzech w pozostałych. Jeśli oskarżenie dotyczy przestępstw gospodarczych, można dokooptować do składu biegłego z zakresu finansów. W sprawach rodzinnych w składzie, poza sędzią, jest trzech ławników. W innych procesach cywilnych, głównie majątkowych, sąd orzeka w składzie trzech sędziów zawodowych. Taka jest zasada, natomiast wiele spraw karnych o drobne przestępstwa może rozpatrywać jeden sędzia. Spór cywilny może być rozstrzygnięty przez jednego sędziego bez ławników, jeśli strony się na to zgodzą lub jeśli sąd uzna, iż sprawa nie nastręcza trudności. W praktyce dzieje się tak w większości spraw rodzinnych i majątkowych. Rolę sądów drugiej instancji pełni sześć sądów apelacyjnych. Każda ze stron może odwołać się od wyroku sądu rejonowego. W niektórych rodzajach spraw wymagane jest jednak specjalne zezwolenie instancji apelacyjnej na przyjęcie sprawy do pełnego rozpatrzenia. Jeśli sąd rejonowy orzekał w składzie jednego sędziego i dwóch ławników, sąd apelacyjny składa się z trzech sędziów zawodowych i dwóch ławników. Jeśli sprawa w I instancji była rozpatrywana bez ławników, apelacją zajmuje się trzyosobowy skład zawodowy. Przy trzech sędziach w I instancji w apelacji jest ich czterech. Na szczycie struktury sądów powszechnych jurysdykcji ogólnej znajduje się Sąd Najwyższy. W 1996 r. w jego składzie było 56 sędziów podzielonych na trzy izby. Tylko w niewielu sprawach SN rozpatruje sprawę w całości. Również tutaj, jak w sądach apelacyjnych, należy uzyskać zgodę na zbadanie sprawy. Decyzję w tej kwestii podejmuje wyznaczony sędzia SN. Warunkiem uzyskania zgody jest znaczenie rozpatrzenia sprawy przez SN ze względu na interes wymiaru sprawiedliwości lub poważny błąd prawny popełniony w toku postępowania przed sądem niższej instancji. Rozpatrywanie sprawy przez SN może być ograniczone do jej części lub konkretnego zagadnienia. W niektórych sprawach zgoda nie jest wymagana. Dotyczy to np. spraw wnoszonych przez prokuratora. SN rozpatruje sprawy zwykle w składzie pięcioosobowym. Ma prawo zajmować się kwestiami faktycznymi i prawnymi. Jeśli izba uzna, iż istnieją podstawy do zmiany dotychczasowego orzecznictwa, przekazuje sprawę na plenarne posiedzenie SN w pełnym składzie lub co najmniej 12-osobowym. Powszechne administracyjne Powszechne sądy administracyjne dzielą się na okręgowe, apelacyjne i Naczelny Sąd Administracyjny. Ich zadaniem jest kontrolowanie przestrzegania prawa przez organa administracji publicznej. Sprawy trafiają do nich głównie w rezultacie odwołania od decyzji tych organów. Przepisy wyraźnie wymieniają decyzje, które mogą być w ten sposób zaskarżone. Wynika z tego, że właściwość sądów administracyjnych obejmuje tylko część działalności administracji. W tym kontekście administrację publiczną można podzielić na trzy kategorie. Jedna, największa, to zwykła administracja państwowa. Teoretycznie istnieje tu ogólne prawo do odwołania się, w ostatniej instancji do rządu. Od 1988 r., pod wpływem niekorzystnych dla Szwecji orzeczeń Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, Naczelny Sąd Administracyjny uzyskał w niektórych sprawach dotyczących wykonywania władzy publicznej wobec jednostki możliwość zbadania, czy podjęte decyzje są zgodne z obowiązującym prawem. Badanie to, tzw. kontrola legalności, może zakończyć się uchyleniem decyzji. Sąd nie może jednak zastąpić jej własną decyzją. Druga kategoria obejmuje głównie spory między osobami prywatnymi i społecznością. Odwołanie służy do sądu administracyjnego, który orzeka nie tylko o zgodności z prawem, ale również o słuszności kwestionowanej decyzji. Orzeczenie może w tym wypadku zastąpić decyzję organu administracji. Wreszcie trzecia kategoria składa się z decyzji podejmowanych przez samorządowe władze regionalne i lokalne, mające dużą swobodę decydowania zgodnie ze swoimi dyskrecjonalnymi uprawnieniami. Sąd administracyjny ogranicza się w takich sprawach do zbadania zgodności decyzji z prawem. Sądami I instancji są 23 okręgowe sądy administracyjne. Większość spraw rozpoznają w składzie: jeden sędzia zawodowy i trzech ławników. Instancją odwoławczą są cztery administracyjne sądy apelacyjne. Zajmują się one głównie rozpatrywaniem apelacji, ale działają również jako sądy I instancji w sprawach odwołań od decyzji administracyjnych, np. dotyczących zezwoleń na budowę, opieki zdrowotnej oraz kontroli publicznej nad wykonywaniem praktyki lekarskiej, a także decyzji władz o odmowie udostępnienia dokumentu publicznego. Dotyczy to również spraw, w których wchodzi w grę ocena zgodności z prawem decyzji podjętych przez władze lokalne. Administracyjne sądy apelacyjne orzekają w składzie trzech sędziów zawodowych, wyjątkowo, np. w sprawach dotyczących objęcia dziecka opieką publiczną, w składach orzekających są również ławnicy. Najwyższą instancją w tej strukturze jest Naczelny Sąd Administracyjny, który w 1996 r. składał się z 37 sędziów. Dwie trzecie z nich musi posiadać wykształcenie prawnicze. Orzeka w składach pięcioosobowych lub większych. Na tle prawa pracy Poza opisanymi sądami istnieją sądy szczególne, które dzielą się na dwa rodzaje: zupełnie nie związane z sądami powszechnymi oraz takie, które są wyodrębnioną częścią sądownictwa powszechnego. Do pierwszej grupy należą: Sąd Pracy, Sąd ds. Mieszkaniowych, Sąd ds. Rynku, Odwoławczy Sąd Ubezpieczeń, Odwoławczy Sąd Patentowy. Sąd Pracy, powstały w 1929 r., rozpatruje spory dotyczące stosunków między pracodawcą i pracownikiem, łącznie ze sprawami związanymi z interpretacją i stosowaniem układów zbiorowych. Większość spraw tego rodzaju rozpatruje Sąd Pracy, orzekający w pierwszej i ostatniej instancji. Niekiedy orzeka najpierw sąd rejonowy, a ewentualnie potem, w razie odwołania, sprawą zajmuje się Sąd Pracy. Orzeka on w składzie siedmioosobowym. Dwaj członkowie składu są powoływani z rekomendacji organizacji pracodawców, dwaj inni - organizacji pracowników. Zwykle nie mają przygotowania prawniczego. Spośród trzech pozostałych dwaj muszą mieć doświadczenie zawodowego sędziego. Trzecia osoba nie musi być prawnikiem, ma natomiast obowiązek posiadania specjalnej wiedzy na temat warunków na rynku pracy. Do spraw rynku Sąd ds. Rynku utworzono w 1971 r. Rozpatruje sprawy na podstawie ustawy przeciwko ograniczaniu konkurencji i ustawy o praktykach rynkowych. Orzeka w składzie pięcioosobowym. Przewodniczący musi być sędzią, natomiast pozostali członkowie nie muszą mieć przygotowania prawniczego; mają reprezentować interesy biznesu, konsumentów i pracowników. Czynsze najmu i dzierżawne W celu rozpatrywania sporów dotyczących czynszów najmu i dzierżawnych powołano do życia 12 sądów ds. czynszów najmu i drugie tyle ds. czynszów dzierżawnych. Nie są to sądy specjalne w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale niezależne organa pełniące funkcje sądownicze. W wielu sprawach jedynym ich zadaniem jest mediacja między stronami. Kiedy indziej działają jak komisje arbitrażowe, a nawet, od czasu do czasu, jak zwykłe sądy. Składają się z przewodniczącego - prawnika i dwu osób reprezentujących interesy wchodzące w grę w danej sprawie. Wyższą instancją w sprawach dotyczących czynszów najmu jest Sąd ds. Mieszkaniowych, stanowiący obecnie specjalny wydział sądu apelacyjnego. Orzeka w składach siedmioosobowych. Trzej sędziowie muszą mieć przygotowanie prawnicze, a zadaniem czterech pozostałych jest reprezentowanie interesów najemców i właścicieli mieszkań. Niekiedy dopuszczalny jest skład czteroosobowy: dwaj prawnicy i dwaj reprezentanci interesów stron. Czasami jednego z prawników zastępuje ekspert w dziedzinie ważnej ze względu na przedmiot sprawy. Ubezpieczenie społeczne Kwestie związane z ubezpieczeniem społecznym, np. świadczeniami chorobowymi, badają najpierw organa administracji, tzw. urzędy ubezpieczeń społecznych. Sprawy te do 1991 r. rozpatrywały specjalne sądy ubezpieczeń, później jednak większość z nich przekazano do powszechnych sądów administracyjnych. W pierwszej instancji właściwy jest więc okręgowy sąd administracyjny z prawem odwołania się do apelacyjnego sądu administracyjnego. Specjalny patentowy Sądem specjalnym jest Odwoławczy Sąd Patentowy, który rozpatruje sprawy dotyczące decyzji Urzędu Patentowego odnoszących się do patentów, znaków towarowych i wzorów przemysłowych. Apelacja od orzeczeń tych sądów przysługuje do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Niektóre sądy są całkowicie lub częściowo połączone z sądami powszechnymi. Chodzi o sądy orzekające w sporach ziemskich, a także w sprawach wodnych, morskich, dotyczących wolności prasy i patentów. Ziemskie i wodne Dwadzieścia siedem sądów rejonowych pełni również rolę sądów ziemskich rozpatrujących spory związane z gospodarka gruntami i ochroną środowiska. Odwołanie służy do sądu apelacyjnego. Sześć sądów wodnych zajmuje się sprawami na tle prawa o eksploatacji wody w rzekach i jeziorach. Jeden z sądów apelacyjnych, w Svea, służy jako Naczelny Sąd Wodny. Siedem sądów rejonowych jest właściwych w sporach morskich rozpatrywanych jak zwykłe sprawy cywilne. Wolność prasy Tylko niektóre sądy rejonowe są uprawnione do zajmowania się sprawami odnoszącymi się do wolności prasy. Są to jedyne sprawy z udziałem ławy przysięgłych, której zadaniem jest orzec, czy określona publikacja lub dokument powinny spowodować sankcję karną. Jeśli odpowiedź jest przecząca, werdykt przysięgłych jest ostateczny. Gdyby jednak przysięgli dopatrzyli się naruszenia prawa karnego, o winie muszą orzec trzej sędziowie zawodowi. Apelacja od tego orzeczenia przysługuje na zasadach ogólnych. W Sztokholmie Sąd Rejonowy w Sztokholmie ma wyłączną jurysdykcję w niektórych rodzajach spraw patentowych. Urząd Patentowy i Odwoławczy Sąd Patentowy badają zagadnienia związane z przyznaniem patentu, natomiast ten sąd zajmuje się sporami na tle naruszeń lub unieważnienia patentu. Orzeka w składzie trzech sędziów zawodowych i trzech ekspertów powoływanych do każdej konkretnej sprawy w zależności od dziedziny, która jest w niej istotna. Eksperci biorą również udział w orzekaniu w instancji apelacyjnej i w SN. Jeszcze arbitrażowe W Szwecji wiele spraw w dziedzinie handlu i przemysłu załatwiają sądy arbitrażowe. Postępowanie przed nimi jest rodzajem wymiaru sprawiedliwości poza państwowym systemem sądowym. Strony mają pewien wpływ na skład orzekający i ostateczny charakter orzeczenia. Procedura jest tańsza i szybsza. Konsumenci mogą zwrócić się o rozpatrzenie sporu z producentem lub sprzedawcą do Państwowej Komisji Skarg Konsumenckich. Orzeczenie nie jest prawnie wykonalne, jednak w praktyce strony dobrowolnie podporządkowują się wnioskom z niego wynikającym. Jeśli do tego nie dojdzie, każda ze stron może wszcząć postępowanie przed sądem powszechnym. Trochę statystyki W budżecie państwa na 1997 r. resort sprawiedliwości otrzymał 3,3 proc. Według stanu na 1 stycznia 1997 r. w szwedzkich sądach powszechnych było zatrudnionych 1121 sędziów, na każdego z nich przypadało przeciętnie 2,4 etatu obsługi merytorycznej i biurowej. Liczba spraw w sądach rejonowych wyniosła w 1996 r. 140.940 (spadek w stosunku do rekordowego 1993 r. o ponad 35 tys.), w apelacyjnych - 25.656 (niewielki stopniowy spadek) i w SN - 5823 (w ciągu ostatnich trzech lat utrzymuje się na mniej więcej tym samym poziomie). 516 sędziów orzekało w powszechnych sądach administracyjnych (na jednego sędziego 1,6 etatu obsługi). Okręgowe sądy administracyjne zarejestrowały w tym samym okresie 112.190 spraw (o 23 tys. mniej niż w 1993 r.), apelacyjne - 27.579 (o 7,5 tys. mniej niż w 1993 r.), Naczelny Sąd Administracyjny - 7973 (liczba ciągle rośnie). Coraz mniej spraw trafia do sądów ds. czynszów najmu i dzierżawy. W stosunku do 1993 r. ich liczba obniżyła się bardzo wyraźnie.
W odróżnieniu od wielu innych państw europejskich w Szwecji nie ma sądu konstytucyjnego. W każdej jednak sprawie sądy mają prawo do oceny, czy ustawa odpowiada standardom wynikającym z ustawy zasadniczej.Sądy dzielą się na powszechne i szczególne, powszechne z kolei na sądy jurysdykcji ogólnej i powszechne sądy administracyjne. każda z nich ma trzy instancje. System sądów jurysdykcji ogólnej składa się z sądów rejonowych, apelacyjnych i Sądu Najwyższego. Powszechne sądy administracyjne dzielą się na okręgowe, apelacyjne i Naczelny Sąd Administracyjny. Ich zadaniem jest kontrolowanie przestrzegania prawa przez organa administracji publicznej.
Nowe technologie Telekomy ograniczają inwestycje Spada sprzedaż producentów sprzętu Firmy telekomunikacyjne na całym świecie starają się odzyskać zachwianą w latach 1999-2000 równowagę finansową. Jedną z metod jest ograniczanie inwestycji. W efekcie już drugi rok spada sprzedaż sprzętu telekomunikacyjnego. Łączna globalna sprzedaż Alcatela, Ericssona, Lucenta, Nokii, Nortelu, Motoroli, Siemensa i wielu innych producentów sprzętu telekomunikacyjnego była w ubiegłym roku - według szacunków banku inwestycyjnego Morgan Stanley - o 1 proc. niższa niż w 2001 r. i wyniosła 233,3 mld USD. W tym roku Morgan Stanley oczekuje spadku wydatków inwestycyjnych telekomów o kolejne 18 proc. do 190,4 mld USD. Tylko w Europie i Japonii rynek ma być względnie stabilny - spadki nakładów inwestycyjnych wyniosą 2 proc. - w pozostałych regionach inwestycje skurczą się o 22 do 36 proc. Według analityków Morgan Stanley, kolejne lata także przyniosą ograniczenia inwestycji, ale będą one już mniejsze, w tym o 5 proc. w 2003 r. Równie pesymistycznie na rynek sprzętu telekomunikacyjnego patrzą analitycy JP Morgan. Ich zdaniem, tegoroczne inwestycje operatorów komórkowych w infrastrukturę spadną o 13 proc., w 2003 r. o dalsze 5 proc. Analitycy Deutsche Banku szacują, że operatorzy komórkowi zmniejszą w tym roku inwestycje infrastrukturalne o 11 proc., ale w 2003 r. wzrosną one o 11 proc. Można szacować, że operatorzy komórkowi wydają co czwartego dolara inwestowanego w sieć przez telekomy. Wielkie długi do spłacenia Końcówka lat 90. i rok 2000 przyniosły radykalny wzrost inwestycji w telekomunikacji. Pojawiały się nowe firmy telekomunikacyjne, które po zdobyciu pieniędzy od inwestorów czy to przez emisję akcji, czy to sprzedając obligacje lub zaciągając dług w bankach przystępowały do budowy sieci. Dziś po wielu operatorach alternatywnych pozostały niespłacone długi i sporo nikomu dziś niepotrzebnej infrastruktury, którą można kupić za stosunkowo małe pieniądze. W końcu poprzedniego stulecia także operatorzy narodowi intensywnie modernizowali swoje sieci. Kulminacja wydatków przypadła na 2000 r., gdy w Europie sprzedawano licencje na telefonię komórkową trzeciej generacji. Telekomy śmiało oferowały wielkie kwoty za licencje w Wielkiej Brytanii i Niemczech. Potem przyszło opamiętanie, ale i tak w Europie na licencje UMTS wydano ponad 100 mld USD. W międzyczasie zadłużenie firm telekomunikacyjnych niebezpiecznie wzrosło. Dług France Telecom sięgał 65 mld EUR. Równie wysokie było zadłużenie Deutsche Telekom. Wierzytelności mniejszych operatorów takich jak holenderski KPN były co prawda niższe, ale stanowczo za wysokie jak na możliwości finansowe tych firm. Operatorzy narodowi podjęli próby zmniejszenia długu. Ci, którzy mogli, sprzedawali akcje nowych emisji lub wprowadzali na giełdy swe działy telefonii komórkowej. Inni wyprzedawali budynki i majątek nie związany z główną działalnością. Wszyscy ograniczali inwestycje. Wzrost liczby operatorów, a także coraz mocniejsza pozycja regulatorów rynku przyczyniły się do obniżki cen usług telekomunikacyjnych. W wyniku zajadłej wojny o klienta ceny niektórych usług, np. związanych z przesyłem danych, spadły poniżej kosztów i nie gwarantują zwrotu z inwestycji. Tniemy inwestycje W ostatnich dniach Deutsche Telekom, największa firma telekomunikacyjna w Europie oświadczyła, że zmniejszy tegoroczne inwestycje związane z budową sieci o 10 proc. do 9 mld EUR. France Telecom przedstawiając wyniki za 2001 r. oświadczył, że utrzyma w tym roku inwestycje na poziomie z 2001 r. O zmniejszeniu planów inwestycyjnych poinformował też mmo2, kontrolowany przez British Telecom piąty co do wielkości operator telefonii komórkowej w Europie, a także Vodafone i China Mobile, najwięksi światowi operatorzy komórkowi. Hiszpańska Telefonica, która w ub.r. na inwestycje wydała 8,4 mld EUR (o 7,9 proc. mniej niż w 2000 r.) zapowiedziała zmniejszenie wydatków także w tym roku. Także nasze firmy telekomunikacyjne tną inwestycje. W ub.r. Telekomunikacja Polska SA zainwestowała 4,8 mld zł, o 2,5 proc. mniej niż w 2000 r. Tegoroczne inwestycje TP SA szacuje na 4,3 mld zł. Wydatki inwestycyjne mocno zredukowała ocierająca się o bankructwo Netia, największy alternatywny operator w Polsce. Telefonia Dialog, drugi co do wielkości operator alternatywny w ub.r. zainwestował 562 mln zł, o 10 proc. mniej niż planował. W tym roku chce wydać 500 mln zł. Spośród sieci telefonii komórkowej wzrost wydatków inwestycyjnych w tym roku zapowiada kontrolowany przez TP SA i France Telecom PTK Centertel oraz Polkomtel. Centertel, który w 2001 r. zainwestował w sieć 1,3 mld zł, w tym roku chce wydać kolejne 1,4 mld zł. Polkomtel, który w ub.r. wydał na inwestycje 938,5 mln zł, o 22 proc. mniej niż planował, w 2002 r. gotów jest zainwestować 1 mld zł. Stabilizację inwestycji na poziomie 2001 r. zapowiada Polska Telefonia Cyfrowa, największy polski operator komórkowy. Firma w 2001 r. zainwestowała 1,14 mld zł, o 20 proc. mniej niż rok wcześniej. Według analityków Deutsche Banku, typowy operator komórkowy ok. 60 proc. pieniędzy przeznaczonych na inwestycje wydaje na rozbudowę sieci. Reszta to wydatki m.in. na technologie informatyczne, a także na centra obsługi klientów. Oszczędności dziś, a jutro Szukając oszczędności operatorzy telefonii stacjonarnej ograniczają inwestycje w sieć, koncentrując się na jej lepszym wykorzystaniu. W ocenie analityków ING Barings, planowane przez TP SA ograniczenie nakładów na sieć krótkoterminowo przyniesie pozytywne efekty, ale w dłuższej perspektywie odbije się na jakości usługi i możliwości oferowania klientom nowych rozwiązań. Inaczej rzecz ujmując, za kilka lat TP SA z przyczyn technicznych nie będzie w stanie sprzedać swoim abonentom takich nowoczesnych usług, na które będzie popyt. Co wtedy zrobi klient? Zapewne poszuka alternatywnego dostawcy. Już dziś wielu abonentów TP SA "z przyczyn technicznych" nie może korzystać z szybkiego dostępu do Internetu, czy to w technologii SDI, czy ADSL. W tej sytuacji ci, którzy mogą wybierać dostawców, decydują się albo na dostęp do Internetu za pomocą sieci telewizji kablowych, albo poprzez radiodostęp. Niższe ratingi Najwięksi producenci sprzętu telekomunikacyjnego, za wyjątkiem Nokii, dość pesymistycznie patrzą na ten rok. Ericsson spodziewa się ok. 10 proc. spadku sprzedaży sprzętu do budowy sieci. Motorola sądzi, że rynek sprzętu dla telefonii komórkowej skurczy się w tym roku o 4 proc. Jedynie Nokia jest optymistyczna i uważa, że w tym roku zwiększy sprzedaż sprzętu o 15 proc. W ocenie Ericssona dopiero 2003 r. przyniesie 10-proc. wzrost sprzedaży infrastruktury komórkowej. Pesymistyczna sytuacja na rynku zbytu oraz związane z nią spadki wyników, a często wielkie straty producentów sprzętu sprawiły, że do akcji weszły agencje ratingowe i zaczęły znów obniżać oceny wiarygodności producentów sprzętu telekomunikacyjnego. 13 marca był pechowy dla Nortel Networks. Agencja Moody's zmniejszyła rating spółki z Baa2 do Baa3 z możliwością dalszego obniżenia. W ocenie agencji, niepokojące jest m.in. to, że producenci sprzętu, w tym Nortel, aby zdobyć kontrakt, nadal decydują się na jego finansowanie. W ub.r. w wyniku bankructw odbiorców sprzętu wielu producentów musiało spisać sprzedany na kredyt sprzęt w straty. 22 marca Moody's obniżył z Ba3 do B2 rating Lucent Technologies. Kilka dni wcześniej inna agencja ratingowa - S&P - obniżyła ocenę wiarygodności Lucenta z BB- do B+. Tomasz Świderek
Końcówka lat 90. i rok 2000 przyniosły radykalny wzrost inwestycji w telekomunikacji. Pojawiały się nowe firmy telekomunikacyjne, które przystępowały do budowy sieci. operatorzy narodowi intensywnie modernizowali swoje sieci. W międzyczasie zadłużenie firm telekomunikacyjnych niebezpiecznie wzrosło. Operatorzy narodowi podjęli próby zmniejszenia długu. Ci, którzy mogli, sprzedawali akcje nowych emisji lub wprowadzali na giełdy swe działy telefonii komórkowej. Inni wyprzedawali budynki i majątek nie związany z główną działalnością. Wszyscy ograniczali inwestycje. Wzrost liczby operatorów, a także coraz mocniejsza pozycja regulatorów rynku przyczyniły się do obniżki cen usług telekomunikacyjnych. W wyniku zajadłej wojny o klienta ceny niektórych usług, np. związanych z przesyłem danych, spadły poniżej kosztów i nie gwarantują zwrotu z inwestycji. Szukając oszczędności operatorzy telefonii stacjonarnej ograniczają inwestycje w sieć, koncentrując się na jej lepszym wykorzystaniu. W ocenie analityków ograniczenie nakładów na sieć krótkoterminowo przyniesie pozytywne efekty, ale w dłuższej perspektywie odbije się na jakości usługi i możliwości oferowania klientom nowych rozwiązań. Najwięksi producenci sprzętu telekomunikacyjnego, za wyjątkiem Nokii, dość pesymistycznie patrzą na ten rok. Pesymistyczna sytuacja na rynku zbytu oraz związane z nią spadki wyników, a często wielkie straty producentów sprzętu sprawiły, że agencje ratingowe zaczęły znów obniżać oceny wiarygodności producentów sprzętu telekomunikacyjnego. W ocenie agencji, niepokojące jest m.in. to, że producenci sprzętu, aby zdobyć kontrakt, nadal decydują się na jego finansowanie.
JAKA REFORMA Zabezpieczenia emerytalne Recepta na dostatnią starość RYS. JANUSZ MAYK MAJEWSKI PROF. LESŁAW GAJEK Najważniejszym celem systemu zabezpieczenia emerytalno-rentowego jest stworzenie każdemu człowiekowi warunków do zapewnienia sobie godnej i w miarę dostatniej starości. We wszystkich cywilizowanych krajach świata funkcjonują jakieś systemy emerytalno-rentowe. Zaskakujące jest to, że nie ma właściwie żadnego ogólnie obowiązującego wzorca. Nawet kraje tego samego kręgu kulturowego, o podobnej historii, mają bardzo różne systemy emerytalne (przykładem mogą być kraje UE). Pokazuje to siłę wpływu lokalnego czynnika politycznego na kształtowanie systemu. Emeryci i pracownicy, którzy będą emerytami, stanowią większość wyborców, dlatego zdarzały się wielokrotnie i będą się pojawiać w przyszłości mniej lub bardziej nieodpowiedzialne próby rozdawania przywilejów emerytalnych. Próby te są szczególnie niebezpieczne w tych krajach, w których system emerytury oparty jest na zasadzie "pay as you go". Bieżące emerytury płaci się tam z bieżących (cudzych) składek. W Polsce jest to obecnie jedyny powszechny i obowiązkowy element systemu zabezpieczenia emerytalnego (oprócz tego funkcjonują ubezpieczenia emerytalno-życiowe w komercyjnych towarzystwach ubezpieczeniowych). System "pay as you go" ma właściwie tylko jedną bezsporną zaletę - łatwo go można wprowadzić. Łatwo też w nim zaprogramować jakąś redystrybucję części dochodów - od bogatych do biednych. Jest to cena, którą bogaci są nawet skłonni zapłacić, aby nie patrzeć na buszujących po śmietnikach staruszków, którym nie poszczęściło się w życiu. W pewnym stopniu ten system jest także wyrazem solidarności międzypokoleniowej - emeryci są utrzymywani ze składek swoich dzieci i wnuków. Niestety w takim systemie łatwo naruszyć zasadę równoważności świadczenia i zebranej łącznej składki. Prędzej czy później pojawiają się grupy, które czerpią z systemu niewspółmiernie dużo w porównaniu z wnoszoną składką. System "pay as you go" jest bardzo wrażliwy na zmiany demograficzne. Wydłużenie się średniego czasu życia oraz przejście na emeryturę wyżu demograficznego lat pięćdziesiątych może doprowadzić do kryzysu finansów publicznych wielu krajów Europy za ok. 20 - 25 lat. Wbrew pozorom pozostało bardzo niewiele czasu, aby temu zapobiec, ponieważ samo wprowadzenie reformy będzie trwać, w zależności od przyjętego wariantu, od 20 do 50 lat. Ponadto w systemie "pay as you go" każda dekoniunktura gospodarcza i wzrost bezrobocia przekładają się na zmniejszenie strumienia oskładkowanych dochodów i konieczność dotowania systemu emerytalnego z budżetu w najmniej korzystnym dla budżetu momencie. W systemie "pay as you go" wszyscy, z wyjątkiem niewielkiej liczby beneficjantów systemu, czują się oszukani. Emeryci pytają, gdzie są składki, które przez tyle lat płacili do ZUS (czy podobnej instytucji w innym kraju). Pracownicy podejrzewają, że składka odprowadzana do ZUS jest zbyt wysoka w porównaniu ze świadczeniem emerytalnym, które za nią otrzymają. Pracobiorcy mówią o wysokich kosztach pracy. Paradoksalnie wszyscy mają rację. Wyliczenia pokazują, że średnio zarabiający mężczyzna z czterdziestoletnim stażem pracy nabywa w ZUS uprawnienia do emerytury, która wynosi mniej niż jedną trzecią emerytury w systemie z kapitalizacją składki na poziomie 3 proc. rocznie. Im wyższe zarobki, tym porównanie dla systemu "pay as you go" wypada gorzej. Gdyby ten sam mężczyzna zarabiał dwie średnie krajowe, to jego emerytura z systemu z kapitalizacją składki byłaby ok. czterokrotnie wyższa od emerytury z ZUS. System "pay as you go" jest systemem marnotrawnym, w którym wszystkie wpływy są natychmiast "przejadane", pieniądze nie mają szansy zapracować na tych, którzy je odkładają. Przeciwieństwem tego jest system z kapitalizacją składki, w którym każda składka jest inwestowana w cały wachlarz instrumentów finansowych, w celu wypracowania godziwego zysku przy zachowaniu należytego poziomu bezpieczeństwa. Wprowadzenie kapitałowych funduszy emerytalnych ma ogromne znaczenie makroekonomiczne poprzez stymulowanie skłonności do oszczędzania, rozwój rynku kapitałowego, zwiększenie dostępności kredytów, rozwój rynku nieruchomości i sektora budowlanego. Na przykład w Singapurze 90 proc. ludności to właściciele nieruchomości. Dzieje się tak dlatego, że oprocentowanie pożyczek hipotecznych bazuje na stopie zwrotu Central Provident Fund (CPF) - ogólnokrajowego funduszu emerytalnego. Niemal wszystkie składki odprowadzane do CPF są inwestowane obligatoryjnie w rządowe obligacje, a następnie reinwestowane za granicą. W efekcie Singapur ma jeden z najwyższych na świecie wskaźników rezerw zagranicznych na głowę. Zagrożeniem dla kapitałowych funduszy emerytalnych jest długotrwały kryzys gospodarczy połączony ze spadkiem wartości akcji, obligacji, nieruchomości i innych aktywów, w których kapitałowe fundusze emerytalne zwykle lokują zebrane składki. Doświadczenia ostatnich kilkudziesięciu lat pokazują, że chociaż zdarza się czasami spadek wartości aktywów funduszy emerytalnych w krótkim okresie, to jednak w ciągu kilku lat fundusze uzyskują realne stopy zwrotu (tzn. po uwzględnieniu inflacji) w granicach kilku procent. Na przykład w ciągu pierwszych 10 lat działalności fundusze emerytalne w Chile uzyskały średnią realną roczną stopę zwrotu ponad 13 proc. Z drugiej strony w Szwajcarii w ciągu ostatnich 25 lat średnia stopa zwrotu kapitałowych funduszy emerytalnych była rzędu 1,5 proc., podczas gdy średni roczny wzrost płac realnych rzędu 3,2 proc. Szwajcaria jest przykładem kraju o silnej gospodarce, w którym kapitałowe fundusze emerytalne osiągają dość mizerne wyniki finansowe. Jak zwykle bowiem diabeł tkwi w szczegółach. Aby fundusze kapitałowe uzyskiwały wysokie stopy zwrotu, muszą z sobą faktycznie konkurować; aby konkurowały, musi im się to opłacać. W różnych krajach różnie kształtują się koszty funkcjonowania kapitałowych funduszy emerytalnych. Stosunkowo wysokie koszty wykazują fundusze w Chile, uzyskujące jednak także wysokie stopy zwrotu. Bardzo niskie koszty ma CPF, przy dość niskiej, jednak dodatniej, stopie zwrotu. W 1990 r. koszty operacyjne CPF wynosiły 0,53 proc. rocznej składki, podczas gdy w Chile - 15,4 proc. rocznej składki. Wysokie koszty operacyjne w Chile są wynikiem niskiego poziomu komputeryzacji systemu emerytalnego, agresywnej konkurencji reklamowej funduszy, i kosztów związanych ze zmianą funduszy (na skutek istnienia tylko jednego funduszu wiele z tych kosztów nie występuje w Singapurze). Chociaż w ciągu pierwszych 10 lat istnienia system emerytalny Chile charakteryzował się nadzwyczaj wysoką realną stopą zwrotu, jednak wobec zwolnienia tempa wzrostu gospodarczego bardzo wysokie koszty operacyjne mogą zagrozić efektywności całego systemu. Jak zatem powinien wyglądać dobry system zabezpieczenia emerytalno-rentowego? W opracowaniu pt. "Swiss Chilanpore. The way forward for pension reform?" (Country Economics Department, The World Bank, WPS 1093) D. Vittas z Banku Światowego sugeruje, aby był on wielofilarowym systemem, łączącym najlepsze cechy systemów emerytalnych Szwajcarii, Chile i Singapuru, unikającym jednocześnie ich wad i słabości. Uczestnictwo w dwu pierwszych filarach byłoby obowiązkowe, w pozostałych dobrowolne. Obowiązkowe uczestnictwo ma na celu wspomożenie na starość ludzi o niskich dochodach (redystrybucja). Wynika ono także z założenia, że ludzie młodzi bagatelizują potrzebę oszczędzania na starość. Filary te mają stanowić ubezpieczenie każdego pracownika na wypadek szczególnej długowieczności oraz wysokiej inflacji. Filar I ma być planem emerytalnym o zdefiniowanym świadczeniu działającym na zasadach "pay as you go". Wysokość świadczenia byłaby proporcjonalna do wysokości oskładkowanych dochodów i długości stażu pracy. Oskładkowane dochody liczone względem średniego wynagrodzenia podlegałyby aktualizacji z uwzględnieniem wysokości średniego wynagrodzenia w chwili przejścia na emeryturę. Natomiast świadczenia podlegałyby indeksacji. Jak w Szwajcarii, świadczenie z Filaru I składałoby się z dwu części: minimalnej emerytury otrzymywanej w pełnym wymiarze po osiągnięciu czterdziestoletniego stażu pracy (ten składnik zmieniałby się proporcjonalnie do stażu pracy każdego ubezpieczonego) oraz emerytury związanej z zarobkami osiąganymi w ciągu całego życia. Minimalna emerytura mogłaby być ustalona na poziomie 15 proc. - 20 proc. średniej płacy. Drugi składnik świadczenia, oparty na aktualizowanych zarobkach całego życia, mógłby dawać osobie średnio zarabiającej 15 proc. - 20 proc. jej zarobków netto. Oba składniki świadczenia powinny być indeksowane albo zgodnie ze wzrostem cen, albo ze wzrostem płac, albo (jak w Szwajcarii) względem średniej arytmetycznej obu stóp wzrostu. Składka na Filar I powinna zależeć od demograficznej struktury na rynku pracy. Dla większości krajów, pisze D. Vittas, składka rzędu 5 do 10 proc. powinna być wystarczająca. Filar II byłby oparty na zasadzie zdefiniowanej składki. Składka każdego uczestnika gromadzona byłaby na indywidualnym koncie i wspólnie inwestowana w wybranym przez niego funduszu emerytalnym. Fundusze byłyby prywatnie zarządzane, zgodnie z zasadami dywersyfikacji portfela, w celu osiągnięcia znaczących stóp zwrotu. Reguły inwestowania powinny być dość precyzyjnie określone, a kontrola ich przestrzegania efektywna. Filar II byłby skonstruowany podobnie do jednofilarowego systemu w Chile, z jedną zasadniczą różnicą. Aby zmniejszyć koszty operacyjne powinna istnieć centralna agencja odpowiedzialna za przechowywanie informacji, zbieranie składek, wypłacanie emerytur i wysyłanie pracownikom informacji o stanie ich kont. Agencja ta powinna być instytucją publiczną lub własnością wszystkich firm zarządzających funduszami. Agencja spełniałaby podobne funkcje do izby clearingowej dla banków lub kontraktów typu futures. Aby ograniczyć koszty marketingowe, powinny być wprowadzone ścisłe zasady dotyczące reklamowania funduszy. D. Vittas zaleca również wprowadzenie szczegółowych zasad regulujących sprzedaż produktów i kosztów pośrednictwa. Celem Filaru II byłoby dostarczenie emerytury w wysokości 30 do 40 proc. zarobków z ostatniego roku. Składka w wysokości 10 - 15 proc powinna być wystarczająca, jeżeli realna stopa zwrotu nie będzie znacznie mniejsza od tempa wzrostu płac realnych. W celu zachowania przejrzystości systemu, Vittas zaleca rozważenie dwu ogólnych zasad: "jedno konto na jednego pracownika" oraz "jedno towarzystwo emerytalne zarządza tylko jednym funduszem". Produkty emerytalne, sprzedawane przez towarzystwa ubezpieczeniowe pracownikom w momencie przejścia na emeryturę, powinny być w pełni indeksowane, z co najmniej dziesięcioletnią gwarancją wysokości wypłat. Uzupełnieniem pierwszych dwu filarów powinny być dobrowolne ubezpieczenia w dodatkowych filarach. Byłyby one tworzone przez pracodawców bądź komercyjne firmy ubezpieczeniowe. Pracownicze programy emerytalne powinny być poddane regulacjom chroniącym interesy pracowników i gwarantującym im równe traktowanie. Świadczenia powinno się wyliczać na podstawie zaktualizowanych względem średniej zarobków całego życia, a nie na podstawie zarobków z ostatniego roku pracy (to uniemożliwiłoby uprzywilejowane traktowanie wyższej kadry zarządzającej itp.). Na koniec rzecz dość dużej wagi - wszystkie filary powinny korzystać z podobnych regulacji podatkowych. W szczególności w dobrowolnych filarach składka emerytalna (do określonego poziomu) powinna być odliczana od dochodu, natomiast emerytura powinna być traktowana jako rodzaj dochodu i odpowiednio opodatkowana. Autor jest ekspertem ds. ubezpieczeń Centrum im. A. Smitha. Materiał jest efektem projektu New Pension System for Poland realizowanego przez Centrum z grantu Center for International Private Enterprise, Fundacji F. Naumanna, International Center for Economic Growrh.
Najważniejszym celem systemu zabezpieczenia emerytalno-rentowego jest stworzenie każdemu człowiekowi warunków do zapewnienia sobie godnej i w miarę dostatniej starości. We wszystkich cywilizowanych krajach świata funkcjonują jakieś systemy emerytalno-rentowe. Zaskakujące jest to, że nie ma właściwie żadnego ogólnie obowiązującego wzorca. Pokazuje to siłę wpływu lokalnego czynnika politycznego na kształtowanie systemu. Emeryci i pracownicy, którzy będą emerytami, stanowią większość wyborców, dlatego zdarzały się wielokrotnie i będą się pojawiać w przyszłości mniej lub bardziej nieodpowiedzialne próby rozdawania przywilejów emerytalnych. Próby te są szczególnie niebezpieczne w tych krajach, w których system emerytury oparty jest na zasadzie "pay as you go". Bieżące emerytury płaci się tam z bieżących (cudzych) składek. W Polsce jest to obecnie jedyny powszechny i obowiązkowy element systemu zabezpieczenia emerytalnego. System "pay as you go" ma właściwie tylko jedną bezsporną zaletę - łatwo go można wprowadzić. Łatwo też w nim zaprogramować redystrybucję części dochodów. Niestety w takim systemie łatwo naruszyć zasadę równoważności świadczenia i zebranej łącznej składki. System "pay as you go" jest bardzo wrażliwy na zmiany demograficzne. Wydłużenie się średniego czasu życia oraz przejście na emeryturę wyżu demograficznego lat pięćdziesiątych może doprowadzić do kryzysu finansów publicznych wielu krajów Europy. System "pay as you go" jest systemem marnotrawnym, w którym wszystkie wpływy są natychmiast "przejadane", pieniądze nie mają szansy zapracować na tych, którzy je odkładają. Przeciwieństwem tego jest system z kapitalizacją składki, w którym każda składka jest inwestowana w cały wachlarz instrumentów finansowych, przy zachowaniu należytego poziomu bezpieczeństwa.Wprowadzenie kapitałowych funduszy emerytalnych ma ogromne znaczenie makroekonomiczne poprzez stymulowanie skłonności do oszczędzania, rozwój rynku kapitałowego, zwiększenie dostępności kredytów, rozwój rynku nieruchomości i sektora budowlanego. Zagrożeniem dla kapitałowych funduszy emerytalnych jest długotrwały kryzys gospodarczy połączony ze spadkiem wartości akcji, obligacji, nieruchomości i innych aktywów, w których kapitałowe fundusze emerytalne zwykle lokują zebrane składki. Jak zatem powinien wyglądać dobry system zabezpieczenia emerytalno-rentowego? D. Vittas z Banku Światowego sugeruje, aby był on wielofilarowy Uczestnictwo w dwu pierwszych filarach byłoby obowiązkowe, w pozostałych dobrowolne.
ROZMOWA Profesor Edmund Mokrzycki, socjolog Oczu zamydlić się już nie da FOT. JAKUB OSTŁOWSKI Czy politycy SLD są sprawniejsi niż ci z AWS? Są lepszymi politykami? EDMUND MOKRZYCKI: W SLD politycy są bardziej profesjonalni, w tym sensie są lepsi. Ludzie z AWS są wyraźnie przesiąknięci elementem amatorskim i "piętnem" działalności opozycyjnej, która z natury rzeczy przyciąga inny typ ludzi. Inny, czyli jaki? O bardzo emocjonalnym charakterze. Albo bardzo pryncypialnych, albo mających słomiany zapał. Czasami takich, którzy nie potrafią oddzielić własnej emocjonalnej oceny i osobistego interesu od interesu ogólnego, państwowego. Czyli mających nadmierną skłonność do bezkrytycznego utożsamiania własnego interesu z interesem publicznym. Każdy człowiek ma taką skłonność. Ale profesjonalny polityk nie pokazuje, że nie potrafi odróżnić interesu publicznego od własnego. A polityczny dyletant, amator tego nie potrafi. Czy rzeczywiście obóz rządzący jest ekipą ludzi walczących o pryncypia? Bo gdy się obserwuje odbiór polityki, to głównym zarzutem jest właśnie ten, że politycy nie trzymają się zasad. To jest inna sprawa. Jest to środowisko ogromnie zróżnicowane. I oprócz pryncypialistów w rodzaju Aleksandra Halla są w nim pozorni pryncypialiści, w przypadku których interes grupowy, zawodowy widoczny jest jak na dłoni. Polska staje się wtedy tylko kluczem do ochrony własnego interesu. Nie mam złudzeń co do charakteru tego ugrupowania. Pryncypialiści są tam różni. Każda formacja polityczna uczy się sposobów zachowań od swoich poprzedników i w swoim własnym gronie. U nas dopiero rozpoczyna się proces profesjonalizacji polityki, profesjonalizacji aparatu administracyjnego. A właściwie pozostaje ona zaledwie w sferze postulatów. To znaczy, że przez 10 lat ci, którzy byli wcześniej w opozycji, niczego się nie nauczyli? Dlaczego mieliby niczego się nie nauczyć. Nie zmienia to jednak tego, że zachowała się różnica w stylu uprawiania polityki pomiędzy tymi dwoma, stojącymi na przeciwnych biegunach politycznych, obozami. A poza tym, w AWS więzi ze związkami zawodowymi są znacznie silniejsze niż w SLD. Sojusz przecież traktuje je instrumentalnie jako formację wspierającą, kontynuując tradycję partii sprzymierzonych. Natomiast AWS wywodzi się ze szkoły związków zawodowych. I obudowana jest mniejszymi, par excellence, politycznymi formacjami. Jakie to ma konsekwencje dla stylu i charakteru uprawiania polityki? Chyba dosyć oczywiste. Oczywiste byłoby to, że troszczy się o los zwykłych ludzi? Siła polityczna, która jest zbudowana na związkach zawodowych, nie może wychodzić poza zasadnicze zręby polityki gospodarczej i społecznej tych związków. I AWS nie wychodzi. Mimo że na przykład konserwatywna część Akcji bardzo by tego chciała. Ale jest blokowana przez swój zasadniczy człon i musi siedzieć w miarę spokojnie, cicho. Wtedy, kiedy AWS narzuca choćby politykę przemysłową wyrastającą z analizy interesów związków zawodowych. Ludzie zarzucają obozowi rządzącemu przede wszystkim to, że nie broni interesów zwykłych ludzi. To, że zarzucają, nie znaczy, że słusznie. Bo tak krawiec kraje, jak mu materii staje. Myślę, że AWS wychodzi ze skóry, żeby zaspokajać potrzeby części środowisk pracowniczych. Tych - i to mój zasadniczy zarzut pod adresem AWS - które są w stanie odwołać się do siły i są w stanie zagrozić politycznemu establishmentowi. W odniesieniu do tych części środowisk pracowniczych AWS robi naprawdę bardzo, bardzo dużo. Znacznie więcej niż robić powinna. Panie profesorze, czy z tego wynika, że polityka jest po prostu grą pozorów? Zależy, jaka i gdzie robiona. Politykę zawsze uprawia się w określonych warunkach i środowisku społecznym. Polityka, jaka jest robiona u nas, jest grą polityczną przed widownią, którą jest społeczeństwo. Niestety, społeczeństwo nie bierze w niej udziału i w tym sensie nasza demokracja jest niepełna. W dojrzałych demokracjach jest tak, że ludzie tak naprawdę interesują się polityką tylko wtedy, kiedy idą do wyborów. Może na tym właśnie polega dojrzałość? To nie jest tak. Ludzie interesują się polityką wtedy, kiedy idą do wyborów, natomiast uprawiają ją na co dzień. Poprzez silną sieć stosunków międzyludzkich, które powodują, że jeśli na przykład ich przedstawiciel w gminie, starostwie itd. zafunduje sobie uposażenie absurdalnie wysokie, to wtedy natychmiast wylatuje. Robi się niesamowity szum wokół tego. A dlaczego u nas takich mechanizmów nie ma? Kultura polityczna nie rodzi się na kamieniu. Byliśmy przecież pod zaborami, byliśmy w komunizmie. To nauczyło nas ademokratycznych zachowań. Społeczeństwo nie musi interesować się polityką czytając książki bądź gazety. Natomiast reaguje na różne sytuacje polityczne, a najżywiej na politykę lokalną, która się dzieje wokół. U nas ta sieć na dole jest niewydolna, dlatego tak trudno ludzi zmobilizować i tak bardzo nie pojmują oni rzeczywistości politycznej. Tak łatwo nimi manipulować... Nie jest wcale tak łatwo, bo AWS ma ogromne trudności ze sprzedawaniem czegokolwiek, sądząc po sondażach. Po takim czasie trudno utrzymać poparcie. Nie jesteśmy narodem głupców. U nas ludzie ciągle oczekują, że zmiana ekipy przyniesie wreszcie to dobre rządzenie i stanie się cud - zacznie być w kraju dobrze. Dla każdej nowej ekipy poparcie w sondażach jest bardzo wysokie. Każda zaczyna od ogromnego kredytu zaufania, który potem stopniowo traci. To może rację ma były prezydent Lech Wałęsa, który przekonuje, że "zmęczony materiał" trzeba wymienić na nowy, że wtedy będzie lepiej? Czy to jest uzasadnione socjologicznie? Żeby wymienić obecną ekipę na ekipę Wałęsy? Byłemu prezydentowi chodziło zapewne o manewr, który był wykonywany skutecznie przez SLD. Jakiś czas temu odpowiednie zmiany kadrowe w AWS i w ogóle w ekipie rządzącej na pewno dałyby skutek bardzo pożądany z punktu widzenia interesów obecnej koalicji. Pytanie tylko, czy w tej chwili można by taki manewr wykonać, i z jakim skutkiem. A skąd wątpliwości? Może sprawy zaszły już zbyt daleko. Poparcie dla AWS tak bardzo spadło, że pojawia się wątpliwość, czy w świadomości społecznej byłby to wiarygodny zwrot, który może coś jeszcze zmienić, czy jest to raczej mydlenie oczu opinii publicznej. Druga wątpliwość jest związana z sytuacją wewnątrz AWS i koalicji. Czy tam nie doszło do rozprzężenia tak znacznego, że wyłonienie nowej ekipy, która byłaby w stanie podjąć skutecznie rządzenie krajem, jest już być może niemożliwe. I czym to się zakończy? Scenariusze są różne. Jeden z nich to trwanie w dotychczasowym układzie i czynienie drobnych kroków, które mają coś zmienić, ale niewiele zmienią. Zakończeniem w tym przypadku będą nowe, terminowe wybory, z przewidywanym ogromnym sukcesem SLD. Inna możliwość to rozbicie samej AWS, nie tylko faktyczne, jak jest teraz, ale formalne. To jednak jest już rozmowa dla polityka, nie dla socjologa. Ponownie więc pytanie dla socjologa. Jaki będzie odbiór społeczny braku zmian? Bo premii za to chyba nie będzie. Obóz rządzący będzie oceniany coraz gorzej. Jest to równia pochyła. Ale może tak musi być, ponieważ odbiór AWS jest na tyle krytyczny, że społeczeństwo raczej nie uwierzy w autentyczność zmiany, potraktuje ją jako manewr pozorowany, który ma tylko dobrze wyglądać, a w gruncie rzeczy niczego nie zmienia. I intuicyjnie przewiduję, że tak będzie, bo AWS nie ma w sobie siły, żeby przeprowadzić radykalną zmianę wewnątrz ugrupowania i w konsekwencji dokonać odpowiednich zmian w rządzie. Na razie nic nie wskazuje, aby taka siła istniała. Jest to również konsekwencja struktury władzy w samej Akcji. Czy można jednak coś zrobić, aby w odbiorze społecznym taka zmiana była wiarygodna? Jaką socjotechniką się posłużyć? Nie ma czegoś takiego, nie można społeczeństwu oczu zamydlić do tego stopnia. Trzeba by było rzeczywiście dokonać radykalnych, zasadniczych zmian, w rezultacie których przyszłaby zupełnie nowa ekipa, z ludźmi bardzo wiarygodnymi w odbiorze społecznym. Jakieś prawdopodobieństwo tego, że tak się stanie, istnieje. Ludzie bardzo potrzebują zmiany i są gotowi uwierzyć niemal we wszystko. Ale na pewno nie są gotowi uwierzyć "głębokim" zmianom w rządzie, jakie przeprowadzane były dotychczas. Bo były to zmiany mniejsze niż kosmetyczne. To było zlekceważenie opinii społecznej. Mogło być odebrane, i pewnie było, jako arogancja ze strony rządu. Cały czas mówimy o AWS. A co z drugim członem obozu rządzącego, czyli z Unią Wolności? Jak wynika z sondaży, wyborcy nie odeszli od Unii. Unia Wolności jest tylko partnerem w tym widowisku, które się przed nami toczy. Jest partnerem jakby przymusowym. W społecznym odbiorze gra - nieładna, a czasami nawet żenująca - rozgrywa się na boisku AWS, a nie Unii. UW zachowuje się przyzwoicie, bo nie dystansuje się demonstracyjnie od swojego partnera, a to robi dobre wrażenie. Zachowuje się lojalnie, a równocześnie w tych wszystkich rozgrywkach niczego nie można jej zarzucić. Nawet nie widać wewnętrznych różnic w Unii Wolności. Czyli UW jest partią bardziej profesjonalną, posiadającą znajomość socjotechniki? Ależ oczywiście, tak. A dlaczego właściwie premierowi Buzkowi nic się nie udaje, w sensie społecznego odbioru? Premier Buzek na początku miał znakomite notowania. Było bardzo dużo osób, które nie miały zdania, ale tych, które miały negatywną opinię, było rzeczywiście bardzo niewiele. I co się stało? Stało się, po pierwsze, to, że reformy zostały przeprowadzone w nie najlepszym stylu, a niektóre, jak reforma służby zdrowia, w fatalnym. I to było widoczne "w telewizorach". A potem zaczął się cały ciąg wydarzeń, kiedy rząd powinien zacząć rządzić. Pokazać, że rządzi. Że ma zdanie, że jest rządem silnym, bo miał przecież ku temu warunki. Jednak w miarę jak narastała potrzeba, żeby rząd był silny i rządził - rząd pokazywał, że jest słaby i coraz słabszy. A za to konsekwencje ponosi premier. Premier ma takie cechy osobowości, które tłumaczą, dlaczego Jerzy Buzek jest słabym premierem. To znaczy? Jest człowiekiem konsensusu, negocjacji, uzgadniania, a nie forsowania swojej linii. Pojawia się pytanie, czy premier Buzek ma jakąś linię dla swojego rządu. Czy jest to raczej zygzak będący wypadkową tego, co zdarzy się wokół, a zwłaszcza co zdarzy się na szczytach AWS. Przy takim społecznym wizerunku ani rząd, ani premier nie mogą mieć dobrych notowań. Gdy polityk jest odbierany jako agresywny i twardy, to też się chyba ludziom nie podoba? To zależy, jak jest agresywny. Na przykład w Rosji Putin ludziom bardzo się podoba. A u nas jest bardzo dobrze ugruntowany mit Piłsudskiego jako polityka, który dobrze rządził Polską, zapomina się przy tym o jego ciągotach autorytarnych. Nieprawdą jest, że silny polityk byłby w Polsce źle przyjęty, gdyby był skuteczny. W różnych sondażach i wypowiedziach, a nawet w prasie, wyczuwa się tęsknotę za mocnym państwem i silną władzą. Dającą poczucie bezpieczeństwa? Tak, ale dającą również przekonanie, że rząd wie, czego chce i potrafi to realizować. Ugodowy polityk - niedobrze, i arogancki - też niedobrze. Jaki ma być? Dobry. A taki może być mocny albo miękki. Pod warunkiem że ten miękki będzie skuteczny, a ten mocny nie będzie zbyt zbliżał się do modelu dyktatorskiego, że pozostanie w granicach władzy przyzwolonej przez społeczeństwo. Panie profesorze, czy rządzący - rząd, premier, ugrupowania koalicyjne - powinni brać pod uwagę sondaże opinii publicznej? A może takie śledzenie notowań do niczego nie prowadzi? Oczywiście, warto je śledzić. To jest informacja. Ale politycy powinni podchodzić do sondaży z odpowiednim dystansem. Jak do informacji o tym, co ludzie mówią w odpowiedzi na zadane pytania. Z tego zbyt daleko idących wniosków wyciągać nie można, choć nie można ich lekceważyć. Ale polityk, który kieruje się wyłącznie informacjami z sondaży, nie jest politykiem. Bo polityk powinien mieć program dla społeczeństwa, a nie starać się tylko o to, by zostać wybranym w następnych wyborach. A ludzie widzą, kiedy postępuje się w tak koniunkturalny sposób. Jeśli natomiast politycy w ogóle nie biorą pod uwagę notowań opinii publicznej, to ich zachowanie może być z kolei traktowane jako aroganckie. Raczej jako szaleństwo polityczne. Rozmawiała Małgorzata Subotić
politycy SLD są sprawniejsi niż ci z AWS? EDMUND MOKRZYCKI: W SLD politycy są bardziej profesjonalni. Ludzie z AWS są przesiąknięci elementem amatorskim i "piętnem" działalności opozycyjnej, przyciąga ludzi O emocjonalnym charakterze, takich, którzy nie potrafią oddzielić własnej emocjonalnej oceny od interesu państwowego. Czy obóz rządzący jest ekipą ludzi walczących o pryncypia? Jest to środowisko ogromnie zróżnicowane. oprócz pryncypialistów w rodzaju Aleksandra Halla są w nim pozorni pryncypialiści, w przypadku których interes zawodowy widoczny jest jak na dłoni. Polska staje się tylko kluczem do ochrony własnego interesu. U nas dopiero rozpoczyna się proces profesjonalizacji polityki. zachowała się różnica w stylu uprawiania polityki pomiędzy tymi dwoma, stojącymi na przeciwnych biegunach politycznych, obozami. w AWS więzi ze związkami zawodowymi są znacznie silniejsze niż w SLD. Siła polityczna, która jest zbudowana na związkach zawodowych, nie może wychodzić poza zasadnicze zręby polityki gospodarczej i społecznej tych związków. I AWS nie wychodzi. Politykę zawsze uprawia się w określonych warunkach i środowisku społecznym. Polityka, jaka jest robiona u nas, jest grą polityczną przed widownią, którą jest społeczeństwo. społeczeństwo nie bierze w niej udziału i w tym sensie nasza demokracja jest niepełna. Byliśmy pod zaborami, byliśmy w komunizmie. To nauczyło nas ademokratycznych zachowań. Społeczeństwo nie musi interesować się polityką. Natomiast reaguje najżywiej na politykę lokalną. U nas ta sieć na dole jest niewydolna. AWS ma ogromne trudności. trudno utrzymać poparcie. ludzie oczekują, że zmiana ekipy przyniesie dobre rządzenie i zacznie być w kraju dobrze. Dla każdej nowej ekipy poparcie jest wysokie. potem stopniowo traci. Jakiś czas temu odpowiednie zmiany kadrowe w AWS dałyby skutek. pojawia się wątpliwość, czy byłby to wiarygodny zwrot. Druga wątpliwość jest związana z sytuacją wewnątrz AWS i koalicji. tam wyłonienie nowej ekipy jest być może niemożliwe. Jaki będzie odbiór społeczny braku zmian? Obóz rządzący będzie oceniany coraz gorzej. Trzeba by dokonać radykalnych zmian, w rezultacie których przyszłaby zupełnie nowa ekipa, z ludźmi bardzo wiarygodnymi w odbiorze społecznym. co z Unią Wolności? jest tylko partnerem w tym widowisku. Zachowuje się lojalnie, a równocześnie niczego nie można jej zarzucić. jest partią bardziej profesjonalną. dlaczego premierowi Buzkowi nic się nie udaje? reformy zostały przeprowadzone w nie najlepszym stylu. Buzek Jest człowiekiem konsensusu, negocjacji, uzgadniania, nie forsowania swojej linii. wyczuwa się tęsknotę za mocnym państwem i silną władzą.
GOSPODARKA Niespójność polityki fiskalnej i monetarnej zwiększa ryzyko kryzysu finansowego w Polsce Do destabilizacji przez stabilizację RYS. ROBERT DĄBROWSKI JANUSZ JANKOWIAK Wiele wskazuje na to, że polska gospodarka wchodzi w trudny okres. Kombinacja ostrej polityki monetarnej i słabnącej dyscypliny fiskalnej nie jest na te ciężkie czasy propozycją właściwą. Deficyt ekonomiczny finansów publicznych większy w tym roku, niż planowano, i najprawdopodobniej większy również w roku przyszłym to igranie z ogniem i kuszenie losu. Wciąż nie rozumie tego większość polityków oraz część doradzających im ekonomistów. Odpowiedzią na uszczuplanie przez sektor publiczny zasobu krajowych oszczędności musi być coraz bardziej restrykcyjna polityka pieniężna banku centralnego. Od tego zależy przyciągnięcie oszczędności z zagranicy. Bez importu tych oszczędności nie byłoby możliwe podtrzymanie wysokiego tempa inwestycji. Nadwyżka na rachunku kapitałowym wyrównuje co prawda deficyt na rachunku bieżącym, ale wzmaga presję na aprecjację złotego (i tak występującą w średnim okresie z powodu zmian cen relatywnych). A to z kolei potęguje nierównowagę zewnętrzną gospodarki. I w ten sposób koło niezbyt fortunnych przypadłości się zamyka. Nikt ponadto nie zaprzecza, że wysokie realne stopy procentowe coraz wyraźniej tłumią popyt krajowy. Ma to swoje dobre strony, bo do tej pory rosnący popyt wewnętrzny przekładał się natychmiast na import. Ale duszenie popytu krajowego obarczone jest też szczególnym rodzajem ryzyka. Tempo wzrostu gospodarczego coraz bardziej zależy od popytu zagranicznego. Oznacza to z grubsza, że czynnikiem z naszego punktu widzenia najważniejszym staje się stan koniunktury w krajach Unii Europejskiej. A tu, niestety, trudno o niczym niezakłócony optymizm. Nie sposób doprawdy dociec, na jakich przesłankach zasadza się kluczowe dla "Założeń polityki pieniężnej na rok 2001" stwierdzenie (powtórzone przez Radę Polityki Pieniężnej w dwóch miejscach tego dokumentu), że "utrzymująca się wysoka dynamika popytu wewnętrznego w krajach Unii Europejskiej będzie stymulowała wzrost [polskiego] eksportu". Przecież wszystkie wskaźniki wyprzedzające koniunktury dowodzą, że kraje strefy euro szczyt aktywności gospodarczej mają już za sobą. I tendencja ta występuje wyraźnie od przełomu pierwszego i drugiego kwartału. Wrzesień był piątym z kolei miesiącem spadku produkcji przemysłowej w eurolandzie. Siedem z rzędu dokonanych przez Europejski Bank Centralny podwyżek stóp procentowych najwyraźniej daje już o sobie znać. A bank ten nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Tempo wzrostu gospodarczego w krajach strefy euro w tym i przyszłym roku, aczkolwiek wciąż jeszcze wysokie, nie będzie już jednak z pewnością rosło ponad obecne 3 - 3,5 procent. Nie jest to wiadomość krzepiąca dla Unii Europejskiej. Nie jest też, niestety, krzepiąca i dla nas. Unia korzysta wciąż jeszcze ze skutków konkurencyjnej dewaluacji euro wobec dolara i jena. O tym, jak trwałe okażą się te skutki, przesądzi jednak tempo i zakres reform strukturalnych w UE. Po to, by efekty konkurencyjnej dewaluacji szybko nie ustąpiły, potrzebny jest elastyczny rynek pracy, zdolność wykorzystania wolnych konkurencyjnych mocy wytwórczych i dyscyplina fiskalna. Bez tego podwyżki płac nominalnych i drodzy krajowi producenci szybko "przejedzą" dobroczynne skutki taniego euro. Zostaną tylko inflacja, wysokie stopy procentowe, ponowny wzrost bezrobocia i słabnące tempo wzrostu. Słowem: płacz i zgrzytanie zębów. Wbrew eksportowi A płakać i zgrzytać będzie nie tylko Unia. Wydaje się więcej niż pewne, że losy reform strukturalnych w tej organizacji przesądzą o tempie wzrostu gospodarczego w Polsce w najbliższych dwóch latach. A będą to przecież, o czym zapomnieć nie sposób, lata kluczowe dla naszych przygotowań do członkostwa w UE. Jeśli Unii powinie się noga, my mocno wyrżniemy nosem w ziemię. Niestety, obraz reform systemowych w Unii Europejskiej wciąż jeszcze przedstawia się mgliście. Dużo tu niejasności i niekonsekwencji. Z jednej strony większość rządów "nowej lewicy" zapowiada poważne reformy fiskalne zwiększające konkurencyjność europejskiej gospodarki. Z drugiej - mamy jednak nie tylko skracanie ustawowego czasu pracy, ale i wyraźne luzowanie polityki fiskalnej, typowe dla okresów dekoniunktury. Deficyty ekonomiczne w większości krajów strefy euro pną się powoli, acz systematycznie w górę. Nie są to w sumie warunki sprzyjające szybkiemu zredukowaniu stóp procentowych przez Europejski Bank Centralny. A im wyższe będą stopy, tym mniejsza w Unii szansa na szybki wzrost. Taka perspektywa powinna szczególnie niepokoić naszych eksporterów. Badania potwierdzają bowiem, że polski eksport jest mocno wrażliwy właśnie na zmiany popytu zagranicznego. Nic tak mocno nie wpływa na wolumen naszego nisko przetworzonego eksportu. Nawet poziom kursu walutowego ma tu drugorzędne znaczenie. Wysokość kursu jest za to czynnikiem pierwszorzędnym, jeśli chodzi o wielkość importu do Polski. Wychodzi więc na to, że nasza krótkookresowa strategia gospodarcza wspiera się na dwóch filarach: dobrej koniunkturze w UE oraz na ustabilizowanym na dość niskim poziomie kursie złotego. Dzięki rosnącemu eksportowi i malejącej (w wyniku braku aprecjacji) opłacalności importu powinniśmy cieszyć się nie tylko powracającą równowagą zewnętrzną, ale również wysokim, zbliżonym do pięciu procent, tempem wzrostu PKB. Słowem, do szczęścia potrzebujemy tylko dwóch rzeczy: wysokiej koniunktury w Unii i nieszczególnie mocnego, choć stabilnego złotego. Obie te podstawy naszej strategii gospodarczej są jednakowo wątłe. Zostawmy koniunkturę w Unii, bo to jest z naszego punktu widzenia czynnik egzogeniczny. A prognozy nie są zbyt obiecujące. Nie jest więc obarczone wysokim ryzykiem twierdzenie, że planowanie przyszłorocznego wzrostu PKB w Polsce na pięć procent można spokojnie włożyć między bajki. Nie dziwi specjalnie, że niektórzy członkowie Rady Polityki Pieniężnej publicznie dają wyraz przekonaniu, iż tempo wzrostu nie przekroczy dwóch, czterech procent. Natomiast pewne zaskoczenie budzi wpisanie mimo wszystko do oficjalnych "Założeń polityki pieniężnej" mało realistycznych pięciu procent. Zaproszenie do spekulacji Znacznie jednak ciekawsze z ekonomicznego punktu widzenia wydaje się przyjęcie w strategii gospodarczej założenia o braku istotnej aprecjacji złotego. I to mimo utrzymywania się na naszą niekorzyść solidnego dysparytetu stóp procentowych jeszcze co najmniej w pierwszej połowie przyszłego roku. Osłabienie napływu krótkoterminowego kapitału zagranicznego do Polski, kraju o najwyższych w regionie realnych stopach procentowych, uzasadniane jest występowaniem ryzyka kursowego. Tyle że osadzenie koncepcji wzrostu na przewadze dynamiki eksportu nad importem oznacza potrzebę stabilizacji kursu na niskim poziomie. Taki wymóg jest naturalnie nie do pogodzenia ze strategią bezpośredniego celu inflacyjnego, zakładającą kontrolowanie przez władzę monetarną stóp procentowych, natomiast swobodne kształtowanie się kursu. Ryzyko zmienności stóp procentowych spada wraz z ustaleniem szerokiego przedziału dla celu inflacyjnego, ale rosnąć wówczas powinno ryzyko zmienności kursu. A jak to wygląda w naszych zapowiedziach? Raczej kiepsko. Przyszłoroczny cel inflacyjny zarysowano szeroko, na sześć, osiem procent, co poważnie redukuje ryzyko zmienności stóp procentowych. Równocześnie, deklarując brak zainteresowania dla nominalnej kotwicy kursowej, rada zastrzegła sobie jednak w "Założeniach polityki pieniężnej" prawo interwencji na rynku walutowym, "o ile uzna, że jest to niezbędne dla realizacji celu inflacyjnego". Takie stwierdzenie rozumieć należy jako przyjęcie przez władzę monetarną zobowiązania do ograniczenia ryzyka kursowego. Co gorsze, jest to zobowiązanie wyraźnie niesymetryczne, ważne przy odchyleniu kursu tylko w jedną stronę. Realizacji celu inflacyjnego zagrażać może co prawda równie dobrze aprecjacja jak deprecjacja złotego. Tyle że aprecjacji ma podobno - według NBP - nie być. A poza tym, gdyby nawet się zdarzyła, spowodowałaby spadek inflacji poniżej dolnej granicy przedziału celu inflacyjnego. Trudno sobie wyobrazić interwencje banku centralnego na rynku walutowym zmierzające do osłabienia złotego. Ale taka psychologicznie trudna do wytłumaczenia opinii publicznej operacja pozostaje i tak czysto myślową spekulacją, jeżeli traktować serio przekonanie RPP o braku istotnych powodów do wystąpienia aprecjacji. A skoro tak, to nie pozostaje nic innego, jak tylko rozumieć zapowiedź interwencji walutowych jako chęć podtrzymania przez Radę kursu w razie gwałtownej deprecjacji złotego. To rzeczywiście zagrażałoby przekroczeniem, już trzeci raz z rzędu, górnego przedziału celu inflacyjnego. I byłoby po Radzie. Skłonność do podobnie wybiórczego interwencjonizmu ma zawsze tę samą, łatwo wymierną cenę. Wyrażając publicznie powątpiewanie co do poważnej aprecjacji i ograniczając zarazem - domyślnie - ryzyko deprecjacji złotego, władza monetarna stosująca politykę wysokich stóp procentowych i ograniczająca ryzyko ich zmienności zachęca podmioty krajowe do zadłużania się za granicą, a kapitał zagraniczny do żywej spekulacji. W ten sposób niespójność polityki fiskalnej i monetarnej oraz sprzeczności wewnętrzne tej ostatniej poważnie wzmacniają zagrożenie polskiej gospodarki kryzysem finansowym. Autor jest głównym ekonomistą grupy BRE Banku.
Wiele wskazuje na to, że polska gospodarka wchodzi w trudny okres. Kombinacja ostrej polityki monetarnej i słabnącej dyscypliny fiskalnej nie jest na te ciężkie czasy propozycją właściwą. Deficyt ekonomiczny finansów publicznych większy w tym roku, niż planowano, i najprawdopodobniej większy również w roku przyszłym to igranie z ogniem i kuszenie losu. Odpowiedzią na uszczuplanie przez sektor publiczny zasobu krajowych oszczędności musi być coraz bardziej restrykcyjna polityka pieniężna banku centralnego. nasza krótkookresowa strategia gospodarcza wspiera się na dwóch filarach: dobrej koniunkturze w UE oraz na ustabilizowanym na dość niskim poziomie kursie złotego. Obie te podstawy naszej strategii gospodarczej są jednakowo wątłe. Wyrażając publicznie powątpiewanie co do poważnej aprecjacji złotego, władza monetarna zachęca podmioty krajowe do zadłużania się za granicą, a kapitał zagraniczny do żywej spekulacji.
ZDROWIE Konkurs ofert na świadczenia zdrowotne na 2000 rok Pieniędzy mniej, trzeba oszczędzać W kasach chorych kończy się konkurs ofert na udzielanie świadczeń zdrowotnych w 2000 roku. Większość kas zakłada, że będzie mogła przeznaczyć na nie tyle samo lub nawet mniej pieniędzy co w tym roku. Z optymizmem powita Nowy Rok szef Śląskiej Kasy Chorych Andrzej Sośnierz. Zachodniopomorska Regionalna Kasa Chorych podpisała na razie kontrakty z 54 szpitalami na terenie województwa. Nie zawarto umowy ze szpitalem w Świnoujściu i Koszalinie. Pierwszy wycenił swoje usługi na 8 mln zł, podczas gdy kasa zaoferowała tylko cztery. Druga placówka swoje potrzeby oceniła na 43 mln zł. Kasa zaproponowała 31 mln zł. Wobec znacznych rozbieżności kasa ogłosiła nowy konkurs ofert. Termin ich składania mija 31 grudnia 1999 roku. Zakończono natomiast kontraktowanie ambulatoryjnych usług specjalistycznych. Ze zgłoszonych do konkursu 205 jednostek z województwa i 24 spoza wybrano odpowiednio 164 oraz pięć ofert. Kasa nie podpisała jeszcze kontraktów z lekarzami podstawowej opieki zdrowotnej. Rozstrzygnięcie tego konkursu zaplanowano na 15 stycznia. Do tego czasu lekarze mogą przyjmować pacjentów ze zgłoszonej przez siebie listy, którą kasa traktuje jako promesę umowy. Od nowego roku pogotowie ratunkowe w województwie ograniczy się tylko do funkcji transportowej i udzielania pierwszej pomocy w sytuacjach zagrożenia zdrowia i życia pacjenta. Porad lekarskich w nie wymagających nagłej reakcji przypadkach mają udzielać dyżurujący przez całą dobę lekarze podstawowej opieki zdrowotnej. Ta zmiana nie została w Szczecinie wcześniej publicznie nagłośniona i wywołała pod koniec roku istną burzę. Punktem zapalnym było niepodpisanie przez kasę chorych kontraktu z pogotowiem na świadczenie usług ambulatoryjnych, co oznacza likwidację wielu ambulatoriów, w tym wyremontowanego ambulatorium chirurgicznego w Szczecinie. Przez rok przewinęło się przez nie około 18,5 tys. pacjentów. Dopiero w tym tygodniu po kolejnych negocjacjach kasa zdecydowała o podpisaniu miesięcznej umowy z pogotowiem, obejmującą pracę ambulatorium chirurgicznego. Biedniej na Warmii i Mazurach... W 1999 roku Warmińsko-Mazurska Kasa Chorych jako jedna z nielicznych w Polsce pracowała bez strat. W 2000 roku budżet kasy wyniesie około 721 mln zł. Jest to o prawie 20 mln zł mniej niż w tym roku (740 mln zł). Oznacza to, że pieniędzy na lecznictwo będzie o 2,6 proc. mniej, a uwzględniając przyszłoroczną inflację i nowe zadania, o ponad 10 proc. mniej. Dlatego podpisane kontrakty przyszłoroczne są średnio o kilkanaście procent niższe od tych z 1999 roku. Zdaniem dyrektorów szpitali pieniędzy nie wystarczy na całoroczne funkcjonowanie jednostek. Według kasy jedenaście z czterdziestu szpitali będzie musiało "zmienić swoje zadania". Chodzi przede wszystkim o zmniejszenie zatrudnienia i liczby łóżek tzw. ostrych. Na pierwszy ogień pójdą szpitale powiatowe w Dobrym Mieście, Lidzbarku Warmińskim, Nidzicy, Pasłęku i Węgorzewie, w których kasa chce zatrzymać kilka łóżek ostrych i utworzyć placówki opieki długoterminowej. Kontrakty z nimi kasa podpisała na pół roku. W tym czasie kasa i starostwa mają wspólnie wypracować drogę dostosowania powiatowych szpitali do potrzeb rynku. Starosta olsztyński Adam Sierzputowski uważa, że od reformy powiatowego lecznictwa żadne starostwo nie ucieknie. Na rynku powinny pozostać placówki najlepsze, nowocześnie wyposażone, z dobrą kadrą. Warunkiem zmian jest jednak współpraca kasy chorych z samorządami. ...oraz na Mazowszu Mazowiecka Kasa Chorych będzie mogła wydać na świadczenia zdrowotne w 2000 roku tyle samo pieniędzy co w roku 1999. - Gdy uwzględnimy inflację, okazuje się, że pieniędzy mamy mniej - uważa Ewa Działowska z Biura Prasowego MKCh. Kasa zakończyła już konkurs ofert - najdłużej (bo do ostatniego czwartku) trwał konkurs na lecznictwo stacjonarne. Mazowiecka Kasa Chorych będzie co kwartał ogłaszać nowy konkurs ofert na podstawową opiekę zdrowotną, by usługi w tym zakresie mogły świadczyć nowe placówki - niepubliczne zakłady opieki zdrowotnej, prywatne praktyki lekarskie - które spełnią formalne warunki. Z oszczędności kasa w ogóle nie zakontraktowała ambulatoryjnych świadczeń specjalistycznych poza terenem województwa. - Jeżeli taka porada będzie konieczna w nagłym przypadku, kasa ureguluje rachunek - zapewnia Ewa Działowska. Sprawy będą musiały być rozpatrywane indywidualnie. Nowe reguły kasa wprowadza w stomatologii. W 1999 roku placówkom, które podpisały kontrakt na świadczenie usług, przypisano określoną liczbę punktów. Za każdy zabieg odpisywało się punkty - na przykład za założenie opatrunku 80. Po wyczerpaniu limitu placówka nie mogła już leczyć zębów bezpłatnie, a pacjenci, których nie stać było na płacenie za usługi, musieli szukać gabinetu, który punkty jeszcze miał. W 1999 roku MKCh podpisała 585 kontraktów - w 2000 roku świadczenia stomatologiczne w ramach kontraktów będzie udzielać 456 placówek na terenie całego województwa. Każda dostanie minimum 70 tysięcy punktów. Według MKCh, choć będzie mniej placówek, pacjenci będą zadowoleni - będą mogli kontynuować leczenie w placówce, którą wybiorą. Tymczasem przewodniczący Komisji Zdrowia Rady Powiatu Warszawskiego Witold Paweł Kalbarczyk zaprotestował przeciw ograniczeniu liczby świadczeń zakontraktowanych przez kasę. W liście do władz MKCh napisał, że w stosunku do roku 1999 w 2000 roku liczba świadczeń specjalistycznych kupionych przez MKCh zmniejszy się o około 30 - 40 proc., co utrudni do nich dostęp. Rzeczniczka kasy Wanda Pawłowicz zapewniła, że przy wyborze ofert kasa kierowała się m.in. ich ceną. MKCh zrezygnowała z oferty na specjalistyczne świadczenia ginekologiczne warszawskiego Szpitala Położniczo-Ginekologicznego im. św. Zofii. - Dyrektor zaproponował stawkę za poradę ginekologiczną w wysokości stu złotych i nie chciał jej obniżyć - wyjaśniła. Dostatniej na Śląsku Ponad 2 mld 165 mln zł, czyli o blisko 50 mln zł więcej niż w roku 1999, może wydać na świadczenia w 2000 roku Śląska Kasa Chorych. Nadwyżka ta pochodzić ma z wyższej ściągalności składek. W listopadzie do ŚKCh wpłynęło 101,8 proc. składek - płacili je również dłużnicy. - Wzrośnie liczba wielu udzielanych świadczeń - porad specjalistycznych, dializoterapii, nie powinno być trudności z dostępem do endoprotez biodrowych i kolanowych - poinformował szef kasy Andrzej Sośnierz. Bardziej dostępne będą też usługi stomatologiczne. Kasa prawdopodobnie zamknie rok z niewielką nadwyżką finansową - środki te zostaną przesunięte na obecny rok. ŚKCh nie wie, ile dokładnie osób do niej należy - ZUS nie przekazał tych informacji - prawdopodobnie jest to jednak około 4,6 mln ubezpieczonych. Według Sośnierza śląska służba zdrowia mogłaby leczyć w swych placówkach mieszkańców jeszcze jednego średniej wielkości województwa. Dlatego też w województwach ościennych ŚKCh prowadziła ostatnio intensywną kampanię reklamową pod hasłem "Śląska? Tak... to moja szansa". Sośnierz liczy, że do kierowanej przez niego kasy zapisze się minimum kilkanaście tysięcy osób. Poza województwem śląskim kasa otworzyła cztery filie: w Olkuszu, Chrzanowie (Małopolskie), Pajęcznie (Łódzkie) i Włoszczowie (Świętokrzyskie). SOL, KORESPONDENCI "RZ"
W kasach chorych kończy się konkurs ofert na udzielanie świadczeń zdrowotnych w 2000 roku. Większość kas zakłada, że będzie mogła przeznaczyć na nie tyle samo lub nawet mniej pieniędzy co w tym roku. Zachodniopomorska Regionalna Kasa Chorych nie podpisała jeszcze kontraktów z lekarzami podstawowej opieki zdrowotnej. Od nowego roku pogotowie ratunkowe w województwie ograniczy się tylko do funkcji transportowej i udzielania pierwszej pomocy w sytuacjach zagrożenia zdrowia i życia pacjenta. Porad lekarskich w nie wymagających nagłej reakcji przypadkach mają udzielać dyżurujący przez całą dobę lekarze podstawowej opieki zdrowotnej. W 1999 roku Warmińsko-Mazurska Kasa Chorych jako jedna z nielicznych w Polsce pracowała bez strat.
DOKUMENTY Tłumacze przysięgli Jak odróżnić prawdziwe od podrobionych BOGUSŁAW ZAJĄC Prawidłowa ocena autentyczności mrowia różnorakich dokumentów krążących w obiegu międzynarodowym wymagać będzie od tłumaczy przysięgłych specjalizacji obsługi, a więc odejścia od ustanowionej w obowiązujących przepisach wszechstronności. Regulacja prawna działalności tłumaczy przysięgłych zawarta jest w rozporządzeniu ministra sprawiedliwości z 8 czerwca 1987 r. w sprawie biegłych sądowych i tłumaczy przysięgłych (Dz. U. nr 18, poz. 112), wydanym na podstawie art. 133 prawa o ustroju sądów powszechnych w ówczesnym brzmieniu (Dz. U. z 1985 r. nr 31, poz. 137). Osoba ustanowiona tłumaczem przysięgłym uprawniona jest (par. 21) m.in. do sporządzania, sprawdzania i poświadczania tłumaczeń oraz do sporządzania (proponuję, by nazwać to funkcją quasi-notarialną) poświadczonych odpisów pism w języku, dla którego został ustanowiony. Postulowane zaś w składanym przy obejmowaniu funkcji tłumacza urzędowym przyrzeczeniu takie cechy jego pracy jak sumienność i bezstronność powodują - jak można sądzić - konieczność szczególnie starannego podejścia do kwestii autentyczności rozpatrywanych dokumentów, rzetelnego ich sprawdzania, oczywiście jedynie w takim zakresie, w jakim stan zmysłów, fachowe wiadomości oraz oprzyrządowanie warsztatowe tłumacza pozwalają mu to uczynić lege artis. Rozporządzenie ministra sprawiedliwości odwołuje się jedynie do fachowych oraz moralnych ("daje rękojmię") kwalifikacji tłumacza, nie zawiera zaś żadnych wymagań, ogólnych bądź szczegółowych, dotyczących jego stanu zdrowia, w tym występowania ewentualnych trudności w postrzeganiu zmysłowym (wzrokiem, słuchem) przekładanych treści, nie wymaga również żadnych umiejętności z dziedziny kryminalistycznych badań dokumentów ani też dostępu do instrumentarium używanego zazwyczaj podczas takich badań. Wynikałoby z tego, że wymagane w pkt 2 par. 24 rozporządzenia odnotowywanie wątpliwości co do rzeczywistej treści opracowywanego przez tłumacza pisma dotyczy jedynie tych wypadków, w których mógł on powziąć takie wątpliwości tylko na podstawie swego przeciętnego, życiowego doświadczenia oraz przeciętnej staranności podczas oględzin dokumentu. Specjalistyczna przecież wiedza wymagana jest nie od przysięgłego tłumacza, lecz od pomocnika procesowego innego rodzaju - od biegłego sądowego z dziedziny badania autentyczności dokumentów. Wcale nie przeczy to i takiej możliwości, by w skład grupy ekspertów, której wymiar sprawiedliwości zleci zbadanie dla celów sądowych jakiegoś dokumentu, sporządzonego czasem w kilku językach lub alfabetach, nie mógł wejść na prawach jej równorzędnego, równoprawnego członka również językoznawca - tłumacz przysięgły. Od dawna utarło się w prawie polskim, że fałszerstwo dokumentu może występować w postaci fałszu intelektualnego, np. potwierdzenia nieprawdy, lub w formie fałszu materialnego, przy którym dokumenty nieautentyczne mogą występować bądź jako przerobione, bądź jako podrobione. Dokument przerobiony to taki, w którym osoba nieuprawniona dokonała zmian: usunięć, przesunięć bądź uzupełnień treści znaków niosących informacje. Dokument podrobiony wykonany jest przez nieuprawnionego wytwórcę zazwyczaj na wzór dokumentu autentycznego, spotyka się jednak i takie nieautentyczne dokumenty, które nie mają swych wzorców w dokumentach autentycznych, są jedynie płodem wyobraźni, fantazji swych projektantów, wykonawców. Klasycznym tego przykładem są wachlarze wzorów dokumentów wystawianych przez nie istniejące państwa (np. Dominion of Melchizedech, adres dla doręczeń - Jerusalaim, 16 King George street), stosowanych podczas operacji oszukańczych na szeroką skalę nie tylko w poczcie klasycznej, lecz i w Internecie. Najczęściej spotykany sposób podrabiania dokumentów polega na wniesieniu nowej treści odpowiadającej potrzebom zamawiającego w miejsce poprzedniej, autentycznej, usuniętej z dokumentu lub zniszczonej tak, by uniemożliwić jej odczytanie. Starą treść w dokumentach, które mają uchodzić za oryginalny druk, maszynopis czy rękopis, usuwa się zazwyczaj przez wymazywanie, wyskrobywanie, lub wycinanie (fotografie). Innym sposobem usuwania treści w takich dokumentach jest jej wywabianie przy użyciu różnorakich chemikaliów. Zarówno zabiegi mechaniczne, jak i traktowanie chemią nie pozostają bez śladów, często nadających się do wstępnego wyselekcjonowania bez użycia specjalistycznej aparatury. Najczęściej stosuje się skośne oświetlenie snopem białego światła z tradycyjnej żarówki elektrycznej (występują różnice połysku powierzchni oraz grubości papieru w miejscach wymazania lub różnica barwy papieru w miejscach wywabiania) bądź oświetlenie widzialnym promieniowaniem mlecznej żarówki przechodzącym przez warstwę papieru (wyraźna zmiana barwy miejsca poddanego obróbce). Nadto, przy nanoszeniu nowej treści atramentem, mazakiem lub kiepskiej jakości tuszem linie przechodzące przez obszar oddziaływania chemikaliów będą mieć rozlane krawędzie, a wyraźnie zmienią swój rysunek linie krętych wzorów i arabesek tzw. giloszu. Ów rysunek, spełniający funkcję tzw. protekcji kryminalistycznej właśnie w celu sygnalizacji niepowołanej ingerencji, nakłada się na ochraniany blankiet w procesie produkcji. Na odwrotnej stronie arkusza papieru czasami pozostają wypukłe, zwierciadlane odwzorowania liter autentycznego, pierwotnego tekstu. Często sztywnieje podłoże papierowe, poddane nieumiejętnemu wywabianiu poprzedniej treści, papier w tym miejscu kruszy się, powstają ubytki. Dopisane fragmenty tekstu bardzo często różnią się wielkością, pochyleniem, krojem poszczególnych znaków ręcznych lub maszynowych, kolorem tuszu, atramentu, a nawet kłócą się z pozostawioną treścią. Współczesne techniki kserograficzne (emocjonujący spór sprzed kilkunastu lat o autentyczność listów Chopina do Delfiny) oraz komputerowe dostarczają nowych pokus fałszerzom i stawiają kryminalistykę wobec nowych wyzwań. Powyższe wskazówki odnoszą się do wstępnego oglądu, oceny dokumentów mających cechy oryginalnych, nowych lub starannie zachowywanych. Domorosłe ocenianie autentyczności dokumentu starego, niestarannie przechowywanego, zużytego, spleśniałego jest wielce zawodne, podobnie jak dokumentów nie noszących śladów przeróbek, które mogą być podrobione. Jednym z elementów pozwalających na wstępną, szybką ocenę autentyczności dokumentu wystawionego na typowym, znanym tłumaczowi druku jest przyrównanie dat figurujących w jego treści z datą produkcji druku, uwidocznioną w treści notki edytorskiej. Podejrzany jest dokument o egzaminach zdanych w 1985 r., jeśli druk, na którym go wystawiono, wyprodukowano kilka lat później. Tego typu świadectwa często można nabyć na targowiskach i bazarach. Wszelkie błędy ortograficzne, składniowe, terminologiczne i inne językowe mogą świadczyć o nieautentyczności dokumentu jedynie wtedy, gdy wystawiony jest on w imieniu władz lub poważnych instytucji, np. banków, sądów, poczt itp. w krajach o z dawien dawna ugruntowanym porządku i rzetelności w administracji. Gdy zaś owe błędy, mające czasami postać naleciałości lokalnych - regionalizmów, kolokwializmów bądź nawet obsceniów - występują w dokumentach wydanych w krajach, w których język dokumentu był jedynie językiem oficjalnym, środkiem porozumiewania się różnorakich językowo, różnoplemiennych grup ludności - lingua franca, pidgin English, russkij kancelarit - wniosek o nieautentyczności dokumentu zda się przedwczesny. Praktyka obrotu prawnego spotyka bowiem dokumenty autentyczne, wypełniane na oryginalnych niekiedy formularzach przez nie przygotowanych urzędników, tylko chwilowo lub z braku lepiej wykwalifikowanych wystawiających niezbędny dokument, niekiedy w bardzo trudnych warunkach, przy braku jakichkolwiek materiałów kancelaryjnych. Można spotkać się ze sporządzonymi w takich okolicznościach zawiadomieniami o śmierci żołnierza - niemieckiego w 1945 r., radzieckiego nieco wcześniej, uchodźcy lub uciekiniera. Czasami jeszcze ze sprawkami/zaświadczeniami o zwolnieniu z obozu, o zezwoleniu na wyjazd do Polski, o tym, że syn, mąż diejstwitielno służit w polskoj diwizii Kostiuszko, wydanymi przez osoby niewprawnie posługujące się pisanym rosyjskim w wojenkomatach i sielsowietach Azji Środkowej lat wojny. Do tłumaczy zgłaszają się sami zainteresowani lub ich zstępni, zwłaszcza szukający swych korzeni, krewnych, bliskich, grobów. O podobnych wypadkach kontaktu z dokumentami urzędowymi, wykonanymi w miejscowym anglopochodnym narzeczu, donoszą także tłumacze dokumentacji handlowej, sporządzonej m.in. w krajach Afryki, nawet należących do Wspólnoty. Odrębną kwestię, nasuwającą podejrzenia celowego użycia nieporadnego business English przy sporządzaniu dokumentów służących międzynarodowym oszustwom bankowym na szeroką skalę, tzw. oszustwom nigeryjskim, interesująco omawia Jerzy Wojciech Wójcik w broszurce "Kryminalistyczne problemy zapobiegania oszustwom zaliczkowym (nigeryjskim)", Toruń 1996, TNOiK. * * * Nie sposób nie zauważyć, że wzmagający się międzynarodowy obrót bankowy, handlowy i prawny powoduje lawinowy przyrost masy dokumentacji sporządzanej w językach obcych, nie zawsze należycie starannie wykonanej i wypełnionej, z tych też przyczyn nasuwającej wątpliwości co do autentyczności. Szybkie i staranne opracowywanie tych dokumentów, ocena ich autentyczności, zwłaszcza świadectw pochodzenia i certyfikatów jakości, będzie wymagać międzynarodowej standaryzacji badania autentyczności i poprawności dokumentów, roboczych kontaktów z ich autorami, wykonawcami, wystawcami dokumentów, specjalizacji obsługi, odejścia od obowiązującej, ustanowionej w istniejącym prawie wszechstronności translatorskiej tłumaczy przysięgłych. Autor jest tłumaczem przysięgłym języka rosyjskiego, pracownikiem Biura Bezpieczeństwa Narodowego Tekst jest wynikiem prac VI Jesiennych Szczecińskich Warsztatów Przekładu Prawniczego i Ekonomicznego Polskiego Towarzystwa Tłumaczy Ekonomicznych, Prawniczych i Sądowych TEPIS
Prawidłowa ocena autentyczności dokumentów krążących w obiegu międzynarodowym wymagać będzie od tłumaczy przysięgłych specjalizacji obsługi, a więc odejścia od ustanowionej w obowiązujących przepisach wszechstronności. Osoba ustanowiona tłumaczem przysięgłym uprawniona jest do sporządzania, sprawdzania i poświadczania tłumaczeń oraz sporządzania poświadczonych odpisów pism. Rozporządzenie nie wymaga żadnych umiejętności z dziedziny kryminalistycznych badań dokumentów. odnotowywanie wątpliwości co do rzeczywistej treści opracowywanego przez tłumacza pisma dotyczy jedynie wypadków, w których mógł on powziąć takie wątpliwości tylko na podstawie swego przeciętnego, życiowego doświadczenia. wzmagający się międzynarodowy obrót bankowy, handlowy i prawny powoduje lawinowy przyrost masy dokumentacji sporządzanej w językach obcych, nie zawsze należycie starannie wykonanej i wypełnionej, nasuwającej wątpliwości co do autentyczności. ocena autentyczności będzie wymagać międzynarodowej standaryzacji badania autentyczności i poprawności dokumentów, odejścia od obowiązującej wszechstronności translatorskiej tłumaczy przysięgłych.
WYNAGRODZENIA Czy należy oczekiwać, że aby ograniczyć zarobki malarzy, ustawowo ograniczy się ceny obrazów Populistyczne zamieszanie RYS. SYLWIA CABAN JAROSŁAW LAZURKO Nie wnikając w genezę ustawy ograniczającej wynagrodzenia osób wybranych do samorządów, dyrektorów i prezesów przedsiębiorstw z większościowym udziałem skarbu państwa, chciałbym zwrócić uwagę na absurdalne, moim zdaniem, objęcie jednym aktem prawnym (i jednym sposobem rozumowania) co najmniej trzech zasadniczo różniących się od siebie kategorii osób. Pierwsza to samorządowcy. Można sobie wyobrazić, że wypełniają swoje obowiązki radnego z pobudek czysto społecznikowskich, dla dobra innych obywateli, i w związku z tym za darmo, bo źródłem ich utrzymania jest nadal wykonywana praca zawodowa. Druga to kilkunastoosobowa grupa "nomenklaturowych" prezesów bardzo dużych państwowych przedsiębiorstw i spółek, którzy w ostatnich latach obsadzani są często na zasadzie partyjnych przetargów, aby później w taki czy inny sposób wspomagać swoje partie. Zarobki są tutaj bardzo wysokie i - jak słychać - nadal będą mogły być wysokie, po indywidualnych decyzjach premiera. Takie rozwiązanie to szczyt centralizmu; w aktualnym stanie prawnym wysokość tych zarobków może być regulowana przez ministra skarbu państwa, który ma na nie pełny wpływ poprzez ustanawiane przez siebie w tych spółkach rady nadzorcze. Nie ma żadnych przeszkód, aby minister skarbu udzielał w tej kwestii odpowiednich wytycznych radom nadzorczym, a nawet zalecał stosowanie systemów, wiążących wysokość tych wynagrodzeń z uzyskiwanymi efektami. Tysiąc pięciuset frustratów Trzecia grupa, która ma ponieść największe konsekwencje całego tego populistycznego zamieszania - to ponad trzy tysiące menedżerów, którzy zarządzają "normalnymi" przedsiębiorstwami państwowymi i jednoosobowymi spółkami skarbu państwa. Trudno oszacować, ilu z nich zarabia dzisiaj ponad normę określoną w nowej ustawie, ale przyjmując, że tylko połowa, zafundujemy sobie około 1500 frustratów. A przecież to od nich oczekuje się, że będą coraz efektywniej gospodarować, stale zwiększając konkurencyjność firm, którymi kierują. W kontekście ciągle bardzo złego pisania i mówienia o firmach państwowych (nigdy żadnego pozytywnego przykładu) wymienione przeze mnie zadania dla menedżerów wyglądają zapewne mało wiarygodnie, ale zapewniam, że w codziennej praktyce i w ustalaniu strategii firm takie są nasze prawdziwe cele. Wymusza to na nas konkurencyjny rynek, na którym trzeba się utrzymać, presja załogi, własna ambicja i strach o utratę swojego miejsca pracy. Potwierdzają to też fakty, jeśli się spojrzy na niedawną informację o planowanych w najbliższych miesiącach przez około 700 firm w kraju masowych zwolnieniach pracowników ("Rzeczpospolita" z 2 marca). Zdecydowana większość firm, które będą likwidować miejsca pracy, to nie przedsiębiorstwa państwowe, z wyjątkiem funkcjonujących w branżach wymagających kompleksowej restrukturyzacji (hutnictwo, zbrojeniówka, kolejnictwo itd.). Po obniżeniu zarobków powinniśmy odejść. Takie regulowanie płac oznacza przecież w podtekście, że to, co zarabialiśmy dotychczas, było nam nienależne i wynikało jedynie z bałaganu, cwaniactwa i braku właściwego nadzoru. Odchodząc, uratowalibyśmy uzdrawianą przez lata mentalność pracowników, którzy nie ulegliby wówczas demoralizacji, widząc, jak ich szef musiał się ugiąć, a niektórzy, ciesząc się, że mu się wreszcie pogorszyło. Menedżer poszukałby satysfakcji w innej, może już niepaństwowej firmie. Tak się jednak nie stanie i zagrożenie odpływu kadr nie jest duże. Rynek pracy menedżerskiej w Polsce też istotnie zmniejszył się i znalezienie nowej pracy nie jest łatwe. Gdzie ta święta równość Większość firm zagranicznych, a szczególnie dużych koncernów, obsadza obecnie kluczowe stanowiska swoimi ludźmi. Jest dla wszystkich oczywiste, że ich zarobki i wszelkie dodatki związane z oddelegowaniem, bilety lotnicze co dwa tygodnie do domu, koszty zakwaterowania, kształcenia dzieci, prywatnych polis ubezpieczeniowych, nie mogą podlegać kontroli czy ograniczeniom. I nie ma na to wpływu to, że firmy te wykorzystują polską siłę roboczą, której koszt musi być ograniczany, żeby wystarczyło na pokrycie wysokich kosztów zarządu. Mówi się wyłącznie o dobrodziejstwie tworzenia nowych miejsc pracy, ale nie informuje się, o ile te miejsca pracy są lepiej płatne od miejsc w przedsiębiorstwach państwowych. Nikomu nie przyjdzie do głowy analizowanie zarobków kadr zarządzających w firmach zagranicznych, chociaż większość tych firm prawie nie wykazuje zysków i nie płaci podatków adekwatnych do obrotów. Gdzie w takim razie święta równość podmiotów gospodarczych, które z jednej strony podobnie powinny służyć społeczeństwu, a z drugiej mieć równe szanse startu na konkurencyjnym rynku. Zarządzanie to sztuka Kieruję przedsiębiorstwem państwowym od dziewięciu lat, od niespełna czterech na zasadach umowy o zarządzanie. W tym czasie przynajmniej dwa razy nasz biznes był poważnie zagrożony, co groziło utratą wszystkich 650 miejsc pracy. To ja przeprowadziłem firmę przez te "rafy". Zgodnie z zawartą umową o zarządzanie odpowiadam całym swoim majątkiem za szkody wyrządzone firmie. Ponadto codziennie odpowiadam za wszystko, co się w niej dzieje. Mogę być pociągnięty do odpowiedzialności (grzywny, ale także pozbawienie wolności) na mocy setek przepisów obowiązującego w działalności gospodarczej prawa - kodeks pracy z przepisami o bhp, przepisy przeciwpożarowe, sanitarne, o ochronie mienia i informacji, o ochronie środowiska, ustawy o rachunkowości, karna-skarbowa itd. Nasze wyroby sprzedajemy na bardzo konkurencyjnym rynku krajowym i 40 procent eksportujemy. Zwiększamy konkurencyjność naszej firmy, podnosząc jej wewnętrzną efektywność, pracując nad zmianą mentalności pracowników, wprowadzając elementy TQM (Total Quality Management) i unowocześniając technologię. Firma jest zrestrukturyzowana i dostosowana do aktualnych wymagań rynku. Byliśmy w szóstej dziesiątce firm w Polsce, które uzyskały certyfikat systemu zapewnienia jakości. Gospodarujemy na powierzonym nam majątku, który, niestety, nie jest nowoczesny, zarabiamy jednak co miesiąc na płace dla wszystkich pracowników, kadry i zarządcy kontraktowego i jednocześnie stale odtwarzamy majątek w stopniu większym, niż wynikałoby to z odpisu amortyzacyjnego. Płacimy podatek dochodowy i nie zalegamy z żadnymi zobowiązaniami wobec budżetu czy ZUS. Nie dostajemy żadnych dotacji ani nie mamy żadnych ulg. Firm z większościowym udziałem skarbu państwa będących w podobnej kondycji ekonomiczno-finansowej, wbrew powszechnej opinii, jest w kraju bardzo dużo. Czekanie na aneks Teraz będziemy czekać na aneks do umowy, który bez żadnych przyczyn dotyczących zarządzanej firmy zmieni warunki, co do których umówiłem się z organem założycielskim w 1996 roku na okres pełnych pięciu lat. I nie będzie miało znaczenia, że osiągane efekty świadczą, iż jest to umowa bardzo korzystna dla właściciela majątku, jakim jest skarb państwa, zapewniająca stałe podnoszenie wartości przedsiębiorstwa przed jego przyszłą prywatyzacją. W celu zachowania struktury płac w firmie powinienem też poważnie rozważyć proporcjonalne obniżenie zarobków całej kadry kierowniczej. Niewatpliwie przyniosłoby to skutek w postaci demobilizacji i tragicznego spadku zaangażowania. Nie wiem, czy kolejny raz prawo zadziała wstecz i czy w przeddzień wejścia do Unii Europejskiej o takie wątpliwe i krzywdzące wiele osób prawo nam chodzi. O jednym mogę zapewnić, że nie chodzi mi o pieniądze, bo spodziewane zmniejszenie moich zarobków w istocie nie będzie duże. Chodzi o coś znacznie ważniejszego, o to, żebyśmy nie cofali się w kierunku systemu, z którego niedawno z takim trudem udało się nam wyrwać. I na koniec refleksja złośliwa. Zarządzanie, zwłaszcza to nowoczesne, oparte na skutecznym przywództwie, to duża sztuka, wymagająca nie tylko ogromnego zaangażowania, fachowej wielokierunkowej wiedzy, ale również talentu, podobnego do tego, jakim musi być obdarzony dobry malarz czy aktor. Czy należy oczekiwać, że ustawowo - aby ograniczyć zarobki malarzy - ograniczy się ceny obrazów? Albo maksymalną gażę aktorów? Proszę pomyśleć, jakie w tych dziedzinach są ogromne dysproporcje w zarobkach i niesprawiedliwości! Proponuję te dwie grupy zawodowe też ująć w jednej ustawie. Autor jest zarządcą kontraktowym Warszawskich Zakładów Mechanicznych WUZETEM.
Nie wnikając w genezę ustawy ograniczającej wynagrodzenia, zwrócić uwagę na absurdalne objęcie jednym aktem prawnym co najmniej trzech zasadniczo różniących się od siebie kategorii osób. Pierwsza to samorządowcy. wypełniają swoje obowiązki radnego z pobudek czysto społecznikowskich i w związku z tym za darmo, bo źródłem ich utrzymania jest wykonywana praca zawodowa. Druga to kilkunastoosobowa grupa "nomenklaturowych" prezesów bardzo dużych państwowych przedsiębiorstw i spółek. Zarobki są tutaj bardzo wysokie. Trzecia grupa, która ma ponieść największe konsekwencje - to ponad trzy tysiące menedżerów, którzy zarządzają "normalnymi" przedsiębiorstwami państwowymi i jednoosobowymi spółkami skarbu państwa. Po obniżeniu zarobków powinni odejść. Takie regulowanie płac oznacza przecież w podtekście, że to, co zarabiali dotychczas, było nienależne i wynikało jedynie z bałaganu, cwaniactwa i braku właściwego nadzoru. Mówi się wyłącznie o dobrodziejstwie tworzenia nowych miejsc pracy. Nikomu nie przyjdzie do głowy analizowanie zarobków kadr zarządzających w firmach zagranicznych, chociaż większość tych firm prawie nie wykazuje zysków i nie płaci podatków adekwatnych do obrotów. Gdzie równość podmiotów gospodarczych, które z jednej strony podobnie powinny służyć społeczeństwu, a z drugiej mieć równe szanse startu na konkurencyjnym rynku. czy kolejny raz prawo zadziała wstecz i czy w przeddzień wejścia do Unii Europejskiej o takie krzywdzące wiele osób prawo nam chodzi. nie chodzi o pieniądze. Chodzi o coś znacznie ważniejszego, o to, żebyśmy nie cofali się w kierunku systemu, z którego z takim trudem udało się nam wyrwać.
Prezydent Joseph Estrada utracił poparcie społeczne i oddał ukochaną władzę Koniec filipińskiego Nikodema Dyzmy Odsunięty od władzy Joseph Estrada żegna grupę swoich zwolenników z pokładu barki, którą odpłynął z pałacu prezydenckiego. Estradzie zarzuca się, że okradł państwo na około 2,6 miliona dolarów. Nowa prezydent Gloria Macapagal-Arroyo zapowiedziała, że jej poprzednik odpowie przez sądem za "grabież ekonomiczną". (C) EPA STANISŁAW GRZYMSKI Piętnaście lat temu dyktatora Filipin, Ferdinanda Marcosa, obalała biedota wspierana przez Kościół katolicki i zbuntowane odziały armii. Teraz przeciwko prezydentowi Josephowi Estradzie, wystąpiły burżuazyjna elita, wielki biznes i generalicja, które nie cierpiały plebejskiego idola. Byłego aktora, pijaka, kobieciarza, rozpustnika i hazardzisty nie znosił też od samego początku Kościół, a arcybiskup Manili, kardynał Jaime Sin nazwał go nawet "kreaturą z piekła rodem". Najbardziej uwielbiali go natomiast bezrobotni, bezdomni i biedacy z podmiejskich slumsów. Kilkuset takich biedaków poniosło śmierć na jesieni ubiegłego roku na wielkim śmietnisku w Paytas, pod Manilą, gdy wielka hałda gnijących odpadków zapaliła się i runęła na ich budy, zbudowane z kartonu i kawałków blachy. Miał odebrać bogatym Kilka milionów żyjących w nędzy Filipińczyków głosowało w wyborach prezydenckich w 1998 roku na Josepha Estradę, ubóstwianego filipińskiego Robin Hooda z seriali telewizyjnych, który obdzierał bogaczy ze skóry i wszystko, co zdobył, oddawał biednym. Ludzie ci wierzyli, że taki naprawdę jest ich ulubieniec i że spełni on obietnice składane w czasie kampanii wyborczej. A przyrzekał milionom ubogich poprawę poziomu życia, skorumpowanym urzędnikom zaś groził więzieniem. - Osobiście przypilnuję, aby bogacze płacili wszystkie podatki - zapowiadał na jednym z wieców. Estrada dobrze wiedział, że na Filipinach wystarczy być postacią znaną i głosić populistyczne hasła, aby zdobyć władzę. Po drabinie kariery piął się w stylu Nikodema Dyzmy. Był bardzo sprytny i miał nosa. Źródłem jego sukcesu były role macho lub dobroczynnego rozbójnika, jakie grał w kilkudziesięciu filmach. Był powszechnie lubiany i szybko zdobywał przyjaciół. W czasach rządów swego poprzednika, generała Fidela Ramosa, był już wiceprezydentem. Skłonność do pijaństwa, gier hazardowych i rozpusty początkowo nie szkodziły Estradzie w karierze. Z powodu licznych przywar Filipińczycy uznali go za równego chłopa. Nadali mu przydomek "Erap", co w filipińskim języku tagalog oznacza "kumpel". Estrada nigdy nie ukrywał skłonności do kobiet, alkoholu i hazardu. - Wszyscy wiecie, że nie jestem świętym i nigdy nie miałem się za takiego. Mam wady jak każdy człowiek. W jednym z wywiadów radiowych przyznał, że ma wiele kochanek i liczne potomstwo ze związków pozamałżeńskich. Nowy styl Estrada jako polityk nie wykazywał specjalnych zdolności, otoczył się natomiast gronem utalentowanych doradców. Nie najlepiej się czuł wśród ludzi establishmentu, w towarzystwie dyplomatów, elity kulturalnej. Lubił natomiast przebywać z ludźmi prostymi, rozmawiać z przechodniami na ulicy, dawać żebrakom jałmużnę lub drobne upominki. Urzędnicy z jego otoczenia opowiadają, że prezydent nie miał koncepcji sprawowania władzy, a debaty polityczne go nudziły. Jeśli już brał udział w oficjalnym posiedzeniu rządu, to na ogół milczał, zasypiał lub po krótkim czasie wychodził. Sprawy państwowe były natomiast często omawiane nieformalnie w jadalni pałacu prezydenckiego przy suto zastawionym stole. Estrada lubił zwłaszcza wieczorne dyskusje przy kieliszku, które często trwały aż do rana. Na te nietypowe spotkania przychodzili członkowie rodziny prezydenta, jego dawni szkolni koledzy, a przede wszystkim ludzie, z którymi prowadził interesy, niektórzy o nie najlepszej reputacji, czasem wręcz mafiosi. Jednym z bywalców przyjęć był Luis Singson, feudalny kacyk, gubernator północnej prowincji Ilocos Sur. Szybko wkradł się w łaski prezydenta i często chwalił się, że jest jego przyjacielem. Singson, który żyje w świecie rewolwerów i samochodów z kuloodpornymi szybami, odegrał ważną rolę w doprowadzeniu do upadku Estrady. Złożył zeznania w parlamencie o przyjmowaniu przez prezydenta wielkich łapówek. Gdyby nie te zeznania, Estrada pewnie dotrwałby do końca kadencji (jeszcze dwa lata). Singson ujawnił, że przekazywał prezydentowi część wpływów z nielegalnej loteryjki liczbowej Juteng, bardzo popularnej wśród biedoty. Prezydent miał otrzymać łącznie ponad 400 milionów peso (8,5 miliona dolarów). W przeszłości bardzo często wysuwano wobec Estrady zarzuty o korupcję, naruszanie konstytucji i nadużywanie władzy, ale tym razem miarka się przebrała. Zeznania gubernatora posłużyły opozycji, która od dawna gromadziła przeciwko prezydentowi dowody w celu złożenia w parlamencie wniosku o postawienie Estrady w stan oskarżenia z powodu korupcji. Dziewięć grzechów głównych Lista zarzutów, które znalazły się w formalnym akcie oskarżenia, była długa: 1) przyjęcie wspomnianej łapówki od Singsona, 2) bezpośrednie lub pośrednie wykorzystanie na cele osobiste 130 milionów peso (2,765 miliona dolarów) z kwoty 200 milionów peso, jaka wpłynęła do budżetu z opodatkowania plantatorów tytoniu, 3) bezpośredni udział w transakcjach nieruchomościami, prowadzonych przez firmę kontrolowaną przez jego rodzinę. 4) zatajenie przed urzędem podatkowym wpływów osiąganych przez niego i jego najbliższą rodzinę w licznych przedsiębiorstwach, 5) złamanie prezydenckiej przysięgi i nadużycie stanowiska podczas interwencji w Komisji Papierów Wartościowych na korzyść swego przyjaciela, którego firma BW Resource Corp dopuściła się karygodnych manipulacji giełdowych, 6) nadużycie publicznego zaufania z powodu przyznania fundacji, organizowanej przez jego żonę, rządowej dotacji w wysokości 100 milionów peso (2,127 miliona dolarów). 7) mianowanie krewnych i przyjaciół na stanowiska państwowe, 8) rozdanie swym sekretarzom i innym faworyzowanym urzędnikom 52 luksusowych limuzyn, skonfiskowanych przemytnikom przez urząd celny, 9) niezgodne z konstytucją wyznaczanie niektórych członków swego gabinetu na inne jednoczesne stanowiska rządowe.Szef państwa stanął przed trybunałem. Kolegium sędziowskie stanowiło 22 senatorów, którzy przywdziali na tę okazję czarne togi. Wytrwać jak Bill Clinton Ale do wydania wyroku nie doszło, gdyż lojalni wobec prezydenta senatorzy większością głosów nie dopuścili do ujawnienia operacji bankowych, dokonywanych przez prezydenta bezpośrednio lub z jego upoważnienia. Mogłoby się bowiem okazać, że ogromne kwoty, jakimi obracał, pochodziły z łapówek, które otrzymywał od ludzi interesu, w tym od mafii. Oskarżyciele, wyłonieni spośród deputowanych Izby Reprezentantów, zdominowanej przez opozycję, podali się do dymisji na znak protestu przeciwko decyzji Senatu. Nowi nie zostali wyznaczeni. Proces prezydenta została praktycznie zawieszony na zawsze. Estrada łudził się, że wyjdzie z opresji obronną ręką, tak jak to się udało Billowi Clintonowi. Przyjął zresztą podobną taktykę jak były prezydent USA w aferze z Moniką Lewinsky: zaprzeczać wszystkim oskarżeniom i czekać, aż znajdą się dowody. Wierzył, że jego zwolennicy w Senacie nie dopuszczą do ich znalezienia. Twierdził do końca, że nie jest winien, że padł "ofiarą spisku bogatych, a lud go nadal popiera". Mylił się. Po ujawnieniu afery łapówkarskiej wszystko zaczęło się nagle walić. Prezydenta zaczęli opuszczać najbliżsi współpracownicy. Odeszli ministrowie, doradcy ekonomiczni i polityczni oraz kongresmani z jego własnej partii. Dymisji Estrady zażądały koła biznesu, przerażone fatalnym stanem gospodarki. Po stronie opozycji stanęła w końcu armia. Los prezydenta był już przesądzony. Nie tylko na Filipinach Przypadek Estrady jest typowy dla wysoko postawionych ludzi w wielu krajach azjatyckich i nie tylko. Na Filipinach, gdzie system feudalny jest silnie zakorzeniony, obowiązuje tradycyjny system patronacki. Prezydent kupuje sobie lojalność podwładnych za pieniądze z rządowych funduszy, rozdaje stanowiska, mianuje gubernatorów prowincji w zamian za głosy wyborców, ułatwia biznesmenom zawieranie kontraktów w zamian za finansowanie kampanii wyborczej. Skorumpowani poborcy fiskalni przymykają oczu na dochody prezydenta i jego faworytów. Filipiny, była kolonia USA, przyjęły model amerykańskiej demokracji i jej system prawny. W raporcie organizacji Transparency International znajdują się one na liście najbardziej skorumpowanych państw świata. Raport sporządzony przez Dziennikarskie Centrum Dochodzeniowe ujawnił, że prezydent Estrada zadeklarował w 1999 roku dochody tylko 2,3 miliona pesos (46 tysięcy dolarów), które pokrywały zaledwie wynajęcie willi dla jednej z jego kochanek, podczas gdy rzeczywiste jego dochody netto wyniosły w tymże roku 35,8 miliona pesos (716 tysięcy dolarów). - Oskarżony o korupcję prezydent Filipin, Joseph Estrada, złożył w sobotę dymisję pod presją opozycji i prawie półmilionowego tłumu demonstrantów. Obowiązki szefa państwa przejęła dotychczasowa wiceprezydent Gloria Macapagal-Arroyo. Rozgrywające się w weekend wydarzenia na Filipinach przypomniały swoim tempem rewolucję przeciwko dyktatorowi Ferdinandowi Marcosowi w 1986 roku. Gdy prezydent Joseph Estrada nie odpowiedział na ultimatum opozycji, żądającej jego dymisji do godziny 6 rano w sobotę, na jego oficjalną rezydencję ruszyły dziesiątki tysięcy gniewnych mieszkańców Manili. Usiłowało ich zatrzymać kilkuset bosych biedaków, zwolenników prezydenta. Doszło do starć i interwencji policji. Aby nie dopuścić do rozlewu krwi, Sąd Najwyższy obwieścił wakat na stanowisku szefa państwa. Po tej decyzji Estrada złożył na piśmie rezygnację z urzędu. Wkrótce potem, w obecności tysięcy rodaków zgromadzonych w historycznej świątyni Edsa, kolebce "rewolucji ludu" z 1986 roku, wiceprezydent Gloria Macapagal-Arroyo została zaprzysiężona na nowego szefa państwa. Przy triumfalnym aplauzie tłumów Joseph Estrada opuścił wraz rodziną prezydencką siedzibę Malacanang na pokładzie barki, która czekała na niego na rzece, przepływającej w pobliżu pałacu. Odpływając, Estrada powiedział, siląc się na uśmiech: "Salamat!" (dziękuję). Nie wiadomo, jakie są jego dalsze plany. Krążą pogłoski o jego planowanej ucieczce z kraju, mimo iż przyrzekł, że "będzie żyć na Filipinach i tu umrze". Pani prezydent Arroyo zapowiedziała, że jej poprzednik odpowie przez sądem za "grabież ekonomiczną". Estradzie zarzuca się, że okradł państwo na około 2,6 mln dolarów. Za defraudację z kasy publicznej co najmniej 1 mln dolarów grozi w tym kraju kara śmierci. Szczęśliwy epilog wydarzeń położył kres najgroźniejszemu od lat kryzysowi politycznemu na Filipinach, gdzie od grudnia na forum izby wyższej parlamentu toczył się proces o impeachment, czyli pozbawienie prezydenta urzędu. Proces w Senacie zablokowali jego zwolennicy, nie dopuszczając do przedstawienia dowodów winy prezydenta. W takiej sytuacji opozycja uciekła się częściowo do środków pozakonstytucyjnych. Na jej wezwanie na ulice Manili wyległy dziesiątki tysięcy ludzi, formując "marsz sprawiedliwości i prawdy". W piątek do dymisji podał się rząd, posłuszeństwo Estradzie wypowiedziała armia. Po objęciu obowiązków szefa państwa Gloria Arrayo natychmiast przystąpiła do formowania nowego gabinetu. Przyjęła również rezygnację szefa policji gen. Panfilo Lacsona, któremu opozycja zarzucała łamanie praw człowieka w okresie rządów Estrady. Arroyo zdaje sobie sprawę, że czeka ją niezwykle trudne zadanie. Przejmuje rządy w chwili wielkiej euforii po odejściu niewiarygodnego Estrady i musi stawić czoło wielkim oczekiwaniom społeczeństwa. - Jest jak czerwony kapturek wśród głodnych wilków - powiedział agencji Reuters jeden ze znawców filipińskich realiów, Nelson Navarro. S.G.
Piętnaście lat temu dyktatora Filipin, Ferdinanda Marcosa, obalała biedota wspierana przez Kościół katolicki i zbuntowane odziały armii. Teraz przeciwko prezydentowi Josephowi Estradzie, wystąpiły burżuazyjna elita, wielki biznes i generalicja, które nie cierpiały plebejskiego idola. Najbardziej uwielbiali go natomiast bezrobotni, bezdomni i biedacy z podmiejskich slumsów. Estrada dobrze wiedział, że na Filipinach wystarczy być postacią znaną i głosić populistyczne hasła, aby zdobyć władzę. Źródłem jego sukcesu były role macho lub dobroczynnego rozbójnika, jakie grał w kilkudziesięciu filmach.
ROZMOWA Mecenasi Edward Klein i Melvin Urbach, autorzy pozwu zbiorowego o zwrot mienia utraconego po wojnie w Polsce przez Żydów Będziemy walczyć o prawa naszych klientów Od złożenia przez Panów pozwu przeciwko Polskim władzom minęło już kilka miesięcy i cały czas pracujecie, żeby doszło do jego rozpatrzenia przez sąd. Jakie doświadczenia zdobyliście do tej pory? EDWARD KLEIN: Może to niezbyt właściwe określenie, ale sprawa jest fascynująca. Bardzo dużo nauczyliśmy się o polskim społeczeństwie, historii, polityce. Jeśli ten pozew mielibyśmy składać teraz, z pewnością zrobilibyśmy to, ale może z większym wyczuleniem na drażliwe dla Polaków kwestie. Trzeba jednak pamiętać, że gdyby w Polsce nie było aż tak wielkich problemów z odzyskaniem mienia, tego pozwu nie byłoby w sądzie. Również gdyby władze polskie starały się rozwiązać ten problem poprzez negocjacje, droga sądowa byłaby zbędna. Dlatego mamy nadzieję, iż polskie władze rozumieją, jak bardzo uzasadnione jest rozżalenie tysięcy ludzi, którym zrabowano mienie i którzy, na razie, nie widzą innej możliwości odzyskania go, prócz dochodzenia swych praw poprzez sąd. MELVIN URBACH: 22 grudnia strona polska wystąpiła z wnioskiem, by nowojorski sąd nie rozpatrywał naszego pozwu. Ale my nie ustąpimy. Na marzec przygotowujemy nasz wniosek ze stosowną argumentacją, by nie uwzględniać żądania polskich władz. A w międzyczasie dołączyło już do nas dziesięć kancelarii prawniczych, w tym z Izraela i Niemiec, toteż do walki o prawa naszych klientów stajemy się coraz lepiej przygotowani. Czy fakt, że w wyniku negocjacji z Niemcami zawarte zostało porozumienie o odszkodowaniach dla robotników przymusowych III Rzeszy wnosi coś nowego do waszej sprawy? Melvin Urbach: Niewątpliwie. Kiedy trzy lata temu grupa adwokatów wystąpiła z pozwem przeciwko bankom szwajcarskim, zapoczątkowany został proces, który doprowadził do powstania prawnej interpretacji holokaustu i jego skutków. To z kolei zaowocowało porozumieniami odszkodowawczymi z bankami szwajcarskimi, niemieckimi i austriackimi, szwajcarskimi i niemieckimi firmami ubezpieczeniowymi, a ostatnio z niemieckimi przedsiębiorstwami i władzami. Tym samym Polska też znalazła się w nowej sytuacji. I to raczej niewygodnej. Bo z jednej strony, dzięki porozumieniu o odszkodowaniach za pracę przymusową, dostanie dla swych obywateli ponad miliard dolarów, z tego 75 proc. od niemieckich władz, którym podczas negocjacji nie dała zasłonić się immunitetem suwerenności. Tymczasem, we wniosku o odrzucenie przez sąd naszego pozwu Polska odwołuje się właśnie do rzekomo chroniącego ją immunitetu suwerenności. Czyli, gdy Polska bierze pieniądze od innych rządów, immunitet nie gra roli, ale gdy ma sama płacić, to nagle chce być chroniona. Ten aspekt będziemy się starali wyeksponować w sądzie i nie pozwolimy polskim władzom na tak bezceremonialne uprawianie podwójnej gry. Podobny pozew o zwrot mienia, złożony przeciwko polskim władzom w sądzie w Chicago, został jednak w październiku odrzucony, gdyż sędzia uwzględnił immunitet suwerenności, jak też odwołał się do braku jurysdykcji amerykańskich sądów w tego rodzaju sprawach. Melvin Urbach: Pozew złożony w Chicago był po prostu źle przygotowany przez adwokata, który nie miał żadnego doświadczenia w sprawach związanych z holokaustem. My mamy już za sobą doświadczenie związane z odszkodowaniami od banków szwajcarskich i negocjacjami na temat odszkodowań za pracę przymusową. Proszę zwrócić uwagę, że choć amerykańskie sądy dwukrotnie odrzuciły pozwy o odszkodowania za pracę przymusową już podczas trwania negocjacji na ten temat i powoływały się przy tym właśnie na brak jurysdykcji, to jednak negocjacje doprowadziły do porozumienia na kwotę 10 mld marek. A przecież Niemcy też mogli upierać się, że skoro amerykańskie sądy odrzucają tego rodzaju pozwy, to nic nie zmusi ich do zapłacenia nawet jednej marki. Edward Klein: Wniosek strony polskiej o odrzucenie naszego pozwu zamierzamy podważyć argumentem, że Polski nie chroni immunitet, ponieważ przejęcie mienia Żydów przez skarb państwa miało charakter komercyjny i do dziś państwo czerpie z tego tytułu zyski. Mamy na to dowody i na pewno lepiej udokumentujemy naszą argumentację, niż zrobił to adwokat w Chicago. Czy strona polska usiłowała z Wami nawiązać jakikolwiek kontakt i przynajmniej wyjaśnić, czy istnieje możliwość porozumienia? Edward Klein: Nie. I bardzo trudno jest nam to zrozumieć. Bo podczas negocjacji z Niemcami przedstawiciele Polski ciągle powtarzali, że ze względu na podeszły wiek poszkodowanych z zawarciem porozumienia nie należy zwlekać. Tymczasem nasi klienci, choć są to też ludzie bardzo starzy, schorowani i bliscy śmierci, polskich władz zupełnie nie obchodzą. Jakby byli młodsi, zdrowsi, mieli dłużej żyć. Taka dwulicowa postawa polskich władz jest doprawdy żenująca. Nie rozumieją tego również nasi klienci, którzy cały czas pytają nas, dlaczego tak uparcie strona polska nie chce podjąć z nimi i z nami, ich przedstawicielami, jakiegoś konstruktywnego dialogu. Przecież nic by na tym nie straciła, wiele nieporozumień mogłoby zostać wyjaśnionych. My nie chcemy kontynuować tej zimnej wojny, ale intencje polskich władz są chyba odwrotne. Więc jeśli ta "zimna wojna" będzie kontynuowana, jak zamierzacie postępować? Edward Klein: 22 marca złożymy w sądzie wniosek o odrzucenie żądania strony polskiej o nierozpatrywanie naszego pozwu. Do tego czasu będziemy też ustalać, jakie polskie firmy, w których udziały ma skarb państwa, prowadzą interesy w Stanach Zjednoczonych, żeby sąd nie mógł odwołać się do braku jurysdykcji. Ponadto kontynuować będziemy kampanię na rzecz wywierania na polskie władze nacisku przez różne środowiska. Mamy już rezolucje 59 kongresmanów i rady miejskiej Nowego Jorku, skierowane do polskiego rządu i Sejmu z apelem o sprawiedliwe uregulowanie kwestii zwrotu mienia. Podobnych rezolucji strona polska może się wkrótce spodziewać od gubernatora stanu Nowy Jork, a potem Kalifornii i Florydy. Mamy też zapewnienia od wielu czołowych polityków oraz organizacji żydowskich i władz Izraela o gotowości wsparcia naszego pozwu. Melvin Urbach: Strona polska musi zrozumieć, że mienie, którego zwrotu się domagamy, ma swoich prawowitych właścicieli, że jest to mienie zrabowane Żydom przez Niemców, a potem bezprawnie przejęte przez polskie władze, którego nie można bezkarnie zajmować i czerpać z niego korzyści. Niemcy, Szwajcarzy czy Austriacy też mogli się wykręcać i nie wypłacić żadnych odszkodowań, a jednak zrozumieli, że nie uciekną przed sprawiedliwością. Im szybciej Polska dojdzie do tego wniosku, tym lepiej. Ale nawet gdyby amerykański sąd uznał wasz pozew, to jego wyrok praktycznie nie może zmusić polskich władz do czegokolwiek. Edward Klein: Po złożeniu przez nas pozwu w sądzie premier Jerzy Buzek publicznie oświadczył, że Polska podporządkuje się decyzji sądu. Powiedział to w imieniu Polski i trzeba wierzyć, że słowo premiera zostanie dotrzymane. Byłoby bardzo niedobrze, gdyby polskie władze usiłowały wykręcić się od odpowiedzialności pod pretekstem jakichś technicznych drobiazgów. Bo żaden kraj i żaden rząd nie uciekną przed odpowiedzialnością związaną z holokaustem. I żadne prawo nie ochroni Polski. Zrozumieli to Niemcy i dlatego udało się zawrzeć porozumienie w sprawie odszkodowań za pracę przymusową. Więc gdyby zapadł w amerykańskim sądzie wyrok zobowiązujący Polskę do zwrotu mienia naszym klientom, to jesteśmy przekonani, że wyrok taki zostanie wyegzekwowany. Wasza propozycja podjęcia z polskimi władzami negocjacji pozostaje dotychczas bez odpowiedzi. Czy nadal jesteście gotowi do negocjacji i ugody poza sądem? Melvin Urbach: Tak, ale pod warunkiem, że najpierw polski rząd zdeklaruje gotowość pełnego zwrotu mienia naszym klientom i ich spadkobiercom, uzna ich prawo własności. Ponadto o ewentualnym przystąpieniu do negocjacji ze stroną polską nie będziemy już decydować sami, gdyż od chwili złożenia pozwu dołączyło do nas dziesięć kancelarii prawniczych i decyzja w tej sprawie musiałaby zapaść zbiorowo. Natomiast to, że do tej pory strona polska nie zgłosiła chęci podjęcia negocjacji, wynika, naszym zdaniem, z niewystarczającego jeszcze zrozumienia przez nią, jak poważna jest ta sprawa. Była też, jak wszyscy, pochłonięta negocjacjami z Niemcami na temat odszkodowań za pracę przymusową. Ale teraz Polska powinna zrozumieć, jak coraz bardziej negatywne dla jej wizerunku skutki będzie miała niechęć do uregulowania kwestii zwrotu mienia Żydom. I może Polska rzeczywiście powinna zacząć doświadczać tych skutków, żeby przemyśleć całą sprawę i zająć bardziej konstruktywne stanowisko. Nam wydawało się, że dojdzie do tego szybko. Tym bardziej wydawało się tak naszym klientom, dla których znaczenie ma każdy dzień. Teraz, po zakończeniu negocjacji z Niemcami, Polska znajdzie się w pełnym świetle i może to zmobilizuje ją wreszcie do sprawiedliwego wyrównania historycznych krzywd. Rozmawiał Krzysztof Darewicz w Nowym Jorku
Mecenasi Edward Klein i Melvin Urbach, autorzy pozwu zbiorowego o zwrot mienia utraconego po wojnie w Polsce przez Żydów KLEIN: mamy nadzieję, iż polskie władze rozumieją, jak bardzo uzasadnione jest rozżalenie ludzi, którym zrabowano mienie i którzy nie widzą innej możliwości odzyskania go, prócz dochodzenia swych praw poprzez sąd. URBACH: 22 grudnia strona polska wystąpiła z wnioskiem, by nowojorski sąd nie rozpatrywał naszego pozwu. Czy fakt, że w wyniku negocjacji z Niemcami zawarte zostało porozumienie o odszkodowaniach dla robotników przymusowych III Rzeszy wnosi coś nowego do waszej sprawy? Urbach: Polska dzięki porozumieniu o odszkodowaniach za pracę przymusową, dostanie dla swych obywateli ponad miliard dolarów od niemieckich władz, którym podczas negocjacji nie dała zasłonić się immunitetem suwerenności. we wniosku o odrzucenie przez sąd naszego pozwu Polska odwołuje się właśnie do rzekomo chroniącego ją immunitetu suwerenności. Podobny pozew o zwrot mienia, złożony przeciwko polskim władzom w sądzie w Chicago, został odrzucony, gdyż sędzia uwzględnił immunitet suwerenności, jak też odwołał się do braku jurysdykcji amerykańskich sądów. Urbach: Pozew był źle przygotowany. Klein: Polski nie chroni immunitet, ponieważ przejęcie mienia Żydów przez skarb państwa miało charakter komercyjny i do dziś państwo czerpie z tego tytułu zyski. Czy strona polska usiłowała z Wami nawiązać kontakt i wyjaśnić, czy istnieje możliwość porozumienia? Klein: Nie. złożymy wniosek o odrzucenie żądania strony polskiej o nierozpatrywanie naszego pozwu. Urbach: mienie, którego zwrotu się domagamy, ma swoich prawowitych właścicieli,jest to mienie zrabowane Żydom przez Niemców, bezprawnie przejęte przez polskie władze. Klein: Po złożeniu pozwu w sądzie premier Buzek oświadczył, że Polska podporządkuje się decyzji sądu. Czy jesteście gotowi do negocjacji i ugody poza sądem? Urbach: Tak.
Czasami wiem, że dziecko umrze. Staram się wtedy o tym nie myśleć. Nie jestem mu w stanie pomóc. Muszę tylko mu dać chwilę zapomnienia. Pocieszy cię Dr Frotka FOT. PIOTR KOWALCZYK HARALD KITTEL - Idą klauny! Idą klauny! Dzieci na oddziale gastrologicznym Szpitala-Pomnika Centrum Zdrowia Dziecka w podwarszawskim Międzylesiu krzyczą wniebogłosy, gdy korytarzem pokrytym zadeptanym linoleum nadchodzą terapeuci z fundacji Dr Clown. Zaraz zacznie się przedstawienie. Dla każdego łóżka osobno. - Jak masz na imię? - wydziera się Dawid prosto w ucho Doktora Frotki, śmiesznego klauna, który naprawdę nazywa się Anna Borkowska. Chłopiec dostaje czerwony nosek z gąbki, który zakłada sobie na nos. I nos zmienia się zaraz w nos klauna. Dawid w mig staje się roześmianym dzieckiem biegającym po szpitalnym korytarzu. Zaraz potem w kilku jasnych pokojach chore dzieci próbują żonglować talerzami wirującymi na długich patyczkach. Uczą się odwijać z ręki długie sznurki, które dopiero co pocięte na kawałki teraz są całe, i tasować karty, tak by działy się cuda. Buzie rozjaśniają się, a po paru chwilach malcy paradują po oddziale, machając zwierzętami ugniecionymi wprawnymi palcami klaunów z długich, kolorowych balonów. Gdy opuszczamy oddział na ósmym piętrze, jest wesoło, nawet pielęgniarki i rodzice się cieszą. Słychać gwar rozmów i chichoty maluchów. Początki - Na samym początku uczyłam się. Dostałam materiały z podobnej fundacji działającej w Austrii. Potem zaczęłam szukać ludzi. Najlepiej, żeby kandydaci mieli wykształcenie przygotowujące do pracy z chorym dzieckiem. Potem można ich wyszkolić na artystów - mówi Anna Czerniak, prezes zarządu fundacji Dr Clown. Pomysł wyszedł od dwóch Austriaków, którzy robią w Polsce interesy, ale nie śpieszno im na afisz. Sponsorują fundację anonimowo. Początki nie były łatwe. W szpitalach nie słyszano o klaunach, którzy zabawiają dzieci na oddziałach. Trzeba było najpierw pokazać, że nie zagrażają dzieciom i personelowi. - Pracowałam w szpitalu przy Litewskiej w szkole szpitalnej. Znali mnie lekarze i personel. Czułam się tam jak u siebie. Byłam przekonana, że zostaniemy przyjęci z otwartymi ramionami. Było inaczej. Najpierw rozmowa z dyrektorką szpitala, potem z personelem, trzeba było wytłumaczyć, na czym polega nasza terapia. Że to jest lekarz albo terapeuta przebrany za kolorowego klauna, który tworzy wizerunek doktora śmiesznego. Wtedy dopiero usłyszeliśmy: spróbujcie - mówi Anna Czerniak. Podobnie było w Instytucie Matki i Dziecka. Ale i tam spróbowali. Później było już łatwiej. - Na początku obserwowali nas wszyscy. Chodzili za nami krok w krok, sami próbowali nawet żonglować. Pielęgniarki, siostry zakonne, lekarze. Byli ciekawi, co robimy i jak robimy. Teraz już nie zwracają na nas uwagi - mówi Anna Borkowska. - Rodzice byli trochę nieufni: dorośli ludzie, a jacyś tacy pomalowani. Wygłupiają się. Pajace, przebierańcy. Teraz już tak nie mówią. Dziś klauni mają pełne ręce roboty. Są w pięciu warszawskich szpitalach. - Cele naszej terapii to likwidacja stresu, zapomnienie o bólu. To terapia zabawą, bajką, muzyką. Psycholodzy szpitalni akceptują naszą pracę, bo widzą, że to zgodne z najnowszymi trendami, według których takiej terapii potrzebuje każdy pacjent - uważa Anna Czerniak. W fundacji dziewięcioro terapeutów pracuje na etacie. Codziennie jeżdżą z oddziału na oddział białym fordem, który zafundował darczyńca. - Nie mamy czasu, żeby gdzieś jeszcze pojechać. Jest nas za mało, a pieniędzy na nowe etaty brak. Ostatnio byłyśmy w szpitalu dziecięcym w krakowskim Prokocimiu. Chcemy tam założyć grupę terapeutyczną taką samą jak w Warszawie. Ale to wymaga czasu i pieniędzy. Na razie będziemy tam jeździć raz w miesiącu - planuje Anna Czerniak. Zostać klaunem - Byłam dyrektorem szkoły cyrkowej w Julinku. Miałam pomóc szkolić terapeutów w fundacji. Po dwóch godzinach szefowa zaproponowała mi pracę. Spodobała mi się ta idea. W ciągu miesiąca zmieniłam pracę - mówi Anna Borkowska, która pięć razy w tygodniu występuje przebrana za Doktora Frotkę. - Największym problemem było założyć strój, umalować się i przyjąć osobowość klauna. Bo to nie jest proste raptem się przestawić. Nie myślałam, że z dyrektora stanę się klaunem - mówi Anna Borkowska. - Gdybym wiedziała, że kiedyś będę klaunem, to bym się przez trzynaście lat pracy cyrkowej lepiej do tego przygotowała. Dwa lata temu Anna Czerniak dała do gazety ogłoszenie. Szukała ludzi po studiach, którzy kochają dzieci i mają zdolności artystyczne. Przyszło 150 osób. Każdy chciał pracować z dziećmi, każdy chciał się przebrać za klauna i zarabiać w ten sposób na życie. - Ale nie każdy może - mówi Czerniak, która osobiście przesłuchała wszystkich kandydatów. Przyjęła do pracy siedem osób. Dwie potem zrezygnowały, bo nie wytrzymały napięcia. - To coś trzeba mieć w sobie. Myślę, że ja mam - uważa Anna Borkowska. - Nie jest prosto być klaunem. To wymaga dojrzałości. Mam swoje lata, doświadczenia, przemyślenia. To nie problem pomalować się, mogłabym tak chodzić po ulicy. Ale za to się płaci. Trzeba mieć odporność, mechanizmy obronne. Cały czas przyjmujemy na siebie ludzkie nieszczęście. Każde dziecko to historia. Tam nie ma wesołych ludzi. Są potworne choroby. Pracujemy ze wszystkimi dziećmi. Rozmawiają z nami nieraz zrozpaczeni rodzice. Trzeba dla nich znaleźć odpowiednie słowa. Wysłuchać ich. Ja wszystko przyjmuję, a wychodząc nie mam komu przekazać. Staję się pojemnikiem na nieszczęście. Dlatego trzeba się umieć bronić - uważa Anna Borkowska. - Bo inaczej wpada się w pułapkę. Człowiek wychodzi i myśli: jak ten świat jest źle zrobiony. Praca w szpitalu W ciasnym pokoiku hotelu dla matek przy Centrum Zdrowia Dziecka tłoczno. Łucja Wójcik przebrana w jasne sztruksowe ogrodniczki maluje sobie twarz farbami, które rozrabia wodą. Anna Borkowska maluje pędzelkiem nos na czerwono. - Dziś nie mogę mieć noska z gąbki. Czasem zdarza mi się od niego straszny katar. Dziś lepszy będzie nos malowany - mówi. Marzena Przybylska przypina do ubrania plakietkę z napisem "Dr Żwirek". Trzeba sprawdzić plecaki, czerwonych nosów nie może zabraknąć. Za chwilę idziemy na gastrologię. Agata i Bartek, już nastolatki, dostają noski. Potem lekcja czarowania. Wreszcie Dr Frotka robi dla nich zwierzęta z długich i cienkich balonów. Anna Borkowska szybko skręca dla Agaty słonia na szczęście. Bartek dostaje małego rotweilera. Za chwilę dołącza do nich Paweł, który ciągnie ze sobą stojak na kroplówkę, usta zasłania mu maseczka. Paweł chce pieska. Po chwili na korytarzu Asia i Dawid hałasują, ucząc się żonglerki cyrkowymi talerzami. Kontakt z dzieckiem zaczyna się różnie. Czasami od opiekunów, czasami od dziecka z sąsiedniego łóżka. Dziecko chore ma prawo mieć zły humor. - Nie będę się bawić, pokazuje nam dziecko. Ale dziewczyny próbują do skutku. Próbują rozmawiać. Pytają o zainteresowania, opowiadają zabawne historyjki, próbują dziecko zająć, ożywić. Jeśli się uda takiemu doktorowi klaunowi dotrzeć do takiego malca, to bardzo się tym chwalą - mówi Anna Czerniak. - Czasami wiem, że dziecko umrze. Staram się wtedy o tym nie myśleć. Nie jestem mu w stanie pomóc. Muszę tylko mu dać chwilę zapomnienia. Chcę, żeby przez moment nie myślało o niczym innym, jedynie o tym, co razem z nim robię - mówi Anna Borkowska. - Ta praca to nie zawsze są wygłupy i nie zawsze to mogą być wygłupy. Na oddziałach szpitalnych są dzieci w ciężkim stanie. Wtedy trzeba rozmawiać, i to umiejętnie. Żeby dzieci odprężyć, zlikwidować stres. Spowodować, żeby dziecko czuło wewnętrzny spokój - mówi Anna Czerniak. - To jest też praca z rodzicami. Rozmawia się z nimi. Trzeba im często uświadamiać, że nie mogą stać obok łóżeczka z opuszczonymi głowami. Rodzice stają z boku i przyglądają się, jak to jest, kiedy pracujemy z dziećmi. Uczą się uśmiechać - mówi Anna Borkowska. Ale zmusić małych pacjentów do zabawy się nie da. - Dziecko musi chcieć. Terapeutki szukają sposobów, jakimi mogłyby do dziecka dotrzeć. Nasze zadanie to praca przy łóżku. Jak się wchodzi na salę szpitalną, to dopiero można podjąć decyzję, jaką formę zabawy przyjąć - mówi Borkowska. Niezapomniane wizyty - Zawsze będę pamiętała moje pierwsze spotkanie z dziewczynką umierającą w Centrum Zdrowia Dziecka. To było wstrząsające przeżycie. Nie było z nią kontaktu. Wiedziałam, że dziecko umiera, matka wiedziała. Tuż przed Bożym Narodzeniem zaprosiła mnie matka. Wyszła po mnie na korytarz. Opowiadała córeczce o choince, o świętach, o prezentach. To, co robiłam, robiłam chyba bardziej dla matki. Była tak dzielna, że podziwiałam ją za tyle siły. Mówiła normalnym głosem, uśmiechała się, a z oczu płynęły jej łzy. Tylko matka tak potrafi. Byłam tam dziesięć minut. W pewnej chwili dziecko zrobiło grymas. To był uśmiech na zmęczonej, zniekształconej twarzyczce. Radość tej matki widzę do dziś - mówi Borkowska. - Myślę sobie: jak to dobrze, że są tacy ludzie jak ona. - Po naszej wizycie zdarza się, że pielęgniarka mówi: "Co wyście z nim zrobili? Był taki trudny, a odzyskał chęć do życia" - opowiada Anna Czerniak. - Dzieci już od drzwi nas widzą. Biegną, żeby zapytać, co dziś im pokażemy - mówi Borkowska. - Ale najbardziej czekają na nas dzieci leżące. Chore maluchy dużo się uczą. Kręcą talerzem na kiju. Czarują. Tasują karty. Robią sztuczki ze sznurkami. Uczą się żonglować. Po powrocie ze szpitala, nieraz po kilkumiesięcznym pobycie, nie czują się gorsze. - Bo one też coś potrafią, czują się dowartościowane pośród swoich kolegów - uważa Anna Borkowska. Profesjonaliści - Nie uzurpujemy sobie prawa do leczenia śmiechem. Sam śmiech i optymizm nie poradzi sobie z chorobą. Muszą być lekarze, medycyna. Możemy tylko wspomagać. Wiemy, że człowiek, który jest radosny i się śmieje, lepiej się czuje. Jego krew szybciej krąży. Szybciej myśli, organizm sprawniej pracuje. Wydzielają się hormony, endorfiny, które wywołują ogarniający całe ciało optymizm - podkreśla Anna Czerniak. - Każde z nas ma wyższe wykształcenie i jest merytorycznie przygotowane do pracy z dzieckiem chorym. Naszą słabością jest strona artystyczna. Albo pedagog, albo lekarz. Nikt nie może nam zarzucić, że robimy błędy w postępowaniu z dziećmi - mówi Borkowska, która sama kończyła rewalidację przewlekle chorych i kalekich. Co poniedziałek doktorzy klauni spotykają się na szkoleniu. - Otrzymuje się cały worek sztuczek, gagów, sposobów poruszania się, min, śmiesznych gestów. To są poważni ludzie, których trzeba tego uczyć, bo oni nie mają tyle tego w sobie - mówi Anna Czerniak. Praca na oddziale trwa co najmniej pięć godzin, nieraz nawet siedem. Przedtem trzeba się przygotować, umalować, przebrać. Zostaje się dłużej, gdy dzieci chcą jeszcze trochę się pobawić. Wtedy reszta zespołu czeka. - To pierwsza praca, w której wszyscy witają mnie uśmiechem - uśmiecha się Anna Borkowska. - Dwadzieścia lat pracowałam na kierowniczych stanowiskach. A to jest pierwsza praca, w której nikt do mnie nie ma o nic pretensji. Wszyscy tylko się uśmiechają. Konto: Fundacja "Dr Clown", Bank PKO SA IX/O Warszawa 12401125-30131330.
Idą klauny! Dzieci na oddziale gastrologicznym Szpitala-Pomnika Centrum Zdrowia Dziecka w podwarszawskim Międzylesiu krzyczą wniebogłosy, gdy korytarzem pokrytym zadeptanym linoleum nadchodzą terapeuci z fundacji Dr Clown. Zaraz zacznie się przedstawienie. Dla każdego łóżka osobno. Chłopiec dostaje czerwony nosek z gąbki, który zakłada sobie na nos. I nos zmienia się zaraz w nos klauna. Dawid w mig staje się roześmianym dzieckiem biegającym po szpitalnym korytarzu. Zaraz potem w kilku jasnych pokojach chore dzieci próbują żonglować talerzami wirującymi na długich patyczkach. Uczą się odwijać z ręki długie sznurki, które dopiero co pocięte na kawałki teraz są całe, i tasować karty, tak by działy się cuda. Buzie rozjaśniają się, a po paru chwilach malcy paradują po oddziale, machając zwierzętami ugniecionymi wprawnymi palcami klaunów z długich, kolorowych balonów. Gdy opuszczamy oddział na ósmym piętrze, jest wesoło, nawet pielęgniarki i rodzice się cieszą. Słychać gwar rozmów i chichoty maluchów. Początki nie były łatwe. W szpitalach nie słyszano o klaunach, którzy zabawiają dzieci na oddziałach. Trzeba było najpierw pokazać, że nie zagrażają dzieciom i personelowi. Najpierw rozmowa z dyrektorką szpitala, potem z personelem, trzeba było wytłumaczyć, na czym polega nasza terapia. Że to jest lekarz albo terapeuta przebrany za kolorowego klauna. Na początku obserwowali nas wszyscy. Chodzili za nami krok w krok, sami próbowali nawet żonglować. Pielęgniarki, siostry zakonne, lekarze. Byli ciekawi, co robimy i jak robimy. Teraz już nie zwracają na nas uwagi. Rodzice byli trochę nieufni: dorośli ludzie, a jacyś tacy pomalowani. Wygłupiają się. Pajace, przebierańcy. Teraz już tak nie mówią. Cele naszej terapii to likwidacja stresu, zapomnienie o bólu. To terapia zabawą, bajką, muzyką. Psycholodzy szpitalni akceptują naszą pracę, bo widzą, że to zgodne z najnowszymi trendami, według których takiej terapii potrzebuje każdy pacjent. Nie jest prosto być klaunem. Trzeba mieć odporność, mechanizmy obronne. Cały czas przyjmujemy na siebie ludzkie nieszczęście. Każde dziecko to historia. Tam nie ma wesołych ludzi. Są potworne choroby. Pracujemy ze wszystkimi dziećmi. Rozmawiają z nami nieraz zrozpaczeni rodzice. Trzeba dla nich znaleźć odpowiednie słowa. Wysłuchać ich.
REFORMA SAMORZĄDOWA Powiaty na pomoc partiom Przed pierwszą wojną o miasteczka KAZIMIERZ GROBLEWSKI Wprowadzenie powiatów zmieni życie partyjne w Polsce - spodziewają się prawie wszyscy politycy, z którymi o tym rozmawialiśmy. Skorzystają partie mające już struktury w terenie albo potrafiące szybko przekonać do siebie mieszkańców średnich i małych miast. Część polityków uważa, że reforma pomoże przede wszystkim tym ugrupowaniom, które ją wprowadzają. Dotychczas partie polityczne zabiegały o wyborców w dużych miastach oraz na wsi. Sprzyja temu ukształtowany w Polsce system samorządowo-polityczny. Średnie, a zwłaszcza małe miasta, były pozostawione sobie; politycy omijali je i ich duże problemy z daleka. Mieszkańcy miasteczek kampanie wyborcze oglądali do tej pory w telewizji. Wybory do rad powiatów będą pierwszym politycznym wydarzeniem, podczas którego partie, chcąc nie chcąc, będą musiały zauważyć miasteczka. Możliwe, że to tu zdecydują się losy niejednej partii. Według obiegowej opinii, Edward Gierek powiększył w 1975 roku liczbę województw z 17 do 49, bo chciał osłabić partyjnych liderów wielkich województw. Przy okazji zlikwidowano powiaty. Kiedy w 1992 roku ówczesny rząd Hanny Suchockiej robił przymiarki do wprowadzenia reformy powiatowej, niechętni temu politycy mawiali, że Unia Demokratyczna chce dzięki powiatom zbudować sobie struktury w terenie. Te zarzuty, choć nie sformułowane oficjalnie, były jednym z powodów próby odwołania Jana Marii Rokity ze stanowiska szefa URM. Przypisywanie SLD zamiaru wykorzystania przewagi, którą dawało mu posiadanie aparatu partyjnego w miasteczkach, było jednym ze sposobów, w jaki politycy PSL, w czasie rządów SLD-PSL, bez trudu pacyfikowali nieliczne próby uruchomienia reformy samorządowej przez swojego koalicjanta. Interpretowanie stosunku do powiatów w kategoriach politycznych strat i zysków, spodziewanych w razie ich wprowadzenia, działa też w drugą stronę: przyczyną konsekwentnego sprzeciwu PSL wobec powiatów jest to, według polityków z innych partii, że PSL, w miarę silne w gminach, czuje się słabe w miasteczkach i boi się wyborów powiatowych. Zarzuty ponawiane Te dawniejsze zarzuty są dzisiaj, gdy reforma powiatowa jest coraz bardziej realna, stawiane od nowa. - Jedynym powodem, dla którego są tworzone powiaty jest chęć zmawiających się w tej sprawie ugrupowań, czyli AWS, UW, SLD, do ulokowania swoich lokalnych polityków na posadach w miastach powiatowych - mówi Stanisław Michalkiewicz, lider pozaparlamentarnej Unii Polityki Realnej. - SLD ma nadzieję, że na poziomie powiatów stara kadra dawnego aparatu partyjnego zachowała większe wpływy niż w dużych miastach; to jeden z powodów, dla których Sojusz zaangażował się w popieranie idei tworzenia powiatów - uważa Piotr Marciniak z pozaparlamentarnej Unii Pracy, zwolennik powiatów. - Być może opór PSL przeciw powiatom wynika z obawy, że powstanie powiatów relatywnie obniży rangę społeczności gminnych, gdzie PSL czuje się silniejszy - co może spowodować odpływ sympatyków w kierunku partii "powiatowych", mających charakter ogólnonarodowy, a nie klasowo-chłopski - sądzi Edmund Wnuk-Lipiński, socjolog polityki. Powiaty wzmocnią partie Prawie wszyscy politycy, z którymi rozmawialiśmy, są przekonani, że reforma powiatowa będzie miała duży wpływ na życie polityczne w Polsce. Przeważa pogląd, że powiaty wzmocnią partie. - W tej chwili całe życie polityczne koncentruje się na poziomie centralnym. Zagospodarowanie politycznej przestrzeni między poziomem gminnym a centralnym, do czego przyczynią się wybory regionalne, będzie wzmacniało struktury partyjne - mówi Piotr Marciniak z UP. Michał Kulesza, sekretarz stanu odpowiedzialny za reformę samorządową: - Reforma wzmocni partie, bo stworzy szanse na nowe kariery polityczne. W Polsce brakuje w tej chwili naturalnych drabin kształtowania się elit. Wybory lokalne to umożliwią. Wybory do rad powiatowych zaangażują partie, które będą musiały się nauczyć myśleć o powiecie. - Reforma samorządowa, zwłaszcza wprowadzenie powiatów, o ile nie będą one jednostkami sztucznymi lecz będą odzwierciedlały rozmieszczenie terytorialne społeczności lokalnych, wzmocni cały system partyjny, a nie jakieś pojedyncze ugrupowania - Edmund Wnuk-Lipiński, socjolog polityki. - Na szczeblu lokalnym wytworzy się środowisko, które będzie miało swoje interesy polityczne i będzie chciało je artykułować za pośrednictwem systemu partyjnego. - Na pewno reforma zweryfikuje polską scenę polityczną, ale pozytywnie: wyeliminuje partie kanapowe, partie jednego pomysłu, które istnieją często dzięki mediom - uważa Krzysztof Janik z Sojuszu Lewicy Demokratycznej. - Zmienią się wartości programowe życia politycznego, bo walka o władzę w powiecie, w województwie, będzie wymagała programu, a nie haseł. W Sejmie coraz mniej będzie amatorszczyzny, coraz więcej profesjonalnych polityków. Jan Lityński, Unia Wolności: - Na pewno to będzie moment niezmiernie ważny dla dalszego istnienia partii politycznych w Polsce. - To zależy od ordynacji. Jeśli do startu w wyborach dopuszczone będą tylko podmioty partyjne, a taka jest tendencja na Zachodzie, to siłą rzeczy powiaty wzmocnią partie - mówi Wojciech Włodarczyk z Ruchu Odbudowy Polski. Osłabią partie - System partyjny jest w Polsce diabelnie rachityczny, zupełnie prowincjonalny - mówi Janusz Dobrosz z Polskiego Stronnictwa Ludowego. - Każdej partii, z punktu widzenia technicznego, ta zmiana zaszkodzi. Reforma, którą ja nazywam landyzacją, oddali struktury partyjne wszystkich organizacji od gminy. Zwiększy się odległość zwykłego obywatela do miasta wojewódzkiego. Jeśli to będzie 200 kilometrów, to partie zatracą społecznikowski charakter. Rolnicy, rzemieślnicy, będą mieli za daleko to województw, do silnych organizacji partyjnych. Partie będą ograniczały się do biznesmenów, do ludzi, którzy mają czas. Bez wpływu Jacek Rybicki z Akcji Wyborczej Solidarność uważa, że powstanie powiatów nie wpłynie na życie partyjne w Polsce. Na podstawie województwa gdańskiego mówi, że życie publiczne w terenie i tak koncentruje się w naturalnych ośrodkach, miejscowościach, które staną się powiatami. Nie podziela opinii, że partie nie mają struktur terenowych. - Środowiska polityczne w miastach, które zostaną powiatami, już są. Dlatego powstanie powiatów nie powinno dużo zmienić; usankcjonuje to, co już jest. A jeśli politycy uważają, że ich zadaniem jest działanie na rzecz rozwoju demokracji, to niezależnie od opcji muszą się zgodzić, że zaangażowanie w politykę jak największej liczby ludzi jest dobre - mówi. Skorzystają najwięcej - Bardzo niekorzystnie na sytuację całej prawicy wpłynie zmniejszenie liczby województw. Niemożliwe będzie wygranie na tych terenach wyborów przez ugrupowania koalicji rządowej. Ugrupowania prawicowe będą tu pamiętane jako te, które zlikwidowały województwo - przestrzega Krzysztof Tchórzewski z PC w AWS, zwolennik reformy. Zdaniem Jacka Rybickiego z AWS, opinia, że AWS wprowadza reformę, licząc na zbudowanie dzięki niej struktur w terenie, jest bezpodstawna. - My sobie dajemy dobrze radę bez powiatów. W czasie wyborów pełnomocnik AWS był w każdej gminie; nam nie są potrzebne powiaty do budowania struktur. Opinię swojego klubowego kolegi uważa za prawdopodobną. - Obawiam się tego. Ale reforma ustrojowa kraju jest ważniejsza niż doraźny interes polityczny. - Jeżeli województwo gdańskie jest czwarte w Polsce pod względem wypracowanego dochodu, a województwo słupskie jest na końcu listy, to kto zyska na wspólnym budżecie? Słupskie - dodaje. - Opinia, że reforma wzmocni tylko partie, które ją wprowadzają jest absurdalna - uważa Michał Kulesza. - Każda z partii może stanąć do tego wyścigu na równych prawach. Ugrupowania, które nigdy nie miałyby szansy dostać się do parlamentu, mogą zaistnieć w powiatach. Na przewidywania, że popierające reformę ugrupowania stracą sympatię w miastach, które przestaną być miastami wojewódzkimi, Kulesza odpowiada, że nie musi tak być. - Dokładamy wielkich starań, aby tak się nie stało. Dlatego tak ważne jest, by pokazywać drugą stronę medalu; miasta, które stracą status województwa, zyskają co innego, na przykład zamierzamy tam bardzo inwestować w edukcję. I to nie będzie łapówka dla tych miast, lecz naturalny efekt reformy. Janusz Dobrosz z PSL nazywa "po prostu bzdurą" tezę, że PSL sprzeciwia się powiatom, bo w średnich miastach czuje się słabe. - W niektórych miejcowościach funkcjonują nawet nasze nieoficjalne rejony, działacze z kilku gmin spotykają się w dawnych powiatach, rozmawiają i dla nas stworzenie struktur na tym szczeblu nie będzie po prostu żadnym problemem - mówi. Jest zwolennikiem tezy, że "nomenklatura UW i SLD wzmocni się na skutek wprowadzenia powiatów". - Zyskają oczywiście przede wszystkim ugrupowania, które, bądź na skutek spuścizny PRL, jak SLD, bądź dzięki innym czynnikom, jak AWS, mają silne struktury - mówi Piotr Marciniak z UP. AWS i UW zyskają więcej niż inni, ponieważ będąc ugrupowaniami wprowadzającymi tę reformę, mają łatwiejsze możliwości przyciągania nowych ludzi do siebie. Każda władza, która reorganizuje struktury administracji ma pewien atut - dzięki temu, że jest władzą, jest bardziej widoczna. Edmund Wnuk-Lipiński: - Byłoby bardzo niefortunne, gdyby reforma była potraktowana w kategoriach łupu partyjnego. Oczywiście nastąpi zjawisko, że ugrupowania będące przy władzy skorzystają, bo będą atrakcyjniejsze przez sam ten fakt; to one będą zapraszały ludzi, mówiąc żargonem, będą rozdawały karty. Ale pamiętajmy, że to jest reforma samorządowa, więc decydujący głos będą miały społeczności lokalne i to one przede wszystkim będą decydowały. - Nowa sytuacja spowoduje, że ostaną się tylko partie najmocniejsze, które mają struktury i przede wszystkim ludzi. Obliczamy wstępnie, że łącznie, do wyborów gminnych, powiatowych, wojewódzkich, trzeba będzie wystawić kilkadziesiąt tysięcy kandydatów - mówi Krzysztof Janik z SLD. - Znam te opinie, że na reformie skorzystają partie, które będą ją wprowadzały. Reforma stwarza wszystkim równe szanse na zbudowanie struktur. To nie jest problem UW czy SdRP. Wygrają te partie, które będą zdolne przygotować się do nowych wyścigów o władzę. Dodaje, że zdobył mandat z Tarnowa jako jedyny z listy SLD (startował z pierwszej pozycji), choć niektórzy koledzy dopisywali mu na plakatach "likwidator województwa". - Zyskają te partie, które będą umiały znaleźć się w powiatach - mówi Jan Lityński z UW. - To prawda, że bycie przy władzy przyciąga. No, ale tę władzę trzeba było najpierw zdobyć. Trzeba umieć być atrakcyjnym. Jeżeli reforma zostanie wprowadzona teraz, to na dłuższą metę ugrupowania koalicyjne skorzystają, ponieważ za dwa, trzy lata będzie już widać pozytywne efekty reformy także w miastach, które stracą status wojewódzki. - Wiele na to wskazuje, że powiaty wzmocnią partie, zwłaszcza te, które teraz są przy władzy. Partie rządzące wzmocnią się także dlatego, że uzyskają dodatkowe źródło finansowania - z kasy publicznej - uważa Stanisław Michalkiewicz z UPR. - Wydaje mi się, że głównie skorzysta SLD. Nie bez powodu zgadza się na powołanie powiatów. Co prawda wydaje się, że AWS myśli podobnie - iż wybory lokalne pomogą jej zbudować struktury - ale większe możliwości będzie miał SLD ze swoim zdyscyplinowanym elektoratem - uważa Wojciech Włodarczyk z ROP. Co dla siebie Polityk UP uważa, że wprowadzenie powiatów będzie dla jego partii korzystne - Dla nas ogromnym problemem jest luka między poziomem centralnym a gminą - wyznaje Piotr Marciniak. O ile w dużych miastach jesteśmy znani, o tyle w małych miejscowościach w ogóle nas nie ma. Musimy być w stanie "zagospodarować" tych wyborców, a powiaty stwarzają częściowo taką możliwość. - My się o siebie nie obawiamy. Damy sobie radę - mówi Janusz Dobrosz z PSL. - Do wyborów szliśmy pod tymi hasłami i musimy je zrealizować, inaczej zrobilibyśmy to samo co poprzednicy, którzy m. in. dlatego opóźniali reformę, by nie stracić poparcia wyborców - oświadcza Jacek Rybicki z AWS. - Każdej partii reforma może posłużyć do budowy struktur, nie widzę powodu, by mówić, że UW skorzysta bardziej niż inne. Natomiast jest istotne, że widać zaledwie parę partii, które będą w stanie stanąć w powiatach na silnych nogach - Jan Lityński z UW. Stanisław Michalkiewicz, UPR: - To się okaże. Reforma samorządowa doprowadzi do wielkich napięć w poprzek ugrupowań. - Przyglądamy się właśnie naszym strukturom i to wcale nie wygląda tak kolorowo jak się uważa - mówi Krzysztof Janik z SLD. - Ogniwa muszą walczyć o jakąś władzę, na przykład w terenie, aby się wzmacniać. A w tej chwili jest zastój. Dopiero powstawanie powiatów uaktywni struktury, bo będzie o co walczyć. - Widzimy tworzenie powiatów pod kątem interesu ogólnonarodowego. Kolejny szczebel samorządu musi powstać - mówi Wojciech Włodarczyk z ROP. - Ale nie obawiamy się też o siebie. Wynik wyborów parlamentarnych daje nam pozycję średniej partii. Nie jesteśmy uzależnieni od struktur władzy lokalnej, bo nie budowaliśmy partii, wspierając się na działaczach lokalnego szczebla władzy; naszym elektoratem są działacze lokalni nie związani z władzą w terenie.
Wprowadzenie powiatów zmieni życie partyjne w Polsce. Skorzystają partie mające już struktury w terenie albo potrafiące szybko przekonać do siebie mieszkańców średnich i małych miast.Dotychczas partie polityczne zabiegały o wyborców w dużych miastach oraz na wsi. Sprzyja temu ukształtowany w Polsce system samorządowo-polityczny. Średnie, a zwłaszcza małe miasta, były pozostawione sobie; politycy omijali je i ich duże problemy z daleka. Mieszkańcy miasteczek kampanie wyborcze oglądali do tej pory w telewizji. Wybory do rad powiatów będą pierwszym politycznym wydarzeniem, podczas którego partie, chcąc nie chcąc, będą musiały zauważyć miasteczka. Możliwe, że to tu zdecydują się losy niejednej partii.Prawie wszyscy politycy, z którymi rozmawialiśmy, są przekonani, że reforma powiatowa będzie miała duży wpływ na życie polityczne w Polsce. Przeważa pogląd, że powiaty wzmocnią partie.Jacek Rybicki z Akcji Wyborczej Solidarność uważa, że powstanie powiatów nie wpłynie na życie partyjne w Polsce. Na podstawie województwa gdańskiego mówi, że życie publiczne w terenie i tak koncentruje się w naturalnych ośrodkach, miejscowościach, które staną się powiatami. Nie podziela opinii, że partie nie mają struktur terenowych.Janusz Dobrosz z PSL nazywa "po prostu bzdurą" tezę, że PSL sprzeciwia się powiatom, bo w średnich miastach czuje się słabe.Jest zwolennikiem tezy, że "nomenklatura UW i SLD wzmocni się na skutek wprowadzenia powiatów".AWS i UW zyskają więcej niż inni, ponieważ będąc ugrupowaniami wprowadzającymi tę reformę, mają łatwiejsze możliwości przyciągania nowych ludzi do siebie.
Pielgrzymka z Kazachstanu Na święta w ojczyźnie Dwa zesłańcze życiorysy Maria Klepacka miała szesnaście lat, kiedy do Lwowa wkroczyły sowieckie wojska. W 1941 roku, jako uczennica szkoły pielęgniarskiej, została zmobilizowana do Armii Radzieckiej. Trafiła do szkoły lotniczej w Woroneżu, potem do 7. zapasowego pułku lotniczego w Buzułuku. Latała jako strzelec radiotelegrafista na bombowcach DB-3. Jej samolot zrzucał bomby na Niemców wokół Stalingradu. W 1943 roku, kiedy generał Władysław Anders wyprowadził I Korpus Polski z terytorium ZSRR, sowiecki sąd wojskowy skazał Klepacką na karę śmierci. Oskarżono ją o szpiegostwo na rzecz Polaków. W bombowcu, w więzieniu, w łagrze, w ziemiance Pani Maria, z którą leciałem w samolocie prezydenta RP z Kazachstanu do Polski, pokazała mi blizny na przegubach rąk. - To od kajdanek. NKWD torturowało mnie przez kilka miesięcy. Chcieli wymusić zeznanie, że przekazywałam informacje polskim żołnierzom w Buzułuku. Byłam głupia, że od razu nie poszłam do Sikorskiego. Mój ojciec, oficer na wojnie polsko-bolszewickiej, poznał Sikorskiego osobiście, zanim został on generałem. Jako radiotelegrafistka miała dostęp do tajnych kodów. O zwolnieniu z wojska nie mogła nawet myśleć. - Załoga mojego bombowca po 28 dniach od skazania mnie na śmierć uzyskała zamianę wyroku na 10 lat więzienia. Przebywałam jako więzień polityczny w Solelecku pod Orenburgiem. Więzienie mieściło się w starym klasztorze. Odsiedziałam 10 lat i 5 miesięcy, a kiedy po śmierci Stalina napisałam do polskiego konsulatu, że powinnam być traktowana jako jeniec wojenny, prokuratura w Swierdłowsku dodała mi do wyroku 25 lat zsyłki w Kazachstanie. Pani Maria trafiła do kopalni węgla w Karagandzie. Do pracy chodziła każdego dnia 14 kilometrów. Dopiero gdy zasłabła z głodu, otrzymała pensję w wysokości 600 rubli. To pozwoliło jej przeżyć. - Po przyjeździe do Kazachstanu musiałam sobie wykopać ziemiankę. Żyliśmy jak krety. Przez dziesięć lat karczowałam las, potem budowałam linię kolejową. Wyszła za mąż za dońskiego Kozaka, zesłanego jako kułak do Kazachstanu. Był mechanikiem na statku. Dzisiaj mieszkają w niewielkim mieszkaniu w Karagandzie. Ona otrzymuje rentę, 3200 kazachskich tenge, równowartość 20 dolarów. Polacy mi nie ufali, byłam w ruskim mundurze Brata pani Marii, który uczył się w lwowskiej Szkole Kadetów, NKWD zabrało w 1939 roku z ich mieszkania na ulicy Gródeckiej. Podobnie jak wszystkich innych kadetów, którzy pozostali w mieście. Siedział w więzieniu na Podzamczu. Więcej go nie zobaczyła. - Pytałam o brata w sztabie polskim w Buzułuku, ale nie bardzo mi wierzyli. Byłam w ruskim mundurze. Nie mogłam pisać do Czerwonego Krzyża, bo jako radiotelegrafistka musiałam podpisać zobowiązanie, że przez 15 lat nie będę utrzymywać kontaktów i korespondencji z jakimkolwiek cudzoziemcem. Może teraz go odnajdę? - Słyszała pani o Katyniu? - zapytałem. - Nie... Wielu tych pielgrzymów, lecących w prezydenckim samolocie do Polski, nie mówi już po polsku. Tutaj, w kraju ojców i dziadków, mają odnaleźć swoją utraconą ojczyznę. Polskę, w której niektórzy nigdy nie byli, a niektórzy zachowali jej obraz w najodleglejszych wspomnieniach z dzieciństwa. Piąta pielgrzymka Polaków z Kazachstanu To już piąta pielgrzymka Polaków z Kazachstanu, zorganizowana przez Polską Akcję Humanitarną. Program pielgrzymek jest co roku taki sam. Wigilia i święta z polskimi rodzinami, które zaprosiły gości z daleka. Zwiedzanie Krakowa, Częstochowy, Warszawy. Msza u ojców bonifratrów w Krakowie, spotkanie z kardynałem Franciszkiem Macharskim, gościna u ojców paulinów w klasztorze jasnogórskim, spotkanie opłatkowe u marszałka Sejmu, Macieja Płażyńskiego i u prymasa Józefa Glempa. Tego roku przyleciało do Polski 66 osób z dziewięciu rejonów administracyjnych Kazachstanu. Niektóre są oddalone od Astany, dzisiejszej stolicy republiki, o 1500 kilometrów. Najmłodszy z gości liczy 63 lata, najstarszy - 87 lat. Większość z nich niemal całe życie spędziła w zagubionych w stepie kołchozach. 119 polskich rodzin zgłosiło w Polskiej Akcji Humanitarnej chęć przyjęcia gościa i spędzenia z nim świąt Bożego Narodzenia. Zgłaszający się to często ludzie niezamożni, byli wśród nich nawet samotni emeryci. W takich przypadkach w opiece nad gościem uczestniczy kilka osób - jedna daje nocleg, inna służy transportem, jeszcze inna finansuje część pobytu Lepianka w toczce nr 8 Większość pielgrzymów to ofiary deportacji przeprowadzonych przez władze sowieckie w latach trzydziestych. Jedna z pasażerek prezydenckiego samolotu, Kazimiera Dąbrowska, trafiła do Kazachstanu w 1936 roku, kiedy władze sowieckiej Ukrainy oczyszczały z Polaków wioskę Nowostańce pod Winnicą. Trzyosobową rodzinę, matkę z dwiema kilkuletnimi córkami, zakwaterowano w krytej darnią lepiance o powierzchni 7 metrów kwadratowych. Razem z inną polską rodziną liczącą siedem osób. Polskich wygnańców osiedlano wtedy w rejonie czkałowskim w powiecie kokczetawskim, w rozrzuconych po stepie osiedlach zwanych toczkami, czyli punktami. Punktów było 13, każdy miał swój numer. Dopiero po latach nadano im nazwy. W 1942 roku, w nocy, do drzwi mieszkania zastukał milicjant. Pod lufą karabinu wyprowadził matkę pani Kazimiery. Dzieciom powiedział, że zabiera ją na stację kolejową. W rzeczywistości kobietę zmobilizowano do oddziałów wykonujących niewolniczą pracę w kopalniach węgla na tyłach frontu. - Mamusia uciekła do nas z kopalni, szła po śniegu siedemdziesiąt kilometrów. Ledwo przyszła do domu, sąsiadka doniosła na nią do NKWD. Przesiedziała siedem miesięcy w areszcie za samowolne porzucenie pracy. Ale sądziły ją kobiety i wypuściły do domu. Od 1945 roku, kiedy Kazimiera Dąbrowska skończyła 16 lat, co dziesięć dni musiała meldować się w komendanturze NKWD. Co trzy miesiące odnawiano jej tymczasowy dowód osobisty. Ani ona, ani jej matka nie miały prawa oddalać się ponad trzy kilometry od miejsca osiedlenia. - Jeździli milicjanci na motocyklach, każdego znali z wiedzenia. Jeśli milicjant zobaczył człowieka dalej od domu, wsadzał go na dwa dni do karceru. Ale jeden Kazach, komendant, porządny był. Jak mamusia chodziła zamienić igły czy chustkę na jedzenie, to nic nie mówił. W 1948 matka pani Kazimiery złożyła podanie o wyjazd do Polski. Podobnie postąpiła większość Polaków mieszkających w Kazachstanie. Komendantura NKWD natychmiast wydała wszystkim zakaz wyjazdu. Ci, którzy próbowali uciekać, otrzymywali wyroki - dziesięć lat łagru. Od dziecka pani Kazimiera miała marzenie - uczyć się. Miejscowa administracja nie zezwoliła jej na wyjazd do szkoły średniej. Kiedy uciekła do Karagandy i przyjęto ją do szkoły akuszerskiej, powróciła do 8. toczki pod konwojem. Marzenia zrealizowała dopiero jako dojrzała kobieta. Uczyła się zaocznie, pracując w handlu. Ukończyła technikum handlowo-kulinarne, później zaliczyła dwa lata studiów w Instytucie Gospodarki Narodowej w Ałma-Acie Ze studiów musiała zrezygnować - matka zachorowała, zabrakło pieniędzy na dalekie podróże do stolicy. "... nielegalnie przesiedlona z powodów narodowościowych" Dzisiaj Kazimiera Dąbrowska zabrała ze sobą do Polski bardzo ważny dokument. Każdy z pielgrzymów, zaproszonych na święta, posiada podobny. "Dombrowskaja Jekaterina Rafałowna, urodzona w 1929 roku, nielegalnie przesiedlona z powodów narodowościowych w 1936 razem z rodziną, pozostająca pod nadzorem organów MSW od 1945 do 1956 roku, zostaje uznana za represjonowaną z przyczyn politycznych i rehabilitowana na podstawie ustawy Republiki Kazachstan »O rehabilitacji ofiar masowych represji«". Mirosław Kuleba
To już piąta pielgrzymka Polaków z Kazachstanu, zorganizowana przez Polską Akcję Humanitarną. Tego roku przyleciało do Polski 66 osób z dziewięciu rejonów administracyjnych Kazachstanu.Większość z nich niemal całe życie spędziła w zagubionych w stepie kołchozach. 119 polskich rodzin zgłosiło w Polskiej Akcji Humanitarnej chęć przyjęcia gościa i spędzenia z nim świąt Bożego Narodzenia.
Wynik rywalizacji Fiata, Opla i Daewoo W Polsce nowe auta są tańsze niż w Unii Europejskiej Przynajmniej od kilkunastu miesięcy ceny nowych samochodów są w Polsce przeciętnie o kilkanaście, a czasami nawet o ponad 20 proc. niższe niż w krajach Unii Europejskiej. Zdaniem specjalistów, przyczyną tego zjawiska jest coraz ostrzejsza walka koncernów motoryzacyjnych o udział w szybko rozwijającym się polskim rynku. Polskim kierowcom wciąż opłacałoby się natomiast kupować w krajach "15" auta używane, gdyby nie cła, które na razie równają się 1/5 wartości sprowadzanego pojazdu. Sprowadzanie aut z zagranicy, bez wykorzystania bezcłowego kontyngentu, poza egzemplarzami amatorskimi, kiedy komuś zamarzy się auto naprawdę wyjątkowe, jest coraz mniej opłacalne. Paradoksalnie ochrona polskiego rynku zadziałała na korzyść konsumenta. Koncerny motoryzacyjne często decydują się na obniżenie zysku, aby tylko klientów uzależnić od swego produktu. Na polskim rynku widać również początki wojny cenowej pomiędzy firmami motoryzacyjnymi. Wprawdzie Fiat jeszcze podwyższa ceny produkowanych przez siebie aut, tak aby wyrównać straty spowodowane inflacją, ale inne koncerny pozostawiają ceny na starym poziomie, lub też, jak ostatnio zrobiło to Daewoo pozbywają się zapasów zalegających zakładowe parkingi i to po bardzo obniżonych cenach. Ceny promocyjne w przypadku produkowanej na Żeraniu astry stosuje bardzo często Opel. Należy oczekiwać, że będzie podobnie, kiedy produkcja tych aut ruszy w Gliwicach, a na Żeraniu rozpocznie się montaż nowego modelu Opla - Vectry. Producenci aut i dealerzy rywalizują również między sobą różnymi akcjami promocyjnymi, oferują darmowe pakiety ubezpieczeniowe i to tak OC, jak i AC. Długa ochrona rynku Ochrona polskiego przemysłu motoryzacyjnego spowodowała, że - zgodnie z układem stowarzyszeniowym - samochody będą ostatnim wyrobem, jaki zostanie zwolniony z opłat celnych w imporcie z UE do Polski. Na razie cła na import samochodów nowych i używanych (nie wolno sprowadzać maszyn starszych niż 10-letnie) wynoszą 20 proc., a następnie są obniżane co roku o 5 pkt. proc. Dzięki temu od początku 2002 r. import samochodów z krajów "15" będzie zwolniony z wszelkich opłat granicznych. Zapewne nie przyczyni się to jednak do spadku cen na krajowym rynku, naturalnie poza jednostkowymi akcjami promocyjnymi. Korzyści z przynależności do Jednolitego Rynku Unii Europejskiej - który miał zapewnić koncernom motoryzacyjnym wielką skalę produkcji i zbytu, a tym samym umożliwić im obniżenie cen do poziomu notowanego np. w USA - zostały już w Polsce w znacznym stopniu zdyskontowane. Porównanie cen ogłaszanych obecnie przez polskich dealerów z niedawno przeprowadzoną analizą Komisji Europejskiej podobnych ofert w krajach "15" jasno wskazuje, że ceny nowych aut są w Polsce przeciętnie o kilkanaście procent niższe, a w przypadku pojazdów najdroższych różnice przekraczają 25 proc. W Belgii, gdzie ceny nowych aut są niższe niż przeciętnie w UE, a podatek VAT (22 proc.) zbliżony do obowiązującego w Polsce, fiata punto 1.1 można kupić za równowartość 32,5 tys. zł (w Polsce ok. 30 tys. zł), forda escorta 1,4 za 43,9 tys. zł (34,6 tys. zł), peugeota 106 1,0 za 31,49 tys. zł (30,55 tys. zł), peugeota 306 za 47 tys. zł (39,45 tys. zł), opla corsę 1,2 za 32,24 tys. zł (29,7 tys. zł), opla astrę GL 1,4 za 46,6 tys. zł (35,25 tys. zł), renault clio 1,2 za 33,37 tys. zł (34,3 tys. zł), renault lagunę 1,8 za 61,85 tys. zł (52,9 tys. zł), volkswagena passata 1,6 za 65,23 tys. zł (63 tys. zł), volvo S40 1,8 za 70,4 tys. zł (82 tys. zł). W samej Unii Europejskiej, jak wynika z badań KE, różnice w cenach nowych samochodów także często przekraczają 20 proc., są one jednak spowodowane przede wszystkim zmianami kursu walut. Z powodu aprecjacji funta w stosunku do niemieckiej marki i walut z nią związanych, ceny 54 spośród 75 modeli aut badanych przez KE są dziś zdecydowanie najwyższe w Wielkiej Brytanii w stosunku do pozostałych krajów "15". Z powodu przeprowadzonej 3 lata temu silnej dewaluacji włoskiego lira, hiszpańskiej pesety i portugalskiego escudo wciąż atrakcyjnym miejscem zakupu samochodów są Włochy, Hiszpania i Portugalia, jednak aż 24 modele samochodów najtaniej można kupić w Holandii. Istotne znaczenie mają również obciążenia fiskalne. W Danii, gdzie rozmaite opłaty sięgają łącznie 213 proc. wartości pojazdu, dealerzy starają się oferować niską cenę wyjściową samochodów, aby "ktokolwiek je kupił". Dla klientów spoza danego kraju UE jest to istotne, bowiem wnoszą oni opłaty skarbowe w kraju ostatecznego zarejestrowania pojazdu i tam, gdzie został on kupiony. Fiat i Daewoo narzucają ceny Różnicy w cenach aut między Polską i UE nie da się jednak wytłumaczyć w taki sam sposób. Opłaty fiskalne od zakupu pojazdu są w Polsce, w porównaniu z krajami UE, umiarkowane, a w ostatnich latach realna wartość złotego wyraźnie wzrosła w stosunku do marki i innych walut europejskich. Stąd, zdaniem Jorga Schroedera z europejskiego stowarzyszenia producentów samochodów (ACEA), lepszym wytłumaczeniem jest coraz ostrzejsza walka zagranicznych koncernów o opanowanie szybko rozwijającego się rynku motoryzacyjnego w Polsce. - Szczególne znaczenie ma tu rywalizacja między Fiatem i Daewoo. W każdym kraju UE pojawił się lider rynku, do którego polityki cenowej muszą dopasować się pozostali producenci. We Włoszech jest to Fiat, we Francji Renault i Peugeot, w Niemczech Volkswagen i Opel. Skoro w Polsce dominującą pozycję przejęły firmy sprzedające tanie auta, to producenci droższych marek muszą spuścić z tonu - tłumaczy Schroeder. - Nie jest także wykluczone, że pewną rolę w tym procesie odegrał dumping koreańskich producentów. Koreańska presja Morderczej walki między Koreańczykami i Włochami nie wytrzymują już zresztą niektórzy producenci. Renault w ostatnich miesiącach musiał podnieść ceny swoich aut, tracąc przez to udziały w polskim rynku (renault clio jest w Belgii tańsze niż w Polsce). Walka cenowa trwa w Polsce na tyle krótko, że nie odbiła się jeszcze znacząco na rynku pojazdów używanych, chociaż wyraźnie wyśrubowane są ceny aut tych producentów, którzy zdecydowali się na zainwestowanie w naszym kraju. Ale już kupno auta używanego w krajach UE wciąż mogłoby być dla polskiego klienta opłacalne. 4-letniego citroena ZX 1,4 (przebieg 70 tys. km) można, np. w Belgii, kupić za równowartość 13 tys. zł, 5-letniego zaś peugeota 406 o podobnej mocy i przebiegu, ale z klimatyzacją i automatyczną skrzynią biegów - za 2 tys. zł drożej. W obu przypadkach otrzymamy od dealera 6-miesięczną gwarancję i zaświadczenie o przeprowadzonych badaniach technicznych. W poszukiwaniu używanego auta Polacy jednak coraz rzadziej jeżdżą do Belgii ze względu na cła, jakie muszą w drodze powrotnej zapłacić na granicy. Gdy i te znikną, ceny aut używanych będą zapewne w Polsce przynajmniej równie niskie jak na zachodzie. Jędrzej Bielecki z Brukseli, Danuta Walewska
od kilkunastu miesięcy ceny nowych samochodów są w Polsce przeciętnie o kilkanaście proc. niższe niż w krajach Unii Europejskiej. przyczyną tego zjawiska jest coraz ostrzejsza walka koncernów motoryzacyjnych o udział w szybko rozwijającym się polskim rynku. Polskim kierowcom wciąż opłacałoby się kupować w krajach "15" auta używane, gdyby nie cła. Koncerny motoryzacyjne często decydują się na obniżenie zysku, aby tylko klientów uzależnić od swego produktu. pozbywają się zapasów zalegających zakładowe parkingi i to po bardzo obniżonych cenach. Szczególne znaczenie ma rywalizacja między Fiatem i Daewoo. W każdym kraju UE pojawił się lider rynku, do którego polityki cenowej muszą dopasować się pozostali producenci.
NOWELIZACJE Pracownicze programy emerytalne Jak wspierać trzeci filar RYS. KORSUN MAREK TATAR ADAM KOŚCIÓŁEK Pogłębiona nowelizacja ustawy o pracowniczych programach emerytalnych jest ze wszech miar celowa. Immanentnym elementem nowego systemu zabezpieczenia społecznego jest indywidualne, dobrowolne oszczędzanie na cele emerytalne, zwane trzecim filarem. Uregulowania wprowadzone głównie przez ustawy: z 22 sierpnia 1997 r. o pracowniczych programach emerytalnych (Dz. U. nr 139, poz. 932 z późn. zm.; dalej: uppe) oraz z 28 sierpnia 1997 r. o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych (Dz. U. nr 139, poz. 934 z późn. zm.; dalej: uofe), przesądzają, iż trzeci filar ma szansę stać się powszechny (brak ograniczeń wieku uczestników) i znaczący (wysokość składek) w nowym systemie zabezpieczenia społecznego. Dlatego projektowana właśnie nowelizacja uppe będzie mieć wydźwięk nie tylko prawny, ale i społeczny, zwłaszcza że mogą w niej zostać wykorzystane doświadczenia podmiotów już zaangażowanych w działania wdrożeniowe. Uppe zmieniano dotychczas (jeszcze przed wejściem w życie) dwa razy, przy czym warta przypomnienia jest nowela wprowadzona przez ustawę z 17 grudnia 1998 r. o emeryturach i rentach z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych (Dz. U. nr 162, poz. 1118), która m.in. zmieniła warunki prowadzenia pracowniczych programów emerytalnych (dalej: ppe) w formie wnoszenia składek do funduszy inwestycyjnych, zakres regulacji uczestnictwa w ppe w formie pracowniczego funduszu emerytalnego (zagadnienie akcji pracowniczych). Już w momencie wprowadzania nowelizacji nie traktowano jej jako rozwiązania całościowego. Jej treść po uchwaleniu stała się podłożem dalszych prac legislacyjnych. W ich wyniku powstał poselski projekt nowelizacji (druk sejmowy nr 960), będący obecnie, wraz z propozycją alternatywną (druk nr 838), przedmiotem obrad komisji sejmowej. Podstawowa wada Według pierwszego z nich (druk 960) ppe mogłyby proponować "organizacje gospodarcze". Ich członkiem byłby pracodawca, przy czym zakładową umowę emerytalną dla zrzeszonych pracodawców zawierałaby wspólna reprezentacja pracowników z "właściwym statutowo organem organizacji gospodarczej". Pojęcie "organizacje gospodarcze" nie występuje dotychczas w regulacjach ustawowych. Trzeba przyjąć, iż z nowych możliwości mogłyby skorzystać konsorcja, mające za cel m.in. współpracę w zakresie trzeciego filara i upoważniające swego lidera do reprezentowania członków konsorcjum w tym zakresie. Doraźność stosunku konsorcyjnego stawia jednak pod znakiem zapytania takie rozwiązanie. W świetle proponowanej nowelizacji ponadzakładowe umowy emerytalne mogłyby oferować w rezultacie wyłącznie organizacje pracodawców (ustawa z 23 maja 1991 r. o organizacjach pracodawców - Dz. U. nr 55, poz. 235 z późn. zm.), choć określanie ich mianem "gospodarczych" budzi wątpliwości (niezarobkowy cel działalności). Proponowana możliwość ma być zapewne uzupełnieniem funkcjonujących ponadzakładowych układów zbiorowych pracy, standaryzującym warunki zatrudnienia w środowiskach branżowych. Jest jednak zbyt uproszczona. Nie wiadomo bowiem, jaka "wspólna reprezentacja związków zawodowych" przystępowałaby do negocjacji ze statutowym organem organizacji gospodarczej (brak np. odpowiednika pojęcia "organizacja reprezentatywna" z kodeksu pracy), przez co nawet tworzone ad hoc organizacje związkowe mogłyby mieć istotny wpływ na proces negocjacyjny. Brak również możliwości uwzględniania przez poszczególnych pracodawców ich indywidualnych uwarunkowań, co może uczynić niesprawnymi wdrażane wspólnie rozwiązania. Podstawową jednak wadą jest brak pola dla unormowania stosunków między pracodawcami prowadzącymi ppe, jak chociażby zagadnień podziału generowanych kosztów. Taką płaszczyzną dla programów wdrażanych obecnie jest umowa o wspólnym międzyzakładowym programie emerytalnym. Bez szczegółowych uregulowań trudno będzie prowadzić wspólne ppe. Więcej niż jeden Drugi projekt (druk 838) sugeruje prowadzenie przez pracodawcę więcej niż jednego ppe, co zwiększa jego swobodę w moderowaniu instrumentów motywacyjnych. Pracodawca może jednak stracić możliwość wpływania przez trzeci filar w jego przedsiębiorstwie na zarządzanie instrumentarium motywacyjnym i osiąganie dodatkowych celów ppe. Nie bez znaczenia jest również, iż po przyjęciu modelu wielości ppe u pracodawcy przemodelowania wymagałaby znaczna część uppe, chociażby w zakresie zawierania zakładowych umów emerytalnych. Zasada jednego ppe podtrzymywana jest w druku 960. Kłopotliwa sytuacja Poruszenie kwestii form ppe skłania do kilku uwag na temat podobnych instytucji sprzed wejścia w życie uppe, jakimi są wymienione w rozporządzeniu ministra pracy i polityki socjalnej z 18 grudnia 1998 r. w sprawie szczegółowych zasad ustalania podstawy wymiaru składek na ubezpieczenia emerytalne i rentowe (Dz. U. nr 161, poz. 1106) umowy grupowego ubezpieczenia na życie oraz umowy z funduszami inwestycyjnymi. Od kwot wpłacanych na rzecz pracowników nie nalicza się składek na ubezpieczenie społeczne w granicach 7 proc. przeciętnej płacy u pracodawcy. Utrzymanie zwolnień od obciążeń z tytułu ubezpieczenia społecznego (oraz wykreślenie znajdującego się pierwotnie w uppe obowiązku dostosowania prowadzonych kontraktów do ram uppe; dawny art. 45 ust. 2), jako efekt uwzględnienia konstytucyjnej zasady ochrony praw nabytych, tworzy nader kłopotliwą sytuację. Pracodawcy prowadzący wspomniane kontrakty mogą wdrożyć u siebie atrakcyjniejsze instytucjonalnie i finansowo ppe, ale bez wniesienia do nich zgromadzonych do tej pory na rzecz pracowników środków. W rezultacie, nie mogąc pozwolić sobie na utrzymywanie dwóch instytucji podobnego typu (koszty) ani zaprzestać wpłacania składek do instytucji zarządzających gromadzonymi środkami (rygory umowne), rezygnują z wdrażania ppe, prowadząc dotychczasowe kontrakty, gdzie wpłacane składki są uśrednione i nie ma możliwości transferowania środków; brakuje też nadzoru UNFE. Niedogodność tę po części likwiduje propozycja zawarta w druku 960, według której umowy prowadzone z wykorzystaniem dotychczasowych zwolnień od obciążeń ubezpieczenia społecznego będą mogły być dostosowane do wymogów uppe w porozumieniu stron. Z istoty swej jednak zmiana kontraktów wyłącza wybór innej formy ppe niż prowadzona przez dotychczasowego kontrahenta. Tymczasem można przewidzieć tu odpowiednie zastosowanie przepisów o zmianie formy ppe, wprowadzanych właśnie w propozycji noweli z druku 960, lub umożliwić dokonywanie indywidualnych "wypłat transferowych" środków zgromadzonych w dotychczasowo działających instytucjach do ppe. Wzbogacenie form Kolejną kwestią jest wprowadzona w ustawie z 17 grudnia 1998 r. możliwość wnoszenia składek do kilku funduszy inwestycyjnych zarządzanych przez to samo towarzystwo funduszy inwestycyjnych. W rezultacie uczestnikom ppe można proponować kilka funduszy inwestycyjnych, lokujących swoje aktywa według różnych założeń ryzyka i oczekiwanych pożytków. Poprawka jest tak interesująca, że nasuwa się pytanie, czy podobnego rozwiązania nie można wprowadzić dla pracowniczych funduszy emerytalnych, tym bardziej iż otwarte fundusze emerytalne uzyskają taką możliwość z początkiem 2005 r. Przemawiałby za tym przede wszystkim fakt, iż prowadzenie przez jedno pracownicze towarzystwo emerytalne kilku pracowniczych funduszy emerytalnych nie zwiększa ryzyka dla tych funduszy lub pracodawców (np. ryzyka wykazywania zbyt wysokich kosztów przez towarzystwo, ryzyka błędnych decyzji inwestycyjnych). Co ważniejsze, pracownicze fundusze emerytalne, jako instytucje gromadzące środki na zasadach fakultatywności i uzupełniania podstawowego zabezpieczenia emerytalnego, powinny umożliwiać podejmowanie zwiększonego ryzyka inwestycyjnego w zamian za wyższe pożytki z lokat. Znacząca część członków funduszy będzie skłonna do podejmowania mniejszego ryzyka inwestycyjnego (ze względu np. na wiek przedemerytalny), co spowoduje sprzeczność interesów, która pozwoli prawdziwie identyfikować się z funduszem i jego inwestycjami najwyżej jednej z grup. Opłacanie składek Oba projekty są zgodne, że należy zmienić sposób finansowania składek podstawowych wpłacanych do ppe. Dziś przystąpienie do ppe wiąże się z zadeklarowaniem wpłacania tych składek z wynagrodzenia uczestnika, co można z pewnym przybliżeniem potraktować jako kolejne obciążenie płacy netto. Rodzi to obawy o udział pracowników w ppe. Pracodawcy decydują się na podwyżki wynagrodzeń dla przystępujących do ppe, ale nie ma jak wyegzekwować przystąpienia do ppe uczestnika, który skorzystał z podwyżki. Gdyby, jak chcą projektodawcy, składki opłacał pracodawca, przy opodatkowaniu ich podatkiem dochodowym uczestników i nieobciążaniu składkami na obowiązkowe ubezpieczenia społeczne (do 7 proc. przychodu brutto), niewątpliwie wzrosłoby zainteresowanie ppe i polepszyłyby się warunki zarządzania wydatkami na system motywacyjny. Biorąc zaś pod uwagę, iż wysokość opłacanych składek i jej zmiana uzgadniane byłyby na szczeblu zakładowym, reprezentacja załogi uzyskałaby nowe pole wpływu na ppe, biorąc równocześnie na siebie część odpowiedzialności za przedsiębiorstwo. Zawieszenie i wznowienie Druk 960 przewiduje możliwość zawieszania ppe. Miałoby ono następować przez zmianę zakładowej umowy emerytalnej, a "wznowienie" programu następowałoby jako contrarius actus, obligatoryjnie zaoferowany przez pracodawcę po ustąpieniu trudności finansowych. Propozycja zasługuje na aprobatę, zważywszy zwłaszcza na nowy model opłacania składek podstawowych. Projekt nie określa niestety skutków zawieszenia dla poszczególnych aspektów prowadzenia ppe. Można wnosić, iż zawieszeniu ulegnie wpłacanie składek podstawowych przez pracodawcę, z całą pewnością nie można będzie jednak zawiesić obowiązków pracodawcy w zakresie prowadzenia obsługi programu (np. zawierania pracowniczych umów emerytalnych, przyjmowania oświadczeń woli od pracowników). Projekt nie uwzględnia także konieczności opłacania kosztów funkcjonowania programu, zwłaszcza w ppe prowadzonym w formie pracowniczego funduszu emerytalnego. Brak szczególnej regulacji na ten temat może ewokować kontrowersję, czy koszty poniesione w okresie zawieszenia będą mogły być traktowane jako koszty uzyskania przychodu pracodawcy. Zastanawiać się można również, czy zawieszenie nie powinno skutkować ustawowym obowiązkiem ujawnienia tego w rejestrze ppe. Idea zasługująca na aprobatę, ale... Kolejną nowością w druku 960 jest dopuszczenie - również na podstawie zmian umów zakładowych - zmiany formy ppe i podmiotu zarządzającego gromadzonymi środkami. Operacja taka następowałaby przez wypłaty transferowe. Skutkiem tej poprawki - obok kolejnego tytułu do wzrostu znaczenia uzgodnień zakładowych - byłoby bieżące ocenianie efektów funkcjonowania danego programu emerytalnego co do formy i jednostki zarządzającej środkami, a przez to zmniejszenie systemowego ryzyka przedsięwzięcia. Dałoby się również niewątpliwie odnotować ożywienie konkurencji na rynku operatorów trzeciofilarowych. Ponownie jednak idea zasługująca na całkowitą aprobatę nie została właściwie przełożona na rozwiązania szczegółowe. Skoro bowiem środki, jak chce projektodawca, "podlegają wypłacie transferowej", a z istoty obowiązujących uregulowań wynika, iż wypłata transferowa jest skutkiem (indywidualnej) dyspozycji uczestnika (art. 28 ust. 1 uppe), powstaje kontrowersja, czy możliwe jest dokonanie tej operacji bez podobnej dyspozycji. Pozostawienie tej swobody uczestnikom czyniłoby przeważnie niewykonalną zmianę formy ppe i/lub zarządzającego środkami - a to ze względu na zasadę jedności ppe u pracodawcy (art. 7 ust. 1 uppe). Wywodząc proponowaną poprawkę z celu regulacji, trzeba byłoby mówić o wypłacie transferowej sui generis ("przymusowej"), co stałoby się źródłem dalszych kontrowersji. Można zastanowić się, czy odpowiedniejsze nie byłoby zastosowanie swoistej instytucji przeniesienia aktywów, zbliżonej do uregulowanego w uofe przeniesienia aktywów wobec likwidacji funduszu emerytalnego (art. 71 ust. 1). Propozycja taka wydaje się tym bardziej interesująca, iż swoiste uregulowanie przeniesienia aktywów da się obudować regulacjami chroniącymi pracodawców i uczestników ppe przed abuzywnymi klauzulami kontraktów oferowanych przez komercyjnych operatorów trzeciofilarowych, które wiążą rozwiązanie umowy z nadmiernie niekorzystnymi następstwami finansowymi, przesądzając o faktycznej nierozwiązywalności kontraktu. Wiele innych zagadnień Istnieje jeszcze wiele zagadnień, o których można mówić jako o uregulowanych niedostatecznie. Przykładów dostarczają prowadzone na poziomie uppe działania koncepcyjne i wdrożeniowe, zwłaszcza dotyczące wspólnych międzyzakładowych programów emerytalnych (mppe). Podmioty wdrażające mppe muszą się borykać przede wszystkim z małą nieelastycznością wspólnej instytucji. Interpretacja językowa art. 9 ust. 1 in fine uppe prowadzi bowiem do wniosku, iż wszyscy pracodawcy organizujący mppe muszą oferować jednakowe zakładowe umowy emerytalne. Dysfunkcja tego rozwiązania objawia się przykładowo w postanowieniach tej umowy dotyczących wnoszenia do pracowniczego funduszu akcji pracowniczych, jak i ewentualnego ułamka wnoszonych akcji z liczby akcji posiadanych (art. 18 ust. 1 uppe). Problem zaostrzy się, jeżeli w zakładowej umowie określana będzie wysokość składek podstawowych. Próbą wyjścia z kłopotów jest propozycja, aby umowa ta zawierała zamknięty katalog klauzul dodatkowych, które mogłyby być przez strony poszczególnych zakładowych umów emerytalnych dołączane do wiążącej treści, oczywiście bez możliwości ingerencji w essentialiarum umowy. Wprowadzenie ustawowej swobody w zakresie accidentaliarum zakładowych umów byłoby nader celowe. W obecnym stanie normatywnym poważne trudności nastręcza również wcale nie hipotetyczna sytuacja, kiedy ze wspólnego ppe, prowadzonego w formie pracowniczego funduszu emerytalnego, zechce odłączyć się część pracodawców. Postanowienia uofe nie przewidują podzielenia funduszu, można je tylko zastąpić powszechnym wykonaniem wypłaty transferowej przez pracowników (uwagi o trudnościach z tym związanych powyżej). W razie uchwalenia propozycji zawartych w druku 960 lepsza (aczkolwiek niedoskonała) będzie zmiana podmiotu zarządzającego. Pierwszy z autorów jest aplikantem radcowskim, drugi - doktorantem na Wydziale Prawa UJ; obydwaj są pracownikami Domu Maklerskiego PENETRATOR SA w Krakowie
Immanentnym elementem nowego systemu zabezpieczenia społecznego jest indywidualne, dobrowolne oszczędzanie na cele emerytalne. Uregulowania wprowadzone przez ustawy: o pracowniczych programach emerytalnych (uppe) oraz o organizacji funduszy emerytalnych (uofe), przesądzają, iż trzeci filar ma szansę stać się powszechny i znaczący. nowelizacja uppe będzie mieć wydźwięk prawny i społeczny. powstał poselski projekt nowelizacji (druk nr 960), będący, wraz z propozycją alternatywną (druk nr 838), przedmiotem obrad komisji sejmowej. Według pierwszego z nich ppe mogłyby proponować "organizacje gospodarcze". Ich członkiem byłby pracodawca, przy czym zakładową umowę emerytalną zawierałaby reprezentacja pracowników z "organem organizacji gospodarczej". W świetle nowelizacji ponadzakładowe umowy emerytalne mogłyby oferować wyłącznie organizacje pracodawców. wadą jest brak pola dla unormowania stosunków między pracodawcami prowadzącymi ppe. Drugi projekt (druk 838) sugeruje prowadzenie przez pracodawcę więcej niż jednego ppe, co zwiększa jego swobodę w moderowaniu instrumentów motywacyjnych. Pracodawca może jednak stracić możliwość wpływania na zarządzanie instrumentarium motywacyjnym. Poruszenie kwestii form ppe skłania do uwag na temat podobnych instytucji sprzed uppe, jakimi są umowy grupowego ubezpieczenia na życie oraz umowy z funduszami inwestycyjnymi. Od kwot wpłacanych na rzecz pracowników nie nalicza się składek na ubezpieczenie społeczne.Utrzymanie zwolnień od obciążeń tworzy kłopotliwą sytuację. Pracodawcy prowadzący wspomniane kontrakty mogą wdrożyć ppe, ale bez wniesienia do nich zgromadzonych na rzecz pracowników środków. W rezultacie rezygnują z wdrażania ppe. Kolejną kwestią jest możliwość wnoszenia składek do kilku funduszy inwestycyjnych. nasuwa się pytanie, czy podobnego rozwiązania nie można wprowadzić dla pracowniczych funduszy emerytalnych. Oba projekty są zgodne, że należy zmienić sposób finansowania składek podstawowych wpłacanych do ppe.Dziś przystąpienie do ppe wiąże się z zadeklarowaniem wpłacania składek z wynagrodzenia uczestnika, co można potraktować jako obciążenie płacy netto. Rodzi to obawy o udział pracowników w ppe. Druk 960 przewiduje możliwość zawieszania ppe. Propozycja zasługuje na aprobatę. Projekt nie określa niestety skutków zawieszenia dla prowadzenia ppe. Kolejną nowością w druku 960 jest dopuszczenie zmiany formy ppe i podmiotu zarządzającego gromadzonymi środkami. Skutkiem tej poprawki byłoby bieżące ocenianie efektów funkcjonowania danego programu emerytalnego, a przez to zmniejszenie systemowego ryzyka przedsięwzięcia. idea zasługująca na aprobatę nie została przełożona na rozwiązania szczegółowe. Istnieje jeszcze wiele zagadnień uregulowanych niedostatecznie. Przykładów dostarczają działania dotyczące międzyzakładowych programów emerytalnych (mppe).Podmioty wdrażające mppe muszą się borykać z nieelastycznością wspólnej instytucji. trudności nastręcza również sytuacja, kiedy ze wspólnego ppe zechce odłączyć się część pracodawców. Postanowienia uofe nie przewidują podzielenia funduszu.
Wojsko Po katastrofie iskry na lotnisku zapadła cisza Schody w chmurach Odnowione iskry uwięzione po wiosennych awariach Fot. Piotr Kowalczyk Po zeszłorocznym pamiętnym Dniu Niepodległości - nad Sadkowem zapadła cisza. W ciszy na lotnisku jest coś nienaturalnego, tragicznego, mówią mieszkańcy pobliskiego Radomia. Z powodu dręczącej ciszy nawet najzagorzalsi przeciwnicy lotniczego hałasu, których w osiedlach najbliższych pasa startowego coraz więcej, skłonni są spuścić z tonu. Niechże już wreszcie polecą, modlą się w takich chwilach w duchu żony pilotów w wojskowych blokach. Ryk silnika iskry czy szkolnego orlika schodzącego do lądowania dokładnie znad wieży radomskiej katedry to sygnał, że na lotnisku jest znowu normalnie. Można już przestać nerwowo wpatrywać się w oficerskim domu w milczącą telefoniczną słuchawkę. Można odetchnąć. - Po pamiętnej katastrofie iskry pod Otwockiem, w której zginęło dwóch doświadczonych pilotów, w tym znany wszystkim w Sadkowie kapitan Mariusz Oliwa, ludzie w pułku zamilkli, jakby się skurczyli w sobie, zatrzasnęli - podpułkownik Marek Bylinka dowódca 60. Lotniczego Pułku Szkolnego w Sadkowie imponuje spokojem w swym świeżo odnowionym gabinecie pełnym pucharów, dyplomów i zdjęć samolotów na tle błękitnego nieba. Listopad to w pułku okres zwolnionych obrotów, podsumowań minionego sezonu szkoleń, porządkowania sprzętu i papierów. Tym donośniejszym echem odbiły się przed rokiem wydarzenia pod Otwockiem. - Ryzyko w zawodzie pilota istnieje, lecz na lotnisku się o tym nie mówi. O tym nawet nie da się myśleć zbyt często, bo wtedy latanie straciłoby sens. Po śmierci kapitana Oliwy każdy w pułku próbował się uporać z tą sprawą sam. Kilku pilotów z dnia na dzień zrezygnowało z obecności w zespole akrobacyjnym. - Po takiej katastrofie i zwyczajnie ludzkiej tragedii powinna wystarczyć jedna notatka w prasie - głośno myśli ppłk Bylinka. - Czyż nie było tak po rozbiciu się zaraz potem kolejnej iskry pod Dęblinem? Śmierć dwóch oblatywaczy media skwitowały zdawkowo. A tu jątrzącą się ranę rozrywano z premedytacją i uporczywie dopisywano polityczne wątki. Trzy komisje Czy w przypadku katastrofy pod Otwockiem przyczyną było oblodzenie samolotu, czy też awaria sztucznego horyzontu - tego nikt i nigdy nie rozstrzygnie. Zgodnie z procedurą ustalenia z badań omówiono w radomskim pułku z dowódcami jednostek lotniczych. - Jeśli w duchu ktoś był przekonany do własnych przypuszczeń i ocen, przy swoim pozostał - jest pewien ppłk Bylinka. Dziś największym zmartwieniem dowódcy jest przedłużająca się martwa cisza przed hangarem kryjącym dziewięć iskier. Pomalowanym w biało czerwone barwy samolotom, należącym do zespołu akrobacyjnego od maja, nie wolno oderwać się od ziemi. Nie miały szczęścia. Już po ubiegłorocznej katastrofie w Otwocku, w ciągu dwóch wiosennych tygodni w czterech zmodernizowanych maszynach ujawniono usterki. - Nadal więc obowiązuje zakaz lotów, a iskry zostały wzięte pod lupę przez trzy komisje jednocześnie: jedna z zakładów remontowych w Bydgoszczy, kolejna - czeskich producentów instalowanego w iskrach sztucznego horyzontu i specjalna komisja Instytutu Techniki Lotniczej. NATO Airport W pułku na Sadkowie mówią z przekąsem, że z NATO mają na razie tylko napis Airport na wieży kontroli lotów. Nie rozkaz marszu do sojuszu, lecz raczej przypadek zrządził, że do pułku trafił w tym roku nowoczesny sprzęt meteo. Wśród komputerowych monitorów tkwi jednak nadal wciąż ten sam miernik siły wiatru, a napis na szarej skrzynce - "skorost' wietra" namalowano jeszcze w czasach wczesnego Układu Warszawskiego. Starszy chorąży sztabowy, Marian Chylicki, nie może się nachwalić zmyślnego barometru Veisala, dzięki któremu na ekranach widać każdą chmurkę, a żołnierz nie musi już co pół godziny wychodzić i mierzyć temperatury na zewnątrz. Chylicki długo zastanawia się jednak, czy można wyliczyć jakieś wyraźne zwiastuny nowego, zachodniego porządku w jego placówce. Wreszcie z widoczną ulgą konstatuje: stosują już przecież w pełni natowskie pogodowe klucze. Śladów NATO próżno szukać w systemach radiolokacji. Major Krzysztof Jelonkiewicz wpatruje się w fosforyzujące w półmroku ekrany radarów. Pamiętają lata pięćdziesiąte, choć przyznać trzeba generalnie, że sprzęt radiolokacyjny to era Gierka - kiedyś dodawano z dumą: eksportowa wersja libijska. Piękne, świeżo odnowione schody wiodą na górę. Major Andrzej Gadaszewski ma tu przed sobą, za panoramiczną szybą, jak okiem sięgnąć - równą płaszczyznę betonowego pasa. Dyżurny kierownik lotniska to praktycznie dubler dowódcy pułku. Dzisiaj już od szóstej steruje lotami. Gadaszewski za swoje 1700 zł na rękę miesięcznie utrzymuje żonę zredukowaną właśnie ze służby zdrowia i troje dzieci. Syn studiuje ekonomię w Krakowie, więc domowy budżet rozpisują drobiazgowo, doliczając każdą premię, nawet dodatek mundurowy. Nie narzekają, skądże. Tuż obok Radom, duże miasto, a nie jakiś tam zapomniany przez Boga i ludzi zielony garnizon. Mimo że chętnych nie brak, wciąż w pułku nie można obsadzić wszystkich wakatów. Barierą jest brak mieszkań, już dziś 115 wojskowych rodzin czeka cierpliwie na przydział służbowego lokum. Szanse są mizerne - wie aż za dobrze podpułkownik Bylinka. To już nie te czasy, gdy dowódca rządził mieszkaniami i miał w ręku zasadniczy argument w polityce kadrowej. Odkąd mieszkaniami rządzi wojskowa agencja, nie ma znaczenia nawet to, że dowódca pułku wciąż jest kimś w mieście, bo radomscy gospodarze wiedzą, że mogą liczyć na wojskową orkiestrę, asystę żołnierską podczas wzniosłych uroczystości, drobną pomoc. Dowódca to dziś przede wszystkim menedżer, księgowy, czyli dysponent budżetowych funduszy. Muszą szanować go przedsiębiorcy: rok temu gruntownie remontowali koszary. W tym roku z jednej strony jest nieźle, bo nie brakowało na przykład paliwa do samolotów. Za to znów lawirować trzeba było z opłatami za podstawowe świadczenia komunalne, tak by za wszelką cenę oddalić ryzyko naliczania karnych odsetek. Piętą achillesową pułku od lat są samoloty. Piętnaście wyeksploatowanych maszyn po tym sezonie pozostało na ziemi. O samolotach treningowych przyszłości, których pełno tylko w gazetach, w Sadkowie przestali już marzyć. Najważniejsze kroki w przestworzach Kapitan Piotr Jabłoński (starszy instruktor, dwójka dzieci i żona, która za chwilę będzie bez pracy, 2100 złotych na rękę) nie traci wiary, że mimo przeciwnych wiatrów iskry w końcu wystartują. Młody instruktor wie, że zwłaszcza w akrobacyjnej drużynie obowiązuje najwyższa szkoła jazdy. To zresztą nic nadzwyczajnego, lataniu Jabłoński podporządkowuje niemal wszystko, bo nie da się pasji sprowadzić do zwyczajnego rzemiosła. - Nawet w domu najważniejsze jest lotnisko, a żona i rodzina pilota po prostu nie mają wyboru - rozkłada ręce instruktor. Uśmiechnięty Jabłoński, w ciemnozielonym kombinezonie pokrytym kieszeniami aż po końce nogawek, o ryzyku wpisanym w fach nie myśli. Potknąć się przecież można również na prostej drodze - i żaden z pilotów w Sadkowie nie odpowie inaczej - bagatelizuje. W 60. pułku w tym sezonie załogi spędziły w powietrzu już blisko 4,5 tysiąca godzin. Szczęście dopisywało. A przecież każdy ze słuchaczy Dęblińskiej szkoły Orląt właśnie pod Radomiem wykonuje swe pierwsze loty czy, jak kto woli, pierwsze kroki w chmurach. Każdy uczeń jest inny - mówi kpt. Jabłoński. Są tacy, którym latanie idzie na początku jak z płatka, a potem trzeba nie lada mozołu, by brnąć dalej. Najciekawsze, że z reguły to ci, którzy zaczynają z trudem, zazwyczaj potem zostają świetnymi pilotami. Mając w instruktorskiej pamięci zawodowe ryzyko, kapitan Jabłoński trzyma się żelaznej zasady: tam w górze, zawsze trzeba stosować przynajmniej podwójny system asekuracji przed niespodziankami. - Dbam skrupulatnie, by mieć zawsze margines bezpieczeństwa, w którym mysi być jeszcze miejsce na popełnienie błędu - mówi. Pierwsze przykazanie brzmi: nade wszystko zdrowy rozsądek. Choć nie wszystko da się przewidzieć, nie warto sobie samemu fundować sytuacji bez wyjścia. Major Adam Ziółkowski, zastępca dowódcy pułku ds. szkolenia, ocenia rzecz bardziej filozoficznie: zasad stosowanych w górze nie wolno lekceważyć. Każdą z reguł obowiązujących w powietrzu napisano krwią. Próba lądowania W słoneczne południe do niskiego domku pilota sadkowskiego lotniska schodzą się grupkami mężczyźni w jaskrawopomarańczowych kombinezonach. Podchorążowie pierwszego rocznika mają już za sobą ponad siedemdziesiąt godzin lotu, a pierwsze kroki w chmurach stawiali wiosną tego roku. Tomek Hachuła do Dęblina trafił z Bojszowych na Śląsku. Po maturze w Krakowie miał już otwartą drogę na cywilną politechnikę. Wybrał latanie. - W dęblińskiej szkole tak naprawdę żyjemy praktykami. Na wykładach i lekcjach teorii, na które jest czas od stycznia do kwietnia, wszyscy myślą tylko o lotnisku. Pierwszą prawdziwą próbą na drodze do kariery pilota jest lądowanie. Trzeba zejść nisko, wytracić prędkość, wyrównać lot nad samym pasem i delikatnie usiąść. Okazuje się szybko, że niektórzy nie potrafią ocenić odległości maszyny od ziemi. Wtedy człowieka spisują na straty i jest dramat. Pułkownik Bylinka bierze na siebie decyzję, leci z uczniem i potem przesądza o "spisaniu": - Wiem, co to znaczy, jeśli człowiek już sobie życie w myślach ułożył i nagle odkrywa tę swoją ułomność. Umiejętności oceny sytuacji podczas lądowania nie można się wyuczyć, ma się bożą iskrę albo nie. Kolejnym sitem są akrobacje. Błędnik pilota wystawiony na coraz ostrzejsze próby potrafi zawieść, wtedy łatwo stracić panowanie nad maszyną. Ostatnim stopniem wtajemniczenia jest lot w szyku. Tu znowu przyrządy pokładowe są bezużyteczne. Lecieć trzeba jak w szynach: 30 metrów z tyłu za poprzedzającym i 20 metrów od najbliższego sąsiada. Tomek Hachuła, jak inni początkujący, nie mógł najpierw zmieścić się w czasie. Jak w ułamkach sekund ocenić bowiem wskazania przyrządów, rozejrzeć się, dopilnować sterów, zrozumieć uwagi instruktora, i to wszystko naraz w błyskawicznie poruszającym się ptaku? - Na początku szło opornie i któregoś razu zdarzył się cud: "zaskoczyłem", samolot posłuchał, czułem się jak dziecko, gdy nagle stwierdzi, że naprawdę bez niczyjej pomocy jedzie na rowerze. Dwudziestolatki Robert Gałązka rodem spod Kocka, Marek Bobak z Krakowa i Marcin Brot z Rokicin są w stopniu szeregowego podchorążego, lecz zupełnie nie myślą jeszcze o armii. Mundur to przecież jedynie przepustka do latania, przynajmniej na razie. W świecie pilotów zaskoczyło ich szczególne koleżeństwo. To proste - bez zaufania do kolegi czy instruktora na ziemi nie da się współpracować i ryzykować w powietrzu. Zaczynali wszyscy od ścigania się z czasem. Mieli największą tremę, kiedy ich umiejętności oceniali przełożeni. Najcudowniejsze było to, że panika mijała jak ręką odjął tam w górze, kiedy już człowiek wzniósł się na dobre i płynął. Co czuje pilot, kiedy już żegluje, hen wysoko? Wolność - mówi bez wahania ostrzyżony na jeża Marcin Brot. Po prostu wolność. Zbigniew Lentowicz
Po pamiętnej katastrofie iskry pod Otwockiem, w której zginęło dwóch doświadczonych pilotów, w pułku obowiązuje zakaz lotów, a iskry zostały wzięte pod lupę przez trzy komisje.w pułku nie można obsadzić wszystkich wakatów. Barierą jest brak mieszkań. Piętą achillesową od lat są samoloty. Piętnaście wyeksploatowanych maszyn pozostało na ziemi. Kapitan Piotr Jabłoński wie, że w akrobacyjnej drużynie obowiązuje najwyższa szkoła jazdy. Pierwszą próbą jest lądowanie. Umiejętności oceny sytuacji nie można się wyuczyć.Kolejnym sitem są akrobacje. Ostatnim stopniem wtajemniczenia jest lot w szyku.
INTERNET Drzwi do biznesu XXI wieku Wielkie wojny wirtualne RAFAŁ KASPRÓW Największym wydarzeniem roku 2000 będą inwestycje internetowe. Optimus, TP SA, EuroZet, Prokom, Softbank i Agora walczą o rynek Internetu w Polsce. Jest to najbardziej przyszłościowa branża na świecie, a utrzymanie się w niej oznacza krociowe zyski za kilka lat. Na internetowy rynek Europy Wschodniej wkroczył już amerykański gigant - firma Intel. Po wojnie prowadzonej przez producentów proszków, margaryn i towarzystw ubezpieczeniowych czeka nas teraz wojna firm internetowych. Inwestycje w tę branżę w ciągu najbliższych lat osiągną wartość setek milionów złotych. Większość firm trzyma swoje plany w tajemnicy. Prezesi mówią wprost: "w tym biznesie informacja jest bronią". Branża raczej przyszłości Na zewnątrz z tej wojny widać niewiele. Dopiero niedawno na ulicach polskich miast pojawiły się billboardy Onetu i Wirtualnej Polski, dwóch najpopularniejszych internetowych portali komercyjnych w naszym kraju. Ale prawdziwa wojna rozgrywa się po cichu, w gabinetach prezesów największych polskich spółek komputerowych i telekomunikacyjnych. Kandydatów do zwycięstwa jest wielu, tymczasem według analityków zajmujących się rynkiem internetowym w Polsce jest miejsce dla dwóch, maksimum trzech dużych komercyjnych portali. Polska ma olbrzymi potencjał rozwoju w dziedzinie Internetu, co zaczęli dostrzegać wszyscy wielcy uczestnicy rynku. Według badań OPOB dostęp do Internetu ma dziś cztery procent gospodarstw domowych. Za pięć lat Internet stanie się powszechny. W 2004 - 2005 roku "surfować" w Internecie będzie już 30 procent Polaków. Wraz ze wzrostem liczby kart kredytowych w Polsce, których na razie wydano ponad pięć milionów, można się spodziewać, że już wkrótce Polacy będą wydawali coraz więcej pieniędzy, nie wychodząc z domu. A to oznacza coraz większe zyski dla firm internetowych. Dlatego dziś na rynku internetowym trwa gwałtowna konsolidacja, kupowanie niszowych, specjalistycznych firm, tworzenie sojuszy i gromadzenie pieniędzy. Chcąc w przyszłości zebrać zyski, trzeba dziś zainwestować duże pieniądze. Wyścig trwa Pierwszy z wielkich zaczął inwestować w Internet nowosądecki Optimus SA, znany dotychczas głównie ze składania i sprzedaży komputerów oraz kas fiskalnych. W ubiegłym roku notowany na warszawskiej giełdzie Optimus wydzielił dział zajmujący się Internetem, który następnie połączył się z Optimusem Pascal Multimedia. W ten sposób powstała spółka Optimus Pascal, która zarządza w tej chwili Onetem, najczęściej odwiedzanym portalem internetowym w Polsce (według Optimusa jest to 33 mln obejrzeń miesięcznie, ale warto zaznaczyć, że każda firma stosuje inne metody liczenia, które nie są przez nikogo weryfikowane). Jakie następne inwestycje w Internet planuje Optimus i ile chce zainwestować, nie wiadomo. Spółka odmawia bowiem ujawnienia planów rozwoju. - Inwestora do Optimus Pascal znajdziemy w ciągu pół roku. Internet to jednak gorący temat i nie chciałbym mówić o wszystkim - powiedział prezes Optimusa, Roman Kluska, podczas konferencji prasowej. Wiadomo, że w technologiach internetowo-informatycznych Optimus zamierza współpracować szerzej z koncernem Lockheed Martin (znanym głównie z produkcji dla wojska, ale również dużym potentatem informatycznym). W 1998 roku powołano spółkę Optimus Lockheed Martin, która będzie się starała wejść na rynek dużych zamówień administracji publicznej i wojska. Jednym z największych sukcesów Onetu jest dostępna na jego stronach popularna wyszukiwarka Infoseek. Od niedawna polski Infoseek jest też własnością konkurencyjnego Internet Ventures Partners SA (IVP). - Mamy coś więcej niż Onet. Jesteśmy upoważnieni do reprezentowania w Polsce Infoseeka i posiadamy bazę wszystkich dokumentów - mówi Leszek Bogdanowicz z IVP. W opinii analityków IVP zajmie mocną pozycję na rynku. Firma jest własnością czterech udziałowców, od których pochodzą pieniądze na działalność. W najbliższym czasie pojawi się branżowy inwestor, jak twierdzi Bogdanowicz, raczej zagraniczny. Kto i ile zamierza zainwestować w IVP - to tajemnica. Kupić, co się da Silnym graczem na rynku internetowym staje się gdyński Prokom SA, również notowany na warszawskiej giełdzie. W lipcu tego roku Prokom podpisał ze spółką Centrum Nowych Technologii umowę w sprawie utworzenia firmy Wirtualna Polska (WP), która w dalszym ciągu będzie prowadziła portal internetowy o tej samej nazwie (drugi pod względem wielkości) i działała w zakresie "e-commerce". Prokom objął 25 procent akcji, ale w ciągu kilku lat będzie mógł zwiększyć udziały do 40 procent. Centrum Nowych Technologii przygotowało wiele znanych projektów internetowych, w tym "Rzeczpospolitą On Line", gdzie można zapoznać się z elektroniczną wersją gazety (liczba wejść na strony "Rz" z zewnątrz redakcji wzrosła z 1,4 mln w styczniu do do 3 mln w listopadzie tego roku, w tym na pierwszą stronę blisko 0,5 mln). Na inne zakupy Prokomu nie trzeba było długo czekać. Na początku października gdyńska firma zakupiła za milion złotych w gotówce i dziewięć milionów dolarów w akcjach krakowską spółkę The Polished Group (TPG), wśród klientów której są tacy giganci Internetu jak Netscape, Microsoft czy Sun Microsystems. W listopadzie 1999 r. Prokom zakupił mniejszą spółkę Safe Computing z Warszawy za niespełna 200 tysięcy dolarów. Jak zapowiedział prezes spółki Ryszard Krauze, połowa tegorocznego zysku netto spółki, czyli około 40 - 45 milionów złotych, pójdzie na inwestycje w Internet. "Dziś jest faza inwestycji w Internet. To już się zaczęło i będzie trwało cały przyszły rok" - powiedział Krauze na niedawnym spotkaniu z dziennikarzami. Nowym dużym sukcesem Wirtualnej Polski jest uzyskanie inwestora, którym został światowy potentat - amerykański Intel. - Podpisaliśmy z Intelem umowę inwestycyjną. Intel będzie miał w Wirtualnej Polsce 6 procent udziałów - mówi Marek Borzestowski, prezes WP. Jest to pierwsza inwestycja Intela w Europie Środkowej. Na technologii Intela opierają się tacy giganci światowego Internetu jak Yahoo. Intel dostarczy WP swoje technologie. Dla WP oznacza to z pewnością również lepszą pozycję w negocjacjach z zagranicznymi firmami, gdyż obecność Intela dla wielu z nich jest gwarancją dalszego rozwoju firmy. Pojawienie się Intela w wojnie o polski Internet jest pierwszym przykładem udanego poszukiwania sojuszników wśród liderów światowego rynku. Potentat w sieci Prokom przebiła w inwestycjach Telekomunikacja Polska SA, która zapowiedziała w październiku tego roku, że w ciągu najbliższych trzech lat zamierza zainwestować w Internet 500 milionów złotych. Polski gigant telefoniczny powołał w tym celu specjalną spółkę TP Internet, która od początku przyszłego roku będzie oferowała dostęp do Internetu, "e-commerce", a także stworzy portal internetowy. Analitycy uważają, że na tym rynku Telekomunikacja na pewno będzie się liczyć, zwłaszcza że być może do spółki wejdzie jedna z firm zagranicznych. "Jest cały szereg firm zagranicznych, które chcą z nami współpracować w dziedzinie Internetu" - powiedział dziennikarzom na targach telekomunikacyjnych w Kielcach szef firmy TP Internet, Sławomir Kułakowski. TP SA kupiła 4 procent udziałów w Tele-Energo, największej sieci światłowodowej w Polsce, co zapewne wiąże się z przyszłymi inwestycjami internetowymi. Wiele wskazuje na to, że tak jak w wypadku połączeń międzymiastowych sieć światłowodowa Tele-Energo stanie się najbardziej łakomym kąskiem wojny o Internet. - Tele-Energo będzie jednym z najważniejszych graczy i wszyscy chcieliby z nimi prowadzić interesy. Na razie jesteśmy na etapie rozmawiania wszystkich ze wszystkimi - mówi Sławomir Suss, prezes EuroZet. Portal "Z"? Eurozet uważane jest za "czarnego konia" Internetowego wyścigu. Nieoficjalnie wiadomo, że do powołania spółki NetNet szykuje się konsorcjum złożone między innymi z operatora telefonii komórkowej Polkomtel SA, EuroZet (m.in. Radio "Z") i spółki Tele-Energo. Jednak na razie wszystkie sprawy organizacyjne owiane są tajemnicą. Prawdopodobnie współpracować z tą grupą będzie jeden z dużych tygodników. Radio "Z", należące do najbardziej popularnych w Polsce, współpracuje z amerykańskim potentatem medialnym CNN. Dysponuje również dużym inwestorem, więc jego szanse na uruchomienie ciekawego portalu są znaczne. - Planujemy uruchomienie własnego przedsięwzięcia internetowego na pierwszy kwartał przyszłego roku. Będziemy inwestować tyle, ile będzie trzeba - mówi Sławomir Suss, prezes EuroZet. Również inne stacje radiowe chcą znaleźć się w sieci. Radio RMF FM i giełdowy ComArch SA starają się znaleźć miejsce na coraz bardziej konsolidującym się rynku internetowym. Firmy te założyły spółkę Internet FM z kapitałem założycielskim trzech milionów złotych. Jeszcze w tym roku ma ona uruchomić internetowe centrum handlowe. Z telefonu w sieć W polskiej wojnie o Internet bierze również udział Netia SA, należąca w 33 procentach do szwedzkiej Telii oraz do firm izraelskich, która jako pierwsza polska spółka zadebiutowała na amerykańskim rynku równoległym NASDAQ. We wrześniu 1999 r. Netia, która jest drugim co do wielkości operatorem telefonii stacjonarnej w Polsce, kupiła za 800 tysięcy dolarów internetową firmę TopNet sp. z oo. Wiele wskazuje na to, że Netia rozpocznie współpracę z którymś z dużych internetowych potentatów. Niedawno zainteresowanie Polską wykazał izraelski Internet Gold, który zamierza wydać 25 mln dolarów na inwestycje w Warszawie (oraz w innych krajach Europy Wschodniej). Przedstawiciele tej firmy deklarują, że rozmawiać chcą nie tylko z Netią, ale ze wszystkimi firmami zajmującymi się Internetem. O ile Netia ma szansę zająć istotną pozycję na tym rynku, o tyle wydaje się prawdopodobne, że wielkim przegranym będzie Elektrim. Nadzieja w Vivendi Do niedawna wyglądało, że poważnie na rynku internetowym będzie się liczył właśnie Elektrim SA. Dlatego też spółka zależna od Elektrimu, Bresnan International, miała kupić za 2,2 miliona dolarów spółkę internetową Polska OnLine. I kiedy się wydawało, że Elektrim dołączy do czołówki walczącej o rynek internetowy, okazało się, że spółka ma poważne kłopoty finansowe, a na dodatek toczy wyniszczającą wojnę o kontrolę nad operatorem telefonii komórkowej PTC z Deutsche Telekom, a inwestowanie w Internet będzie musiała raczej odłożyć. Polskę OnLine zamiast Elektrimu przejął giełdowy Softbank. Firma kupiła ten atrakcyjny portal dosłownie sprzed nosa Prokomowi, którzy również prowadził rozmowy o kupnie. W ocenie analityków Softbank ma duże szanse zająć dobrą pozycję na rynku bankowych usług internetowych. Agora wszystkich zaskoczy? Pismo Editor&Pablisher (www.mediainfo.com), informujące o przedsięwzięciach w Internecie, oceniło, że w tym roku światowe gazety stracą na korzyść reklam w Internecie około 200 mln dolarów. W 2003 roku będzie to już 3,2 mld dolarów. Polski rynek reklamy w Internecie jest wciąż od trzech do czterech lat za amerykańskim, ale od dawna wiadomo, że zmiany również w Polsce pójdą w tym samym kierunku. Do poważnych inwestycji w Internet szykuje się więc również Agora SA, wydawca "Gazety Wyborczej". Do niedawna analitycy spodziewali się, że Agora zdecyduje się na inwestycje wraz z ComputerLandem SA, co byłoby zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że prezes ComputerLandu, Tomasz Sielicki, zasiada w radzie nadzorczej Agory. - To, że ktoś zasiada w radzie nadzorczej, nie ma nic wspólnego z planami internetowymi Agory - mówi Piotr Niemczycki, wiceprezes zarządu Agory SA. Agora przy budowie stron internetowych będzie wykorzystywała również sieć regionalnych oddziałów i stacji radiowych (np. www.radiopogoda.pl). W udostępnianych w kwietniu tego roku informacjach dla zagranicznych inwestorów Agora zapewniała, że ma bardzo dobrą pozycję na rynku i w przyszłości stanie się liderem. - Mamy rozpędzony projekt internetowy. Przygotowujemy informację dla giełdy na ten temat - mówi Piotr Niemczycki. Plany powinny być znane w tym tygodniu. ComputerLand chce samodzielnie brać udział w wojnie o Internet, ale prawdopodobnie będzie szukał partnerów. Tomasz Sielicki, prezes ComputerLandu, na razie nie chce ujawniać planów firmy. Na razie dużo strat Wiele wskazuje na to, że ostatecznym zwycięzcą internetowej wojny w Polsce będzie któryś z gigantów międzynarodowych. Wielu menedżerów już dziś na zwycięzcę typuje United Pan-Europe Communications (UPC). Firma ta jest właścicielem największej w Polsce sieci telewizji kablowej PTK oraz platformy cyfrowej Wizja TV. Jako jedną z nielicznych stać ją na kompleksową usługę Internetu, telewizji cyfrowej i telefonii za pomocą tego samego kabla. Prowadzone są obecnie rozmowy o wejściu UPC we francuski Canal Plus. Ważnym atutem będzie to, że udziałowcem UPC (7 procent) jest firma Billa Gatesa, Microsoft. Informacje, jakie przychodzą zza oceanu, często szokują wysokością kwot na rynku internetowym. Większość firm zajmujących się tą branżą przynosi gigantyczne straty, co nie przeszkadza giełdzie wyceniać je bardzo wysoko. Kapitalizacja spółek internetowych w USA wynosi 250 mld dolarów. Wszystko dlatego, że choć rynek usług internetowych jest bardzo przyszłościowy (analitycy szacują, że będzie rósł w tempie 40 procent rocznie), by się na nim utrzymać, potrzeba naprawdę dużych pieniędzy. Zysków z tych inwestycji można się będzie bowiem spodziewać w wariancie optymistycznym za trzy lata, a w pesymistycznym nawet za sześć. Boleśnie się o tym przekonał Optimus SA, który już od ubiegłego roku inwestuje w Internet i usługi integracyjne. Jego zysk po trzech kwartałach tego roku spadł do 1,8 miliona złotych wobec 28,2 miliona złotych rok wcześniej. Inwestorzy jednak nie odwrócili się od niego, gdyż wiedzą, że zyski prędzej czy później przyjdą. To branża przyszłości. - portal - brama do Internetu, rozbudowana strona, która kieruje do źródła informacji. Portal zawiera katalogi odsyłaczy oraz najczęściej - wyszukiwarkę. - wyszukiwarka - miejsce w Internecie, w którym można zapoznać się ze spisem wszystkich dokumentów dotyczących wybranego hasła. - e-commerce - handel w Internecie. Odbywa się za pomocą karty kredytowej. Podając jej numer, kupujemy poszukiwany produkt. - Infoseek - jedna z najpopularniejszych wyszukiwarek. - on line - sieć, obecność w Internecie.
czeka nas wojna firm internetowych. Inwestycje w tę branżę w ciągu najbliższych lat osiągną wartość setek milionów złotych. Kandydatów do zwycięstwa jest wielu, tymczasem według analityków zajmujących się rynkiem internetowym w Polsce jest miejsce dla dwóch, maksimum trzech dużych komercyjnych portali. Pierwszy z wielkich zaczął inwestować w Internet nowosądecki Optimus SA. Spółka odmawia ujawnienia planów rozwoju. Wiadomo, że w technologiach internetowo-informatycznych Optimus zamierza współpracować szerzej z koncernem Lockheed Martin (znanym głównie z produkcji dla wojska, ale również dużym potentatem informatycznym). Silnym graczem na rynku internetowym staje się gdyński Prokom SA. W lipcu tego roku Prokom podpisał ze spółką Centrum Nowych Technologii umowę w sprawie utworzenia firmy Wirtualna Polska (WP), która w dalszym ciągu będzie prowadziła portal internetowy o tej samej nazwie (drugi pod względem wielkości) i działała w zakresie "e-commerce". Nowym dużym sukcesem Wirtualnej Polski jest uzyskanie inwestora, którym został światowy potentat - amerykański Intel.Prokom przebiła w inwestycjach Telekomunikacja Polska SA. Polski gigant telefoniczny powołał celu specjalną spółkę TP Internet, która od początku przyszłego roku będzie oferowała dostęp do Internetu, "e-commerce", a także stworzy portal internetowy. TP SA kupiła 4 procent udziałów w Tele-Energo, największej sieci światłowodowej w Polsce, co zapewne wiąże się z przyszłymi inwestycjami internetowymi. Eurozet uważane jest za "czarnego konia" Internetowego wyścigu. Nieoficjalnie wiadomo, że do powołania spółki NetNet szykuje się konsorcjum złożone między innymi z operatora telefonii komórkowej Polkomtel SA, EuroZet (m.in. Radio "Z") i spółki Tele-Energo. Jednak na razie wszystkie sprawy organizacyjne owiane są tajemnicą. Również inne stacje radiowe chcą znaleźć się w sieci. W polskiej wojnie o Internet bierze również udział Netia SA. Wiele wskazuje na to, że Netia rozpocznie współpracę z którymś z dużych internetowych potentatów. O ile Netia ma szansę zająć istotną pozycję na tym rynku, o tyle wydaje się prawdopodobne, że wielkim przegranym będzie Elektrim. Polski rynek reklamy w Internecie jest wciąż od trzech do czterech lat za amerykańskim, ale wiadomo, że zmiany również w Polsce pójdą w tym samym kierunku. Do poważnych inwestycji w Internet szykuje się więc również Agora SA, wydawca "Gazety Wyborczej". Wiele wskazuje na to, że ostatecznym zwycięzcą internetowej wojny w Polsce będzie któryś z gigantów międzynarodowych. Wielu menedżerów już dziś na zwycięzcę typuje United Pan-Europe Communications (UPC). Informacje zza oceanu szokują wysokością kwot na rynku internetowym. Większość firm zajmujących się tą branżą przynosi gigantyczne straty, co nie przeszkadza giełdzie wyceniać je bardzo wysoko. choć rynek usług internetowych jest bardzo przyszłościowy, by się na nim utrzymać, potrzeba naprawdę dużych pieniędzy.
Ziomkostwa liczą, że po przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej otrzymają odszkodowania za majątek pozostawiony za Odrą. Procesów nie da się uniknąć Wysiedleni będą szukać zadośćuczynienia Kamienica we wrocławskim Rynku, w której mieści się Dom Handlowy Feniks, to jedna z tysięcy nieruchomości należących przed wojną do Niemców. Dziś ma ona ogromną wartość rynkową. FOT. GRZEGORZ HAWAŁEJ PIOTR JENDROSZCZYK Z BERLINA W dziesięć lat po traktatowym uregulowaniu stosunków polsko-niemieckich nie ma w Niemczech człowieka, który publicznie i otwarcie mówi źle o Polsce. Coraz mniej jest też kawałów w rodzaju: "jedź do Polski, twój samochód już tam jest". Ta pozytywna przemiana w postrzeganiu naszego kraju może się niedługo okazać chwilowa, może się też pogorszyć atmosfera w stosunkach wzajemnych. A wszystko to za sprawą - nieuregulowanego traktatem - problemu własności. Chodzi zwłaszcza o majątki wysiedlonych, czyli Niemców, którzy zmuszeni byli opuścić tereny przyznane Polsce po II wojnie przez zwycięskie mocarstwa. Niemieccy znawcy prawa międzynarodowego nie mają wątpliwości, że problem własności może być źródłem pewnych niespodzianek. Wysiedleni będą szukać zadośćuczynienia na drodze sądowej w Polsce, Niemczech, USA, w Trybunale Praw Człowieka w Strasburgu oraz - jak twierdzi berliński adwokat Stefan Hambura - także w Europejskim Trybunale Sprawiedliwości w Luksemburgu. Nie zrujnujemy Polski Erika Steinbach, przewodnicząca Związku Wypędzonych - podobno zawdzięczająca to stanowisko byłemu kanclerzowi Helmutowi Kohlowi, który dał jej wskazówki, aby działała w kierunku polsko-niemieckiego pojednania - ogranicza się do symbolicznych, jak mówi, żądań odszkodowawczych. - Nie chcemy Polski zrujnować - twierdzi, posługując się przykładem Węgier, gdzie Niemcy otrzymali symboliczne rekompensaty. Podobnie było w Estonii. Tam bony reprywatyzacyjne miały wartość zaledwie 50 dolarów. Wysiedleni nie domagają się oficjalnie od rządu niemieckiego, aby zmusił Polskę do wypłaty odszkodowań za ich mienie. Mają inną strategię. Czekają z rozpoczęciem kampanii odszkodowawczej na moment wstąpienia Polski do Unii Europejskiej. Profesor Dieter Blumenwitz, specjalista międzynarodowego prawa publicznego z uniwersytetu w Wurzburgu, zajmujący się problematyką majątków wypędzonych uważa, że ponieważ kwestie własnościowe nie zostały rozstrzygnięte w stosunkach polsko-niemieckich, nie wygasły więc roszczenia wysiedlonych pod adresem Polski zarówno restytucyjne, jak i odszkodowawcze. Zwraca on uwagę na twierdzenia ziomkostw, że okres starania się Polski o przyjęcie do Unii jest ostatnią okazją do uregulowania spraw majątków wysiedlonych. Niemcy mogłyby zgłosić weto blokujące przyjęcie Polski. Oczywiście władze niemieckie tego nie uczynią, ale wtedy pokrzywdzeni mogą mieć pretensje do rządu, że nie dość zdecydowanie chroni ich prawa majątkowe i - teoretycznie - mogliby wystąpić wobec niego z roszczeniami odszkodowawczymi. Podobne konsekwencje może mieć sprawa obrazu księcia Liechtensteinu, skonfiskowanego po wojnie w Czechosłowacji jako mienie poniemieckie. Kiedy obraz pojawił się na wystawie w Kolonii, książę bezskutecznie domagał się jego zajęcia jako swoją własność. Niemieckie sądy nie przyznały mu racji. Sprawa oparła się o Federalny Trybunał Konstytucyjny w Karlsruhe, który odmówił jej rozpatrzenia, powołując się na porozumienie trzech mocarstw okupacyjnych, które orzekły w 1954 roku, że zajęcie niemieckiego mienia w celu zaspokojenia żądań reparacyjnych nie może być podstawą do roszczeń majątkowych. Wtedy książę uznał, że naruszone zostały prawa człowieka, i zwrócił się do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Orzeczenie spodziewane jest w tym roku. Dla wysiedlonych jest to ważna kwestia, ponieważ uznanie, iż ich dawne mienie zostało potraktowane przez niemiecki wymiar sprawiedliwości jako część wojennych reparacji, może stanowić podstawę zgłoszenia roszczeń pod adresem niemieckiego państwa, które zobowiązane jest chronić mienie obywateli, a nie nim handlować. Zajęcie dla tysięcy adwokatów Oczywiście to, że wysiedleni mogą się domagać odszkodowań od rządu niemieckiego, nie dotyczy bezpośrednio Polski. Ale sprawa ta musiałaby się odbić głośnym echem nad Wisłą, co nie sprzyjałoby dobrej atmosferze w stosunkach między obu krajami. Zdaniem Marka Cichockiego z warszawskiego Centrum Stosunków Międzynarodowych prawdziwie katastrofalne konsekwencje dla stosunków wzajemnych miałoby pojawienie się indywidualnych pozwów odszkodowawczych pod adresem Polski. - Obawiam się, że polscy politycy oraz media muszą być przygotowani na takie pozwy i ważne będzie wyjaśnienie, że to nie niemieckie państwo, ale poszczególni obywatele zgłaszają pretensje - mówi Markus Mildenberger, politolog zajmujący się sprawami polskimi w Niemieckim Stowarzyszeniu Polityki Zagranicznej. Na niebezpieczeństwo wykorzystania tej sprawy przez polskie ugrupowania nacjonalistyczne i antyeuropejskie wskazuje również polityk partii Zielonych, Helmut Lippelt. Adwokat Stefan Hambura zwraca uwagę na artykuł 17. Karty Praw Podstawowych Unii Europejskiej, przyjętej w Nicei, która będzie częścią europejskiego prawa konstytucyjnego. Mowa jest w nim o prawie każdej osoby do posiadania własności "nabytej zgodnie z prawem". Taki zwrot zachęca do sporu nad jego interpretacją, twierdzi Hambura, który szczegółowo przedstawia ten problem w najnowszym wydaniu pisma polsko-niemieckiego "Dialog". Rzecz w tym, że tę samą własność wysiedlonych, położoną dzisiaj bezspornie na obszarze Polski, chroni zarówno artykuł 14. Konstytucji RFN, jak i artykuł 21. Konstytucji Rzeczypospolitej. Adwokat nie wyklucza, że sprawy dotyczące własności na byłych obszarach niemieckich znajdą się wkrótce na wokandzie Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu. Po rozszerzeniu UE wysiedleni mogą także spróbować występować z pozwami odszkodowawczymi do sądów polskich. Wśród imponującej liczby 110 tysięcy niemieckich adwokatów zawzięcie walczących o klientów znajdzie się sporo takich, którzy podejmą się takich spraw. Tym bardziej że już wkrótce będą mogli swobodnie występować w roli doradcy lub pełnomocnika procesowego także w Polsce, kraju członkowskim Unii. Profesor Blumenwitz uważa jednak, że pozwy odszkodowawcze trafią przede wszystkim do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, jeżeli skarżącym uda się udowodnić, że wnioskodawcy są dyskryminowani w procesie reprywatyzacji w Polsce. A więc, że nie uczestniczą w restytucji mienia w takim stopniu jak Żydzi czy Kościół katolicki. W jego opinii prezydent Aleksander Kwaśniewski dobrze wiedział, co robi, zgłaszając weto wobec ustawy reprywatyzacyjnej, gdyż jej konsekwencją mogłoby być powstanie nierównego traktowania pozbawionych własności osób lub ich spadkobierców. Zdaniem Blumenwitza można sobie także wyobrazić złożenie pozwów odszkodowawczych w sądach amerykańskich przeciwko polskim przedsiębiorstwom, jeżeli wnioskodawcy zdołają dowieść, że firmy te przejęły ich własność. Precedens już istnieje - chodzi o pewną firmę ubezpieczeniową, która działała w Czechosłowacji. Wysiedleni są cierpliwi Prawne możliwości dochodzenia roszczeń odszkodowawczych nie oznaczają automatycznie ich zaspokojenia. - Gdybym była polskim rządem, rozwiązałabym sprawę odszkodowań we własnym interesie przed wstąpieniem do Unii - ostrzega Erika Steinbach. Wysiedleni czekają. Tak samo czekali przez lata właściciele mienia pozostawionego w byłej NRD. Po zjednoczeniu nic nie stało na przeszkodzie do jego odzyskania. Nie jest więc całkowicie bezsensowne twierdzenie, że podobną rolę odegrać może wejście Polski do Unii. Należy jednak wykluczyć kłopoty ze strony niemieckiego rządu - wyraźnie podkreślił to kanclerz Gerhard Schroder przy okazji 50. rocznicy podpisania Karty Niemieckich Wypędzonych. Chodzi wyłącznie o indywidualnych obywateli Niemiec, którzy coraz częściej pojawiają się w kancelariach adwokackich i składają zlecenia sprawdzenia ksiąg wieczystych w Polsce. To o czymś świadczy. Do tej pory wysiedleni nie podejmowali działań proceduralnych, wiedząc doskonale, że skazane są na niepowodzenie. Niemiecki adwokat Andrzej Remin w wieloletniej praktyce spotkał się zaledwie z kilkoma przypadkami żądania przez obywateli niemieckich pochodzących ze Śląska zwrotu swej własności. - Z powodu przedawnienia roszczenia te skazane były z góry na niepowodzenie - mówi Remin. Przypomina, że w sprawach odszkodowań dla robotników przymusowych w Trzeciej Rzeszy także nie było podstaw prawnych uzyskania odszkodowań, a jednak ofiary je dostały. Niemcy nie ustają w podkreślaniu, że odszkodowania nie były zadośćuczynieniem za cierpienia, lecz moralnym gestem i znakiem dobrej woli. Co robić? Wśród znawców zagadnienia przeważają opinie, że problem własności osób wysiedlonych trzeba jakoś rozwiązać. Marek Cichocki zastanawia się, czy gestem dobrej woli ze strony polskiej nie byłaby zgoda na utworzenie Fundacji Berlinki, polsko-niemieckiej instytucji, która stałaby się właścicielem części bezcennych zbiorów Biblioteki Pruskiej, przechowywanych w Bibliotece Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Gest taki musiałby jednak być powiązany z nowym traktatem, w którym zarówno Polska, jak i Niemcy potwierdziliby wyraźnie, że nie mają względem siebie żadnych roszczeń. Profesor Bogdan Koszel z Instytutu Zachodniego w Poznaniu proponuje swego rodzaju opcję zerową - zawarcie porozumienia w sprawie wzajemnego zrzeczenia się przez Polskę i Niemcy wszelkich roszczeń materialnych. Wychodzi on z założenia, że suma strat poniesionych w czasie wojny przez Polskę rekompensuje wszelkie straty materialne strony niemieckiej na ziemiach polskich. W tym wypadku obecny status Berlinki nie uległby zmianie. Na gruncie prawnym odrzuca takie rozwiązanie znany specjalista z dziedziny prawa międzynarodowego profesor Gilbert Gornick z uniwersytetu w Marburgu. Zwraca on uwagę, że ewentualne zrzeczenie się przez rząd niemiecki roszczeń majątkowych w imieniu obywateli umożliwiłoby wysiedlonym skierowanie pozwów pod adresem władz niemieckich. - Żaden niemiecki rząd nie może sobie na to pozwolić - twierdzi Markus Meckel, przewodniczący polsko-niemieckiej grupy parlamentarnej w Bundestagu. Nie brak jednak opinii, że sprawę tę można by rozwiązać na podobnej zasadzie, jak zrobił rząd USA w sprawach pozwów byłych robotników przymusowych, czyli wysłania do sądów rekomendacji z prośbą o oddalenie wniosków odszkodowawczych, gdyż ich rozpatrywanie nie leży w interesie państwa. To jednak rozwiązanie mało prawdopodobne. Adwokat Hambura jest zdania, że państwo niemieckie mogłoby skutecznie bronić się przed roszczeniami wysiedlonych. Dowodzi, że otrzymali oni już odszkodowania w różnej postaci - zapomóg, ulg podatkowych i innych świadczeń. Niemcy miałyby więc wyjście. Co zrobi jednak Polska, tkwiąca w przekonaniu, że ze strony wysiedlonych nic nam już realnie nie grozi? Nawet jeżeli tak jest, to czy całe zamieszanie wokół ich byłych majątków i przewidywanych batalii prawnych nie zmieni nastrojów w Polsce? I czy nie pojawią się kłopoty z uzyskaniem akceptacji większości narodu dla członkostwa w Unii, w której "na polską własność czyhają niepoprawni Niemcy". -
W dziesięć lat po traktatowym uregulowaniu stosunków polsko-niemieckich nie ma w Niemczech człowieka, który publicznie i otwarcie mówi źle o Polsce. Ta pozytywna przemiana w postrzeganiu naszego kraju może się niedługo okazać chwilowa, może się też pogorszyć atmosfera w stosunkach wzajemnych. A wszystko to za sprawą - nieuregulowanego traktatem - problemu własności. Chodzi zwłaszcza o majątki wysiedlonych, czyli Niemców, którzy zmuszeni byli opuścić tereny przyznane Polsce po II wojnie przez zwycięskie mocarstwa.Niemieccy znawcy prawa międzynarodowego nie mają wątpliwości, że problem własności może być źródłem pewnych niespodzianek. Wysiedleni będą szukać zadośćuczynienia na drodze sądowej w Polsce, Niemczech, USA, w Trybunale Praw Człowieka w Strasburgu oraz w Europejskim Trybunale Sprawiedliwości w Luksemburgu. Erika Steinbach, przewodnicząca Związku Wypędzonych, ogranicza się do symbolicznych żądań odszkodowawczych. Wysiedleni nie domagają się oficjalnie od rządu niemieckiego, aby zmusił Polskę do wypłaty odszkodowań za ich mienie. Mają inną strategię. Czekają z rozpoczęciem kampanii odszkodowawczej na moment wstąpienia Polski do Unii Europejskiej.
SPORT Przed walnym zgromadzeniem wyborczym PZPN Grzechy główne polskiego futbolu MARCIN CHUDZIK MARIUSZ ZAPOLSKI Grzech - to pojęcie często padające z wysokości kościelnych ambon, używane w języku teologicznym, ale również zakotwiczone w świadomości każdego człowieka kontrolującego swoje postępowanie. W podstawowym znaczeniu jest to zerwanie więzi z Bogiem, sprzeniewierzenie się Jego woli, złamanie Jego przykazań. W rozumieniu bardziej ogólnym grzechem nazywamy każde zło uczynione drugiemu człowiekowi, grupie ludzi bądź całej społeczności. Jest to po prostu działanie niezgodne z przyjętym przez ogół systemem etycznym, łamiące obowiązujące zasady, burzące moralne fundamenty codziennego życia. Grzech ze względu na ludzką słabość jest zjawiskiem powszechnym, ujawniającym się w każdym środowisku, na poziomie wszystkich grup społecznych. Uświadomienie sobie jego obecności i nazwanie go po imieniu jest początkiem walki z nim i powrotu do dobra. W związku z wydarzeniem, które powinno przyczynić się wreszcie do zerwania z dawnymi błędami, uczyńmy więc swoisty rachunek sumienia polskiego piłkarstwa. Popatrzmy na piłkę toczącą się po boiskach naszej ojczyzny w jednostronnym, ale jakże wyrazistym zwierciadle grzechu i nieprawości. Grzech nr 1 Chciwość pieniędzy "Korzeniem wszelkiego zła jest chciwość pieniędzy" - napisał w Liście do Tymoteusza św. Paweł. Słowa te zredagowane przeszło 1900 lat temu wydają się bezbłędnie określać ludzką naturę. W powszechnym rozumieniu chciwość jest to tendencja do gromadzenia dóbr materialnych w ilości przekraczającej realne potrzeby człowieka, płynąca z motywów egocentrycznych. Wyraża się to w nadmiernym przywiązaniu do posiadania pieniędzy, w niewłaściwych sposobach ich zdobywania oraz w złym posługiwaniu się środkami materialnymi. Ponieważ sport wyczynowy od lat związany jest z wielkimi funduszami i z pokaźnymi wpływami, apetyt na "wielką forsę" rodzi się już u początkującego trampkarza. To pragnienie dużych pieniędzy nie idzie, niestety, w parze z rzetelną pracą, a niejednokrotnie prowadzi do wielkich nieuczciwości. Dochodzi nawet do swoistego paradoksu: poziom sportowy nie musi być wcale proporcjonalny do zarobionych pieniędzy. Jeżeli jesteś dobry w swoim klubie grającym w niższej klasie, a masz obrotnych działaczy, to i tak nie musisz się więcej trudzić, bo twoje dochody są zbliżone do zarobków reprezentacyjnych zawodników. I tu w wielu wypadkach leży przyczyna braku motywacji do podnoszenia swoich umiejętności, do awansowania z niższych klas do wyższych (patrz: drużyny, którym "nie opłacało się" zwyciężać ligowych rozgrywek na poziomie prowadzącym do ekstraklasy). Ginie w ten sposób prawdziwe współzawodnictwo. Reasumując: niewiele jest w naszym futbolu klubów, które stworzyły zdrowy system płacowy, realizujący naczelną zasadę, że pieniądze dla piłkarzy leżą na boisku i swoją grą, zaangażowaniem mogą je zarobić. Wielu zawodników przyzwyczajonych do sielankowego egzystowania w ligowych pieleszach nie przyjmuje do wiadomości, że również dla nich byłoby lepiej, gdyby premie za ich występy na boisku (za zwycięstwa) były bardzo wysokie przy niższych niż dotychczas pensjach. Wtedy to pragnienie pieniądza będzie osadzone w mocnych ramach i będzie korespondowało z pracą na treningach i z postawą na boisku. Jeżeli naprawdę podczas meczu jestem dobry, powinienem dostawać duże pieniądze, jeżeli jestem wspaniały - bardzo duże. Niektórzy nie chcą w tym miejscu włączyć swoich kalkulatorów i dokonać prostego rachunku, że pensja w miesiącu jest jedna, a zwycięstw i dodatkowych premii może być cztery, pięć. Łapią więc pieniądze jak najprostszymi sposobami, bez szczególnego wysiłku i pracy - a to właśnie jest chciwość. Grzech nr 2 Przekupstwo Nierozerwalnie związany z poprzednim. Jest domeną pewnych grup działaczy albo - mówiąc bardziej obrazowo - krętaczy, których poziom moralności i etycznego wyczucia równy jest zeru. W świecie polskiego futbolu sprowadza się to do bardzo prostej zasady: za pieniądze można kupić wszystko. Sprzedaje się więc i kupuje punkty, bramki, mecze, tytuły, piłkarzy, czasem trenerów i sędziów. Niech nikt się nie łudzi, że miniony sezon był pod tym względem inny. Handlowano na "piłkarskim straganie" tak jak poprzednio - im bliżej końca, tym więcej. Przed niejednym ligowym spotkaniem, a i po nim można by dokręcić kilka nowych odcinków "Piłkarskiego pokera". Ostatnio najbardziej popularny był następujący schemat: w drużynie przeciwnika szukano piłkarza, z którym można się "dogadać", i "wykonywano" odpowiedni telefon. Telefoniczny dialog sprowadzał się do zaproponowania konkretnej kwoty w zamian za odpowiednią przysługę. Rozmówca otrzymywał listę trzech, czterech kolegów, których miał wciągnąć w "interes", lub sam dokonywał wyboru wspólników. Takie propozycje dla niejednego gracza były wielką pokusą. Trzeba zaznaczyć, że są w polskim piłkarstwie ludzie, którzy nigdy nie brali i nie kupowali, których naczelną zasadą jest uczciwość. Ale wydaje mi się, że magia nieczystego grosza, która rozpanoszyła się w naszym futbolu, usunęła tych ludzi na margines. Grzech nr 3 Konserwatyzm Jest to postawa, którą charakteryzuje przywiązanie do istniejącego stanu rzeczy, niechętny lub wrogi stosunek do wszelkich zmian. Dobrze określił ktoś nasz futbolowy świat jako ostatni przyczółek dawnego sposobu myślenia, panującego w Polsce ponad czterdzieści lat. Nic dodać, nic ująć. Pewien ekonomista powiedział kiedyś, że "nawet najbiedniejsze państwo może wytrzymać złodziejstwo, ale najbogatsze nie przetrzyma głupoty". W polskim państwie piłkarskim zdają się nadal królować te dwie skompromitowane cechy chorej przeszłości. Dziwnym sposobem w ośrodkach dowodzenia działają i robią swoje ludzie minionej epoki. Ci, co dawniej burzyli, stają się nagle orędownikami przebudowy. Nic dziwnego, że niewiele z tego wychodzi. Osobiście głęboko wierzę w możliwość prawdziwego, ludzkiego nawrócenia, ale z drugiej strony nie ufam ani trochę "przemalowanym sercom". Gdybym miał podpowiadać reformatorom, postawiłbym na ludzi młodych - trzydziesto-, czterdziestoletnich, którzy w najmniejszym stopniu zostali skażeni przeszłością. Grzech nr 4 Nieumiarkowanie Wspomniany już św. Paweł charakteryzował ówczesnych siłaczy sportowych, mówiąc, że "każdy, który staje do zawodów, wszystkiego sobie odmawia". Współcześni znawcy sportu dowcipnie przekręcają to zdanie, mówiąc, iż dzisiejsi sportowcy niczego sobie nie odmawiają. I jest, niestety, w tych słowach ziarenko prawdy. Dotyczy to wszelkiego rodzaju używek, przede wszystkim alkoholu. Nie chodzi o to, by z naszych sportowców uczynić całkowitych abstynentów. Alkohol jest dla człowieka i, jak mówi Pismo Święte, stworzony jest dla rozweselania ludzi. Idzie o to, byśmy nauczyli się wreszcie kultury picia. Mędrzec Syrach wyznaje: "zadowolenie serca i radość duszy daje wino pite w swoim czasie i z umiarkowaniem". Dalej jednak dodaje: "udręczeniem jest zaś wino pite w nadmiernej ilości wśród podniecenia i zwady". Dla sportowca właśnie takie zachowanie staje się przyczyną osłabienia organizmu i w konsekwencji może prowadzić do utraty formy i zaprzepaszczenia talentu, o czym wielu się już przekonało. Grzech nr 5 Zakłamanie Kłamstwo jest wyrazem naruszenia prawdomówności. W sensie moralnym jest to błędne informowanie drugiego człowieka wbrew swemu sądowi. Dla różnych osób działających wokół "wielkiej piłki" poczucie prawdy i szacunek dla wypowiedzianego słowa straciły jakąkolwiek wartość. Język piłkarskich urzędników to w wielu sytuacjach informacyjny bełkot, kamuflujący prawdziwy obraz rzeczywistości. Żenujące jest oskarżanie piłkarzy przez niektórych działaczy o mówienie i życie w nieprawdzie i w zakłamaniu, gdy sami preferują życiową strategię daleką od ideału prawdy. Zawodnicy nie są tutaj oczywiście wolni od przewinień. W ich przypadku zakłamanie dotyczy nie tyle słów, ile naiwności prowadzącej do oszustwa względem otoczenia. Objawia się to najbardziej w powiązaniu z poprzednio omawianym grzechem. Oto zawodnik - po nocnych uciechach, "wzmocniony" spożytym ponad miarę alkoholem - przychodzi na trening, a czasem również na zawody i, tuszując swój stan, bierze w nich udział. Wie, że w ten sposób osłabia swoich kolegów, ale - bojąc się konsekwencji - trwa w postawie zakłamania. Oczywiście, oszukuje wtedy siebie, trenera, kibiców, innych graczy. Umniejsza wynik i siłę swej drużyny. Funkcjonując w piłkarskim środowisku, często trudno dociec, kto działa zgodnie z prawdą, a kto przemyślnie kłamie. Grzech nr 6 Spółdzielczość Dziwna nazwa i pozornie dziwne przewinienie. Dotyczy wchodzenia graczy jednej drużyny w przeróżne spółki, grupy koleżeńskie, które na boisku mogą spowodować rozbicie jedności zespołu i zahamowanie jego siły. Baczni obserwatorzy, umiejący "czytać grę", często mówią, że na polskich stadionach w tej czy owej drużynie "grają spółdzielnie". Naturalną rzeczą jest wiązanie się ludzi w przyjacielskie towarzystwa. W piłce nożnej po wyjściu na murawę musi jednak w drużynie panować jedność. Wtedy tylko można liczyć na względnie dobre wyniki (patrz: drużyna Kazimierza Górskiego z roku 1974). Jeżeli natomiast nie podaję piłki podczas meczu koledze znajdującemu się w bardzo dogodnej sytuacji jedynie dlatego, że poza boiskiem reprezentuje on inny sposób myślenia niż ja, to takim zachowaniem udowadniam swój sportowy i ludzki prymitywizm. Grzech nr 7 Wewnętrzna niemoc Oto cytat z wypowiedzi polskiego piłkarza, który od pewnego czasu gra w zagranicznym klubie: "Atmosfera, jaka panuje w drużynie przed meczem, nie da się porównać z tą, która była w moim polskim klubie. Panuje zupełny luz. Oni wierzą w to, że są najlepsi, i z takim przekonaniem wychodzą na boisko. Szkoda, że my, Polacy, jesteśmy inni. Brakuje nam na boisku tupetu i tej pewności siebie". Nie sposób nie zgodzić się z tą oceną. Przez lata zaniedbywano w naszym sporcie przygotowanie wewnętrzne zawodnika do meczu, koncentrując się tylko na kondycji fizycznej. Jeżeli więc dobrze nie uświadomimy sobie, że każda jednostka ludzka jest psychofizyczną jednością i stan jej ducha bezwzględnie wpływa na poziom fizyczny, to będziemy przegrywać międzynarodowe potyczki nawet nie zawsze z lepszymi od nas. Na boisku wewnętrzna pewność i duchowa moc jest tak samo niezbędna, jak dobrze dopasowane obuwie czy prawidłowo wkręcone piłkarskie kołki. Reprezentanci Polski grający kiedyś na Wembley do dziś wspominają, że przegrali z Anglikami już w korytarzu prowadzącym na boisko. Czekając długo na rozpoczęcie meczu, nie mogli się skupić i z przerażeniem patrzyli na zjednoczonych i pewnych siebie Anglików. * * * Ukazane obrazy nie dotyczą jednego klubu i jednego miasta. Są wynikiem obserwacji niejednego ośrodka piłkarskiego. Pomocnym źródłem były dla mnie długie rozmowy prowadzone z młodszymi i starszymi ludźmi sportu, którym dobro polskiego futbolu leży głęboko na sercu. Gdy pisałem ten artykuł, słyszałem głosy, iż takie przedstawienie piłkarskiego światka w niczym nie pomoże. Działacze będą dalej kupować mecze, piłkarze nadal będą pić i nie będą szanować swojego zdrowia, sędziowie będą wypaczać wyniki, a inni oszuści piłkarscy szczycić się osiągniętymi sukcesami. Dlaczego więc postanowiłem tak opisać polski futbol? Ponieważ ufam, że niektórzy usłyszą wołanie psalmisty: "Mężowie, dokąd będziecie sercem ociężali. Czemu kochacie marność i szukacie kłamstwa?". Niniejszy tekst, nadesłany kilka dni temu do "Rzeczpospolitej", napisany został prawie dziewięć lat temu. Opublikowano go 22 sierpnia 1990 roku w tygodniku "Mecz". Autor jest księdzem.
W rozumieniu ogólnym grzechem nazywamy każde zło uczynione drugiemu człowiekowi, grupie ludzi bądź całej społeczności. Jest to po prostu działanie niezgodne z przyjętym przez ogół systemem etycznym. W związku z wydarzeniem, które powinno przyczynić się wreszcie do zerwania z dawnymi błędami, uczyńmy rachunek sumienia polskiego piłkarstwa. chciwość to tendencja do gromadzenia dóbr materialnych w ilości przekraczającej realne potrzeby człowieka, płynąca z motywów egocentrycznych. To pragnienie dużych pieniędzy nie idzie, niestety, w parze z rzetelną pracą, a niejednokrotnie prowadzi do wielkich nieuczciwości. Dochodzi nawet do swoistego paradoksu: poziom sportowy nie musi być wcale proporcjonalny do zarobionych pieniędzy. Przekupstwo Jest domeną pewnych grup działaczy. W świecie polskiego futbolu sprowadza się to do bardzo prostej zasady: za pieniądze można kupić wszystko. Sprzedaje się więc i kupuje punkty, bramki, mecze, tytuły, piłkarzy, czasem trenerów i sędziów. Konserwatyzm to postawa, którą charakteryzuje przywiązanie do istniejącego stanu rzeczy, niechętny lub wrogi stosunek do wszelkich zmian. Dobrze określił ktoś nasz futbolowy świat jako ostatni przyczółek dawnego sposobu myślenia, panującego w Polsce ponad czterdzieści lat. Dziwnym sposobem w ośrodkach dowodzenia działają i robią swoje ludzie minionej epoki. Kłamstwo jest wyrazem naruszenia prawdomówności. Dla różnych osób działających wokół "wielkiej piłki" poczucie prawdy i szacunek dla wypowiedzianego słowa straciły jakąkolwiek wartość. Język piłkarskich urzędników to w wielu sytuacjach informacyjny bełkot, kamuflujący prawdziwy obraz rzeczywistości. Zawodnicy nie są tutaj oczywiście wolni od przewinień. W ich zakłamanie dotyczy naiwności prowadzącej do oszustwa względem otoczenia. Spółdzielczość Dotyczy wchodzenia graczy jednej drużyny w przeróżne spółki, grupy koleżeńskie, które na boisku mogą spowodować rozbicie jedności zespołu i zahamowanie jego siły. W piłce nożnej po wyjściu na murawę musi w drużynie panować jedność. Przez lata zaniedbywano w naszym sporcie przygotowanie wewnętrzne zawodnika do meczu, koncentrując się tylko na kondycji fizycznej. Jeżeli więc dobrze nie uświadomimy sobie, że każda jednostka ludzka jest psychofizyczną jednością i stan jej ducha bezwzględnie wpływa na poziom fizyczny, to będziemy przegrywać międzynarodowe potyczki nawet nie zawsze z lepszymi od nas. Na boisku wewnętrzna pewność i duchowa moc jest niezbędna.
WSPOMNIENIE Sześćdziesiąt lat temu zginął Janusz Kusociński Proroctwo Mickiewicza MUZEUM SPORTU I TURYSTYKI Po południu siadywał na ławce i obserwował, jak gramy na dalszych kortach, a wieczorem w domku klubowym, który stoi do dziś, zasiadał do stolika i grał w brydża. BOHDAN TOMASZEWSKI W czerwcu mija 60 lat od śmierci za kraj Janusza Kusocińskiego, rozstrzelanego przez gestapo w Lesie Palmirskim pod Warszawą. Starszym zachował się w pamięci przede wszystkim jako biegacz, który dostarczał niezwykłych emocji. Dla młodych entuzjastów sportu, którym jego dawne rekordy już nie imponują - jest jedynie postacią historyczną, jak granitowy ustawiony na cokole posąg w wyblakłym wieńcu laurowym. Kiedyś po prostu biegał długo i wytrwale, a później stał się kimś bardzo ważnym nie tylko dla historii sportu. Okazały grób w lesie w Palmirach pod Warszawą, tablice pamiątkowe, szkoły noszące Jego imię, zawody o Jego Memoriał, nawet w Monachium jest ulica Janusza Kusocińskiego. Niedawno, zaproszony przez jedną z renomowanych szkół dziennikarskich, opowiadałem i rozmawiałem o sporcie z przyszłymi adeptami tego zawodu. Zapytałem w pewnym momencie, czy wiedzą, kto to był Kusociński? Spośród kilkudziesięciu młodych osób tylko jedna powiedziała: "Tak, to był taki biegacz." Ktoś inny, zapytany o Stanisława Marusarza, odpowiedział z wahaniem: "Chyba jakiś zapaśnik." To nasi przyszli dziennikarze, a jakby było w innych kręgach młodzieży? Lubił tenis Niektórzy w różnych okresach pisali o Kusocińskim, nawet szeroko, ale ja spróbuję o Nim opowiedzieć trochę inaczej. Należę do bardzo już szczupłego grona ludzi, którzy znali go osobiście. To też zawdzięczam tenisowi. Parę lat po zdobyciu złotego medalu na igrzyskach w Los Angeles w 1932 r. na 10 km "Kusy" musiał przerwać starty z powodu poważnej i długotrwałej kontuzji nogi. Zaczął wtedy prowadzić bardzo towarzyskie życie. Lubił patrzeć, jak grają w tenisa, parę razy na kortach Legii wziął rakietę i próbował odbijać piłkę, ale nie szło mu to. Często odwiedzał tenisową Legię. Po południu siadywał na ławce i obserwował, jak gramy na dalszych kortach, a wieczorem w domku klubowym, który stoi do dziś, zasiadał do stolika i grał w brydża. Grał podobno dobrze i miał dobrych partnerów. A więc najczęściej Jadwigę Jędrzejowską, naszą największą tenisistkę, bo przecież dwa razy grała w finałach, jak byśmy dziś powiedzieli - turniejów wielkoszlemowych: w Wimbledonie i w mistrzostwach USA. Przy stoliku z "Kusym" widywałem także mistrza rakiety Ignacego Tłoczyńskiego, radcę Aleksandra Olechowicza - to także była wyjątkowa postać. W latach 30. kierował naszą drużyną w rozgrywkach Pucharu Davisa. Jowialny, rubaszny, tęgi pan o ogromnym poczuciu humoru, a także szczególnej intuicji, którą wykazywał podczas pucharowych meczów, doradzając w przerwach polskim graczom. Miał co wspominać W tej przyjacielskiej atmosferze na Legii zostałem któregoś dnia przedstawiony Kusocińskiemu. Pewnie wyczytał w moich oczach uwielbienie i to zapewne w jakiś sposób go ujęło. Raz i drugi porozmawialiśmy na kortach i aż nie chce mi się dzisiaj wierzyć, że wytworzyła się jakaś nić zażyłości. Lubiłem tenis, ale także pasjonowałem się lekką atletyką, więc znalazł jeszcze jednego rozmówcę. Opowiadałem, jak podglądałem Jego treningi, kiedy był u szczytu kariery. Graliśmy z kolegami w piłkę w Ogrodzie Wyścigów Konnych, opodal gmachu Politechniki, a za ogrodzeniem oddzielającym alejkę - nasze boisko - rozciągała się zielona przestrzeń Pola Mokotowskiego. Tam zobaczyłem "Kusego" po raz pierwszy. Biegał w granatowym dresie z napisem "Warszawianka" na plecach, często spoglądał na stoper, który trzymał w ręku. Na plecach granatowy dres stawał się coraz ciemniejszy od potu. Był niski, w garniturze jeszcze bardziej niepozorny niż w kostiumie na bieżni. Miał lekko skrzywiony haczykowaty nos, małe, głęboko osadzone oczy. "Kusy" nie był na pewno Adonisem. Ale był bezpośredni w kontakcie, często rozgadywał się i opowiadał o sobie i swojej karierze. Miał co wspominać. Ani on, ani najlepsi lekarze wciąż nie byli wtedy pewni, czy będzie mógł powrócić na bieżnię. Jak pamiętam, opiekował się nim słynny chirurg w ówczesnych latach, prof. Levitoux, wytworny pan w średnim wieku, który, nawiasem mówiąc, grywał w brydża nie na Legii, ale u mojej ciotki. Profesor unikał odpowiedzi, czy Kusociński wróci na bieżnię, dawał jednak nikłą nadzieję. Sprawdziła się dopiero niedługo przed wojną. Wkładał frak Kusociński niewątpliwie szukał rekompensaty. Szukał w bujnym życiu towarzyskim. Już nie oglądały go tłumy, kiedy w Warszawie i na świecie biegał i zwyciężał. Byłem, zanim go poznałem, na jego biegach na stadionie Legii, kiedy pokonał ostrym finiszem świetnego Fina Iso Hollo. Teraz była pustka, ale wciąż był jednym z najpopularniejszych ludzi w kraju. A więc nie tylko spotkania towarzyskie i brydże na Legii, ale rauty i bale. Wkładał frak i był z tego podobno bardzo dumny. Pokazywano go w magazynach ilustrowanych, jak tańczy, jak siedzi przy stoliku w towarzystwie eleganckich pań. Dostrzegałem na Legii, jak lub przyglądać się ładnym kobietom. A było ich tam pod dostatkiem. Choćby piękna Halina Konopacka-Matuszewska, która też często grywała na Legii, przychodząc z pobliskiego elitarnego klubu tenisowego WLTK (Warszawski Lawn Teniss Klub). Ogromnie podobała mu się młoda, jedna z najbardziej utalentowanych wówczas naszych tenisistek, Zosia S. i często widywałem, jak siedzieli na ławeczce na ostatnim korcie nr 11 i siedzieli tam przez kwadranse. Zaczęły się oczywiście ploteczki, że pan Janusz wyjątkowo adoruje tę zgrabną i przystojną pannę. Niektórzy szli dalej, mówili, że nawet myśli o małżeństwie. Jednak nic z tego jakoś nie wyszło i pan Janusz zaczął chodzić na basen Legii. Na leżaku Zabierał mnie tam często. Basen Legii był to wówczas letni salon Warszawy. Upalne lata, tłum ludzi, sportowcy przemieszani na ogół z zamożnymi ludźmi z różnych środowisk. Siadywał na leżaku i rozglądał się. Nie pamiętam, żeby wkładał kostium kąpielowy. Białe spodnie i rozchylona biała koszula z krótkimi rękawami. Najczęściej siadywała obok niego pani Krystyna N., na brąz opalona platynowa blondynka. Ona starała się mówić o sporcie, a on szybko zmieniał temat i raczej próbował tak ogólnie, nie tylko o pogodzie. Ale i pani Krystyna zniknie szybko z pola widzenia Kusocińskiego. Niektórzy koso patrzyli na "Kusego". Mówili, że jest zarozumiały i straszny snob. Te fraki, bale, rauty, niektórzy byli bardzo złośliwi: "Cóż, dyskontuje to, co kiedyś osiągnął, i tak jak kiedyś na najwyższe podium olimpijskie chce wskoczyć do najlepszego towarzystwa." Zapewne bywał czasami ostry w sposobie bycia. Potworną pracą treningową zaszedł przecież tak wysoko w sporcie. Wyrastał w bardzo skromnym środowisku, zaczynał przecież karierę w robotniczym klubie. Zawsze chciał być najlepszy w rywalizacji z najlepszymi biegaczami świata, a co dopiero w kraju! Tu głównym rywalem był Stanisław Petkiewicz, z pochodzenia Łotysz. Petkiewicza widziałem na bieżni najwyżej dwa razy, ale zapamiętałem jego sylwetkę. Wysoki, szczupły, o długich nogach, w charakterystyczny sposób trzymał ręce, unosząc je wysoko. Biegał pięknie i stylowo. Kusociński biegał niezbyt ładnie. Widać było ogromny wysiłek, a tamten płynął po bieżni. Obaj byli wspaniałymi biegaczami, ale nie lubili się. Zadra Kusociński pewnie nie mógł zapomnieć Petkiewiczowi, że prześcignął samego Nurmiego, a on, mimo że sporo walczył z Finem, zawsze zostawał w tyle. Petkiewicz pokonał Nurmiego na stadionie w Parku Skaryszewskim (nie na Legii) raptownym finiszem, kiedy Nurmi myślał, że ma pewne zwycięstwo. Rozzłoszczony Fin następnego dnia zdeklasował Petkiewicza. Aby opisać, kim był Nurmi, trzeba by wielu zdań. Więc krótko: zdobył 9 złotych medali na olimpiadach w latach 1920 - 28. Największe bożyszcze sportu tamtych lat. Wygrać z Nurmim! Ten jednorazowy sukces przylgnął do Petkiewicza i stworzył legendę. Zginie tragicznie w 1960 r. w Argentynie. Kusociński bił rekordy świata, zdobywał laury, był bez porównania bardziej popularny niż Petkiewicz. Ale zadra pozostała. Ogromnie się nie lubili. Opowiadano mi, że raz wracali z mityngu w Londynie, siedzieli razem w pustym przedziale pociągu i do samej Warszawy nie zamienili ze sobą ani jednego słowa. Na dworcu trącili tylko ronda kapeluszy i rozeszli się bez słowa. Taki też był "Kusy". Befsztyk Nojiego Rok 1939. Janusz Kusociński odbył swój triumfalny powrót na bieżnię. Wyleczono mu nogę. Znów zaczął zwyciężać. Ale nie stracił kontaktu z tenisistami Legii. Zbliżał się wielki bieg przełajowy na Polu Mokotowskim w Warszawie. O, to był ważny bieg dla pana Janusza. Miał się spotkać z kolejnym trudnym krajowym rywalem - Józefem Nojim, synem chłopskim z ziemi wielkopolskiej. Był szalenie ambitny i także pracowity. Wybił się akurat w okresie choroby Kusocińskiego. Startował na olimpiadzie berlińskiej w 1936 roku. Był tak mocny, że niektórzy myśleli już o medalu Nojiego. Na 10 km biedak spuchł i zajął dalekie miejsce. Powstała legenda o "befsztyku Nojiego", że przed startem zjadł niepotrzebnie krwisty befsztyk, który mu zaszkodził. Ale później, na 5 km, Noji walczył wspaniale i zajął na Olimpiadzie 5. miejsce. Kusociński oglądał te biegi z trybun w Berlinie. Noji przez kilka lat był najlepszym polskim długodystansowcem. Ciekawe czasy. Kto uwierzy teraz, że temu wybitnemu wyczynowcowi dano posadę tramwajarza, aby mógł przenieść się do Warszawy. Widywałem Nojiego w warszawskim tramwaju, jak przedzierał bilety. A potem szedł na trening, by utrzymać wysoką formę. Zginął w Oświęcimiu w 1943 roku. I oto dochodzi do pojedynku Noji - Kusociński. Ten u szczytu sławy, a ten niedawno powrócił na bieżnię. Jest znów dobry, ale czy da radę? Przed biegiem sporą grupką tenisowej braci z Legii spotkaliśmy się w mieszkaniu Kusocińskiego przy ul. Noakowskiego 16, by stamtąd pójść na Pole Mokotowskie. Z Noakowskiego to były dwa kroki. Zostawił klucze któremuś z nas i pierwszy poszedł na start, a my w jakiś czas za nim. Było wesoło Różnobarwna ciżba zawodników ruszyła ze startu przez jasnozielone pole, bo było lato. W tłumie nie dostrzegliśmy ani Kusocińskiego, ani Nojiego. Dopiero na finiszu. Darliśmy się: "Kusy", "Kusy"! Wygrał zdecydowanie. Narzucił dres i znowu pobiegł do domu, by przygotować mały bankiecik dla grona przyjaciół. Przed startem powiedział nam: "Jeśli wygram, zapraszam was na lampkę wina". Nikt nie odważył się zapytać, co będzie, jak przegra. Wyczuł to i dodał: "Jak przegram, także zaraz przychodźcie". Tego dnia pierwszy raz w życiu zobaczyłem złoty medal olimpijski i delikatnie dotknąłem go palcem. Leżał na honorowym miejscu w oszklonej gablocie. Na ścianie wisiały fotografie Chaplina, Douglasa Fairbanksa - ówczesnego arcymistrza pojedynków filmowych - i Toma Mixa, słynnego hollywoodzkiego kowboja. Te gwiazdy filmowe poznał w czasie pobytu na igrzyskach w Los Angeles. Było piękne popołudnie. Przez otwarte okno mieszkania w oficynie na parterze dochodził przytłumiony odgłos miasta. Kusociński trochę przechwalał się. Zwycięstwo nad Nojim ukoiło go. Noji był upartym przeciwnikiem, walecznym jak on. Było wesoło. Piliśmy zdrowie "Kusego". "Dziękuję. Będzie, jak chcecie. Przywiozę złoty medal z olimpiady w 1940 roku, tylko nie wiem, czy na 5, czy na 10 km." Wołaliśmy, że chcemy dwa - i na 5 i na 10 kilometrów. Wyciągnął swoją księgę pamiątkową. Jakie tam były ciekawe dedykacje i podpisy. Podpisaliśmy się także z namaszczeniem. W niedocenianym Muzeum Sportu w Warszawie, które kryje tyle cennych pamiątek, przechowywana jest księga "Kusego" i po latach zobaczę ją znowu. Jedna z dedykacji, ostatnia. Pod datą 31 grudnia 1939 roku. Trójwiersz: "Twierdzę, że proroctwem Mickiewicza było nazwanie w »Panu Tadeuszu« najszybszego z chartów Kusym". Poniżej podpis niezapomnianego odtwórcy fredrowskiego Papkina i tylu innych wielkich aktorskich ról Mariusza Maszyńskiego. I on nie przeżyje okupacji, zamordowany na kolonii Staszica na początku Powstania. Wygramy, musimy wygrać Wojna. Kapral Kusociński będzie ranny na Sadybie w obronie Warszawy. Na początku okupacji widywałem dość często pana Janusza. Kierował i trochę kelnerował w karczmie "Pod Kogutem" przy ulicy Jasnej wraz z Jadwigą Jędrzejowską, Marią Kwaśniewską, Ignacym Tłoczyńskim, a w szatni siedział Marian Mikołajewski, masażysta "Kusego", który po wielu latach tak wymasuje polską reprezentację piłkarską, że zdobędzie złoty medal na Olimpiadzie w Monachium. Kusociński lekko utykał, chodził z laską. To była już zima, niedługo przed jego aresztowaniem. Znów wpadłem na Noakowskiego porozmawiać, a przy okazji poprosić o fotografię z naszych wizyt na basenie. "Muszę poszukać - obiecywał. - Tyle tu różnych papierów i zdjęć." W podniszczonym garniturze i długich butach siedział za biurkiem. Pokazywał mi różne fotografie i pamiętam, co mówił o przyszłości biegów długodystansowych. "Są dopiero w powijakach. Po wojnie na 5 km zawodnicy będą osiągać czasy grubo poniżej 14 minut. Będzie jeszcze mocniejszy trening. Trzeba dużo biegać, mniej na bieżni, a więcej w terenie." I dodał: "Chciałbym na następnej olimpiadzie spróbować sił w maratonie." Machnął ręką: "Jakie to wszystko odległe. Mamy teraz inny maraton. Będzie trwał długo. Ale wygramy, musimy wygrać!" 26 marca 1940 roku gruchnęła wieść: Kusociński aresztowany przez gestapo. Zatrzymali go w bramie domu przy Noakowskiego. Znaleziono przy nim paczkę podziemnej prasy. Tego dnia w jego mieszkaniu miało się odbyć tajne zebranie ZWZ, późniejszej AK. Jeszcze tam dotrze dzielnie Ignaś Tłoczyński, żeby wydobyć ważne papiery, i uda mu się to, ale to już zupełnie inna historia. Nie wydał nikogo. Torturowano go do czerwca 1940 roku. Rozstrzelano w Palmirach.
Starszym zachował się w pamięci przede wszystkim jako biegacz, który dostarczał niezwykłych emocji. Dla młodych entuzjastów sportu, którym jego dawne rekordy już nie imponują - jest jedynie postacią historyczną.Parę lat po zdobyciu złotego medalu na igrzyskach w Los Angeles w 1932 r. na 10 km "Kusy" musiał przerwać starty z powodu poważnej i długotrwałej kontuzji nogi. Zaczął wtedy prowadzić bardzo towarzyskie życie. Lubił patrzeć, jak grają w tenisa, parę razy na kortach Legii wziął rakietę i próbował odbijać piłkę, ale nie szło mu to. Był niski, w garniturze jeszcze bardziej niepozorny niż w kostiumie na bieżni. Miał lekko skrzywiony haczykowaty nos, małe, głęboko osadzone oczy. "Kusy" nie był na pewno Adonisem. Ale był bezpośredni w kontakcie, często rozgadywał się i opowiadał o sobie i swojej karierze.Jak pamiętam, opiekował się nim słynny chirurg w ówczesnych latach, prof. Levitoux. Profesor unikał odpowiedzi, czy Kusociński wróci na bieżnię, dawał jednak nikłą nadzieję. Sprawdziła się dopiero niedługo przed wojną.Kusociński niewątpliwie szukał rekompensaty. Szukał w bujnym życiu towarzyskim. Już nie oglądały go tłumy, kiedy w Warszawie i na świecie biegał i zwyciężał.Teraz była pustka, ale wciąż był jednym z najpopularniejszych ludzi w kraju. A więc nie tylko spotkania towarzyskie i brydże na Legii, ale rauty i bale.Niektórzy koso patrzyli na "Kusego". Mówili, że jest zarozumiały i straszny snob.Zapewne bywał czasami ostry w sposobie bycia. Potworną pracą treningową zaszedł przecież tak wysoko w sporcie. Wyrastał w bardzo skromnym środowisku, zaczynał przecież karierę w robotniczym klubie. Zawsze chciał być najlepszy w rywalizacji z najlepszymi biegaczami świata, a co dopiero w kraju!Rok 1939. Janusz Kusociński odbył swój triumfalny powrót na bieżnię. Wyleczono mu nogę. Znów zaczął zwyciężać.Zbliżał się wielki bieg przełajowy na Polu Mokotowskim w Warszawie. O, to był ważny bieg dla pana Janusza. Miał się spotkać z kolejnym trudnym krajowym rywalem - Józefem Nojim, synem chłopskim z ziemi wielkopolskiej.I oto dochodzi do pojedynku Noji - Kusociński.Różnobarwna ciżba zawodników ruszyła ze startu przez jasnozielone pole, bo było lato. W tłumie nie dostrzegliśmy ani Kusocińskiego, ani Nojiego. Dopiero na finiszu. Darliśmy się: "Kusy", "Kusy"! Wygrał zdecydowanie.Wojna. Kapral Kusociński będzie ranny na Sadybie w obronie Warszawy.Kusociński lekko utykał, chodził z laską.26 marca 1940 roku gruchnęła wieść: Kusociński aresztowany przez gestapo.Zatrzymali go w bramie domu przy Noakowskiego. Znaleziono przy nim paczkę podziemnej prasy. Tego dnia w jego mieszkaniu miało się odbyć tajne zebranie ZWZ, późniejszej AK.Nie wydał nikogo. Torturowano go do czerwca 1940 roku. Rozstrzelano w Palmirach.
POLICJA Nieporozumienia wokół systemu poszukiwania skradzionych samochodów Lojack wprowadzany tylnymi drzwiami Od kilku miesięcy trwa ogólnopolska kampania reklamowa firmy Lojack, oferującej radiowo-komputerowy system poszukiwania skradzionych samochodów. Firma powołuje się na umowy z komendantami wojewódzkimi, na mocy których policja zobowiązana jest reagować na sygnały o kradzieży aut (nadajniki montowane są w pojazdach, a odbiorniki w radiowozach). Według Komendy Głównej urządzenia firmy Lojack są przez polską policję "wyłącznie czasowo, pilotażowo testowane". Według rzecznika prasowego firmy, nie jest to test, ale "program wdrożeniowy". Z powodu sprzecznych wypowiedzi przedstawicieli Komendy Głównej Policji i firmy Lojack w błąd mogą zostać wprowadzeni klienci, którzy, decydując się na skorzystanie z usług firmy i zamontowanie nadajników w swoim samochodzie, nie mają pewności, czy umowa firmy z policją zostanie przekształcona w długoterminową. W sposób nie do końca uczciwy zachowuje się też Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji oraz policja, które nie ogłaszają przetargu ani konkursu ofert dla firm oferujących na polskim rynku różne systemy poszukiwania aut, a jednocześnie pozwalają na tak szerokie testowanie systemu (umowy czasowe z Lojackiem podpisało 13 komendantów wojewódzkich i komendant stołeczny). Naraża to firmę na koszty, bez gwarancji na podpisanie umów długoterminowych. Montowanie urządzeń nadających sygnały z samochodu, niezależnie od tego, gdzie on jest, pozwoliłoby na szybkie odnalezienie skradzionego auta. Dlaczego, mimo że plaga kradzieży samochodów w Polsce rośnie, dotychczas nie wprowadzono systemów lokalizacyjnych i policja nie podpisała stosownych umów, nie wiadomo. Nie wiadomo także, dlaczego po kilku latach negatywnych opinii w policji o systemie Lojack nagle zdecydowano się wybrać tę firmę. Rzecznik firmy gwałtownie zaprzecza, jakoby Lojack uprawiał jakiś nieformalny lobbing. Pierwsze pytania w tej sprawie "Rzeczpospolita" zadała kilka miesięcy temu MSWiA, Komendzie Głównej Policji oraz firmie Lojack. Ministerstwo nie odpowiedziało, ponieważ - jak oświadczył Paweł Ciach, rzecznik prasowy ówczesnego szefa resortu Janusza Tomaszewskiego - "odpowiedź przekazała już KGP". Z tego powodu bez odpowiedzi pozostały m.in. pytania o zaangażowanie się w poparcie dla tej firmy doradcy jednego z wiceministrów spraw wewnętrznych i administracji oraz samego wiceministra. Z informacji "Rz" wynikało, że firma dążyła do zawarcia umowy z Komendą Główną Policji, jednak mimo sugestii z MSWiA kierownictwo policji nie zdecydowało się jej podpisać. Po decentralizacji policji w styczniu tego roku zdecydowano, że umowy z Lojackiem mogą zawierać sami komendanci wojewódzcy, jednak - jak informował nas w czerwcu rzecznik prasowy KGP - "urządzenia miały być wyłącznie czasowo, pilotażowo testowane". Lojack: to nie test Firma Lojack zapytana o czas, na jaki zawarto umowy z policją, odpowiedziała: "przez jeden rok od czasu podpisania umowy trwa program wdrożeniowy. Jeżeli potwierdzona zostanie w tym okresie w praktyce przydatność tego systemu dla zwiększenia efektywności odzyskiwania kradzionych pojazdów i zatrzymywania sprawców kradzieży pojazdów, to umowa zostanie przekształcona w długoterminową. W większości podpisanych umów długoterminowa umowa o współpracy zostanie zawarta na okres 10 lat, niezwłocznie po pozytywnej ocenie programu wdrożeniowego. Umowa długoterminowa ulegać będzie automatycznemu przedłużaniu na okres kolejnych 5 lat". - Czy firma informuje swoich klientów, że są to wyłącznie umowy dotyczące czasowego pilotażowego testowania urządzeń - zapytaliśmy Lojacka. Odpowiedź brzmiała: "Nasi klienci są poinformowani o zasadach działania systemu, jego zasięgu i opisanych powyżej, a popartych umowami z poszczególnymi KWP zasadach współpracy z policją". "Rz" telefonicznie zapytała Henryka Gawucia, rzecznika prasowego Lojacka - skąd mają pewność, że policja podpisze z nimi umowy długoterminowe i - po raz kolejny - czy firma informuje swoich klientów, że policja wyłącznie testuje urządzenia Lojacka. - Wiążące są odpowiedzi na piśmie - powiedział Henryk Gawuć i dodał: "W umowach, które podpisaliśmy z komendantami wojewódzkimi nie ma mowy o teście, ale o programie wdrożeniowym". Komendant główny sprawdza umowy Paweł Biedziak powiedział wczoraj "Rz", że komendant główny zarządził sprawdzenie "poprawności umów" komendantów wojewódzkich z Lojackiem. - Wszystkie umowy zostały faktycznie zawarte na nie dłużej niż rok. Komenda wyraziła zgodę wyłącznie na testowanie produktu i dlatego zawierane przez KWP umowy muszą dotyczyć czasowego pilotażowego sprawdzenia testowanych urządzeń. W razie stwierdzenia uchybień prawnych, umowy - z polecenia komendanta głównego - muszą zostać poprawione. Lojack: nie trzeba przetargu Przedstawiciele firmy Lojack podkreślają, że nie jest konieczny przetarg, ponieważ firma montuje urządzenia odbiorcze w radiowozach za darmo. W przedstawionej nam przez firmę opinii z Urzędu Zamówień Publicznych napisano, że "nie zachodzi przesłanka wydatkowania środków publicznych, wobec czego zawarcie umowy przez jednostki organizacyjne policji z firmą Lojack nie musi być poprzedzone postępowaniem o udzielenie zamówienia publicznego i nie podlega ustawie o zamówieniach publicznych". Policja: będzie przetarg Firma, która ma możliwość montowania urządzeń odbiorczych w policyjnych radiowozach uzyskuje przewagę nad innymi. Komenda Główna Policji pytana przez "Rz" o takie "preferowanie jednej firmy", odpowiedziała: - KGP jest w kontakcie z innymi podmiotami, działającymi w branży budowy systemów radiowego lub satelitarnego pozycjonowania pojazdów. Uczestniczymy w prezentacjach, nie wykluczając możliwości czasowego testowania proponowanych rozwiązań. - Według radców prawnych KGP, po zakończeniu testowania, jeśli policja w ogóle zdecyduje się na trwałe zainstalowanie systemu, Lojack będzie musiał stanąć do przetargu - dodał Paweł Biedziak, rzecznik KGP. Co ze Strażą Graniczną Firma w swoich materiałach reklamowych pisze także: "Aktualnie wyposażamy jednostki Straży Granicznej w komputery śledzące Lojack". Marek Bieńkowski, komendant główny Straży Granicznej, powiedział jednak "Rz", że były jedynie wstępne rozmowy, po których nie podpisano żadnego dokumentu. - SG mogłaby być tym zainteresowana jedynie po pozytywnych ocenach innych instytucji, w tym policji. A także po przeprowadzeniu testów w Straży, czego na razie nie robimy - mówi szef SG, oceniając zachowanie Lojacka jako "nadużycie". Co to jest Lojack "Rz" pisała szczegółowo o firmie Lojack w kwietniu br. w dodatku "Nauka i technika". Informowaliśmy wówczas, że spółka Lojack Polska dostała licencję na system od amerykańskiej Lojack Corp. (spółka giełdowa; NASDAQ). W Stanach Zjednoczonych system Lojack zaczęto wprowadzać już przed 10 laty. Od 1993 r., na podstawie licencji, system trafił do 22 krajów. Na system Lojack składają się: komputer zarządzający siecią stacji nadawczych; urządzenia transmisyjne; urządzenia nadawczo-odbiorcze montowane w pojazdach objętych nadzorem; urządzenia odbiorcze w samochodach policyjnych lub firm ochrony mienia, lokalizujące pojazd emitujący sygnał identyfikacyjny. Urządzenie montowane jest w zabezpieczanym aucie tak, że nawet właściciel samochodu nie zna miejsca jego instalacji. Pojazd otrzymuje indywidualny kod identyfikacyjny. Po zgłoszeniu kradzieży urządzenie zostaje uruchomione (aktywowane) przez sieć nadajników i emituje sygnał. Odbierają go urządzenia zainstalowane w pojazdach policji lub firm ochrony mienia i lokalizują poszukiwany samochód. Przedstawiciele spółki uważają, że mają duże szanse na przedłużenie umów z policją, ponieważ są jedyną firmą lokalizującą auta w systemie komputerowo-radiowym (wykorzystującym w swym działaniu bezprzewodową sieć komputerową). Nie tylko Lojack Poza Lojackiem, oferującym system komputerowo-radiowy, funkcjonują w kraju firmy, które chcą wdrożyć systemy satelitarnego monitorowania pojazdów (przy wykorzystaniu sieci satelitów GPS). Te dwie grupy systemów różnią się pod względem stosowanej technologii oraz zakresem oferowanych funkcji, ale wszystkie mają na celu szybkie określanie pozycji samochodu i dzięki temu odnalezienie go po kradzieży. Mniej o nich wiadomo, gdyż właściwie poza firmą Lojack żadna nie zdecydowała się na tak intensywną promocję. Oferowane systemy wykorzystują do lokalizacji pojazdów techniki satelitarne (GPS) lub techniki radiowe. Do komunikowania się z pojazdami wykorzystuje się łączność radiową (np. w paśmie UKF) lub sieci telefonii komórkowej GSM. Konkurujące ze sobą firmy podkreślają, co oczywiste, walory jedynie swoich systemów. Gdy na przykład używają systemów satelitarnych, twierdzą, że radiowe można zagłuszyć i odwrotnie, np. przed satelitarnym systemem auto można ukryć. Przed dwoma laty swe systemy próbowały wprowadzić warszawskie spółki PW Milawa oraz Zasada-Noram, miały za sobą okres testów, ale potem mniej było o nich słychać. Funkcjonują też później wprowadzone systemy warszawskiej firmy Boguard oraz system Mobitel (też ma centralę w stolicy). Są to systemy oferowane zarówno użytkownikom prywatnym, jak i instytucjonalnym. Natomiast dla firm mających większy tabor pojazdów oferuje system satelitarny Satlok firma Elektronika 2000 z Gdyni. Z pewnością są jeszcze inne, ale nie afiszują się ze swoją działalnością. Anna Marszałek, Z.Z.
Od kilku miesięcy trwa ogólnopolska kampania reklamowa firmy Lojack, oferującej radiowo-komputerowy system poszukiwania skradzionych samochodów. Firma powołuje się na umowy na mocy których policja zobowiązana jest reagować na sygnały o kradzieży aut . Według Komendy Głównej urządzenia firmy Lojack są przez polską policję "wyłącznie czasowo, pilotażowo testowane". Według rzecznika prasowego firmy, nie jest to test, ale "program wdrożeniowy". Z powodu sprzecznych wypowiedzi przedstawicieli Komendy Głównej Policji i firmy Lojack w błąd mogą zostać wprowadzeni klienci, którzy, decydując się na skorzystanie z usług firmy i zamontowanie nadajników w swoim samochodzie, nie mają pewności, czy umowa firmy z policją zostanie przekształcona w długoterminową. W sposób nie do końca uczciwy zachowuje się też MSWiA oraz policja, które nie ogłaszają przetargu ani konkursu ofert dla firm oferujących na polskim rynku różne systemy poszukiwania aut. Montowanie urządzeń nadających sygnały z samochodu, niezależnie od tego, gdzie on jest, pozwoliłoby na szybkie odnalezienie skradzionego auta. Dlaczego, mimo że plaga kradzieży samochodów w Polsce rośnie, dotychczas nie wprowadzono systemów lokalizacyjnych i policja nie podpisała stosownych umów, nie wiadomo. Pierwsze pytania w tej sprawie "Rzeczpospolita" zadała kilka miesięcy temu MSWiA, Komendzie Głównej Policji oraz firmie Lojack. Poza Lojackiem, oferującym system komputerowo-radiowy, funkcjonują w kraju firmy, które chcą wdrożyć systemy satelitarnego monitorowania pojazdów. Te dwie grupy systemów różnią się pod względem stosowanej technologii oraz zakresem oferowanych funkcji, ale wszystkie mają na celu szybkie określanie pozycji samochodu i dzięki temu odnalezienie go po kradzieży. Mniej o nich wiadomo, gdyż właściwie poza firmą Lojack żadna nie zdecydowała się na tak intensywną promocję.
Emeryci mają na Zachodzie wiele możliwości aktywnego spędzania czasu. Wychowywanie wnuków wyszło tam z mody Co robić ze starością KRYSTYNA GRZYBOWSKA Niedługo już osiemdziesięciolatkowie będą się czuć jak dwudziestolatkowie, będą uprawiać sport tak jak ludzie młodzi - twierdzi Lee Miller, uczony z Longevity Institute w Los Gatos w Stanach Zjednoczonych. Za dwadzieścia lat uda się nam zatrzymać proces starzenia się i cofnąć zegar biologiczny - prorokuje inny naukowiec, Michael Fossel z Michigan State University. Na razie jednak społeczeństwa odwracają się od starości. Starość nie pasuje do modelu przyjemnego, intensywnego życia, ale starych ludzi jest coraz więcej, żyją coraz dłużej i stanowią liczące się lobby. Zwraca uwagę fakt, że w krajach o wysokiej cywilizacji technicznej spada sukcesywnie przyrost naturalny i rośnie armia ludzi starych, kiedyś powiedzielibyśmy - długowiecznych. Sprawcą tej "długowieczności" jest dobrobyt, liczne ułatwienia w życiu codziennym i postępy w medycynie. Starość - dopust boży Niewiele ponad sto lat temu Bolesław Prus odnotował w swoich "Kronikach" wypadek na warszawskiej ulicy: czterdziestoletni mężczyzna wpadł pod omnibus. Starca odwieziono do kliniki, napisał Prus. Dziś o osobie siedemdziesięciopięcio-, a nawet osiemdziesięcioletniej mówi się starszy pan, starsza pani. Słowa starzec używa się w stosunku do szczęśliwców, którzy doczekali stu lat. A i to nieczęsto. Nie wypada. Dlaczego starość jest traktowana jak nieszczęście, którego nie można uniknąć? Starość łączy się z chorobą, w dzisiejszych czasach często długotrwałą, a więc oczywiście z koniecznością pielęgnowania osoby starej przez wiele lat. Starzy ludzie nie umierają już w domu, ale w szpitalu, gdzie mimo najlepszej opieki lekarskiej pozostają osobami anonimowymi. Choroba i starość szpecą. Dzieci chętnie oddają swoich rodziców do szpitala, gdy szansa na wyzdrowienie jest już nikła, albo do domu starców, kiedy "staruszkowie" stają się ciężarem. W Polsce, co prawda wskutek niedostatku odpowiednich instytucji, starzy ludzie pozostają w rodzinnych domach. Choć niejednokrotnie woleliby zamieszkać w domu starców, aby uniknąć piekła spowodowanego warunkami mieszkaniowymi. Jednak i to się zmienia. Młodzi, po wyuczeniu się zawodu, zaczynają opuszczać rodziców. Taka powinna być kolej rzeczy, tak jest na Zachodzie, gdzie nie ma problemów mieszkaniowych. Starzy mogą wreszcie odetchnąć i zająć się sobą. Bardzo często nie wiedzą, co zrobić z wolnym czasem, który zyskali dzięki emeryturze i wyprowadzeniu się dzieci. Wesołe jest życie staruszka Na emeryturę przechodzą ludzie raczej zdrowi, doświadczeni w zawodzie i mądrzy mądrością życiową. Wielu z nich mogłoby jeszcze pracować co najmniej kilka lat, ale związki zawodowe walczą (podobno dla ich dobra) o jeszcze wcześniejsze emerytury. By z ludzi w pełni sił zrobić niepotrzebnych nikomu starców. Na Zachodzie, a szczególnie w Stanach Zjednoczonych, emeryci już od dawna żyją pełną parą, nie przejmując się wiekiem i wyglądem. Zresztą wygląd zewnętrzny nie stanowi już wielkiego problemu. Nad poprawą samopoczucia starszych pań i panów pracują dziesiątki tysięcy chirurgów plastycznych, przemysł kosmetyczny i producenci konfekcji. Emeryci mający stałe dochody i oszczędności w bankach są mile widzianymi klientami biur podróży, zwiedzają świat i dbają o dochody dobrych hoteli i luksusowych liniowców. Media również pracują dla ludzi starszych. To dla nich przede wszystkim produkowane są łzawe opery mydlane, dla nich powtarzane są stare filmy, programy historyczne emitowane o północy, gigantyczne krzyżówki w magazynach ilustrowanych itp. rozrywki. Sprytni handlowcy wpadli na przykład na pomysł organizowania autokarowych wycieczek połączonych ze sprzedażą różnych, podobno niedostępnych w sklepach, za to atrakcyjnych towarów. Podczas takiej wycieczki z Warszawy do Kazimierza Dolnego (cena 10 złotych) niezorientowani w cenach i produktach emeryci gotowi są wydać za aparat do masażu trzy razy więcej, niż kosztuje on w supermarkecie. Nabieranie staruszków ma długą tradycję w zachodniej Europie, w Polsce dopiero kiełkuje, ale ma przed sobą kolosalną przyszłość. Zastanawia tylko, skąd starsi ludzie w Polsce biorą pieniądze na to, aby zakupić na takiej "taniej" wycieczce piecyk elektryczny z pilotem za 1200 złotych. Emeryci mają na Zachodzie wiele możliwości aktywnego spędzania czasu. Wychowywanie wnuków wyszło tam z mody. Ale za to pozostało poczucie samotności i tęsknota za rodziną. Oziębłość uczuciowa, jaka zapanowała w stosunkach między pokoleniami, jest pochodną egoizmu młodych, nastawionych na karierę ludzi i tempa życia. Starzy muszą organizować sobie życie tak, aby nie było ono czekaniem na śmierć. Życie dla innych pomaga zapomnieć o starości. Dlatego emeryci coraz intensywniej uczestniczą w życiu kulturalnym, angażują się w działalność społeczną i charytatywną. Niosą pomoc dzieciom, zwierzętom i ludziom starszym od siebie, skazanym na dobroć i bezinteresowność innych. W ten sposób życie może zostać naprawdę spełnione, a śmierć będzie jego ukoronowaniem. Niezależnie od działalności charytatywnej ludzie starsi organizują się w rozmaite stowarzyszenia, uczestniczą w życiu politycznym i są liczącym się potencjałem wyborczym, co zostało zauważone również u nas. Jest paradoksem, że ministrem, prezydentem czy premierem może zostać osoba w podeszłym wieku, a równocześnie zwykły, przeciętny sześćdziesięciopięciolatek musi odreagowywać swoją polityczną frustrację w ogródku działkowym. Jeśli jest mężczyzną. Jeśli kobietą - jeszcze wcześniej. Kult młodości Niesłusznie uważa się, że młodość jest czasem beztroski i radości. Głupstwa popełnione w młodości, choć są jej przywilejem, mogą odbić się na przyszłym życiu. W gruncie rzeczy młodość jest najtrudniejszym okresem w życiu człowieka. Już w szkole podstawowej dziecko musi wybrać swój przyszły zawód, nie mając pewności, czy - gdy zda maturę i ukończy studia - znajdzie pracę. Młody człowiek boryka się z problemami sercowymi i finansowymi, walczy z konkurencją w miejscu pracy i ciuła na mieszkanie dla siebie i rodziny. Musi się ograniczać, musi oszczędzać, a zakładając rodzinę, nie wie, czy jest to związek na całe życie, czy tylko jeden z jego etapów. Wieczny stress i pogoń za karierą jest głównym elementem życia dojrzałego. Jednak kult ciała, kult młodości lansowany przez przemysł i media stwarza pozory szczęścia, które można osiągnąć tylko będąc młodym. Młodemu pokoleniu funduje się obraz młodości jako synonimu szczęścia, a kiedy młody zaczyna się starzeć, wpada w panikę, bo nie ma recepty na życie po sześćdziesiątce. Widać to po gwiazdach filmu i rozrywki, które za wszelką cenę próbują się odmłodzić, a na widok pierwszych zmarszczek sięgają po alkohol lub narkotyki. Kult pięknej zewnętrzności sprawia, że dla nich kończy się świat. Nie wątpię, że już niedługo medycyna podaruje bogatszej części ludzkości receptę na młodość i długie życie. Ale nawet po najdłuższym życiu przyjdzie śmierć i trzeba się do niej przygotować. A przygotowywać trzeba zacząć się wcześnie, aby umieć godnie się zestarzeć. W pewnym domu starców w Niemczech pensjonariuszom z bardziej zaawansowaną sklerozą zakłada się na nogi elektroniczne kajdanki, aby nie zgubili się, wychodząc na spacer czy do sklepu. To z powodu braku personelu - tłumaczy dyrekcja domu. Młodym, zdrowym obywatelom cywilizowanego świata nie życzę na starość takiej znieczulicy. -
społeczeństwa odwracają się od starości. Starość nie pasuje do modelu przyjemnego, intensywnego życia, ale starych ludzi jest coraz więcej, żyją coraz dłużej i stanowią liczące się lobby. w krajach o wysokiej cywilizacji technicznej spada sukcesywnie przyrost naturalny i rośnie armia ludzi starych. Sprawcą tej "długowieczności" jest dobrobyt, liczne ułatwienia w życiu codziennym i postępy w medycynie. Dlaczego starość jest traktowana jak nieszczęście, którego nie można uniknąć? Starość łączy się z chorobą, w dzisiejszych czasach często długotrwałą, a więc oczywiście z koniecznością pielęgnowania osoby starej przez wiele lat. Starzy ludzie nie umierają już w domu, ale w szpitalu, gdzie mimo najlepszej opieki lekarskiej pozostają osobami anonimowymi. Choroba i starość szpecą. Dzieci chętnie oddają swoich rodziców do szpitala, gdy szansa na wyzdrowienie jest już nikła, albo do domu starców, kiedy "staruszkowie" stają się ciężarem. Młodzi, po wyuczeniu się zawodu, zaczynają opuszczać rodziców. Starzy mogą wreszcie odetchnąć i zająć się sobą. Bardzo często nie wiedzą, co zrobić z wolnym czasem, który zyskali dzięki emeryturze i wyprowadzeniu się dzieci. Na Zachodzie, a szczególnie w Stanach Zjednoczonych, emeryci już od dawna żyją pełną parą, nie przejmując się wiekiem i wyglądem. Emeryci mający stałe dochody i oszczędności w bankach są mile widzianymi klientami biur podróży, zwiedzają świat. Wychowywanie wnuków wyszło z mody.
ALPEJSKI PŚ: Kristian Ghedina najszybszym zjazdowcem na Streifie Samba srebrnych nietoperzy Kristian Ghedina na trasie zjazdu FOT. (C) AP Włoch Kristian Ghedina zwyciężył w 58. biegu zjazdowym na trasie Streif w Kitzbuehel, został zatem dla Austriaków najlepszym zjazdowcem sezonu. W slalomie specjalnym wygrał tegoroczny lider tej konkurencji Austriak Thomas Stangassinger. W kombinacji alpejskiej najlepszy był Norweg Kjetil-Andre Aamodt i on otrzymał tytuł zwycięzcy 58. zawodów na Hahnenkamm. Wszyscy wymienieni otrzymali nagrody po pół miliona szylingów austriackich, czyli po ok. 138 tys. złotych, a Aamodt nawet trochę więcej. Doroczne austriackie święto zjazdu okazało się świętem prawdziwym. Do Kitzbuehel trudno było wjechać w sobotę od rana, ale jak już ktoś wjechał, to poczuł, zobaczył i usłyszał, że na Streifie jest "ten" wyścig. Samo zapowiadanie gości, z kanclerzem Austrii Viktorem Klimą na czele, trwało parę minut. Lista obecności byłych mistrzów i mistrzyń olimpijskich w narciarstwie alpejskim była równie długa. W samo południe przyszedł czas na zawody. Fryzura a la Villeneuve Emocje we współczesnym narciarstwie alpejskim rzadko trwają długo. Wprawdzie elektroniczny pomiar czasu i obraz telewizyjny podnosi atrakcyjność widowiska, ale żadna elektronika nie zmieni faktu, że najlepsi jadą na początku i po dwudziestu minutach wiadomo, kto wygrał. Tak było i tym razem. Ghedina startował z numerem siódmym, postał na mecie parę chwil i już po przejeździe szesnastego zawodnika zaczął przyjmować gratulacje. Włoch zbliża się do trzydziestki, trzy lata z rzędu był w Pucharze Świata, drugi za Alphandem, a jak Francuz zakończył karierę, to zaatakowali młodsi Austriacy. W Kitzbuehel Ghedina nie walczył o małą Kryształową Kulę, a raczej o wpis do kronik zwycięzców na Streifie, bo go jeszcze nie miał, a okazji będzie coraz mniej. Nie pozostańmy też obojętni na pół miliona austriackich szylingów, jakie dostał Włoch. Pewnie starczy mu na nowy rajdowy motocykl, bo to jego letnie hobby. Didier Cuche był drugi i, jak wynika z wypowiedzi tego sportowca, to wielkie szczęście wyrównało wielkiego pecha, jakiego miał Szwajcar czternaście miesięcy temu. Podczas ostatniego dnia treningu w Australii uszkodził lewą nogę, stracił cały sezon 96/97. Szczęście miał też podczas treningu na Streifie, gdy jechał prawie 100 km/godz., a trasę przeciął mu trener ekipy niemieckiej. Skończyło się na strachu, lecz było o włos od powtórki z Sestriere, gdzie przez działacza bez wyobraźni skończyła się kariera Rosjanki Lebiediewej. Rosjanka jest w Kitzbuehel komentatorką telewizji, ale pewnie myślała o mniej bolesnym przejściu do tego zajęcia. Cuche, jak mówiliśmy, miał jednak szczęście i mógł pokazać światu swój talent i niebanalną fryzurę, w kolorze cytrynowej zieleni, wzorowaną na mistrzu Formuły 1 - Jacquesie Villleneuve. Jeśli jesteśmy przy Kanadyjczyku, to i on był w Kitzbuehel. Niewątpliwie miał też najliczniejszą obstawę. Razem z Gerhardem Bergerem, Niki Laudą, szefem Formuły 1 Bernie Ecclestonem (z rodziną), szefem FIA Maxem Mosleyem (chyba cała władza samochodowa ma tu zimowe wakacje), grupą byłych i obecnych mistrzów narciarstwa alpejskiego (z Tonim Sailerem i Karlem Schranzem) oraz ze sponsorami 58. zawodów na górze Hahnnenkamm rozegrali zawody slalomowe na cele dobroczynne. Ofiar nie było, choć pani Slavica Eccleston miała istotne trudności ze skręcaniem, a Franz Klammer siadł na tyłach nart Bergera i spadł dopiero przy trzeciej bramce. Ten, który wymyślił Puchar Świata, Serge Lang, siedział na trybunie honorowej i patrzył, co też inni dorabiają do jego pomysłu. Dzień wypłaty Slalom na trasie Ganzlern to też tradycja, ale już nie taka, jak dzień wcześniej. Turyści poszli na narty, oficjele też, zostali wierni kibice. Transparenty trochę się zmieniły. Vogl, Reiter i Voglreiter z jednej strony, Sykora, Kimura i Tomba z drugiej. Ten ostatni startował pierwszy, ale tyrolskie krowie dzwonki biły mu krótko, z dwadzieścia sekund. Tyczka między nartami zakończyła start Włocha. Pierwszy przejazd dał Austriakom nadzieję na jakiś sukces w Kitzbuehel. Dwóch Thomasów: Stangassinger i Sykora wyprzedziło czterech Norwegów przedzielonych dwoma Francuzami. I w zasadzie tak zostało, tylko Francuzom się pogorszyło, a z 22. miejsca na piąte awansował Słoweniec Andrej Miklavc. Zwyciężył lider klasyfikacji slalomowej Pucharu Świata przed wiceliderem. Stangassinger jest jednym z nielicznych mistrzów olimpijskich sprzed kilku lat, którzy nie dają młodym poszaleć, a w Kitzbuehel także zarobić. To, że tutaj najlepiej płacą, wiadomo od dawna, tak samo, jak to, że niedziela jest dniem największych wypłat. Lista nagród jest tak skonstruowana, by wyeksponować to, co jest najważniejsze. Tak więc za zjazd sprinterski było 300 tys. szylingów dla pierwszego. Premie przydzielano do dziesiątego miejsca (10 tys. szylingów). Za dwa główne dania zawodów przydzielono pierwszej dziesiątce od 500 do 10 tys. szylingów. Natomiast w kombinacji dano czeki tylko pierwszym trzem wedle podziału: 500, 250 i 125 tys. I słusznie, gdyż w kombinacji sklasyfikowano ledwie siedmiu zawodników. Miano najwytrwalszego ciułacza zyskał Kjetil Andre Aamodt, gdyż do zwycięstwa w kombinacji dołożył swoje czwarte miejsce w zjeździe; drugi w kasie był Cuche. Wszystkie barwy Tyrolu Najpierw zagadka. Kto to jest - ma czerwone atłasowe spodnie, czarną błyszczącą pelerynę z wyhaftowanym na plecach srebrnym nietoperzem (wypisz wymaluj znak Batmana) oraz białą perukę? W Kitzbuehel wszyscy wiedzą. To oczywiście członek zespołu "Chimbilacos" z Vispterterminen w Szwajcarii. Tę kapelę wynajęto, by bębniła i trąbiła podczas wyścigów na Hahnenkamm od rana do wieczora, ze szczególnym uwzględnieniem okolic mety oraz centrum, także prasowego. Uprawia ona muzykę marszowo-egzotyczną, z przewagą rytmów południowoamerykańskich, ale przy przemieszczaniu się najchętniej wykonuje melodię "Rasputin", znaną z produkcji kwartetu "Boney M". To był istotny fragment tutejszej rzeczywistości. Poza tym po niebie latała włoska eskadra "Frecce Tricolori", rysując białe, zielone i czerwone smugi, były też jeden nieduży żółty sterowiec oraz parę balonów na uwięzi i bez. Jaśniały fajerwerki. Niżej było fioletowo, bo wszędzie fiołkowe dziewczyny sprzedawały fiołkowe pluszowe krowy i rozdawały czapki w takimż kolorze. Tyrolscy górale, w strojach ludowych, wrzucali turystom drewniane nosidła z dzwonami na barki, ale nie wszyscy przyjmowali to chętnie. Za to grzane wino lub zimne piwo lało się w chętne gardła, więc samba grana na puzonach w sercu Tyrolu przez srebrne szwajcarskie nietoperze wydała się zjawiskiem całkiem naturalnym. Bieg zjazdowy w Kitzbuehel: 1. K. Ghedina (Włochy) 2.05,49 min.; 2. D. Cuche (Szwajcaria) 2.05,63; 3. J. Strobl (Austria) 2.05,85; 4. K.A. Aamodt (Norwegia) 2.06,01; 5. H. Knauss (Austria) 2.06,09; 6-7. J.L. Cretier (Francja) i H. Trinkl (Austria) obaj 2.06,21. Klasyfikacja biegu zjazdowego (po 8 zawodach): 1. A. Schifferer (Austria) 531 pkt.; 2. H. Maier (Austria) 419; 3. Ghedina 323; 4. Cretier 312; 5. Cuche 292; 6. S. Eberharter (Austria) 290. Slalom specjalny w Kitzbuehel: 1. Th. Stangassinger (Austria) 1.44,27 min. (51,54 sek.+ 52,73); 2. Th. Sykora (Austria) 1.44,35 (51,60+ 52,75); 3. O.Ch. Furuseth (Norwegia) 1.44,42 (51,77+ 52,65); 4. H.P. Buraas (Norwegia) 1.45,01 (52,10+ 52,91); 5. A. Miklavc (Słowenia) 1.45,13 (53,53+ 51,60); 6. A. Vogl (Niemcy) 1.45,23 (52,93+ 52,30). Klasyfikacja slalomu specjalnego (po 6 zawodach): 1. Stangassinger 383 pkt.; 2. Sykora 340; 3. Buraas 260; 4. K. Kimura (Japonia) 197; 5. F.Ch. Jagge (Norwegia) 189; 6. Furuseth 170. Kombinacja alpejska w Kitzbuehel (sobotni zjazd+ niedzielny slalom): 1. K.A. Aamodt (Norwegia) 3.54,51 min. (2.06,01+ 1.48,50); 2. W. Franz (Austria) 3.57,12 (2.07,67+ 1.49,45); 3. E. Podivinsky (Kanada) 3.58,23 (2.07,36+ 1.50,87). Klasyfikacja PŚ mężczyzn: 1. Maier 1405 pkt.; 2. Schifferer 853; 3. Eberharter 811; 4. Aamodt 630; 5. M. von Gruenigen (Szwajcaria) 555; 6. Knauss 547. KRZYSZTOF RAWA z Kitzbuehel
Włoch Kristian Ghedina zwyciężył w 58. biegu zjazdowym na trasie Streif w Kitzbuehel, został zatem dla Austriaków najlepszym zjazdowcem sezonu. W slalomie specjalnym wygrał tegoroczny lider tej konkurencji Austriak Thomas Stangassinger. W kombinacji alpejskiej najlepszy był Norweg Kjetil-Andre Aamodt i on otrzymał tytuł zwycięzcy 58. zawodów na Hahnenkamm. Wszyscy wymienieni otrzymali nagrody po pół miliona szylingów austriackich, czyli po ok. 138 tys. złotych, a Aamodt nawet trochę więcej.Emocje we współczesnym narciarstwie alpejskim rzadko trwają długo. Wprawdzie elektroniczny pomiar czasu i obraz telewizyjny podnosi atrakcyjność widowiska, ale żadna elektronika nie zmieni faktu, że najlepsi jadą na początku i po dwudziestu minutach wiadomo, kto wygrał.Slalom na trasie Ganzlern to też tradycja, ale już nie taka, jak dzień wcześniej.ogl, Reiter i Voglreiter z jednej strony, Sykora, Kimura i Tomba z drugiej. Tyczka między nartami zakończyła start Włocha. Pierwszy przejazd dał Austriakom nadzieję na jakiś sukces w Kitzbuehel. Dwóch Thomasów: Stangassinger i Sykora wyprzedziło czterech Norwegów przedzielonych dwoma Francuzami.Zwyciężył lider klasyfikacji slalomowej Pucharu Świata przed wiceliderem.Lista nagród jest tak skonstruowana, by wyeksponować to, co jest najważniejsze. Tak więc za zjazd sprinterski było 300 tys. szylingów dla pierwszego. Premie przydzielano do dziesiątego miejsca (10 tys. szylingów). Za dwa główne dania zawodów przydzielono pierwszej dziesiątce od 500 do 10 tys. szylingów. Natomiast w kombinacji dano czeki tylko pierwszym trzem wedle podziału: 500, 250 i 125 tys.
PLUSKWA MILENIJNA Minister Marek Biernacki spędzi sylwestra w MSWiA Państwo podwyższonej gotowości Informatycy nie będą mieć w tym roku sylwestra - tak można podsumować informacje o przygotowaniach do problemu roku 2000, które zebrała "Rzeczpospolita". Nie będą też świętować policjanci, strażacy i wojsko. Służby mundurowe postawiono w stan podwyższonej gotowości. Wszystkie instytucje podkreślają kluczową rolę energetyki. Kogokolwiek spytać - banki, szpitale, firmy telekomunikacyjne - każdy uważa, że będzie dobrze, o ile energetyka nie zawiedzie. Rząd twierdzi, że Polska jest dobrze przygotowana do problemu roku 2000 (PR 2000). Premier Jerzy Buzek nie wyklucza, że "mogą się zdarzyć drobne zakłócenia", ale zapewnia, że "wszystkie zasadnicze systemy", takie jak energetyczny czy bankowy, są dobrze przygotowane. Szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji Marek Biernacki, który koordynuje te przygotowania, ocenia, że jesteśmy gotowi poradzić sobie z problemem związanym ze zmianą daty "w 92 procentach". Na wszelki wypadek spędzi jednak sylwestra w MSWiA. Japonia wita wcześniej Ministerstwa, urzędy wojewódzkie i samorządy organizują w sylwestra dyżury sztabów antykryzysowych. Zapewniają też, że - zgodnie z zarządzeniem premiera - przygotowały plany awaryjne na wypadek problemów ze sprzętem elektronicznym w pierwszych dniach 2000 roku. Informacje o najważniejszych wydarzeniach będzie zbierać Centrum Zarządzania Kryzysowego. - Za przygotowania do PR 2000 odpowiada nie tylko rząd - podkreśla rzecznik MSWiA Marcin Trzciński. - Jesteśmy krajem zdecentralizowanym. Odpowiedzialność ponoszą także samorządy. Resort spraw wewnętrznych przygotował plany na wypadek różnych zagrożeń - w sferze obronności i bezpieczeństwa (np. nieoczekiwany atak rakiet "urwanych z uwięzi", awarie sieci energetycznych i rurociągów), gospodarczej (np. brak możliwości korzystania z kart płatniczych, zakłócenia w pracy giełdy, awarie kas fiskalnych w sklepach) i sferze społecznej (np. panika). - Nie wiemy, co się stanie, bo PR 2000 nikt jeszcze nie przeżył - mówi Marcin Trzciński. - Ale mamy szczęście, bo kilka godzin przed nami Nowy Rok będą witać np. Japonia, Korea czy Tajwan. Będziemy na bieżąco sprawdzać doniesienia z tych krajów. Pojawiają się informacje, że wiele elektrowni nuklearnych w krajach byłego ZSRR nie jest przygotowanych na zagrożenie milenijną pluskwą. Trzciński zapewnia, że rząd i na to jest przygotowany - pracować będą wszystkie placówki badające skażenie radioaktywne. Mundurowe gotowe Służby mundurowe mają w każdego sylwestra więcej pracy niż na co dzień. W tym roku doszło jeszcze zagrożenie PR 2000. W Komendzie Głównej Policji oraz wszystkich komendach wojewódzkich i powiatowych w sylwestra będą działać sztaby kryzysowe. Tak jest co roku, ale tym razem znajdą się w nich dodatkowo specjaliści od łączności i informatyki. Policja zapewniła sobie własne zasilanie i łączność. Podobnie zabezpieczyła się straż pożarna. W połowie grudnia zadecydowano też, że ostatniego dnia roku prawie wszyscy strażacy mają się stawić w swych jednostkach. Do PR 2000 przygotowane jest wojsko. - Służby dyżurne będą stale gotowe do reagowania w sytuacjach kryzysowych. Współdziałamy w tej dziedzinie z NATO - zapewnia rzecznik MON, płk Eugeniusz Mleczak. Do zagrożeń związanych z PR 2000 przygotowują się służby specjalne. Zarówno Wojskowe Służby Informacyjne, jak i UOP przygotowały plany na wypadek awarii w pierwszych dniach stycznia. Specjaliści obu służb będą dyżurować w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia. Sterowanie ręką Większość instytucji zapewnia, że przygotowała i przetestowała plany awaryjne. Ponieważ - jak sądzą - sami zrobili wszystko, za najpoważniejsze zagrożenie uważają przerwy w dostawie energii. W agregaty prądotwórcze wyposażyła swoje obiekty Gazownia Warszawska. Miejskie Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji w Warszawie ma ręczny system sterowania. Jest też duża rezerwa wody. Gorzej, gdy zabraknie prądu na dłuższy czas i przestaną pracować pompy. Takich problemów nie będą mieć wodociągi krakowskie. - Ludzie mogą być spokojni. Produkcja wody nie jest sterowana komputerowo - mówi Wojciech Mamak, główny informatyk krakowskich wodociągów. Producenci energii, czyli elektrownie, zapewniają, że w kraju jest 20-procentowa rezerwa i nie będzie skoków napięcia. Przedstawiciele elektrowni, zapewniając o swojej gotowości, pytają, czy tak samo przygotowani są dostawcy energii. - Wszyscy spędzają sylwestra w firmie - mówi o kierownictwie Polskich Sieci Elektroenergetycznych rzeczniczka PSE Regina Wegnerowska. Kierownictwo PSE zostało włączone w skład specjalnego sztabu, który będzie czuwał nad pracą systemu. Respiratory muszą działać Do zmiany daty starannie przygotowują się szpitale. - Będzie większa obsada lekarska, pielęgniarska, dodatkowe dyżury na niektórych oddziałach - mówi dr Marek Migdał z Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. - Moment zmiany daty przejdziemy na awaryjnym zasilaniu. - Szpitale muszą być zawsze przygotowane na awarie, by nie wysiadły respiratory - dodaje Krzysztof Bik, dyrektor Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi. Skomplikowane struktury zabezpieczające przed problemem milenijnym powołał Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Pełnomocnicy ds. PR 2000 oraz zespoły antykryzysowe działają w centrali i w każdym z 52 oddziałów. Od dzisiaj zespoły będą pełniły całodobowe dyżury. Czy to oznacza, że nie będzie opóźnień w wypłacie rent i emerytur? - Pieniądze na wypłaty z początku stycznia prześlemy poczcie do 29 grudnia - mówi Anna Warchoł, rzeczniczka ZUS. Telekomunikacja Polska ma sztaby kryzysowe w centrali i w terenie. - Zarząd nie jest w to zaangażowany, ale będzie informowany na bieżąco - zapewnia Michał Potocki z Biura Prasowego Telekomunikacji. Pełne bankomaty Polski system bankowy nie obawia się problemu roku 2000 - twierdzi Związek Banków Polskich. Krzysztof Mielnicki, rzecznik NBP mówi, że "w przypadku stanowisk o strategicznym znaczeniu dla NBP zwiększenie dyspozycyjności jest niezbędne". W innych bankach też będą dyżury. - Jest to także związane z zamknięciem finansowym roku. Będą i informatycy, i księgowe - mówi Sebastian Łuczak z Pekao SA. Na wszelki wypadek 31 grudnia banki nie będą obsługiwać klientów. Każdy klient otrzyma historię i saldo swego tegorocznego rachunku, który bank wydrukuje dzień wcześniej. Cały czas czynne będą bankomaty. Rozliczająca transakcje kartami płatniczymi firma PolCard zapewnia, że nie będzie żadnych problemów. Kolej korzysta z 33 źródeł energii i - jak zapewnia - wszystkie będą działać 1 stycznia. Na wszelki wypadek na stacjach przygotowano baterie i agregaty, a do kas trafiły stare bloczki biletowe, na wypadek awarii kas. W rezerwie będą czekać lokomotywy spalinowe. W polskich liniach lotniczych działać będzie sztab kryzysowy pod przewodnictwem prezesa LOT. Na 1 stycznia LOT zaplanował jeden rejs czarterowy. Bernadeta Waszkielewicz, Andrzej Stankiewicz Określeń jest wiele - pluskwa milenijna, problem roku 2000 (PR 2000), Y2K - ale wszystkie oznaczają jedno: o północy z 31 grudnia 1999 na 1 stycznia 2000 wiele setek milionów urządzeń elektronicznych na całym świecie może przestać działać, bo nie będzie w stanie poprawnie odczytać daty. Przez wiele lat programiści kodowali rok w postaci dwóch ostatnich cyfr. Urządzenia wykorzystujące daty mogą zacząć niepoprawnie działać przy przejściu z roku 1999 (zapisanego jako "99") na rok 2000 ("00"). Błędne działania urządzeń cyfrowych wystąpią szczególnie w pierwszych sekundach Nowego Roku - może dojść do katastrof i poważnych awarii. Błędne działanie systemów związane z PR 2000 może objawiać się przez wiele miesięcy.
Premier Jerzy Buzek zapewnia, że jesteśmy gotowi poradzić sobie ze zmianą daty. Ministerstwa, urzędy organizują dyżury sztabów antykryzysowych. Resort spraw wewnętrznych przygotował plany na wypadek różnych zagrożeń. W komendach będą specjaliści od łączności i informatyki. Producenci energii zapewniają, że nie będzie skoków napięcia. szpitale muszą być przygotowane na awarie.W bankach będą dyżury.
REPORTAŻ Kongijskie miasto Kisangani było kiedyś piękne i bogate. Dziś z ratusza pozostała odrapana rudera, a w zrujnowanych rezydencjach kwaterują żołnierze. Jądro ciemności Latem ubiegłego roku setki żołnierzy kongijskich zbuntowały się przeciwko Kabili i chciały zdobyć Kinszasę. Rebelianci zostali rozbici i musieli wycofać się na wschód. Stąd podjęli regularną ofensywę i z pomocą Ugandy, Rwandy oraz Burundi opanowywali kolejne kongijskie miasta. Na zdjęciu: rebelianci przed wyruszeniem do walki z oddziałami wiernymi Kabili. FOT. (C) REUTERS SYLWESTER WALCZAK z Kisangani O ryzyku związanym z podróżą do Kisangani nasłuchaliśmy się wiele. - Jeśli wpadniecie w tarapaty, nie będziemy mogli wam pomóc - powiedziano nam w ambasadzie polskiej w Nairobi. - Wschodnie Kongo jest jak czarna dziura. Nasza ambasada w Kinszasie też wam nie pomoże, bo tereny te opanowali rebelianci. Z pomocą przyszła Alicja Piekarska, młoda Polka pracująca na lotnisku w Entebbe. Dzięki jej kontaktom z załogami samolotów transportowych, odbywających loty z Ugandy do Konga, udało się nam polecieć bez żadnych specjalnych zezwoleń. - Lecicie jako turyści. Nie przyznawajcie się, że jesteście dziennikarzami - zapowiedziała. Pobić czy zastrzelić Drewniane drzwi zamknęły się z łoskotem, odcinając dopływ światła. Przykucnęliśmy pod ścianą, oszołomieni wydarzeniami ostatnich godzin. W celi panował trudny do zniesienia zaduch. "To prawdziwe jądro ciemności - odezwał się Szymon. - Mamy wreszcie to, czego chcieliśmy". W sto lat po Josephie Conradzie byliśmy w Kisangani nad rzeką Kongo. Siedzący obok Anderson oglądał swoje rany, pojękiwał i ocierał łzy. Kilka minut wcześniej nasz kongijski przyjaciel został skatowany przez grupę żołnierzy. Dyrektor aresztu kazał nam patrzeć, jak kilkunastoletni chłopcy z przewieszonymi przez ramię karabinami okładali go grubymi kijami. Gdy zaczął uciekać do celi, biegnący za nim żołnierz odbezpieczył broń, udając, że chce go zastrzelić. Kiedy zaczęli zabierać rzeczy do depozytu, włożyłem diamenty do ust. Myślałem, że przechowam. Ale kiedy pobili Andersona, straciłem zimną krew i połknąłem je. Nie warto ryzykować dla kilku kamyczków. Cela miała 3 na 4 metry. Świeże powietrze wchodziło tylko przez dużą szparę pod drzwiami i dwie umieszczone wysoko szczeliny okienne wielkości małej cegły. Siedzieliśmy na tekturowym kartonie, rozłożonym na połowie powierzchni betonowej podłogi. Oprócz kartonu nie było w celi nic. - Jeśli was wypuszczą, a mnie zostawią, nie wyjdę stąd żywy. Na pewno mnie zabiją. Popatrzcie, co mi zrobili - odezwał się Anderson, pokazując krwawe pręgi na plecach. Jego głos drżał z przerażenia. - Albo wyjdziemy stąd razem, albo wszystkich nas zastrzelą - powiedziałem bez przekonania. W istocie, Andersona mogli bezkarnie zabić w każdej chwili. My mieliśmy większe szanse, chociaż nasi oprawcy najwyraźniej uznali nas za szpiegów. Nie chciało nam się wierzyć, że mogliby się zdecydować na zabicie dwóch Europejczyków i związany z tym rozgłos. Próbowaliśmy ułożyć się do snu, kiedy ktoś zapukał do drzwi celi. - Mówi, że zaraz przyjdą was bić i że w tym areszcie biją ludzi rano i wieczorem - poinformował nas Anderson po wysłuchaniu przybysza. - Pyta, ile możecie im dać, żeby nas wypuścili. - Mamy tylko to, co nam zabrali: 500 dolarów, trochę ugandyjskich szylingów i aparaty fotograficzne. Część pieniędzy musi nam zostać na bilety lotnicze - odpowiedziałem. Mężczyzna zniknął spod drzwi i nie pojawił się więcej. Dźwięk przekręcanego klucza wyrwał nas z odrętwienia. Ktoś otworzył drzwi i kazał nam wyjść na zewnątrz. Przykucnęliśmy pod ścianą, mrugając nie przyzwyczajonymi do światła oczami. - Macie gościa, przywiózł wam kolację - powiedział strażnik. Naszym dobroczyńcą okazał się ksiądz Franciszek Kuchta, polski misjonarz, od 15 lat pracujący w Kisangani. - Jutro będę rozmawiał z przełożonym - zapewnił. - Zrobię wszystko, żeby was jak najszybciej wyciągnąć. Ksiądz Franciszek, którego poznaliśmy pierwszego dnia pobytu w Kisangani, był naszą jedyną nadzieją. Pod koniec wielogodzinnego przesłuchania udało nam się go zawiadomić przez posłańca, że zostaliśmy zatrzymani. Fakt, że ktoś dowiedział się o naszym losie, podniósł nas na duchu. Oznaczało to, że nie znikniemy bez śladu i że będziemy mieli co jeść. W tutejszych aresztach nie dają zatrzymanym jedzenia ani picia. Z samochodów na rowery Transportowy boeing 707 firmy Planet Air, którym przylecieliśmy z Entebbe do Kisangani, wypełniał różnorodny ładunek: od kosmetyków i produktów spożywczych po motocykle i części samochodowe. Od roku całe zaopatrzenie półmilionowego miasta przybywa wyłącznie drogą powietrzną. Nawet benzynę przywozi się samolotami. Nie kursują towarowo-pasażerskie statki z Kinszasy. Drogi przez dżunglę z Ugandy i Rwandy są zniszczone. Ostatnia ciężarówka z leżącej przy granicy z Ugandą Bunii przyjechała dwa lata temu i zajęło jej to trzy miesiące. W mieście półki sklepowe świecą pustkami. Mała puszka sardynek kosztuje półtora dolara, a średniej klasy motocykl - 5 tysięcy. Kontrolowane przez ugandyjską armię lotnisko Bangoka jeszcze kilka lat temu miało bezpośrednie połączenia z Europą. Dziś wieża kontrolna nie działa, a obok pasa startowego rdzewieje wrak porzuconego boeinga 707. Budynki lotniska rozsypują się, a pracujący tam urzędnicy imigracyjni jak hieny rzucają się na obcokrajowców, wyrywając im paszporty i prowadząc szczegółową kontrolę bagażu. Na wiadomość, że jesteśmy turystami i przyjechaliśmy odwiedzić polskich misjonarzy, kręcili z niedowierzaniem głowami, ale wydali za 50 dolarów od osoby ośmiodniowe zezwolenie na wjazd do miasta. Do parafii księdza Franciszka w dzielnicy Choppo dojechaliśmy na rowerach. W Kisangani prawie nie ma taksówek, ale rowerzyści za drobną opłatą dowiozą w każdy punkt miasta. Trzeba usiąść na bagażniku i starać się nie stracić równowagi, gdy kierowca pedałuje przez pełne dołów piaszczyste ulice. Z tego jedynego środka komunikacji korzystają kobiety z siatkami zakupów, żołnierze z przewieszonymi przez plecy kałasznikowami, mężczyźni z teczkami opartymi na kolanach. - Wcześniej było tu dużo samochodów - wspominał ksiądz Franciszek. - Mieliśmy nawet sygnalizację świetlną. Kisangani było pięknym bogatym miastem. Na tutejszych uczelniach wykładało wielu profesorów z zagranicy, w tym kilkunastu Polaków. W pobliskim Yangambi mieścił się wybudowany przez Belgów rolniczy ośrodek badawczy. W tej chwili nic tam nie działa, a setki pięknie położonych willi zarasta dżungla. Słynący niegdyś z wysokiego poziomu Uniwersytet Kisangani wciąż istnieje i wydaje niewiele warte dyplomy. Sprywatyzował się z konieczności. Studenci łożą teraz na utrzymanie swych profesorów, płacąc po 100 dolarów za semestr. Większość budynków w mieście powoli się rozsypuje. Wiele rezydencji w stylu kolonialnym nie nadaje się już do zamieszkania. Pozostałe zajęli żołnierze. Oni też okupują prawie wszystkie działające jeszcze hotele, które poza skrzypiącym łóżkiem w zagrzybionym pokoju nic więcej nie oferują. Z ratusza pozostała odrapana rudera, strasząca wyrwanymi oknami. W pokojach, w których nie zawalił się dotąd sufit i pozostały jakieś biurka, siedzą od czasu do czasu śmiertelnie znudzeni urzędnicy. - Większość urzędników od lat nie dostaje żadnej pensji - opowiadał ksiądz Franciszek. - Żyją z kradzieży i łapówek. Sytuacja załamała się w ostatnich latach panowania dyktatora Mobutu Sese Seko, który przez ponad 30 lat traktował bogaty w surowce kraj jak własny folwark. Dwa lata temu obalił go Laurent Desiré Kabila. Obiecał ludziom raj gospodarczy, który miała zapewnić współpraca z Kubą, Libią i Chinami. Zaczął nawet wypłacać pieniądze urzędnikom państwowym, ale zaraz potem wybuchła kolejna rebelia, powstańcy zajęli połowę kraju, a administracja ponownie została bez pensji. Diamenty za półdarmo Wydawało się nam, że leżące w środku dżungli półmilionowe miasto, prawie całkowicie odcięte od świata, nie ma prawa przetrwać. Tymczasem - choć wiele młodych kobiet sprzedaje się tam za grosze żołnierzom - nikt nie umiera z głodu na ulicach i trudno spotkać żebraka. Zamiast półnagich nędzarzy w łachmanach widzieliśmy czysto ubranych, uprzejmych ludzi. Wielu z nich najwyraźniej stać było na drogie, sprowadzane samolotami towary. Tajemnicę można wyjaśnić jednym słowem: diamenty. Rejon Kisangani to wielkie zagłębie diamentowe. W setkach leżących głęboko w dżungli kopalni półnadzy kongijscy górnicy wypłukują z ziemi miliony małych błyszczących kamyków. Mało kto decyduje się potem na kilkudniową niebezpieczną podróż do Kisangani. Większość sprzedaje swój urobek na miejscu, za pół ceny. Pośrednicy przywożą diamenty do Kisangani, gdzie odsprzedają je kilkunastu licencjonowanym dealerom. Ci ostatni pakują je i wysyłają drogą lotniczą do Antwerpii, światowego centrum handlu nie szlifowanymi diamentami. Dealerzy, Libańczycy, płacą żywą gotówką, która utrzymuje przy życiu gospodarkę miasta. Punkty skupu diamentów to najokazalsze i najlepiej utrzymane budynki w Kisangani. Transakcje odbywają się w klimatyzowanych pokoikach na zapleczu. - Interesy nie idą teraz najlepiej - mówił Abdul, który swą karierę handlarza diamentów rozpoczynał 13 lat temu w Sierra Leone. - Jest wojna, ludzie boją się jeździć do dżungli. Żołnierze na posterunkach żądają od nich pieniędzy. Do miasta trafia mało kamieni, jedna trzecia tego, co w normalnych czasach. Co gorsza, w panującym zamęcie wielu Kongijczyków otworzyło swoje własne nielegalne punkty skupu diamentów. Zgodnie z tutejszymi przepisami skup mogą prowadzić tylko obcokrajowcy, którzy zapłacą 50 tysięcy dolarów rocznie za licencję. Miejscowi handlarze nic nie płacą. Obcokrajowcy z kolei nie mają prawa jeździć do leżących w dżungli kopalń, gdzie diamenty są najtańsze. Ta działalność zarezerwowana jest dla miejscowych. - Biały nie ma szans tam pojechać - tłumaczył Zbigniew Kowal, polski misjonarz pracujący w Kisangani razem z księdzem Franciszkiem. - Jeśli jakimś cudem go przepuszczą, zostanie obrabowany na posterunku. Zarówno Abdul, jak i ksiądz Zbigniew ostrzegali też, by nie próbować wywozić diamentów z Kisangani. - To nielegalne. Z powodu diamentu wartości kilku dolarów możecie mieć poważne kłopoty - stwierdził Abdul. Dla Andersona, który od razu zdobył naszą sympatię, nie było rzeczy niemożliwych. Poszliśmy z nim do ratusza i do jednego z komendantów armii powstańczej, aby załatwić zezwolenie na wyjazd z miasta. - To turyści, chcą pojechać do dżungli i zrobić zdjęcia w ładnych miejscach - tłumaczył zaskoczonym urzędnikom. Odnosiliśmy wrażenie, że nikt w to nie wierzy. - Jestem tu od dwóch lat, nigdy jednak nie widziałem turystów - stwierdził francuski lekarz z jedynej organizacji charytatywnej działającej w Kisangani "Lekarze bez granic". - Jesteście turystami, a ciągle pytacie o sprawy polityczne - zauważył jeden z oficerów. Największa wojna Afryki Niektórzy twierdzą, że to bogactwa naturalne Konga są przyczyną obecnej wojny domowej, że Uganda i Rwanda, państwa popierające powstanie przeciwko prezydentowi Kabili, wywożą z Konga znaczne ilości złota i diamentów. - Nie interesują nas kongijskie bogactwa ani kongijska ziemia - powiedział nam w Kigali Emanuel Gassana, doradca wiceprezydenta Paula Kagame, faktycznego przywódcy Rwandy. - Chodzi o nasze bezpieczeństwo. Przed interwencją w Kongu bandy rebeliantów z plemienia Hutu pustoszyły północno-wschodnie tereny Rwandy. Atakujący z baz w Kongu napastnicy należeli do milicji Interhamwe, odpowiedzialnej za masakrę 800 tysięcy rwandyjskich Tutsi w 1994 roku. W podobny sposób usprawiedliwiają interwencję w Kongu władze Ugandy. - Nie chcemy obalać Kabili, naszym jedynym celem jest bezpieczeństwo zachodniej Ugandy, zagrożone przez rebeliantów przenikających z Konga - powiedział nam w Kampali Paul Nagenda, rzecznik prezydenta Yoweriego Museveniego. Mało kto wierzy w te zapewnienia. Walka z rebelią w górach Ruwnezori nie wymaga obecności żołnierzy ugandyjskich w Kisangani, tysiąc kilometrów na wschód od granicy z Ugandą. Podobnie, jeśli Rwandzie zależy wyłącznie na stworzeniu kordonu sanitarnego przeciw Interhamwe, nie bardzo wiadomo, dlaczego jej żołnierze walczą o zdobycie zagłębia diamentowego Mbuji Mai na południu Konga. Laurent Kabila przed dwoma laty doszedł do władzy w Kongu (wtedy jeszcze Zairze) przy wydatnej pomocy Rwandy i Ugandy. Ich pierwsza interwencja cieszyła się cichym poparciem Waszyngtonu i afrykańskich sąsiadów, zmęczonych skrajnie nieudolnymi rządami Mobutu. Kabila rozczarował jednak swych protektorów. Latem ubiegłego roku popierani przez Rwandę zbuntowani żołnierze kongijscy porwali kilka samolotów transportowych i polecieli do Kinszasy, aby wyrzucić Kabilę. Ten uciekł do swej rodzinnej prowincji Katanga, a w jego obronie wystąpiły wojska Angoli i Zimbabwe. Stojący u wrót stolicy rebelianci zostali rozbici i musieli wycofać się na wschód. Stąd podjęli regularną ofensywę i z pomocą Ugandy, Rwandy oraz Burundi opanowywali kolejne kongijskie miasta. W obronie Kabili walczą tysiące żołnierzy z Angoli, Zimbabwe, Czadu i Namibii. Wojna w Kongu stała się konfliktem na skalę ogólnoafrykańską - pierwszym tego typu w historii Czarnego Kontynentu. Najlepiej było za Mobutu Sytuację komplikuje rozłam wśród antykabilowskich powstańców i rosnąca nieufność między popierającymi ich sojusznikami, Rwandą i Ugandą. W kwietniu tego roku wspierana przez Rwandę frakcja dokonała przewrotu w grupującym powstańców Kongijskim Ruchu na rzecz Demokracji (Congolese Rally for Democracy - CRD). Przewodniczący CRD, profesor historii Wamba dia Wamba, odmówił ustąpienia. Popierany przez Ugandę, przeniósł swą siedzibę z Gomy do Kisangani. Jean-Pierre Ondekane, komendant wojskowy CRD, pozostał w Gomie i poparł nowego szefa organizacji, Emila Ilungę. - Ostatniej nocy wierni Wambie powstańcy wypędzili żołnierzy rwandyjskich z hotelu Congo Palace w centrum miasta - opowiadał ksiądz Franciszek pierwszego dnia naszego pobytu w Kisangani. - Strzelanina trwała kilka godzin. - To ja jestem odpowiedzialny za tę akcję - powiedział nam spotkany tego samego wieczora brodaty oficer, Jodo Mutombo Diedome. - Wkrótce wyrzucimy wszystkich Rwandyjczyków z Konga, nie będą się tu panoszyć - zadeklarował, maszerując opustoszałą po zmroku ulicą w towarzystwie czteroosobowej eskorty. Przez wiele lat żył na wygnaniu w Tanzanii, Mozambiku i Libii. Wrócił przed trzema laty, żeby - jak mówi - "zrobić pierwszą rewolucję". Gdy wyniesiony przez nią do władzy prezydent Kabila poróżnił się ze starymi towarzyszami broni, Mutombo ponownie wrócił do Konga, aby "robić drugą rewolucję". - Zabił mojego dowódcę i musi za to zapłacić - powiedział o Kabili. Na pożegnanie powiedział po polsku: "dzień dobry". Jego matka była kiedyś związana z Józefem Kaczorowskim, Polakiem, który po II wojnie światowej znalazł się w Afryce. Przyrodni brat Mutombo nazywa się Thomas Kaczorowski i jest biznesmenem w Kampali. Wielu mieszkańców Kisangani, podobnie jak Mutombo, czuje nienawiść do żołnierzy rwandyjskich i sprzymierzonych z nimi powstańców. - Nie pójdziemy tamtą ulicą, bo stacjonują tam Rwandyjczycy i żołnierze Ondekane - powiedział Anderson podczas jednego z naszych spacerów. Według niego Rwandyjczycy są odpowiedzialni za gwałty i rabunki. O ile Kabila był witany z sympatią i nadzieją, o tyle ostatnią rebelię ludzie przyjęli z niechęcią, bo zburzyła rodzącą się stabilizację. Linia frontu podzieliła kraj na pół. - Mam drugi dom w Kinszasie, ale nie mogę tam pojechać - skarżył się Anderson. Jego sąsiad, kupiec przewożący rzeką towary do Kisangani, został odcięty w Kinszasie i zbankrutował. Jego żona zaczęła jeździć do dżungli po diamenty, by zarobić na utrzymanie czterech nastoletnich córek. Nie ma jej w domu tygodniami. Dziewczęta radzą sobie same. Co noc barykadują drzwi szafą, stołem i krzesłami, by ochronić się przed szukającymi jedzenia i kobiet żołnierzami. - Najlepiej było za Mobutu - twierdzą z przekonaniem 18-letnia Nadine Andobi-Nadi i jej o rok młodsza siostra Jeanne. Pogląd ten podziela zaskakująco wielu mieszkańców Kisangani. Deportacja Nasze zatrzymanie tłumaczono tym, że nie dopełniliśmy wszystkich formalności imigracyjnych. W rzeczywistości podejrzewano nas o różne rzeczy. Służby imigracyjne w Kisangani podlegają popieranej przez Rwandę frakcji Ondekane. Jej przywódcy od początku śledzili nasze poczynania. W cytowanych podczas przesłuchania raportach agentów opisane były wieczory, gdy piliśmy piwo z komendantami Sergem, Mutombo i innymi członkami frakcji Wamby. Raz żołnierze Ondekane namawiali nas, byśmy pojechali do ich kwatery, ale nie próbowali zatrzymać nas na ulicy, kontrolowanej przez żołnierzy Wamby. Czekali na okazję. Okazja nadarzyła się w dniu naszego planowanego wyjazdu z Kisangani. Samolot odlatywał nie z kontrolowanego przez Ugandyjczyków lotniska Bangoka, lecz z dawnego lotniska wojskowego Simisimi, bastionu Ondekane. Tam Didier Mulegwa, dowódca tzw. policji imigracyjnej, odebrał nam paszporty i zażądał 500 dolarów za "wizę wyjazdową". Zapłaciliśmy 200 dolarów łapówki, ale samolot już odleciał. Zamiast paszportów dostaliśmy obietnicę, że następnego dnia opuścimy miasto. Kiedy jednak przyjechaliśmy rano na lotnisko, zabrano nas na przesłuchanie i osadzono w areszcie. Twarda podłoga, smród i roje komarów sprawiły, że niewiele pospaliśmy tej nocy. Rano ksiądz Franciszek przyniósł nam śniadanie i zapewnił, że dzięki pomocy naszych znajomych z organizacji "Lekarze bez granic" dotarł do dowódcy tutejszej służby bezpieczeństwa, który miał podjąć decyzję o naszym zwolnieniu. Mijały kolejne godziny i ogarniało nas zwątpienie. Kilka dni dłużej w areszcie oznaczało, że nie zdążymy na samolot do Warszawy. Kilka tygodni w takim miejscu wystarczyłoby, żeby dostać pomieszania zmysłów. Wypuścili nas po południu. Anderson mógł wrócić do domu. Paszporty, wraz z nakazami deportacji, dostaliśmy dopiero na lotnisku. Wcześniej musieliśmy podpisać dokument, że nie byliśmy bici i że nikt nie żądał od nas łapówki. Aparaty fotograficzne zostały zatrzymane "do dalszego dochodzenia", rzeczy z depozytu dostaliśmy z powrotem, z wyjątkiem 100 dolarów, które gdzieś zginęły. Odebrano nam noże i filmy do aparatu. Zeszyt z notatkami niepostrzeżenie schowaliśmy z powrotem do plecaka. Z dziesięciu kupionych na pamiątkę diamentów udało się nam odzyskać jeden. Współpraca: Szymon Karpiński Konflikt bez końca Przywódca rebelianckiego Ruchu Wyzwolenia Konga (MLC), Jean-Pierre Bemba, uznał kilka dni temu za nieważne porozumienie o zawieszeniu broni w Demokratycznej Republice Konga, oskarżając siły rządowe o naruszanie rozejmu. Podobne zarzuty wysuwa przeciwko rebeliantom strona rządowa. Nic nie wskazuje na to, żeby wojna domowa w tym kraju miała się szybko skończyć. Porozumienie rozejmowe zostało podpisane 10 lipca przez sześć państw zaangażowanych w konflikt kongijski: rząd w Kinszasie i jego sojuszników z Angoli, Zimbabwe i Namibii oraz władze Ugandy i Rwandy, które wspierają rebeliantów. ONZ zaczęła rozmieszczać swych obserwatorów wojskowych w krajach zaangażowanych w konflikt. Wczoraj rzecznik Kongijskiego Ruchu na rzecz Demokracji (CRD), Kiey Mulumba, oskarżył wojska prezydenta Laurenta Désiré Kabili o dokonanie masakry ludności cywilnej. W czasie operacji bojowych przeprowadzonych przez te wojska w rejonie Bokungu, na północy kraju, zginęło prawdopodobnie 100 cywili. Wiele wiosek miało zostać spalonych. Z kolei władze w Kinszasie podały, że siły rebelianckiej koalicji zaatakowały pozycje wojsk rządowych w pobliżu Kabindy. Podobno atak został odparty, a napastnicy ponieśli dotkliwe straty. S.G., REUTERS, AFP
O ryzyku związanym z podróżą do Kisangani nasłuchaliśmy się wiele. Sytuacja załamała się w ostatnich latach panowania dyktatora Mobutu Sese Seko, który przez ponad 30 lat traktował bogaty w surowce kraj jak własny folwark. Dwa lata temu obalił go Laurent Desiré Kabila. Obiecał ludziom raj gospodarczy, który miała zapewnić współpraca z Kubą, Libią i Chinami. Zaczął nawet wypłacać pieniądze urzędnikom państwowym, ale zaraz potem wybuchła kolejna rebelia, powstańcy zajęli połowę kraju, a administracja ponownie została bez pensji. Niektórzy twierdzą, że to bogactwa naturalne Konga są przyczyną obecnej wojny domowej, że Uganda i Rwanda, państwa popierające powstanie przeciwko prezydentowi Kabili, wywożą z Konga znaczne ilości złota i diamentów. W obronie Kabili walczą tysiące żołnierzy z Angoli, Zimbabwe, Czadu i Namibii. Wojna w Kongu stała się konfliktem na skalę ogólnoafrykańską - pierwszym tego typu w historii Czarnego Kontynentu.
ROZMOWA Ernesto Zedillo, prezydent Meksyku Era demokratycznej normalności Papież w Meksyku Gdy przed kilkoma laty przeprowadzałam wywiad z pana poprzednikiem, Carlosem Salinasem de Gortari, znajdował się on u szczytu sławy, a świat zachwycał się "meksykańskim cudem gospodarczym" i panującą w pana kraju stabilizacją polityczną i społeczną. Co zostało z tej sławy, tego cudu, tej stabilizacji? Salinas ukrywa się za granicą. Meksyk przeżył krach finansowy. W stanach Chiapas, Guerrero, Oaxaca pojawiła się partyzantka.... ERNESTO ZEDILLO: Wprawdzie Meksyk przeżył trudne chwile, ale nie można pomijać milczeniem tego, co osiągnęliśmy w sferze politycznej, gospodarczej i społecznej. Gospodarka ewoluowała w sposób bardzo korzystny dzięki wprowadzeniu w życie - od początku kryzysu z 1995 roku - rygorystycznego programu oszczędnościowego, który narzucił ostrą dyscyplinę pieniężną i podatkową. Osiągnięciom w sferze gospodarczej towarzyszył postęp w innych dziedzinach. Reformy polityczne zagwarantowały bezwzględne poszanowanie pluralizmu i pełne zaufanie do procesów wyborczych. Obecna administracja zainicjowała również reformę wymiaru sprawiedliwości jako punkt wyjścia do umocnienia państwa prawa i zagwarantowania wszystkim Meksykanom równego traktowania. Właściwe funkcjonowanie wymiaru sprawiedliwości jest wszak jednym ze źródeł zaufania obywateli do instytucji publicznych. Proces transformacji ma na celu wzmacnianie autonomii, niezawisłości i profesjonalizmu organów wymiaru sprawiedliwości, a także zwiększanie skuteczności w zapobieganiu przestępstwom i ich ściganiu oraz w zwalczaniu przestępczości zorganizowanej. Po Salinasie odziedziczył pan właśnie nie wyjaśnione zabójstwa polityczne, skorumpowany system sądowniczy, narkobiznes powiązany ze światem polityki... Co pan zrobił, by pozbyć się tej schedy? W tym celu została zapoczątkowana reforma prawa, która zapewnia sądownictwu skuteczne mechanizmy kontrolowania władzy. W ciągu ostatniego roku opracowano też wiele projektów reformy konstytucji, mających na celu zwiększenie skuteczności instytucji, których zadaniem jest wymierzanie sprawiedliwości. Jest to odpowiedź na słuszne żądania społeczeństwa, by obywatelom zagwarantowano bezpieczeństwo, a przestępcy nie byli bezkarni. Cennym i nowatorskim instrumentem prawnym jest ustawa o zwalczaniu przestępczości zorganizowanej, która stworzyła nowe możliwości pociągania do odpowiedzialności kierownictwa organizacji przestępczych. Podjęto też energiczne działania na rzecz likwidacji głównych gangów handlarzy narkotyków i porywaczy, stanowiących poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego z racji destrukcyjnej władzy, jaką posiadają. Pana partia rządzi nieprzerwanie w Meksyku od 70 lat. Przed ostatnimi wyborami wielu komentatorów mówiło, że dla odzyskania przez nią wiarygodności byłoby lepiej, gdyby je przegrała. Tak się jednak nie stało. Czy uważa pan, że mimo to Partia Rewolucyjno-Instytucjonalna nauczyła się demokracji? Chociażby dlatego, że utraciła bezwzględną większość w Kongresie... Nigdzie na świecie przegrana jakiejś partii w wyborach nie jest warunkiem ustanowienia demokracji. Jest nim natomiast bezwzględne poszanowanie decyzji elektoratu. Demokracja zależy jednak nie tylko od rezultatów wyborów, lecz również od danych ludziom możliwości korzystania z lepszych pod każdym względem warunków życia. W wyniku politycznego rozwoju Meksyku powstało społeczeństwo bardziej pluralistyczne, obywatelskie i krytyczne. Znalazło to odzwierciedlenie w wyższej frekwencji i ostrzejszej rywalizacji podczas ubiegłorocznych wyborów lokalnych. Meksyk przeżywa nową erę demokracji. Dowodem tego są wyjątkowo przejrzyste i uczciwe wybory z 1994 roku, w wyniku których zostałem prezydentem. Opozycja uzyskała przestrzeń do prowadzenia działalności politycznej, na przykład w Kongresie - o czym pani wspomniała - czy we władzach stanowych. Powiedział pan, że pańskie pokolenie "będzie pierwszym, któremu uda się połączyć wzrost gospodarczy z pełną demokracją". Odebrano to jako przyznanie, że przed pana prezydenturą nie było w Meksyku demokracji. Demokracja - w Meksyku czy gdzie indziej - to coś, co jest w ciągłej budowie, to proces podlegający stałemu doskonaleniu. Historia naszego kraju w tym stuleciu to historia budowania demokracji. Występowały w niej - oczywiście - niepowodzenia i przeciwności, ale czyniono także kroki, które stopniowo wzmacniały demokrację. Dziś żyjemy na szczęście w warunkach demokratycznej normalności. Procesy wyborcze mają nowe ramy prawne i instytucjonalne, sprawiedliwe dla wszystkich uczestników, jeśli chodzi o dostęp do mediów czy finansowanie kampanii. Mamy też wyraźniejszy podział władz i wolne pod każdym względem środki masowego przekazu. Federalizm stał się faktem, podobnie jak możliwości demokratycznej alternatywy na wszystkich szczeblach władzy. To, co zostało jeszcze do zrobienia, zależy od wszystkich podmiotów życia politycznego, a nie wyłącznie od władzy wykonawczej, jak działo się do niedawna. Przed mniej więcej rokiem opinią publiczną wstrząsnęła wieść o dokonanej z nieopisanym okrucieństwem w stanie Chiapas masakrze Indian. Partii rządzącej zarzucano, że tej zbrodni dokonano z jej błogosławieństwem. Od początku stałem na stanowisku, że na ten zbrodniczy czyn należy odpowiedzieć stanowczym i surowym wymierzeniem winnym kary. Powiedziałem, że ci, którzy uczestniczyli w jego planowaniu i realizacji, powinni poczuć karzącą rękę sprawiedliwości, bez względu na to, z jakich środowisk społecznych, politycznych czy religijnych się wywodzą. Rząd nie pozostał bierny. Śledztwo wzięła w swoje ręce Prokuratura Generalna. Zatrzymano 97 osób, które już są sądzone. Znajduje się wśród nich 11 byłych urzędników państwowych. Ale rozmowy między rządem i partyzantami w Chiapas utknęły w martwym punkcie... Pokojowe rozwiązanie tego konfliktu jest priorytetem rządu w ramach określonych przez "ustawę na rzecz dialogu, pojednania i godnego pokoju w Chiapas". W ciągu ostatniego roku podjęto wiele inicjatyw w celu wznowienia dialogu. Ale nie było na nie odpowiedzi ze strony zapatystów. W czasie ostatniego spotkania parlamentarnej Komisji ds. Porozumienia i Pacyfikacji z Armią Wyzwolenia Narodowego im. Zapaty (EZLN) rząd próbował przekazać im kolejną propozycję. Deputowani powiedzieli, że zapatyści nie okazali najmniejszego zainteresowania wznowieniem pokojowego dialogu. Jeśli chodzi o przeciwdziałanie ubóstwu, w jakim żyją mieszkańcy Chiapas, rząd nie będzie czekał na negocjacje. Opracowaliśmy strategię, która - realizowana we współpracy z władzami stanowymi - ma pomóc w zakończeniu konfliktu oraz pobudzić rozwój gospodarczy i społeczny regionu. Jest on stymulowany dzięki reagowaniu na żądania najbardziej opuszczonych i ubogich wspólnot. W minionym roku przedstawiciele rządu wielokrotnie odwiedzali ten region w celu podtrzymania dialogu z mieszkańcami. Opowiadamy się za bezpośrednim dialogiem z EZLN, zmierzającym do ostatecznego rozwiązania konfliktu, bez zwycięzców ani zwyciężonych, bez warunków wstępnych, za dialogiem, podczas którego dojdzie do jasnej prezentacji stanowisk i ich konfrontacji z myślą o przezwyciężeniu różnic i wspólnym dążeniu do celu, jakim jest osiągnięcie godnego i sprawiedliwego pokoju w Chiapas. Wielokrotnie zapewniałem, że jestem gotów zaspokoić słuszne żądania wszystkich wspólnot indiańskich i zapewnić pełne respektowanie ich praw politycznych, gospodarczych, społecznych i kulturalnych. Jedną z przyczyn rewolty w Chiapas było ubóstwo. Obiecywał pan, że z każdego peso, które wyda rząd, 56 centavos zostanie przeznaczonych na poprawę życia Meksykan... Grupy etniczne z Chiapas są częścią wielokulturowej mozaiki Meksyku. Działania rządu zawsze zmierzały do poprawy poziomu życia wszystkich Meksykan. Wymagało to zapewnienia bezpieczeństwa i stabilności gospodarczej do utrzymania szybkiego, stałego wzrostu, który generowałby nowe miejsca dobrze opłacanej pracy oraz zasoby niezbędne do finansowania wydatków na cele socjalne. Jednocześnie doskonalono zdolności reagowania instytucji dzięki przekazywaniu władzom lokalnym uprawnień, obowiązków i funduszy. Nasza strategia na rzecz rozwoju społecznego jest dwukierunkowa. Po pierwsze polega na zapewnieniu ludności oświaty, ochrony zdrowia, ubezpieczeń społecznych, mieszkań, przygotowania zawodowego oraz miejsc pracy i pełnych świadczeń pracowniczych. To plany średnio- i długoterminowe. Drugi kierunek działań to programy adresowane do Meksykan żyjących w skrajnej nędzy, którym trzeba zapewnić podstawową infrastrukturę i zwiększyć ich dochody przez zasiłki. Na rozwój społeczny przeznaczamy w ramach wydatków publicznych coraz większe środki. W pierwszym półroczu 1998 roku sięgnęły one 148,98 miliardów pesos (1 USD = około 10 pesos przyp. MT-O) i stanowiły 60,7 proc. wydatków federacji. Kryzys finansowy z grudnia 1994 roku ujawnił słabości meksykańskiej gospodarki, ukrywane przez poprzednią ekipę. Czy za pana rządów gospodarka stała się na tyle silna, by stawić czoło skutkom kryzysów azjatyckiego, rosyjskiego, itd.? Uważam, że faktycznie mamy gospodarkę wystarczająco silną, by stawić czoło międzynarodowej niestabilności finansowej. Potwierdziły to ostatnie lata. Już w 1996 roku odnotowaliśmy 5,2-procentowy wzrost gospodarczy, a w 1997 roku uzyskaliśmy najwyższy wskaźnik wzrostu w ciągu ostatnich 16 lat - 7 procent. W roku 1998, mimo spadku PKB o 1 procent z powodu obniżki cen ropy, w ciągu pierwszego półrocza mieliśmy wzrost 5,4 proc. - drugi pod względem wysokości wśród 15 największych gospodarek świata. Od 1995 roku powstało ponad 1,7 miliona nowych miejsc pracy. Zawdzięczamy to w dużym stopniu temu, że jesteśmy teraz mniej zależni od eksportu ropy i mamy lepszy dostęp do rynków zagranicznych dzięki układom o wolnym handlu. Polityka liberalizacji handlu była jednym z kluczowych elementów uzdrawiania gospodarki. Gdyby nasze uzależnienie od eksportu ropy było takie jak w latach 80., to spadek cen tego surowca oznaczałby prawdziwą katastrofę dla całej gospodarki. Na szczęście zdołaliśmy włączyć do eksportu wiele innych branż, czego odzwierciedleniem jest fakt, iż 90 proc. eksportu stanowią obecnie wyroby przemysłowe. Meksyk nie wydaje się przywiązywać wagi do współpracy z Europą Środkową i Wschodnią. Obroty z Polską są bardzo skromne. Czy to się zmieni? Meksyk i Polska mają za sobą 70 lat stosunków dyplomatycznych. W tym czasie doszło do zacieśnienia więzów przyjaźni dzięki kulturze, sztuce, a przede wszystkim kontaktom międzyludzkim. Niedawna wizyta premiera Jerzego Buzka w Meksyku zapoczątkowała nowy etap zrozumienia i współpracy. Jestem przekonany, że zbieżność w negocjacjach obu państw z Unią Europejską, silne więzy przyjaźni i wspólnota interesów mogą przyczynić się do zwielokrotnienia inwestycji i wymiany gospodarczej. Żywotne znaczenie ma niedawno podpisana umowa o unikaniu podwójnego opodatkowania. Oba rządy pracują nad poszerzeniem i aktualizacją ram prawnych współpracy w dziedzinie nauki i techniki oraz nad zacieśnieniem więzów kulturalnych. Jestem przekonany, że wynikiem intensywnej wymiany kulturalnej będzie równie owocna i intensywna współpraca w dziedzinie handlu i inwestycji. rozmawiała: Małgorzata Tryc-Ostrowska
przed kilkoma laty świat zachwycał się "meksykańskim cudem gospodarczym". Co zostało z tej sławy? Meksyk przeżył krach finansowy. pojawiła się partyzantka.... ERNESTO ZEDILLO: Meksyk przeżył trudne chwile, ale nie można pomijać tego, co osiągnęliśmy w sferze politycznej, gospodarczej i społecznej. ostrą dyscyplinę pieniężną i podatkową. poszanowanie pluralizmu i reformę wymiaru sprawiedliwości by obywatelom zagwarantowano bezpieczeństwo, a przestępcy nie byli bezkarni. Pana partia rządzi nieprzerwanie w Meksyku od 70 lat. Partia Rewolucyjno-Instytucjonalna nauczyła się demokracji? warunkiem ustanowienia demokracji Jest bezwzględne poszanowanie decyzji elektoratu. powstało społeczeństwo pluralistyczne, obywatelskie i krytyczne. Demokracja to coś, co jest w ciągłej budowie, proces podlegający stałemu doskonaleniu. opinią publiczną wstrząsnęła wieść o dokonanej z okrucieństwem w stanie Chiapas masakrze Indian. na ten zbrodniczy czyn należy odpowiedzieć stanowczym i surowym wymierzeniem winnym kary. Jedną z przyczyn rewolty w Chiapas było ubóstwo. Działania rządu zawsze zmierzały do poprawy poziomu życia wszystkich Meksykan. zapewnieniu ludności oświaty, ochrony zdrowia, ubezpieczeń społecznych, mieszkań, miejsc pracy.
POLSKA-UE Wkrótce rozmowy o zakupie nieruchomości przez cudzoziemców Ceny istotniejsze niż obawy Unia Europejska nie przyjmie polskiego wniosku o odłożenie swobody zakupu ziemi rolnej przez cudzoziemców 18 lat po przystąpieniu kraju do UE, a terenów pod inwestycje przez 5 lat - powiedzieli nam wczoraj przewodzący obecnie pracom Unii Europejskiej dyplomaci z Finlandii. Ma to nastąpić w czwartek podczas sesji otwierającej negocjacje członkowskie o swobodnym przepływie kapitału. Kraje UE chcą zaapelować do polskiego rządu o podjęcie rozmów na podstawie danych z rynku nieruchomości, a nie uprzedzeń i obaw. Polski rząd uzasadniał prośbę o rekordowo długi okres przejściowy co do zakupu ziemi względami interesu narodowego, obawami społecznymi i różnicą w cenach gruntu w Polsce i UE. Zdaniem rządu, jeśli szybki wzrost gospodarczy w nadchodzących dwóch dekadach utrzyma się, to ceny gruntu w Polsce i krajach UE zrównają się. Bruksela chce wyliczeń Ze stanowiska przygotowywanego przez UE na czwartkowe spotkanie wynika jednak, że argumenty te nie przekonały "piętnastki". Kraje UE proszą rząd o zdefiniowanie, czym jest "interes narodowy" i jak pogodzić "obawy społeczne" z dążeniem kraju do integracji z UE. Najwięcej pytań dotyczy sytuacji na polskim rynku nieruchomości: poziomu cen i ich zmian w ostatnich latach, struktury własności, warunków nabywania nieruchomości, istniejących ograniczeń. Nieoficjalnie wiadomo, że w przeciwieństwie m.in. do Czech rząd nie obliczył, jakie są różnice w cenach nieruchomości w Polsce oraz UE i kiedy mogą się one zrównać. Unia chce także jaśniejszego określenia, jakiego typu własność miałaby zostać objęta okresem przejściowym: czy po przystąpieniu Polski do UE jej mieszkańcy mogliby np. kupić bez ograniczeń kamienicę w Opolu czy nie? Zdaniem dyplomatów Unii, polskie stanowisko negocjacyjne odzwierciedla przede wszystkim priorytety polityczne niektórych ugrupowań rządzących, nie jest natomiast wynikiem analizy sytuacji na rynku. Dokument okazał się także w wielu miejscach nieprecyzyjny. Przede wszystkim jednak "piętnastka" chce sprowadzić rozmowy do analizy cen na rynku nieruchomości w Polsce i UE. Podczas przesłuchań w Parlamencie Europejskim komisarz ds. poszerzenia UE, Guenter Verheugen, powiedział, że niemożliwe jest ustanowienie wieloletniego zakazu nabywania ziemi w Polsce i innych krajach kandydackich przez mieszkańców Unii Europejskiej. Jego zdaniem, byłoby to zasadniczym ograniczeniem swobody przepływu kapitału. - Nie można na tę sprawę patrzeć tylko z punktu widzenia obaw historycznych, których jestem świadom. Doświadczenia z b. NRD wskazują, że swoboda zakupu ziemi zasadniczo stymuluje inwestycje zagraniczne. To zaś jest warunkiem, aby różnica między poziomem życia w Polsce i krajach Unii była coraz mniejsza - powiedział komisarz. Biorąc za punkt wyjścia dane o rynku nieruchomości, Polsce nie zawsze byłoby łatwo usprawiedliwić swoje stanowisko. Ceny niektórych nieruchomości są bowiem porównywalne z zachodnimi. Podaż atrakcyjnych obiektów i terenów jest często ograniczona, m.in. z powodu trudnych warunków finansowania inwestycji, słabej infrastruktury transportowej, problemów z ustaleniem własności. Zdaniem dyplomatów UE, to likwidacja tych ograniczeń - a nie samo otwarcie rynku dla mieszkańców Unii Europejskiej - będzie miała większy wpływ na notowania nieruchomości w naszym kraju. Biura w Polsce drogie Międzynarodowa agencja nieruchomości Jones Lang Wooton podaje, że pod koniec 1998 roku cena zakupu biura o zachodnim standardzie w Warszawie (3086 euro/mkw.) była nieco wyższa niż m.in.: w Brukseli, Hadze, Rotterdamie czy Lyonie. W Madrycie wynosiła ona 4808 euro, w Berlinie 5355, we Frankfurcie 6852, w Paryżu 8167 euro. Rekord bił Londyn: 16 046 euro. W tym czasie za mkw. zakładu przemysłowego trzeba było zapłacić w Warszawie 698 euro, więcej niż m.in.: w Paryżu, Brukseli, Rotterdamie czy Lyonie, choć w Berlinie cena wynosi 794 euro, w Wiedniu - 872, w Londynie zaś - 2172 euro. Koszt wynajmu powierzchni sklepowej w Warszawie (823 euro/rocznie) o prestiżowej lokalizacji także jest porównywalny z dużymi miastami zachodniej Europy. Wysokie ceny takich nieruchomości są także m.in. w Gdańsku, Poznaniu czy Krakowie. W mniejszych miastach Polski ceny są zasadniczo niższe, ale także w UE ceny w małych ośrodkach są często niskie. Jones Lang Wooton zaznacza przy tym, że stawki w ostatnich latach spadają i zapewne będzie tak nadal. Teza o wzroście cen w tym przypadku jest więc trudna do obronienia. W małych miejscowościach taniej Nie zawsze potwierdza się ona także w przypadku nieruchomości na potrzeby mieszkalne. Ceny mieszkań w Polsce w ostatnich kilku latach wszędzie wzrosły, przy czym najbardziej w Warszawie i kilku innych największych miastach (Gdańsk, Kraków, Poznań). W tych ośrodkach ceny mieszkań rosną szybciej niż wskaźnik inflacji, a w mniejszych - tak jak inflacja lub wolniej. Ceny domów w ostatnich dwóch, trzech latach w największych miastach ustabilizowały się, ale przedtem rosły. W małych miejscowościach wykazują tendencję spadkową. Działki budowlane najbardziej podrożały w Warszawie - w biurach handlujących nieruchomościami szacują, że w ciągu ostatnich 4 lat o 100 proc. W innych miastach wzrost cen jest znacznie mniejszy - o 30 do 40 proc. Ceny terenów rekreacyjnych są również mocno zróżnicowane. Przy granicy zachodniej poszły w ostatnich latach w górę (po uwzględnieniu inflacji), w mniejszych - nie zmieniają się realnie, a nawet nominalnie. Tereny rolne podrożały szczególnie w rejonie Warszawy - w ciągu czterech lat o ok. 400 proc., z uwagi na możliwość tzw. odrolnienia, czyli wyłączenia z produkcji. W innych rejonach ceny są raczej stałe i stosunkowo niskie. W tym czasie jednak także w UE ceny nieruchomości nieraz bardzo szybko rosły. Jak podaje Europejska Federacja Hipoteczna (EMF), jeśli uznać poziom cen domów i mieszkań za 100 w 1990 r., to wskaźnik ten w br. wyniósłby w Belgii - 172, w Danii - 147, w Hiszpanii - 137, we Francji - 109, w Irlandii - 207, w Holandii - 196, w Portugalii - 130, w Szwecji - 110, a w Wielkiej Brytanii - 124. Dane te pokazują także, że słabiej rozwinięte kraje UE nie doganiają pod względem cen państw najbogatszych. Warszawa prawie jak zachód Znaczące różnice pozostają między cenami nieruchomości mieszkalnych w Polsce i UE. W Brukseli, gdzie - jak twierdzi międzynarodowa agencja nieruchomości DTZ Debenham Winsinger - ceny są nieco wyższe niż średnia zachodnioeuropejska (choć w Paryżu i Londynie są dużo wyższe), metr kwadratowy nowego mieszkania w dobrej dzielnicy kosztuje 1 tys. - 1,5 tys. euro, a mieszkań używanych 700-1200 euro. Znacznie niższe są jednak ceny w prowincjonalnych miastach Belgii czy we Francji. W Warszawie ceny mieszkań wystawionych do sprzedaży we wrześniu tego roku wahają się od 700 do 1,1 tys. euro za mkw., w Łodzi - 300 do 500 euro za mkw., w Katowicach - 285 do 520 tys. euro za mkw., w Lublinie - od 380 do 480 euro za mkw., w Poznaniu - od 450 do 780 euro za mkw., w Gdańsku - od 400 do 700 euro za mkw., we Wrocławiu od 470 do 700 euro za mkw. Za metr kw. działki pod budowę domu w Brukseli lub okolicach trzeba zapłacić od 240 do 1,5 tys. euro, przy czym w prestiżowej miejscowości Tervuren (porównywalne z podwarszawskim Konstancinem) - 1-1,5 tys. euro. O ile jednak przy kupnie domu za mkw. w Brukseli trzeba płacić ok. 1,2 tys euro, to w małej belgijskiej miejscowości ceny spadają do 300 euro. Za działki budowlane sprzedający żądają obecnie w Warszawie od 23 do 360 euro za mkw., w Katowicach i miejscowościach sąsiednich od 4,8 do 24 euro mkw., w Łodzi od 2,5 do 28 euro za mkw., w Gdańsku od 16 do 130 euro za mkw. Ile za grunty orne Nawet w małej powierzchniowo Belgii bardzo zróżnicowane są ceny gruntów rolnych. W Ardenach zapłaci się nawet mniej, niż 5 tys. euro/ha, w pozostałej części Walonii 7,5-10 tys. euro zaś w znacznie bardziej dynamicznej gospodarczo Flandrii - nawet do 20 tys. W Belgii nie ma jednak miejsca, gdzie w pobliżu nie znajdowałaby się autostrada. W odludnych częściach francuskiej Owernii czy hiszpańskiej Kastylii ha ziemi można kupić nawet za niespełna tysiąc euro. Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa sprzedawała w 1998 r. ziemię rolną w województwach: warszawskim (w przeliczeniu) po 20,5 tys. euro/ha, katowickim po 2,3 tys. euro/ha, krakowskim 2,2 tys. euro/ha, tarnobrzeskim 280 euro/ha, chełmskim 310 euro, krośnieńskim 330 euro/ha. Rolnicy sprzedawali w ubiegłym roku ziemie w województwach: krakowskim po 2,5 tys. euro/ha, słupskim 620 euro za ha, olsztyńskim 570 euro/ha. Jędrzej Bielecki z Brukseli, Anna Sielanko
Unia Europejska nie przyjmie polskiego wniosku o odłożenie swobody zakupu ziemi rolnej przez cudzoziemców 18 lat po przystąpieniu kraju do UE, a terenów pod inwestycje przez 5 lat. Polski rząd uzasadniał prośbę o rekordowo długi okres przejściowy co do zakupu ziemi względami interesu narodowego, obawami społecznymi i różnicą w cenach gruntu w Polsce i UE. Zdaniem dyplomatów Unii polskie stanowisko negocjacyjne odzwierciedla priorytety polityczne niektórych ugrupowań rządzących.
Nieprawdę można wykryć dzięki dokładnemu słuchaniu, w jaki sposób ludzie przedstawiają swoją wersję wydarzeń Kłamcy w pułapce PIOTR KOŚCIELNIAK, ŁUKASZ KANIEWSKI Wystarczy dobrze wsłuchać się w słowa, aby wykryć kłamstwo - twierdzą amerykańscy psychologowie. Nie są do tego potrzebne żadne urządzenia w rodzaju wykrywacza kłamstw - trzeba tylko wiedzieć, czego szukać. Banalna z pozoru metoda okazała się skuteczna aż w dwóch trzecich analizowanych wypadków. Zdaniem amerykańskich naukowców wykryć nieprawdę można dzięki dokładnemu słuchaniu, w jaki sposób ludzie przedstawiają "swoją wersję" wydarzeń. "Osoby, które kłamią, komunikują się w zupełnie odmienny sposób od osób prawdomównych" - powiedział agencji Reuters Matthew Newman z Uniwersytetu Teksasu w Austin. Wyniki prac jego zespołu badawczego zaprezentowane zostały podczas ostatniego kongresu Amerykańskiego Towarzystwa Psychologii Społecznej. Prace amerykańskich specjalistów to kolejny dowód na to, że używane sformułowania czy nawet niektóre słowa mogą zdradzić kłamstwo. Usta prawdy Najważniejszym mechanizmem obserwowanym u kłamców jest dystansowanie się od relacjonowanych wydarzeń. Osoba świadomie mijająca się z prawdą stara się unikać słów "ja" czy "moje" - uważa Matthew Newman. W ten sposób kłamca stawia się w pozycji obserwatora, a nie uczestnika wydarzeń. Drugim znakiem, że coś "brzydko pachnie", jest ograniczenie szczegółów w relacjonowanej historii i zastąpienie ich kilkoma, często powtarzanymi faktami. "Kiedy ktoś kłamie, jest obciążony koniecznością wymyślenia całej historyjki, a to oznacza, że ma dostatecznie dużo do myślenia, aby całość brzmiała przekonująco. Nie ma już siły na to, aby wymyślać szczegóły" - tłumaczy to zachowanie Newman. Ostatnim analizowanym przez amerykańskich badaczy sygnałem oszustwa były negatywne emocje, przebijające przez kłamliwe wypowiedzi. Zdaniem badaczy z Uniwersytetu Teksasu kłamcy czują prawdopodobnie winę z powodu oszustwa. Wina ta przejawia się strachem i złością, którą można odkryć niejako między wierszami. Aby przetestować ten prosty sposób wykrywania kłamstw, naukowcy przeprowadzili eksperyment, w którym wykorzystali zwykłych ludzi - "sędziów" mających ocenić prawdomówność oraz program komputerowy LIWC (Linguistic Inquiry and Word Count), który miał obiektywnie przeanalizować wypowiedzi kłamców, poszukując w nich opisanych wyżej wzorców. "Sędziowie" wychwycili jedynie połowę kłamstw (czyli "na dwoje babka wróżyła"), komputer aż 67 proc. Bella DePaula, psycholog na Uniwersytecie stanu Virginia w USA, przeprowadziła podobne badania kilka lat temu. Po przebadaniu 3000 osób stwierdziła, że kiedy ludzie kłamią, nie podają szczegółów, nazw miejsc ani imion; dają bardzo krótkie odpowiedzi; używają najchętniej czasu przeszłego; używają zdań przeczących (mówią "nie jestem oszustem" zamiast "jestem uczciwy"); starają się patrzeć w oczy; ich głos jest nieznacznie wyższy. "FBI używa podobnego sposobu do badania prawdziwości zeznań" - twierdzi Matthew Newman. Metoda ta jest na tyle wygodna, że umożliwia testowanie wypowiedzi zapisanych na papierze, a nie jedynie podawanych w trakcie badania lub zarejestrowanych za pomocą urządzeń audiowizualnych. Stres oszusta Najbardziej rozpowszechnionym obecnie sposobem testowania prawdomówności jest tzw. wykrywacz kłamstw, czyli poligraf. Jest to urządzenie nie tyle wykrywające kłamstwa, ile monitorujące nieświadome reakcje organizmu na to, co mówi osoba obsługująca urządzenie i to, co odczuwa badany. W przeszłości wykorzystywano znane z licznych filmów poligrafy analogowe - pisakami rysujące krzywe na papierze. Obecnie korzysta się z urządzeń skomputeryzowanych, jednak zasada ich działania pozostała niezmieniona. Poligraf może zwykle mierzyć ciśnienie krwi, puls, częstotliwość oddechów oraz przewodnictwo elektryczne skóry (pocenie się, zazwyczaj na dłoniach lub palcach). Może również rejestrować np. poruszenia rąk i nóg badanego. Wszystkie te parametry mogą zmieniać się w zależności od poziomu stresu badanego. Nieświadome reakcje organizmu mogą zatem zdradzić, kiedy badana osoba czuje dyskomfort z powodu mówienia nieprawdy. Nie mniej istotnym elementem badania niż sam mechanizm są pytania zadawane przez badającego. Ich celem jest na początku "skalibrowanie" urządzenia i przygotowanie do sesji właściwych pytań. Tych jest z reguły ok. kilkunastu, z czego jedynie część dotyczy właściwej sprawy, np. przestępstwa. Dzięki temu można precyzyjnie określić, które reakcje badanej na poligrafie osoby mogą być "podejrzane". Nigdy nie ma bowiem stuprocentowej pewności, czy badany kłamie, czy mówi prawdę - podkreśla mający 18-letnie doświadczenie z poligrafami dr Bob Lee z firmy Axciton Systems, producenta sprzętu do badania "wykrywaczem kłamstw". "Nie ma maszyny potrafiącej wykryć kłamstwo. Urządzenia nie mierzą prawdomówności, a jedynie zmiany ciśnienia krwi czy częstość oddechu, ale te fizjologiczne efekty mogą być powodowane przez rozmaite emocje" - twierdzą działacze American Civil Liberties Union (ACLU), jednej z największych organizacji chroniącej prawa jednostki w USA. Taka opinia nie jest bezzasadna, tym bardziej że od lat znane są sposoby na oszukiwanie "wykrywaczy kłamstw". Niektóre są prymitywne - można ugryźć się w język lub nadepnąć na pinezkę w bucie, aby wywołać reakcję organizmu, czy też posmarować ręce dezodorantem. Inne są bardziej wyrafinowane, jak przyjmowanie odpowiednich leków uspokajających. Coraz bliżej pewności W ostatnich latach pojawiły się jednak nowe metody badania emocji towarzyszących kłamstwu. Obserwacja zmiany barwy głosu czy mocniejszego ukrwienia niektórych części twarzy to tylko niektóre sposoby na kłamców. Kolejnym wykorzystywanym dziś sposobem jest poklatkowa analiza obrazu wideo przedstawiającego osobę podejrzewaną o mijanie się z prawdą. Trwające ułamek sekundy mikroekspresje twarzy mówią więcej o intencjach danej osoby niż badania poligrafem i analiza słów. Nagła i krótkotrwała zmiana wyrazu twarzy zwykle nie jest uświadamiana. W pełni kontrolować mimikę potrafi tylko ok. 10 proc. ludzi. Do badania prawdomówności wykorzystywane jest także badanie rezonansem magnetycznym. Podczas wykonanych w ubiegłym roku eksperymentów neurologowie z Uniwersytetu Pensylwanii zbadali w ten sposób 18 studentów, którzy mieli za zadanie oszukiwać podczas gry w karty. Okazało się, że kłamstwo powoduje zmianę aktywności w obszarach mózgu odpowiedzialnych za koncentrację uwagi, zaprzeczanie i monitorowanie błędów. Była ona wyższa wtedy, gdy studenci kłamali. Zauważono również, że kiedy człowiek kłamie, więcej obszarów mózgu jest aktywnych - zmyślanie jest trudniejsze niż mówienie prawdy. Profesor Stephen Kosslyn z Harvardu twierdzi, że w zależności od rodzaju kłamstwa uaktywniają się rozmaite obszary kory. Na przykład, kiedy ktoś kłamiąc improwizuje - nie opowiada wcześniej przygotowanej bajki - uaktywnia się tylna część mózgu, odpowiedzialna za wizualizację. Lawrence Farwell, neurofizjolog, skonstruował urządzenia do wykrywania "odcisków mózgu". Nazwa powstała przez analogię z odciskami palców, ale zasada jest trochę inna - to nie mózg odciska się na przedmiocie, ale przedmiot pozostawia niezatarty ślad w mózgu. Urządzenie Farwella wykrywa obecność specyficznej fali mózgowej zwanej P300, która uaktywnia się, gdy badany widzi przedmiot mu znajomy. Pokazując podejrzanemu narzędzie zbrodni, zdecydować można, czy brał udział w morderstwie. Bardzo owocne okazują się też badania nad ciałem migdałowatym. Jest to część tzw. układu limbicznego (odpowiedzialnego za emocje), która odpowiada za strach i złość. Mierząc dopływ krwi do tego miejsca, wykryć można strach towarzyszący kłamstwu. Sprawdzić też można np. negatywne nastawienie badanego do pokazywanego mu przedmiotu. W USA przez obserwację aktywności ciała migdałowatego próbuje się na przykład wykrywać uprzedzenia rasowe, do których badani świadomie i szczerze nie przyznają się. - Podręczny poligraf Już w 1997 roku izraelska firma Mahk-Shevet opracowała program komputerowy, dzięki któremu można sprawdzić prawdomówność rozmówcy. Określany nazwą Truster, był pierwszym ogólnie dostępnym sposobem analizy cech głosu. Początkowo pomysł badania cech głosu był opracowywany dla wojska i policji, która potrzebowała narzędzia pozwalającego wstępnie analizować intencje telefonicznych rozmówców. Później okazało się, że programem zainteresowani są biznesmeni. "Często dzwonię do różnych firm, które starają się przekonać mnie, że mają najlepsze produkty w najlepszych cenach. Lubię wiedzieć, czy mówią prawdę" twierdzi Tamir Segal, prezes Mahk-Shevet. Najdroższa wersja Trustera, przeznaczona dla przedsiębiorstw, kosztowała ok. 2,5 tys. dolarów. Przetestowano ją na politykach wypowiadających się przed kamerami telewizji. Oświadczenie izraelskiego premiera Benjamina Netanjahu o przyjęciu pełnej odpowiedzialności za zamach na palestyńskiego lidera zostało określony przez komputer jako "przesadne". Zapewnienie o wdrożeniu pełnego śledztwa policji w tej sprawie było, zdaniem komputerowego programu, zwykłym kłamstwem. Oprogramowanie wykorzystano w przenośnym urządzeniu zwanym Handy Truster południowokoreańskiej firmy 911 Computer Co. Handy Truster trafił na rynek półtora roku temu, kosztuje ok. 50 dolarów. Konstruktorzy urządzenia twierdzą, że niełatwo je oszukać. Kiedy człowiek kłamie, do jego strun głosowych dopływa mniej krwi, co wpływa na zmianę barwy głosu. Nie sposób tego kontrolować. Trzeba tylko zarejestrować próbkę głosu osoby badanej, kiedy mówi prawdę. Na podstawie odstępstw od tej próbnej barwy głosu Handy Truster wykrywa kłamstwo z dokładnością ok. 82 proc. Reporterzy "Time'a" przetestowali wynalazek podczas ostatnich wyborów prezydenckich. Wyniki były następujące: podczas trzech debat Al Gore skłamał 23 razy, George Bush - 57. Prof. dr hab. Tadeusz Tomaszewski, dziekan Wydziału Prawa i Administracji UW Termin "wykrywacz kłamstw" jest niewłaściwy, choć bardzo często stosowany. Właściwą nazwą, międzynarodową, jest poligraf, lub spotykana niekiedy w Polsce - wariograf. Poligraf nie wykrywa kłamstw, a jedynie mierzy reakcję organizmu. Tak, jak termometr mierzy temperaturę, tak poligraf mierzy reakcję na bodźce - tymi bodźcami są pytania - istotne dla sprawy. Nie można zatem powiedzieć z całkowitą pewnością, czy dana osoba kłamie. Trafność badań określana jest różnie, w zależności od tego, czy mówią o nim zwolennicy, czy przeciwnicy. Z reguły jest to między 75 a 95 proc. Dziś wykorzystuje się poligraf raczej do określenia, czy dana osoba ma wiedzę o czynie, o przestępstwie. Pozwala też na szybkie eliminowanie podejrzanych. Wiadomo, że są firmy, które prowadzą badania poligrafem np. na pracownikach. Nie ma zakazu wykorzystywania takich urządzeń na użytek niedowodowy. Policja czy UOP stosują je do celów operacyjnych. Odrębną kwestią jest jednak zastosowanie takiego urządzenia w procesie karnym. W sądzie - po zmianie kodeksu - urządzeń wykrywających reakcje emocjonalne (bo nie mówi się wprost o poligrafie) nie można używać w związku z przesłuchaniem. Przepisy pozwalają jednak na wykorzystanie takiego badania jako ekspertyzy. Wszystko wskazuje na to, że do sądów wraca ostrożne stosowanie poligrafu.
Wystarczy dobrze wsłuchać się w słowa, aby wykryć kłamstwo - twierdzą amerykańscy psychologowie. Nie są do tego potrzebne urządzenia w rodzaju wykrywacza kłamstw. Wyniki prac zespołu badawczego zaprezentowane zostały podczas ostatniego kongresu Amerykańskiego Towarzystwa Psychologii Społecznej. Najważniejszym mechanizmem obserwowanym u kłamców jest dystansowanie się od relacjonowanych wydarzeń. Drugim znakiem jest ograniczenie szczegółów w relacjonowanej historii i zastąpienie ich kilkoma, często powtarzanymi faktami. Ostatnim sygnałem oszustwa były negatywne emocje, przebijające przez kłamliwe wypowiedzi.
Cnota politycznego umiarkowania RYS. ROBERT DĄBROWSKI PIOTR WINCZOREK "Umiarkowanie ludzi szczęśliwych płynie ze spokoju, jakim pomyślność ich darzy" (La Rochefoucauld) Wedle reprezentatywnych badań CBOS, których wyniki ogłosiła "Gazeta Wyborcza" z 17 - 18 stycznia br., opinia obywateli o rzetelności i uczciwości w pracy ludzi związanych z wykonywaniem w państwie funkcji władczych jest mało pochlebna. Jedynie 8 proc. mieszkańców naszego kraju uznaje za uczciwych i rzetelnych polityków, 12 proc. - urzędników gminnych, 13 proc. - posłów, 17 proc. - wysokich urzędników państwowych. Uzyskane przez nich wyniki wydają się szczególnie mierne, gdy porówna się je z ocenami, jakie otrzymali naukowcy (55 proc.), pielęgniarki (51 proc.) czy nauczyciele (41 proc.). Jakkolwiek oceny te kształtują się prawdopodobnie pod wpływem upraszczających rzeczywistość stereotypów, to jednak muszą nastrajać pesymistycznie. Słabe stopnie, jakie otrzymują dziś w Polsce ludzie władzy, nie są czymś zaskakującym, gdy uwzględni się, że w świecie demokratycznym oceny wystawiane zawodowym politykom nie są na ogół zbyt wygórowane. Wynika to między innymi stąd, iż tylko w demokracji można wyrobić sobie i, co najważniejsze, publicznie ujawnić, opinię o dokonaniach i właściwościach ludzi piastujących stanowiska urzędowe. Ich działania i zaniechania są bowiem jawne i bywają przedmiotem otwartej debaty, ich cnoty i wady są wystawiane na pokaz, a przez to stają się obywatelom powszechnie znane. W systemach autokratycznych wszystko to jest skryte, co niekiedy prowadzi do sytuacji, gdy obywatele cenią sobie tyrana, ponieważ naiwnie i nieświadomie przypisują mu zalety, których on nie ma. Mając na względzie te dosyć banalne i niejednokrotnie przypominane prawdy, nie można jednak powiedzieć, że ich znajomość oddala niepokój, jaki wzbudzać muszą niskie oceny uczciwości i rzetelności naszych polityków, posłów i urzędników. Są one wyrazem braku zaufania nie tylko do ludzi pełniących te funkcje, lecz i (choć być może w mniejszym już stopniu) do instytucji, w których funkcje te są sprawowane. Stąd podejrzenia o brak uczciwości i nierzetelność przenoszone są z polityków, posłów czy urzędników na państwo, jego urządzenia ustrojowe i obowiązujące w nim prawo. W rezultacie na usprawiedliwienie w oczach wielu obywateli zasługuje unikanie ciężarów, jakie na nich nakłada prawo, omijanie zakazów i nakazów które ono ustanawia, a nawet powstrzymywanie się od korzystania z uprawnień obywatelskich, które są przez nie potwierdzane. Słaba frekwencja wyborcza, choćby w ostatnich polskich wyborach parlamentarnych, może być tego przykładem. Są to wszystko objawy osłabienia więzi obywateli z państwem. Osłabienie takie nie może wyjść na dobre ani obywatelom, ani państwu. Gdy zapytamy o przyczyny rysującego się stanu rzeczy, odpowiedzi będzie wiele, a większość ma charakter hipotetyczny. Wśród nich jedna wydaje mi się szczególnie prawdopodobna. Politycy przyczyniają się do erozji swego osobistego prestiżu i osłabiają zaufanie obywateli do państwa po części na skutek własnych poczynań. Wielu z tych poczynań można by bez trudu uniknąć, gdyby w świecie ludzi władzy silniej ugruntowana była cnota politycznego umiarkowania. Polityk czy ugrupowanie polityczne pozbawione instynktu władzy to twory sprzeczne z naturą. Ważne jest jednak nie tylko ku jakim celom, poza samym sprawowaniem władzy, jest ów instynkt skierowany, ale aby były to granice wyznaczone umiarkowaniem w korzystaniu z wolności, jaką daje prawo. Jak bowiem pisał przed 250 laty Karol Monteskiusz; "w państwie, to znaczy w społeczności, w której są prawa, wolność może polegać jedynie na tym, aby móc czynić to, czego powinno się chcieć." Byłoby grubą przesadą i niesprawiedliwością twierdzić, że politycy polscy doby współczesnej, to istoty nie znające żadnego umiarkowania w życiu publicznym. Niemniej jedno ze zjawisk naszego życia politycznego przeczy tej optymistycznej hipotezie. Jest nim nadmierne, zdaniem wielu, wykorzystywanie zwycięstw wyborczych dla opanowywania istotnych stanowisk publicznych. Zjawisko to określane jako "pazerność na urzędy" było już niejednokrotnie opisywane i krytykowane. Na wyrazy ostrej nagany narazili się politycy rządzący Polską w okresie poprzedzającym wybory z września 1997 r., gdy pospiesznie obsadzali swoimi ludźmi liczne posady w administracji różnych pionów i szczebli oraz w instytucjach gospodarczych. Niektórzy obserwatorzy wyrażali wówczas nadzieję, że brak uznania ze strony opinii publicznej dla tego typu postępowania będzie przestrogą dla przyszłych ekip kierowniczych. Sądzili, że zawołanie "zwycięscy biorą wszystko" nie zyska już zwolenników. Niestety tak się nie stało. Jak na razie nie sprawdziły się też nadzieje, że ustanowienie instytucji służby cywilnej zapobiegnie nadmiernej polityzacji państwa i jego aparatu administracyjnego. Przypuszczam, że negatywne opinie dotyczące zarówno niedawnej przeszłości, jak i dnia dzisiejszego wzbudzą zastrzeżenia. Ci z przeszłości powiedzą pewno, że za ich czasów było jednak znacznie lepiej i że to dopiero obecnie dzieje się naprawdę źle. Ci z teraźniejszości znajdą zaś argumenty, iż właśnie ich działania przywracają normalność naruszoną przez poprzedników. Taka jest jednak właściwość erystyki politycznej. Polityk, który twierdzi, iż to nie on ma rację, nie on czyni dobro, nie on unika zła, lecz jego przeciwnik, to zjawisko w przyrodzie nie znane. Dotychczasowe doświadczenie polskie, zebrane po 1989 roku, świadczy jednak, że społeczeństwo nasze nie lubi gwałtownych sporów i waśni. Ceni natomiast umiarkowanie, wspaniałomyślność, zgodę, porozumienie i współpracę. Politycy, którzy to w odpowiednim czasie pojęli, odnaleźli się w wyborach na ogół lepiej, niż ci, którzy uwierzyli w perswazyjną siłę agresji. Do kategorii politycznego nieumiarkowania należy pragnienie przejęcia przez siły zwycięskie wszystkich dostępnych prawnie stanowisk w państwie. Wprawdzie za realizacją takiego zamiaru przemawia szereg ważnych argumentów, jak choćby konieczność zapewnienia jednolitości politycznej i ideologicznej w kierowaniu wspólnotą państwową oraz zagwarantowania, iż ważne stanowiska znajdą się w rękach ludzi lojalnych wobec aktualnej ekipy przywódczej, lecz ludzi zdolnych do zajmowania stanowisk w państwie znaleźć można także w różnych obozach politycznych. Szkoda, aby talenty, których nigdy nie za wiele marnowały się tylko dlatego, że nie są to "nasze" talenty. Wystarczy, aby w rękach zwycięskich ugrupowań znalazły się stanowiska kluczowe, takie jak ministerialne; obsada urzędu prezesa jakiejś rządowej agencji gospodarczej, nie musi być już dokonywana w podobny sposób. Szkody, jakie wywołuje nadmierne dążenie do swego mają charakter głównie psychologiczny. Wywołują bowiem w znacznej części opinii publicznej przeświadczenie, że chodzi tu raczej o "zawłaszczenie państwa" niż o jego rzeczywiste dobro. Na długą metę obraca się to przeciw tym, którzy choć mają polityczne - wynikające z wygrania wyborów - i konstytucyjne prawo do wzięcia państwa w swoje ręce, nie uważają za konieczne wykazać się tu koniecznym umiarkowaniem. Gdy przychodzi chwila wyborczego rozliczenia i wypada ono na niekorzyść dotychczas rządzących, są oni podobnie potraktowani przez nowych zwycięzców. A później koło rusza - da capo! Choć skuteczność rozstrzygnięć prawnych jest w takich wypadkach ograniczona, należałoby, być może, ustanowić pewne mechanizmy, które powstrzymałyby, lub choćby spowolniły obroty tego koła. Przykładem takich rozwiązań na gruncie parlamentarnym są postanowienia obowiązującego regulaminu Zgromadzenia Państwowego Republiki Słowenii. Jest to akt wyjątkowo kurtuazyjny wobec opozycji. Przewiduje on na przykład, że w części debaty poświęconej pytaniom poselskim trzy pierwsze pytania zadają rządowi i jego członkom politycy opozycji, skład organów roboczych Zgromadzenia (tj. komitetów i komisji) oraz rozdział w nich stanowisk kierowniczych ustala się z uwzględnieniem liczebności klubów poselskich, a nawet proporcjonalnie do liczby posłów koalicji rządzącej i opozycji, funkcje kierownicze w organach roboczych, które sprawują nadzór nad służbami bezpieczeństwa, informacyjnymi, wywiadu oraz nad budżetem państwa i finansami publicznymi przypadają, z mocy samego prawa, przedstawicielom klubów opozycyjnych. Może zatem nie trzeba się uczyć od razu od diabła, skoro wystarczy od przyjaciela.
opinia obywateli o rzetelności i uczciwości w pracy ludzi związanych z wykonywaniem w państwie funkcji władczych jest mało pochlebna. Jedynie 8 proc. mieszkańców naszego kraju uznaje za uczciwych i rzetelnych polityków, 12 proc. - urzędników gminnych, 13 proc. - posłów, 17 proc. - wysokich urzędników państwowych. niskie oceny Są wyrazem braku zaufania nie tylko do ludzi pełniących te funkcje, lecz i do instytucji, w których funkcje te są sprawowane. Stąd podejrzenia o brak uczciwości i nierzetelność przenoszone są z polityków, posłów czy urzędników na państwo, jego urządzenia ustrojowe i obowiązujące w nim prawo. Są to wszystko objawy osłabienia więzi obywateli z państwem. Osłabienie takie nie może wyjść na dobre ani obywatelom, ani państwu.
UKRAINA Ludzie mają radziecką mentalność. Nie rozumieją, co to własność. Nie są gospodarzami. Na Ukrainie, tak jak w większości byłego ZSRR, nie ma ani klasy właścicieli, ani pracowników. Niewolnicy lęku PIOTR KOŚCIŃSKI z Kijowa Badania naukowe wykazują, że na Ukrainie bogaci stanowią 6 - 8 proc. społeczeństwa, klasa średnia 2 proc., a reszta to biedni. Ogromnej większości tego postkomunistycznego społeczeństwa żyje się źle. Przedsiębiorstwa nie pracują m.in. dlatego, że nie zależy na tym ich szefom, a dostający marne pieniądze ludzie nie mogą, a przeważnie nie potrafią, czy nawet nie chcą sami zmienić swej sytuacji. Malejący zapas nadziei Ze stacji metra "Uniwersytet" w Kijowie wylewa się na bulwar Szewczenki tłum ludzi. Większość z nich kieruje się w stronę przejścia podziemnego prowadzącego ku poprzecznej ulicy Pirogowa i dalej, ku pełnej sklepów ulicy Chmielnickiego. Przejście pod bulwarem Szewczenki nie wyróżnia się niczym szczególnym. Przypomina wszystkie inne takie miejsca w Kijowie - pełne ludzi usiłujących coś sprzedać, by zarobić choćby kilka kopiejek. Kobiety trzymające w rękach paczki papierosów to zapewne pracownice państwowych przedsiębiorstw pracujących zaledwie dzień czy dwa w tygodniu. A może nauczycielki, które dostają pensje z wielomiesięcznym opóźnieniem? Zadłużenie państwa wobec sfery budżetowej sięga 15 milionów hrywien. Staruszki wieczorem sprzedające bułki to po prostu emerytki nie mogące wyżyć z czterdziestu kilku hrywien (ok. 80 złotych) miesięcznie. Ludzie handlujący towarami wyłożonymi na ziemi - od skarpetek po garnki - też pewnie gdzieś są zatrudnieni, ale faktycznie nie mają zajęcia i próbują dorobić do marnych pensji. Nie każdy, kto zarabia sto czy sto kilkadziesiąt hrywien miesięcznie albo otrzymuje jeszcze niższą emeryturę, potrafi dorobić sobie choćby w taki prosty sposób - drobnym handlem. Większość społeczeństwa nie jest w stanie podjąć bardziej radykalnych decyzji zawodowych, na przykład o zmianie pracy czy nawet zawodu, o założeniu własnego biznesu. Nie sprzyja temu zresztą sytuacja gospodarcza i prawna na Ukrainie. Ludzie więc po prostu czekają, aż będzie lepiej. Mieszkańcy Kijowa, a właściwie niemal całej Ukrainy (niemal - bo na zachodzie kraju jest jednak trochę inaczej, tam komunizm panował krócej), stanowią laboratoryjny wręcz model społeczeństwa postradzieckiego. Żyje się tu ciężko, ale też nigdy nie żyło się łatwo. Urlop na własny rachunek Luba pracuje w fabryce obuwia. Słowo "pracuje" jest grubo przesadzone - w grudniu wzywano ją do fabryki kilka dni, za które otrzymała czterdzieści hrywien (niecałych 80 złotych), a w pozostałe miała "urlop na własny rachunek". Luba jest rozwiedziona, ma syna. Były mąż pracuje (znów słowo "pracuje" jest tu nie całkiem właściwe) na jednej z kijowskich uczelni. Od września nie dostaje jednak pensji, więc Luba nie otrzymuje alimentów. Na Ukrainie nie ma funduszu alimentacyjnego. Można się procesować, ale to bez sensu - eks-mąż nie będzie miał z czego zapłacić nawet, jeśli sąd mu to nakaże. - Na szczęście mam rodziców na wsi, mieszkają w obwodzie połtawskim - mówi. - Mają malutką działkę przyzagrodową. Mama piecze kilkadziesiąt bułeczek drożdżowych dziennie, a tata dostarcza je do szkoły. W ten sposób dorabiają trochę do emerytury. Dają mi, co mogą - a to worek kartofli, a to jakieś jarzyny czy przetwory, czasem nawet królika. Ale z tego i tak trudno byłoby wyżyć. Luba ma więc wraz ze znajomą stragan na Bazarze Wołodymirskim, jednym z większych i lepszych w Kijowie. Handluje butami - obuwie zna zresztą dobrze ze swojej fabryki! - tyle że nie kijowskimi, a importowanymi, z Polski czy skądkolwiek, ważne, że w niezłym gatunku i nawet nie tak szalenie drogimi. - Za miejsce na bazarze płacę dwieście dolarów - mówi. - I udaje się jakoś zarobić, choć od czasu do czasu wpadają reketerzy i żądają pieniędzy... A znajoma Luby, współwłaścicielka straganu, wraz z mężem nieustannie wędruje. Jest zatrudniona w jednym z instytutów naukowych, ale tak naprawdę zostawia w nim jedynie swoją "książkę pracy". Ten cenny dokument będzie w przyszłości podstawą do otrzymania emerytury, jakąś posadę trzeba więc mieć. Wykreślona z listy żywych Ma lat czterdzieści siedem, mieszka na wschodnim, lewym brzegu Dniepru - w Darnicy. W pobliżu złotawego gmachu, mieszczącego dom towarowy "Ditiaczy Swit" ("Świat Dziecka"), oraz sporego bazaru, na którym handluje się najrozmaitszymi towarami dla dzieci, znajduje się długi, półkolisty budynek mieszkalny. To właśnie dom Swietłany - żyje w nim wraz z kilkunastoletnim synem i rodzicami. - Od czterech lat jest ciężko - mówi i wylicza: ja zarabiam około stu pięćdziesięciu hrywien miesięcznie (ok. 300 zł). Ojciec, który pracował przy likwidacji awarii w Czarnobylu, ma stosunkowo wysoką emeryturę - 100 hrywien (ok. 200 zł). Matka dostaje przeciętną emeryturę, około 50 hrywien (ok. 100 zł). Razem mamy trzysta hrywien na miesiąc. To mało. Tak, to mało. W Kijowie jest drogo, ceny zarówno żywności, jak i ubrań są częstokroć dwukrotnie wyższe od tych w Polsce. - Odzieży nie kupuję wcale, chyba że dla syna, który przecież rośnie - mówi Swietłana. - Oszczędzamy też na jedzeniu. Zakupy robimy na bazarze - tutaj, w Darnicy, jest taniej niż w centrum. Mięso jadamy bardzo rzadko, na co dzień na talerzu są ziemniaki i kasza. A do chleba - biały ser. Swietłana nie szuka pomocy w organizacjach charytatywnych. - Są ludzie, którym powodzi się gorzej niż nam. Na przykład w ogóle nie mają pracy - tłumaczy. - My jeszcze nie mamy tak źle. Nie szuka lepszej pracy. Jest architektem, jak sądzi - niezłym, ale te firmy, które płacą więcej niż wynosząca 150 hrywien miesięcznie średnia, są po prostu niepewne. Dziś są, jutro ich nie ma - a trzeba już myśleć o starości. Dotrwać do emerytury, choćby tej śmiesznie niskiej, niecałych pięćdziesiąt hrywien miesięcznie. Zresztą, kto przyjmie do pracy kobietę pod pięćdziesiątkę... Trzeba mieć najwyżej trzydzieści pięć lat - starszych nie przyjmują. - Jestem wykreślona z listy żywych - śmieje się. Ale Swietłana też dorabia: co kilka dni robi zakupy parze cudzoziemców. Tych kilkadziesiąt hrywien, które dostaje, wystarcza akurat na opłacenie zajęć dodatkowych syna, który ma zdawać na studia. Znaczki i bułki Kawałek drogi od Darnicy, w Rejonie (dzielnicy) Charkowskim mieszka Mykoła. Niewysoki, szczupły, od ładnych paru lat na emeryturze. W przeszłości był wojskowym, doszedł do rangi podpułkownika Armii Radzieckiej. Teraz dostaje niecałych pięćdziesiąt hrywien emerytury. Tyle samo otrzymuje jego żona, a dwa razy tyle córka, która straciła dobrą pracę i musi się zadowolić mizerną połówką etatu. - Emerytura moja i żony wystarcza akurat na opłacenie czynszu - uśmiecha się Mykoła. - Wyżyć z tego nie sposób. Mykoła siada więc wieczorami nad swoim bezcennym, jak się okazuje, skarbem: klaserami. Delikatnie wyciąga z nich znaczki, które latami zbierał, dokupował i wymieniał. Zastanawia się, które z nich zabierze na cotygodniowe spotkanie filatelistów w pobliskim klubie. Na szczęście jego kolekcja jest duża i nie zniknie prędko. Mykoła stara się nie pozbywać swych najcenniejszych znaczków - niech zostaną na "czarną godzinę". Gdy uda się coś sprzedać, idzie z żoną na bazar. Długo chodzą, szukają tańszego sera, ziemniaków... Uważnie sprawdzają to, co kupują - na bazarze strasznie oszukują na wadze. Niedaleko Mykoły, na sąsiedniej klatce schodowej, mieszka Ołena. - Mam za sobą trzydzieści parę lat pracy, ordery i odznaczenia, medale - wylicza z dumą. - Ale na co te lata, na co te dyplomy... Dziś dostaję czterdzieści trzy hrywny miesięcznie. Trzydzieści sześć hrywien (ok. 80 złotych) wystarczyłoby na opłacenie mieszkania i kawałek chleba dziennie, ale pani Ołena od dawna już nie płaci czynszu i za elektryczność, co najwyżej rachunek telefoniczny. - Bo inaczej odłączą telefon - wyjaśnia. Na szczęście Ołena ma córkę, która jej pomaga, choć też zarabia mało. Ołena musi więc dorabiać sama. Raniutko idzie do sklepu i kupuje bułki - "batony" i proste, inne niż w Polsce, "rogale". Po południu, przed piątą, krąży wokół najbliższej stacji metra. Ludziom spieszącym z pracy nie zawsze chce się iść do sklepu, gdzie zresztą pewnie i tak nie ma już bułek, tylko został chleb "ukraiński". Zapłacą tych kilka kopiejek więcej i kupią batona od staruszki. Postradzieckie społeczeństwo Opisani wyżej ludzie wbrew pozorom wcale nie mają tak źle - są tacy, którym wiedzie się znacznie gorzej. Czy tak musi być? Czy ludzie na Ukrainie nie mogliby zarabiać lepiej? Lepiej żyć? Czy mogą sami próbować poprawić swój los? Emeryci raczej nie, bo przecież płaci im państwo, a państwo nie ma pieniędzy. Obliczone na pozyskanie wyborców działania komunistów, próbujących doprowadzić do podwyższenia emerytur, nie mają pokrycia w budżecie - nie ma pieniędzy na podwyżki. Ludzie młodsi, w "wieku produkcyjnym", pewnie tak. Są przecież tacy, którym się powiodło. Iwan Siergiejew jest szefem prywatnej firmy poligraficznej, mającej swą siedzibę w Rejonie Pieczerskim Kijowa. Sam zalicza się do klasy średniej, która według najnowszych badań jest bardzo mała - stanowi ok. 2 proc. społeczeństwa. Widoczni są głównie ludzie bogaci (6 - 8 proc.), ich mercedesy i bmw, ich eleganckie stroje - oraz biedni (cała reszta). - Ludzie mają radziecką mentalność - twierdzi Siergiejew. - Nie rozumieją, co to własność. Nie są gospodarzami. Dominuje sposób myślenia lumpów. Na Ukrainie, tak jak w większości byłego ZSRR, nie ma ani klasy właścicieli, ani pracowników. Przytacza przykład znajomego, który założył firmę budowlaną. Nie mógł znaleźć robotników z Kijowa, byli jedynie chętni z okolicznych wsi. - Wyrzucił trzy kolejne ekipy. Pierwsza ukradła ciężarówkę cementu, druga bez przerwy piła - mówi. Zdaniem Siergiejewa ludziom bardzo trudno zmienić pracę, styl działania, stać się bardziej niezależnymi także dlatego, że nie są i nigdy nie byli do tego przygotowywani. - Szkoła na pewno do tego nie przygotowywała - twierdzi. Czy warto cierpieć Czy na Ukrainie przedsiębiorstwa zaczną normalnie funkcjonować, a ludzie pracować? Iwan Siergiejew uważa, że nastąpi to wówczas, gdy naprawdę rozwinie się prywatyzacja, gdy zostanie zrealizowana prywatyzacja kuponowa (na wzór rosyjski). - Na razie szefowie przedsiębiorstw nie są zainteresowani ani w rozwijaniu produkcji, bo poza wysiłkiem sami nic z tego nie mają - przecież dostają niezłe pensje, choć nic nie robią - ani w zwalnianiu pracowników, bo nie ma pieniędzy na odprawy. Gdy będą mogli wykupić swój zakład lub przejąć go na własność w inny sposób, zacznie się prawdziwa praca. Dr Jurij Sajenko, wicedyrektor Instytutu Socjologii Akademii Nauk Ukrainy, uważa podobnie jak Iwan Siergiejew, że w społeczeństwie ukraińskim utrwaliły się mentalność oraz stereotyp "radzieckiego niewolnika". - To strach wytworzył w nas takie właśnie psychologiczne struktury. Ludzie nie widzą i nie rozumieją, że jest możliwość wyboru. Całkiem już utracili inicjatywę i czekają, że ktoś im da pracę, pomoże... - mówi. - Nieliczni decydują się na samodzielne działanie i wybierają to, co jest najprostsze - na przykład handel. Zdaniem doktora Sajenki problem polega również na tym, że o ile dawniej w przedsiębiorstwach państwowych dyrekcja była ściśle powiązana z zespołem pracowniczym i jej pomyślność zależała od funkcjonowania całego zakładu i pracujących w nim ludzi, o tyle teraz jest inaczej. - Szefowie przedsiębiorstw, choć formalnie pełnią funkcje dyrektorskie, faktycznie porzucili swe firmy i ludzi. Zgromadzili wokół siebie mafijne grupy i troszczą się wyłącznie o siebie - twierdzi. - Żyją znakomicie i wcale nie zależy im na tym, by przedsiębiorstwa funkcjonowały normalnie. Dr Sajenko jest pesymistą. - U nas nie ma ani partii, które miałyby porywający program, ani przywódców z charyzmą. Nie ma Wałęsy, który - cokolwiek by o nim mówić - miał kolosalną wolę uczynienia z Polski takiego kraju, jakiego chciała większość. Jest gorzej niż w Rosji, która ma Jelcyna, "ojca narodu", oraz imperialną ideę - twierdzi. - Żeby myśleć o przyszłości, trzeba mieć zapas nadziei, a u nas ten zapas się kurczy. Iwan Siergiejew wciąż liczy na jakieś zmiany. - Moi znajomi, którzy się dorobili, natychmiast wyjeżdżali na Zachód... by po "przejedzeniu" pieniędzy wracać na Ukrainę. Ja nie chcę nigdzie wyjeżdżać. Chcę, by u nas było normalnie - mówi. A pani Swietłana jest optymistką. - Jak sobie pomyślę... ojca i dziadka zabrało NKWD - zamyśla się. - Już nie wrócili. Więc warto trochę pocierpieć, żeby tego NKWD więcej nie było. *** Na prośbę rozmówców (z wyjątkiem dr. Jurija Sajenki) imiona i nazwiska osób występujących w reportażu zostały zmienione.
Badania naukowe wykazują, że na Ukrainie bogaci stanowią 6 - 8 proc. społeczeństwa, klasa średnia 2 proc., a reszta to biedni. Ogromnej większości tego postkomunistycznego społeczeństwa żyje się źle. Przedsiębiorstwa nie pracują m.in. dlatego, że nie zależy na tym ich szefom, a dostający marne pieniądze ludzie nie mogą, a przeważnie nie potrafią, czy nawet nie chcą sami zmienić swej sytuacji. Większość społeczeństwa nie jest w stanie podjąć radykalnych decyzji zawodowych, na przykład o zmianie pracy czy nawet zawodu, o założeniu własnego biznesu. Nie sprzyja temu zresztą sytuacja gospodarcza i prawna na Ukrainie. Ludzie więc po prostu czekają, aż będzie lepiej.Mieszkańcy niemal całej Ukrainy stanowią laboratoryjny wręcz model społeczeństwa postradzieckiego. Żyje się tu ciężko, ale też nigdy nie żyło się łatwo. Czy tak musi być? ludziom bardzo trudno zmienić pracę, styl działania, stać się bardziej niezależnymi także dlatego, że nie są i nigdy nie byli do tego przygotowywani. Czy na Ukrainie przedsiębiorstwa zaczną normalnie funkcjonować, a ludzie pracować? nastąpi to wówczas, gdy naprawdę rozwinie się prywatyzacja. nie ma ani partii, które miałyby porywający program, ani przywódców z charyzmą. Żeby myśleć o przyszłości, trzeba mieć zapas nadziei, a ten się kurczy.
ROZMOWA Louis Schweitzer, szef Renault Państwo nie powinno pomagać producentom Louis Schweitzer, szef Renault : Jak Pan ocenia sytuację przemysłu samochodowego na świecie? LOUIS SCHWEITZER: To przemysł, który zasadniczo się zmienił. Kilka lat temu można było mieć wrażenie, że jest to przemysł nieruchawy. Ponadto uważano, że ma małe perspektywy wzrostu. W ciągu ostatnich 2-3 lat nastąpiły ważne zmiany strukturalne, mamy do czynienia nie tylko z prosperity, pojawiła się też średnio- i długoterminowa perspektywa wzrostu i to nie tylko na tradycyjnych rynkach (USA, Europa Zachodnia, Japonia), ale także w Europie Środkowej i Ameryce Łacińskiej. Przemysł samochodowy skoncentrował się, a ponadto odkrywa rynki. Czy nie sądzi Pan, że sami producenci zaczęli działać przeciw sobie, produkując coraz lepsze, bardziej wytrzymałe pojazdy? Nie. Dobro, jakim jest samochód, jest jedynym - poza domem, mieszkaniem, czyli nieruchomością - które pierwszy właściciel odsprzedaje. A im bardziej kraj jest rozwinięty, tym wyższa jakość pojazdów i krótszy okres posiadania ich przez pierwszego nabywcę. A więc cechą charakterystyczną przemysłu samochodowego od 5 lat jest konieczność wywoływania stałego zainteresowania klientów poprzez poprawę produktu. Im dany produkt ma dłuższą żywotność, tym łatwiej i lepiej pierwszy właściciel sprzeda go, aby kupić nowy. Żywotność samochodu wynosi średnio 14 lat, od chwili kupna do złomowania. Pierwszy właściciel używa go na ogół 3-4 lata i im łatwiej będzie mu dobrze go sprzedać, tym chętniej kupi nowy. Zatem wydłużając żywotność pojazdu o 2-3 lata zwiększamy też jego wartość i sprzyjamy nabyciu nowego. W ciągu 5 lat zmieniło się w Europie natomiast to, że dawniej cena rosła regularnie szybciej od inflacji, potem nastąpiło załamanie tej tendencji i ceny nowych pojazdów raczej spadają. To zmiana strukturalna. Jaki pojazd został najskuteczniej, najbardziej inteligentnie wprowadzony na rynek? Ford T. To pierwszy samochód, który stał się markowym produktem. Natomiast pod względem technicznym, jeśli nie brać pod uwagę Renault, to Citroen 11 CV z przednim napędem. To najbardziej interesująca pod wieloma względami innowacja w historii motoryzacji. Jeśli zaś chodzi o sukces marketingowy, żywotność i czas trwania sukcesu "garbusa" są absolutnie wyjątkowe. Teraz, moim zdaniem, najciekawszymi nowinkami są modele Espace i Scénic Renault. Który segment aut w Europie jest najbardziej obiecujący: małych, średnich czy luksusowych? Dlaczego na przykład segment Opla Vectry traci 2 punkty procentowe rocznie? W ostatnich 20-25 latach chodziło głównie o zróżnicowanie oferty bez ponoszenia nadmiernych kosztów. Z kolei ludzie nie cierpią uniformizacji, dlatego chcą mieć swobodę wyboru. Przyszłość zatem to nie jeden konkretny segment, a wyjście z ofertą bardzo odmiennych przedmiotów odpowiadających zupełnie odmiennym od siebie jednostkom. Niektóre, jak scénic, będą przeznaczone dla dużej grupy, inne dla mniejszej jak choćby renault avantime (2-drzwiowy coupé) na płycie espace; tego auta zamierzamy sprzedawać 60-70 sztuk dziennie, a scénica sprzedajemy 1800 egz. Istnieje zatem ogromne zróżnicowanie, a w nim segment bardzo tradycyjny, właśnie vectry, który maleje. Kiedy pojawia się nowy produkt, segment tradycyjny kurczy się. Maleje udział wszystkich modeli, które można nazwać konwencjonalnymi limuzynami trzybryłowymi. W Europie nabierają popularności jednobryłowce, kombi, w USA - pojazdy wielozadaniowe (SUV), hybrydowe. Często dochodzi do akcji wycofywania aut z rynku i usuwania przez producenta wad fabrycznych. Ostatnio spotkało to model Renault Kangoo. Czy to, Pana zdaniem, jest skutek jawności w motoryzacji, czy wynik tempa produkcji narzuconego przez konkurencję? Sprawa Kangoo była sprawą bezpieczeństwa, bo istniało ryzyko uruchomienia bez powodu poduszek powietrznych. Oczywiście mamy do czynienia z istotnym elementem, jakim jest właśnie jawność w przemyśle. Niedawny przypadek Forda i opon Firestone - fakt świadomego stworzenia zagrożenia dla kogoś jest nie do zaakceptowania. Producenci naprawiają więc swe błędy, nawet wycofując auta do naprawy, niezależnie, czy chodzi o 10, 15 czy 100 tys. pojazdów. To taka sama zasada ostrożności, jak w produkcji żywności. I rzeczywiście związana z jawnością. Nie ma natomiast nic wspólnego z tempem produkcji, bo jeśli przyjrzeć się pojazdom to niezawodność wszystkich podzespołów znacznie poprawiła się. Wspominałem już, że pojazdy mają bogatsze wyposażenie. Ale kiedy zwiększa się bogactwo wyposażenia, wzrasta niemal mechanicznie ryzyko. Gdy następuje pogorszenie sytuacji w danym sektorze gospodarki w tym wypadku myślę o motoryzacji, i ma to wpływ na gospodarkę narodową, czy uważa Pan, że państwo powinno przyjść z pomocą? Nie! Ale to ciekawe. We Francji doszło do poważnego kryzysu na rynku samochodowym w latach 1993-95 i państwo przyszło mu z pomocą poprzez specyficzne posunięcia (dopłaty przy skupie starych pojazdów i kupnie nowych - p.r.). Początkowo byliśmy zadowoleni, ale kiedy patrzymy wstecz, nie było to dobre, wręcz katastrofalne. Nie sądzę, by sektor samochodowy wymagał pomocy, nie powinien natomiast cierpieć z powodu nienormalnych podatków i ja o to walczę. We Francji, w Niemczech nie ma takich podatków, ale już w Danii istnieje dopłata do ceny kupna w wysokości 100 proc. wartości pojazdu. Co Pan sądzi o obniżaniu podatku od paliwa płynnego? To trudna kwestia i nie ma prostej odpowiedzi. Jako taki jest podatkiem niesprawiedliwym dla jednostki, bo uderza bardziej ludzi gorzej sytuowanych niż bardzo bogatych. Wydatki na paliwo płynne nie są proporcjonalne do bogactwa, zatem to niesprawiedliwy podatek, a ponadto jest odbierany bardzo emocjonalnie, przy każdym tankowaniu. Z drugiej strony, jeśli spojrzeć na kraje, które nie mają takiego podatku, np. USA, to widać marnotrawstwo paliwa, a nie widać żadnych starań w celu zmniejszenia emisji tlenku węgla, nie walczy się skutecznie z efektem cieplarnianym. Należy więc znaleźć równowagę. Moim zdaniem, walka o zniesienie podatku od paliwa płynnego to błąd. Należałoby natomiast skorygować system opodatkowania. Kraje europejskie mnożyły ostatnie skutki podwyżek cen ropy w krajach naftowych. To nie jest normalne. Sytuacja Renault poprawiła się zdecydowanie. Jakie plany strategiczne ma grupa? Renault było przedsiębiorstwem państwowym. Zostało sprywatyzowane w 1996 r. Zaczęło jednak przekształcać się 10 lat wcześniej, gdy zdaliśmy sobie sprawę, że państwo nie może nam pomóc, a jeśli nie nastąpi poprawa, to firma zniknie. Od tamtej pory stawka jest tak sama: istniejemy w konkurencyjnym świecie, europejskim i światowym, bo Europa jest całkowicie otwarta na import, inaczej niż Japonia i USA. Zatem jedynym sposobem przetrwania było poprawienie naszej skuteczności. Zabraliśmy się więc za jakość, koszty produkcji, następnie przygotowaliśmy analizę strategiczną. Stwierdziliśmy, że jesteśmy firmą regionalną, a powinniśmy działać szerzej, to doprowadziło do kupna udziałów w Nissanie, przejęcia Samsunga i Daci. Dlaczego nie Daewoo Motor? Renault nie jest tak bogaty jak Ford czy General Motors. Mogliśmy kupić Samsunga, bo rozpoczął procedurę upadłościową i wiedzieliśmy, że nie ma więcej długów. W przypadku Daewoo nie wiadomo, jak duże są długi, nikt nie potrafi do dziś podać ich wielkości. Kiedy widzę, że Ford przyznaje, że nie stać go na kupno Daewoo, to mam wierzyć, że Renault na to stać? Jak był możliwy tak szybki sukces sanacji Nissana? Gdzie Pan znalazł takiego człowieka jak Carlos Ghosn? Zatrudniliśmy go przez firmę "łowców głów". Pięć lat temu szukałem kogoś na stanowisko zastępcy dyrektora generalnego Renault, który zająłby się redukcją kosztów i pokierowałby działem produkcji. Przedstawiono mi kilku Francuzów. Ghosn był wówczas Brazylijczykiem narodowości libańskiej. Uznałem go za najlepszego i zatrudniłem. Nissan w odróżnieniu od Daewoo był dobrym przedsiębiorstwem, jednak nie nastawionym na zysk, wbrew światowemu systemowi gospodarki kapitalistycznej. Wydawało się więc, że można dość szybko zmienić sposób zarządzania. Sądziliśmy, że ponieważ była to firma dobra technicznie, to jeśli nada się jej właściwy kierunek, szybko ożyje. I tak się stało. Renault był kiedyś obecny w Bułgarii, teraz jest w Turcji, Rosji, Rumunii, Słowenii. Dlaczego nie interesowały go inwestycje w produkcję w Polsce? W Europie Zachodniej mamy moce produkcyjne wystarczająco duże na nasze potrzeby. Zamknęliśmy nawet kilka fabryk. Gdybyśmy chcieli je budować, to z całą pewnością bralibyśmy pod uwagę Polskę, Czechy czy Słowację. Ale nie potrzebujemy nowej fabryki w Europie. Polska będzie należeć do UE i nie ma powodu traktować jej jak kraju nie należącego do wspólnego rynku. W Słowenii zbudowaliśmy zakład w czasach, kiedy jedynym sposobem obecności na rynku jugosłowiańskim było produkowanie na miejscu. W Rumunii powstała okazja przejęcia marki, z którą byliśmy tradycyjnie związani, która może stać się drugą marką w Renault. Tak więc były różne okoliczności. W Polsce nasz udział rynkowy wynosi nieco ponad 5 proc., tak było w ostatnich 4-5 latach, w tym roku 5,7 proc., a chodzi nam o zwiększenie go, tak samo jak i w innych krajach kandydujących do UE. Być może, gdy rynki te rozwiną się do poziomu Francji czy Niemiec obecnie, powstanie kwestia zdolności produkcyjnych. Ale nie jest to perspektywa krótkoterminowa. Polski rynek dziś oscyluje koło 600 tys. sztuk, a przy liczbie mieszkańców i dalszym rozwoju kraju powinien wynosić 1,5 mln sztuk. Rozmawiał Piotr Rudzki
Przemysł samochodowy skoncentrował się, a ponadto odkrywa rynki. cechą charakterystyczną przemysłu samochodowego od 5 lat jest konieczność wywoływania stałego zainteresowania klientów poprzez poprawę produktu. Im dany produkt ma dłuższą żywotność, tym łatwiej i lepiej pierwszy właściciel sprzeda go, aby kupić nowy. Zatem wydłużając żywotność pojazdu o 2-3 lata zwiększamy też jego wartość i sprzyjamy nabyciu nowego. W ostatnich 20-25 latach chodziło głównie o zróżnicowanie oferty bez ponoszenia nadmiernych kosztów. Z kolei ludzie nie cierpią uniformizacji, dlatego chcą mieć swobodę wyboru. Przyszłość zatem to nie jeden konkretny segment, a wyjście z ofertą bardzo odmiennych przedmiotów odpowiadających zupełnie odmiennym od siebie jednostkom. We Francji doszło do poważnego kryzysu na rynku samochodowym w latach 1993-95 i państwo przyszło mu z pomocą poprzez specyficzne posunięcia. Początkowo byliśmy zadowoleni, ale kiedy patrzymy wstecz, nie było to dobre, wręcz katastrofalne. Nie sądzę, by sektor samochodowy wymagał pomocy, nie powinien natomiast cierpieć z powodu nienormalnych podatków i ja o to walczę. Moim zdaniem, walka o zniesienie podatku od paliwa płynnego to błąd. Należałoby natomiast skorygować system opodatkowania. Kraje europejskie mnożyły ostatnie skutki podwyżek cen ropy w krajach naftowych. To nie jest normalne. Renault było przedsiębiorstwem państwowym. Zostało sprywatyzowane w 1996 r. jedynym sposobem przetrwania było poprawienie naszej skuteczności. Zabraliśmy się więc za jakość, koszty produkcji, następnie przygotowaliśmy analizę strategiczną. Stwierdziliśmy, że jesteśmy firmą regionalną, a powinniśmy działać szerzej, to doprowadziło do kupna udziałów w Nissanie, przejęcia Samsunga i Daci. W Europie Zachodniej mamy moce produkcyjne wystarczająco duże na nasze potrzeby. Zamknęliśmy nawet kilka fabryk. Gdybyśmy chcieli je budować, to z całą pewnością bralibyśmy pod uwagę Polskę, Czechy czy Słowację. .
Kilkanaście milionów Rosjan przystosowało się do życia w niepodległym ukraińskim państwie Swoi czy obcy PIOTR KOŚCIŃSKI z Kijowa Wołodia i Olga mieszkają na Pieczersku, w dobrej kijowskiej dzielnicy, w jednopokojowym, ale sporym mieszkaniu. Mają dziesięcioletniego syna Griszę. Zamieszkali w Kijowie w 1980 roku. Do stolicy Ukrainy trafili właściwie przez przypadek, bo Wołodia, jako wojskowy, został tu po prostu skierowany. Równie dobrze mógł trafić do Władywostoku albo do Rygi. - Jestem synem wojskowego - mówi Wołodia. - Mój ojciec osiemnaście razy zmieniał miejsce zamieszkania. Dlatego nie mam przyjaciół z dzieciństwa, ze szkoły. Przyjeżdżaliśmy do jakiegoś miasta, gdzie ledwie poznałem swoich kolegów, mijały dwa, trzy lata i już trzeba było się pakować. Brat Wołodii mieszka w Nowosybirsku. Rodzina Olgi - w Permie. Oba miasta znajdują się dziś za granicą. - Tak, granica to problem - zgodnie podkreślają Olga i Władimir. - Do Moskwy jechało się dawniej dziewięć godzin - wyjeżdżało się wieczorem, a wysiadało rano. Teraz pociąg stoi trzy, cztery godziny na granicy. Celnicy budzą ludzi w środku nocy, każą pokazywać bagaż, przeszukują półki i schowki. To jest męczące. Moi rozmówcy twierdzą jednak, że dziś na Ukrainie Rosjanom nie żyje się źle. W pierwszych latach niepodległości wydawało się, że problemem będzie język - w urzędach zaczęto mówić tylko po ukraińsku, pisma urzędowe trzeba było formułować także w tym języku. Ale teraz jest łatwiej - nawet do władz centralnych można pisać po rosyjsku. A w centrum i na zachodzie kraju większość Rosjan nauczyła się ukraińskiego. - Doskonale rozumiem po ukraińsku, ale sam mówię po rosyjsku. Uważam, że wysilanie się na mówienie po ukraińsku byłoby śmieszne - mówi Wołodia. Z jego synem Griszą jest już inaczej - dzięki szkole mówi znakomicie po ukraińsku. Bo Grisza chodzi do szkoły ukraińskiej, czyli - ściślej mówiąc - z ukraińskim językiem nauczania. Szkół rosyjskojęzycznych zostało w Kijowie niewiele. Tam, gdzie stał dwór Szkoła Średnia nr 25 znajduje się w znakomitym miejscu: tuż naprzeciwko wylotu najpiękniejszej chyba ulicy Kijowa, Andrijiwskiego Uzwizu, gdzie kiedyś mieszkał Michaił Bułhakow. Trzeba uważać, by nie upaść na dziewiętnastowiecznych "kocich łbach". Pod murami starych domów oferują swe towary dziesiątki sprzedawców obrazów, rzeźb i pamiątek. Kiedyś stała tu pradawna siedziba kijowskich książąt. - Właśnie tu, gdzie dziś jest szkoła, miał swój dwór książę Włodzimierz - śmieje się dyrektorka szkoły, pani Ludmiła Kudriawcewa. - A dawni książęta dobrze wiedzieli, gdzie stawiać swoje domy. Jest to jedna z dwóch szkół z rosyjskim językiem wykładowym w tej dzielnicy Kijowa. - To nie jest rosyjska szkoła, ale ukraińska - podkreśla pani dyrektor. - Realizuje normalny program, tyle że po rosyjsku. Stopniowo wprowadzamy jednak przedmioty w języku ukraińskim - oprócz języka, także historię i geografię Ukrainy. Kto uczy się w tej szkole? Głównie Rosjanie, ale także Ukraińcy i nieliczni przedstawiciele innych narodowości, na przykład Gruzini, Azerowie, Kirgizi, Uzbecy, a także Polacy (córki pracownika jednej z polskich firm). Zdaniem pani dyrektor trafili oni do tej szkoły przede wszystkim dlatego, że jest dobra. - Świadczy o tym liczba osób przyjętych na wyższe studia, na które egzaminy wstępne trzeba zdawać po ukraińsku i z języka ukraińskiego - podkreśla. Owszem, zdarzają się protesty przeciwko "rosyjskiej szkole". - Czasami zjawiają się ludzie, którzy pytają: po co taka szkoła w centrum stolicy Ukrainy? Ale zdarza się to rzadko... Istniejemy już 60 lat i mam nadzieję, że będziemy istnieć dalej. Dawna "Antrepriza" Narodowy Akademicki Teatr Dramatu Rosyjskiego im. Łesi Ukrainki w Kijowie jest najstarszą sceną w tym mieście. Założył go w 1891 roku pod nazwą "Antrepriza" Nikołaj Sołowcow. - Ale ponieważ władza radziecka uznała, że to ona powinna być w ZSRR założycielką wszystkiego, w roku 1926 wydano postanowienie o powołaniu Rosyjskiego Teatru Dramatycznego. Oficjalnie istniejemy więc od 1926 roku - mówi Borys Kuricyn, pracujący w dziale literackim teatru. Od czasów radzieckich zmienił się przede wszystkim adres - teatr nie mieści się już na ulicy Lenina, ale na Chmielnickiego. Przemianowano także pobliską stację metra - z Leninskiej na Teatralną - choć odlanych w metalu cytatów z dzieł Lenina nie zdjęto. Do centralnej ulicy Kijowa, Chreszczatyku, jest stąd kilka kroków. Teatr im. Łesi Ukrainki cieszy się ogromnym powodzeniem - by obejrzeć co lepsze przedstawienia, trzeba odstać swoje w kolejce do kasy. - Nasz teatr wspierany jest przez rząd, nie można mówić o jakichkolwiek represjach - twierdzi dyrektor i kierownik artystyczny Michaił Rieznikowicz. - Jesteśmy bardzo doceniani przez Ministerstwo Kultury. Po likwidacji cenzury możemy wystawiać absolutnie to, co chcemy. Zdaniem Rieznikowicza dziś na Ukrainie jest mniej konfliktów narodowościowych, niż kilka lat temu. - Żyje tu 14 -16 milionów Rosjan oraz ludzi innych narodowości, na co dzień posługujących się językiem rosyjskim - mówi. - Losy Ukraińców i Rosjan, mieszkających razem przez całe wieki, przeplatały się ze sobą. Choć nie wszyscy to rozumieją, to od kilku lat obserwujemy jednak zdecydowane osłabienie wszelkich nacjonalizmów. W znacznej mierze jest to efekt działań prezydenta Leonida Kuczmy. Bez kompleksów Inaczej oceniają sytuację rosyjskie organizacje na Ukrainie, które bardzo krytycznie odnoszą się do działań ukraińskich władz. Kongres Rosyjskich Stowarzyszeń Ukrainy twierdzi, iż "rosyjska kultura została [na Ukrainie] zepchnięta na margines", sieć rosyjskich szkół "zmniejszyła się kilkakrotnie, w niektórych obwodach nie ma już ich wcale, podczas gdy w ukraińskich szkołach język rosyjski nie jest wykładany nawet jako obcy. Rosyjski jest rugowany ze wszystkich sfer życia społecznego, obrona języka rosyjskiego i kultury przyjmowana jest jako działalność antypaństwowa". Tuż przed wyborami przedstawiciele rosyjskich organizacji oświadczyli, że nie poprą prezydenta Leonida Kuczmy, bo niechętnie odniósł się do ich postulatów. - Spotkałem działaczkę jednego ze stowarzyszeń rosyjskich, która krytykowała prezydenta, twierdząc, że nie doprowadził do nadania językowi rosyjskiemu statusu państwowego - mówi Michaił Rieznikowicz. - Ani ona, ani ludzie myślący podobnie nie rozumieją sytuacji w państwie. Dziś nie czas na wprowadzenie drugiego języka państwowego. A Borys Kuricyn uważa, że nie ma o czym mówić. - Jeśli ktoś urodził się w jakimś kraju, winien znać jego kulturę i język - mówi, dodając, że ukraiński jest zbliżony do rosyjskiego i Rosjanin łatwo go zrozumie. Żałuje tylko, że w szkołach znacznie zmniejszono program nauczania rosyjskiej literatury. - A jak oddzielić Szewczenkę od kultury rosyjskiej, a Gogola czy Puszkina od ukraińskiej? - pyta. Ukraińcy odrzucają zarzuty nacjonalistycznie nastawionych Rosjan. Poważne, kijowskie pismo "Deń" opublikowało informacje, które zaprzeczają tezie o rzekomym prześladowaniu Rosjan na Ukrainie. Funkcjonuje tu około 2700 rosyjskojęzycznych szkół średnich, w których uczy się 2,5 miliona uczniów. Na Ukrainie są też cztery rosyjskie szkoły wyższe i 21 rosyjskich teatrów. Istnieje też 1300 rosyjskojęzycznych gazet i czasopism o łącznym nakładzie blisko 8 mln egzemplarzy. Ukraińscy Rosjanie - i to nie tylko ci lepiej wykształceni - zgadzają się, że być Rosjaninem na Ukrainie nie oznacza wcale być kimś gorszym. Jeżeli wobec fatalnej sytuacji gospodarczej żyje się tu źle - to jednakowo źle zarówno Ukraińcom, jak i Rosjanom.
Wołodia i Olga mieszkają na Pieczersku, w dobrej kijowskiej dzielnicy, w jednopokojowym, ale sporym mieszkaniu. Brat Wołodii mieszka w Nowosybirsku. Rodzina Olgi - w Permie. Oba miasta znajdują się dziś za granicą. Moi rozmówcy twierdzą jednak, że dziś na Ukrainie Rosjanom nie żyje się źle. Inaczej oceniają sytuację rosyjskie organizacje na Ukrainie, które bardzo krytycznie odnoszą się do działań ukraińskich władz. Ukraińscy Rosjanie - i to nie tylko ci lepiej wykształceni - zgadzają się, że być Rosjaninem na Ukrainie nie oznacza wcale być kimś gorszym. Jeżeli wobec fatalnej sytuacji gospodarczej żyje się tu źle - to jednakowo źle zarówno Ukraińcom, jak i Rosjanom.
ROZMOWA Profesor Mirosława Marody, socjolog, wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego Przed pokusą władzy chroni mnie wiedza zawodowa FOT. MICHAŁ SADOWSKI Czy chciałaby Pani zasiąść w parlamencie, zostać ministrem albo, nie rezygnując z obecnego zawodu, wejść do rady jakiejś fundacji o określonej politycznie proweniencji? MIROSŁAWA MARODY: Nie chciałabym, choć równie dobrze mogłabym odpowiedzieć, że każdy by chciał. To pokusa - objąć stanowisko, które wydaje się dawać szansę wprowadzania w życie własnych pomysłów na ulepszenie rzeczywistości. Bardzo łatwo się myśli: gdybym miał władzę, mógłbym zrobić to i tamto, pokazać, że ten problem jest do rozwiązania. Mnie samą przed taką pokusą chroni wiedza zawodowa, np. dotycząca uwarunkowań podejmowania decyzji, dzięki czemu wiem, że w praktyce nie jest to tak proste. Jednak naukowcy, myślę głównie o przedstawicielach nauk społecznych, na początku lat 90. przechodzili do polityki. W dużej mierze był to naturalny odpływ osób, które miały temperament polityczny, niewykorzystany ze względu na wcześniejsze polityczne układy. Znaczna część z nich wybierała w latach 80. naukę, bo nie miała możliwości włączenia się w politykę w taki sposób, w jaki chciała. W tej chwili to zjawisko raczej nie istnieje. Jest natomiast łączenie pracy naukowej z polityką przez wspieranie określonej opcji politycznej, co występuje wśród socjologów, politologów, ale i historyków. Zastanawiam się, czy jest w ogóle możliwe oddzielenie poglądów politycznych od badań w dziedzinie społecznej? Oczywiście, można powiedzieć, że już sam wybór tego, co badam, jest wartościujący, gdyż dokonując go, zakładam, iż dane zjawisko jest ważne, czasami także ważne politycznie. Z sympatii politycznych może na przykład wynikać większe zainteresowanie mechanizmami odpowiedzialnymi za powiększanie się grupy osób zamożnych niż grupy osób biednych. Ale wśród naukowców są osoby o bardzo wyrazistych poglądach politycznych, którym mimo to udaje się rzetelnie opisywać badane zjawiska. Dla naukowca niebezpieczna jest raczej taka sytuacja, że jego zaangażowanie sprawia, iż zaczyna postrzegać obiekt swego badania przez pryzmat celów realizowanych przez własną opcję polityczną. No, może nie dla fizyka, ale na pewno dla reprezentanta nauk społecznych. Bo ten sam fakt społeczny zaczyna się różnie interpretować? To także, choć jawne fałszowanie czy manipulowanie danymi jest raczej zjawiskiem rzadkim. Częściej w grę wchodzi taka odmiana stronniczości, która sprawia, że pewne fakty, niewygodne politycznie, pomija się lub bagatelizuje, podkreślając znaczenie innych, podbudowujących kierunki polityki realizowane przez orientację polityczną, której jest się zwolennikiem. Co więcej, zmienia się rodzaj optyki i pytań właściwych postępowaniu naukowemu. Przestaje być ono podporządkowane rygorom wątpienia i całościowego oglądu, gdy ciąży nad nim jakiś cel zewnętrzny. Zaczynamy wtedy myśleć, czy to dobrze, czy źle z punktu widzenia owego celu. Wiedza przestaje być pełna, staje się selektywna i podporządkowana politycznym zadaniom. Dało to o sobie znać w pierwszej połowie lat 90., kiedy wszyscy w naukach społecznych byliśmy zafascynowani procesem transformacji. Wszystko, co wokół nas się działo, było analizowane z punktu widzenia zagrożeń i czynników sprzyjających transformacji, jej meandrów i zawirowań... Jak odbiło się to na socjologii? Fatalnie, także na naukach politycznych, gdyż obie te dyscypliny przestały właściwie zajmować się badaniami naukowymi. Zamiast tego sprowadzone zostały do roli termometru, skupiając się na pytaniu, w jakim stopniu zbliżyliśmy się do celu transformacji, i szukając na nie odpowiedzi głównie w wynikach badań opinii publicznej. Oczywiście, nie ma w tym nic zdrożnego, tyle że związek między badaniami opinii publicznej a socjologią jako nauką jest taki, jak między termometrem właśnie a fizyką. Ograniczenie się do badań opinii społecznej nie rozwija wiedzy o społeczeństwie, o procesach społecznych. Na szczęście coraz częściej pojęcie transformacji zastępowane jest pojęciem zmiany społecznej, co jest sygnałem, że przestajemy traktować obserwowane procesy jako coś wyjątkowego i związanego z celami określonej opcji politycznej, a zaczynamy na nie patrzeć jako na normalny problem badawczy. Innymi słowy, socjologowie zaczynają się powoli budzić z politycznego zaczarowania. Choć efekt jest taki, że oskarża się nas o czarnowidztwo... ... o "robienie atmosferki" nadchodzącej katastrofy, globalnej czy "odcinkowej". O działanie na szkodę zmian ustrojowych, podwyższające ich koszty, oskarżył naukowców - między innymi Panią - prof. Jan Winiecki ("Dwa nurty czarnowidztwa" "Rz" z 1.2.2000 r. - przyp. red.). On też jest naukowcem. Muszę wyznać, że jego tekst wprawił mnie w zakłopotanie. Są w nim zawarte dwie, bardzo mocno wyrażone tezy. Po pierwsze, że jest świetnie, a nawet jeśli coś jest nie tak, to wszystkiemu winne społeczeństwo, a zwłaszcza te jego odłamy, które mają "w głowie groch z kapustą" i "rzucają kłody pod nogi" tym, którzy coś zmieniają. Po drugie, że winni są socjologowie, którzy nie dość, iż nie lubią kapitalizmu, to jeszcze mącą w głowach społeczeństwu. Moje zakłopotanie bierze się z tego, że z takimi tezami trudno jest polemizować, zwłaszcza na gruncie naukowym. Nie jestem w dodatku pewna, czy prof. Winiecki zalicza mnie do grona krytyków romantycznych, czy celowych... Czy jednak nie ma on racji, stwierdzając, że naukowcy nie powinni w swych wystąpieniach skupiać się jedynie na problemach, lecz pokazywać także osiągnięcia, tak by mobilizować ludzi? Miałby rację, gdyby przebieg procesów społecznych zależał wyłącznie od ludzkiego entuzjazmu, ale przecież tak nie jest. Zależy także od wiedzy o mechanizmach tych procesów. Lepiej więc może, gdy naukowcy próbują tę wiedzę budować, pozostawiając wzbudzanie entuzjazmu politykom. Dlaczego politycy tak chętnie sięgają po naukę? By z niej skorzystać czy ją wykorzystać? Myślę, że przede wszystkim po to, by uzyskać legitymizację własnych działań poprzez naukę, ze względu na jej autorytet. I dlatego nie są zbyt zainteresowani wiedzą zobiektywizowaną, bo zazwyczaj jest ona przeciwna ich oczekiwaniom czy planom politycznym. Chociażby przez to, że pokazuje całą rzeczywistość, a nie tylko wybrany fragment. A mimo to nieraz występowała Pani w roli eksperta... I przy różnych ekipach. Zawsze staram się odpowiadać, zgodnie z moją najlepszą wiedzą, gdy mnie pytają. Choć dominującym uczuciem - nie tylko moim, ale i moich kolegów - jest: "ale przecież oni w ogóle nas nie słuchają". Politycy naprawdę uważają, że wiedzą lepiej. Wielokrotnie słyszałam frazę: "teoretycznie masz rację, ale nie wiesz, że istnieją pewne uwarunkowania, że musimy uwzględnić interesy tej grupy, bo w przeciwnym razie tamci... itd." To oczywiście frustrujące. Chociaż nie wiem, czy byłoby lepiej, gdyby politycy zawsze postępowali zgodnie z naszymi radami. Nie rozumiem, dlaczego? Bo naukowcy mają tendencję do preferowania radykalnych społecznie rozwiązań. W pozytywnym i negatywnym tego słowa znaczeniu. Łatwiej jest na papierze przesuwać olbrzymie sumy pieniędzy z jednego obszaru na drugi lub stwierdzać, że jeśli jakaś grupa sobie nie radzi w nowej rzeczywistości, to jest to jej problem. Pani zdaniem wszelka działalność ekspertów jest bezcelowa? Tego bym nie powiedziała. Uważam raczej, że i dla polityków, i dla naukowców szkodliwe jest nadmierne uzależnienie od siebie. Przede wszystkim dlatego, że są to dwie profesje ukonstytuowane na zupełnie odmiennych zasadach. Podstawową funkcją polityki jest formułowanie celów i mobilizowanie społeczeństwa do ich realizacji. Oznacza to, że polityk, jeśli już zdecyduje się na realizację jakiegoś programu, nie może się wahać. Naukowiec natomiast powinien mieć wątpliwości, bo jest to podstawowa metoda gwarantowania obiektywizmu. Polityk za bardzo przejmujący się złożonością zjawisk (a od tego wychodzi nauka) nie podejmie decyzji, chociaż oczywiście warto, aby przed jej wprowadzeniem w życie sprawdził chociażby, co może przeszkodzić mu w realizacji planów, i odpowiednio je zmodyfikował. Rozmawiała Ewa K. Czaczkowska
Profesor Marody, socjolog, wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego Dla naukowca niebezpieczna jest sytuacja, że jego zaangażowanie sprawia, iż zaczyna postrzegać obiekt badania przez pryzmat celów realizowanych przez własną opcję polityczną. O działanie na szkodę zmian ustrojowych oskarżył naukowców prof. Winiecki. politycy chętnie sięgają po naukę by uzyskać legitymizację własnych działań. dla polityków i dla naukowców szkodliwe jest nadmierne uzależnienie od siebie.
KENIA Sao Gamba, absolwent łódzkiej szkoły filmowej, był świadkiem wielu okrucieństw popełnionych przez ludzi ugandyjskiego władcy Filmowałem dyktatora Amina SYLWESTER WALCZAK z Hippo Valley (Kenia) Kiedy zasiedliśmy do obiadu, w otwartym oknie pojawiła się małpa. "Trzeba na nią uważać, niedawno ukradła nam kilka rzeczy z kuchni" - powiedziała nasza gospodyni Joanna Gamba. "Przychodzą też do nas lwy, tygrysy, bawoły i lamparty, ale nie ma się czego bać" - dodał jej mąż, Sao Gamba, absolwent łódzkiej szkoły filmowej. Siedzieliśmy w restauracji prowadzonego przez małżeństwo Gambów hotelu Hippo Valley Inn. Okrągłe, kryte strzechą budynki hotelu przypominają z zewnątrz masajską wioskę, jakich wiele można spotkać na sąsiadującej z posiadłością Gambów masajskiej Równinie Kitengela. Z drugiej strony Hippo Valley Inn graniczy z Parkiem Narodowym Nairobi. Jest to chyba jedyny park narodowy na świecie znajdujący się w administracyjnych granicach miasta. Przejeżdżając przez niego, widzieliśmy zebry, żyrafy, antylopy i strusie, spacerujące dostojnie po ciągnącej się po horyzont sawannie. Po kolacji odprężony Sao zaczął opowiadać o swej krótkiej karierze filmowej w Ugandzie. Wkrótce po ukończeniu łódzkiej szkoły filmowej (w której studiował dzięki stypendium od rządu polskiego) został zatrudniony przez ugandyjskiego dyktatora Idiego Amina jako szef propagandy filmowej. "Przed spotkaniem przywódców państw Organizacji Jedności Afrykańskiej w Kampali Idi Amin polecił oczyścić ulice ugandyjskiej stolicy z żebraków - wspomina Sao. - Zadanie wykonał major Malia Mungu. Jego ludzie załadowali żebraków na ciężarówki, mówiąc im, że prezydent chce ich zaprosić na przyjęcie. Następnie żołnierze wywieźli żebraków dziewięcioma wielkimi ciężarówkami nad Wodospady Murchisona na północy Ugandy, gdzie rzucili ich na pożarcie krokodylom". Sao pracował dla Idiego Amina przez kilkanaście miesięcy w latach 1972 - 73. W tym czasie był świadkiem wielu okrucieństw, niektóre z nich nawet rejestrował kamerą. "Kiedyś musiałem filmować, jak przywiązanego do deski człowieka rozcinano piłą tarczową" - mówił Sao. Innym razem major Malia Mungu poczęstował burmistrza jednego z miast cygarem. Kiedy tamten podziękował mówiąc, że nie pali, żołnierze odcięli mu penisa i wsadzili w usta. Sfilmowane okrucieństwa były pokazywane w kronikach filmowych na prowincji, aby wzbudzić strach ludności przed Idim Aminem. Dla telewizji Sao produkował filmy sławiące osiągnięcia ugandyjskiego dyktatora. Pewnego dnia Amin zdecydował się wydalić z kraju kilkadziesiąt tysięcy Hindusów, co wywołało oburzenie społeczności międzynarodowej. Sao nakręcił wtedy film, w którym wypędzani Hindusi sławili Amina. "Mówili do kamery, że zawsze chcieli wyjechać, ale Wielka Brytania nie chciała ich wpuścić. - wspomina Sao. - Dopiero Idi Amin zmusił Londyn do przyjęcia posiadających brytyjskie paszporty Hindusów". Idi Amin miał poczucie humoru. Odsuniętemu od władzy w wyniku afery Watergate prezydentowi Richardowi Nixonowi zaoferował azyl w Ugandzie. "Dam ci dom i drugą żonę" - napisał w depeszy do Nixona. Nawet wojnę z Tanzanią próbował rozstrzygnąć w niekonwencjonalny sposób. "Po co mają ginąć ludzie, skoro możemy całą sprawę załatwić na bokserskim ringu" - napisał Amin do prezydenta Tanzanii Juliusa Nyerere. Ten ostatni zamiast walki bokserskiej zaproponował partię szachów. Ucieczka Sao nie ukrywa, że swego czasu żywił wiele sympatii do Idiego Amina. "Dla najbliższego otoczenia to był bardzo miły człowiek, Afrykanie go kochali". Między innymi dlatego, że drwił w żywe oczy z przywódców mocarstw zachodnich. Przebywający z wizytą w Kampali brytyjski minister spraw zagranicznych James Callaghan musiał przeczołgać się pod bardzo niskim wejściem, aby dostać się do chaty, w której miał odbyć spotkanie z Aminem. Następnego dnia wszystkie ugandyjskie gazety zamieściły na pierwszych stronach odpowiedni fotomontaż, opatrzony triumfalnym tytułem: "Callaghan klęczy przed Aminem". Kiedy zazdrośni Ugandyjczycy z otoczenia dyktatora zaczęli intrygować przeciw pochodzącemu z Kenii Sao, ten zdecydował się na ucieczkę z Ugandy, mimo że Amin obiecał mu całodobową ochronę. "Pomógł mi dyrektor lotniska, którego znałem ze studiów w Polsce - wspomina Sao. - Powiedziałem mu, że prezydent wysyła mnie z tajną misją, o której nikt nie może wiedzieć. Przeprowadził mnie bez kontroli paszportowej i zawiózł do samolotu własnym samochodem. Potem już tylko liczyłem minuty do startu." W czasie studiów w Łodzi Sao poznał Joannę, swą obecną żonę. Dziś w Polsce studiują dwie córki państwa Gambów. Magda kończy w Gdańsku medycynę. Iza chce być dziennikarką, ale najpierw musi dobrze nauczyć się języka polskiego w szkole dla cudzoziemców w Łodzi. Sao nakręcił kilkanaście filmów dokumentalnych. Zebrał za nie kilka nagród na festiwalach w Berlinie i w Lagos. W 1981 roku dostał nawet informację, że związek zawodowy "Solidarność" przyznał mu specjalną nagrodę za film o wizycie papieża Jana Pawła II w Kenii. Z powodu stanu wojennego w Polsce Sao nie był w stanie potwierdzić tej informacji ani odebrać nagrody. Obrzędy na obrazach Z powodu trudności z uzyskaniem funduszów na produkcję filmową w Kenii Sao odszedł od filmu i poświęcił się drugiej swojej pasji - twórczości artystycznej opartej na mitach i wierzeniach Afrykanów. W pokojach Hippo Valley Inn można podziwiać wiele obrazów Sao. Jeden z nich przedstawia ugandyjski rytuał bawnuma, podczas którego czarownik doprowadza zmarłą kobietę do urodzenia dziecka. Rytuał jest wynikiem przekonania niektórych plemion, że jeśli ciężarna kobieta umrze, nie wolno jej pogrzebać razem z noszonym przez nią dzieckiem. Ponieważ religia zabrania również rozcinania jej brzucha, szaman musi skłonić zmarłą do urodzenia dziecka. "Zdarza się, że dziecko przychodzi na świat żywe - mówi Sao. - Po urodzeniu wpada do rzeki i jeśli nie utonie (utonięcie jest oznaką opętania przez demony), to jest wychowywane przez rodzinę zmarłej". Duch zaklęty w korzeniu Z gór Ngong pochodzą też stare korzenie, które są materiałem do wykonywanych przez Sao rzeźb. Zanim trafią w jego ręce, leżą wiele lat w wodzie i piasku rzeki Athi. Dzięki temu twardnieją i nabierają kolorów: niektóre czernieją, inne stają się ciemnoczerwone. Sao twierdzi, że jego praca polega na wydobywaniu ukrytego w nich ludzkiego ducha. Najczęściej przybiera on postać zwierząt. Z pełnych skomplikowanej symboliki dzieł Sao wyłaniają się głowy słoni, krokodyli, hien, bawołów i innych mieszkańców sawanny. Na wykonanie jednej rzeźby Sao poświęca kilka miesięcy, pracując prawie codziennie od świtu do zmierzchu. "Według tradycji afrykańskiej istota ludzka składa się z duszy (soul), ducha (spirit), umysłu (mind) i ciała (body). Po śmierci ciało zamienia się w popiół, dusza idzie do nieba, a duch i umysł ukrywają się w korzeniach drzew. Mogą one potem wejść w ciało nowo narodzonej osoby" - wyjaśnia Sao. Wkrótce zamierza otworzyć w Hippo Valley muzeum swych prac. Dlatego nie sprzedaje obrazów, których - jak twierdzi - i tak nikt nie zrozumie. "Rzeźby będę sprzedawał, muszę z czegoś mieć pieniądze na założenie muzeum" - uśmiecha się Sao znad kolejnego dzieła, nad którym pracuje już od czterech miesięcy. "A mógł wywieźć te filmy, które zrobił dla Amina - dodaje ze śmiechem Joanna. - Na pewno dobrze by je sprzedał i dzisiaj nie musiałby się martwić o pieniądze". Współpraca: Szymon Karpiński
Sao po ukończeniu łódzkiej szkoły filmowej został zatrudniony przez ugandyjskiego dyktatora Idiego Amina jako szef propagandy filmowej. był świadkiem wielu okrucieństw. Sfilmowane okrucieństwa były pokazywane w kronikach filmowych, aby wzbudzić strach przed Aminem. Sao produkował filmy sławiące osiągnięcia dyktatora. żywił wiele sympatii do Amina. Kiedy zazdrośni Ugandyjczycy z otoczenia dyktatora zaczęli intrygować przeciw pochodzącemu z Kenii Sao, ten zdecydował się na ucieczkę. Z powodu trudności z uzyskaniem funduszów na produkcję filmową w Kenii Sao odszedł od filmu i poświęcił się twórczości artystycznej opartej na mitach i wierzeniach Afrykanów. stare korzenie są materiałem do wykonywanych przez Sao rzeźb. Sao twierdzi, że jego praca polega na wydobywaniu ukrytego w nich ludzkiego ducha.
LITERATURA Dziś promocja nieznanych tuwimianów z kolekcji Tomasza Niewodniczańskiego Wiersze ukryte w pudle Wszystko zaczęło się od Damaszku. A właściwie od sztychu stolicy Syrii, który otrzymał na 35. urodziny od żony. Podarunek obudził drzemiącą w Tomaszu Niewodniczańskim pasję kolekcjonerską. Dziś jego zbiór liczy ponad 8 tysięcy map i prawie 300 atlasów, których wartość wyraża się w dziesiątkach milionów marek. Ale właściciel najbardziej dumny jest z kolekcji dokumentów (niemal 4 tysięcy papierowych i około 500 pergaminowych). Szczególnie hołubi mickiewicziana oraz tuwimiana, zebrane w opublikowanej właśnie nakładem firmy Papier-Service książce pt. "Julian Tuwim. Utwory nieznane. Ze zbiorów Tomasza Niewodniczańskiego w Bittburgu". - Na ślad młodzieńczych wierszy poety oraz jego twórczości kabaretowej wpadł przypadkowo w USA kolekcjoner Filip Poniż. Pewna mieszkanka Nowego Jorku przechowująca pożółkłe rękopisy i maszynopisy na pawlaczu w zakurzonym pudle po butach, chciała się ich po prostu pozbyć. Poniż skontaktował się z "tuwimologiem" - Tadeuszem Januszewskim. Ten potwierdził autentyczność większości tekstów. Jego zdanie podzielili grafolodzy z FBI. Odnaleziono młodzieńcze wiersze poety, rymowane wprawki, limeryki, polemikę z Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim, przeznaczoną dla "Wiadomości Literackich", lecz nigdy nie ogłoszoną drukiem oraz teksty kabaretowe pisane niekiedy dla konkretnych wykonawców, między innymi dla Adolfa Dymszy - wyjaśnia właściciel odkrytych po latach tekstów. Nie wiadomo, jak archiwum Tuwima znalazło się za Atlantykiem. Może autor zostawił je tam przed powrotem z wojennej tułaczki do Polski w 1947 roku, a może ktoś je wywiózł z kraju za ocean po nagłej śmierci poety w ZAIKS-owskim pensjonacie "Halama", 17 grudnia 1953. Litewskie korzenie Był na Litwie ród zacny od Giedymina się wywodzący, można by tak zacząć trawestując Sienkiewicza. Korzenie Niewodniczańskich tkwią bowiem głęboko w Wileńszczyźnie. Wedle legendy jeden z antenatów uczestniczył w wyprawie wiedeńskiej króla Jana III Sobieskiego. Z pogromcą Turków Niewodniczańskiego łączy też szkoła. Obaj ukończyli renomowane krakowskie gimnazjum im. Nowodworskiego. Tomasz trafił pod Wawel jako repatriant w roku 1947. Wcześniej na własnej skórze poznał w Wilnie smak okupacji sowieckiej i niemieckiej. Rodzina, zmuszona przypieczętowanym w Jałcie wyrokiem historii, opuściła Kresy. Ojciec Henryk - profesor fizyk, wykładowca Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie znalazł zatrudnienie jako pedagog na Uniwersytecie Jagiellońskim. Niebawem został dyrektorem krakowskiego Instytutu Atomistyki. Synowie profesora odziedziczyli w genach zainteresowania. Jerzy i Tomasz zostali fizykami. Pierwszy jest nim do dziś, piastując obecnie stanowisko prezesa Polskiego Komitetu Atomistyki. Drugi..., ale pozostańmy wierni chronologii. Po uzyskaniu magisterium w 1955 roku Tomasz zyskuje opinię utalentowanego naukowca. Akurat nastaje odwilż, więc dostaje możliwość pogłębiania wiedzy w Zurychu. Spędza tam sześć lat. W tym czasie nie tylko pracuje naukowo, lecz też poznaje przyszłą żonę. Niemkę, Marię Luizę, córkę właściciela browaru w Bittburgu. Po ślubie młode małżeństwo wraca do Polski. Osiedlają się w Warszawie, bo nowożeniec otrzymuje pracę w sztandarowej placówce naukowej PRL - Instytucie Jądrowym w Świerku. Mieszkają w standardowych M-4, powstałych w oszczędnej epoce architektury budowlanej okresu "małej stabilizacji". Rodzina powiększa się o trzech synów. Mateusza, Jana i Romana. Emigracja za... piwem Nadchodzi rok 1968. Porachunki w elitach władzy PRL odbijają się rykoszetem na naukowcach. Nierzadko zagląda się im w życiorysy wypominając żydowskich przodków. Atmosfera insynuacji i prowokacji staje się trudna do wytrzymania, a decydenci nie stawiają przeszkód w emigracji. Zwolnione miejsca nierzadko zajmują beztalencia spragnione splendorów. Nie tolerują w pobliżu fachowców, wytykających im na każdym kroku niekompetencję. Niewodniczański, ówczesny kierownik samodzielnego laboratorium budowy akceleratora liniowego, rychło zauważa brak zawodowych perspektyw. Decyduje się na emigrację. - Wyjeżdżaliśmy potajemnie, by nie wzbudzać podejrzeń. Najpierw żona z dziećmi pociągiem, po kilku dniach autem - ja. Tuż przed podróżą załatwiłem formalności dające prawo przejęcia mieszkania przez brata - wspomina. Dostaje posadę na renomowanym uniwersytecie w Heidelbergu. Zdaje się, że kariera naukowa staje prze nim otworem, gdy - niczym grom z jasnego nieba - otrzymuje propozycję nie do dorzucenia. Teść, szef i właściciel browaru w Bittburgu widzi go w roli sukcesora. Niewodniczański sam siebie zaskakuje zgodą na tę ofertę. Od znaczków do listów Bakcyla zbieractwa połknął w dzieciństwie. Podobnie jak rówieśnicy zaczął od znaczków, potem przyszła fascynacja modelami statków, w końcu przerzucił się na kartografię. Mapy, plany, widoki miast oraz atlasy, które gromadzi od trzydziestu lat. Szczególnym sentymentem darzy polonica. Choćby panoramę XIX-wiecznego Krakowa pędzla Juliusza Kossaka czy plan bitwy pod Olszynką Grochowską. Serce bije mu też mocniej, kiedy sięga do dokumentów z naszej historii. Na przykład pisma sygnowane przez królów: Władysława Jagiełłę i Zygmunta Starego, list Charles'a de Gaulle'a wysłany z Warszawy pod koniec sierpnia 1920 roku, dokładnie opisujący "Cud nad Wisłą", czy deklarację carycy Katarzyny II popierającej stolnika litewskiego Stanisława Augusta Poniatowskiego marzącego o koronie. Ale oprócz korespondencji postaci historycznych, zbiera też ślady po ludziach nieznanych. Takie jak listy do i od więźniów obozów koncentracyjnych. Ma ich około tysiąca. Ponieważ kolekcja pęka w szwach z trudem mieszcząc się w salach specjalnie wybudowanego obok rezydencji w Bittburgu muzeum, a synowie - ku rozżaleniu taty - nie palą się do rozszerzania, myśli o jej podarowaniu Polsce. Crime story W Polsce o zbiorze Niewodniczańskiego zrobiło się głośno dopiero w obecnej dekadzie. Dzięki mickiewiczianom. A właściwie zuchwałej kradzieży tzw. Albumu Moszyńskiego, zawierającego wiersze wieszcza. Niewodniczański w latach dziewięćdziesiątych nabył browar w Turyngii, zainwestował w dwa zakłady piwowarskie w Polsce (Bosman w Szczecinie oraz Kasztelan w Sierpcu), zainteresował się także wodą mineralną (Dobrawa). Przy okazji wizyt w kraju nawiązał kontakt z dyrektorem warszawskiego Muzeum Literatury, Januszem Odrowążem-Pieniążkiem. W gościnnych salach staromiejskiej kamieniczki odbywały się promocje kolejnych książek prezentujących zebrane przez Niewodniczańskiego mickiewicziana. Po publikacji drugiego tomu w lutym 1993 roku wsiadł do swego BMW i pojechał odwiedzić rodzinę. Złodzieje nie mieli problemu z kradzieżą auta, gdyż roztargniony szofer zapomniał uruchomić skomplikowany i ponoć niezawodny system alarmowy. Przepadł też lekkomyślnie pozostawiony w bagażniku "Album Moszyńskiego" (na 99 stronach Mickiewicz zapisał 42 utwory: sonety, elegie, bajki, ballady, translacje z Goethego. Niektóre są starannie wykaligrafowane, na innych nie brak poprawek i skreśleń). - Chciałem od razu apelować przez "Gazetę Wyborczą", ale powiedziano mi, że złodzieje jej nie czytają - śmieje się Niewodniczański. - To nieprawda. Właśnie po reportażu w dodatku do tego dziennika sprawcy kradzieży nawiązali ze mną kontakt. Negocjacje trwały ponad trzy lata. Najpierw rozmawiałem z przedstawicielem gangu przez telefon. Potem spotykaliśmy się tete-a-tete w hotelowych holach. Ustalaliśmy cenę zwrotu, potem miejsce wymiany. Koniec końców osiągnęliśmy porozumienie. Naturalnie wszystko odbywało się bez wiedzy policji, która zresztą wcześniej umorzyła śledztwo. Nie zdradza, ile kosztowało go odzyskanie "Albumu Moszyńskiego". Zasłania się tajemnicą handlową. Obowiązującą również, kiedy powiększa swój zbiór nie przez renomowane domy aukcyjne, lecz osobiste transakcje. Wiadomo za to, że stracił kolejną luksusową limuzynę. Drugie BMW skradziono mu na warszawskiej stacji benzynowej. Tym razem zlekceważył ofertę pośrednika proponującego zwrot auta po cenie umownej. - Parafrazując Casanovę wyznam, że zawsze najbardziej kocham ostatni nabytek - mówi Tomasz Niewodniczański. - Teraz oczkiem w głowie są dla mnie tuwimiana, ale ufam, iż niebawem usunie je w cień egzemplarz pierwszego wydania "Pana Tadeusza" z dedykacją autora. Od kilku lat negocjuję kupno tej książki, należącej do pewnej obywatelki Stanów Zjednoczonych. W planach mam też bibliofilskie wydanie podobizny rękopisu "Poematu dla dorosłych" Adama Ważyka. Tomasz Zbigniew Zapert
zaczęło się od sztychu stolicy Syrii. obudził drzemiącą w Tomaszu Niewodniczańskim pasję kolekcjonerską. jego zbiór liczy ponad 8 tysięcy map i prawie 300 atlasów. właściciel najbardziej dumny jest z kolekcji dokumentów (niemal 4 tysięcy papierowych i około 500 pergaminowych). Szczególnie hołubi mickiewicziana oraz tuwimiana, zebrane w książce "Julian Tuwim. Utwory nieznane. Ze zbiorów Tomasza Niewodniczańskiego w Bittburgu".Na ślad młodzieńczych wierszy poety oraz jego twórczości kabaretowej wpadł przypadkowo w USA kolekcjoner Filip Poniż. Odnaleziono młodzieńcze wiersze poety, rymowane wprawki, limeryki, polemikę z Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim, przeznaczoną dla "Wiadomości Literackich", lecz nigdy nie ogłoszoną drukiem oraz teksty kabaretowe pisane niekiedy dla konkretnych wykonawców, między innymi dla Adolfa Dymszy. Korzenie Niewodniczańskich tkwią głęboko w Wileńszczyźnie. Rodzina, zmuszona, opuściła Kresy. Ojciec Henryk - profesor fizyk, został dyrektorem krakowskiego Instytutu Atomistyki. Po uzyskaniu magisterium w 1955 roku Tomasz dostaje możliwość pogłębiania wiedzy w Zurychu. poznaje przyszłą żonę. Niemkę, Marię Luizę. młode małżeństwo wraca do Polski. nowożeniec otrzymuje pracę w sztandarowej placówce naukowej PRL - Instytucie Jądrowym w Świerku. Rodzina powiększa się o trzech synów. rok 1968. Porachunki w elitach władzy PRL odbijają się rykoszetem na naukowcach. Niewodniczański Decyduje się na emigrację.Dostaje posadę na uniwersytecie w Heidelbergu. Teść, szef i właściciel browaru w Bittburgu widzi go w roli sukcesora.Niewodniczański sam siebie zaskakuje zgodą na tę ofertę. Mapy, plany, widoki miast oraz atlasy gromadzi od trzydziestu lat. Szczególnym sentymentem darzy polonica.
UNIA PRACY Ryszarda Bugaja nie będzie na kongresie. Nie został zaproszony, choć zaproszenia wystosowano m.in. do liderów: SLD, PSL, PPS, OPZZ i NSZZ "Solidarność" Bez zbędnych napięć - Nie zaprosiliśmy Ryszarda Bugaja, bo nie współpracuje z Unią Pracy - tłumaczy Mrek Pol (obaj na zdjęciu z czerwca 1994) FOT. JACEK DOMIŃSKI ELIZA OLCZYK W przededniu sprawozdawczo- -wyborczego Kongresu Unii Pracy nie widać osoby, która mogłaby odebrać Markowi Polowi stanowisko przewodniczącego partii, choć pod jego rządami sytuacja Unii Pracy raczej się pogorszyła, niż polepszyła. Na kongres nie zaproszono Ryszarda Bugaja, pierwszego przewodniczącego partii. Po dwóch z okładem latach przebywania poza parlamentem działaczom Unii Pracy niewiele udało się zrealizować z zapowiadanych zmian. A zakładano uczynienie z UP partii bardziej wyrazistej, obecnej w świadomości społecznej, kompetentnej i przygotowanej do rządzenia, która adresuje swój program do konkretnego wyborcy (nie tylko do bezrobotnych i emerytów, ale do sfery budżetowej, rzemieślników, drobnych kupców). Dziś wydaje się, że Unia Pracy jest partią tak samo mało wyrazistą jak dawniej, bez określonego elektoratu i raczej znikającą ze świadomości społecznej niż utrwalającą swoją pozycję. Na dodatek UP utraciła to, co było jej atutem, czyli ideowość oraz różnorodne pochodzenie działaczy partyjnych. W 1998 roku odeszła z Unii Pracy znakomita większość członków wywodzących się z "Solidarności" - na początku 1998 roku grupa ze Zbigniewem Bujakiem na czele odeszła do Unii Wolności, w grudniu osoby związane z Ryszardem Bugajem zrezygnowały z działalności politycznej. Dziś w UP pozostali już zaledwie pojedynczy członkowie dawnej "Solidarności Pracy" m.in. Aleksander Małachowski. Komu poparcie Choć kongres będzie miał charakter sprawozdawczo-wyborczy, wybór nowych władz to najmniejszy problem, jaki dziś stoi przed Unią Pracy. Partia musi bowiem podjąć decyzję w dwóch ważnych sprawach - wyborów prezydenckich i wyborów parlamentarnych. Rada Krajowa zaproponowała, aby decyzji w sprawie wyborów prezydenckich nie podejmował kongres, lecz by przeprowadzić referendum wśród członków partii. - Chcemy, aby członkowie partii zdecydowali, czy mamy poprzeć Aleksandra Kwaśniewskiego, za którym jest duża część społeczeństwa, czy też wystawić własnego kandydata na prezydenta w opozycji do Aleksandra Kwaśniewskiego - mówi Marek Pol, przewodniczący UP. Taka decyzja byłaby unikiem, typowym zresztą dla Unii Pracy - popchnięto by partię w kierunku rozwiązania oczywistego, czyli poparcia Aleksandra Kwaśniewskiego, a odpowiedzialność za to zostałaby rozłożona na anonimowych członków partii, a nie na jej władze. Poparcie Aleksandra Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich wydaje się zresztą jedynym racjonalnym rozwiązaniem dla Unii Pracy. W kampanii prezydenckiej zawsze warto się pokazać, ale wylansowanie własnego kandydata kosztuje dużo pieniędzy, a Unia Pracy zawsze słynęła z ich braku i pod tym względem w partii nic się nie zmieniło. Marek Pol przyznaje, że pieniądze na kampanię prezydencką stanowią istotny problem dla Unii Pracy, ale przekonuje, że nie jedyny. Wydanie pieniędzy na kampanię prezydencką oznacza jednak brak funduszy na kampanię wyborczą do parlamentu, która odbędzie się już za rok. Zebranie pieniędzy na obie kampanie wśród członków Unii Pracy wydaje się zaś tak samo mało realne, jak wylansowanie przez nią kandydata na prezydenta, który zdołałby pokonać w wyborach Aleksandra Kwaśniewskiego. Taktyka przyjęta przez Unię Pracy ma jednak pewną wadę - jeżeli w referendum przeważy pogląd, że partia popiera Aleksandra Kwaśniewskiego, to nie będzie można postawić żadnych warunków. - Jeżeli ma to być bezwarunkowe poparcie, to należy uznać, iż Unia Pracy po prostu wpisuje się w układ Kwaśniewski - SLD - mówi Ryszard Bugaj. - Zresztą nie może być inaczej, bo Aleksander Kwaśniewski nie chciałby sobie raczej wiązać rąk obietnicami dla Unii Pracy, zabiegając jednocześnie o poparcie obozu liberalnego. Pewność dla niewielu Drugi problem to wybory parlamentarne. Według badań preferencji wyborczych "Rzeczpospolitej" zrealizowanych przez PBS z Sopotu poparcie dla Unii Pracy od przeszło roku wymusi około 6 procent (najmniej - 4 procent - partia miała w styczniu ubiegłego roku, najwięcej - 8 procent - w listopadzie). To nie jest wynik, który wróżyłby wejście do parlamentu choćby minimalnej grupie przedstawicieli UP, jeżeli w nowej ordynacji wyborczej zostanie utrzymany pięcioprocentowy próg wyborczy. Zwykle w badaniu preferencji wyborczych ankietowani wyrażają bowiem swoje sympatie polityczne, ale już podczas wyborów są bardziej skłonni oddać głos na partię, która z całą pewnością znajdzie się w parlamencie, niż na taką, której losy są niepewne. Dlatego mali w wyborach zbierają mniej głosów, niż mają w sondażach. Sukces, jaki Unia Pracy odniosła w 1993 roku, zbierając 7 procent głosów, co dawało jej 40 mandatów, nie ma szans się powtórzyć. Był to bowiem czas, w którym wielu ludzi głosowało na Unię Pracy nie tylko ze względu na jej lewicowość, ale również dlatego, że - po dwóch latach ostrego antykomunizmu - krępowało czy wręcz bało się głosować na SLD. Dziś ta przyczyna znikła. Sojusz jest na topie. Szansa, że Unii Pracy uda się przebić, gdy u boku będzie miała tak silnego konkurenta, jest doprawdy nikła. Marek Pol uważa, że w tej sprawie nic jeszcze nie jest przesądzone. Jego zdaniem partia ma 50 procent szans, że wystartuje samodzielnie, a drugie tyle, że będzie musiała stworzyć koalicję. Dopóki jednak nie ma ordynacji wyborczej, dopóty nie ma o czym mówić. - Być może duże partie w parlamencie zdecydują, że nie będzie wolno tworzyć koalicji przedwyborczych, tylko powyborcze, i wówczas Unia Pracy będzie musiała wystartować samodzielnie - mówi. - Wedle posiadanych przeze mnie informacji moi dawni koledzy są już po tzw. nieformalnym słowie z SLD w sprawie wspólnego występowania w najbliższych wyborach parlamentarnych - mówi Ryszard Bugaj. - Smutno mi, bo to żadna satysfakcja, że potwierdza się moja diagnoza sprzed kilku miesięcy. W Unii Pracy zwyciężyła taktyka - pewność dla niewielu. Uważam, że to jest sprzedaż szyldu Unii Pracy dla kilku mandatów. Członkowie Unii Pracy, jeżeli znajdą się w parlamencie dzięki koalicji z SLD, nie będą stanowili zwartej grupy, prezentującej określone stanowiska, bo karty rozdaje i kontroluje Leszek Miller. Zdaniem Ryszarda Bugaja znikła szansa na to, aby Unia Pracy powróciła samodzielnie na scenę polityczną. - Szkoda mi tej straconej szansy również z tego powodu, że jest spora grupa wyborców, którzy odchodzą od AWS, i to odchodzą donikąd, a mogliby przyjść do Unii Pracy, gdyby ta partia potrafiła w sposób wyrazisty prezentować swoją ofertę programową, różną od oferty SLD. Nie zapraszać Bugaja Ryszarda Bugaja nie będzie na kongresie. Nie został zaproszony, choć zaproszenia wystosowano do kilkudziesięciu osób - m.in. liderów: SLD, PSL, PPS, OPZZ i NSZZ "Solidarność", oraz do sympatyków partii - Barbary Labudy, Włodzimierza Cimoszewicza, Karola Modzelewskiego, byłego honorowego przewodniczącego UP. - Rzeczywiście nie dostałem zaproszenia - mówi Ryszard Bugaj. - Podobno były burzliwe sprzeciwy wobec propozycji, aby mnie zaprosić. Będzie za to Leszek Miller. - Nie zaprosiliśmy Ryszarda Bugaja, bo nie współpracuje z Unią Pracy - tłumaczy Pol. - Poza tym po swoim odejściu z partii wypowiadał się o nas negatywnie, czego przykro nam było słuchać, i na razie nie słyszymy od byłego przewodniczącego niczego dobrego. Uznaliśmy, że, zapraszając go na kongres, narazilibyśmy i jego, i siebie na niepotrzebne napięcia. Nie wszyscy prezentują takie stanowisko. Izabela Jaruga-Nowacka, wiceprzewodnicząca UP, żałuje, że były przewodniczący nie został zaproszony na Kongres. - Brakuje nam takich ludzi jak Ryszard Bugaj - mówi. Jaruga-Nowacka uważa, że Unii Pracy brakuje też dyskusji o wartościach. - Dla mnie istotne jest pytanie, po co mamy wejść do parlamentu, tymczasem niekiedy odnoszę wrażenie, że w partii bierze górę cel sam w sobie - mówi. Jej zdaniem zbliżający się kongres Unii Pracy powinien rozpocząć dialog z ugrupowaniami lewicy o wartościach i zasadach, jakimi będą się kierowały ugrupowania lewicowe po przyszłorocznych wyborach. Forum do takiej wymiany poglądów nie stał się lewicowy okrągły stół, który praktycznie nie istnieje. - Unia Pracy i SLD w poprzednim parlamencie różniły się nie tylko pochodzeniem, lecz i poglądami na NFI czy na system podatkowy, dlatego ta rozmowa na lewicy jest konieczna - mówi Jaruga-Nowacka. - Leszek Miller powiedział, że jeżeli SLD obieca gruszki na wierzbie, to one tam wyrosną. Mnie się wydaje, że ludzie w żadne gruszki na wierzbie wierzyć nie będą - dodaje.
W przededniu sprawozdawczo-wyborczego Kongresu Unii Pracy. Na kongres nie zaproszono Ryszarda Bugaja, pierwszego przewodniczącego partii. Partia musi podjąć decyzję w dwóch ważnych sprawach.Rada Krajowa zaproponowała, aby w sprawie wyborów prezydenckich przeprowadzić referendum wśród członków partii, aby zdecydowali, czy poprzeć Kwaśniewskiego czy wystawić własnego kandydata. Drugi problem to wybory parlamentarne. Według badań preferencji wyborczych poparcie dla Unii Pracy od przeszło roku wymusi około 6 procent.
UNIA EUROPEJSKA Przed finiszem prac nad wewnętrzną reformą organizacji Rewolucja małych kroków JĘDRZEJ BIELECKI z Brukseli Przygotowywany na czerwcowy szczyt w Amsterdamie traktat o zmianie systemu działania Unii Europejskiej nie przyniesie takich przełomowych i pobudzających wyobraźnię rozstrzygnięć jak utworzenie jednolitego rynku czy powołanie wspólnej waluty europejskiej. Co więcej, większość jego postanowień nie będzie miała związku z planowanym rozszerzeniem Unii na wschód, choć taki był oficjalny powód zwołania Konferencji Międzyrządowej. Z perspektywy historycznej Amsterdam będzie można jednak ocenić jako ważny etap budowania "coraz bardziej zintegrowanej Unii Europejskiej". Niepokój o powolne tempo prac Konferencji Międzyrządowej (KM) należy do rytuału Unii. Przy podejmowaniu jakichkolwiek zasadniczych decyzji każdy z krajów członkowskich zazwyczaj stara się nie ujawniać do końca, w czym jest gotowy ustąpić, a jakie kwestie nie mogą być dla niego przedmiotem przetargów. Tym razem jednak do zwielokrotnienia ogólnej niepewności przyczyniają się wybory parlamentarne w Wielkiej Brytanii, przed którymi rząd w Londynie nie zdecyduje się na żadne ustępstwa. Świadomi tego Holendrzy zwołali na 23 maja specjalny szczyt UE, podczas którego nowy brytyjski premier (jeśli zostanie nim Tony Blair) ma określić granice swoich ustępstw. Nawyk kompromisu Nawet jednak jeśli brytyjskie ustępstwa będą duże, nie należy oczekiwać zakończenia prac Konferencji traktatem, który w wyczerpujący sposób zreformuje funkcjonowanie Unii - mówi "Rz" Peter Ludlow, czołowy specjalista od systemu działania UE i dyrektor prestiżowego brukselskiego instytutu naukowego CEPS. Jego zdaniem inną cechą działania UE była zdolność do zawierania kompromisów przez kraje członkowskie. Jeśli jeden z nich uzyska od swoich partnerów ustępstwo w danej kwestii, to wie, że w innej sprawie nie będzie mógł w pełni zrealizować swoich ambicji. W Amsterdamie reguła ta potwierdzi się, tym bardziej że wszyscy członkowie chcą możliwie szybko zakończyć trwające już przeszło rok prace Konferencji. Dla "15" znacznie ważniejsze są przygotowania do mającej wejść w życie za półtora roku unii walutowej, a nawet do poszerzenia UE na wschód. Sama Konferencja nie tylko nie wzbudza entuzjazmu wśród mieszkańców Unii, ale raczej wywołuje niepokój, czy kolejne elementy suwerenności narodowej nie zostaną oddane biurokratom z Brukseli. Traktat z Amsterdamu, choć nie zostaną w nim zawarte tak pobudzające wyobraźnię zamierzenia, jak powstanie jednolitego rynku (1985) czy utworzenie wspólnej waluty europejskiej (1991), to jednak zapisze się w historii jako ważny etap integracji europejskiej. Większość jego ustaleń będzie miała niewiele wspólnego z przyjęciem do UE nowych krajów, mimo że taki był oficjalny powód zreformowania Unii. Urzędnicy Komisji Europejskiej i niezależni specjaliści są zgodni, że Konferencję będzie można uznać za udaną, jeśli w jej wyniku zostanie osiągnięty zasadniczy postęp w czterech dziedzinach, takich jak zmiana systemu działania Komisji i Rady UE, inicjowanie określonych projektów integracji europejskiej tylko z udziałem niektórych państw (tzw. elastyczność), rozwinięcie wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa oraz pogłębienie współpracy w zakresie wymiaru sprawiedliwości i spraw wewnętrznych. Nowy instrument Największych postępów można się spodziewać w tej czwartej dziedzinie - twierdzi wysoki urzędnik Komisji Europejskiej, odpowiedzialny za przebieg Konferencji. Jego zdaniem z chwilą rozpoczęcia budowy jednolitego rynku i dopuszczenia do swobodnego przemieszczania się ludzi w ramach Europy bez granic państwa "15" nie miały wyboru i musiały zdecydować się na pogłębienie współpracy w ściganiu przestępczości zorganizowanej, przemytu narkotyków i broni oraz wypracowaniu wspólnej polityki azylowej. Stąd ambicją niemal wszystkich krajów UE oprócz Wielkiej Brytanii (i Irlandii, która z racji swojego położenia jest skazana na naśladowanie Londynu) jest włączenie do prawa europejskiego postanowień "programu Schengen", dzięki któremu od 1985 r. stopniowo są znoszone granice lądowe dzielące państwa UE. Negocjatorzy Konferencji najprawdopodobniej pójdą jednak dalej. Ich ambicją jest utworzenie nowego instrumentu budowy prawa europejskiego, który byłby podobny do dyrektyw od dawna wykorzystywanych w sprawach gospodarczych - twierdzi Ludlow. Dla rozwoju współpracy wymiarów sprawiedliwości byłby to prawdziwy przełom. Obecnie tzw. konwencje, negocjowane w oparciu o skomplikowane procedury i wymagające ratyfikacji przez parlamenty narodowe, muszą być włączane do prawa narodowego. W konsekwencji postęp prac jest bardzo powolny. Nowy instrument prawny określi natomiast ogólne zasady, które będą obowiązywały w całej UE, i pozostawi sposób ich wypełnienia w gestii władz poszczególnych krajów. Od stosowanych w sprawach gospodarczych dyrektyw będzie się jednak różnił tym, że poza Komisją inicjatywę ustawodawczą zachowają również kraje członkowskie. Państwa małe przeciw dużym Równie przełomowych rozwiązań nie należy natomiast spodziewać się po reformie głównych instytucji Unii. Tu bezpośrednim powodem zmian jest myśl, że obejmująca 20, a nawet 25 krajów organizacja nie może działać według rozwiązań zaprojektowanych dla 6 członków. Wszyscy zgadzają się, że dla zachowania sprawności instytucji unijnych konieczne będzie zredukowanie liczby członków Komisji i właściwsze oddanie proporcji między liczbą mieszkańców danego państwa a głosami, jakimi dysponuje ono w Radzie UE. Już dziś jednak wiadomo, że idealny scenariusz nie zostanie zrealizowany. Nie pozwolą na to małe kraje Unii, które za wszelką cenę chcą zachować "swojego" przedstawiciela w Komisji - twierdzi wysokiej rangi urzędnik KE. Jego zdaniem jedyne zmiany będą więc polegać na zrezygnowaniu "dużych" państw z przysługującego im dziś drugiego komisarza. W zamian będą musiały otrzymać rekompensatę w postaci lepszego zrównoważenia głosów w Radzie UE. Dziś na jeden głos przypada tu 200 tys. Luksemburczyków i aż 8 mln Niemców. Na razie, dzięki względnej równowadze między dużymi i małymi krajami, przy głosowaniu kwalifikowaną większością głosów dany projekt nie może zostać zaaprobowany, jeżeli nie uzyska poparcia 2/3 "mieszkańców" UE. W przyszłości jednak, gdyby do Unii zostało przyjętych wszystkich 11 państw stowarzyszonych, proporcje te się zachwieją, gdyż oprócz Polski wszyscy potencjalni nowi członkowie to kraje małe. Wówczas, przy zachowaniu obecnego systemu, można by uzyskać większość przy poparciu zaledwie 50 proc. mieszkańców UE, wbrew stanowisku nawet kilku dużych państw. Aby tak się nie stało, duże kraje Unii domagają się przyznania im większej liczby głosów (dziś mają ich po 10), co jednak spotyka się z twardym oporem małych państw. Stąd, jak twierdzi Ludlow, najprawdopodobniej znów dojdzie do kompromisu polegającego na przyjęciu zasady "podwójnej większości": głosów w Radzie i mieszkańców UE (tych musiałoby być 2/3, a może nawet 70 proc. za danym projektem). Za wcześnie na dyplomację europejską Znaczących rozstrzygnięć najtrudniej spodziewać się we wspólnej polityce zagranicznej i bezpieczeństwa. Czy to w sprawie Albanii, czy też Chin i Iranu kraje "15" w ostatnich miesiącach raz jeszcze udowodniły, że nie są w stanie skutecznie wypracować wspólnej strategii wobec problemów polityki międzynarodowej. Dlatego przedstawiony w marcu przez Niemcy i Francję kalendarz stopniowego włączania Unii Zachodnioeuropejskiej (UZE) do struktur UE i tworzenia w ten sposób "zbrojnego ramienia" krajów "15" nie ma szans powodzenia. Przyznał to zresztą niedawno sekretarz generalny UZE, Jose Cutileiro, zapowiadając, że przełomowe dla jego organizacji rozstrzygnięcia w Amsterdamie nie zapadną. - Inicjatywa ta to przykład hipokryzji Francji i Niemiec, krajów, która same wielokrotnie ostatnio pokazywały, że nie są gotowe do podporządkowania się w polityce zagranicznej strategicznym interesom większości. Było to jednak posunięcie szkodliwe także dlatego, że ponownie pogłębiło przepaść między krajami Unii należącymi do NATO a tymi państwami, które są neutralne - mówi Ludlow. - Znacznie większe szanse ma natomiast memorandum szwedzko-fińskie, które stara się określić, w jakich dziedzinach kraje neutralne są gotowe partycypować we wspólnych inicjatywach z użyciem wojska. W dzisiejszych czasach użycie wojska w akcjach humanitarnych, misjach pokojowych i niesienia pomocy w razie kataklizmów stanowi zresztą 90 proc. realnych możliwości. Pragmatyczne podejście Skandynawów ma duże szanse na akceptację przez Wielką Brytanię. Pozwoliłoby to na wykorzystanie struktur UZE do prowadzenia przez Unię Europejską działań z udziałem wszystkich krajów "15". Na czas takich akcji kraje neutralne, choć nie należą do UZE, uczestniczyłyby na równi z członkami tej organizacji w podejmowaniu decyzji - twierdzi Ludlow. Jego zdaniem inną inicjatywą, która mogłaby znacząco poprawić skuteczność działania Unii w polityce międzynarodowej, jest powołanie instytucji stałego przedstawiciela Brukseli w negocjacjach dyplomatycznych. Aby jednak ten "Monsieur PESC" (od pierwszych liter francuskiego określenia polityki zagranicznej i bezpieczeństwa) stał się znaczącą postacią, musiałby uzyskać instytucjonalne gwarancje efektywnej współpracy z Radą Unii i jej sekretariatem. Każdy przełomowy etap w historii integracji europejskiej ma swoje słowo-klucz z upodobaniem używane przez urzędników w Brukseli. Tym razem jest to "elastyczność" (flexibility), co ma oznaczać, że dana grupa państw Unii może samodzielnie rozwinąć współpracę w odrębnej dziedzinie. Dzięki temu poszczególne kraje (wszyscy myślą tu o Wielkiej Brytanii) nie mogłyby hamować postępów w integracji europejskiej swoich partnerów. Jak jednak zwykle bywa z pomysłami, dzięki którym skomplikowane problemy mają zostać rozwiązane w zbyt prosty sposób, postęp jest tu pozorny. Przede wszystkim dlatego, że w przeszłości, chociażby przy tworzeniu unii walutowej, zasada "elastyczności" była już wiele razy wykorzystywana. Po wtóre, jak pokazała misja wojskowa do Albanii, Brytyjczycy rzadko blokują akcję swoich partnerów, jeśli ci ostatni rzeczywiście chcą ją przeprowadzić. Przede wszystkim jednak zainicjowanie nowej formy współpracy przez ograniczoną liczbę państw będzie możliwe tylko wówczas, gdy wszystkie pozostałe się na to zgodzą. Zrezygnowanie z tej zasady oznaczałoby - jak twierdzi Ludlow - po prostu rozpad Unii Europejskiej.
Przygotowywany na czerwcowy szczyt w Amsterdamie traktat o zmianie systemu działania Unii Europejskiej nie przyniesie takich przełomowych i pobudzających wyobraźnię rozstrzygnięć jak utworzenie jednolitego rynku czy powołanie wspólnej waluty europejskiej. Co więcej, większość jego postanowień nie będzie miała związku z planowanym rozszerzeniem Unii na wschód, choć taki był oficjalny powód zwołania Konferencji Międzyrządowej.Każdy przełomowy etap w historii integracji europejskiej ma swoje słowo-klucz z upodobaniem używane przez urzędników w Brukseli.
OBYCZAJE Kariera Bogdana Tyszkiewicza Radny z rewolwerem za paskiem FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI Bogdan Tyszkiewicz, warszawski radny AWS, zatrzymany kilka dni temu przez policję za paradowanie po pijanemu z bronią w miejscu publicznym, jeszcze niedawno wymieniany był jako kandydat na prezydenta Warszawy. Bogdana Tyszkiewicza policja zatrzymała po telefonie od mieszkańca Warszawy, że jakiś pijany grozi bronią gościom pubu na Żoliborzu. On utrzymuje, że jedynie spacerował bez marynarki z rewolwerem za paskiem. Według policji nie miał zezwolenia na broń, wygasło kilka tygodni temu. Badanie wykazało 2,5 promila alkoholu we krwi radnego. O Tyszkiewiczu mówi się "barwna postać". Były hokeista, międzynarodowy sędzia hokeja, prezes Polskiego Związku Hokeja na Lodzie, warszawski kupiec (wraz z żoną właściciel dwóch pubów, kilku sklepów) i działacz gospodarczy. "Dla jednych rzutki biznesmen i dobry organizator, dla drugich Nikodem Dyzma" - pisaliśmy o nim w 1998 roku. Kandydat nieformalny Karierę w samorządzie i częściowo w polityce zaczął po zostaniu szefem Warszawskiej Rady Gospodarczej - stowarzyszenia stołecznych kupców i rzemieślników. Najpierw zakładał wałęsowski Bezpartyjny Blok Wspomagania Reform. W 1993 roku startował nawet z jego listy z województwa ciechanowskiego do Senatu, ale przegrał. Później jako przedstawiciel "środowisk gospodarczych" (przy nazwisku widniało "ekonomista", choć miał zaledwie wykształcenie średnie techniczne) dostał się do Rady Gminy Centrum. Wstąpił do Unii Wolności i jako jej członek został przewodniczącym rady. Pod koniec kadencji przeniósł się do tworzącego się właśnie Ruchu Społecznego Akcji Wyborczej Solidarność. W następnych wyborach występował już na pierwszym miejscu listy AWS w Śródmieściu. Ale przy jego nazwisku nie było informacji, jakie ugrupowanie go rekomenduje. Nieformalnie popierała go mazowiecka "Solidarność". - Formalnej rekomendacji nie miał, nieformalnie poparcie regionu miał - przyznaje jeden z członków ówczesnych władz "S" na Mazowszu. - Związkowcy dziwili się nawet, że ktoś, kto ma tyle kasy i nie jest związkowcem, występuje jako ich przedstawiciel. Bronił tej kandydatury przewodniczący Jacek Gąsiorowski - mówi nasz rozmówca, który woli pozostać anonimowy. - Według moich obserwacji Tyszkiewicz, człowiek towarzyski, otwarty, elokwentny i zamożny, zaimponował przewodniczącemu, który jest prostym związkowcem z Huty Lucchini - dodaje. Od tej pory Bogdan Tyszkiewicz, na różnych etapach negocjacji w sprawie koalicji w warszawskim samorządzie, był mniej lub bardziej oficjalnym kandydatem "Solidarności" na przewodniczącego rady (został nim na kilka tygodni, ale kiedy zmieniła się koalicja, został odwołany), na prezydenta, na wiceburmistrza gminy Centrum. Potem mówił, że jest doradcą ministra spraw wewnętrznych Janusza Tomaszewskiego oraz doradcą szefa UKFiT Jacka Dębskiego. Ale i to nie jest pewne. - Z tego, co wiem, nie był na etacie w MSWiA - mówi poseł Piotr Wójcik, który uchodził za bliskiego współpracownika Tomaszewskiego. Wcześniej Tyszkiewicz zabiegał o stanowisko ministra sportu. Wraz z odejściem obu polityków jego kariera się skończyła. Ostatnio jeszcze liczył na jakąś funkcję przy komisarzu rządu w gminie Centrum, ale i to pragnienie nie zostało spełnione. Tyszkiewicz znany jest z tego, że nie stroni od alkoholu, noce spędza w nocnych klubach. Jego styl określają: czarny mercedes z kierowcą, złoty zegarek ze złotą bransoletą, czarne ubrania z kolorowymi krawatami. Niedawno wyszły na jaw kontakty radnego z półświatkiem. Ktoś, kto przedstawiał się jako jego asystent, rezerwował w rządowym ośrodku wypoczynkowym w Łańsku miejsca dla Tyszkiewicza i "bliskiego współpracownika jednego z bosów [pruszkowskiego] gangu" ("Życie" z 13.05.2000 r.). W karierze samorządowca popierały Tyszkiewicza UW, "Solidarność", SKL, SLD. Czy organizacjom tym nie przeszkadzało, że taki człowiek reprezentuje je na eksponowanym stanowisku? Kto bierze polityczną odpowiedzialność za jego karierę? Człowiek z zewnątrz - Przewodniczący rady to mimo wszystko funkcja papierowa - wspomina poprzednią kadencję samorządu jeden z warszawskich liderów UW Piotr Fogler, wtedy w Partii Konserwatywnej. - Nie ma bezpośredniego wpływu na decyzje, funkcji wykonawczej Tyszkiewicz by nie dostał. Jako przewodniczący był sprawny. Towarzysko bardzo miły, ze wszystkimi żył dobrze - i z lewicą, i z prawicą - dodaje. Według Foglera wizerunek Unii nie cierpiał z powodu Tyszkiewicza, bo warszawskie władze UW właściwie oceniły zdolności intelektualne przewodniczącego i nigdy nie zaproponowały mu miejsca w strukturach partii. - Pozostał człowiekiem z zewnątrz - ocenia Fogler. - W 1994 roku mało go znaliśmy - mówi szef mazowieckiej Unii Wolności Paweł Piskorski. - W klubie unijnych radnych uzyskał najwięcej głosów jako kandydat na przewodniczącego rady. W trakcie kadencji współpraca z nim systematycznie się pogarszała. Zdawał sobie sprawę, że nie dostanie się na listę kandydatów na radnych w następnych wyborach i przeniósł się do AWS - dodaje. Dlaczego więc Unia ponownie głosowała na Tyszkiewicza po wyborach w 1998 roku? - Dostaliśmy od przewodniczącego mazowieckiej AWS Jacka Gąsiorowskiego pismo, że Tyszkiewicz jest oficjalnym kandydatem na przewodniczącego rady - wyjaśnia Piskorski. - Jak zaczęlibyśmy grzebać w kandydatach AWS, to oni chcieliby w naszych. W Sejmie Unia głosowała na Jana Marię Jackowskiego z AWS na przewodniczącego Komisji Kultury, chociaż jego poglądy mogły nam nie odpowiadać. Takie są zasady w koalicji. Na tę samą zasadę powołuje się szef warszawskiego SLD Jan Wieteska: - Przyjęliśmy filozofię, że nie wnikamy w personalia koalicjanta. Obowiązuje zaufanie do partnera. Zresztą Tyszkiewicz wtedy jeszcze nie wyjmował pistoletu. Był trochę innym człowiekiem. Nie wiedziałem, co pije i ile pije. Każdy pije wódkę. On się w tym nie wyróżniał. Żeby kogoś oskarżać, trzeba mieć dowody. Na bankietach - przeciętnie Od odpowiedzialności za Tyszkiewicza odcinają się również działacze tzw. frakcji partyjnej AWS (RS AWS, PPChD, ZChN, Ruch Stu). Wskazują, że od początku był to człowiek faworyzowany przez Gąsiorowskiego, stojącego na czele przeciwnej frakcji - związkowej ("S" i SKL). - O Tyszkiewicza proszę pytać Jacka Gąsiorowskiego - odpowiadają posłowie Andrzej Smirnow, Piotr Wójcik, Andrzej Anusz. - Jego kandydaturę na przewodniczącego rady wysunął Region Mazowsze "S", to była kandydatura nie uzgodniona z resztą AWS - przypomina Smirnow. Jedynie poseł Maciej Jankowski (wystąpił z Klubu AWS w Sejmie), który w 1998 roku mówił, że Tyszkiewicz jest dobrym kandydatem na prezydenta miasta, próbuje go bronić. - To, co się wypisuje o wypadku Tyszkiewicza, to nagonka, hucpa - mówi. - Jak mi wiadomo, rzecz się miała inaczej, niż była opisywana. Alkohol i rewolwer są naganne, ale nie zostało popełnione przestępstwo. Podtrzymuję opinię, że Tyszkiewicz to człowiek, który zna się na mieście, a takich nie ma wielu. - A jego picie? Nigdy nie widziałem u niego nadmiernej skłonności do alkoholu. Widywałem go i przed południem, i po południu, i na bankietach. Zachowywał się przeciętnie. Chcieliśmy zapytać przewodniczącego mazowieckiej AWS i regionalnej "Solidarności" Jacka Gąsiorowskiego, dlaczego tak mocno popierał Bogdana Tyszkiewicza, wysuwał jego kandydaturę na różne stanowiska. Dwa razy prosił o przesunięcie rozmowy ze względu na inne zajęcia. Za trzecim rzucił do słuchawki: "Nie będę tego komentował". I przerwał rozmowę. Filip Frydrykiewicz Kto głosował na przewodniczącego rady Centrum Bogdana Tyszkiewicza Lipiec 1994 r.: 61 głosów z Unii Wolności i Samorządności, Forum Samorządowego, SLD - PSL Listopad 1998 r.: 55 głosów z UW, "S", SKL, SLD
Bogdan Tyszkiewicz, warszawski radny AWS, zatrzymany przez policję za paradowanie po pijanemu z bronią w miejscu publicznym, niedawno wymieniany był jako kandydat na prezydenta Warszawy.Karierę w samorządzie zaczął po zostaniu szefem Warszawskiej Rady Gospodarczej. dostał się do Rady Gminy Centrum. Wstąpił do Unii Wolności. Pod koniec kadencji przeniósł się do Ruchu Społecznego Akcji Wyborczej Solidarność. znany jest z tego, że nie stroni od alkoholu. wyszły na jaw kontakty radnego z półświatkiem. Kto bierze polityczną odpowiedzialność za jego karierę? Dlaczego Unia głosowała na Tyszkiewicza po wyborach w 1998 roku? - Dostaliśmy pismo, że Tyszkiewicz jest oficjalnym kandydatem na przewodniczącego rady - wyjaśnia Piskorski. Od odpowiedzialności za Tyszkiewicza odcinają się działacze tzw. frakcji partyjnej AWS.
STYCZNIOWE PODWYŻKI Zakłady obawiają się wyhamowania rozwoju Prognozy obniżenia rentowności Styczniowa urzędowa podwyżka cen i stawek VAT na prąd, gaz i akcyzy na benzynę wpłynie najprawdopodobniej na obniżenie rentowności sprzedaży. To z kolei będzie miało wpływ na zmniejszenie wielkości nakładów na modernizację i rozwój firm. Zmniejszyć się może konkurencyjność polskich wyrobów w stosunku do zagranicznych, uważają przedstawiciele większości zakładów, których "Rz" zapytała o wpływ tegorocznych podwyżek na funkcjonowanie ich przedsiębiorstw. Podkreślają oni, że podwyżki najbardziej odczują firmy stosujące energochłonne maszyny i te, które nie modernizowały się w ostatnich latach. Lepiej zniosą je natomiast firmy inwestujące od lat w swój rozwój i poszukujące oszczędności w funkcjonowaniu. Podwyżki, w odczuciu naszych rozmówców, nie byłyby tak dotkliwe, gdyby nie obciążenia dodatkowe, w tym wyższy VAT na importowany olej, brak systemowego wsparcia w umacnianiu pozycji na nowych rynkach i dla firm chcących stosować nowoczesne technologie. Do 8 proc. droższe przetwory z Prorybu - Wpływ podwyżki cen energii i VAT na oleje importowane do naszej produkcji rozpatrujemy już od kilku dni. Wyliczyliśmy, że na jednostkowych opakowaniach wynosi ona 12 proc. i o tyle powinniśmy podnieść dotychczasową cenę. Zdecydowaliśmy się na 7,5-8 proc. i wprowadzimy je od najbliższego poniedziałku - mówi Zygmunt Dyzmański, współwłaściciel Przetwórni Ryb Proryb. Wylicza, że podwyżka cen prądu w ogólnych kosztach produkcyjnych to zaledwie 2 proc. Aby ją nieco zniwelować, w Prorybie będzie wprowadzona praca nocna. To umożliwi korzystanie z tańszej taryfy. Aż do 20 proc. wzrosła akcyza na importowane oleje, a w Prorybie są one wykorzystywane do 70 proc. przygotowywanych konserw i innych wyrobów rybnych. Oleju nie można kupić w dostatecznych ilościach w kraju, więc jego import jest konieczny aż do nowych zbiorów rzepaku. - Do wiaderka śledzi kaszubskich, które sprzedajemy za 7 zł, wlewamy aż pół litra oleju, czyli kosztuje nas on 2,25 zł. Na wieczka i wiaderka VAT wzrósł o 12 proc. Dlatego podwyżka jest nieuchronna - uważa przedstawiciel Prorybu. Zygmunt Dyzmański nie boi się wyhamowania tegorocznych inwestycji. Proryb za kilka miesięcy pierwszy w branży przetwórstwa rybnego otrzyma certyfikat zarządzania jakością z serii ISO9000. Jak każdy zakład go wprowadzający wykorzysta przysługujące mu z tego tytułu ulgi inwestycyjne. W Bizonie szukają oszczędności W Zakładzie Mechanicznym Bizon, będącym największym krajowym producentem zszywek, nie ukrywają, że zużywają dużo prądu, ale znacznie mniej niż np. 3 lata temu. Krzysztof Borysewicz, dyrektor ds. produktu w podwarszawskim Bizonie, wskazuje, że firma w ostatnich latach wiele inwestowała w nowe, energooszczędne technologie i w modernizację systemu grzewczego. - Wprowadzone w br. rozwiązania w celu kompensacji mocy biernej miały się nam spłacić w 2-3 lata, po tegorocznej podwyżce cen prądu okres ten znacznie się skróci - przekonuje dyrektor Borysewicz. Jego zdaniem Bizon nie ustępuje zachodnioeuropejskim firmom pod względem technologicznym i jakością wytworzonych towarów. Po podobnych cenach jak zachodnioeuropejskie firmy kupuje surowiec używany do produkcji. Jego wyroby są nieco tańsze od zagranicznych dzięki tańszej sile roboczej niż np. w Niemczech. Ta korzystna różnica ciągle maleje poprzez zmniejszające się corocznie cło i podwyżki na paliwa i energię. Dlatego zakład ciągle szuka możliwości oszczędzania. Konieczne wsparcie na nowych rynkach Dariusz Sapiński, prezes Spółdzielni Mleczarskiej Mlekovita w Wysokiem Mazowieckiem, uważa, że spółdzielczość mleczarską i jego firmę czeka ciężki rok. - Mimo że od 1 stycznia br. poniesiono urzędowe ceny na prąd i gaz, my nie przewidujemy podwyżek na swoje wyroby. To oznacza mniejszą rentowność sprzedaży i ograniczenie środków na rozwój i modernizację - tłumaczy Dariusz Sapiński. Mlekovicie te środki są potrzebne, by dorównać parametrom obowiązującym w UE. Na 1998 rok zaplanowano wydatek 20 mln zł na wieżę do suszenia serwatki i konieczną modernizację oczyszczalni ścieków. W tych planach nie uwzględniono jednak skutków obecnych podwyżek. - Nie wiemy, czy rynek pozwoli nam podnieść ceny. Nie znamy koniunktury na br. ani cen, jakie ustalą się na rynkach międzynarodowych na mleko w proszku, sery i masło. Nie możemy też wysyłać wyrobów do UE, a była ona ich dużym odbiorcą, szczególnie latem. Dariusz Sapiński obawia się, że dodatkowe obciążenia finansowe spowodowane styczniowymi podwyżkami wyhamują postęp, spowolnią rozwój, a decyzje inwestycyjne będą coraz trudniejsze. Jest prawdopodobne, że Mlekovita będzie musiała zrezygnować z modernizacji oczyszczalni i przesunąć ją na inny termin, obecnie trudny do określenia. W spółdzielni w Wysokiem Mazowieckiem ciągle szukają rezerw. Są one niewielkie, gdyż płace to zaledwie 4 proc. wszystkich kosztów, głównym obciążeniem jest cena surowca. Spółdzielnia nie może myśleć o wysokiej rentowności, bo jest to niezgodne z interesem skupionych w niej rolników. Dobrze mieć status zakładu pracy chronionej - Podwyżki muszą być, bo ceny na paliwo i prąd są w Polsce ciągle niższe od stosowanych w Unii Europejskiej, z którą chcemy się zjednoczyć - uważa Zbigniew Czmuda, właściciel firmy wytwarzającej artykuły biurowe Resta-Kirby SA. Niepokoi go jednak ich wysokość, zwłaszcza znacząca w kosztach utrzymania samochodów podwyżka paliw. Firma dostarcza swoje wyroby do odbiorców w całym kraju. Dla niektórych z nich, z najdalszych zakątków Polski, będzie musiała podnieść cenę za dowóz. To z kolei wpłynie na większą od dotychczasowej marżę pośredników i cenę finalną wyrobów Resty w sklepach. Resta-Kirby nie myśli na razie o podwyższeniu cen na swoje segregatory, chociaż od roku jest ona stała mimo kilkakrotnej podwyżki cen surowców. Utrzymanie tego stanu wymusza ostra konkurencja firm zachodnich. Jest to możliwe wyłącznie dzięki statusowi zakładu pracy chronionej, jaki ma ten zakład. Dzięki temu i wykorzystaniu kredytów na tworzenie nowych miejsc pracy z funduszu PFRON zakład mógł się rozwijać. Największe wydatki ma już, jak się wydaje, za sobą i dlatego wprowadzone na początku br. podwyżki nie są dla niego aż tak bardzo zagrażające jak w przypadku innych, małych i średnich firm dysponujących przestarzałym parkiem maszynowym, nie korzystających z żadnego wsparcia swojego rozwoju. Potrzebne stabilne otoczenie - Po styczniowych podwyżkach spadnie rentowność wszystkich branż. Ze względu na silną konkurencję podwyżek nie da się przenieść na ceny wyrobów. To może wstrzymać inwestycje. Są one konieczne, aby utrzymać konkurencyjność polskiego przemysłu przy wejściu do UE - wskazuje Wojciech Wtulich, prezes Farm Food SA. Podkreśla, że rentowność w UE dla przemysłu przetwórstwa mięsnego jest również niska, ale firmy działają tam w stabilnym otoczeniu, ich obciążenia finansowe umożliwiają przetrwanie, w przypadku zakładów stosujących nowoczesne technologie stosowane są różnorodne ulgi. Farm Food będzie dalej inwestował, chociaż po podwyżkach może być to trudniejsze. Dodatkowo wstrzymane zostały preferencyjne kredyty AMiRR, oprocentowanie kredytów bankowych jest ciągle wysokie. Wzrosną koszty sprzedaży W Zakładach Mięsnych Ostróda-Morliny SA wyliczyli, że wzrost kosztów energii elektrycznej, gazu i pary technologicznej w porównaniu z ubiegłorocznymi wynosi aż 29 proc. W kosztach ogółem całej działalności to zaledwie 1,5 proc. Leszek Bracki z działu ekonomicznego Morlin podkreśla, że ok. 70 proc. kosztów ogółem przypada na surowce i materiały uzupełniające. Dla Morlin ważniejsze więc niż podwyżka cen energii i gazu są sezonowe wahania cen surowca. Leszek Bracki nie potrafi powiedzieć, jak na funkcjonowanie zakładu wpłynie podwyżka paliw. Jest wielce prawdopodobne, że podniesie koszty sprzedaży. Informacje o planowanych na br. podwyżkach zarząd Morlin wykorzystał przy tworzeniu tegorocznych planów finansowych firmy. Wynika z nich, że styczniowe podwyżki nie przystopują jego rozwoju i założonej rentowności. Mogą być zagrożeniem, jak sądzi Leszek Bracki, małych i średnich firm, mających energochłonne urządzenia. Podkreśla, że firmy te nie mogą tłumaczyć swoich ewentualnych niepowodzeń brakiem środków na rozwój. One po prostu nie inwestowały wcześniej i "przespały" sprzyjający dla siebie czas. Do negocjacji z klientem - Produkcja musi być opłacalna, nie może przynosić strat. Podwyżki prądu, gazu i benzyny spowodują odczuwalne zmniejszenie opłacalności ze sprzedaży - uważają w Hucie Szkła Lucyna w Obornikach Wielkopolskich. Dlatego zaplanowane są już podwyżki na wyroby tej huty, będącej największym w Europie Środkowej wytwórcą szklanych kinkietów. Nie jest na razie znana ich wysokość. Będzie przedyskutowana z krajowymi hurtownikami za kilka dni na planowanym zjeździe. Niektórzy odbiorcy zagraniczni zostali poinformowani o konieczności takiej operacji i jej przyczynach. Prowadzone są z nimi rozmowy. Wielu nie odbiera przygotowanego dla nich towaru, czekają na decyzje ostateczne. - Wytworzy się cały "łańcuszek" podwyżek, swoje wyższe marże dołożą twórcy lamp i innego oświetlenia, wyższe będą marże sklepowe - wskazują w HS Lucyna. Beata Najtek, przedstawicielka obornickiej huty jest jednak przekonana, że klienci pozostaną przy nich. Z większością z nich współpracują od wielu lat, nie mają oni zastrzeżeń do jakości wyrobów ani ich wzornictwa. Beata Najtek uważa, że walory te zostaną docenione, a z każdym z dostawców odbędą się indywidualne negocjacje. Lidia Oktaba
Styczniowa urzędowa podwyżka cen i stawek VAT na prąd, gaz i akcyzy na benzynę wpłynie najprawdopodobniej na obniżenie rentowności sprzedaży. To z kolei będzie miało wpływ na zmniejszenie wielkości nakładów na modernizację i rozwój firm. Zmniejszyć się może konkurencyjność polskich wyrobów w stosunku do zagranicznych, podwyżki najbardziej odczują firmy stosujące energochłonne maszyny i te, które nie modernizowały się w ostatnich latach. w Prorybie będzie wprowadzona praca nocna. To umożliwi korzystanie z tańszej taryfy. Proryb pierwszy w branży przetwórstwa rybnego otrzyma certyfikat zarządzania jakością ISO9000. wykorzysta przysługujące mu z tego tytułu ulgi inwestycyjne. W Zakładzie Mechanicznym Bizon zużywają dużo prądu, ale znacznie mniej niż np. 3 lata temu. firma w ostatnich latach wiele inwestowała w nowe, energooszczędne technologie i w modernizację systemu grzewczego. Jego wyroby są nieco tańsze od zagranicznych dzięki tańszej sile roboczej niż np. w Niemczech. spółdzielczość mleczarską czeka ciężki rok. dodatkowe obciążenia finansowe spowodowane styczniowymi podwyżkami wyhamują postęp, spowolnią rozwój, a decyzje inwestycyjne będą coraz trudniejsze. Mlekovita będzie musiała zrezygnować z modernizacji oczyszczalni . głównym obciążeniem jest cena surowca. ceny na paliwo i prąd są w Polsce ciągle niższe od stosowanych w Unii Europejskiej, Niepokoi znacząca w kosztach utrzymania samochodów podwyżka paliw.Dzięki wykorzystaniu kredytów na tworzenie nowych miejsc pracy z funduszu PFRON zakład mógł się rozwijać. Po styczniowych podwyżkach spadnie rentowność wszystkich branż. Ze względu na silną konkurencję podwyżek nie da się przenieść na ceny wyrobów. To może wstrzymać inwestycje. Są one konieczne, aby utrzymać konkurencyjność polskiego przemysłu przy wejściu do UE. wstrzymane zostały preferencyjne kredyty AMiRR, oprocentowanie kredytów bankowych jest ciągle wysokie. ważniejsze niż podwyżka cen energii i gazu są sezonowe wahania cen surowca.
STUDIA Rektorzy mówią o konieczności wprowadzenia częściowej odpłatności za studia Początek roku akademickiego pod znakiem pieniądza W piątek w wielu uczelniach odbyły się uroczyste inauguracje roku akademickiego, podczas których świeżo upieczeni studenci otrzymywali indeksy. Na zdjęciu studenci Uniwersytetu Warszawskiego: Michał Dec z prawa oraz Aleksandra Chrzanowska z kulturoznawstwa i Karolina Bogdan z polonistyki. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Trudno o akademik i stypendia Studenci radzą sobie jak mogą Szybciej przybywa studentów niż środków na pomoc materialną w budżecie państwa. Tę sytuację tylko trochę łagodzą wprowadzone w ubiegłym roku preferencyjne kredyty. Zdecydowanie brakuje miejsc w akademikach. Co dziesiąty student Uniwersytetu Śląskiego, który składał podanie, nie otrzyma miejsca w akademiku, bo miejsc jest około 2,6 tysiąca na 38 tysięcy studiujących. Studenci, którzy otrzymają miejsce, płacić będą w zależności od dochodów w rodzinie od 50 do 80 proc. ceny akademika. Przy najniższej 50-procentowej odpłatności za miejsce w akademiku trzeba zapłacić od 123 do 198 zł miesięcznie. Ceny są różne, bo różny jest standard. Wszystkie pokoje są dwuosobowe, a w akademikach najdroższych - z łazienkami. Studenci, którzy nie mają szans na akademik, wynajmować muszą stancję, co w Katowicach kosztuje 250 zł miesięcznie i więcej. 25 proc. studentów Uniwersytetu Śląskiego ma prawo do otrzymania stypendiów za wyniki w nauce. Średnia stopni nie może być jednak niższa niż 4,0. Wysokość stypendium uzależniona jest od wysokości średniej i od liczby studentów, którzy zmieścili się w stypendialnej puli. Zwykle stypendium to wynosi od 230 do 330 zł. Stypendium socjalne, przydzielane zależnie od dochodów w rodzinie, średnio biorąc, wynosi około 150 zł. Spośród 38 tysięcy studentów UŚ, ponad 4 tysiące osób złożyło podania o kredyty. Na podręczniki student wydać musi przynajmniej 200 zł (co stanowi absolutne minimum) rocznie. Studenci dojeżdżający wydają często po kilkadziesiąt złotych i więcej na przejazdy. W czasie zajęć korzystają ze studenckich stołówek (od 4 zł za obiad). Z ostrożnych obliczeń studenckich wydatków wynika, że aby przeżyć na poziomie minimum, śląski student dysponować musi kwotą około 600 zł miesięcznie. Ciasnota na UJ Miejsce w akademiku otrzymuje tylko nieco ponad połowa studentów Uniwersytetu Jagiellońskiego, którzy się o to starają. W znacznie lepszej sytuacji są tylko studiujący w Collegium Medicum UJ, gdzie 90 procent może zamieszkać w akademiku. Uczelnia ma dziesięć domów studenckich - w większości o dobrym standardzie - z 5603 miejscami, plus przyznane jej 410 miejsc w miasteczku studenckim AGH. Płacić trzeba 140 - 160 zł miesięcznie, z czego 30 - 50 proc. jest refundowane. - Koszt obiadu w stołówkach studenckich wynosi u nas 7 zł, z czego student płaci tylko 4 zł. Korzystają z nich przede wszystkim mieszkańcy akademików, ale i mieszkający na kwaterach - informuje Eugenia Łukasik z Działu Nauczania UJ. Ci, którzy wynajmują kwatery prywatne, narzekają na wysokie opłaty. Studenci płacą w Krakowie zazwyczaj po ok. 300 złotych za miejsce w pokoju dwuosobowym, plus opłaty za światło, telefon itp. - W tym roku właściciel chciał nam podnieść opłatę o 200 zł, ale wszyscy ostro się postawiliśmy i ustąpił. Więc zostało po staremu, po 300 zł. Do tego w zimie trzeba dodać 50 zł za ogrzewanie elektryczne oraz inne opłaty - mówi Magda z Nowego Sącza, studentka II roku prawa. Największym problemem Uniwersytetu Jagiellońskiego jest ciasnota pomieszczeń. Na jednego studenta przypada ok. 3 mkw. powierzchni naukowo-dydaktycznej. W zachodnich uczelniach tych metrów kwadratowych na jednego studenta jest pięć razy więcej. Najgorzej jest na wydziale prawa, gdzie przyjmuje się dużo studentów. Legalny walet w Olsztynie W najmłodszym polskim uniwersytecie - Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie - sytuacja studentów zamiejscowych jest bardzo trudna. W opinii rektora Ryszarda Góreckiego, co najmniej połowa studentów nie znajdzie w tym roku miejsca w akademiku. Na 15 tysięcy słuchaczy studiów dziennych uczelnia dysponuje 2798 miejscami w dziewięciu akademikach byłej Akademii Rolniczo-Technicznej (dziesiąty akademik jest remontowany) oraz 1063 miejscami w trzech domach Fundacji Bratniak, należącej do byłej Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Kłopotów z zamieszkaniem nie będą mieć jedynie alumni (ponad 500) wchodzącego w skład uniwersytetu Wyższego Instytutu Teologicznego. Łóżko kosztuje w akademiku w zależności od standardu pokoju od 105 zł do 150 zł miesięcznie. Uczelnia utworzyła bank stancji, ale zgłoszeń jest mało. Cena stancji w mieście to średnio 200 zł. Jagoda Pacyńska z Bezled, studentka V roku medycyny weterynaryjnej, jest przewodniczącą rady mieszkańców akademika nr 3 w studenckim miasteczku Kortowo. - Jeżeli chodzi o sytuację bytową studentów, to raczej się pogorszy, bo studiujących przybyło, a miejsc w akademikach nie. Liczę, że jak w poprzednich latach, będziemy mogli kwaterować w pokojach tzw. legalnego waleta, czyli studenta, który za 30 proc. stawki może nocować na swoim, najczęściej składanym, łóżku. W najtrudniejszej sytuacji są studenci pierwszego roku, najważniejszym bowiem kryterium kwalifikacji do akademika jest u nas średnia ocen. Poza tym aktywność w pracach na rzecz uczelni i wreszcie sytuacja rodzinna. W tej ostatniej kategorii miejsca dostają najczęściej sieroty i półsieroty. Co czwarty pobiera stypendium socjalne Każdy zainteresowany student Wyższej Szkoły Zawodowej w Koninie może liczyć na miejsce w uczelnianym akademiku, liczącym 160 miejsc, lub bursie którejś z konińskich szkół średnich. Opłata miesięczna za miejsce wynosiła w ub. roku 120 zł. W akademiku jest też stołówka, z której korzystać może codziennie 350 osób, oferująca dotowane przez szkołę, bardzo tanie obiady. WSZ oferuje też stypendia socjalne dla studentów z rodzin niezamożnych: w ubiegłym roku mogli otrzymać je ci, w rodzinach których dochód na osobę nie przekraczał 400 zł. Stypendia wynosiły: do 200 zł - 120 zł, od 201 do 300 zł - 90 zł, od 301 do 400 zł - 70 zł. W wyjątkowych przypadkach komisja rozdzielająca tę pomoc mogła podwyższyć kwotę stypendium do 150 zł. W minionym, pierwszym roku funkcjonowania szkoły z pomocy tej skorzystały 132 osoby, czyli więcej niż co czwarty student. W tym roku najlepsi będą otrzymywać także stypendia naukowe; kwot uczelnia jeszcze nie podaje. Poza tym grono konińskich parlamentarzystów postanowiło ufundować kilka własnych stypendiów dla najlepszych studentów z rodzin o najniższych dochodach. Niepaństwowi w hotelu lub na stancji Wyższa Szkoła Humanistyczno-ekonomiczna we Włocławku (woj. kujawsko-pomorskie) zagwarantowała swoim studentom dziennym 41 miejsc noclegowych w miejscowym hotelu Kujawy. Pokój 1-osobowy kosztuje od 300 zł do 340 zł miesięcznie, 2-osobowy od 280 do 320 zł. - Zainteresowanie ofertą nie potwierdziło naszych obaw, że ceny będą za wysokie - powiedziała "Rz" Elżbieta Grabińska-Gulcz, dyrektor administracyjny włocławskiej uczelni. - W hotelu zarezerwowaliśmy także miejsca studentom zaocznym, którzy za pokój 1-osobowy będą płacić 53 zł za dobę, za 2-osobowy - 97 zł. Uczelnia zapewniła też słuchaczom miejsca w internacie Medycznego Studium Zawodowego we Włocławku. - Mimo że jest on znacznie oddalony od sal wykładowych, wszystkie, tj. 24 miejsca zostały już wykorzystane - dodała Grabińska-Gulcz. - Miesięczny pobyt kosztuje tutaj 80 zł. Własnej bazy lokalowej dla studentów nie ma także Wyższa Szkoła Ochrony Środowiska w Bydgoszczy. - Dysponujemy adresami internatów, burs i domów studenckich, gdzie nasi słuchacze mogą znaleźć jeszcze miejsca - poinformowano w sekretariacie uczelni. - Do tej pory nikt się nie skarżył, widać, że sposób się sprawdza. Wyższa Szkoła Bankowa w Toruniu nie zapewnia miejsc noclegowych studentom. Bożena Kołosowska, prodziekan tej uczelni, wyjaśnia, że znaczna część studentów pochodzi z Torunia i okolic. Tym ostatnim bardziej opłaca się dojeżdżać, aniżeli wynajmować stancję. Studenci, którym nie odpowiada standard burs i internatów (jak zapewniono na uczelniach tacy są), poszukują w grupach, po dwóch, trzech mieszkania do wynajęcia. Mają z czego wybierać. W Bydgoszczy np. lokal o pow. ponad 90 mkw. kosztuje 1,2 tys. zł plus czynsz. W Toruniu za miejsce w pokoju żądano po 250 zł od osoby. A.P., A.O., B.C., RAK, J.SAD., I.T. Drogi indeks Wystąpienia rektorów podczas piątkowej inauguracji roku akademickiego wykazują, że uczelnie państwowe coraz silniej odczuwają konieczność wprowadzenia częściowej odpłatności za studia. Rektor Uniwersytetu Warszawskiego Piotr Węgleński zarzucił parlamentarzystom, że nie przeznaczają na uczelnie wystarczających kwot w budżecie, a jednocześnie zawarli taki przepis w konstytucji, który może poważnie utrudnić pobieranie czesnego od studentów. Rektor Politechniki Warszawskiej Jerzy Woźnicki powiedział, że jeżeli budżet państwa ograniczeniami budżetowymi limituje liczbę studentów, to niezbędne jest wprowadzenie częściowej odpłatności za studia, także na studiach dziennych. Obecny na Politechnice Warszawskiej wicepremier Leszek Balcerowicz zaznaczył, że podobnie jak w 1999 r. w przyszłorocznym budżecie zostaną podwojone środki na inwestycje w szkolnictwie wyższym. W wielu polskich uczelniach odbyła się w piątek uroczysta inauguracja roku akademickiego. Zwykle są na nią zapraszani tylko ci spośród świeżo upieczonych studentów, którzy najlepiej zdali egzaminy i w obecności przedstawicieli najwyższych władz państwowych, profesury, rektorów innych uczelni otrzymują indeksy. Prezydent Aleksander Kwaśniewski uczestniczył w piątek w inauguracji na Uniwersytecie Warszawskim (gdzie rozpoczyna studia jego córka); a premier Jerzy Buzek - na najmłodszym polskim Uniwersytecie Warmińsko-mazurskim w Olsztynie. A.P.
Szybciej przybywa studentów niż środków na pomoc materialną w budżecie państwa. Tę sytuację trochę łagodzą wprowadzone w ubiegłym roku preferencyjne kredyty. brakuje miejsc w akademikach.. Studenci, którzy otrzymają miejsce, płacić będą w zależności od dochodów od 50 do 80 proc. ceny akademika. Studenci, którzy nie mają szans na akademik, wynajmować muszą stancję.Wysokość stypendium uzależniona jest od wysokości średniej i od liczby studentów, którzy zmieścili się w stypendialnej puli. Stypendium socjalne, przydzielane zależnie od dochodów w rodzinie wynosi około 150 zł.Spośród 38 tysięcy studentów UŚ, ponad 4 tysiące osób złożyło podania o kredyty. aby przeżyć na poziomie minimum, student dysponować musi kwotą około 600 zł miesięcznie. Wystąpienia rektorów podczas piątkowej inauguracji roku akademickiego wykazują, że uczelnie państwowe coraz silniej odczuwają konieczność wprowadzenia częściowej odpłatności za studia. Rektor Uniwersytetu Warszawskiego Piotr Węgleński zarzucił parlamentarzystom, że nie przeznaczają na uczelnie wystarczających kwot w budżecie, a jednocześnie zawarli przepis w konstytucji, który może poważnie utrudnić pobieranie czesnego od studentów. Rektor Politechniki Warszawskiej Jerzy Woźnicki powiedział, że jeżeli budżet państwa ograniczeniami budżetowymi limituje liczbę studentów, to niezbędne jest wprowadzenie częściowej odpłatności za studia, także na studiach dziennych. Obecny na Politechnice Warszawskiej wicepremier Leszek Balcerowicz zaznaczył, że podobnie jak w 1999 r. w przyszłorocznym budżecie zostaną podwojone środki na inwestycje w szkolnictwie wyższym. W wielu polskich uczelniach odbyła się w piątek uroczysta inauguracja roku akademickiego. Zwykle są na nią zapraszani tylko ci spośród świeżo upieczonych studentów, którzy najlepiej zdali egzaminy i w obecności przedstawicieli najwyższych władz państwowych, profesury, rektorów innych uczelni otrzymują indeksy. Prezydent Aleksander Kwaśniewski uczestniczył w piątek w inauguracji na Uniwersytecie Warszawskim (gdzie rozpoczyna studia jego córka); a premier Jerzy Buzek - na Uniwersytecie Warmińsko-mazurskim w Olsztynie.
Z prof. Leną Kolarską-Bobińską, dyrektorem Instytutu Spraw Publicznych, rozmawia Andrzej Stankiewicz Nie wolno grać Unią FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI Rz: Czy gdyby dziś odbyło się referendum dotyczące przystąpienia Polski do Unii Europejskiej, to większość Polaków poparłaby integrację? LENA KOLARSKA-BOBIńSKA: Większość osób, które uczestniczyłyby w referendum - tak, choć obawiam się o frekwencję. W tej chwili to większy problem, niż samo poparcie. W połowie lat 90. zwolenników integracji było znacznie więcej, niż teraz - 70 - 80 proc. Przodowaliśmy wśród krajów kandydujących. Co się stało przez ostatnie kilka lat, że odsetek zwolenników wejścia do Unii oscyluje wokół 50 procent? Poparcie w Polsce jest zbliżone do tego, które istnieje w innych krajach kandydujących. Przypomnijmy też, że w krajach, które głosowały w ostatnich latach nad wejściem do Unii - chociażby w Finlandii czy Szwecji - poparcie przed referendum oscylowało wokół 50 proc. Dlaczego zeszliśmy do 50 - 52 procent? Bo wcześniej popieraliśmy mit, wyobrażenie o Unii, akceptowaliśmy wartości, które uosabiała Europa. Zaczęły się negocjacje i integrację postrzegamy bardziej przez pryzmat konkretów oraz realnych interesów. Warto jednak podkreślić, że po dwu latach poparcie dla integracji jest stabilne. W wykładzie na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego postawiła pani tezę, że referendum dotyczące wejścia do UE może okazać się głosowaniem nad przemianami zachodzącymi w Polsce i reformami rynkowymi. Jeżeli sytuacja będzie nie najlepsza, to większość Polaków zagłosuje na "nie". Postawa proeuropejska wiąże się z zadowoleniem z przemian zachodzących w kraju i nadzieją na lepszą przyszłość. Obecnie po raz pierwszy w referendum Polacy będą mogli podjąć decyzję, czy chcą kontynuacji reform, dalszej liberalizacji gospodarki, czy też nie. Dotychczasowe głosowania w wyborach nie przyniosły tak zasadniczych i jednoznacznych rozstrzygnięć o długofalowych konsekwencjach dla Polski. Brak nadziei na jakąkolwiek poprawę również po wejściu do UE odbiera motywację do udziału w referendum i może sprzyjać głosowaniu na "nie". W tym paradoksalnie widzę też szansę - jeżeli w trudnej sytuacji gospodarczej, jaką mamy teraz, Polacy zrozumieją, że integracja stwarza możliwości na ponowne wejście na ścieżkę rozwoju, to wtedy pójdą do urn i zagłosują na "tak". Dlatego jest szansa, żeby wytłumaczyć ludziom: "Zobaczcie, integracja okazała się korzystna dla krajów, które przeżywały takie trudności jak my. Hiszpania czy Irlandia miały bardzo wolny wzrost gospodarczy, duże bezrobocie i wykorzystały swoje członkostwo w Unii, żeby to zmienić". Polacy wiążą z Unią Europejską raczej obawy ekonomiczne niż polityczne. Powinni dostrzec w niej nadzieję na rozwój regionu, nowe miejsca pracy i poprawę funkcjonowania państwa. Po raz pierwszy tak silną reprezentację w Sejmie mają nie tylko eurosceptycy - można ich znaleźć w PiS, Samoobronie czy w PSL - ale także politycy wrodzy integracji z Unią - głównie z Ligi Polskich Rodzin. Dzięki wejściu do parlamentu głos przeciwników wejścia do Unii będzie słyszalny - będziemy oglądać ich w telewizji, czytać ich opinie w gazetach. Czy to wpłynie na poparcie dla integracji? - W społeczeństwie rośnie grupa, która dostrzega korzyści w integracji, ale również przybywa tych, którzy obawiają się, że stracą na tym procesie. Poglądy Polaków się polaryzują. Jednak z przeprowadzonych w Instytucie badań nad postrzeganiem "europejskości" partii wynikało, że w wyborach 3/4 Polaków poparło ugrupowania, które uważają za popierające integrację. Politycy przeciwni integracji będą widoczni, ale sądzę, że niedługo zmobilizują się też zwolennicy integracji wystraszeni tym, iż proces może się nie powieść, a Polska na długie lata zostanie na peryferiach Europy. Czyli wybory do parlamentu nie były "przedreferendum"? Zdecydowanie nie. Tylko jedno ugrupowanie, które weszło do Sejmu, zostało wybrane ze względu na swój negatywny stosunek do Unii - to Liga Polskich Rodzin. Elektoraty wszystkich pozostałych partii są bardziej "europejskie" - przeważają w nich zwolennicy niż przeciwnicy wejścia do Unii. Nawet wyborcy Samoobrony - choć postrzegają swoją partię jako antyeuropejską - sami w większości są zwolennikami integracji. Elektorat Andrzeja Leppera nie poparł jego ugrupowania ze względu na hasła wrogie Unii. Ważne jest, że obecnie instytucje państwowe cieszą się większym poparciem społecznym. Badania opinii publicznej wskazują, iż żaden Sejm dotychczas nie budził takich nadziei na początku kadencji, jak ten. Również społeczeństwo wierzy, że ten rząd będzie dobrze godził interesy Polski i Unii. Tak czy inaczej mamy w Sejmie wielu polityków niechętnych Unii. A sondaże - chociażby najnowsze badania PBS dla "Rzeczpospolitej" - potwierdzają, że poparcie dla Samoobrony czy LPR rośnie. Nawet przedstawiciele ugrupowań, które deklarują poparcie dla integracji - chociażby Maciej Płażyński czy Lech Kaczyński - wypowiadali się krytycznie, kiedy rząd Millera ogłosił zmianę stanowisk negocjacyjnych. Nasi negocjatorzy nie powinni się tym przejmować? Zauważyłam niebezpieczne tony w wypowiedziach polityków Platformy Obywatelskiej czy PiS. Janusz Lewandowski mówi tak: "Nie będę doradzał rządowi, co zrobić z gospodarką. Niech sam się o to martwi". A przecież nie doradzałby rządowi, tylko nam, bo wszyscy odczuwamy kryzys gospodarczy. Obawiam się, że takie myślenie - to ich, czyli rządu, sprawa, a nie nasza - niedługo dotknie także negocjacji z Unią. Partie prawicy mogą chcieć budować swoją pozycję na kontestowaniu procesu negocjacji. Jan Maria Rokita już mówi, że jeśli przegramy referendum, to będzie to wina tego rządu, bo zmieniając stanowiska negocjacyjne zniechęci ludzi. Opozycja zamiast dystansować się od negocjacji powinna czuwać, aby interesy jej elektoratu zostały zabezpieczone, włączać się w cały ten proces. Problem jest taki, że opozycja jest bardzo słaba i nie ma pomysłu na budowę swoich partii i zyskanie poparcia. Ale politycy centroprawicowi nie zyskają nic na kontestowaniu integracji, bo Liga Polskich Rodzin będzie od nich w tym lepsza. A sami mają elektoraty prounijne, choć pełne obaw. Jeżeli przegramy referendum, to będzie to wina wszystkich elit politycznych. W tym przełomowym dla kraju momencie powinny bowiem - zamiast ulegać nastrojom pesymizmu - mądrze spełniać funkcje przywódcze. Żeby nie dopuścić do zjednoczenia opozycji wokół mniej lub bardziej radykalnych haseł antyunijnych w interesie rządu powinno być wciągnięcie jej przedstawicieli do pracy nad negocjacjami. Do Komitetu Integracji Europejskiej zaproszono głównego negocjatora z poprzedniego rządu prof. Jana Kułakowskiego oraz byłego szefa UKIE Jacka Saryusz-Wolskiego i Tadeusza Mazowieckiego, ale za żadnym z nich nie stoi realna siła polityczna. Potrzebna jest autentyczna współpraca rządu z popierającą integrację opozycją nad konkretnymi kwestiami negocjacyjnymi, ważne jest też przekazywanie spójnych sygnałów społeczeństwu. W przeciwnym razie grozi nam porażka w referendum. Rząd Buzka próbował udawać, że w sprawach integracji współpracuje z opozycją i organizacjami pozarządowymi. Obawiam się, iż rząd Millera też może tylko markować współdziałanie. Obecnie samo informowanie opozycji nie wystarcza, konieczne jest wciąganie jej w proces kształtowania decyzji. Wydawało się, że dla wyników referendum kluczowa będzie postawa wsi. Ale coraz większym znakiem zapytania staje się postawa klasy średniej, dotkniętej kryzysem gospodarczym. Rzeczywiście, niepokoje klasy średniej rosną, ale jest ona wciąż silnie proeuropejska. Poza tym bardzo boi się wzrostu poparcia społecznego dla ruchów radykalnych, ksenofobicznych, antydemokratycznych. Bardziej obawia się cofnięcia Polski z dotychczasowej drogi rozwoju niż konkurencji na rynku europejskim. Wyznawane wartości mogą wziąć górę nad poczuciem zagrożenia interesów. Większy problem będzie z przekonaniem wsi. Będzie bardzo trudno wytłumaczyć polskim rolnikom, że skorzystają na integracji, jeżeli nie dostaną takiej pomocy, jaką mają ich koledzy z obecnych państw Unii. Wyobraża sobie pani Polskę po przegranym referendum? Trudno mi sobie wyobrazić taką sytuację. Zamiast rozważać, czy wejdziemy, czy nie, trzeba zastanawiać się, co zrobić, żeby jak najwięcej zyskać, kiedy wejdziemy, jak zwiększyć w nowej sytuacji szanse rozwoju Polski. I jak korzyściami płynącymi z tego rozwoju obdzielić jak najwięcej osób. -
gdyby dziś odbyło się referendum dotyczące przystąpienia Polski do Unii Europejskiej, to większość Polaków poparłaby integrację? LENA KOLARSKA-BOBIńSKA: Większość osób, które uczestniczyłyby tak, obawiam się o frekwencję. Brak nadziei na poprawę po wejściu do UE odbiera motywację i może sprzyjać głosowaniu na "nie". Potrzebna jest współpraca rządu z popierającą integrację opozycją nad kwestiami negocjacyjnymi, ważne jest przekazywanie spójnych sygnałów społeczeństwu.
Szanse polskiego ogrodnictwa w Unii Europejskiej Powinno być dobrze Ogrodnictwo jest jednym z lepiej rozwiniętych działów polskiego rolnictwa, co zawdzięcza m.in. temu, że nawet w okresie gospodarki nakazowo-rozdzielczej ceny owoców i warzyw kształtował rynek. Dzięki temu w branży ogrodniczej najwcześniej wystąpiły procesy koncentracji i specjalizacji produkcji, branża ta więcej niż inne działy rolnictwa korzystała również z osiągnięć nauki. Znacznie wyższy niż przeciętnie w rolnictwie był także poziom wykształcenia ogrodników i osiągali oni znacznie wyższe od przeciętnych dochody. Duży był, i taki pozostał, udział ogrodnictwa w eksporcie produktów rolno-spożywczych. Otóż mimo iż w handlu żywnością bilans handlowy Polski jest ujemny, to w handlu owocami i warzywami oraz ich przetworami jest on dodatni. Będzie lepiej Jakie będzie miejsce polskiego ogrodnictwa po wejściu Polski do UE? Na to pytanie odpowiadają eksperci Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej: Jan Świetlik, Janusz Mierwiński, Grażyna Stępka i Tomasz Smoleński w opracowaniu: "Niektóre problemy ogrodnictwa, a integracja Polski z Unią Europejską". Podstawowa konkluzja jest następująca: powinno być dobrze. Produkcja owoców w Polsce jest w stosunku do krajów UE nie tyle konkurencyjna, ile komplementarna, i to samo tyczy także warzyw. Ceny owoców i warzyw są w UE wyższe niż w Polsce, ale też są to owoce i warzywa lepsze jakościowo, a częściowo (warzywa) także mało u nas znane. Polscy ogrodnicy powinni więc poprawić jakość swoich produktów, a wówczas mogą w UE liczyć na wyższe ceny. Na integracji z UE skorzystają także konsumenci. Będą oni wprawdzie zmuszeni płacić nieco więcej, ale za lepszy jakościowo produkt. W polskim ogrodnictwie musi jednak rozpocząć się proces głębokiej restrukturyzacji, gdyż produkcją owoców i warzyw zajmuje się u nas zbyt wiele gospodarstw, przeważnie są one przy tym kiepsko wyposażone, prawie nie istnieją również zorganizowane grupy producentów, a infrastruktura handlowa jest, jak na razie, bardzo słaba. W najlepszej sytuacji po integracji z UE znajdą się producenci wiśni i owoców jagodowych, a w najgorszej producenci pomidorów dla przetwórstwa. W warunkach wolnego rynku nie wytrzymają oni konkurencji tańszych producentów z Włoch i Hiszpanii. Można to prześledzić na przykładzie Niemiec, które mają zbliżone do Polski warunki klimatyczne i gdzie produkcja pomidorów jest około 10 razy mniejsza niż w Polsce. Inne niż w Polsce Unia Europejska produkuje 35-45 mln ton owoców rocznie, z czego 8,5-10 mln ton przypada na owoce cytrusowe. Statystyka ta nie obejmuje winogron przerabianych na wino. Najwięcej produkuje się w UE jabłek (7,5-9,2 mln ton), a w następnej kolejności: pomarańcz - od 5 do 6,2 mln ton, brzoskwiń - od 2,7 do 3,5 mln ton, gruszek - od 1,7 do 2,4 mln ton, mandarynek i klementynek - od 1,9 do 2,0 mln ton, winogron deserowych - od 1,8 do 2,2 mln ton i cytryn - od 1,1 do 1,6 mln ton. Dopiero ósme miejsce w produkcji owoców w UE zajmują truskawki (650-760 tys. ton), które w Polsce znajdują się na drugim miejscu, tuż po jabłkach. Bardzo mała jest w UE produkcja wiśni - do 100 tys. ton i malin - do 30 tys. ton. W Polsce zbiory tych owoców wynoszą odpowiednio od 120 do 150 tys. ton i do 40 tys. ton. Zbiory porzeczek (czarnych i czerwonych) są w Polsce prawie cztery razy większe niż w UE (190 tys. ton wobec około 50 tys. ton). Inna jest w UE także struktura uprawy warzyw. Ich zbiory ogółem wynoszą 46-47 mln ton (w Polsce od 5 do 6 mln ton), w czym największy udział mają pomidory - od 12 do 13 mln ton, a w dalszej kolejności: marchew - od 3,1 do 3,3 mln ton, cebula - od 3,1 do 3,2 mln ton, sałata - około 2,4 mln ton, kalafiory - około 2,3 mln ton i kapusta biała - od 1,8 do 2,0 mln ton (w Polsce największe są właśnie zbiory kapusty - około 1,8 mln ton). Poza tym w UE duże są zbiory arbuzów i melonów, papryki słodkiej, dyni, karczochów, oberżyny, endywii, cykorii sałatowej, szparagów i skorzonery. Można z tego wysnuć wniosek, o jakie warzywa wzbogaci się nasz stół po wejściu Polski do UE. Eksperci IERiGŻ jednak ostrzegają, że odbędzie się to kosztem zmniejszenia spożycia kapusty oraz warzyw korzeniowych. Proces ten potrwa jednak dość długo. Wyższe ceny Ceny produktów ogrodniczych są w UE wyraźnie wyższe niż w Polsce. W porównaniu np. z Niemcami ceny jabłek deserowych są w Polsce o połowę niższe, o 50 proc. wyższe niż u nas są w Niemczech ceny jabłek przemysłowych. Nieporównanie droższe niż w Polsce są truskawki deserowe, ale też są to dwa całkiem różne towary. Porównywalne są natomiast ceny owoców jagodowych i wiśni dla przetwórstwa. Nie znaczy to - uspokajają eksperci UE - że natychmiast po wejściu Polski do UE ceny owoców u nas wzrosną. Na pewno pojawią się natomiast na rynku droższe, ale i lepsze owoce z krajów UE. Podobnych zjawisk można oczekiwać także na rynku warzyw. W Holandii czy w Niemczech wyższe niż w Polsce są ceny cebuli, ale bardzo tania jest w Niemczech marchew późna i kapusta biała dla przetwórstwa. Ogółem ceny warzyw są jednak w UE wyższe niż w Polsce. Są to też warzywa dobre jakościowo, sortowane, myte lub czyszczone oraz zapakowane, i można się spodziewać, że mimo wyższej ceny znajdą nabywców także na naszym rynku. I polscy producenci muszą sprostać tej konkurencji. Największym dobrodziejstwem dla polskiego konsumenta będzie jednak rozszerzenie oferty warzyw o nowe wartościowe gatunki. Na wejściu Polski do UE interes zrobią również polscy producenci pieczarek. Ceny ich skupu są w Polsce prawie dwa razy niższe niż w Niemczech, a jakość produkcji jest porównywalna. Nie z takim drobiazgiem Skuteczna konkurencja z ogrodnictwem UE będzie jednak możliwa po dalszej przyspieszonej koncentracji naszej produkcji. W Polsce sady posiada 396 tys. gospodarstw, ale w 90 proc. ich powierzchnia nie przekracza 1 ha. Warto przy tym podkreślić, że w Polsce za sad uważa się także powierzchnię obsadzoną malinami, porzeczkami, agrestem i aronią. Sady powyżej 5 ha ma w Polsce tylko około 7 tys. gospodarstw, co stanowi zaledwie 1,8 proc. gospodarstw z sadami. W Holandii takich sadów jest 40 proc. Zdaniem ekspertów IERiGŻ, w Polsce produkcją owoców mogłoby się zajmować około 4 tysięcy gospodarstw wyspecjalizowanych w produkcji jabłek, 15 tys. gospodarstw wyspecjalizowanych w produkcji jabłek i wiśni oraz około 18 tys. gospodarstw, które uprawiałyby porzeczki, agrest, aronię. Uprawa truskawek powinna być skoncentrowana w 45 tys. gospodarstw (obecnie zajmuje się tym około 400 tys. gospodarstw). Produkcją warzyw zajmuje się u nas 1,6 mln gospodarstw, ale w ponad 1,2 mln gospodarstw powierzchnia uprawy warzyw nie przekracza 10 arów. Na powierzchni ponad 1 ha uprawia w Polsce warzywa tylko 27 tysięcy gospodarstw. Eksperci IERiGŻ obliczyli, że w uprawie warzyw mogłoby się specjalizować około 5 tys. gospodarstw o powierzchni około 6 ha, ponadto warzywa mogłoby uprawiać około 30 tys. gospodarstw wielostronnych. W parze z koncentracją produkcji ogrodniczej powinno iść organizowanie grup producentów oraz rozwój infrastruktury rynku. Po spełnieniu tych warunków powstanie być może szansa, że polskie ogrodnictwo będzie mogło skorzystać z takich samych form wsparcia jak ogrodnictwo w krajach UE. Szansa ta nie jest jednak bardzo duża. Edmund Szot
Jakie będzie miejsce polskiego ogrodnictwa po wejściu Polski do UE? Podstawowa konkluzja jest następująca: powinno być dobrze. Ceny produktów ogrodniczych są w UE wyraźnie wyższe niż w Polsce. Nie znaczy to że natychmiast po wejściu Polski do UE ceny owoców u nas wzrosną. Skuteczna konkurencja z ogrodnictwem UE będzie możliwa po dalszej przyspieszonej koncentracji naszej produkcji.
ANALIZA Powrót do tradycyjnych klauzul generalnych Dobre obyczaje zamiast zasad współżycia społecznego LESZEK LESZCZYŃSKI Można ostatnio odnieść wrażenie, że prawodawca polski chce powiązać zmiany społeczne i zmiany w prawie ze świadomym powrotem do dawnych klauzul generalnych, formułowanych w okresie międzywojennym. Ich geneza łączy się z wielkimi kodyfikacjami XIX wieku, które, w myśl dominujących dziś poglądów, stanowią niezaprzeczalny dorobek europejskiej, kontynentalnej kultury prawnej. Na razie jednak w dalszym ciągu obowiązują odesłania do takich klauzul jak zasady współżycia społecznego, społeczno-gospodarcze przeznaczenie prawa, interes społeczny, społeczne niebezpieczeństwo czynu itp., kojarzone zazwyczaj bezbłędnie z socjalistycznym porządkiem prawnym. Artykuł A. Tomaszka pt. "Dobre obyczaje czy zasady współżycia społecznego", sygnalizuje bardzo interesujące i ważne zagadnienie zamiany pozaprawnych odesłań do zasad współżycia społecznego na znane m.in z kodeksu zobowiązań (np. art. 55, 56) czy kodeksu handlowego odesłania do dobrych obyczajów. Nasunąć się może w związku z tym pytanie ogólne o związek zmiany społecznej i zmiany w prawie ze zmianami w nazewnictwie pozaprawnych kryteriów klauzul generalnych oraz kilka pytań szczegółowych, do których dojdziemy nieco później. Jest faktem, że dotychczasowe klauzule generalne w ogóle, a odesłania do zasad współżycia społecznego zwłaszcza, przeżyły przełom lat 80. i 90. w całkiem przyzwoitej kondycji, mimo zasadniczej zmiany aksjologii społecznej i prawnej. Po nieco bliższej analizie okazuje się jednak, że nie ma w tym nic wyjątkowego i że praktyka taka zdarza się często. Tak było np. bezpośrednio po II wojnie światowej, kiedy zasadnicza zmiana w oficjalnej ideologii i aksjologii prawniczej także nie zaowocowała natychmiastowymi zmianami w aksjologii odsyłania pozaprawnego. Nowe klauzule generalne pojawiły się dopiero w latach 50. (przepisy ogólne prawa cywilnego z 1950 r. oraz Konstytucja PRL), jeżeli nie liczyć zupełnie nieśmiałego jak na ten ustrój odwołania się do kryterium celu społecznego (obok zresztą "starego" kryterium dobrej wiary) w art. 5 p.o.p.c. z 1946 r. Pełny system czy raczej konglomerat nowych odesłań pojawił się znacznie później (lata 60. i 70.), za to z takim impetem, że objął właściwie wszystkie gałęzie prawa, nie wyłączając kodyfikacji karnych. Pytanie o powód tej swoistej ostrożności prawodawczej wymagałoby odpowiedzi złożonej, przekraczającej ramy tego opracowania. Niewątpliwie jednak można byłoby wskazać i na niechęć prawodawcy do szybkiego rozstrzygania o przyszłym kierunku kształtowania się nowej aksjologii, i na ewentualną niepewność co do trwałości przekształceń ustrojowych, i na chęć wykorzystania wypracowanej już praktyki posługiwania się dotychczasowymi klauzulami w określonych instytucjach prawnych. Decydujące jednak znaczenie ma świadomość faktu, że nieokreśloność znaczeniowa sformułowań klauzul generalnych, niezależnie od podstawowych skojarzeń treściowych, i tak stwarza możliwości różnych wyborów aksjologicznych oraz interpretacji roli, jaką klauzule odgrywają w procesie decyzyjnym. Że to i tak praktyka zadecyduje o konkretnej treści odesłań. Że nazwy klauzul odgrywają tu mniejszą rolę, chyba że stoją zbyt jednoznacznie w sprzeczności z podstawami nowego porządku. Dlatego tak szybko po 1989 r. uchylono art. 4 kodeksu cywilnego i art. 7 kodeksu pracy (zasady ustroju i cele PRL), art. 386 k.c. (klauzule wskazujące na zasady planowej gospodarki) czy też art. 6 kodeksu postępowania administracyjnego (interes ludu pracującego i zasady budownictwa socjalistycznego), przy pozostawieniu klauzul, których nazwy odwoływały się do aksjologii nie budzącej tak jednoznacznych skojarzeń ze starymi wartościami politycznymi. Powyższe tezy wydają się być w miarę powtarzalne, chociaż praktyka reagowania przez prawodawców na zmiany społeczne i zmiany w prawie będzie się różnić w zależności od typu reżimu politycznego, systemu gospodarczego, warunków kulturowo-społecznych czy gałęzi prawa. Także reakcja samej praktyki stosowania prawa na klauzule zależy od tych zmiennych. Zwłaszcza sądy nie są wcale skłonne do natychmiastowej zmiany sposobu posługiwania się klauzulami generalnymi wraz ze zmianami nazw odesłań pozaprawnych (organa administracji z reguły kierują się posiłkowo dyrektywami politycznymi, które samoistnie mogą wypełniać klauzule nowymi treściami). Wszystko to zatem jawi się jako niezwykle złożony zespół wzajemnych zależności. Wracając do pozycji prawodawcy tworzącego nowe prawo w nowej sytuacji społecznej (zakładamy przy tym, że prawodawca ten nie rezygnuje z klauzul generalnych jako środka regulacji), należy stwierdzić, że z czasem musi się jednak pojawić problem nowych nazw nie tylko dla klauzul zdecydowanie zorientowanych ideologicznie i przez to powiązanych ze starą aksjologią, ale także dla tych, które mają bardziej neutralne brzmienie. Dochodzimy w ten sposób to problemu poruszonego w powołanym artykule. Zajmijmy się najpierw pytaniem, czy odchodzenie od zasad współżycia społecznego jest w nowych warunkach społeczno-ustrojowych uzasadnione. Klauzula zasad współżycia społecznego istotnie dominowała w socjalistycznych systemach prawnych jako wyznacznik tych elementów aksjologii pozaprawnej, które powinny być brane pod uwagę przy decydowaniu prawnym. Pojawiała się niemal we wszystkich działach prawa, w decyzjach wszystkich podstawowych typów organów decyzyjnych. Dominacja tej klauzuli nad innymi odesłaniami w socjalistycznych porządkach prawnych była jednoznaczna i nieporównywalna co do zakresu występowania do jakiejkolwiek innej klauzuli w jakimkolwiek innym systemie przepisów. Była to więc klauzula "identyfikacyjna" dla tego typu porządku prawnego. Nie z powodu ideologicznej treści zawartej w samej nazwie, lecz z powodu faktu, że pojawiła się po raz pierwszy w systemie prawnym ZSRR (art. 130 konstytucji z 1936 r.), częstotliwości występowania (wszystkie państwa typu socjalistycznego i wszystkie gałęzie prawne tego systemu) oraz funkcji, jakie zasady pełniły w praktyce decyzyjnej. Brzmienie tej klauzuli skłaniało do brania pod uwagę ogólnospołecznego kontekstu wartościowania pozaprawnego. Kontekst ten znakomicie podtrzymywało orzecznictwo sądowe. Zastosowanie zasad współżycia prowadziło często do uogólniania ocen ponad potrzebną miarę, aż do utraty kontaktu z rzeczywistymi preferencjami społecznymi, o których odkrycie przecież w tej klauzuli, przynajmniej według jej interpretacji literalnej, szło. Naturalną konsekwencją uogólniania było podporządkowanie interesów jednostkowych grupowym, a grupowych - ogólnospołecznym, oraz wyraźne upolitycznianie sposobu odczytania treści zasad oraz ich roli w procesie decyzyjnym. Zasady nie wpływały wprawdzie na decyzje walidacyjne (ta rola przypisana była kryteriom art. 4 k.c.), odgrywały za to decydującą rolę w interpretacji norm (wprowadzając oczywiście dominację interpretacji teleologicznej i funkcjonalnej kosztem uwzględniania rezultatów wykładni językowej) oraz ustalaniu konsekwencji prawnych i swoistym uwikłaniu aksjologicznym uzasadnienia decyzji. Jeżeli zaszła potrzeba, można było wyprowadzić np. tezę, że zasadą współżycia społecznego jest, iż każdy obywatel powinien popierać cele wyznaczone przez państwo (orzeczenie Sądu Najwyższego z 21 października 1950 r., "PiP" 4/1951). I problem nie leżał w tym, czy trudno czy łatwo było sprawdzić empirycznie stan ocen społecznych, z których przecież musiała się wyłaniać owa zasada współżycia. Polegał on na tym, że ta klauzula, funkcjonująca w konkretnych warunkach ustrojowych, umożliwiała takie oceny i reguły. To prawda, że dotyczyło to nie tylko klauzuli zasad współżycia, ale to z nią głównie związane były najważniejsze decyzje. Tak naprawdę to nie same klauzule kreują te wszystkie możliwości; to system prawny i jego otoczenie polityczne o tym decydowało. Klauzule stanowią "tylko" instrument otwarcia. I wcale nie muszą się nazywać zasadami współżycia społecznego, aby takie oceny wywoływać. Te same zasady współżycia społecznego w innym systemie ustrojowym wcale nie musiały do takich skutków i do takich ocen prowadzić. Mogło to spotkać także klauzulę dobrych obyczajów, jeżeli prawodawca zdecydowałby się na jej pozostawienie w najważniejszych aktach. Na przeszkodzie stało wprawdzie znaczenie przypisane tej klauzuli przez tradycję prawniczą, ale przecież związek z tradycją nie bywał dla prawodawcy socjalistycznego ani dla dominującego nurtu praktyki prawniczej wartością nadrzędną. Pozostawienie dobrych obyczajów w ustawie z 1926 r. o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji i w kodeksie handlowym z 1934 r. wiązało się m.in. z ograniczoną stosowalnością tych aktów w ówczesnym obrocie gospodarczo-prawnym. A interpretacja tej klauzuli (podobnie jak każdej innej) i tak nie mogła pójść w kierunku niezgodnym z oficjalną ideologią ustroju. Jakże pozytywnie natomiast owo pozostawienie tej klasycznej klauzuli w aktach normatywnych mogło świadczyć o socjalistycznym prawodawcy. Nie było więc wówczas żadnego interesu, aby ją uchylać. W tym kontekście można powiedzieć, że prawodawca III RP ma polityczny interes w przywróceniu klauzuli dobrych obyczajów do tekstów podstawowych aktów prawnych oraz obrotu cywilnego i gospodarczego. Takie działanie pozwoli mu odciąć się od aksjologii starego ustawodawstwa oraz pokaże przywiązanie do klauzul ukształtowanych w ustawodawstwie europejskim (klauzula dobrych obyczajów występuje nie tylko w Kodeksie Napoleona, ale także w niemieckich kodeksach handlowym i cywilnym oraz innych aktach prawnych na kontynencie). Nawet jeżeli praktyka jeszcze przez jakiś czas, częściowo z przyzwyczajenia, częściowo z powodu niedostrzegania zdecydowanych różnic, będzie się odwoływać do zasad współżycia społecznego (tak jak po II wojnie, kiedy np. zasady słuszności powołano "jeszcze" w ustawie z 15 listopada 1956 r. o odpowiedzialności Skarbu Państwa za szkody wyrządzone przez funkcjonariuszy państwowych, a w praktyce sądowej powoływanie się na względy słuszności przeplatało się z odwoływaniem do nowej klauzuli zasad współżycia), to pierwszy krok w kierunku nowych rozwiązań zostanie przez prawodawcę zrobiony. Zamiary projektodawcy nowej regulacji cywilnej, dążącego do zastąpienia zasad współżycia społecznego dobrymi obyczajami, powinny być widziane w szerszym kontekście. Decydujące znaczenie ma fakt, że zasady przestały być w 1997 r. klauzulą konstytucyjną. Konstytuanta korzysta z konstrukcji klauzul generalnych szeroko, ale woli formułować klauzule nowoczesne, niekiedy nawet recypowane z aktów prawa międzynarodowego (np. klauzula konieczności w demokratycznym społeczeństwie, powołana za europejską konwencją o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności). Nie powołuje klauzuli dobrych obyczajów, ale nie powołuje także żadnej z klauzul charakterystycznych dla poprzedniego systemu. Klauzula dobrych obyczajów może więc w nowym ustawodawstwie stać się, obok zwrotów odsyłających do wymagań dobrej wiary, zasad słuszności, ustalonych zwyczajów itp., podstawową klauzulą prawa prywatnego. Intencje powoływania nowych typów odesłań są, jak się wydaje, dość czytelne. Po pierwsze, jest to wspomniana już chęć nawiązania do klasycznych sformułowań kodeksów cywilnych i handlowych państw europejskich oraz do ustalonych w tych porządkach prawnych znaczeń samych zwrotów (treści kryteriów pozaprawnych) oraz funkcji, jakie klauzule odgrywają w poszczególnych działaniach i rozumowaniach w procesie stosowania prawa. Po drugie, jest to, możliwa do zrealizowania w systemie demokratycznym w stopniu daleko większym, chęć odejścia od praktyki upolityczniania klauzul oraz w ogóle od możliwości politycznego interpretowania ich kryteriów. Po trzecie, jest to zamiar pewnego "ukonkretnienia" odesłania przez ściślejsze związanie ocen podmiotu stosującego prawo z normami i ocenami funkcjonującymi w społeczeństwie. Dobre obyczaje są w tym kontekście bardziej czytelne jako system norm prezentowanych przez poszczególne grupy społeczne niż zasady współżycia. Jest to skądinąd trend podobny do tego, jaki występuje w nowej kodyfikacji karnej, gdzie dawne kryterium społecznego niebezpieczeństwa czynu zostaje zastąpione społeczną szkodliwością (art. 1 oraz 53 nowego k.k.). Dlatego praktyka uogólniania i dominacji ogólnospołecznego rozumienia ocen byłaby w wypadku nowych klauzul trudniejsza do uzasadnienia. Są to wszystko bez wątpienia właściwości ważne dla funkcjonowania prawa. Trzeba jednak powiedzieć, że o skutkach, jakie wywołują klauzule generalne, decyduje przede wszystkim otoczenie społeczne i polityczne prawa, do którego musi się odwoływać praktyka podejmująca na podstawie klauzul generalnych decyzje. Zarówno zasady współżycia, jak i dobre obyczaje kierują wybory ocenne na podobne kryteria pozaprawne (normy moralne i zwyczajowe). Mogą też być podobnie odczytywane, chociaż zasady współżycia bardziej akcentują kontekst ogólnospołeczny i kolektywne współdziałanie, mniej "przylegając" do bardziej indywidualistycznej filozofii społecznej i rynkowych zasad gospodarczych. Szerokiego luzu decyzyjnego, jaki jest w obu odesłaniach kreowany, nie da się jednak uniknąć przez takie, a nie inne sformułowanie (nazwę klauzuli). Nie powinniśmy ulegać złudzeniu, że zastąpienie jednej klauzuli drugą zmieni, bez zmiany wielu innych składników społecznego otoczenia prawa, w sposób istotny praktykę decyzyjną. Dlatego, przyznając rzecz jasna, że nazwa może orientować w aksjologii, należałoby jednak osłabić racje wiążące się z próbami arbitralnego ustalania, do jakich to konkretnych ocen dane klauzule odsyłają. Semantyczna strona odgrywa zresztą zupełnie drugorzędną rolę przy tych konstrukcjach, mających za cel uelastycznienie stosowania prawa. Ważniejsze już jest to, z czym kojarzy się dana klauzula w tradycji decydowania. Ale jeszcze ważniejsze - na co pozwala system społeczny i polityczny, w którym klauzule funkcjonują. Dlatego, rozumiejąc intencje ustawodawcy, chcącego przez powrót do klauzuli dobrych obyczajów zmienić ogólny obraz (symbol) aksjologii odesłań i w konsekwencji dawne przyzwyczajenia praktyki, należy zauważyć, że to właśnie ta praktyka zadecyduje, na ile rzeczywiście zmieni się aksjologia odsyłania oraz rola danej klauzuli w procesie decyzyjnym. Prawodawca nie ma w istocie decydującego głosu w obu tych kwestiach. Klauzula generalna, jak chyba żadna inna konstrukcja prawna, odsuwając od prawodawcy część odpowiedzialności za treść prawa, w istocie bardzo mocno osłabia możliwości prawodawczego oddziaływania na treść porządku prawnego. W konsekwencji należy zatem kibicować przede wszystkim takim zmianom w praktyce stosowania prawa, dzięki którym klauzule generalne stosowane byłyby w sposób odpowiadający z jednej strony aktualnym przekształceniom społecznym, z drugiej zaś - głównemu nurtowi dokonań międzynarodowego obrotu prawnego i rozwiniętych krajowych porządków prawnych. Autor jest prof. dr. hab., pracownikiem Zakładu Teorii Państwa i Prawa Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej
Można ostatnio odnieść wrażenie, że prawodawca polski chce powiązać zmiany społeczne i zmiany w prawie ze świadomym powrotem do dawnych klauzul generalnych, formułowanych w okresie międzywojennym. Ich geneza łączy się z wielkimi kodyfikacjami XIX wieku, które, w myśl dominujących dziś poglądów, stanowią niezaprzeczalny dorobek europejskiej, kontynentalnej kultury prawnej. Na razie jednak w dalszym ciągu obowiązują odesłania do takich klauzul jak zasady współżycia społecznego, społeczno-gospodarcze przeznaczenie prawa,itp., kojarzone zazwyczaj bezbłędnie z socjalistycznym porządkiem prawnym. Nasunąć się może w związku z tym pytanie ogólne o związek zmiany społecznej i zmiany w prawie ze zmianami w nazewnictwie pozaprawnych kryteriów klauzul generalnych.
Handel Prowadzenie sklepów w sieci Gabriela miało zapewnić spore dochody, a może skończyć się koniecznością płacenia weksli Jeden bankrut czy kilkudziesięciu Po sieci Gabriel zostało już tylko logo na jej dawnych sklepach. Dziś prowadzą je nowi, nie związani z kaliską firmą właściciele. FOT. RAFAŁ GUZ ANITA BŁASZCZAK Kaliska spółka Gabriel, do niedawna prowadząca jedną z największych sieci sklepów kosmetycznych, czeka aż sąd rozpatrzy jej wniosek o upadłość. Gabriel Rokicki, założyciel, większościowy akcjonariusz i prezes firmy twierdzi, że główną przyczyną upadku było zbyt szybkie tempo rozwoju sieci i nieufność kredytodawców. Zbytnią ufność zarzuca sobie natomiast grupa byłych partnerów Gabriela, którzy nie dość, że na współpracy nie zarobili, to teraz boją się, że będą musieli jeszcze do niej dopłacić po kilkaset tysięcy złotych. Jeszcze wiosną 2000 r. Anna Nizińska sądziła, że osiągnęła zawodowy sukces - prowadziła nowoczesną i elegancką perfumerię należącą do sieci Gabriel. Kupiła na raty samochód i liczyła, że z dochodów szybko go spłaci; wkrótce miała zarabiać nawet po 7 tysięcy miesięcznie. Tak wynikało z symulacji przygotowanych na kursie w centrali sieci w Kaliszu, gdzie szkolono przyszłych franszyzobiorców Gabriela. Początkowo nie było mowy o żadnej opłacie licencyjnej za przystąpienie do systemu. - Przedstawiciele Gabriela stwierdzili, że choć nie mam pieniędzy, to jestem osobą wiarygodną i kompetentną i zależy im, abym prowadziła ten sklep - mówi Anna Nizińska. Przyznaje, że nie przejęła się wekslem in blanco, jaki musiała wystawić po zawarciu umowy franchisingowej. - Wyjaśniano mi wówczas, że weksel to zabezpieczenie towaru i wyposażenia sklepu - wspomina. Wkrótce okazało się, że jej sklep nie jest tak dochodowy, jak wykazywały symulacje. Pod koniec 2000 r. zawieszono umowę franchisingową i Anna Nizińska z menedżera sklepu stała się pracownikiem. W marcu tego roku sklep zamknięto, a bank za długi sieci zajął towar i wyposażenie perfumerii. Dzisiaj Anna Nizińska szuka pracy i boi się, czy zdoła spłacić raty za samochód. W dodatku grozi jej bankructwo - kaliski oddział Kredyt Banku w kwietniu przesłał jej wezwanie do zapłaty weksla na 300 tys. zł. W podobnej sytuacji jest dzisiaj kilkudziesięciu byłych partnerów kaliskiej spółki Gabriel. Większość z nich, choć rozwiązała umowy o współpracy z siecią, także dostała wezwania do spłaty weksli, które miały stanowić zabezpieczenie towarów, wyposażenia sklepu i opłaty licencyjnej. Sieć na kredyt Franchising, popularny od dawna na zachodzie, w Polsce rozwinął się w latach 90. Na początku, pojawiły się sprawdzone na zachodzie systemy franchisingu (np. McDonald's). W połowie lat 90. także krajowi przedsiębiorcy dostrzegli w nim szansę na szybszy rozwój. Taką szansą franchising miał być też dla kaliskiej, rodzinnej spółki Gabriel, która zaczęła od hurtowej dystrybucji kosmetyków, a w połowie lat 90. zdecydowała się na inwestycje w sklepy. Gabriel Rokicki, założyciel sieci i większościowy akcjonariusz spółki (z zawodu prawnik) niedługo po otwarciu pierwszych sklepów Gabriel w 1997 r., zapowiadał, że utworzy największą sieć polskich perfumerii i wprowadzi ją na giełdę. Kaliska spółka wyszukiwała odpowiednie lokalizacje, urządzała i wyposażała sklepy, które potem mieli prowadzić wyszkoleni partnerzy. W ciągu trzech lat Gabriel stał się jedną z największych (72 sklepy) sieci perfumerii w Polsce, co wymagało sporych inwestycji. Jak ocenia Rokicki, koszt urządzenia i wyposażenia jednego sklepu wynosił od 350 do 500 tys. zł. Ze sklepikarza menedżer Szybkie tempo rozwoju sieci sklepów umożliwiały kredyty i znajomość branży - zaopatrując dziesiątki prywatnych sklepików spółka łatwiej mogła wybrać przyszłych partnerów. Krzysztof Trawiński, który do połowy stycznia 2001 r. prowadził perfumerię Gabriela w jednym z warszawskim centrów handlowych, wspomina, że wcześniej kaliska firma była przez dłuższy czas dostawcą sklepu kosmetycznego jego żony. Sklepik prosperował, ale był niewielki i nie dawał szansy na większe zarobki. Wydawało się, że umożliwi to przystąpienie do sieci. Umowa franchisingowa przewidywała sięgającą 250 tys. wstępną opłatę licencyjną (za wprowadzenie do systemu), ale od razu należało zapłacić tylko 10 proc. tej kwoty. Resztę Gabriel rozkładał na 60 miesięcznych oprocentowanych rat. Dodatkowo, franszyzobiorca zobowiązywał się co miesiąc opłacać okresowe opłaty licencyjne 1,5 proc. obrotu brutto. W zamian Krzysztof Trawiński został latem 1999 r. menedżerem eleganckiej perfumerii w jednym z centrów handlowych w Warszawie. Sam zatrudniał i opłacał pracowników, ale ich liczbę określał Gabriel, który decydował też o wyglądzie i asortymencie perfumerii - większość towarów dostarczała kaliska centrala. Na centralę Trawiński miał też liczyć na początku działalności, gdy nowy sklep nie przynosił jeszcze zysków - wówczas menedżer, który przekazywał cały utarg na konto sieci, dostawał co miesiąc określoną kwotę na pensję swoją i pracowników. W sukces Gabriela uwierzyli franszyzobiorcy, banki, które kredytowały rozwój spółki, i inwestor finansowy - zarejestrowany w USA fundusz inwestycyjny Central Poland Fund, który miał ok. 30 proc. akcji spółki (ok. 60 proc. należało do Rokickiego). - To był system, który miał szansę funkcjonowania - dawał możliwość prowadzenia biznesu osobom, które nie miały pieniędzy na inwestycję w sklep sięgającą 300- 500 tys. zł. Uznaliśmy, że jeśli ktoś jest dobrym handlowcem, to powinno mu się udać. Nasza oferta nie była skierowana do przedsiębiorców z dużym kapitałem - na sklepie dużego biznesu zrobić nie można - ale do bardzo określonej grupy; właścicieli małych sklepików, dla których zarobki 3-5 tys. miesięcznie netto to już niezłe pieniądze - wyjaśnia Rokicki. Dziś, gdy firma Gabriel czeka na ogłoszenie upadłości, on rozwija inną rodzinną spółkę, Deco, zajmującą się hurtową dystrybucją kosmetyków i zaopatrywaniem salonów fryzjerskich. Działają także na zasadach franchisingu pod logo Gabriel. Jak wyjaśnia Rokicki, Deco jest kontynuacją operacji franchisingu, ale już bez zobowiązań i bez majątku Gabriela. Nie bierze też na siebie prowadzenia sieci. Przez perfumy do wacików Dariusz Sowiński, który przed rozwiązaniem umowy z Gabrielem prowadził dwa sklepy sieci w warszawskich centrach handlowych, wspomina, że w początkowej wersji systemu franchisingowego Gabriela, kiedy kaliska spółka dawała swym partnerom więcej swobody, jego perfumerie radziły sobie bardzo dobrze. Roman Wroński, który prowadził dwa sklepy Gabriela na Śląsku, na franchising zdecydował się jesienią 1999 r. Wcześniej działał, co prawda, pod logo sieci, ale był właścicielem sklepu i 20 proc. towarów mógł kupować samodzielnie. Pod koniec 1999 r. sprzedał sklep Gabrielowi i stał się jednym z kilkudziesięciu menedżerów sieci. - Szybko okazało się, że cały system nie funkcjonuje dobrze. Nagle mój sklep zaczął przynosić straty - wspomina Roman Wroński. Jak wynika z korespondencji z kaliską centralą, partnerzy Gabriela wielokrotnie narzekali na warunki współpracy; skarżyli się, że dostawy atrakcyjnych marek kosmetyków są coraz rzadsze i niepełne. W zamian sklepy dostawały zestawy drogich produktów mało w Polsce znanych zachodnich firm. Jak wspomina Anna Nizińska, z czasem gdy sieć miała coraz większe problemy z płaceniem za dostawy, perfumerie Gabriela zaczęły sprzedawać popularne kosmetyki, które taniej można było kupić w pobliskich hipermarketach. W dostawach trafiały się przeterminowane produkty, a zwrotów Gabriel nie przyjmował. Menedżerom polecono obniżyć pensje pracowników i zmniejszyć zatrudnienie do 3 osób, podczas gdy sklepy w centrach handlowych wciąż musiały pracować przez 7 dni w tygodniu. - Byliśmy naiwni i sądziliśmy, że wspólnymi siłami stworzymy sieć, która przeciwstawi się inwazji zachodnich firm. Tymczasem mieliśmy gorszy towar niż małe sklepiki z kosmetykami - oburza się Bogdan Rybarski, inny z byłych partnerów sieci. Jak wspomina Trawiński, w grudniu 1999 r. wartość towarów w jego sklepie sięgała 500 tys. zł, a po roku zmalała do 130-140 tys. zł. - Nie było co sprzedawać. Trudno robić obrót na wacikach za 1,5 zł - dodaje. Został szyld Nie ma takiego numeru - mówi głos w słuchawce, po wybraniu numeru Gabriela w Kaliszu. Firma nie działa - wyjaśnia Gabriel Rokicki, którego można teraz zastać pod kaliskim numerem firmy Deco (jej szefem jest Andrzej Rokicki). Przyznaje, że choć jeszcze w pierwszych miesiącach 2000 r. sieć Gabriel jakoś sobie radziła (mimo przekraczających 50 mln zł zobowiązań, w tym 39,2 mln zł krótkoterminowych), w IV kwartale miała już poważne problemy z płynnością. Nie płaciła za dostawy, zalegała z czynszami za sklepy. Zaczęto szukać silnego inwestora z branży. Rokicki twierdzi, że przejęciem firmy interesowała się jedna z dużych niemieckich sieci drogerii. Inwestycja nie doszła jednak do skutku. Zdaniem prezesa Rokickiego, jednemu z bankowych wierzycieli zabrakło wyobraźni - wystąpił o spłatę zobowiązań. Pod koniec kwietnia zagraniczny kontrahent wycofał się z negocjacji. 10 maja w Sądzie Okręgowym w Kaliszu spółka Gabriel złożyła wniosek o ogłoszenie upadłości. Rozprawa ma się odbyć 5 września. Dziś sieć perfumerii Gabriel już w zasadzie nie istnieje. Dlaczego przegrała? - Obroty rosły i wszystko było w porządku. Zabrakło tylko finansowania. Popełniony został bardzo istotny błąd - rozwój sieci był za szybki - uważa jej właściciel Rokicki. Dodaje, że wierzyciele zajęli "wszystko co się dało", także wyposażenie sklepów i towar; część z nich sprzedano dawnym franszyzobiorcom Gabriela. Inne trafiły do osób z zewnątrz. W jednym z warszawskich centrów handlowych kierowniczka perfumerii Gabriel zapewnia, że sklep nie ma już nic wspólnego ani z Gabrielem, ani z Deco. Administracja innego z centrów handlowych wyjaśnia, że umowę najmu perfumerii podpisała z nową firmą raczej nie związaną z Gabrielem. Może dziwić, że na dawnych perfumeriach nadal jest logo sieci. Prezes Rokicki wyjaśnia, że najpierw muszą zostać rozstrzygnięte kwestie związane z upadłością spółki. Pamiątka po franchisingu - Informuję, że zostałem oszukany przez firmę Gabriel - pisze Krzysztof Trawiński w skardze, którą złożył w Prokuraturze Okręgowej w Poznaniu. niedługo po tym, jak dostał z Kredyt Banku wezwanie do zapłaty prawie 196 tys. zł. (plus odsetki). Oszukanymi czuje się też kilkudziesięciu innych byłych partnerów kaliskiej spółki. Oni również dostali podobne wezwania do zapłaty weksli, które po podpisaniu umowy z Gabrielem wystawili jako zabezpieczenie zobowiązań wobec sieci (głównie opłaty licencyjnej). W niektórych przypadkach kwoty na wezwaniu sięgają prawie 400 tys. zł. Jak wynika z wezwania, bank realizuje w ten sposób weksel, który Gabriel przeniósł na jego rzecz. Według dokumentów, jakie udostępnił nam Gabriel, takie działanie było rezultatem umowy między kaliską spółką a Kredyt Bankiem; weksle stanowiły zabezpieczenie linii kredytowej (do wysokości 12 mln zł) otwartej dla Gabriela w KB przez rok, od połowy 1999 r. Kredyt uruchamiany był w transzach, których wielkość zależała od liczby zawartych umów franchisingowych. Kaliska spółka przelewała swe należności wynikające z opłaty licencyjnej na Kredyt Bank. W ten sposób Gabriel zaciągał kredyt, który potem miał być spłacany z przekazywanych przez biorców rat za wstępne opłaty licencyjne. Problem w tym, że cały system był przewidziany na 10 lat - na taki okres Gabriel podpisywał umowy franchisingowe. Podkreślano tam, że rozwiązanie umowy przed terminem nie zwalnia od spłaty rat wstępnej opłaty licencyjnej. Tymczasem większość partnerów współpracowała z Gabrielem znacznie krócej - rok, dwa. Na przełomie lat 2000/2001 zagrożona bankructwem spółka zawiesiła albo rozwiązała większość umów franchisingowych; w podpisanych wtedy porozumieniach obie strony deklarowały brak wzajemnych roszczeń i pretensji. Byli partnerzy przekazali z powrotem sklepy do Gabriela i sądzili, że ten etap mają już za sobą. Teraz są zaskoczeni i oburzeni wezwaniem do zapłaty wypełnionego weksla. Podczas gdy właściciele i szefowie Gabriela bez względu na popełnione błędy, niespłacone kredyty i bankructwo sieci mogą być spokojni o swój osobisty majątek, byli partnerzy sieci odpowiadają za weksel wszystkim co mają. - Przecież nie mam żadnych zobowiązań finansowych wobec Gabriela. Nigdy nie byłem żyrantem kredytu, który on zaciągnął - podkreśla Krzysztof Trawiński. Bogdan Rybarski zastanawia się, jak to się stało, że weksle grupy osób, których kondycji finansowej nikt nie sprawdzał, wystarczyły do zaciągnięcia tak dużego kredytu. - Wątpię, czy ktoś z nas dostałby w tej sytuacji kredyt. Gabrielowi się udało. Być może dlatego, że w radzie nadzorczej spółki był jeden z dyrektorów poznańskiego oddziału Kredyt Banku - zastanawia się Rybarski. Ani w poznańskim oddziale banku, ani w jego biurze prasowym nie udało się nam uzyskać wyjaśnień co do Gabriela i weksli jego byłych partnerów. Biuro prasowe wyjaśniło, że cała sprawa jest dokładnie analizowana z punktu formalnoprawnego. Kiedy analiza się zakończy - nie wiadomo. Kilkunastu byłych franszyzobiorców Gabriela, którzy wspólnie zamierzają walczyć o swoje interesy, liczy, że wygrają spór - prawnicy zwracają uwagę, że rozwiązując umowę franchisingową obie strony deklarowały brak roszczeń. - To nie jest taka prosta i jednoznaczna sprawa. Jest deklaracja wekslowa, w której stwierdza się, że weksle były ściśle związane z umową franchisingową. A ona praktycznie przestała funkcjonować - przyznaje Gabriel Rokicki. - My nie przekazaliśmy tych weksli bankowi poza wiedzą biorców - to wynikało z umowy, którą podpisali. Jeśli projekt się nie powiódł i bank próbuje teraz znaleźć pieniądze przy użyciu weksli, to jest to rzecz, którą można było przewidzieć w momencie podpisywania umowy. Przecież jak pani podpisuje weksel, to pani wie, czym to grozi - dodaje prezes Rokicki. - Nazwiska franszyzobiorców zostały zmienione. FRANCHISING System prowadzenia biznesu, w którym działająca już na rynku, zwykle uznana firma przekazuje odpłatnie innemu podmiotowi gospodarczemu prawa do utworzenia i prowadzenia przedsiębiorstwa według jej pomysłu, doświadczeń i na bazie jej procedur oraz organizacji. Wśród handlowców przyjęło się używanie określeń franszyzobiorca i franszyzodawca.
Jeszcze wiosną 2000 r. Anna Nizińska sądziła, że osiągnęła zawodowy sukces - prowadziła nowoczesną i elegancką perfumerię należącą do sieci Gabriel. Przyznaje, że nie przejęła się wekslem in blanco, jaki musiała wystawić po zawarciu umowy franchisingowej.Wkrótce okazało się, że jej sklep nie jest tak dochodowy, jak wykazywały symulacje. Pod koniec 2000 r. zawieszono umowę franchisingową i Anna Nizińska z menedżera sklepu stała się pracownikiem. W marcu tego roku sklep zamknięto. W dodatku grozi jej bankructwo - kaliski oddział Kredyt Banku w kwietniu przesłał jej wezwanie do zapłaty weksla na 300 tys. zł.Gabriel Rokicki, założyciel sieci i większościowy akcjonariusz spółki (z zawodu prawnik) niedługo po otwarciu pierwszych sklepów Gabriel w 1997 r., zapowiadał, że utworzy największą sieć polskich perfumerii i wprowadzi ją na giełdę. Kaliska spółka wyszukiwała odpowiednie lokalizacje, urządzała i wyposażała sklepy, które potem mieli prowadzić wyszkoleni partnerzy. W ciągu trzech lat Gabriel stał się jedną z największych sieci perfumerii w Polsce, co wymagało sporych inwestycji.W sukces Gabriela uwierzyli franszyzobiorcy, banki, które kredytowały rozwój spółki, i inwestor finansowy.Jak wspomina Anna Nizińska, z czasem gdy sieć miała coraz większe problemy z płaceniem za dostawy, perfumerie Gabriela zaczęły sprzedawać popularne kosmetyki, które taniej można było kupić w pobliskich hipermarketach.Zaczęto szukać silnego inwestora z branży.10 maja w Sądzie Okręgowym w Kaliszu spółka Gabriel złożyła wniosek o ogłoszenie upadłości. Rozprawa ma się odbyć 5 września.
Polityka przesłania prostą prawdę, że telewizję publiczną po prostu bylejaczy się programowo Bądźmy realistami, żądajmy rzeczy niemożliwych STEFAN BRATKOWSKI Wyznaniem wiary pewnego wybitnie utalentowanego dziennikarza w służbie minionego reżimu była jego maszyna do pisania. Deklarował się tak z przekory wobec kolegów, kiedy ci niespodziewanie dlań zrezygnowali z pozycji pieszczochów reżimu, choć nikt od nich tego nie wymagał ani tym bardziej nie mógł tego na nich wymusić. Niedawno w niepoważnym programie telewizyjnym na poważne tematy sędzia Sądu Najwyższego głosił, że dziennikarstwo jest służbą wobec państwa oraz społeczeństwa. Cóż, wolałbym pełną jasność w tej kwestii: nie chodzi o służebność wobec administracji państwowej, której w imię interesu państwa jako całości dziennikarze mają patrzeć na ręce, lecz o służbę społeczeństwu. Dlatego nie dziwię się, iż wybitny publicysta średniego już pokolenia, który akurat przez parę lat uosabiał przyzwoitość, talent i zdrowy rozsądek, odpowiedział, że dziennikarstwem rządzi rynek. Skądinąd wiem jednak, że i on, przeszedłszy na emeryturę półpustych programów telewizyjnych, od dziennikarstwa wymaga czegoś więcej. Nie można stracić zaufania społeczeństwa Zdrowy rozsądek powiada, że wszystkie zawody, w których spełnia się jakieś usługi wobec innych członków społeczeństwa, wszystkie zawody, w których o klasie profesjonalnej nie przesądza rynek i cena, jaką gotowi są uiścić zainteresowani, muszą wytwarzać własne kryteria ocen i wymagań. I że pilnować ich muszą przede wszystkim najwybitniejsi przedstawiciele profesji. We własnym, dobrze rozumianym interesie; inaczej bowiem ich sprawność zawodowa straci wszelkie znaczenie - skoro do ich dobrej wiary i przyzwoitości straci zaufanie społeczeństwo jako klient zbiorowy. Wydawcę sprawdza zysk; dziennikarza nie kwalifikuje honorarium. Jak sędziego nie kwalifikują pobory. Dlatego czepiam się telewizyjnych programów informacyjnych i publicystycznych. Chcą czy nie chcą, są wizytówką naszego zawodu wobec społeczeństwa. Przyzwolenie w nich na partactwo rzutuje na opinię całego zawodu. Zgoda, wina za to spada na rządzących mediami publicznymi polityków; jeden z nich, pan K., owa peeselowska szara eminencja programów informacyjnych i publicystycznych, po moim artykule o chorobie TV na politykę tłumaczył mi, że sami dziennikarze zalecają się do polityków i faworyzują swoich wybrańców. Ale muszą na to czuć przyzwolenie ze strony ludzi, którym podlegają, wiedzieć, że to uchodzi, skoro obserwujemy to w permanencji. Sama koncepcja tego dziennikarstwa budzi we mnie zasadnicze wątpliwości. Czas na programy informacyjne TV kurczy się coraz bardziej - co uważam za profesjonalne nieporozumienie. Znam z TV kablowej stacje, które przekazują wyłącznie informacje i z tego żyją. Do dziś "Wiadomości" są najszerzej oglądanym programem telewizji publicznej; coraz bardziej okrawane, same schodzą na margines - bo nie ma czasu nie tylko na mniej ważne, ale nawet na bardzo ważne informacje. Błąd tkwi zatem już w samej koncepcji. Z błędu koncepcji wynika drugorzędność zawodowa Z tego prawdopodobnie wynika zgoda na drugorzędność zawodową ludzi, którzy programy informacyjno-publicystyczne robią i nawet nie przymierzają się do tych lepszych czy najlepszych. Tomasz Lis z TVN oparł się naciskom i nadał w "Faktach" zdjęcia ilustrujące stan "pomroczności jasnej" polityka rządzącego na dystans telewizją publiczną - podczas gdy kijowski korespondent publicznej telewizji musiał zdać do Warszawy taśmy z Charkowa. Ale ta "polityka" przesłania prostą prawdę, że telewizję publiczną po prostu bylejaczy się programowo. Może i nie zdaje sobie z tego sprawy szef telewizji czy ów polityk z problemami, jego pryncypał; zawsze wolę domniemanie przyzwoitości. Zwłaszcza że w interesie ich obu leży wiarygodność - jeśli rzeczywiście telewizja publiczna ma pomóc temu drugiemu w wyborach. Kiedy bowiem publiczność uświadomi sobie, że telewizja publiczna o dziennikarską wiarygodność nie dba, telewizja straci prymat w konkurencji programów informacyjno-publicystycznych. Trudno nie zauważyć, jak dalece panie Czajkowska czy Olejnik, przygotowane do każdej rozmowy, górują nad panami prowadzącymi różne inne programy. Każdym pojawieniem się na ekranie pan O. sygnalizuje, że będzie coś na korzyść SLD, ale nie w tym rzecz; on to robi byle jak. Podobnie z panem K. Ktoś, kto występował jako agitator jakiegoś polityka, w ogóle nie pasuje do ekranu publicznej TV, którą powinno obowiązywać domniemanie dziennikarskiej niezależności. Ale ten kiedyś niezły partner Bobera teraz po prostu robi to, co robi - kiepsko, bez źdźbła poczucia odpowiedzialności za swą rolę. Kolega Ż. promieniuje pewnością siebie, miast pomyśleć, o co chodzi w programie, który prowadzi; nie jest orłem i na taką dezynwolturę parę lat temu jeszcze by sobie nie pozwolił. Pana M. nie znam jako dziennikarza w ogóle - a przecież znam w tym zawodzie parę tysięcy ludzi; i znów nie chodzi o jego stronniczość ani proweniencję. Chodzi o przygotowanie i kompetencję. Mamy autorytety publiczne i fachowców "Linia specjalna" z Janem Nowakiem-Jeziorańskim uświadomiła widzom, że telewizja publiczna mogłaby zapewnić im kontakt z ludźmi wybitnymi, przyzwoitymi i mądrymi. Każdy z nas chętnie słuchałby kogoś takiego stale, przez choćby dziesięć minut w tygodniu. Mamy też innych ludzi o wysokim autorytecie publicznym, których nie można podejrzewać o próżność, chęć zrobienia kariery, prywatę czy skłonność do partyjnictwa. Jak - tylko przykładowo - profesor Barbara Skarga, Jacek Bocheński, profesor Henryk Samsonowicz, profesor Jerzy Mikułowski-Pomorski z Krakowa czy profesor Edmund Wnuk-Lipiński (choć umiem sobie wyobrazić i kącik dla niezwykłych osobowości, jak profesor Maria Janion). Mamy Wisławę Szymborską, mamy Ewę Szumańską, mamy Małgorzatę Musierowicz - panie tyleż utalentowane, niezwykłe i różne od siebie, co bardzo mądre i z poczuciem humoru. Mamy fachowców od administracji, organizacji czy prawa, fachowców o kwalifikacjach uznanych w międzynarodowych społecznościach; nawet jeśli nie korzysta z nich rząd, miejmy przynajmniej szansę posłuchać od czasu do czasu ich mądrych uwag zamiast pogróżek Leppera. Są wreszcie czołowi dziennikarze czołowych gazet i czasopism, uznawanych jednak w telewizji publicznej za wrogie - i tacy redaktorzy naczelni gazet lokalnych, jak Łęski senior, lekarz z Radomska... Telewizja nie jest skazana na trzeci sort telewizyjnych osobowości. "Panorama", jak słyszę, podawać ma o 18.30, co się ciekawego dzieje w kraju, w społecznościach lokalnych. Ale chodzi o to, by takie wiadomości trafiały i do najważniejszego serwisu dnia, żeby obraz kraju nie sprowadzał się do gier politycznych. Przede wszystkim chodzi mi o to, by najbardziej masowa gazeta kraju rozmawiała sama ze sobą i z innymi zawodowcami o tym, co i jak robi. Nie należy schodzić do poziomu rządu i opozycji. Kiedy zawodzi klasa polityczna kraju, obowiązuje nas tym wyższe poczucie odpowiedzialności. Na marginesie: jak rozumiem, polityków tak zeźlił "Dziennik telewizyjny" Jacka Fedorowicza, że trzeba go było zepchnąć na sobotę, kiedy jest mniejsza oglądalność. Proszę więc kolegów po fachu, by przyłączyli się do mnie i poinformowali swych czytelników oraz słuchaczy, że Fedorowicza zesłano teraz na sobotę, ale można go obejrzeć też w niedzielę o 19.05 w TV Polonia. To moja odpowiedź na represje wobec naszego poczucia humoru. Być może, pisząc to wszystko, oczekuję spełnienia utopii. Skoro jednak zostałem już raz na zawsze skompromitowany jako nieuleczalny optymista, pozostanę wierny jedynemu hasłu paryskiego maja 1968, które do mnie przemówiło: bądźmy realistami, żądajmy rzeczy niemożliwych.
dziennikarstwo jest służbą wobec państwa oraz społeczeństwa. wszystkie zawody, w których spełnia się usługi wobec innych członków społeczeństwa, muszą wytwarzać własne kryteria ocen i wymagań. inaczej sprawność zawodowa straci wszelkie znaczenie - skoro straci zaufanie społeczeństwo. telewizję publiczną bylejaczy się programowo. nie chodzi o stronniczość ani proweniencję. Chodzi o przygotowanie i kompetencję.
CZECZENIA Rosja powinna się pogodzić z tym, że w konflikcie na Kaukazie nie może zwyciężyć Lokalny front globalnej wojny SAMUEL P. HUNTINGTON Podczas gdy wojska rosyjskie otaczają, bombardują i zrównują Grozny z ziemią, tylko jedna strona ma szansę wygrać ten konflikt i to tylko dlatego, że nie może go przegrać - czeczeńscy bojownicy. Bo albo powstrzymają rosyjską ofensywę i doprowadzą do impasu, albo wycofają się w góry i któregoś dnia znów wrócą, by walczyć. A przegrani? Będą nimi czeczeńscy cywile uwikłani w ten brutalny konflikt. Rosja kontynuująca wojnę, której nie może wygrać. I Stany Zjednoczone, jeśli będą próbowały wpłynąć na jej wynik. Czeczeńska wojna uwidacznia bowiem granice możliwości wpływania przez takie mocarstwa, jak Rosja i Stany Zjednoczone, na lokalne konflikty toczących się na świecie. Islam kontra reszta świata Wojnę w Czeczenii trzeba postrzegać zarówno we współczesnym, jak i historycznym kontekście. Jest to jeden z wielu konfliktów toczących się wzdłuż granic wielkiego islamskiego bloku, rozciągającego się od Maroka po Indonezję. Do walk między muzułmanami a niemuzułmanami dochodzi w Bośni, Kosowie, Górskim Karabachu, Czeczenii, Tadżykistanie, Afganistanie, Kaszmirze, Indiach, na Filipinach, w Indonezji, Timorze Wschodnim, Bliskim Wschodzie, Afryce Północno-Wschodniej, Sudanie, Nigerii. Konflikty te mają co najmniej dwie przyczyny. Po pierwsze, w świecie muzułmańskim brakuje jednego lub dwóch dominujących państw, które utrzymywałyby porządek w społeczności islamskiej i zapobiegały konfliktom między muzułmanami a niemuzułmanami lub pełniły rolę mediatorów w razie powstania takich zadrażnień. Tymczasem konkurujące ze sobą muzułmańskie państwa - szczególnie Iran i Arabia Saudyjska - usiłują rozbudować swe wpływy poprzez udzielanie wsparcia grupom muzułmańskim walczącym z niemuzułmanami. Po drugie, w krajach islamskich rośnie liczba mężczyzn w wieku 16 - 30 lat, którzy zasilają szeregi partyzantów i bojowników. I ci właśnie młodzi ludzie stanowią trzon międzynarodowej islamskiej brygady, której członkowie walczą w Afganistanie, Bośni, Kosowie, na Filipinach, w Czeczenii itd. Rosjanie i muzułmanie wojują ze sobą na północnym Kaukazie od ponad dwustu lat. Po raz pierwszy carowie próbowali objąć swym władaniem Kaukaz w XVI wieku. W 1783 roku zapoczątkowali militarną kampanię, by podporządkować sobie ludność tego regionu. Od 1825 do 1859 roku walki trwały niemal nieprzerwanie, aż wreszcie Rosjanie zdołali stłumić opór, którym kierował legendarny przywódca północnego Kaukazu - Szamil. Po rosyjskiej rewolucji narody północnego Kaukazu ogłosiły niepodległość i zawiązały federację, która na początku lat 20. została rozbita przez bolszewików. Opór wobec sowieckiej władzy ujawnił się ponownie podczas II wojny światowej i skłonił Stalina do deportowania praktycznie wszystkich Czeczenów do Kazachstanu, gdzie przebywali na wygnaniu do połowy lat 50. Wraz z rozpadem Związku Radzieckiego Czeczeni, co było do przewidzenia, znów wzniecili rewoltę. W 1996 roku im się to udało - po pokonaniu wojsk rosyjskich de facto zdobyli niepodległość. Jednak rosyjscy nacjonaliści nie mogli się z tym pogodzić i rozpoczęli obecną kampanię militarną, by podporządkować sobie tych nieposłusznych górskich muzułmanów. Biorąc pod uwagę lekcję historii, należy zastanowić się nad implikacjami wojny w Czeczenii dla Rosji i Stanów Zjednoczonych. Wnioski dla Rosji Niemal wszędzie we współczesnym świecie narody starają się łączyć swe tożsamości kulturowe z cywilizacyjnymi. Wielocywilizacyjne państwa spotykają się z rosnącym sprzeciwem i niektóre, jak Związek Radziecki, Jugosławia czy Etiopia, rozpadły się. Ponadto nowego znaczenia nabierają ponadnarodowe społeczności kulturowe, czyli diaspory. Dostarczają one pieniędzy, broni, bojowników i przywódców swym ziomkom walczącym o wolność. Także państwa i grupy państw wspierają swych pobratymców, jak to miało miejsce podczas rozpadu Jugosławii. Europa Zachodnia poparła Chorwatów, Rosja i Grecja - Serbów, natomiast Arabia Saudyjska, Iran, Turcja i Malezja dostarczały pomocy bośniackim Muzułmanom. W połowie lat 90. Czeczeni w znacznym stopniu korzystali ze wsparcia czeczeńskiej diaspory, a szczególnie pomocy pochodzącej od ich ziomków w Turcji i Jordanii. Korzystali także z cichej pomocy udzielanej przez niektóre muzułmańskie rządy. Teraz jednak owe rządy, a zwłaszcza turecki, mają opory ze pomaganiem Czeczenom, bo czeczeńska niepodległość może być przykładem dla mniejszości w ich własnych krajach, szczególnie zaś dla Kurdów. Tak czy inaczej era wielocywilizacyjnych imperiów minęła i Rosja może utrzymać swe panowanie w Czeczenii tylko niewyobrażalnymi kosztami. Dlatego też kolejny rosyjski przywódca powinien wykazać realizm Mustafy Kemala Atatürka co do straconego tureckiego imperium i stworzyć Rosję "tylko dla Rosjan", zamiast trzymać się trącących myszką marzeń o wielonarodowym, wielocywilizacyjnym imperium. Wnioski dla USA Implikacje czeczeńskiego konfliktu dla Stanów Zjednoczonych są równie oczywiste. Ze zrozumiałych względów musi nas niepokoić humanitarny aspekt skutków wojny dla Czeczenów. Ale Stany Zjednoczone nie mają żadnych ważnych narodowych interesów w Czeczenii, mają natomiast takowe w Rosji. Dlatego nie zdołamy skutecznie ukarać Rosji, nie ponosząc przy tym wysokich kosztów własnych. Wielu ekspertów od polityki zagranicznej twierdzi, że Stany Zjednoczone powinny podjąć wobec Rosji kilka działań karnych, by zmusić ją do złagodzenia postępowania w Czeczenii. I tak, na przykład, proponuje się wstrzymanie kredytów Międzynarodowego Funduszu Walutowego, dopóki nie zostanie zakończona wojna, groźbę wyłączenia Rosji z przyszłych spotkań najbogatszych państw świata G-7 albo obniżenie cen ropy, co mogłoby zredukować rosyjskie dochody dewizowe. Tyle że w obecnej sytuacji są to pomysły rażące niedorzecznością i niekonsekwencją. Czeczeńska wojna cieszy się wielkim poparciem rosyjskiego elektoratu, a przez to polityków startujących do przyszłorocznych wyborów prezydenckich. Toteż dopóki akcja militarna rozwija się pomyślnie, dopóty rosyjscy politycy nie rozpoczną wycofywania wojsk ze względu na pohukiwania Zachodu. W Rosji mamy teraz do czynienia z upadkiem demokracji wyborczej, zaś rywalizujący między sobą kandydaci odwołują się do sentymentów nacjonalistycznych. Nawet gdy Rosja wyraźnie przegrywała wojnę w 1996 roku, to odgrywający wówczas czołową rolę gen. Aleksander Lebiedź zdołał wynegocjować porozumienie o wycofaniu się z Czeczenii i przekonać doń rosyjski rząd oraz społeczeństwo. Równie niedorzeczne i szkodliwe dla wiarygodności Ameryki jest ostrzeżenie prezydenta Billa Clintona, że Rosja "zapłaci wysoką cenę", jeśli będzie kontynuowała brutalne ataki na czeczeńskich cywilów. Bo oto mamy kolejny przykład retorycznych popisów tej administracji, które uniemożliwiają innym rządom zrozumienie, co rzeczywiście mówi ona serio. To prawda, że Stany Zjednoczone powinny potępiać humanitarną tragedię w Czeczenii. Ale administracja Clintona winna również pogodzić się z faktem, że jest to konflikt trwający już 200 lat i stanowiący tylko jeden z wielu lokalnych frontów toczącego się obecnie globalnego konfliktu między muzułmanami a niemuzułmanami. W dłuższej perspektywie Rosja nie może wygrać tej wojny, tak jak Stany Zjednoczone nie mogą poważnie wpłynąć na jej rezultat. Im szybciej politycy pogodzą się z tą brutalną prawdą, tym szybciej pokój przyjdzie na północny Kaukaz. Samuel P. Huntington jest profesorem Harvard University i autorem głośnej książki "Zderzenie cywilizacji i nowy kształt ładu światowego". THE NEW YORK TIMES SYNDICATE
Czeczeńska wojna uwidacznia granice możliwości wpływania przez mocarstwa, jak Rosja i Stany Zjednoczone, na lokalne konflikty toczących się na świecie. Wojnę w Czeczenii to jeden z wielu konfliktów toczących się wzdłuż granic wielkiego islamskiego bloku, rozciągającego się od Maroka po Indonezję. Rosjanie i muzułmanie wojują na północnym Kaukazie od ponad dwustu lat. era wielocywilizacyjnych imperiów minęła. kolejny rosyjski przywódca powinien stworzyć Rosję "tylko dla Rosjan". Stany Zjednoczone powinny podjąć wobec Rosji kilka działań karnych, by zmusić ją do złagodzenia postępowania w Czeczenii. W dłuższej perspektywie Rosja nie może wygrać tej wojny, tak jak Stany Zjednoczone nie mogą poważnie wpłynąć na jej rezultat.
PLAGIATY NAUKOWE Władze uczelni nie były zainteresowane rozgłaszaniem wstydliwej sprawy... Nie braliśmy udziału w redagowaniu prac - mówią współautorzy prac, które okazały się plagiatami... Wątpliwości w sprawie plamy na honorze BARBARA CIESZEWSKA Sprawa ponad trzydziestu plagiatów popełnionych przez dr. hab. Andrzeja Jendryczkę ("Rzeczpospolita" opisywała sprawę 9. bm., 10 -11. bm. i 14. bm.), kiedy był pracownikiem naukowym Śląskiej Akademii Medycznej, budzi wciąż wiele pytań i wątpliwości. Zwróciliśmy się z nimi do naukowców katowickiej uczelni. Współautorów artykułów, które okazały się plagiatami zapytaliśmy, jak tłumaczą swój udział w ich powstawaniu. Czy badająca wówczas sprawę Komisja Dyscyplinarna nie mogła uczynić nic więcej poza umorzeniem postępowania? Czy rektor nie mógł wówczas zrobić nic poza zdegradowaniem dr. Jendryczki? Czy środowisko naukowe, w tym Komitet Etyki w Nauce PAN, nie powinno było od razu głośno wyrazić swej dezaprobaty wobec nieuczciwości naukowej? Po raz pierwszy, przypomnijmy, informacje o popełnieniu plagiatu przez dr. Jendryczkę pojawiły się w 1995 roku, także w lokalnej prasie. Władze uczelni nie były zainteresowane rozgłaszaniem wstydliwej sprawy. Komisja Dyscyplinarna, która zajmowała się doniesieniem, potępiła popełnienie plagiatu, lecz sprawę umorzyła. Zgodnie z literą prawa. Obowiązuje bowiem trzyletni okres przedawnienia. Jesienią ubiegłego roku problem wypłynął ponownie, ponieważ dr Marek Wroński, polski lekarz naukowiec z Nowego Jorku odkrył kolejnych trzydzieści plagiatów. Można było się spodziewać, że udowodnione, wielokrotnie popełnione plagiaty wywołają publiczną reakcję Komitetu. Do opinii publicznej nie dotarło jednak żadne oficjalne stanowisko ani władz uczelni, ani Komitetu Etyki w Nauce, ani żadnej innej instytucji z nauką związanej. Komitetowi Etyki przewodniczy profesor Kornel Gibiński, nestor śląskiej medycyny, prezes oddziału PAN w Katowicach. Profesor wyjaśnia, że sprawa ta wpłynęła do Komitetu ponad miesiąc temu, ale twierdzi, że ciało to nie ma żadnych kompetencji do rozstrzygania tego typu prolemów. Nie ma środków ani możliwości prowadzenia śledztwa na skalę międzynarodową, a chodziło tu o plagiaty z zagranicznych pism. Takimi sprawami zajmuje się Komisja Dyscyplinarna przy ministerstwie nauki lub zdrowia. Ponieważ sprawa została połowicznie załatwiona w samej uczelni, Komitet prof. Gibińskiego wystosował pismo do komisji przy ministrze zdrowia. Drugie pismo skierował do przewodniczącego Komitetu Badań Naukowych. KBN finansuje badania, powinien więc też dbać o rzetelność nauki. "Zaproponowaliśmy, by przy KBN powstała specjalna jednostka, która zajmowałaby się nierzetelnością w nauce. O ile wiem, zajęto się tym problemem" - twierdzi profesor Gibiński. Prawo a moralność Komitet nie zabrał jednak publicznie głosu w tej konkretnej sprawie. Dlaczego? - Od kilku lat zabieramy bez przerwy głos na ten temat, wydaliśmy cały szereg publikacji, których nikt nie czyta. Proszę przejrzeć, jak wiele publikacji wydała nasza komisja. Wciąż powtarzają się tam problemy fałszu, błędu lekarskiego, plagiatów. Kodeks naukowca, nazwany "Dobre Obyczaje w Nauce", został rozesłany w 60 tysiącach egzemplarzy do wszystkich samodzielnych pracowników naukowych, do wszystkich doktorantów... Teraz do studenckich kół naukowych wysyłamy przedruk broszury wydanej przez Akademię Nauk Stanów Zjednoczonych pt. "On Beeing a Scientist". Krzewienie zasad i reguł uczciwości naukowej to nasza podstawowa działalność, ale kto się tym przejmuje?! Nigdy nie słyszałem, aby ktoś z prasy zajął się naszymi wydawnictwami. Mam pretensje do środków przekazu, że nie chcą zajmować się tak istotnymi sprawami jak rzetelność i uczciwość nauki, dopóki nie pojawią się jako sensacje. Kiedy odkryto pierwszy plagiat, władze uczelni, zarówno obecne, jak i z poprzedniej kadencji, dowodziły, że nie mogły zrobić nic ponad to, co uczyniły. Nie można było zwolnić Andrzeja Jendryczki, odsunąć od działalności naukowej. Czy rzeczywiście prawo, czyli obowiązująca ustawa o szkolnictwie wyższym uchwalona w 1992 roku, utrudnia karanie sprawców plagiatów? Profesor Gibiński odpowiada, że "... to nieprawda, ponieważ tutaj chodzi o coś zupełnie innego. Z punktu widzenia prawnego sprawa może ulec przedawnieniu, ale my nie jesteśmy prawnikami. Walka o etykę jest walką o moralność i nie ma nic wspólnego z prawem. Prawo buduje się na zasadach moralności. Prawo może karać, posyłać do aresztu czy nakładać grzywny. Nam nie o to chodzi. Wystarczy, że uwidocznimy i wywołamy negatywną postawę, ostracyzm wobec plagiatora. Z człowiekiem, który jest plagiatorem nie utrzymuje się żadnych kontaktów, pozbawia się go możliwości działania w nauce. Normy prawne pozostawmy sądom. Wystarczy, że my jako społeczność naukowa eliminujemy kogoś takiego ze środowiska. W tym wypadku panuje jednak atmosfera tuszowania sprawy". - Może dlatego właśnie do badania nierzetelności w nauce powinna powstać instytucja niezależna od uczelni, bo ta nie jest zainteresowana ujawnianiem wstydliwej prawdy? - A czyj interes stawiać trzeba wyżej: uczelni czy nauki? - Nauki? - Oczywiście, że nauki. Komisja Dyscyplinarna, która przed dwoma laty badała pierwszy przypadek docenta Jendryczki nie miała wątpliwości, że jest to plagiat, twierdzi profesor Barbara Buntner, która przewodniczy pracom Komisji. - "To nie są »rzekome plagiaty«, choć nie mogę wypowiadać się w sprawie następnych trzydziestu prac. Uczestniczyłam ostatnio w pracach jednej z trzech powołanych komisji badających kolejne plagiaty. Każdy z nas dostał do opracowania artykuł. Muszę stwierdzić, że tekst, który ja analizowałam, niestety jest w dużej części powtórzeniem badań, które przeprowadzili anglosascy naukowcy. Jeśli chodzi o moje osobiste odczucie... jest mi bardzo przykro, że w nauce polskiej dzieje się coś takiego. Dwa lata temu nie miałam jakichkolwiek wątpliwości, że popełniony został plagiat. Nie miałam jednak żadnych możliwości prawnych, by spowodować sankcje karne. Zarówno prawo, jak i karta nauczyciela nie przewidują takich sankcji. Nasze prawo nie jest precyzyjne. Doktor Wroński powiedział mi, że Polska podpisała konwencję międzynarodową, że prawa autorskie wygasają po 50 latach. Natomiast w ustawie nie jest to sprecyzowane. Dlatego Komisja Dyscyplinarna musiała uznać sprawę za przedawnioną. Osobiście uważam, że za takie wysoce nieetyczne postępowanie powinna nastąpić dyskwalifikacja naukowa." Czy nie należało jednak wtedy ostrzec innych naukowców, opublikować oświadczenia w tej sprawie? Profesor Buntner dowodzi, że "Komisja nie była władna, by wydawać takie oświadczenie czy nadawać sprawie rozgłos". Myśmy się tego wstydzili - Myśmy się po prostu tego wstydzili i to nam dzisiaj zarzucają. Oficjalnie tego nie nagłaśniano, lecz po cichu wszyscy wiedzieli.... Trudno obrzucać kogoś błotem, jeśli nie mamy jeszcze dowodów, twierdzi natomiast profesor Franciszek Kokot, znany nefrolog, członek Centralnej Komisji Tytułów Naukowych. Profesor twierdzi, że "pan Jendryczko był rasowym chemikiem". Na razie wstrzymuje się ze stanowczą opinią, ponieważ do komisji nie dotarły jeszcze bezsporne dowody. Nie ulega, jego zdaniem, wątpliwości, że każdy plagiat zasługuje na absolutne potępienie. Jest to dyshonor dla nauki. Profesor boleje nad kryzysem zaufania, na który cierpi zresztą cały świat. Sprawę określa jako "bolesną i dramatyczną". Sławy naukowe tarczą ochronną? Przed kilkoma laty centralna komisja odrzuciła wniosek Andrzeja Jendryczki o przyznanie tytułu profesora. Mówiono wówczas, że do czasu habilitacji sprawiał wrażenie solidnego naukowca, natomiast po niej zaczął produkować ogromną liczbę prac, zabiegał o doktorantów, co wzbudziło nieufność co do jakości jego naukowej pracy. Sam Andrzej Jendryczko, bohater dramatu, o plagiatach udowodnionych przez dr. Wrońskiego i uczelnię w liście do "RZ" pisze "rzekome plagiaty", przytacza też nazwiska kilkunastu autorytetów w medycznym świecie naukowym, wydających mu znakomite opinie. Tonąc, pociąga za sobą innych. Wśród kilkunastu profesorskich sław, które wymienia, jest też prof. Zbigniew Herman (w latach 1980 - 1982 rektor Śląskiej Akademii Medycznej), który oceniał pracę habilitacyjną doktora Jendryczki. Dziś jest poruszony tym, co się stało. Sprawę określa jako niezwykle bolesną. Mówi o szoku spowodowanym na uczelni sprawą plagiatów. - "To było wiele lat temu. Pan Jendryczko habilitował się na Uniwersytecie Śląskim. Przez Radę Wydziału wybrany zostałem recenzentem i faktem jest, że ten jeden jedyny raz go oceniałem. Recenzentów było trzech. Rada Wydziału dała mu habilitację, centralna komisja kwalifikacyjna ją zatwierdziła". Prof. Herman, farmakolog, nigdy później nie zajmował się już działalnością naukową Andrzeja Jendryczki, który jest biochemikiem. Wiedział jedynie, że bardzo wielu klinicystów dawało docentowi Jendryczce "materiał do obróbki, ale co on później z nim robi, tego już koledzy nie wiedzieli." Czy jednak recenzent pracy habilitacyjnej może stwierdzić, że jest to plagiat lub opiera się na plagiacie, bo już wtedy dr Jendryczko popełnił ich kilka, o czym nikt jeszcze nie wiedział? "Po pierwsze nie pamiętam już mojej recenzji. Ale załóżmy, że otrzymuję pracę z dobrym wstępem, dyskusją z interesującymi, dobrze opisanymi wynikami, z prawidłowymi wnioskami, przyjętą w nauce metodyką, wtedy trudno pracę odrzucić." Wśród naukowców, którzy wydawać mieli pozytywne opinie, Andrzej Jendryczko wymienia także prof. Annę Dyaczyńską-Herman. Jest zdziwiona, kiedy dowiaduje się o swojej jakoby pozytywnej opinii. Nie mogła ocenić jego dorobku, bo nie jest specjalistą w dziedzinie biochemii. Jest klinicystą, anestezjologiem, kierownikiem Katedry Anestezjologii i Intensywnej Terapii. Profesor Dyaczyńska pamięta natomiast, że docent Jendryczko usilnie zabiegał o doktorantów, a ponieważ w jej klinice pracowało kilkudziesięciu asystentów, "odstąpiła" docentowi Jendryczce kilku, chyba trzech. I nic więcej. Jak zostać współautorem plagiatu Na niemal wszystkich pracach oprócz nazwiska Andrzeja Jendryczki, głównego autora, widnieją nazwiska kilku pracowników naukowych Śląskiej Akademii, najczęściej profesorów. Na udowodnionych już plagiatach doliczono się 17 nazwisk współautorów. Na kilkunastu pracach widnieje też nazwisko prof. Mariana Pardeli z II katedry i Kliniki Chirurgii Ogólnej i Naczyń Śląskiej Akademii Medycznej. Zapytany przez "RZ" o współautorstwo, profesor Pardela powiedział wręcz, że jest to dla niego "wyjątkowo obrzydliwa sprawa." "Można kogoś naśladować - stwierdził - lecz nie wolno przywłaszczać sobie cudzej pracy. Współpracę z profesorem, a wtedy docentem Jendryczką, rozpoczęliśmy bodaj w 1989 roku, a może w 1990, kiedy został nam przedstawiony i polecony przez znakomite sławy (przez nieżyjącego już dziś profesora - B. C.) jako znakomity biochemik, mający doskonały warsztat pracy." Klinika prof. Pardeli finansowana jest z funduszy opieki zdrowotnej, zajmowała się więc nie tyle nauką, ile leczeniem chorych. Akademia natomiast ma swoje wymogi i "rozliczając nas z nauki, traktowała nas tak jak inne znakomite kliniki posiadające najlepszą aparaturę na miarę XXI wieku (...) Dzisiaj nie wymyśli się czegoś na wielką miarę ani nowej operacji żołądka, przełyku... To wszystko zostało już dokładnie przebadane. Nasze możliwości są tu ograniczone. Stąd działalność naukowa zaczęła się koncentrować na badaniach podstawowych. My jesteśmy chirurgami, na wielkich badaniach biochemicznych się nie znamy... Od tego są specjaliści. Profesor Jendryczko zaproponował nam współpracę, a polegała ona na tym, że nie dyktował żadnych warunków. Prosił o przysyłanie materiałów do badań od chorych miażdżycowych, z chorobami tarczycy, z onkologii. Profesor Jendryczko sam dyktował tematy, nie porozumiewał się w tej kwestii z nami. Nie braliśmy udziału w redakcji prac, czasami udzielaliśmy mu porad czy konsultacji telefonicznej, gdy pytał na przykład o liczbę chorych z danego zakresu. Na nasze uwagi odpowiadał, że coś ciekawego wymyśli, bo ma doskonałe warunki badawcze. Nigdy nie byłem u niego, zresztą nie zapraszał. Powstało wtedy kilka prac. Dowiadywaliśmy się o nich już po ich ogłoszeniu. Profesor Jendryczko dziękował nam za materiał, za współpracę, za konsultacje co do badań... Jeśli polecały go nam znakomitości naukowe, skąd mieliśmy wiedzieć, czym się kieruje? Wierzyliśmy mu, cieszyliśmy się z tej współpracy, uważaliśmy to za wyróżnienie, że w swych badaniach, dzisiaj już wiemy, że pseudonaukowych, opierał się na naszych materiałach." Czy jednak współautorzy czytają tekst dawany do druku? Profesor Pardela odpowiada, że powinno się go czytać, lecz kiedy poprosił kiedyś pana Jendryczkę o tekst, ten spytał, czy powątpiewa w jego umiejętność pisania. - "Nie widziałem powodu, by się upierać, tym bardziej że nie były to tematy typowo chirurgiczne, a biochemiczne, stąd nam chirurgom nie wypadało się dopytywać. Nie przyszło nam nawet do głowy, że mogła powstać taka sytuacja. O pierwszym, »duńskim« plagiacie dowiedzieliśmy się dopiero w 1995 roku. Do przywłaszczonego tekstu nie dostarczaliśmy akurat żadnych danych, nie prowadziliśmy takiej grupy chorych jaką opisywał, a mimo to docent Jendryczko wpisał nas jako współautorów, o czym nie wiedzieliśmy. Pracy tej nie uwzględniałem w moim dorobku, ponieważ nawet o niej nie wiedziałem. Oczywiście od razu zaprzestaliśmy współpracy z panem Jendryczką. Ogarnęło nas przerażenie, że coś takiego się stało." Pytany o wnioski z całej tej sprawy, profesor Marian Pardela twierdzi, że profesor Jendryczko spowodował utratę wiary i zaufania do innych. Kiedy ostatnio zwrócił się do swego współpracownika o przeprowadzenie badania biochemicznego z zakresu wątroby, bo pojawiły się bardzo ciekawe przypadki chorobowe, wtedy ten z przerażeniem prosił, by nie kazać mu już z nikim współpracować. Odbije się to na pewno na nauce, przynajmniej przez pewien czas. "Ja sam nie wiem już, czy nawiązywać w przyszłości z kimkolwiek współpracę, bo sprawdzenie, czy ktoś skopiował inną pracę jest praktycznie niemożliwe. Musiałbym usiąść do Medline'a, wyciągać z całego świata prace z tego zakresu i sprawdzać, czy nasza została prawidłowo napisana." Może należałoby bardziej polegać na opiniach recenzentów naukowych pism lekarskich, którzy są ostatnim sitem, sugeruje. Są to specjaliści w danej dziedzinie, choć nawet recenzenci mogą mieć z tym duże problemy. Zrobiłem więcej niż mogłem twierdzi profesor Władysław Pierzchała, który przed dwoma laty, kiedy sprawę ujawniono, sprawował funkcję rektora. Wykładnię prawa już znamy, sprawę trzeba było umorzyć. "Wykorzystałem moje uprawnienia rektorskie i zdegradowałem go w hierarchii akademickiej, mówi profesor. Z samodzielnego stanowiska profesorskiego dr Jendryczko został zdegradowany do adiunkta. W tym czasie było to i tak więcej niż zalecała Komisja Dyscyplinarna. Wyraziłem wtedy opinię, że Komisja nie rozwiązała problemu moralnego... Środowisko naukowe odsunęło się od niego, sądzę, że miał poczucie, że jest trędowaty. Środowisko było zszokowane, nastąpiło coś w rodzaju paraliżu." Pytany o prywatną już ocenę całej sprawy, profesor Pierzchała twierdzi, że do takich sytuacji dochodzi, gdy nie funkcjonuje rynek nauki. Przez całe lata byliśmy krajem zamkniętym, a i dziś jeszcze kontakt z nauką mamy dość ograniczony, bo na przykład w bibliotekach brak czasopism naukowych. Rynek naukowy jest, zdaniem profesora, najlepszym weryfikatorem. Koło historii Zostaliśmy zaskoczeni i zbulwersowani, twierdzi Anna Kulesza, rzecznik prasowy Politechniki Częstochowskiej, gdzie w Instytucie Inżynierii Środowiska w lutym 1997 roku Andrzej Jendryczko został przyjęty na stanowisko profesorskie. Przyjęto go na podstawie otwartego konkursu. O plagiacie ujawnionym w 1995 roku władze częstochowskiej Politechniki nic nie wiedziały, twierdzi rzecznik. Rektor odmówił "RZ" rozmowy, do czasu zakończenia sprawy. Andrzej Jendryczko został obecnie zawieszony w obowiązkach dyrektora instytutu. - Sądzę, że zostanie odsunięty od zajęć dydaktycznych - informuje rzecznik. Rektor powołał komisję, która przygotowuje sprawy formalnoprawne, by skierować sprawę do rzecznika dyscyplinarnego. Jak przed dwoma laty.
Sprawa ponad trzydziestu plagiatów popełnionych przez dr. hab. Andrzeja Jendryczkę, kiedy był pracownikiem naukowym Śląskiej Akademii Medycznej, budzi wciąż wiele pytań i wątpliwości. Po raz pierwszy informacje o popełnieniu plagiatu przez Jendryczkę pojawiły się w 1995 roku. Władze uczelni nie były zainteresowane rozgłaszaniem wstydliwej sprawy. Komisja Dyscyplinarna, potępiła popełnienie plagiatu, lecz sprawę umorzyła. Jesienią ubiegłego roku problem wypłynął ponownie, ponieważ dr Marek Wroński, polski lekarz naukowiec z Nowego Jorku odkrył kolejnych trzydzieści plagiatów. Czy prawo o szkolnictwie wyższym uchwalona w 1992 roku utrudnia karanie sprawców plagiatów? Z punktu widzenia prawnego sprawa może ulec przedawnieniu. Walka o etykę jest walką o moralność i nie ma nic wspólnego z prawem. Z człowiekiem, który jest plagiatorem nie utrzymuje się żadnych kontaktów, pozbawia się go możliwości działania w nauce. za takie wysoce nieetyczne postępowanie powinna nastąpić dyskwalifikacja naukowa. Przed kilkoma laty centralna komisja odrzuciła wniosek Andrzeja Jendryczki o przyznanie tytułu profesora. Mówiono wówczas, że do czasu habilitacji sprawiał wrażenie solidnego naukowca, natomiast po niej zaczął produkować ogromną liczbę prac, zabiegał o doktorantów, co wzbudziło nieufność co do jakości jego naukowej pracy. do takich sytuacji dochodzi, gdy nie funkcjonuje rynek nauki. Przez całe lata byliśmy krajem zamkniętym, a i dziś jeszcze kontakt z nauką mamy dość ograniczony, bo na przykład w bibliotekach brak czasopism naukowych. Andrzej Jendryczko został obecnie zawieszony w obowiązkach dyrektora instytutu.
RYZYKO FINANSOWE Jak ubezpieczyć działalność przedsiębiorstwa Nie tak drogo, jak się wydaje Zabezpieczenie transakcji dokonywanych za granicą i narażających firmę na ryzyko jest takim samym posunięciem, jak ubezpieczenie samochodu, domu i rodziny - uważają przedstawiciele amerykańskiego banku Chase Manhattan. Powinny to robić firmy, które mają dużo kontraktów zagranicznych lub biorą kredyty w obcych walutach. Wielkość firmy nie jest ważna. Michele Maffei, szef departamentu obrotu instrumentami pochodnymi (derywaty) Chase twierdzi, że zawieranie transakcji zabezpieczających (hedging) jest znacznie tańsze, niż to może się wydawać, chociaż w niektórych przypadkach pierwszy rok jest dość drogi w obsłudze tego instrumentu finansowego. - O zabezpieczeniu transakcji finansowych trzeba myśleć jako o zobowiązaniu wobec akcjonariuszy przedsiębiorstwa. Te transakcje są zwłaszcza wskazane w sytuacji, kiedy wiadomo, że kurs waluty nie jest stabilny - podkreśla Maffei. Jak skalkulować Często zdarza się, że polska firma bierze kredyt w euro lub w dolarach i za te pieniądze finansuje bieżącą działalność. Jeśli cykl produkcyjny, na którego sfinansowanie został zużyty ten kredyt, trwa np. trzy lata, na taki właśnie okres firma powinna się zabezpieczyć. Nie ma znaczenia, że kredyt został udzielony na okres na przykład pięcioletni. Trzeba zrobić kalkulację: w jakim okresie czasu jesteśmy w stanie tak wykorzystać kredyt, żeby przyniósł dochód. Ten okres właśnie zabezpieczamy. - Zabezpieczenie transakcji finansowej ma inny charakter, niż zwykłe ubezpieczenie - ostrzega Jarosław Kochaniak, nowy szef Chase Manhattan Polska. W przypadku ubezpieczenia zawieramy umowę, płacimy składkę i nie zajmujemy się tym aż do momentu, kiedy trzeba z niego skorzystać. Zabezpieczenie transakcji finansowej jest bardziej skomplikowane, ponieważ ryzykiem zarządza się na bieżąco. Zawarcie umowy zabezpieczenia transakcji lub jej rozwiązanie jest możliwe w momencie, który jest najdogodniejszy. Drogo, ale może być drożej Zabezpieczenie transakcji finansowych nie jest tak drogie, jakby to mogło się wydawać - przekonuje Michele Maffei. - Przedsiębiorca powinien raczej zadać sobie pytanie, czy chce odczuwać wahania kursu własnej waluty w prowadzonym przez siebie biznesie - dodaje Matthew Hunt, wiceprezes rynku derywatywów Chase Manhattan. - Doskonale widać było te tendencje w roku ubiegłym, kiedy kurs złotego wahał się wielokrotnie, w efekcie doszło do deprecjacji polskiej waluty o ok. 20 proc. Wraz z nią spadły dochody przedsiębiorstw, które eksportowały i korzystały z zagranicznego finansowania. Prognozy dotyczące polskiej waluty wskazują, że i w przyszłości jej kurs będzie podlegał wahaniom. Firmy zaciągające kredyty za granicą odczuły to boleśnie, a stan ich finansów był bardziej uzależniony od deprecjacji złotego, niż od sytuacji rynkowej. Dlatego w wielu przypadkach finansowe wyniki polskich firm były znacznie gorsze, niż wyniki gospodarki, jako całości. - Koszt transakcji zabezpieczających jest wysoki w pierwszym roku - mówi Matthew Hunt. Ale jeśli spojrzymy na deprecjację złotego w ubiegłym roku, okazuje się, że koszt ubezpieczenia finansów był znacznie niższy. Z tej formy zabezpieczenia powinny korzystać firmy, które mają znaczną część dochodów w walutach zagranicznych albo zobowiązania zagraniczne. Nie jest ważna wielkość przedsiębiorstwa, ale procent transakcji finansowych dokonywanych w walutach obcych. - Na przykład jeśli firma jest niewielka, powiedzmy ma trzech wspólników, ale 90 proc. jej transakcji jest dokonywana w walutach obcych i oczekuje się znacznego wzmocnienia kursu złotego, jej właściciele powinni zastanowić się na zabezpieczeniem transakcji finansowych przed ryzykiem walutowym. Dotyczy to także takich transakcji, kiedy surowiec do produkcji jest importowany, a produkt końcowy jest sprzedawany na miejscowym rynku i w miejscowej walucie. Trzeba więc będzie sprzedać złotego, kupić np. euro i kupić surowiec. W efekcie firma jest wystawiona na ryzyko nie tylko możliwej zwyżki cen surowca, ale i aprecjacji waluty, w której surowiec będzie kupować. To ryzyko dotyczy także firm telekomunikacyjnych, które są znaczącymi importerami sprzętu, finansują swoją działalność w walutach obcych, a sprzedają usługi w złotych. Bolesne skutki O skutkach braku zabezpieczenia od ryzyka finansowego boleśnie przekonali się przedsiębiorcy w Ameryce Łacińskiej i Azji dwa lata temu. Przekonani, że ich waluta pozostanie silna, tak jak to było przez wiele lat, zapożyczali się za granicą, bo oprocentowanie było korzystniejsze. Tymczasem kryzys finansowy w Azji pokazał, że nawet najstabilniejsze waluty - takie jak malezyjski ringgit, tajlandzki baht oraz koreański won - zostały zdewaluowane, a koszty zagranicznego finansowania stały się ogromne, dla wielu firm nie do udźwignięcia. To był prawdziwy szok, ponieważ korzystanie z zagranicznych kredytów było znacznie prostsze, niż w przypadku banków miejscowych. Podobnie było w przypadku Brazylii, gdzie w styczniu 1999 roku doszło do 75-proc. dewaluacji. - To wcale nie oznacza, że do podobnej sytuacji może dojść w Polsce - uspokaja Maffei - ale wprowadzenie kursu płynnego zawsze stwarza ryzyko tak deprecjacji, jak i aprecjacji. To zresztą dotyczy nie tylko możliwych wahań kursu złotego, ale także powiązania złotego z innymi znaczącymi walutami. Dlatego trzeba pomyśleć o zabezpieczeniu się przed ryzykiem. Głównymi czynnikami decydującymi o powodzeniu transakcji zabezpieczających są przede wszystkim całkowita przejrzystość transakcji dla klienta w trakcie jej przygotowywania oraz pełna dyskrecja w trakcie realizacji, tzn. sprzedaży na rynku - mówi Jarosław Kochaniak. Każda informacja o przeprowadzanej transakcji może mieć nie tylko negatywny wpływ na uzyskaną cenę, ale również doprowadzić do konieczności całkowitego wycofania transakcji z rynku - dodaje. Kogo każe rynek Nie wystarczy dobrze znać własny rynek, trzeba orientować się w tendencjach rynkowych na świecie, które mogą mieć wpływ na działalność naszej firmy - twierdzą eksperci Chase. Widzieliśmy doskonale to podczas kryzysu rosyjskiego. Polska wówczas była krajem o stabilnej sytuacji finansowej, ale była jednocześnie tzw. wschodzącym rynkiem. Kiedy inwestorzy nie byli w stanie wycofać pieniędzy z Rosji, wycofywali je z innych wschodzących rynków tam, gdzie to było możliwe - a więc w Polsce, Czechach, na Węgrzech i w RPA. W efekcie jednym z krajów, którego waluta ucierpiała najbardziej, była Republika Południowej Afryki i rand, który z Rosją nie miał nic wspólnego. Biznesmeni w RPA początkowo nie byli w stanie zrozumieć tej sytuacji: jak to mówili - mamy niską inflację, dobre perspektywy, a waluta została tak zdewaluowana. - Często zdarza się, że najbardziej cierpią te rynki, które są w najlepszej kondycji. Inwestorzy mają tendencję do likwidowania pozycji tam, gdzie mogą najwięcej zarobić. W ten sposób pokrywają straty tam, gdzie sytuacja jest najgorsza. Danuta Walewska - Według "Risk Magazine", Chase zajmuje od 1994 roku pierwsze miejsce w organizowaniu transakcji zabezpieczających ryzyko zmian stóp procentowych, a od roku 1997 - w transakcjach zabezpieczających ryzyko walutowe. W Polsce i innych krajach regionu jest największym organizatorem i dealerem transakcji swapowych (wymiany) na rynku złotowym, w obrocie instrumentami pochodnymi dotyczącymi surowców i kursów walutowych.
zdarza się, że polska firma bierze kredyt w euro i za te pieniądze finansuje bieżącą działalność. Jeśli cykl produkcyjny, na którego sfinansowanie został zużyty ten kredyt, trwa trzy lata, na taki okres firma powinna się zabezpieczyć. Zabezpieczenie transakcji finansowych nie jest tak drogie, jakby mogło się wydawać.Przedsiębiorca powinien zadać sobie pytanie, czy chce odczuwać wahania kursu własnej waluty. Z tej formy zabezpieczenia powinny korzystać firmy, które mają znaczną część dochodów w walutach zagranicznych albo zobowiązania zagraniczne. O skutkach braku zabezpieczenia od ryzyka finansowego przekonali się przedsiębiorcy w Azji dwa lata temu. kryzys w Azji pokazał, że nawet najstabilniejsze waluty zostały zdewaluowane. trzeba orientować się w tendencjach rynkowych na świecie.
KONSTYTUCJA Poszerzony zakres kontroli przedmiotowej Trybunału Prawo miejscowe pod lupą WOJCIECH KRĘCISZ Zgodnie z art. 188 ustawy zasadniczej Trybunał Konstytucyjny orzeka w sprawach: zgodności ustaw i umów międzynarodowych z konstytucją; zgodności ustaw z ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi, których ratyfikacja wymagała uprzedniej zgody wyrażonej w ustawie; zgodności przepisów prawa wydawanych przez centralne organa państwowe z konstytucją, ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi i ustawami. Oprócz objęcia kognicją TK umów międzynarodowych, co w porównaniu z poprzednim stanem prawnym wskazuje na poszerzenie przedmiotowego zakresu kontroli konstytucyjności prawa w Polsce, warto zastanowić się nad objęciem kontrolą konstytucyjności prawa także aktów prawa miejscowego. Wydaje się bowiem, że tezę taką można postawić na gruncie obowiązujących przepisów. Jakie jednak przemawiałyby za tym racje? Fundamentalne znaczenie należy przypisać ochronie wolności i praw obywatelskich zagwarantowanych przez ustawę zasadniczą. System tej ochrony, polegający m.in. na poddaniu kontroli konstytucyjności aktów prawa miejscowego, służy pełniejszej realizacji tychże wolności i praw. Nie powinno budzić wątpliwości, że tego rodzaju wnioskowanie wynika wprost z ustawy zasadniczej. Wskazuje na to w szczególności wyrażona w art. 8 zasada bezpośredniego jej stosowania, a także określona w art. 79 konstrukcja skargi konstytucyjnej. Tak więc potrzeba realizacji konstytucyjnych wolności i praw, których normatywne ujęcie na gruncie obowiązującej ustawy zasadniczej nie budzi zastrzeżeń, wydaje się argumentem najważniejszym. Nie brakuje również innego rodzaju racji. Po pierwsze - punktem wyjścia dla przyjęcia zasadności poglądu o rozszerzeniu kognicji TK także na akty prawa miejscowego jest przepis art. 87 ust. 2 ustawy zasadniczej, z którego wynika, że źródłami powszechnie obowiązującego prawa są na obszarze działania organów, które je ustanowiły, akty prawa miejscowego. Nie podlega dyskusji, że wobec spełniania przez nie konkretnych kryteriów obowiązywania oraz wyraźnego stwierdzenia konstytucji są one źródłami powszechnie obowiązującego prawa. Wydaje się przy tym, że nie ma istotniejszego znaczenia forma realizowania przez organa samorządu terytorialnego i terenowe organa administracji rządowej przyznanych im kompetencji prawotwórczych, albowiem tę określa ustawa. Konstytucja w art. 184 stanowi jednak, iż kontroli legalności poddane są uchwały organów samorządu terytorialnego oraz akty normatywne terenowych organów administracji rządowej. Potwierdza to tezę o obojętności formy prawotwórczej działalności tych organów w zakresie, w jakim działalność ta poddana jest kontroli konstytucyjności prawa. Po drugie - postawioną wyżej tezę uzasadniać może tryb kontroli konstytucyjności prawa. Obowiązująca regulacja, konstytucyjna i ustawowa, przyjmuje możliwość realizowania kontroli konstytucyjności prawa zarówno jako kontroli abstrakcyjnej, jak i konkretnej. O ile wykluczyć należy, jak wynika z przepisu art. 188 pkt 1, 2 i 3, możliwość poddawania kontroli aktów prawa miejscowego z punktu widzenia ich zgodności z konstytucją w trybie kontroli abstrakcyjnej, o tyle takiej weryfikacji nie można wykluczyć w trybie kontroli konkretnej. Przyjęcie takiego stanowiska uzasadnione jest: 1) trybem podejmowania przez TK kontroli konkretnej, 2) charakterem aktu poddawanego takiej kontroli, a ponadto dotychczasową praktyką oraz ogólnymi zasadami realizowania kontroli konstytucyjności prawa, którym towarzyszy wyrażona w art. 8 ustawy zasadniczej zasada bezpośredniego stosowania konstytucji. Ad. 1. Na gruncie obowiązującej konstytucji oraz ustawy o Trybunale Konstytucyjnym konkretna kontrola konstytucyjności prawa realizowana jest w trybie skargi konstytucyjnej (art. 188 pkt 5 w zw. z art. 79 ust. 1 konstytucji) albo w trybie pytań prawnych przedstawianych TK przez każdy sąd, jeżeli od odpowiedzi zależy rozstrzygnięcie sprawy toczącej się przed sądem. Wydaje się bowiem, że w trybie kontroli abstrakcyjnej trudno byłoby sobie wyobrazić, by TK orzekał o zgodności z konstytucją aktów prawa miejscowego. Wyklucza to niewątpliwie przepis art. 188 pkt 1, 2 i 3 ustawy zasadniczej. Należy uznać, że w obowiązującym brzmieniu dotyczy on wyłącznie właśnie kontroli abstrakcyjnej. Natomiast do kontroli konkretnej odnoszą się przepisy art. 79 i 193 konstytucji. Regulują one tryb kontroli realizowanej w związku z konkretnym, indywidualnym aktem stosowania prawa, odrębnie, jeżeli zważyć choćby przewidywane przez nie kryteria weryfikowalności konstytucyjności aktów, na podstawie których orzeczono już o wolnościach lub prawach obywatelskich (skarga konstytucyjna) albo na podstawie których orzeczenie takie ma zapaść (pytania prawne). Tezę o poszerzeniu kognicji TK na akty prawa miejscowego w trybie kontroli konkretnej potwierdzać mogą także kryteria kontroli konstytucyjności obowiązujących w systemie prawnym aktów normatywnych. O ile w wypadku kontroli abstrakcyjnej obowiązywałyby ogólne zasady weryfikowania konstytucyjności aktów prawnych, uwzględniające ich miejsce w systemie źródeł prawa (dla ustaw i umów międzynarodowych kryterium takim jest konstytucja, a ponadto dla ustaw ratyfikowane umowy międzynarodowe, których ratyfikacja wymagała uprzedniej zgody wyrażonej w ustawie; dla aktów podustawowych wydawanych przez centralne organa państwowe konstytucja, ratyfikowane umowy międzynarodowe i ustawy), o tyle w wypadku kontroli konkretnej może być inaczej. Oczywiście należy dodać, że ustrojodawca nie posługuje się terminem "akty podustawowe", lecz używa sformułowania "przepisy prawa, wydawane przez centralne organa państwowe". Jest to określenie bardzo znamienne. Wskazuje bowiem na wolę objęcia kognicją TK wszelkich aktów wydawanych przez centralne organa państwowe bez względu na formę, w jakiej zostały czy będą wydane. Przyjęte rozwiązanie - moim zdaniem zamierzone - należy traktować jako rezultat dotychczasowej praktyki orzeczniczej TK, którego kognicja wyznaczona była przez materialne pojęcie aktu normatywnego (U. 5/94). Co najmniej więc pośrednio na tej podstawie dowodzić można, iż wolą ustrojodawcy było, aby nie pozostawiać poza kognicją TK żadnego segmentu obowiązującego w Polsce systemu prawnego. Ad. 2. Problematykę kontroli konkretnej konstytucyjności prawa ustrojodawca traktuje szeroko. Zarówno bowiem w stosunku do instytucji skargi konstytucyjnej, jak i instytucji pytań prawnych posługuje się szerokim pojęciem "akt normatywny", na podstawie którego sąd lub organ administracji ostatecznie orzekł o prawach lub wolnościach obywatelskich (art. 79) albo na podstawie którego sąd ma wydać rozstrzygnięcie w toczącej się przed nim sprawie (art. 193). Pojęcie "akt normatywny" jest jak najbardziej adekwatne do trybu kontroli konkretnej. Skoro bowiem jest ona realizowana w związku z indywidualnym, konkretnym aktem stosowania prawa dokonywanym przez sądy i organa administracji, to należy uznać, że stosują one prawo obowiązujące, a takim jest także - co wynika z przepisu art. 87 ust. 2 ustawy zasadniczej - prawo miejscowe. Właściwe dla niego formy tworzenia, o których decydują prawotwórcze uprawnienia organów gminnych, są bez znaczenia wobec faktu, że stanowią one normy prawne. Jak wynika bowiem ze stanowiska TK, "dla oceny merytorycznej charakteru prawnego aktu normatywnego nie ma znaczenia, w jakim kształcie słownym zostanie sformułowana norma postępowania o charakterze normy generalnej i abstrakcyjnej, byleby na podstawie tego tekstu można było niewątpliwie ustalić, iż chodzi o skierowany do określonego rodzaju adresatów nakaz określonego postępowania", a ponadto "pod pojęciem aktu normatywnego (TK) rozumie każdy akt ustanawiający normy prawne, a więc normy o charakterze generalnym i abstrakcyjnym (...)" (OTK 1994, część I). Dotychczasowe orzecznictwo TK nie pozostawia więc wątpliwości co do normatywności także aktów prawa miejscowego. Ponadto należy zwrócić uwagę, iż TK przyjmując w dotychczasowej praktyce jako wyznacznik swojej kognicji materialne pojęcie aktu normatywnego - przyjmowane też przez obowiązującą konstytucję, co wynika z art. 79, 188 pkt 3 i 193 - konsekwentnie też uznawał, "iż akty normatywne mogą być stanowione przez podmioty nie należące do kategorii naczelnych bądź centralnych organów państwowych, lecz na mocy przepisów prawnych pełniące funkcje zlecone z zakresu administracji państwowej" (loc. cit.). Biorąc pod uwagę w szczególności organizacje społeczne realizujące zlecone funkcje administracji państwowej (np. OTK 1988, s. 115; OTK 1992, część I), zauważamy pewną analogię w rozumieniu i stosowaniu pojęcia "zadanie zlecone". Mianowicie ustrojodawca wśród zadań publicznych gmin wyróżniał (art. 71 małej konstytucji) i wyróżnia (art. 166 ust. 2 konstytucji) zarówno zadania własne, jak i zlecone. A chodzi przecież o zadania zlecone z zakresu administracji. Dowodzi tego choćby przepis art. 166 ust. 3 ustawy zasadniczej dotyczący zasad rozstrzygania sporów kompetencyjnych między organami samorządu terytorialnego i administracji rządowej. Analogia "zadań zleconych" w rozumieniu wynikającym z orzecznictwa TK uzasadniającego określenie granic jego kognicji i "zadań zleconych" w rozumieniu, jakie nadał im bezpośrednio w konstytucji ustrojodawca, jest więc wyraźnie widoczna, przekonując pośrednio o poddaniu w trybie konkretnej kontroli przed TK także aktów prawa miejscowego. Dlatego nie można wykluczyć sytuacji, w której powstanie potrzeba oceny w trybie kontroli konkretnej - skarga konstytucyjna, zapytanie prawne - konstytucyjności aktu prawa miejscowego czyniącego zadość warunkom uznawania go za akt normatywny w materialnym pojęciu tego słowa oraz warunkom jego obowiązywania, tj. systemowym, faktycznym i aksjologicznym. Kryterium weryfikowania normatywnego aktu prawa miejscowego w wypadku skargi konstytucyjnej będzie konstytucja i ustawa - skoro ustrojodawca mówi, że w tym trybie skarga miałaby dotyczyć zgodności z konstytucją ustawy lub innego aktu normatywnego - natomiast w wypadku zapytania prawnego takie kryterium stanowiłyby konstytucja, ratyfikowane umowy międzynarodowe oraz ustawy. Objęcie w trybie skargi konstytucyjnej kontrolą zgodności aktów prawa miejscowego z konstytucją - abstrahując od pośrednich kryteriów ich oceny - uzasadnia w szczególności potrzeba ochrony konstytucyjnych wolności i praw jednostki w bezpośrednich relacjach jednostka - samorząd czy jednostka - terenowy organ administracji rządowej (art. 94). Nie można bowiem zakładać, że do naruszeń konstytucyjnych wolności i praw obywatelskich w tych relacjach dochodzić nie będzie. Mało tego. Wydaje się, że skoro konstytucja, jak stanowi art. 8, jest najwyższym prawem RP, a jej przepisy stosuje się bezpośrednio, to akty prawa miejscowego tym bardziej powinny być poddane ocenie ich zgodności z ustawą zasadniczą, właśnie w trybie kontroli konkretnej. Tak samo bowiem jak akty prawne stanowione przez centralne organa państwa, mogą one ingerować i naruszać konstytucyjny katalog wolności i praw jednostki. Dlatego nie można przykładać różnej miary do aktów prawa miejscowego i aktów prawnych stanowionych przez centralne organa państwa czy do umów międzynarodowych. Wszystkie one bowiem, będąc źródłami powszechnie obowiązującego prawa i składając się na system prawny państwa, muszą być zgodne z aktem prawnym o najwyższej mocy, jakim jest konstytucja. Moim zdaniem tezie tej nie uchybia postanowienie konstytucji, z którego wynika, iż Naczelny Sąd Administracyjny, oprócz innych zastrzeżonych dla niego funkcji, orzeka także o zgodności z ustawami uchwał organów samorządu terytorialnego i aktów normatywnych terenowych organów administracji rządowej (art. 184). Kontrola legalności prawa ma na celu ochronę porządku prawnego przed naruszeniami i wcale nie musi wykluczać kontroli konstytucyjności. Albowiem gdy chodzi o kontrolę konkretną, a o takiej cały czas mowa, to w wypadku aktów prawa miejscowego przepis art. 193 ustawy zasadniczej stanowi, iż z pytaniem prawnym do TK może wystąpić każdy sąd, a więc także NSA rozstrzygający konkretną sprawę, np. na podstawie aktu prawa miejscowego, co do którego powstałaby wątpliwość dotycząca jego zgodności z konstytucją, ratyfikowaną umową międzynarodową lub ustawą, a wobec którego NSA nie podjąłby decyzji co do jego legalności. Wydaje się, że takiej sytuacji wykluczyć nie można wobec przyznania każdemu sądowi kompetencji do wystąpienia z pytaniem prawnym do TK. TK w takim wypadku odnosiłby się zaś bezpośrednio do adresata normy prawnej zawartej w akcie prawa miejscowego, w zakresie, w jakim norma ta ingerowałaby w status adresata tej normy, a więc status jednostki w państwie określony przez konstytucyjny katalog wolności i praw obywatelskich. Warto też podkreślić, że sędziowie podlegają tylko konstytucji i ustawom, co tym bardziej obliguje ich do korzystania z instytucji pytań prawnych, gdy zachodzi obawa sprzeczności z konstytucją aktów normatywnych - w tym aktów prawa miejscowego - mających być podstawą rozstrzygnięcia, a proces sądowej wykładni tych aktów nie usuwałby występujących sprzeczności. Racją do podejmowania działań zmierzających do wywołania kontroli konstytucyjności aktów prawa miejscowego, podobnie jak w wypadku skargi konstytucyjnej, byłaby ochrona konstytucyjnego katalogu wolności i praw obywatelskich. Miałoby to więc istotne gwarancyjne znaczenie dla przestrzegania konstytucji. Warto jeszcze na koniec przypomnieć orzeczenia TK, w których wyrażono pogląd - moim zdaniem przyjęty przez ustrojodawcę w obowiązującej konstytucji, czego starałem się dowieść - o powszechnym, a nie ograniczonym przedmiotowo przez prawo miejscowe zakresie kontroli konstytucyjności prawa: "Generalnie TK prezentuje stanowisko, że w demokratycznym państwie prawnym niedopuszczalne jest stanowienie norm prawnych, które nie podlegałyby ocenie z punktu widzenia ich zgodności z konstytucją w trybie pozwalającym na usunięcie występujących sprzeczności" (orzeczenie U. 6/92, OTK 1994, część I; K. Działocha, S. Pawela: OTK 1986-93, Warszawa 1996). Moim zdaniem ustrojodawca przyjął koncepcję kontroli powszechnej, nie wyłączając wyraźnie spod kognicji TK aktów prawa miejscowego, skoro z przepisów art. 79 i 193 nie wynika jasno, o jakie i przez jaki konkretnie podmiot stanowione akty normatywne chodzi. Należy więc uznać, że chodzi o akty normatywne w rozumieniu wyżej przedstawionym, co tym samym nie wyłącza kognicji TK w trybie kontroli konkretnej w stosunku do aktów prawa miejscowego. Dr Wojciech Kręcisz jest adiunktem w Zakładzie Prawa Konstytucyjnego UMCS w Lublinie
Zgodnie z art. 188 ustawy zasadniczej Trybunał Konstytucyjny orzeka w sprawach: zgodności ustaw i umów międzynarodowych z konstytucją; zgodności ustaw z ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi, których ratyfikacja wymagała uprzedniej zgody wyrażonej w ustawie; zgodności przepisów prawa wydawanych przez centralne organa państwowe z konstytucją, ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi i ustawami. warto zastanowić się nad objęciem kontrolą konstytucyjności prawa także aktów prawa miejscowego. Jakie przemawiałyby za tym racje?Fundamentalne znaczenie należy przypisać ochronie wolności i praw obywatelskich zagwarantowanych przez ustawę zasadniczą. System tej ochrony, polegający m.in. na poddaniu kontroli konstytucyjności aktów prawa miejscowego, służy pełniejszej realizacji tychże wolności i praw. Nie brakuje również innego rodzaju racji.Po pierwsze - punktem wyjścia dla przyjęcia zasadności poglądu o rozszerzeniu kognicji TK także na akty prawa miejscowego jest przepis art. 87 ust. 2 ustawy zasadniczej, z którego wynika, że źródłami powszechnie obowiązującego prawa są na obszarze działania organów, które je ustanowiły, akty prawa miejscowego. Po drugie - postawioną wyżej tezę uzasadniać może tryb kontroli konstytucyjności prawa. Obowiązująca regulacja, konstytucyjna i ustawowa, przyjmuje możliwość realizowania kontroli konstytucyjności prawa zarówno jako kontroli abstrakcyjnej, jak i konkretnej. O ile wykluczyć należy możliwość poddawania kontroli aktów prawa miejscowego z punktu widzenia ich zgodności z konstytucją w trybie kontroli abstrakcyjnej, o tyle takiej weryfikacji nie można wykluczyć w trybie kontroli konkretnej. Przyjęcie takiego stanowiska uzasadnione jest: 1) trybem podejmowania przez TK kontroli konkretnej, 2) charakterem aktu poddawanego takiej kontroli, a ponadto dotychczasową praktyką oraz ogólnymi zasadami realizowania kontroli konstytucyjności prawa. Objęcie w trybie skargi konstytucyjnej kontrolą zgodności aktów prawa miejscowego z konstytucją uzasadnia w szczególności potrzeba ochrony konstytucyjnych wolności i praw jednostki w bezpośrednich relacjach jednostka - samorząd czy jednostka - terenowy organ administracji rządowej. Nie można bowiem zakładać, że do naruszeń konstytucyjnych wolności i praw obywatelskich w tych relacjach dochodzić nie będzie.Mało tego. Wydaje się, że skoro konstytucja jest najwyższym prawem RP, a jej przepisy stosuje się bezpośrednio, to akty prawa miejscowego tym bardziej powinny być poddane ocenie ich zgodności z ustawą zasadniczą, właśnie w trybie kontroli konkretnej. Tak samo bowiem jak akty prawne stanowione przez centralne organa państwa, mogą one ingerować i naruszać konstytucyjny katalog wolności i praw jednostki. Dlatego nie można przykładać różnej miary do aktów prawa miejscowego i aktów prawnych stanowionych przez centralne organa państwa czy do umów międzynarodowych. Wszystkie one bowiem, będąc źródłami powszechnie obowiązującego prawa i składając się na system prawny państwa, muszą być zgodne z aktem prawnym o najwyższej mocy, jakim jest konstytucja.
EUROPEJSKA SCENA Na naszych oczach powstają powoli kontury nowych Niemiec Krajobraz polityczny republiki berlińskiej ALICJA KRZĘTOWSKA KLAUS BACHMANN Kiedy prawie dokładnie rok temu do studiów wyborczych niemieckich stacji telewizyjnych napłynęły pierwsze wyniki wyborów do Bundestagu, stało się jasne, że w Niemczech coś fundamentalnego się zmieniło. Przesunięcie między elektoratami partii rządzących i nowej koalicji SPD - Zieloni było tak duże, że analitycy prorokowali, iż Gerhard Schroder ma szansę tak długo rządzić jak przedtem Helmut Kohl. Teraz następuje jednak drugi szok: wyborcy znowu przesuwają wahadło, tym razem w drugą stronę. Za tymi zmianami tektonicznymi w niemieckim krajobrazie politycznym kryje się jednak znacznie więcej niż tylko chwilowe nastroje wyborców, rozczarowanych niedotrzymaniem obietnic przez nowy rząd. Na naszych oczach powstaje republika berlińska, z innym systemem politycznym niż wtedy, kiedy stolicą Niemiec było Bonn. Dramatyczny spadek poparcia dla koalicji rządzącej, który symbolizuje to, że SPD w wyborach saksońskich uplasowała się po PDS, ma też oczywiście przyczynę w błędach samej koalicji i w specyfice Saksonii. Jasne jest, że koalicja zbiera owoce tego, iż wygrała wybory pod hasłami "sprawiedliwości społecznej i modernizacji", po czym zaszokowała najpierw swój promodernizacyjny elektorat populistycznym zwiększeniem świadczeń socjalnych i emerytalnych, a potem swój prospołeczny elektorat ostrymi cięciami w wydatkach państwa i neoliberalną retoryką. Teraz okazuje się, że "nowy środek" w krajobrazie politycznym, który Schroder postulował, wygrywając wybory, rzeczywiście istnieje - ale nie jest on na stałe przypisany do rządzącej koalicji. "Nowy środek" to nie wyborcy SPD i Zielonych, lecz duża część wyborców o zmiennych preferencjach partyjnych, którzy przesuwają swoje głosy głównie między SPD i CDU. Żadna z dużych partii nie może już liczyć na tak duży stały elektorat jak kilka lat temu. Czasy, kiedy jeszcze wnuczek socjaldemokratycznego robotnika głosował tak samo bezwzględnie na SPD jak katolicki rolnik z Bawarii na CSU - bezpowrotnie minęły. Teraz duże partie muszą przekonać do siebie o wiele więcej ludzi, nie wystarczają stosunkowo nieliczni niezdecydowani, którzy dawniej rozstrzygali wyniki wyborów. Kryzys socjaldemokracji Daje o sobie znać zmierzch tradycyjnej socjaldemokracji, przesłonięty nieco przez sukces w wyborach do Bundestagu. Wraz ze zmniejszeniem się nie tylko liczby robotników, ale i liczby tych, którzy w ogóle żyją z pracy najemnej, SPD ponadproporcjonalnie traci wyborców robotników i staje się powoli partią "sfery budżetowej", atrakcyjną dla emerytów, rencistów i urzędników państwowych. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych socjaldemokracja wyrównała to za pomocą głosów inteligencji i kontestującej młodzieży. Dziś inteligencja głosuje na Zielonych, ale również na CDU, podczas gdy młodzież staje się coraz bardziej konserwatywna, a kontestujący głosują na PDS, skrajną prawicę i (coraz mniej) na Zielonych. Szczególnie widoczne było to rozdarcie socjaldemokracji w wyborach w Saksonii, gdzie jej elektorat "nowego środka" odszedł do CDU, a jej elektorat lewicowy poszedł do PDS. Ucieczka tradycyjnego elektoratu socjaldemokratycznego nie jest ani zjawiskiem nowym, ani tylko niemieckim, socjaldemokratyczni stratedzy od dawna ją obserwowali, starając się zająć odpowiednie miejsce pośrodku politycznego spektrum. Najlepiej udało się to Tony'emu Blairowi, dlatego Schroder poszedł w jego ślady. Miał jednak poważne utrudnienie: Blair, zanim został premierem, oczyścił Partię Pracy z ideologicznego balastu oraz ze swoich przeciwników, Schroder natomiast najpierw zdobył władzę w państwie, a potem dopiero w swojej własnej partii. Nie mógł prowadzić kampanii wyborczej z odnowioną partią, tak jak Blair. Prowadził więc najpierw kampanię ze starą SPD, a teraz próbuje rządzić z nową SPD, co przysparza mu kłopotów ze strony tradycyjnie myślących członków i rozczarowuje wyborców, którzy głosowali na inną partię. SPD zajęła środek sceny politycznej. Początkowo wyglądało nawet, że stała się jedyną ogólnoniemiecką partią ludową (Volkspartei), przyciągającą wszystkie warstwy społeczne i wszystkie pokolenia. Zaowocowało to natychmiast nerwowymi ruchami ze strony CDU, która nagle odkryła, że też jest zdolna do prowadzenia publicznych kampanii (np. przeciw nowej ustawie o obywatelstwie), co dotychczas było kojarzone raczej z SPD i Zielonymi, odwołującymi się często do "ulicy". CDU ma duże trudności z odnalezieniem się w nowej sytuacji: czy ma się stać bardziej od SPD modernizacyjna, liberalna, rynkowa, czy pozbierać i odnowić to, co Schroder wyrzuca za burtę, nawet gdyby w ten sposób chadecy mieli stać się "strażnikami socjaldemokratycznych rupieci"? - jak pisała ironicznie "Frankfurter Allgemeine Zeitung". Koniec ery Zielonych Elektorat Zielonych nieustannie się starzeje. Partia ta nie przyciąga już ani kontestatorów, ani młodej inteligencji. Wyborcy przypisują jej kompetencje głównie w sprawach ochrony środowiska, co jednak na wschodzie kraju nie odgrywa praktycznie żadnej roli. Kompetencja w polityce zagranicznej, którą podczas konfliktu o Kosowo zdobył Joschka Fischer nawet w oczach swoich przeciwników, nie jest utożsamiana z partią, lecz z osobą samego Fischera. Ten wizerunek nie był w stanie przyciągnąć wyborców nowych landów, ponieważ potencjalni wyborcy Zielonych byli tam nastawieni pacyfistycznie, co przysporzyło głosów nie Zielonym, lecz PDS. W starych landach tradycyjni wyborcy Zielonych nie oczekują od swojej partii ani sukcesów w polityce zagranicznej, ani znajomości zawiłości budżetowych, lecz walki z "kompleksem atomowym" i decyzji ekologicznych. W ten sposób Zieloni tracą wyborców na zachodzie kraju na rzecz SPD, a na wschodzie na rzecz PDS i CDU. Duża część ich wyborców w ogóle zostaje w domu. Jak twierdzi prof. Jorgen Falter, jeden z najbardziej znanych analityków niemieckich, dobrego rozwiązania tu nie ma: partia traci w oczach swego tradycyjnego elektoratu, a nie ma szansy na to, aby ten ubytek wyrównać dzięki innym elektoratom. Propozycje Zielonych odnośnie do reform podatkowej i emerytalnej były czasami bardzo rynkowe, ale nie miało to wpływu na wizerunek partii. Atrakcyjne na wschodzie kraju miejsce po lewej stronie zajmuje PDS, stając się w niektórych landach swoistą "partią ludową". Koncept "zielonych liberałów" przeforsowany przez drugie pokolenie Zielonych, nie jest lepszy. FDP z hukiem wylatuje niemal z każdego Landtagu, mimo że pracujących na własny rachunek i przedstawicieli wolnych zawodów, którzy powinni głosować na nią, jest coraz więcej. Zielony zanika jako kolor protestu W ten sposób na naszych oczach powstają powoli kontury nowych Niemiec. Boński system polityczny zasadniczo opierał się na trzech partiach, które wymieniały się w sprawowaniu władzy. Był to system stabilny, który nawet po zmianie koalicji rządowej podczas kadencji zapewnił nowemu rządowi większość parlamentarną. Nie zmieniło tego pojawienie się partii protestu, którą była na początku Partia Zielonych. Zieloni absorbowali w ten sposób tę część wyborców, która w innych krajach głosuje na partie radykalne (np. w Austrii na FP). Teraz system partyjny zmierza powoli do tego, że znikną "języczki u wagi" w postaci Zielonych i FDP, a zacznie się liczyć PDS. Możliwe jest więc, że rządzić będzie duża koalicja, a PDS będzie zbierać głosy lewicowe i głosy protestu w całych Niemczech, zakorzeniając się w ten sposób też w starych landach, gdzie dotąd stanowi maleńki, skrajnie lewicowy margines. Możliwe są jednak też rządy mniejszościowe, ponieważ PDS nie jest "języczkiem u wagi" - trudno sobie wyobrazić koalicję PDS - CDU. W republice bońskiej protest polityczny miał albo barwę zieloną, albo brunatną. Teraz zielony zanika jako kolor protestu, Zieloni stają się coraz bardziej partią establishmentu. Kontestujący wyborcy na zachodzie kraju tradycyjnie oddają głos na skrajną prawicę, podczas gdy na wschodzie na PDS. Ten mechanizm powoduje paradoksalną sytuację: PDS zazwyczaj sprawia, że skrajna prawica nie przekracza pięcioprocentowej bariery w wyborach, odbierając jej dużą część apolitycznych wyborców. Może to robić jednak tylko tam, gdzie nie jest skojarzona z establishmentem. Dlatego dwa lata temu w Saksonii-Anhalt, gdzie PDS faktycznie współrządziła (popierając rząd mniejszościowy SPD), DVU - skrajnie prawicowy import z Monachium - zbierała wszystkie głosy kontestatorów. Za cztery lata może się to powtórzyć w Meklemburgii-Pomorze Przednie i Brandenburgii, gdzie istnieją czerwone większości. Problem skrajnej prawicy Republika berlińska będzie prawdopodobnie skonfrontowana z większą liczbą przedstawicieli skrajnej prawicy w Landtagach, zarówno na zachodzie, jak i na wschodzie kraju. Dotychczasowe doświadczenia dowodzą jednak, że nie jest to duży problem polityczny: skrajna prawica jest skłócona, nie ma "męża opatrznościowego" w stylu Jean-Marie Le Pena (który zresztą takim mężem już przestał być), a nawet nie ma kadr. DVU zazwyczaj rozpada się po wygranych wyborach albo dyskredytuje szybko w awanturach i intrygach, jak to się stało w Saksonii-Anhalt i Bremie. Republikanie dotąd mieli marne wyniki w nowych landach, a DVU - w starych. Bardziej niepokojące jest to, że nieproporcjonalnie dużo wschodnioniemieckiej młodzieży oddaje swój głos na skrajną prawicę. W Saksonii NPD uzyskała 12 proc. wśród młodych mężczyzn głosujących po raz pierwszy, stając się partią nie tylko "starych nazistów". Dzięki specyficznej funkcji PDS w nowych landach, skrajna prawica nie jest typowo wschodnio-niemieckim problemem politycznym. Ostatnio jednak socjologowie obserwują tam tworzenie się atmosfery szerokiej akceptacji dla przemocy wobec "obcych" na tle nacjonalistycznym, swoiste zakorzenienie się skinów w środowisku małomiasteczkowym. Innymi słowy: podczas gdy skrajna prawica na zachodzie Niemiec tworzy konspiracyjne związki, to na wschodzie kraju zdobywa przestrzeń publiczną w postaci "osiedli wolnych od obcokrajowców" i bywa otaczana lekko skrywaną społeczną sympatią. Na wschodzie Niemiec można być jednocześnie skinem i "porządnym człowiekiem". Nie dotyczy to jednak całego niemieckiego wschodu. Wybory ostatnich lat pokazują bowiem, że nie ma już "jednego wschodu". Jaki jest wspólny mianownik między Saksonią-Anhalt, z 13-procentowym udziałem DVU i większością SPD - PDS w parlamencie, a Saksonią, gdzie niepodzielnie rządzi CDU, a wszystkie skrajnie prawicowe partie razem nie zdobyły nawet 3 proc. głosów? Są dziś nowe landy z lewicową większością (Brandenburgia) i nowe landy z równie dużą większością chadecką. Zanik społeczeństwa pracy najemnej, zastrzyk dużego elektoratu apolitycznego i kontestującego po zjednoczeniu, parcie tradycyjnej lewicy do środka sceny politycznej, zmierzch "partii jednego pokolenia", czyli Zielonych, i kryzys tradycyjnie pojętego państwa opiekuńczego - to wszystko czyni dziś scenę polityczną w Niemczech mniej przewidywalną i mniej stabilną niż kilkadziesiąt lat temu. Sam fakt, że w Niemczech trzy razy w roku odbywają się wybory (do Landtagów), czyni polityków bardziej zależnymi od nastrojów wyborców. Inicjatywa CDU, aby zwalczać reformy dotyczące obywatelstwa na ulicy, jest jednym ze zwiastunów plebiscytowych elementów w demokracji niemieckiej. Dotychczasowy układ hamował nawet reformy, co do których konieczności wszyscy byli przekonani. Niestety, każda strona chciała, aby najbardziej bolesne elementy wprowadziła w życie strona przeciwna. Chaotyczny krajobraz polityczny i częste zmiany rządów nie przeszkodziły Włochom w spełnieniu kryteriów unii monetarnej. Układ wzajemnych hamulców i przeciwwagi jak na razie uniemożliwił jednak w Niemczech wprowadzenie śmielszych reform. Po zjednoczeniu Niemcy nie zmieniły konstytucji, ubierając w ten sposób republikę berlińską w ciasny gorset konstytucji szytej na miarę Bonn. Teraz okazuje się, że zmienione (i to wcale nie tak bardzo wskutek zjednoczenia!) warunki społeczne i ekonomiczne powoli rozpychają ten gorset.
Kiedy rok temu do studiów wyborczych niemieckich stacji telewizyjnych napłynęły pierwsze wyniki wyborów do Bundestagu, stało się jasne, że w Niemczech coś fundamentalnego się zmieniło.Przesunięcie między elektoratami partii rządzących i nowej koalicji SPD - Zieloni było duże. Teraz następuje jednak drugi szok: wyborcy znowu przesuwają wahadło, tym razem w drugą stronę. Za tymi zmianami w niemieckim krajobrazie politycznym kryje się jednak znacznie więcej niż tylko chwilowe nastroje wyborców, rozczarowanych niedotrzymaniem obietnic przez nowy rząd.Na naszych oczach powstaje republika berlińska, z innym systemem politycznym niż wtedy, kiedy stolicą Niemiec było Bonn. Daje o sobie znać zmierzch tradycyjnej socjaldemokracji, przesłonięty nieco przez sukces w wyborach do Bundestagu. Wraz ze zmniejszeniem się liczby tych, którzy żyją z pracy najemnej, SPD ponadproporcjonalnie traci wyborców. Zanik społeczeństwa pracy najemnej, zastrzyk dużego elektoratu apolitycznego i kontestującego po zjednoczeniu, parcie tradycyjnej lewicy do środka sceny politycznej, zmierzch "partii jednego pokolenia", czyli Zielonych, i kryzys tradycyjnie pojętego państwa opiekuńczego - to wszystko czyni dziś scenę polityczną w Niemczech mniej przewidywalną i stabilną niż kilkadziesiąt lat temu.
BEZPIECZEŃSTWO Nie będziemy liczącym się członkiem NATO, wnosząc do sojuszu narodową bezbronność Wiarygodność obrony ROMUALD SZEREMIETIEW W okresie PRL system militarny był zdominowany przez struktury i środki ofensywne, tj. wojska operacyjne. Po 1989 roku Polska zaczęła budować system defensywny. Jednak mimo wielu zmian w wojsku nie stworzono jeszcze odpowiedniego dla III RP systemu obronnego. Jest to szczególnie widoczne w odniesieniu do utworzenia i rozbudowy zasadniczego środka obrony państwa - wojsk Obrony Terytorialnej (OT). Szczęśliwie jesteśmy członkiem NATO, co gwarantuje Polsce bezpieczeństwo. Nie wolno jednak zapominać, że podstawą współpracy sojuszniczej jest to, co Polska wniesie do NATO, czyli sprawność obronna i nasz narodowy potencjał militarny. Nie ulega wątpliwości, że nie będziemy liczącym się członkiem NATO, wnosząc do sojuszu narodową bezbronność. Preludium klęski Wojsko trwale cieszy się dużym zaufaniem społecznym. Rośnie prestiż zawodu oficera WP (czwarta pozycja - po lekarzu, nauczycielu i adwokacie). A jednocześnie Polaków cechuje mała wiara w narodowe zdolności do obrony kraju. Przeciętny obywatel uważa, że skoro Polska nie jest supermocarstwem, to w razie wojny jest skazana na przegraną. Ten brak wiary cechuje także kadrę zawodową sił zbrojnych RP. Może to być rezultat "obróbki doktrynalnej" wojska w okresie Układu Warszawskiego. Wtedy w Polsce dominowało taktyczne spojrzenie na wojnę (strategią zajmowano się w Moskwie, a nie w Warszawie). Dla dowódcy LWP rezultat wojny był wynikiem stosunku sił: liczby własnych żołnierzy do liczby żołnierzy przeciwnika, czołgów do liczby czołgów, samolotów do liczby samolotów itp. Dziś, gdy nie mamy "wsparcia" tysięcy sowieckich czołgów, samolotów i rakiet, może wydawać się, że Wojsko Polskie nie ma szans w razie konfliktu zbrojnego. W świadomości społeczeństwa, ukształtowanej pamięcią o minionych wojnach i powstaniach, obrona militarna Polski kojarzy się z wysiłkiem skazanym na klęskę. Przygotowania do obrony to niejako preludium tej klęski. Politycy, zdając sobie sprawę z tego stanu świadomości, uspokajają społeczeństwo zapewnieniami, że "Polsce nic nie zagraża". W konsekwencji pojawia się jednak wątpliwość co do celowości służby wojskowej i sensu przygotowań obronnych Polski dzisiaj, w czasie pokoju. Skoro nic nam nie grozi, to po co wydawać pieniądze na wojsko? Tymczasem to zaniedbania i opóźnienia, a nie przygotowania do obrony prowadziły do nieszczęść, do przegranych wojen i powstań. Kreowanie przyszłości Interes narodowy Polski polega na: zabezpieczeniu przed agresją i zachowaniu suwerenności państwowej, zachowaniu i wzbogacaniu tożsamości narodowej, podnoszeniu standardu życia obywateli oraz utrzymaniu stabilności politycznej w kraju i jego zewnętrznym otoczeniu. Cechą charakterystyczną dla stosunków międzynarodowych jest dążenie państw do przetrwania oraz ochrona i promocja własnych interesów. Z tych powodów obrona militarna Polski, przygotowana i funkcjonująca w czasie pokoju, jest także narzędziem do tworzenia, kształtowania, kreowania przyszłości państwa polskiego. Zlekceważenie przygotowań obronnych było i będzie głównym źródłem utraty suwerenności, możliwych klęsk i tragedii. W krajach demokratycznych wydatki na wojsko rywalizują z wydatkami na inne świadczenia. Obserwujemy też wzrost znaczenia innych czynników wpływających na pozycję danego kraju w międzynarodowym układzie sił, takich, jak potencjał ekonomiczny, stabilność wewnętrzna, wkład w rozwój kultury i cywilizacji światowej, siła moralno-etyczna i realistyczna polityka zagraniczna, umiejętnie kojarząca własne interesy narodowe z interesami społeczności międzynarodowej. Ale to wcale nie oznacza, że armia utraciła swoją pozycję w stosunkach międzynarodowych. Nadal przecież obowiązuje reguła, że polityka zagraniczna nie poparta siłą staje się bezsilna. Można dodać, że siła i skuteczność polityki zagranicznej w zakresie bezpieczeństwa jest wypadkową umiejętnego użycia wszelkich środków, a w ostateczności także siły zbrojnej. Dlatego obrona militarna Polski nie może być improwizowanym zrywem podejmowanym dopiero w obliczu agresji. Jest ona podstawą trwałości państwowości polskiej umożliwiającą sprawowanie pozostałych funkcji przez państwo w polityce zagranicznej i wewnętrznej. Zwielokrotnić siłę Współcześnie sojusze określa się jako środek do zwiększania własnego bezpieczeństwa. Celem jest zwielokrotnienie własnej siły obronnej (w przypadku sojuszy obronnych) i umocnienie poczucia bezpieczeństwa państw tworzących dany sojusz. Jednak aby poważnie myśleć o sojuszu, należy przede wszystkim posiadać potencjał cenny z punktu widzenia sojuszników. Innymi słowy, państwo w sojuszu obronnym powinno mieć taki system obrony (i sposoby jej prowadzenia), aby było zdolne wytrwać do momentu otrzymania pomocy sojuszników. Podstawą skutecznej, właściwej strategii obronnej państwa jest umiejętne wykorzystanie atutów, jakie daje obrona własnego terytorium. Dlatego przewaga obrony tkwi w tym, iż obrońca może przygotować i wykorzystać do walki z wojskami operacyjnymi najeźdźcy nie tylko swoje wojska operacyjne, ale również te środki, których nie może wykorzystać napastnik, tj. wojska terytorialne, walory obronne i przygotowanie obronne terytorium, pomoc ze strony przygotowanej obronnie własnej ludności oraz działania nieregularne w masowej skali (powstanie ludowe) podejmowane przez wyszkoloną i zorganizowaną wojskowo ludność. Głównym problemem obrony militarnej Polski było i jest poszukiwanie takiej strategii obrony, która gwarantowałaby jej skuteczność w obliczu przewagi militarnej wielkich sąsiadów. Należy więc odwołać się do środków właściwych dla obrony Polski ujętych w struktury organizacyjne i funkcjonalne stanowiące siłę obronną Polski, będącą przeciwieństwem siły ofensywnej, tworzonej przez agresora w celu wykonania uderzenia i wtargnięcia do innego państwa. Sprowadzanie możliwości obrony militarnej Polski do stosunku sił i środków wojsk operacyjnych (Polski i sąsiadów), a formy obrony Polski do bitwy walnej (generalnej) bądź też obrony manewrowej przy pomocy wojsk operacyjnych jest przejawem braku zrozumienia potrzeb w zakresie strategii obrony militarnej III RP. Atut własnego terytorium Posługiwanie się - być może nieświadomie - schematami doktrynalnymi Układu Warszawskiego pomniejsza możliwości obronne Polski. W skali taktyczno-operacyjnej przyjmowane są tzw. stosunki sił nacierających do broniących się jako gwarantujące atakującemu zwycięstwo - 3:1 bądź 6:1. Nie daje to właściwego obrazu sytuacji na szczeblu strategicznym, gdzie ponadto należy uwzględniać uwarunkowania wynikające z przestrzeni obronnej Polski. Z jednej strony mamy wprawdzie kilkusetkilometrowe fronty i setki ważnych obiektów oraz rejonów do obrony, ale z drugiej - możliwość wykorzystania fundamentalnego dla obrony atutu własnego terytorium i przygotowanego do obrony społeczeństwa. To bowiem tworzy środki właściwe dla obrony państwa. W tworzeniu siły obronnej III RP chodzi o przygotowanie właściwych do obrony sił i środków militarnych, takich, jakie miała dawna Polska, kiedy była potęgą militarną w Europie, i jakie współcześnie mają na przykład Dania, Francja, Niemcy, Norwegia, Szwajcaria czy Szwecja. Siła obronna państwa polskiego - jak każdego z wymienionych wyżej - jest oparta na wykorzystaniu (zagospodarowaniu) korzyści strategicznych obrony własnego terytorium. To one właśnie pozwalają stworzyć wystarczającą siłę do skutecznego odstraszania agresora bądź też odparcia agresji nawet wielekroć silniejszych sił uderzeniowych (ofensywnych). Odstraszyć agresora Siłę obronną III RP stanowić muszą: - Wojska operacyjne, komponent uderzeniowy i mobilny sił zbrojnych - ograniczony (układem CFE) co do liczby środków i żołnierzy, ale o wysokim stopniu profesjonalizmu, z nowoczesnym uzbrojeniem. Wojska te powinny być zdolne do działań w ramach akcji sojuszniczych NATO poza Polską, a także do manewru na kierunki uderzenia agresora i wykonania przeciwuderzeń (kontruderzeń) lub wzmocnienia obrony na własnym terytorium. - Wojska Obrony Terytorialnej - masowy, oparty na przeszkolonych rezerwach, komponent sił zbrojnych, mobilizowany i wykorzystywany do obrony rejonów zamieszkania żołnierzy, uzbrojony w środki do zwalczania czołgów, samolotów i śmigłowców - nowoczesne przenośnie granatniki, rakiety przeciwpancerne i przeciwlotnicze. Wojska te muszą być zawczasu przygotowane m.in. do natychmiastowego - z chwilą wtargnięcia agresora - podjęcia działań nieregularnych w masowej skali. Kiedy przyjmiemy pomoc sojuszniczej siły, OT będą osłaniać i wspierać wojska sojuszu. - Przygotowanie obronne całego społeczeństwa, instytucji i zakładów do wsparcia wysiłku wojsk oraz do ratowania ludzi, dobytku i środowiska przed skutkami wojny, katastrof technicznych i klęsk żywiołowych. - Wykorzystanie i przygotowanie obronne terytorium. W tym do najpilniejszych zadań siły obronnej III RP należy zaliczyć: - tworzenie obrony terytorialnej (terytorialnych organów dowodzenia); - zmianę charakteru obowiązkowej zasadniczej służby wojskowej z długoterminowej (12 miesięcy) na krótkoterminowe szkolenie podstawowe (3 - 4 miesiące) w jednostkach (ośrodkach) szkoleniowych OT oraz późniejsze doskonalenie umiejętności żołnierskich w okresowych ćwiczeniach i szkoleniach; - podjęcie masowej produkcji przez własny przemysł, przy współpracy z Zachodem, nowoczesnych przenośnych środków przeciwpancernych, przeciwlotniczych i przeciwokrętowych; - rozważenie stosownie do potrzeb obronnych wielkości potrzebnej infrastruktury wojskowej - szczególnie koszar w miastach - i zagospodarowanie jej przez wojska OT; - stosowną politykę kadrową przy obsadzie stanowisk dowódczych w wojsku oraz kierowniczych w MON. W Polsce mamy znaczną liczbę ludności, spore możliwości produkcji nowych generacji taniej i skutecznej lekkiej broni przeciwpancernej i przeciwlotniczej, w miarę nowoczesny przemysł obronny oraz możliwość przygotowania wojsk do prowadzenia działań regularnych i nieregularnych w masowej skali. Polska ma tworzywo, z którego można zbudować siłę skutecznie odstraszającą potencjalnego agresora. Będzie ona istotnym elementem wzmocnienia NATO oraz zapewni wiarygodność obronną Polski jako członka tego sojuszu. Autor jest sekretarzem stanu, pierwszym zastępcą ministra obrony narodowej.
Po 1989 roku Polska zaczęła budować system defensywny. Jednak mimo wielu zmian w wojsku nie stworzono jeszcze odpowiedniego dla III RP systemu obronnego. Szczęśliwie jesteśmy członkiem NATO, co gwarantuje Polsce bezpieczeństwo. Nie wolno jednak zapominać, że podstawą współpracy sojuszniczej jest to, co Polska wniesie do NATO, czyli sprawność obronna i nasz narodowy potencjał militarny. nie będziemy liczącym się członkiem NATO, wnosząc do sojuszu narodową bezbronność.
ROZMOWA Prezes NBP Hanna Gronkiewicz-Waltz o projekcie budżetu na 2001 rok Podwyższenie stóp jest realne FOT. ANDRZEJ WIKTOR Rz: Rząd przyjął w piątek założenia budżetowe na 2001 rok. Jak się Pani podoba ten projekt? HANNA GRONKIEWICZ-WALTZ: Każdy budżet trzeba oceniać z dwóch perspektyw: krótkookresowej, dotyczącej roku, w którym będzie obowiązywał, i średnio- czy też długoterminowej, a więc jego skutków na kolejne lata. Ta druga jest bardzo ważna dla Narodowego Banku Polskiego. Z punktu widzenia tylko 2001 roku można powiedzieć, że jest to budżet trochę bardziej restrykcyjny, zmniejszający deficyt finansów publicznych, w porównaniu z obecnym rokiem. Ale dla NBP ta restrykcyjność nie jest wystarczająca, bo nie zmniejszy deficytu obrotów bieżących bilansu płatniczego, który jest największym zagrożeniem dla stabilizacji makroekonomicznej. A więc już jako budżet na rok 2001 stanowi on za mały postęp w stosunku do 2000 roku. Oczywiście jest poprawa w liczbach, bo deficyt finansów publicznych na poziomie 1,7 proc. jest o 1 pkt. proc. mniejszy niż 2,7 proc. zakładane w tym roku. Ale trzeba pamiętać, że ten postęp będzie osiągnięty poprzez utrzymanie wydatków budżetowych na zbliżonym poziomie, a jednocześnie nastąpi jednorazowe zwiększenie dochodów dzięki sprzedaży licencji na telefonię komórkową UMTS. Gdyby nie ten zabieg, deficyt fiskalny wyniósłby aż 2,6 proc. PKB. Ten dodatkowy dochód z UMTS jest mylący w ocenie finansów publicznych w średniej perspektywie kilku lat. NBP walczy o to, żeby deficyt budżetowy spadał systematycznie, tymczasem zmniejszanie deficytu w 2001 roku jednorazowym dochodem z UMTS, tak jak jednorazowe są dochody z prywatyzacji, takiej szansy nie daje. Prywatyzacja będzie dobiegać końca, dochody z tego tytułu kurczą się, licencje zostaną sprzedane, i w 2003, a nawet w 2002 r. mogą pojawić się już napięcia w budżecie. Na te lata przypada bowiem znaczny wzrost kosztów obsługi zadłużenia zagranicznego. Z punktu widzenia średniookresowego jest to więc budżet zdecydowanie za mało restrykcyjny, który zwiększa ryzyko destabilizacji gospodarczej w roku 2002 i kolejnych latach. A jeśli dodamy do tego wybory parlamentarne i niepewną sytuację polityczną, to ryzyko może się zwiększyć już w 2001 roku. Chociaż rozumiem, że minister finansów nie miał wielkiego pola manewru, jeśli ponad 60 proc. przyszłorocznych wydatków stanowią wydatki sztywne. Jaka będzie w tej sytuacji polityka pieniężna? Ciężar odpowiedzialności przesuwa się znów na politykę pieniężną. Chcielibyśmy, żeby ten używany przez Ministerstwo Finansów deficyt ekonomiczny był obniżony do ok. 0,5 proc. Wtedy ryzyko inwestowania w Polsce nie zwiększyłoby się. Wyższy deficyt będzie ciążył na polityce pieniężnej i znów to "policy mix" będzie niewłaściwe: zbyt luźna polityka fiskalna i restrykcyjna, prawdopodobnie nawet bardziej niż obecnie, polityka pieniężna. Wysokie stopy procentowe spowodują wolniejszy wzrost inwestycji i prognoza wzrostu produktu krajowego brutto o 5,7 proc. w 2001 roku okaże się nierealna. Wydatki będą takie, jakie są, bo znaczna część jest sztywnych, a dochody się zmniejszą i wtedy deficyt finansów publicznych wzrośnie. W ocenie NBP, prognoza 5,7 proc. wzrostu PKB jest zbyt optymistyczna. Minister Bauc założył, że w tym roku obniżki stóp procentowych nie będzie i to zgodne jest z oczekiwaniami rynku. A co z podwyżką? Czy jest możliwa? Ostatecznie decyduje o tym 10-osobowa Rada Polityki Pieniężnej. W moim odczuciu, dzisiaj wyraźnie widać, że podwyżka stóp procentowych w lutym była za mała, żeby zbliżyć się do celu inflacyjnego. Jej skala powinna być zbliżona do tej z listopada 1999 roku i wynieść 2-3 punkty procentowe. Żaden ruch prawdopodobnie nie wpłynie już na wykonanie celu inflacyjnego na 2000 rok. I dlatego należy jak najszybciej, czyli w sierpniu, określić cel inflacyjny na 2001 rok. Nie może on być zbyt łatwy, ale też musi być realny. Nie można sobie pozwolić na to, żeby kolejny rok nie wykonać celu. Wtedy zastanowimy się, jaką politykę stóp procentowych prowadzić, żeby cel - przy pewnym wysiłku - osiągnąć. Jeśli trzeba będzie, to zaostrzyć ją. Być może wykonanie celu na 2001 rok będzie wymagało zwiększenia restrykcyjności polityki pieniężnej już w tym roku, bo takie decyzje skutkują z kilkumiesięcznym opóźnieniem. Zaostrzanie polityki pieniężnej może być rozumiane dwojako: jako utrzymywanie niezmienionych stóp procentowych przy spadającej inflacji, jak również jako podwyższanie stóp. Które z nich ma Pani na myśli? Obie możliwości wchodzą w grę. Podwyższenie stóp jest realne. Ale to, moim zdaniem, będziemy wiedzieć po określeniu celu inflacyjnego na 2001 rok. Z tego, co powiedziała Pani o zbyt małej lutowej podwyżce, wynika, że jest Pani zwolennikiem zdecydowanych posunięć w polityce pieniężnej. Tak. W naszych warunkach, inflacji dwucyfrowej lub bliskiej tego poziomu, jestem zwolennikiem ruchów większych. To nie znaczy, że nie można czasem podnieść stóp o 1 punkt, dla wygładzenia pewnych trendów, jeśli na przykład ryzyko niewykonania celu inflacyjnego jest bardzo małe. Ale tendencję inflacyjną można odwrócić tylko istotniejszą podwyżką stóp. Jestem za ostrożnymi obniżkami, a bardziej zdecydowanymi podwyżkami stóp procentowych. Moim zdaniem, to jest bardziej skuteczne. Oczywiście zawsze decyzja Rady Polityki Pieniężnej jest kompromisem między indywidualnymi punktami widzenia. Czy przedstawiona w założeniach budżetowych prognoza inflacji średniorocznej w 2001 r. na poziomie 6,1 proc. jest realna? NBP posługuje się wskaźnikiem liczonym w skali grudzień do grudnia. Nie mieliśmy specjalnych zastrzeżeń do rządowej prognozy indeksu średniorocznego. Ale pozostaje moje wcześniejsze zastrzeżenie. Jeśli PKB nie osiągnie zakładanego poziomu wzrostu w wysokości 5,7 proc., to przy niezmienionych wydatkach budżetowych, a przecież większość jest sztywna, ten wskaźnik inflacji staje się mniej realny. A jaka będzie inflacja na koniec tego roku? Cel 5,4-6,8 proc. na pewno jest zagrożony, ale moim zdaniem tegorocznymi decyzjami już tego zagrożenia prawdopodobnie nie zmniejszy się. Powiedziała Pani, że projekt budżetu nie jest korzystny dla obrotów bieżących. Tak, bo nie zmniejsza popytu wewnętrznego. Czy bardzo dobre dane o obrotach bieżących w maju były jednorazowe, czy też mamy szansę na utrzymanie się tej tendencji? Rzeczywiście, maj był nadspodziewanie dobry, a moim zdaniem pozytywna tendencja będzie się utrzymywać. Nie wydaje mi się, by deficyt poniżej 400 mln USD miał szansę się powtórzyć, ale myślę, że każdy kolejny miesiąc będzie lepszy od wyniku osiągniętego w podobnym okresie ubiegłego roku. A ile wyniesie deficyt obrotów bieżących na koniec tego roku? Zakładamy, że ok. 7,5 proc. zarówno w tym roku, jak i następnym. I to jest ciągle niebezpieczny poziom. Może się też tak zdarzyć, że ten rok będzie lepszy, a przyszły na poziomie 7,5 proc. PKB. I to będzie psychologicznie niedobre, bo nastąpiłby wzrost deficytu obrotów bieżących. Dane majowe poprawiły nastroje na rynku, rzadziej teraz mówi się o możliwości wystąpienia kryzysu walutowego w Polsce. Czy sądzi Pani, że jesteśmy już bezpieczni? Sytuacja jest niewątpliwie lepsza niż była, ale w perspektywie kilku lat będzie zależała od determinacji w ograniczaniu deficytu finansów publicznych. Ryzyko destabilizacji cały czas istnieje. Poziom deficytu obrotów bieżących 7,5 proc. PKB jest zbyt ryzykowny. Może on pojawić się przejściowo, ale nie na dłużej. Za stabilny, choć ciągle wysoki, uznałabym ok. 6 proc. Wyższy oznacza, że pojedyncze negatywne wydarzenie w Polsce czy na zewnątrz wystawia nas na ryzyko destabilizacji. Każde może być katalizatorem. Nie musi doprowadzić do kryzysu, ale może. Rozmawiała Anna Słojewska
Prezes NBP Hanna Gronkiewicz-Waltz o projekcie budżetu na 2001 rok budżet na rok 2001 stanowi za mały postęp w stosunku do 2000 roku. NBP walczy, żeby deficyt budżetowy spadał systematycznie, tymczasem zmniejszanie deficytu w 2001 roku jednorazowym dochodem z UMTS, tak jak jednorazowe są dochody z prywatyzacji, takiej szansy nie daje. Z punktu widzenia średniookresowego jest to więc budżet zdecydowanie za mało restrykcyjny. Ciężar odpowiedzialności przesuwa się znów na politykę pieniężną. Wyższy deficyt będzie ciążył na polityce pieniężnej: zbyt luźna polityka fiskalna i restrykcyjna polityka pieniężna. Sytuacja jest niewątpliwie lepsza niż była, ale w perspektywie kilku lat będzie zależała od determinacji w ograniczaniu deficytu finansów publicznych. Ryzyko destabilizacji cały czas istnieje.
DYPLOMACJA Trwa wymiana kadr Wracają ambasadorzy wysłani przez Rosatiego Sejmowa Komisja Spraw Zagranicznych zaaprobowała wczoraj wniosek szefa MSZ o wydelegowanie jako ambasadora na Łotwę Tadeusza Fiszbacha ( na zdjęciu z prawej) . Pozytywną opinię sejmowej komisji otrzymał także Zenon Kuchciak ( z lewej) , były negocjator w Czeczenii, potem zastępca szefa Obrony Cywilnej. Ma pojechać do Taszkientu. FOT. MICHAŁ SADOWSKI Obecnemu szefowi MSZ Władysławowi Bartoszewskiemu przypada w udziale dokonanie ważnej wymiany kadr w polskich placówkach dyplomatycznych. Kończą się kadencje ambasadorom wysłanym na placówki w latach 1996 - 1997 przez Dariusza Rosatiego, szefa resortu spraw zagranicznych w rządzie Włodzimierza Cimoszewicza. Jednak można jeszcze spotkać w polskiej dyplomacji nielicznych ambasadorów wysłanych na placówki w 1995 roku, gdy po raz pierwszy szefem MSZ był Bartoszewski, a prezydentem Lech Wałęsa. Sejmowa Komisja Spraw Zagranicznych zaaprobowała wczoraj wniosek szefa MSZ o wydelegowanie jako ambasadora na Łotwę Tadeusza Fiszbacha. W czasie strajków 1980 roku pierwszy sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku. W stanie wojennym za sympatie solidarnościowe odwołany ze stanowiska pierwszego sekretarza KW i wysłany na radcę Ambasady PRL w Helsinkach. Po rozwiązaniu PZPR założyciel Polskiej Unii Socjaldemokratycznej, współpracującej w Sejmie kontraktowym z Obywatelskim Klubem Parlamentarnym. Na Litwie ambasadorem zostanie prawdopodobnie Jerzy Bahr, obecny ambasador RP w Kijowie. Zajmie na placówce miejsce Eufemii Teichmann, koleżanki Dariusza Rosatiego ze Szkoły Głównej Planowania i Statystyki. Kandydatura Bahra stwarza szanse na wyjście z impasu w sprawie obsady tej placówki, który powstał w związku z oprotestowaniem przez prezydenta wcześniejszego kandydata, zgłoszonego przez MSZ w czasie negocjacji - Jerzego Marka Nowakowskiego, doradcy Jerzego Buzka. Pozytywną opinię sejmowej komisji otrzymał także Zenon Kuchciak, były negocjator w Czeczenii, potem zastępca szefa Obrony Cywilnej. Ma pojechać do Taszkientu. Zastąpi tam ambasadora z wieloletnim stażem w dyplomacji PRL - wysłanego przez Rosatiego - który tworzył tę placówkę od zera. W notesie ministra Dariusz Rosati preferował swoich dawnych znajomych z organizacji młodzieżowych, Szkoły Głównej Planowania i Statystyki lub sięgał po dyplomatów z kilkudziesięcioletnim stażem. Kandydaci zyskiwali pozytywną opinię Sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych, w której większość miały wówczas SLD i PSL. Ale były wyjątki. Zdarzało się, że Dariusz Rosati przesyłał sejmowej komisji do akceptacji, oprócz takich "pewnych" kandydatów, nazwisko kogoś kojarzonego raczej z obozem solidarnościowym. Tak na przykład wyjechał do Kinszasy Bronisław Klimaszewski - przesłuchiwany przez komisję razem z Tadeuszem Mulickim, kandydatem do wyjazdu do Tunezji, z długim stażem w dyplomacji PRL, Andrzejem Bilikiem (kandydatem na ambasadora w Algierii), byłym szefem programów informacyjnych w TVP, i Krzysztofem Suprowiczem (kandydatem na ambasadora w Jemenie) w przeszłości zawodowo związanym z aktywnością "Budimeksu" w Iraku. Część ambasadorów wysłanych przez Rosatiego już wróciła do kraju - ich następców powołał poprzednik Bartoszewskiego, Bronisław Geremek. Większość właśnie wraca lub wkrótce wróci. Zadanie wymiany tej kadry przypadło Władysławowi Bartoszewskiemu. Z polskich placówek dyplomatycznych wracają też ambasadorzy ze stażem dłuższym od stażu wysyłanych w 1996 i w 1997 roku. Są to ci, których wysyłał na placówki w 1995 r. Bartoszewski, gdy był po raz pierwszy szefem MSZ. Sytuacja kompetencyjna była wówczas skomplikowana. Pod kandydaturami zgłoszonymi przez Bartoszewskiego podpisywał się premier z SLD (Józef Oleksy), akceptowała je sejmowa komisja zdominowana przez SLD i PSL, a dyplomatów mianował prezydent Lech Wałęsa. Zdarzało się więc, że Bartoszewski do pakietu kandydatów na ambasadorów przesyłanych do zaopiniowania komisji włączał jedno nazwisko, które miało na pewno spodobać się lewicowej większości w komisji i stonować jej sprzeciw wobec innych kandydatów. Mieli wyjechać najpierw Gdy w 1997 roku Bronisław Geremek został szefem MSZ, w Sejmie przypuszczano powszechnie, że w pierwszej kolejności odwoła z placówek najbardziej głośne kandydatury Rosatiego: Ewę Spychalską z Białorusi, Andrzeja Załuckiego z Rosji, Wojciecha Lamentowicza z Grecji i Daniela Passenta z Chile. Tak się nie stało; z tej czwórki do kraju wróciła dotychczas jedynie Spychalska, była szefowa OPZZ. Geremek postanowił nie skracać kadencji ambasadorom nagle, bez wyraźnego powodu. Zapewne chciał uniknąć prawdopodobnego w takiej sytuacji sprzeciwu prezydenta. Odwołanie Spychalskiej stało się możliwe z powodu jej kontrowersyjnych wypowiedzi dla prasy białoruskiej. Szef MSZ spróbował zmienić Andrzeja Załuckiego, następcę Stanisława Cioska w Moskwie, który przed wyjazdem był podsekretarzem stanu w MON, a przedtem dyrektorem gabinetu premiera Józefa Oleksego. Minister nie skrócił mu nagle kadencji, lecz przystąpił do wymiany, gdy zbliżała się ona do końca. Kandydatem była Agnieszka Magdziak-Miszewska, doradca premiera Jerzego Buzka. W czasie uzgadniania tej kandydatury z prezydentem okazało się jednak, że Aleksander Kwaśniewski jej nie akceptuje. Załuski mimo upływu kadencji pozostaje więc ambasadorem w Moskwie. Wkrótce wrócą Wkrótce wróci do Polski z placówki w Czechach Marek Pernal. Wyjeżdżał do Pragi z przygodami. Zdominowana przez SLD i PSL Sejmowa Komisja Spraw Zagranicznych odrzuciła w 1995 roku jego kandydaturę. Było to wówczas odbierane jako zemsta lewicy na Pernalu za jego zaangażowanie - jako dyrektora Biura do spraw Wyznań w URM - w sprawę konkordatu. Ale ówczesny szef MSZ Władysław Bartoszewski zdecydowanie podtrzymał jego kandydaturę, a prezydent Lech Wałęsa ją podpisał. Nowym ambasadorem w Pradze ma zostać Andrzej Krawczyk, historyk, w latach 90. pracownik m.in. Urzędu Rady Ministrów, od marca 2000 r. w MSZ. Został w połowie listopada zaakceptowany przez sejmową komisję. Teraz czeka na zgodę czeskiego rządu, a potem jego nominacja trafi na biurko prezydenta Kwaśniewskiego. Wymiana obejmuje najważniejsze placówki. Jedną z nich jest przedstawicielstwo RP przy Unii Europejskiej, gdzie stanowisko ambasadora RP zajmuje obecnie Jan Truszczyński. Zastąpi go Iwo Byczewski. Współpracownik Krzysztofa Skubiszewskiego, były podsekretarz stanu w MSZ, przez ostatnich pięć lat pracował poza dyplomacją - w radzie nadzorczej Alcatel Polska i w amerykańskiej firmie prawniczej. W Berlinie ambasadorem będzie Jerzy Kranz, obecny wiceszef MSZ, negocjator odszkodowań dla robotników przymusowych. Przyszedł do MSZ w 1990 r. Zmieni na stanowisku Andrzeja Byrta. Z Oslo wróci wkrótce Stanisław Jan Czartoryski. Z MSZ związał się w 1990 roku. Zgłaszał go Dariusz Rosati, szef MSZ z SLD, ale uchodził za kandydata solidarnościowego. Na jego miejsce pojedzie do Oslo prawdopodobnie Andrzej Jaroszyński, anglista, w MSZ od 1990 roku, były konsul w Chicago i zastępca ambasadora w Waszyngtonie. Czeka na zgodę strony norweskiej. Z Estonii wróci w przyszłym roku Jakub Wołąsiewicz. Jego miejsce zajmie prawdopodobnie Wojciech Wróblewski, zaakceptowany przez sejmową komisję przed kilkoma dniami. Był rzecznikiem prasowym MSW na początku lat 90., a od 1992 r. do 1997 r. radcą ambasady w Wilnie, dyrektorem Instytutu Polskiego. Rafał Wiśniewski, dyrektor Departamentu Dyplomacji Kulturalnej w MSZ, hungarysta, zastąpi w Budapeszcie wysłanego przez Rosatiego Grzegorza Łubczyka. Pierwsi w kolejce Zwolni się wkrótce placówka w Brasilii. Do kraju wróci ambasador Bogusław Zakrzewski, w dyplomacji od 1962 roku, przed wyjazdem pracownik Biura Stosunków Międzyparlamentarnych w Kancelarii Sejmu. Kończy się kadencja w Bagdadzie Romanowi Chałaczkiewiczowi, także wysłanemu przez Rosatiego. Jest zawodowym dyplomatą, arabistą, w PZPR do końca. Zmiana obejmie placówkę we Włoszech. Wróci obecny ambasador Maciej Górski, były prezes Polskiej Agencji Informacyjnej. Kandydatem do Rzymu jest Michał Radlicki, dyrektor generalny w MSZ. Nie wiadomo na razie, kto pojedzie do Indii na miejsce, które będzie zwalniał Krzysztof Mroziewicz, były kierownik działu zagranicznego "Polityki", także wysłany na placówkę przez Rosatiego. Ponad trzy lata na placówce w Limie jest Wojciech Tomaszewski. Jako chargé d'affaires był w grudniu 1996 r. przez pięć dni przetrzymywany wraz z innymi zakładnikami przez partyzantów z Ruchu Rewolucyjnego Tupaka Amaru. Pracował m.in. w Komisji Handlu Zagranicznego Komitetu Dzielnicowego PZPR Warszawa Śródmieście oraz w Centrali Handlu Zagranicznego Universal. Ambasador w Hawanie Jan Janiszewski podobnie - jest na tym stanowisku ponad trzy lata, w przeszłości także pracował w Komisji Handlu Zagranicznego Komitetu Dzielnicowego PZPR Warszawa Śródmieście oraz w jednym z przedsiębiorstw handlu zagranicznego. Trzy lata mijają na placówce w Nairobi Andrzejowi Olszówce. Jest dyplomatą z kilkudziesięcioletnim stażem. Z placówki w Belgradzie powinien wracać do kraju Sławomir Dąbrowa, dyplomata z wieloletnim stażem w PRL, wysłany do Belgradu przez Dariusza Rosatiego. W MSZ od 1960 roku, ostatnio jako wicedyrektor Departamentu Instytucji Europejskich. Z Buenos Aires powinien wkrótce wracać Eugeniusz Noworyta, w dyplomacji od 1958 roku, były szef PZPR w MSZ. Można też się spodziewać wniosku szefa MSZ dotyczącego ambasady w Bejrucie. Tadeuszowi Strulakowi, w dyplomacji od lat 50., mijają trzy lata na tym stanowisku. Ze Sztokholmu będzie wkrótce wracał Ryszard Czarny, były senator SLD, minister edukacji w rządzie Józefa Oleksego. Wymieniani będą ambasadorowie w Damaszku i w Trypolisie. Nadszedł też już czas, by do Polski wrócili Wojciech Lamentowicz z Grecji, przed wyjazdem doradca prezydenta Kwaśniewskiego, oraz Daniel Passent, publicysta "Polityki", z Chile. Jest wakat na stanowisku ambasadora w Turcji i w Kinszasie. Kandydat do stolicy Konga otrzymał pozytywną opinię komisji, ale nie ma zgody władz kongijskich na objęcie stanowiska. Dobiega powoli końca kadencja Stefana Mellera w Paryżu. Zaczynał pracę w MSZ w 1990 r., wyjeżdżając do Paryża pełnił funkcję podsekretarza stanu. Nie wiadomo na razie, kto będzie jego następcą. Przed kilkoma tygodniami pojawiła się w Sejmie pogłoska, że wśród ewentualnych kandydatów jest Barbara Labuda, minister w Kancelarii Prezydenta. Szef MSZ będzie wkrótce proponował kandydatów na nowego ambasadora w Bernie oraz, prawdopodobnie, w Tokio i Kopenhadze. Pilna stanie się sprawa obsady stanowiska w Kijowie - gdy odejdzie Jerzy Bahr. Ambasadorowie roku 2000 W 2000 roku prezydent podpisał osiemnaście nominacji na nowych ambasadorów, m.in. w USA, Kuwejcie, Kanadzie, Tunezji, Finlandii, RPA, Korei Płd., Hiszpanii, Austrii, na Cyprze. W latach 1998 - 1999 nowymi ambasadorami RP zostali m.in. Janusz Stańczyk, wcześniej wiceminister spraw zagranicznych - został ambasadorem przy ONZ w Nowym Jorku, Andrzej Chodakowski, twórca filmu "Robotnicy '80", w Albanii. Kazimierz Groblewski
Obecnemu szefowi MSZ Władysławowi Bartoszewskiemu przypada w udziale dokonanie ważnej wymiany kadr w polskich placówkach dyplomatycznych. Kończą się kadencje ambasadorom wysłanym na placówki w latach 1996 - 1997 przez Dariusza Rosatiego, szefa resortu spraw zagranicznych w rządzie Włodzimierza Cimoszewicza. Z polskich placówek dyplomatycznych wracają też ambasadorzy, których wysyłał na placówki w 1995 r. Bartoszewski, gdy był po raz pierwszy szefem MSZ. Wymiana obejmuje najważniejsze placówki. Jedną z nich jest przedstawicielstwo RP przy Unii Europejskiej.
POGOŃ SZCZECIN Dzisiaj Rada Miasta ma podjąć strategiczne decyzje o dalszej współpracy z Sabrim Bekdasem Gra o hipermarket Gdy Rada Miasta zastanawiała się nad wprowadzeniem zakazu budowy wielkich sklepów, przed Urzędem Miejskim spotkały się dwie kontrmanifestacje: z jednej strony kupców wspomaganych przez mieszkańców Pogodna i działkowców, a z drugiej zagorzałych kibiców Pogoni. FOT. MACIEJ PIĄSTA MICHAŁ STANKIEWICZ Chyba żadne wybory polityczne, lot szczecińskich kosmonautów na Marsa, a nawet pokonanie przez Pogoń Realu Madryt nie wzbudziłyby takich emocji, jakie towarzyszą w Szczecinie planom tureckiego biznesmena Sabriego Bekdasa, który chce zagospodarować tereny wokół miejskiego stadionu. - Wstrzymuję finansowanie klubu, miasto nie wywiązuje się z umów - ogłosił tuż po zakończeniu rundy jesiennej zniecierpliwiony Sabri Bekdas, który od roku utrzymuje szczecińską Pogoń, lidera piłkarskiej I ligi. - To szantaż, widocznie Bekdasowi skończyły się pieniądze - odpowiadał mu za pośrednictwem mediów prezydent Szczecina Marek Koćmiel. Od roku szczecińską opinię publiczną elektryzują wciąż nowe wiadomości z pola walki pomiędzy zwolennikami tureckiego inwestora i przeciwnikami proponowanej przez niego koncepcji zabudowy terenów wokół stadionu. Zasady rozgrywki są proste: turecki inwestor ponagla władze miasta, które nie radzą sobie ze sprawnym przekazywaniem wcześniej obiecanych gruntów. Bekdas co pewien czas wspomina o możliwości wycofania pieniędzy z Pogoni. Trwożą się wtedy działacze sportowi, złe wieści szarpią nerwy kibiców, a dziennikarze mają pełne ręce roboty. Miłe złego początki Początek był obiecujący. W listopadzie ubiegłego roku w Urzędzie Miejskim w Szczecinie władze miasta uroczyście podpisały umowę wstępną o zawiązaniu Sportowej Spółki Akcyjnej Pogoń. Dwa miesiące później, w dniu podpisania aktu notarialnego, spółka stała się faktem. Jej głównym udziałowcem była spółka Mat Trade należąca do Sabriego Bekdasa. Udziały otrzymały także Stowarzyszenie Sportowe Pogoń oraz gmina Szczecin. Sympatycy piłki nożnej świętowali. Powody do zadowolenia miały też władze miasta. Trudno się dziwić - problem, jak utrzymać pierwszoligową Pogoń, piłkarską chlubę miasta i regionu, został prawie rozwiązany. Miasto od kilku lat poszukiwało inwestora. Propozycje składały różne firmy. Większość rozmów z różnych względów kończyła się fiaskiem. Przez pewien czas Pogonią interesował się Stanisław P., uchodzący za niezwykle bogatego mieszkańca jednej z podszczecińskich miejscowości, który - jak się później okazało - był zamieszany w największą w Polsce aferę z wyłudzaniem podatku VAT. A co skłoniło Bekdasa do zainwestowania w Pogoń? Przede wszystkim propozycja pozyskania wielce atrakcyjnych gruntów położonych wokół stadionu, ulokowanego na Pogodnie, w jednej z najdroższych dzielnic willowych Szczecina. Inwestor mógłby tam wznieść obiekty sportowe, rekreacyjne i handlowe. Zarząd zaproponował dzierżawę nie tylko 8,5 ha gruntów użytkowanych obecnie przez Pogoń, ale również 10 ha pobliskich ogródków działkowych. Te plany gwarantują tureckiemu biznesmenowi, że nie pozostanie jedynie sportowym filantropem pomagającym z dobrego serca biednemu klubowi, ale osiągnie również konkretne zyski. Te ma zapewnić przede wszystkim hipermarket, jako część całego kompleksu. Działki i wille Plany zabudowy terenów wokół stadionu Pogoni wywołały jednak popłoch wśród mieszkańców Pogodna, byłej niemieckiej dzielnicy o charakterze willowo-parkowym. Sporą jej część zajmują pojedyncze domy, ogródki, wąskie uliczki, niekiedy brukowane, oraz skwerki i alejki. Obszar, na którym miałby powstać m.in. hipermarket, w planie zagospodarowania przestrzennego figuruje jako teren rekreacyjny, przylegający jednym bokiem do śródmieścia. Plany budowy kompleksu obiektów z dojazdami o dużej przepustowości wzbudziły sprzeciw nie tylko okolicznych mieszkańców, ale i sporej rzeszy sympatyków dawnego układu miasta. Tym bardziej że społeczności lokalnej stosunkowo niedawno udało się wywalczyć likwidację ogromnej giełdy samochodowej działającej co weekend na terenie Pogoni. Do protestów mieszkańców przyłączyli się też użytkownicy ogródków działkowych, przeznaczonych do likwidacji w związku z inwestycją: - Właściciele, starsi ludzie, nie chcą się przenosić. To są działki pokoleniowe, ludzie są przyzwyczajeni do ziemi. Obawiają się zmian. Nie chcą od nowa sadzić drzew, budować altanek - mówi Edward Grabowski, sekretarz Okręgowego Zarządu Polskiego Związku Działkowców. - W tym miejscu jest 190 działek i mniej więcej tyle osób wraz z rodzinami napisało protest. A my mamy obowiązek bronić działkowców. Przed władzami miasta stanęło więc trudne zadanie przekonania do inwestycji mieszkańców Pogodna, usunięcia działkowców, a potem doprowadzenia do zmiany planu zagospodarowania przestrzennego. Przeszkody zaczęły się jednak mnożyć. Ultimatum po raz pierwszy Pod koniec maja, a więc pół roku po założeniu spółki, zniecierpliwiony i zaniepokojony Sabri Bekdas po raz pierwszy publicznie postawił miastu ultimatum: - Albo zagwarantujecie mi działki, albo wycofuję pieniądze z Pogoni - oświadczył władzom miasta i dał im dwutygodniowy termin na załatwienie sprawy, wywołując popłoch wśród sympatyków klubu. Problem dotyczył zbyt wolnego - według niego - przekazywania obiecanych terenów pod inwestycje. Chodziło oczywiście o nieszczęsne ogródki działkowe. - Pan prezes stawia sprawę jasno. Cała inwestycja musi być zaplanowana jako całość i wszystkie działki muszą być przekazane jednocześnie. Inwestycja będzie prowadzona w sposób rozsądny, zaplanowany, szybki i oszczędny, jeśli budowa będzie realizowana kompleksowo - mówi Bartłomiej Sochański, pełnomocnik SSA Pogoń. - Nie wyobrażamy sobie, by powstał jakiś jeden obiekt, później długo nic i potem następny. Wszystkie obiekty mają sobie służyć nawzajem. Wszyscy pod urząd Mniej więcej w tym samym czasie, gdy Bekdas postawił swoje pierwsze ultimatum, przeciwnicy inwestycji otrzymali wsparcie od kupców miejskich protestujących przeciw budowie hipermarketów w centrum miasta, m.in. obiektu Bekdasa. Kiedy Rada Miasta zastanawiała się nad wydaniem zakazu budowy wielkich sklepów, przed Urzędem Miejskim spotkały się dwie kontrmanifestacje: z jednej strony kupców wspomaganych przez mieszkańców Pogodna i działkowców, a z drugiej zagorzałych kibiców Pogoni. Ci ostatni, ubrani w barwy ukochanego klubu, zawiesili transparenty z napisem: "Pogoń naszym życiem", ustawili bębny używane podczas imprez piłkarskich i w ich rytm wznosili okrzyki. - Do roboty! - wołała kilkusetosobowa rzesza w większości młodych mężczyzn do protestujących kupców. - Nie jesteśmy przeciw Pogoni, ale chcemy pracy! - odpowiadali kupcy kibicom. Ostatecznie Rada Miejska zastosowała rozwiązanie pośrednie - hipermarkety w mieście tak, ale jako wielopoziomowe centra handlowe i tylko w specjalnych strefach. Pogodno znalazło się wśród stref zakazanych, lecz uchwała może wejść w życie dopiero po zmianie planu zagospodarowania przestrzennego. Tak więc nie wstrzymano budowy hipermarketu na terenach Pogoni. Kontrowersje Mimo że majowa awantura zakończyła się porozumieniem, w myśl którego miasto zobowiązało się do przekazania zagwarantowanych spółce aktem notarialnym gruntów spornych do końca czerwca 2001 roku, kupcy nie dali za wygraną. Kontrowersje wzbudził jedenasty punkt owego porozumienia, zgodnie z którym miasto zobowiązuje się, że jeśli inwestor zasadnie uzna, iż realizacja porozumienia jest zagrożona, to Zarząd Miasta wystąpi do Rady Miasta o bezprzetargowe zbycie terenu Pogoni, ale bez ogródków działkowych. Jeśli Rada Miasta nie wyrazi na to zgody, spółka dalej będzie dzierżawić grunty, a co więcej - będzie już mogła na nich postawić dowolne obiekty. W tej sytuacji prokuratura po złożeniu przez kupców zawiadomienia o przestępstwie wszczęła śledztwo. Zarzut kupców brzmi: przekroczenie uprawnień przez zarząd i pogwałcenie interesów majątkowych miasta. - Kupcy złożyli wniosek, ale pani prokurator ma problem ze stwierdzeniem, o co w nim chodzi, bo ja na przykład nie mogłem się od niej dowiedzieć, jakie są zarzuty - komentuje prezydent Koćmiel. - Cała treść punktu jedenastego jest zależna od pierwszego zdania, które mówi o uznaniu za zasadne zagrożenia niewykonania porozumienia. A do tego nie dojdzie, ponieważ na sesji w dniu 18 grudnia na porządku dziennym stają dwie uchwały: jedna o zmianach w planie zagospodarowania przestrzennego terenów okołostadionowych i druga o zgodzie Rady na dzierżawę terenów działkowych. Czyli 18 grudnia wieczorem prawdopodobnie, bo takie jest działanie Zarządu i Komisji Rady Miasta oraz większości w Radzie Miasta, będziemy mieli sytuację, w której nie ma zastosowania punkt jedenasty. Drugie ultimatum Bekdasa W listopadzie wybuchła kolejna awantura. SSA Pogoń wydała decyzję o wstrzymaniu finansowania klubu. Na łamach prasy lokalnej Bekdas rozważał nawet wycofanie się ze Szczecina. Powód - ten sam co poprzednio - zbyt wolne działania władz miasta przy przekazaniu gruntów spółce. Wiadomość znów zatrwożyła kibiców klubu i działaczy sportowych. Lokalne media zaatakowały zarząd za opieszałość. Władze miasta poczuły się szantażowane. - To jest szantaż. Nie boję się użyć tego określenia - mówi prezydent. - I na to są dwie teorie. Jedna, że Sabri Bekdas ma złych doradców, druga, że stało się coś, o czym nie wiemy, mianowicie, że są jakieś problemy finansowe - komentuje prezydent i dodaje: - Rozumiem zdenerwowanie pana Bekdasa, wiem, że utrzymanie drużyny pierwszoligowej kosztuje, i widzę, że to wytrawny gracz, bo nie przypadkiem zaczął mówić o zaprzestaniu finansowania, kiedy to niczym nie groziło, ponieważ skończył się sezon piłkarski. To była także gra medialna, w którą myśmy nie dali się wpuścić jako Zarząd Miasta, natomiast uczuliło nas to, że pan Bekdas może jeszcze kiedyś zmienić zdanie, i dlatego na pewno będziemy bardzo ostrożni i bardzo wyczuleni na wszystkie zapisy w umowie dzierżawy. - Spółka Mat Trade postanowiła wstrzymać finansowanie, uzasadniając to niewykonywaniem świadczenia wzajemnego przez drugiego akcjonariusza, czyli miasto Szczecin - odpowiada Bartłomiej Sochański. - Strony umówiły się, że miasto przeniesie na spółkę na korzystnych warunkach trzydziestoletnią dzierżawę gruntu wokół stadionu i umożliwi inwestowanie. To się do dzisiaj nie stało. Włożyliśmy w tę spółkę 16,5 mln zł, przy czym 12,5 mln to żywa gotówka z Mat Trade, a 4 mln zł kredyt zaciągnięty pod gwarancje przedsiębiorstw grupy kapitałowej pana Bekdasa. Kolejna awantura skończyła się kolejnymi negocjacjami. Zadecydują radni Dzisiaj Rada Miasta ma podjąć strategiczne decyzje o dalszej współpracy z Sabrim Bekdasem. Jedną o tym, czy przekazać spółce tereny w trzydziestoletnią dzierżawę, i drugą, czy zmienić plan zagospodarowania przestrzennego. Na razie władzom udało się dogadać z działkowcami, którym zaproponowały w zamian za ogródki przy Pogoni obszar na Wyspie Puckiej o powierzchni 35 ha. Pojawiły się jednak nowe obawy. - Radni tworzą rozmaite teorie, które znajdują posłuch. Mówi się o tym, że Sabri Bekdas zamierza wybudować sklep i nic więcej go nie interesuje. To nieprawda, a jeżeli chodzi o gwarancję, to jest cała koncepcja uzgodniona między stronami. Mniej niż 40 procent powierzchni ma być przeznaczonych na handel, więcej niż 60 procent na rekreację - zapewnia Sochański. - To jest też moja troska, będę chciał, żeby po inwestycji komercyjnej była inwestycja sportowa, dlatego prawdziwa umowa, warunki, harmonogram rzeczowy i czasowy będą główną treścią umowy dzierżawy trzydziestoletniej - mówi prezydent Koćmiel. - Chcemy, by zostały spisane bardzo szczegółowe terminarze, jaka inwestycja i kiedy będzie realizowana włącznie do ostatniej, bo głównym interesem miasta jest wybudowanie tam centrum sportowo-rekreacyjnego, a inwestor nie ukrywa, że dla niego najważniejszy jest ośrodek handlowy. Wstrzymuję finansowanie klubu, miasto nie wywiązuje się z umów - ogłosił tuż po zakończeniu rundy jesiennej zniecierpliwiony Sabri Bekdas, turecki biznesmen, który od roku utrzymuje szczecińską Pogoń, lidera piłkarskiej I ligi. - To szantaż, widocznie Bekdasowi skończyły się pieniądze - odpowiadał mu za pośrednictwem mediów prezydent Szczecina Marek Koćmiel.
Chyba pokonanie przez Pogoń Realu Madryt nie wzbudziłyby takich emocji, jakie towarzyszą w Szczecinie planom tureckiego biznesmena Sabriego Bekdasa. Od roku szczecińską opinię publiczną elektryzują wciąż nowe wiadomości z pola walki pomiędzy zwolennikami tureckiego inwestora i przeciwnikami proponowanej przez niego koncepcji zabudowy terenów wokół stadionu. Zasady są proste: turecki inwestor ponagla władze miasta, które nie radzą sobie ze sprawnym przekazywaniem wcześniej obiecanych gruntów. Bekdas co pewien czas wspomina o możliwości wycofania pieniędzy z Pogoni. Trwożą się wtedy działacze sportowi, złe wieści szarpią nerwy kibiców, a dziennikarze mają pełne ręce roboty. Początek był obiecujący. Plany zabudowy terenów wokół stadionu Pogoni wywołały jednak popłoch wśród mieszkańców Pogodna. wzbudziły sprzeciw nie tylko okolicznych mieszkańców, ale i sporej rzeszy sympatyków dawnego układu miasta. zniecierpliwiony Bekdas po raz pierwszy publicznie postawił miastu ultimatum. Mniej więcej w tym samym czasie,przeciwnicy inwestycji otrzymali wsparcie od kupców miejskich protestujących przeciw budowie hipermarketów w centrum miasta. Kolejna awantura skończyła się kolejnymi negocjacjami.Dzisiaj Rada Miasta ma podjąć strategiczne decyzje o dalszej współpracy z Sabrim Bekdasem.
Z arcybiskupem Henrykiem Muszyńskim, metropolitą gnieźnieńskim, reprezentantem Konferencji Episkopatu Polski przy Komisji Episkopatów Unii Europejskiej (COMECE) rozmawia Ewa K. Czaczkowska Bronimy godności każdego człowieka Fot. Piotr Kowalczyk Kościół wspiera integrację europejską, jeżeli respektuje ona fundamentalne prawa człowieka, służy rozwojowi osoby i dobru wspólnemu - to główna myśl stanowiska Episkopatu w sprawie integracji europejskiej. Czy kształt integracji i charakter naszych negocjacji ze strukturami Unii spełnia te warunki? Arcybiskup Henryk Muszyński: Obecne rozmowy prowadzone są wyłącznie na płaszczyźnie politycznej i ekonomicznej. Mówi się o strukturach, o warunkach wejścia do Unii. Natomiast dla nas przyszła Europa to jest problem etyczny, problem wspólnoty ducha, wartości. I z tego punktu widzenia stan integracji i negocjacji nie jest zadowalający. Europy nie scala ani polityka, ani gospodarka, ale wartości duchowe. Od tysiąca lat Europę łączyła christianitas, czyli cywilizacja chrześcijańska. Rodzi się pytanie, co będzie tworzywem duchowym wspólnej Europy w przyszłości. Dla nas wspólnota ducha oznacza minimum wspólnych wartości. - O potrzebie poszerzenia sfery wspólnych wartości mówią także niektórzy unijni politycy, ale czy to nie właśnie owo minimum - solidarność, pomocniczość - umożliwiło powstanie i trwanie tej wspólnoty politycznej i ekonomicznej? - Niedawno w Brukseli byłem świadkiem, kiedy Jacques Delors powiedział, że istnieje jeden czynnik duchowy, który łączy Europę - odniesienie do Boga. Ono wiąże żydów, muzułmanów, chrześcijan. Czynnik ten jest bardzo ważnym ogniwem łączącym nawet dla kogoś, kto w Boga nie wierzy. Ludzie niewierzący żyją w dużym stopniu tradycją europejską zbudowaną na chrześcijaństwie. I do dzisiaj Europejczycy, niezależnie od przekonań, akceptują przynajmniej elementy tej kultury. Oświeceniowe hasła - wolność, równość, braterstwo - to są również wartości chrześcijańskie, lecz pozbawione ewangelicznych korzeni. Solidarność, pomocniczość - te idee są zapisane w Karcie Praw Podstawowych, ale pytanie, w jakim stopniu będą respektowane. Obecnie weryfikuje się, jak dalece kraje bogate będą solidarne z krajami ubogimi i w jakim stopniu kraje uboższe będą w stanie uświadomić innym, że materialne bogactwo nie jest jedyne. A więc komplementarność i wymiana wartości - od tego w dużym stopniu będzie zależało, jaka będzie więź pomiędzy krajami Europy. - Delors mówi o odniesieniu do Boga, a Episkopat Polski za Janem Pawłem II przypomina, że brak odniesienia do Boga, do religii w Karcie Praw Podstawowych jest ahistoryczny i obraźliwy wobec ojców założycieli wspólnej Europy, z których dwóch być może zostanie beatyfikowanych. Czy to jest główny problem? - U podstaw zjednoczonej Europy leżała inspiracja chrześcijańska - zapewnienie pokoju, względnego dobrobytu opartego na fundamentalnych wartościach. Ale dotychczasowe ustawodawstwo unijne w sferze wartości nie jest wystarczające. W Karcie Praw Podstawowych jest drobna wzmianka o osobistej wolności religijnej wniesiona w wyniku interpelacji Episkopatu irlandzkiego, co jest dowodem na to, że Unia liczy się z takimi postulatami. Ale wolność do religii jest umieszczona w jednym paragrafie z wolnością do orientacji seksualnej. Jest to wynik kompromisu i, jak to z kompromisami bywa, nie zadowala ani jednych, ani drugich. W Karcie nie ma natomiast zagwarantowanej wolności dla Kościołów jako instytucji. A to jest pewne minimum, którego mamy prawo oczekiwać. To jest podstawa spokoju społecznego w przyszłej Europie, warunek tego, że jako wierzący będziemy się czuli w Europie dobrze. Bo nasz dom taki właśnie był od wieków. Wartości chrześcijańskie były w nim respektowane i dlatego, aby się czuć u siebie w tym nowym domu europejskim, oczekujemy, że te wartości zostaną uwzględnione. - Czy można to połączyć z szacunkiem dla pluralizmu światopoglądowego Europy? - W dokumencie mówimy w imieniu katolików, chrześcijan, ale on nie ma charakteru ściśle konfesyjnego. Nie bronimy interesów Kościoła. Bronimy godności ludzkiej. I wszystkie struktury, formy unijnej integracji, powinny być tak ukształtowane, aby zmierzały do szeroko pojętego dobra osoby ludzkiej. Wartości chrześcijańskie są głęboko humanitarne, dlatego nawet ktoś, kto ich nie uznaje, spotka je na płaszczyźnie ogólnoludzkiej. Dla nas wartości te wypływają z dekalogu, dlatego Kościół będzie bronił dekalogu. Będziemy bronić dwóch tablic dekalogu. Pierwsza ma charakter ściśle religijny, opiera się na objawieniu, druga natomiast zawiera skrót prawa naturalnego. Prawo naturalne jest prawem wszystkich ludzi i dlatego będziemy bronili małżeństwa jako trwałego związku mężczyzny i kobiety. Jeżeli ktoś nie uznaje prawa Bożego, to niechże przynajmniej uzna prawo natury. Małżeństwo to nie jest zalegalizowany związek dwóch egoistów o identycznej orientacji seksualnej, a wspólnota życia, w której musi być miejsce także na dziecko. Dziecko zaś z natury potrzebuje matki i ojca, w przeciwnym razie jest pokrzywdzone, jest okaleczone od strony duchowej, nie może rozwijać się do pełni istoty ludzkiej. Jest to płaszczyzna prawa naturalnego, które zostaje dopełnione przez prawo pozytywne, w naszym rozumieniu - objawienie. - Kościół formułuje wiele postulatów do władz polskich, do naszych negocjatorów, ale także do Konwentu Europejskiego, do władz Unii. Jeżeli nie będą one realizowane, co to oznacza dla nas, dla Polski? Czy w opinii Kościoła my ze swoimi wartościami nie możemy być w takiej Europie, jaką ona jest? - Nie chciałbym stawiać wozu przed koniem. Zobaczymy, w jakim stopniu będą uwzględniane nasze postulaty. Ciągle wierzę, że będą brane pod uwagę, dlatego że w Europie jest bardzo wielu ludzi, dla których motywy wiary są ciągle najważniejsze. Nawet jeśli jakiś polityk ich nie podziela, ale patrzy dalekowzrocznie - uwzględni je. Bo w sprawie integracji trzeba patrzeć daleko, gdyż jest to program dla całego pokolenia i dalej. - Episkopat przestrzega przed instrumentalizacją nauczania Jana Pawła II w kwestii integracji. Tymczasem odbywa się to w wielu środowiskach, a wśród przeciwników integracji w Kościele najgłośniej w Radiu Maryja. Czy z tego właśnie powodu został powołany zespół biskupów do - jak nazwano - "duszpasterskiej troski o Radio Maryja"? - Zespół został powołany zupełnie niezależnie od opracowanego dokumentu. Nie ma między tymi sprawami związku bezpośredniego, ale istnieje oczywiście związek tematyczny, tak jak na przykład w przypadku feministek. - Ale feministki z reguły są poza Kościołem... - Radio Maryja jest cząstką Kościoła i jestem głęboko przekonany, że uwzględni integralne nauczanie biskupów. Jeśli stanie się inaczej, będziemy się do tego ustosunkowywać. - Wiele niepokojów w dyskusjach o integracji wzbudza właśnie ustawodawstwo dotyczące etyki i widać w tej dziedzinie ogromną manipulację. Przeciwnicy integracji - Liga Polskich Rodzin, Radio Maryja - argumentują, że wejście do Unii oznaczać będzie prawo do eutanazji, aborcji, legalnych związków homoseksualnych. Natomiast niektórzy posłowie lewicy, realizując postulaty swoich środowisk, przedstawiają takie właśnie projekty jako konieczność dostosowania się do wymogów prawa unijnego. - Jest nieuczciwością zrzucanie winy na innych, gdy istota problemu zależy od nas. Punkt ciężkości leży zdecydowanie w naszym ustawodawstwie. Zależy od naszego parlamentu, od ludzi, których wybieramy i w tym sensie za kształt ustawodawstwa w kwestiach etycznych, moralnych współodpowiedzialny jest każdy obywatel. Jest to nasze autonomiczne prawo i w jego stanowieniu powinna być respektowana wola narodu, tradycja i kultura. - Europa będzie respektowała nasze ustawodawstwo w kwestiach etycznych? - Jest to zagwarantowane w Karcie Praw Podstawowych, a jestem przekonany, że również w przyszłej konstytucji europejskiej będzie wyraźne stwierdzenie, iż respektuje się ustawodawstwo narodowe. Oczywiście mogą być jakieś analogie między ustawodawstwem państw, ale może być całkowicie różnie. Proszę zwrócić uwagę, jakie w tych kwestiach są różnice między prawem w Holandii a prawem w Irlandii. Oczywiście mogą być pewne formy pressingu, lobbingu, ale decyzje zależą od nas. Inną kwestią jest to, jakich będziemy mieli przedstawicieli w Parlamencie Europejskim. Polska, podobnie jak Irlandia, Hiszpania, Włochy, jest postrzegana na zewnątrz jako kraj katolicki. I wielokrotnie politycy pytają mnie, kogo przyślecie do Parlamentu Europejskiego. Oni wiedzą, że największy kraj kandydacki zmieni układy w Parlamencie. A my z kolei robimy straszaka z Unii Europejskiej. - Episkopat Słowacji zamierza wystąpić do parlamentu słowackiego, aby przyjął ustawę gwarantującą, że w chwili wejścia do Unii ustawodawstwo dotyczące sfery moralnej, zgodne z prawem bożym czy naturalnym, nie będzie zmienione. Czy myśli się o podobnej inicjatywie w Polsce? - Nie mogę wypowiadać się w imieniu Episkopatu, ale nie jest to wykluczone. Na razie nie ma takich propozycji, ale uważam je za bardzo uzasadnione i nasze działanie powinno pójść w tym kierunku. W ogłoszonym dokumencie kierujemy postulaty do parlamentu, do rządu, żeby uwzględniono interesy całego narodu. Apelujemy, aby wznieść się ponad interesy partyjne, a nawet w niektórych przypadkach ponad własne przekonania, by w ten sposób uwzględnić wolę całego narodu i dobro Polski. W przeciwnym razie byłoby to działanie głęboko nieetyczne. Kościół katolicki mówi oczywiście we własnym imieniu, ale myślę, że powinniśmy podjąć działania scalające te opinie z innymi Kościołami, związkami wyznaniowymi i innymi środowiskami. - Księże arcybiskupie, w dokumencie biskupi mówią Unii: "tak, ale". Czy gdyby dzisiaj miało dojść do głosowania, z takim prawem Unii i takim stanem negocjacji, akcent byłby położony na "tak" czy "ale"? - Nie mówimy ani za, ani przeciw, lecz podajemy kryteria wartościowania. Decyzja należy do poszczególnych ludzi. Kiedy będę wiedział, do czego się mam ustosunkowywać, to jako obywatel uczynię to, ale teraz jako biskupi dajemy wiernym kryteria oceny. Nie opowiadamy się ani za, ani nie jesteśmy przeciw, wskazujemy tylko, że płaszczyzna ekonomiczna, polityczna nie jest wystarczająca. Europa jest wspólnotą ducha i musi wspólnotą ducha pozostać. Chrześcijaństwo w Europie musi mieć taką cząstkę, która pozwoli trwać tożsamości Europy. - Czyli każdy wierny w referendum przedakcesyjnym będzie zobowiązany głosować według swojego sumienia? - Chodzi o to, żeby to był wybór, który widzi dobro całej Europy, przyszłość nie tylko mojego pokolenia, nie tylko korzyść gospodarczą, ale korzyść przyszłych pokoleń, miejsce Polski w przyszłej Europie. Jeżeli nie wejdziemy do Europy, to Polska zostanie na uboczu, nie będzie miała prawa współdecydowania o kształcie Europy. - Poczucie odpowiedzialności wyklucza więc eurosceptycyzm? - Kościół zawsze wspierał procesy integracyjne i jednoczące, jeżeli były oparte na woli narodu i zgodne z procedurami demokratycznymi. Obecnie te warunki są spełnione i chodzi o to, żeby proces integracyjny maksymalnie prezentował wolę narodu. I dlatego Polakom trzeba pokazać, jakie są nie tyle korzyści płynące z integracji, ile obiektywnie ukazać sytuację, w której się znajdujemy. Bo korzyść, zysk nie jest najważniejszym kryterium, przynajmniej w chrześcijaństwie. Takim kryterium jest wolność. Wolność jest naczelną wartością dla chrześcijanina. W systemie demokratycznym każdy ma możliwość zrealizowania wolności w sposób najpełniejszy, ale ustawodawstwo musi maksymalnie gwarantować szacunek dla godności człowieka. I musi służyć rozwojowi poszczególnej jednostki i społeczeństwa. Jest to zatem wytyczenie drogi na bardzo daleką przyszłość, kładzenie fundamentów. Trzeba ludzi przygotować na to, że to będzie wymagało ofiar, wyrzeczeń. Obecne pokolenie nie będzie zbierało owoców, ale trzeba ukazać celowość i sensowność tego długiego procesu. Jeżeli ludzie będą przekonani, że to jest celowe i potrzebne, jeśli nie dla nich, to dla ich dzieci, to myślę, iż można liczyć na poparcie dla integracji. Bo daje ona możliwość realizacji i jednostki, i społeczeństwa. By człowiek był bardziej człowiekiem, chrześcijanin był bardziej chrześcijaninem, a Polacy byli bardziej Polakami. - I w Unii jest to możliwe? - Jest to możliwe. Trzeba tylko się wyzbyć lęku, niepokoju, trzeba pogłębić, a nawet odbudować własną tożsamość kulturową, religijną i narodową. Trzeba widzieć sens i trzeba wziąć za ten proces odpowiedzialność, tak aby poszerzenie Unii Europejskiej stanowiło wzbogacenie, a nie zubożenie, i to zarówno dla Unii, jak i dla nas.
Kościół wspiera integrację europejską, jeżeli respektuje ona fundamentalne prawa człowieka, służy rozwojowi osoby i dobru wspólnemu. Obecne rozmowy prowadzone są wyłącznie na płaszczyźnie politycznej i ekonomicznej. Mówi się o strukturach, o warunkach wejścia do Unii. Natomiast dla nas przyszła Europa to jest problem etyczny, problem wspólnoty ducha, wartości. I z tego punktu widzenia stan integracji i negocjacji nie jest zadowalający. Europy nie scala ani polityka, ani gospodarka, ale wartości duchowe. U podstaw zjednoczonej Europy leżała inspiracja chrześcijańska - zapewnienie pokoju, względnego dobrobytu opartego na fundamentalnych wartościach. wszystkie struktury, formy unijnej integracji, powinny być tak ukształtowane, aby zmierzały do szeroko pojętego dobra osoby ludzkiej. Kościół zawsze wspierał procesy integracyjne i jednoczące, jeżeli były oparte na woli narodu i zgodne z procedurami demokratycznymi. Obecnie te warunki są spełnione i chodzi o to, żeby proces integracyjny prezentował wolę narodu. I dlatego Polakom trzeba pokazać, jakie są nie tyle korzyści płynące z integracji, ile obiektywnie ukazać sytuację, w której się znajdujemy. Bo korzyść, zysk nie jest najważniejszym kryterium. Takim kryterium jest wolność. Wolność jest naczelną wartością dla chrześcijanina.
ROZMOWA Profesor Tadeusz Wilczok, prorektor do spraw nauki Śląskiej Akademii Medycznej Jeszcze o plamie na honorze nauki polskiej Panie profesorze, na pana spadł obowiązek wyjaśnienia sprawy słynnego już plagiatu. Kiedy przed dwoma laty uczelniana Komisja Dyscyplinarna umarzała postępowanie w sprawie plagiatu, jaki popełnił doktor Andrzej Jendryczko ("Rz" opisała sprawę 8 stycznia), postąpiła, jak państwo twierdzicie, zgodnie z prawem. Czy prawo rzeczywiście uniemożliwia karanie naukowców, którzy popełnili plagiat, lub temu przeszkadza? TADEUSZ WILCZOK: Zapis w ustawie o szkolnictwie wyższym w części dotyczącej spraw dyscyplinarnych jest bardzo niekorzystny dla ścigania wszelkiego rodzaju przestępstw. Jeżeli badany czyn został popełniony przed trzema laty lub więcej, nie ma podstaw do tego, by zajmowała się nim komisja dyscyplinarna. Jest to fatalne. Przy czym plagiat jest tu tylko jednym z przypadków. Dotyczy to każdego wykroczenia przeciw regulaminowi akademickiemu. Czy to oznacza, że rektor nie może zwolnić pracownika naukowego, który, popełniając plagiat, zachował się głęboko nieetycznie, czy nie może go zwolnić choćby dlatego, że jest to słaby pracownik? W każdej firmie takiego pracownika po prostu się zwalnia. Jeśli pracownik ten nie popełnił czynu, który został mu udowodniony przez sąd, w wyniku postępowania karnego, to praktycznie nie ma żadnych podstaw do zwolnienia. Można skierować sprawę do Komisji Dyscyplinarnej. Ma ona prawo dawać nagany, upomnienia, aż do odsunięcie od wykonywania zawodu, lecz pod warunkiem, że nie nastąpiło przedawnienie sprawy. Przyznam, że budzi to zdumienie... Moje również. Jeśli jestem niezadowolony z nauczyciela akademickiego, bo źle prowadzi zajęcia ze studentami, albo jeśli jestem niezadowolony z kierownika katedry, bo prowadzi fatalnie badania naukowe, nie mam prawa go zwolnić. Raz na cztery lata jest oceniany ustawowo przez komisję, lecz nawet negatywna opinia nie jest powodem do zwolnienia. Trzeba mu jeszcze pozwolić na pracę przez rok. Po drugiej negatywnej opinii komisji można zastanawiać się, jak rozwiązać z nim stosunek pracy. A sprawa pierwszego plagiatu pana Andrzeja Jendryczki i kilku autorów dotyczyła roku 1995, kiedy to duński Komitet do spraw Nierzetelności w Nauce wystąpił do kierownika Katedry Biochemii i Chemii profesora Drożdża, w której był zatrudniony doktor Jendryczko, informując, że został popełniony plagiat pracy autorów duńskich. Profesor Drożdż (wpisywany jako współautor, zrzekł się stanowiska kierownika katedry - B.C.) poinformował o tym rektora. Ten skierował sprawę do rzecznika dyscyplinarnego. Rzecznik potwierdził zarzuty duńskiego komitetu. Rektor (wtedy był to profesor Władysław Pierzchała - B.C.) zawiesił pana Jendryczkę na sześć miesięcy, bo tyle było mu wolno... Wiemy już, że nie mógł go natychmiast zwolnić... Nie mógł go zwolnić, a jedynie zawiesić na pół roku, stwarzając mu komfortowe warunki, ponieważ ten pan nie musiał przychodzić do pracy, nie musiał niczego wykonywać, a pierwszego przychodził jedynie po pieniądze. Dotyczy to każdego zawieszonego pracownika naukowego, nie tylko Jendryczki. A czy Komisja Dyscyplinarna, zgodnie z prawem umarzając sprawę, uważała, że już wszystko jest w porządku? Z całą pewnością nie. Wykonała rzecz bez precedensu. Zwróciła się do trzech profesorów prawa, aby wyjaśnili, jak należy rozumieć zapis tej ustawy. Profesorowie stanęli na stanowisku, że plagiat plagiatem, my, profesorowie, nim się nie zajmujemy. Tępimy plagiaty, lecz jeśli chodzi o merytoryczną stronę, to sprawa jest przedawniona. Na podstawie tych właśnie opinii prawnych komisja, po rocznym postępowaniu, dziesiątkach posiedzeń i wyjaśnień, zajęła stanowisko takie: my, komisja, potępiamy plagiaty, natomiast w konkretnym przypadku odstępujemy od dalszego postępowania poprzez umorzenie sprawy. Dlaczego jednak komisja nie zawiadomiła pism medycznych, a szczególnie "Przeglądu Lekarskiego", o popełnieniu plagiatu? Komisja nie jest ciałem stałym. Działała w najlepszej wierze, o czym jestem głęboko przekonany, ale nie wiedziała, przez nikogo nie została poinformowana, że tak należy postąpić. Nie ma tu znów żadnych wytycznych, a byłoby to rozwiązanie. A pan Jendryczko mógł spokojnie sam odejść z uczelni... Szczęśliwie złożyło się, że panu Jendryczce kończył się kontrakt na kierowanie katedrą. Była to Katedra Chemii i Analizy Leków. Kiedy minęło sześć miesięcy "zawieszenia", rektor musiał przywrócić go do pracy, ale już nie na stanowisko kierownika katedry. Pan Jendryczko po kilku miesiącach wyraźnego niezadowolenia poprosił nas o zgodę na jego przejście do pracy w Politechnice Częstochowskiej. Dostał ją natychmiast. Został zatrudniony na stanowisku profesora. Nikt z częstochowskiej uczelni nie pytał państwa o opinię? Nie uznaliście, że należy poinformować nowego pracodawcę o popełnionym plagiacie? Nie zostaliśmy o opinię poproszeni, choć powinno tak zawsze być. W związku z tym nikt panu Jendryczce nie wystawiał żadnej opinii. Czy nie wydaje się panu profesorowi, że jest to luka w mechanizmach akademickich? Jest to luka. Uczelnia może, ale nie musi wystawiać opinii. Nie jest też nigdzie powiedziane, że uczelnia musi zasięgać opinii z poprzedniego miejsca pracy. Ciekawe, jak teraz, po ujawnieniu ponad trzydziestu kolejnych plagiatów, zachowa się obecny pracodawca pana Jendryczki, rektor Politechniki Częstochowskiej. A jakie instytucje oprócz uczelni zajmowały lub powinny zajmować się tego typu sprawą? Nikt się nią nie zajmował oprócz uczelni. W takich przypadkach, jeśli obwiniony czuje się poszkodowany, ma prawo odwołać się do Komisji Dyscyplinarnej przy Radzie Głównej Szkolnictwa Wyższego i Nauki. Nic takiego się nie stało, wszyscy byli zadowoleni. Czy nie wydaje się panu profesorowi, że coś więcej należało uczynić, powiedzieć o sprawie głośno, uprzedzić innych naukowców, by nie powoływali się na plagiaty Andrzeja Jendryczki? Dzisiaj wydaje mi się, że będąc członkiem Komisji Dyscyplinarnej - mając bardzo krytyczny stosunek do plagiatów - napisałbym votum separatum i spowodował przesłanie sprawy do tejże Głównej Komisji Dyscyplinarnej. Ale to jest moje stanowisko dzisiaj, a nie wiem, czy dwa lata temu postąpiłbym tak samo. Dziś już wiemy, że pan Jendryczko plagiatów popełnił ponad trzydzieści. Wprawdzie nie mówi się o tym głośno, lecz wiadomo, że plagiaty naukowe nie są niczym nowym. Tak, to bardzo przykre i, niestety, ma miejsce na całym świecie. Także w najwybitniejszych instytucjach naukowych. Co ciekawe, po ujawnieniu plagiatu jednostka nie traci prestiżu, dalej jest świetną jednostką naukową, mimo że pozbyła się plagiatora. Może właśnie oczyszczanie się i mówienie wprost o winach jest lepsze niż ich tuszowanie. Czy środowisko medyczne ma swój kodeks etyczny, nie lekarski, a naukowy? O tej sprawie mówi się dużo i głośno. Profesor Kornel Gibiński jest przewodniczącym Komitetu Etyki Polskiej Akademii Nauk. To jest bardzo aktywne ciało kolegialne, które piętnuje w sposób jednoznaczny działania niegodne uczonego czy nauczyciela akademickiego. Natomiast nie ma przekładni prawnej. Brakuje nam możliwości odwołania się do litery prawa. Szkoda wobec tego, że komitet nie zajął stanowiska w sprawie Andrzeja Jendryczki... Może powinniśmy w Polsce utworzyć na wzór duński niezależny od uczelni komitet badania nierzetelności naukowej? Oczywiście, powinniśmy utworzyć reprezentatywne ciało, w którym zasiadałyby autorytety w nauce, by wywierały presję na tych, którzy postępują tak niegodnie. Osobę popełniającą plagiat należy potępić, zwolnić natychmiast z pracy, zakazać jej pracy naukowej i dydaktycznej. rozmawiała Barbara Cieszewska
Zapis w ustawie o szkolnictwie wyższym w części dotyczącej spraw dyscyplinarnych jest niekorzystny dla ścigania przestępstw. Jeżeli badany czyn został popełniony przed trzema laty, nie ma podstaw do tego, by zajmowała się nim komisja dyscyplinarna. Jeśli pracownik nie popełnił czynu, który został mu udowodniony przez sąd, to nie ma żadnych podstaw do zwolnienia. sprawa pierwszego plagiatu pana Andrzeja Jendryczki dotyczyła roku 1995, kiedy to duński Komitet do spraw Nierzetelności w Nauce wystąpił do kierownika Katedry Biochemii i Chemii informując, że został popełniony plagiat pracy autorów duńskich. Rektor zawiesił pana Jendryczkę na sześć miesięcy. nie mógł go natychmiast zwolnić. Komisja Dyscyplinarna zajęła stanowisko: my, komisja, potępiamy plagiaty, natomiast w konkretnym przypadku odstępujemy od dalszego postępowania poprzez umorzenie sprawy. panu Jendryczce kończył się kontrakt na kierowanie katedrą. Kiedy minęło sześć miesięcy "zawieszenia", rektor musiał przywrócić go do pracy. Pan Jendryczko po kilku miesiącach poprosił nas o zgodę na jego przejście do pracy w Politechnice Częstochowskiej. Dostał ją. Nie zostaliśmy o opinię poproszeni, choć powinno tak być. Dzisiaj wydaje mi się, że będąc członkiem Komisji Dyscyplinarnej napisałbym votum separatum i spowodował przesłanie sprawy do Głównej Komisji Dyscyplinarnej. plagiaty naukowe nie są niczym nowym. to ma miejsce na całym świecie. środowisko medyczne ma swój kodeks etyczny, nie lekarski, a naukowy. Profesor Gibiński jest przewodniczącym Komitetu Etyki Polskiej Akademii Nauk. To ciało kolegialne piętnuje działania niegodne uczonego. Natomiast nie ma przekładni prawnej.
ANALIZA Telewizja publiczna po wyborach Apetyt Sojuszu na prezydencką TVP Robert Kwiatkowski osobiście angażował się w tworzenie jak najlepszego wizerunku Aleksandra Kwaśniewskiego, na przykład wstrzymując emisję kompromitujących kaset z Charkowa. Mało kto oczekuje jednak, że będzie on nadstawiał karku także za potknięcia SLD. FOT. ANDRZEJ WIKTOR LUIZA ZALEWSKA Już wkrótce nie tylko AWS będzie się domagała głowy prezesa telewizji publicznej. Coraz większy apetyt na TVP ma teraz SLD, a to dlatego, że po wyborze prezydenta przyszedł czas na kampanię parlamentarną, w której największa stacja - co dowiodła ostatnia kampania - może mieć bardzo dużo do powiedzenia. A prezes wywodzący się z obozu prezydenckiego to nie to samo, co cieszący się poparciem Sojuszu. Jeszcze do niedawna SLD dość gorliwie bronił, wywodzącego się z obozu prezydenta, prezesa TVP Roberta Kwiatkowskiego. Czasami nawet zbyt gorliwie, co wiosną tego roku wytykano rzeczniczce SLD Danucie Waniek. Po skandalu w łódzkim ośrodku TVP, który promował zabójcę ks. Jerzego Popiełuszki oraz antyklerykalny tygodnik, tak komentowała ona sytuację: - Przewodniczący SLD Leszek Miller wyraził ubolewanie z powodu tego incydentu, a szef TVP Robert Kwiatkowski podjął stosowne decyzje personalne, czyli ze strony SLD nastąpiła właściwa reakcja. Dziś trudno mówić o takiej jedności, bo SLD z coraz większym dystansem przygląda się temu, co dzieje się w telewizji. Nie pomogła obecność prezesa TVP na kongresie założycielskim SLD ani na pierwszym kongresie tej partii. Niedawno podczas posiedzenia Sejmowej Komisji Kultury i Środków przekazu, kiedy prezes TVP wygarnął posłom, co myśli o sensie transmitowania obrad Sejmu, wiceprzewodniczący komisji Andrzej Urbańczyk (SLD) łapał się za głowę. I to on zwrócił Kwiatkowskiemu uwagę na niestosowność ostrych sformułowań. Niedługo później, gdy podczas posiedzenia komisji sposób przeprowadzenia reformy TVP zmieszano z błotem, żaden z posłów SLD nie stanął w jej obronie. Czas na zmiany Wygląda na to, że scenariusz SLD w sprawie telewizji publicznej jest następujący: do wyborów prezydenckich TVP władają ludzie Kwaśniewskiego, by mógł on pozostać w Pałacu Prezydenckim na drugą kadencję, co leży przecież także w interesie Sojuszu. Ale potem powinien nadejść czas na zmiany - TVP potrzebna będzie partii, by z jak najlepszym wynikiem mogła ona wygrać wybory parlamentarne, i po to, by później właściwie informować o poczynaniach nowego rządu. - Jeśli sprawy w kraju będą szły w złym kierunku, do kogo będzie należało mówienie, że idą w dobrym? Do telewizji - mówią osoby związane z obecnymi władzami TVP. Na pierwszy rzut oka niezadowolenie SLD z dzisiejszych władz TVP może wydawać się śmieszne - za czasów prezydenckiego prezesa Leszek Miller nie miał powodów, by słać skargi do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Czyniła to prawica, skarżąc się na eksponowanie lidera lewicy. Mimo to Miller mówi dziś "Rzeczpospolitej": - Jako widz dobrze oceniam pracę obecnych władz TVP, bo według badań telewizja cieszy się zaufaniem ponad 70 proc. Polaków. Ale jako polityk mam czasem pretensje, że w TVP widać przechył w prawą stronę. Potwierdzają to sondaże opinii publicznej. - Nas po prostu w telewizji jest za mało - dodają zwolennicy zmian. - Czy w programach TVP widać naszych ekspertów, czy z należytą uwagą eksponuje się nasz program, czy wreszcie nasi ludzie zajmują tam jakiekolwiek stanowiska i mają cokolwiek do powiedzenia? Nie. Wszystkim rządzi Pałac. SLD nie ma stuprocentowego zaufania do prezesa cieszącego się poparciem prezydenta i trudno się temu dziwić. Robert Kwiatkowski osobiście angażował się w tworzenie jak najlepszego wizerunku Aleksandra Kwaśniewskiego, na przykład wstrzymując emisję kompromitujących kaset z Charkowa. Mało kto oczekuje jednak, że będzie on nadstawiał karku także za potknięcia SLD. - I kiedy będzie dochodziło do konfrontacji między nowym, lewicowym rządem a prezydentem, który na przykład ten rząd zacznie krytykować, to nie ma wątpliwości, po której stronie opowie się prezes - dodają komentatorzy. Pytany, czy potrzebne są zmiany we władzach stacji, Leszek Miller odpowiada: - Wobec tego, że TVP jest zbyt prawicowa, byłoby lepiej, gdyby telewizja publiczna była bardziej przyjazna lewicy. Lider SLD zastrzega przy tym, że jego "opinia jest w tej sprawie zbędna, bo władze TVP powoływane są w sposób od polityków niezależny". Rzeczywiście, choć już dziś pojawia się wiele nazwisk przyszłych prezesów (od szefa Canal Plus Lwa Rywina, sekretarza Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Włodzimierza Czarzastego po wiceprezesa TVP Jarosława Pachowskiego związanego z SLD), by zmienić skład zarządu TVP lewica będzie musiała włożyć sporo wysiłku. Prezesa odwołać może tylko rada nadzorcza (wybrano ją kilka miesięcy temu na czteroletnią kadencję i nie można jej odwołać przed tym terminem), a w niej trudno dziś znaleźć osoby związane wprost z SLD. Nawet trzej członkowie rady kojarzeni z lewą stroną to przede wszystkim ludzie Kwaśniewskiego. Wystarczy przypomnieć, że dwóch kilka lat temu rekomendował do rady poprzedniej kadencji nie kto inny jak Robert Kwiatkowski, wówczas "prezydencki" członek KRRiTV. Wniosek o odwołanie prezesa musiałoby poprzeć siedmiu na dziewięciu członków RN. Wojna na dwóch frontach Co będzie, jeśli prezydent - który ponoć też nie zawsze zadowolony jest ze swojego prezesa - mimo wszystko nie odda władzy nad największą telewizją albo przynajmniej nie podzieli się nią z SLD bardziej sprawiedliwie? - To może oznaczać wojnę. Taką samą jaką toczomy dziś z awuesowskim ministrem skarbu. A ponieważ już teraz trwa ona zbyt długo, skutki przeciągania tego sporu z nowym ministrem z nowego rządu będą dla TVP jeszcze poważniejsze - przewidują osoby związane z obecnymi władzami stacji. Minister skarbu pełni obowiązki właściciela TVP i jako walne zgromadzenie akcjonariuszy tej spółki jest jej najwyższą władzą. Dotychczas blokował on większość planów telewizji, która w czasach gwałtownego rozwoju platform cyfrowych i wejścia do Polski zachodnich koncernów medialnych zmuszona była zająć defensywne pozycje. Między innymi z powodu sprzeciwu ministra nie utworzyła kanału informacyjnego, choć jej potencjał pozwalałby uruchomić go z dnia na dzień. Wojna toczyć się będzie mogła również na innym froncie, mianowicie w Sejmie. W obecnej kadencji Sejmu władze TVP, w których nie ma żadnego reprezentanta prawicy, nie mogły liczyć na jakiekolwiek wsparcie parlamentarnej większości. Mimo wielu monitów w sprawie spadku wpływów z abonamentu radiowo-telewizyjnego posłowie nie kiwnęli palcem, by wprowadzić przepisy umożliwiające bardziej skuteczny jego pobór. A zmniejsza się on z miesiąca na miesiąc, co w połączeniu z zapaścią na rynku reklamowym nie wróży sytuacji finansowej TVP najlepiej. Mimo to trudno liczyć, by posłowie lewicy mający apetyt na telewizję, która nie będzie od nich w pełni zależna, będą chcieli pomóc w przyszłej kadencji Sejmu. A jeśli tak, to mogą blokować także wiele innych pomysłów TVP. Na przykład plan pozbycia się "niepotrzebnego balastu" w postaci części majątku spółki, w tym na przykład ośrodków terenowych. Jedna z koncepcji polega na tym, by je - na wzór regionalnych rozgłośni radiowych - usamodzielnić, oddając przy tym część władzy nad nimi w ręce samorządów. Ale by było to możliwe, potrzebna jest zgoda Sejmu, bo takie zmiany będą możliwe dopiero po znowelizowaniu ustawy. Poszukiwanie poparcia Prawdopodobnie dlatego dzisiejsze władze TVP szukają poparcia u Unii Wolności, która firmując obecny układ w mediach publicznych, nie miała do tej pory z tego większego pożytku, oraz w środowiskach, które UW sprzyjają. Tak można interpretować zwolnienie z pracy Andrzeja Kwiatkowskiego, jednego z telewizyjnych dyrektorów, o którego losach przesądziła krytyka ze strony przewodniczącego KRRiTV Juliusza Brauna. Teraz władze TVP próbują zdobyć przychylność Unii, godząc się na oddanie jej kilku istotnych stanowisk, np. wicedyrektora Telewizyjnej Agencji Informacyjnej, którym po wyborach zostać ma Jarosław Szczepański. Pozostaje pytanie, czy wsparcie UW w jakikolwiek sposób pomoże odeprzeć atak SLD na prezydencką TVP? Prawica, która nie ma żadnego wpływu na publiczne media, bez żadnych emocji przygląda się walce o fotel prezesa. - W telewizji jest tak źle, że nawet jeśli będzie gorzej, to w ogólnym rozrachunku nie będzie to miało większego znaczenia - uważa Tomasz Wełnicki (AWS). - To wewnątrzpartyjne rozgrywki postkomunistów, które mogłyby przynieść korzyść tylko wówczas, gdyby się wszyscy nawzajem wykończyli.
Już wkrótce nie tylko AWS będzie się domagała głowy prezesa telewizji publicznej. Coraz większy apetyt na TVP ma teraz SLD, a to dlatego, że po wyborze prezydenta przyszedł czas na kampanię parlamentarną, w której największa stacja - co dowiodła ostatnia kampania - może mieć bardzo dużo do powiedzenia.Jeszcze do niedawna SLD dość gorliwie bronił, wywodzącego się z obozu prezydenta, prezesa TVP Roberta Kwiatkowskiego.Dziś trudno mówić o takiej jedności, bo SLD z coraz większym dystansem przygląda się temu, co dzieje się w telewizji.gdy podczas posiedzenia komisji sposób przeprowadzenia reformy TVP zmieszano z błotem, żaden z posłów SLD nie stanął w jej obronie.Wygląda na to, że scenariusz SLD w sprawie telewizji publicznej jest następujący: do wyborów prezydenckich TVP władają ludzie Kwaśniewskiego, by mógł on pozostać w Pałacu Prezydenckim na drugą kadencję. Ale potem TVP potrzebna będzie partii, by z jak najlepszym wynikiem mogła ona wygrać wybory parlamentarne, i po to, by później właściwie informować o poczynaniach nowego rządu.SLD nie ma stuprocentowego zaufania do prezesa cieszącego się poparciem prezydenta i trudno się temu dziwić. Robert Kwiatkowski osobiście angażował się w tworzenie jak najlepszego wizerunku Aleksandra Kwaśniewskiego. Mało kto oczekuje jednak, że będzie on nadstawiał karku także za potknięcia SLD.Wojna toczyć się będzie mogła również na innym froncie, mianowicie w Sejmie. W obecnej kadencji Sejmu władze TVP, w których nie ma żadnego reprezentanta prawicy, nie mogły liczyć na jakiekolwiek wsparcie parlamentarnej większości.Teraz władze TVP próbują zdobyć przychylność Unii, godząc się na oddanie jej kilku istotnych stanowisk. Pozostaje pytanie, czy wsparcie UW w jakikolwiek sposób pomoże odeprzeć atak SLD na prezydencką TVP?
W setną rocznicę narodzin mechaniki kwantowej Czego jeszcze nie wiemy w fizyce? KRZYSZTOF A. MEISSNER 14 grudnia 1900 roku Max Planck na posiedzeniu Niemieckiego Towarzystwa Fizycznego przedstawił hipotezę, że energia układów drgających nie może zmieniać się w sposób ciągły, a jedynie skokowy poprzez emisję lub absorpcję kwantów. Pozwoliło to Planckowi na wyprowadzenie wzoru, zgodnego z doświadczeniem, na rozkład promieniowania ciała doskonale czarnego. Idea była tak radykalna, że musiała czekać 5 lat na pierwsze zrozumienie jej faktycznej doniosłości (wyjaśnienie przez Einsteina efektu fotoelektrycznego), 13 lat na pierwsze zastosowanie do modelu atomu (,,stary" model atomu Bohra), 25 lat na wprowadzenie jako ogólnie obowiązującej zasady dynamiki (mechanika kwantowa w sformułowaniu Heisenberga-Jordana lub Schrödingera), a 100 lat, czyli do dzisiaj, czeka na pełne zrozumienie. Sto lat temu hipoteza Plancka była całkowitym zaskoczeniem. Fizyka teoretyczna wydawała się być nauką niemal zamkniętą, w której wszystko było znane dzięki trzem filarom - mechanice Newtona, termodynamice i elektrodynamice Maxwella. Filary te pozwalały na opis całości ówczesnej wiedzy teoretycznej i dlatego pod koniec XIX wieku niektóre uniwersytety rozważały możliwość zamknięcia wydziałów fizyki, gdyż wydawało się, że od strony badawczej niewiele jest już do zrobienia - pozostawało wyjaśnić pewne drobne problemy, jak wspomniane promieniowanie ciała doskonale czarnego, stabilność atomów czy zupełne drobiazgi, jak niezgodność z obliczeniami, o 42 sekundy kątowe na stulecie, obserwacji obrotu peryhelium Merkurego. Po kilku latach okazało się, że te "drobne" problemy były zwiastunami całkowitej rewolucji w fizyce, która sprowadziła mechanikę Newtona i elektrodynamikę Maxwella z roli teorii fundamentalnych i ostatecznych do roli teorii efektywnych (bardzo użytecznych, ale o ograniczonym zakresie stosowalności). Przez minionych sto lat powstały, oprócz mechaniki kwantowej, szczególna teoria względności Einsteina - w pewnym sensie ,,unifikująca" przestrzeń i czas, ogólna teoria względności Einsteina - najpiękniejsza klasyczna teoria w fizyce, dotycząca wszystkich oddziaływań, w tym grawitacji, która jako pierwsza pozwoliła na opis wszechświata jako całości, co było niemożliwe w ramach teorii Newtona oraz kwantowa teoria pola - mechanika kwantowa z wbudowaną szczególną teorią względności, pozwalająca na opis cząstek elementarnych, doświadczalnie potwierdzona z dokładnością do dwunastu miejsc po przecinku). Poza tym znacznie lepiej wiemy, ile nie wiemy. Wynika to z dwóch przyczyn. Stawiamy obecnie pytania, które mogły być również postawione w XIX wieku, ale domaganie się odpowiedzi wydawało się wtedy tak absurdalne, że nikt ich nie stawiał. Np. pytaniem takim jest: dlaczego litr wody waży ok. 1 kilograma, a nie np. milion ton, zakładając, że wzorce długości i masy znalibyśmy np. z badań astronomicznych. Obecnie potrafimy odpowiedzieć na to pytanie pod warunkiem, że znamy masy protonu, neutronu i elektronu oraz ich ładunki. Problem zszedł na głębszy poziom: dlaczego te masy i ładunki są takie a nie inne - chociaż nie mamy najmniejszej wskazówki, gdzie szukać odpowiedzi, to ani nie uważamy problemu za absurdalny, ani nie twierdzimy, że nie będzie można nigdy go rozwiązać. Drugą przyczyną, dlaczego obecnie lepiej wiemy, ile nie wiemy, jest fakt, że nowe teorie powstałe w XX wieku postawiły swoje pytania, których nawet nie można było w XIX wieku postawić. Wiemy już z pewnością, że na niektóre z tych pytań odpowiedzi musimy szukać w teoriach ogólniejszych niż obecnie istniejące. Wymienię tylko kilka, w mojej ocenie najważniejszych, problemów współczesnej fizyki, których przyszłe rozwiązanie może spowodować podobną rewolucję pojęciową do ,,rewolucji kwantowej" sprzed stu lat. Wybór takich problemów jest oczywiście ryzykowny, gdyż np. sto lat temu nikt by się nie spodziewał, że akurat badanie spektrum promieniowania może doprowadzić do jakiegokolwiek przełomu, ale wtedy nie spodziewano się przełomu z żadnej strony. Podejmując to ryzyko, można wymienić trzy problemy, których rozwiązanie, być może jedno i to samo, będzie prawdopodobnie wymagało zupełnie nowych koncepcji. Pierwszym, i chyba najważniejszym, problemem jest połączenie mechaniki kwantowej z ogólną teorią względności (teorią grawitacji) znanym jako problem kwantowej teorii grawitacji. Niemal z pewnością można oczekiwać, że teoria taka będzie musiała się zmierzyć z absolutnie fundamentalnymi pytaniami np. o naturę przestrzeni i czasu czy o istnienie bądź nieistnienie początkowej osobliwości we wszechświecie. Przez kilkadziesiąt lat próbowano rozwiązać ten problem w analogii do połączenia mechaniki kwantowej ze szczególną teorią względności (czyli kwantowej teorii pola), ale bez powodzenia. Nowymi propozycjami są teoria strun, ostatnio w szerszym kontekście nazywana teorią M, która stanowi radykalne odejście pojęciowe od kwantowej teorii pola i ma już pewne cechy, których można by od kwantowej teorii grawitacji oczekiwać oraz tzw. sformułowanie pętlowe kwantowej teorii grawitacji - niestety matematycznie teorie te są tak skomplikowane, że nie można obecnie stwierdzić, czy stanowią krok w dobrym kierunku. Drugim fundamentalnym problemem, prawdopodobnie związanym z kwantową teorią grawitacji, jest problem stałej kosmologicznej. Stałą kosmologiczną, jako stałą energię w przestrzeni niezależną od obecności materii i promieniowania, wprowadził do swoich równań ogólnej teorii względności Einstein - potem zresztą nazwał to wprowadzenie ,,największą pomyłką swojego życia". Choć umiemy opisywać wszechświat z dowolną stałą kosmologiczną, to jakiekolwiek ,,wyjaśnienia" teoretyczne dają wielkość tej stałej absurdalnie dużą w porównaniu z obserwacjami (o kilkadziesiąt rzędów wielkości). Ponieważ stała kosmologiczna dotyczy własności ,,pustej" przestrzeni, więc oznacza to bardzo istotny mankament istniejących teorii. Trzecim problemem jest wytłumaczenie obserwowanych mas cząstek. Problemami, które nie muszą mieć wymiaru fundamentalnego, są w fizyce cząstek elementarnych: problem unifikacji, tj. opisu w jednolity sposób wszystkich oddziaływań, istnienia bądź nieistnienia supersymetrii - specjalnej symetrii łączącej cząstki o różnych spinach oraz od wielu lat nierozwiązany problem budowy protonu. Poza fizyką cząstek elementarnych istnieje wiele trudnych i otwartych problemów, np. struktura wielkoskalowa we wszechświecie, wyjaśnienie istoty nadprzewodnictwa wysokotemperaturowego, niektóre zjawiska w bardzo niskich temperaturach itd. Trudno jest obecnie ocenić, czy ich rozwiązanie wymagać będzie wprowadzenia zupełnie nowych fundamentalnie koncepcji czy jedynie nowych metod. Jednak istnieje możliwość powtórzenia sytuacji sprzed stu lat, gdy pozornie niefundamentalny, ,,drobny" problem okazał się zwiastunem rewolucji pojęciowej. Mimo że fizyka kwantowa odgrywa rolę we wszystkich wspomnianych wyżej problemach, to pozostaje jeszcze problem z samą mechaniką kwantową. Mimo jej nieprawdopodobnej skuteczności, ogromnej liczby zjawisk, które doczekały się w jej ramach wyjaśnienia (wystarczy wspomnieć tutaj niemal całą chemię), to nadal borykamy się z fundamentalnym problemem interpretacji mechaniki kwantowej, w szczególności z problemem pomiaru, czego nikt tak naprawdę do końca nie rozumie; skuteczność w stosowaniu jakiegoś narzędzia nie zawsze idzie w parze z całkowitym rozumieniem idei jego działania. Stąd ,,rewolucja kwantowa" zapoczątkowana sto lat temu wykładem Plancka jeszcze się nie zakończyła. Należy mieć nadzieję, że w podobnym artykule napisanym za sto lat, problemy tutaj wspomniane już dawno będą rozwiązane, ale z pewnością pojawią się nowe. Ale na razie jeszcze nie wiemy, że tego nie wiemy...
14 grudnia 1900 roku Max Planck na posiedzeniu Niemieckiego Towarzystwa Fizycznego przedstawił hipotezę, że energia układów drgających nie może zmieniać się w sposób ciągły, a jedynie skokowy poprzez emisję lub absorpcję kwantów. Pozwoliło to Planckowi na wyprowadzenie wzoru na rozkład promieniowania ciała doskonale czarnego. Idea była radykalna.
PODZIAŁ TERYTORIALNY W wyniku reformy pojawi się w powiecie prawdziwy gospodarz, który liczy pieniądze podatników Dla pana starosty KRZYSZTOF PAWŁOWSKI Zabieram głos w sprawie, która od kilku tygodni elektryzuje coraz szersze kręgi opinii w Polsce. O reformie administracji publicznej w naszym kraju wypowiadają się obecnie już nie tylko politycy i publicyści. Ostatnio głos zabrali także duchowni, zdarza się, że wypowiadają swoje sądy wojewodowie - wysocy urzędnicy państwowi. Nierzadko podważają przy tym zasadność koncepcji lansowanych przez rząd, który reprezentują. Nie sposób, rzecz jasna, odnieść się w jednym artykule do wszystkich zarzutów stawianych przez mniej lub nawet bardziej zaangażowanych krytyków zmian. Pozostaje tylko skonstatować, że, niestety, mamy do czynienia raczej ze swoistą "dyskusją nad mapą", której uczestnicy z mniej lub bardziej uzasadnionym zaangażowaniem oddają się jedynie rozważaniu kolejnych wariantów wojewódzkiego, a ostatnio również powiatowego podziału kraju. Za sukces jednak należy uznać to, że pierwszy raz od paru lat szersze kręgi opiniotwórcze biorą żywy udział w debacie, która nie daje się zbyt łatwo sprowadzić do czysto medialnych, spektakularnych sporów. W tej debacie jednak brakuje wciąż przekonywających argumentów odnoszących się do rzeczywistej przebudowy ustroju państwa. Najgorsze jest to, że część przeciwników reformy ustrojowej nie przyjmuje do wiadomości faktów, rzeczywistości życia publicznego, która po prostu istnieje i swoją własną siłą obala znaczną część kontrargumentów formułowanych w dyskusjach. Często podkreślam z dumą to, że żyję i pracuję w Nowym Sączu. Uważam, że moje miasto i obecne województwo może być dobrym podmiotem rozważań nad projektowanymi obecnie zmianami granic administracyjnych wewnątrz państwa. Województwo nowosądeckie, mimo dwudziestu lat istnienia, jest wciąż dość sztucznym połączeniem dwóch silnych, na wieloraki sposób wewnętrznie spójnych "starych" powiatów - nowosądeckiego i nowotarskiego. Przekonałem się o tym w okresie mojego senatorowania, a zapewne zgodzą się ze mną inni byli i obecni parlamentarzyści. Wciąż jeszcze we wsiach w granicach starego powiatu nowotarskiego określenie "jadę do miasta" oznacza po prostu Nowy Targ. Tam też związki kulturowe, uczuciowe, ale i gospodarcze z Krakowem są znacznie silniejsze niż z Nowym Sączem. To są fakty. Takich przypadków każdy z nas może podać przynajmniej kilka. W moim mieście można w praktyce sprawdzić siłę argumentów zarówno zwolenników, jak i przeciwników reformy przygotowywanej obecnie w skali państwa przez ministra Michała Kuleszę. Zacznijmy jednak od wniosków z przeprowadzonych badań. W ostatnich kilku latach WSB-NLU wspólnie z Centrum im. Mirosława Dzielskiego w Krakowie prowadziła badania, których podsumowanie zawarliśmy w opracowaniu "Program badań powiatowych". Przytoczę z niego tylko kilka podstawowych wniosków. - Reforma administracyjna (a nie tylko zmiana granic i nazw poszczególnych jednostek) doprowadzi do uporządkowania organizacji państwa. Również w sensie terytorialnym. Nasz kraj przestanie być podzielony według kilkunastu różnych, nie nakładających się na siebie siatek administracyjnych, dla przykładu delegatur NIK, oddziałów NSA, różnych inspektoratów itd. - Zasadniczą sprawą będzie odebranie centrum kolejnej części władzy, i to najważniejszej, bo nad finansami publicznymi, i poddanie ich poprzez samorząd powiatowy skuteczniejszej kontroli. - Wprowadzenie samorządowych powiatów wzmocni zasadę pomocniczości państwa, tzn. realizację możliwie lokalnie tych zadań publicznych, które nie muszą być administrowane z centrum państwa. Pozwoli to wzmocnić zarazem władzę centralną, która pozbawiona niektórych zadań będzie mogła skuteczniej zarządzać sferą, która musi i powinna pozostać w rękach państwa. - Wprowadzenie kolejnych szczebli samorządowych (szczególnie powiatów) musi w efekcie wzmocnić tkankę społeczną kraju, rozwinąć lokalne elity polityczne i społeczne. Powołanie około trzystu samorządów powiatowych przy utrzymaniu dotychczas działających samorządów gminnych spowoduje bezpośrednie zaangażowanie w sprawy publiczne kolejnych dziesięciu tysięcy obywateli. Czy to mało, czy dużo? Dodać do nich trzeba tych, którzy nie wygrają wyborów powiatowych, ale połkną bakcyla aktywności publicznej, a możemy także przewidzieć naturalną rotację w następnych wyborach, zatem w sumie to bardzo dużo! Mógłbym podawać kolejne argumenty, ale zasada zwartości materiału publicystycznego każe mi podać tylko te najważniejsze. Pomówmy jeszcze o interesach, to naturalne, gdy autorem artykułu jest rektor szkoły biznesu. W dyskusji w ostatnich tygodniach szczególnie silne były głosy polityków pochodzących z miast, w których zlikwidowane będą urzędy władz wojewódzkich. Podkreśla się niebezpieczeństwo osłabienia tempa rozwoju tych miast, wzrostu bezrobocia itd. Dla mnie te argumenty są puste. Co najmniej z dwóch powodów. - Połóżmy na szalę dwie grupy miast, te które zyskają (będzie ich około trzystu), i te, które teoretycznie stracą (będzie ich trzydzieści parę). Wśród tych, które przestaną być stolicami województw, jest co najmniej kilkanaście będących tak prężnymi i silnymi centrami gospodarczymi i akademickimi, że ich dalszemu rozwojowi nic nie grozi, oprócz utraty (czysto emocjonalnej i ważnej dla bardzo ograniczonej grupy mieszkańców) prestiżu. Tak więc proporcje są jak 20:1 na korzyść miast zyskujących. Czy to nie jest wystarczający argument? - Podkreśla się niebezpieczeństwo wzrostu bezrobocia spowodowane zlikwidowaniem trzydziestu kilku urzędów wojewódzkich i ich agend. Ten argument chcę żartobliwie obalić jednym z podstawowych zarzutów stawianych przez przeciwników reformy powiatowej - że utworzenie powiatu spowoduje dramatyczny wzrost zatrudnionych w administracji publicznej. Oczywiście, te obawy są przesadzone w obu wypadkach, a wzrost zatrudnionych (zapewne w skali kraju nastąpi) w administracji samorządowej zostanie zrównoważony przez lepsze wykorzystanie środków publicznych i sprawniejsze zarządzanie usługami publicznymi przekazanymi samorządom powiatowym. Ale nie tylko teoretyczne argumenty przekonują mnie do poparcia reformy administracyjnej państwa. Ostanie bowiem lata wyraźnie dowiodły, że reforma administracji publicznej w Polsce stała się już koniecznością. W 1994 roku (nie bez obaw) wprowadzono w kilkudziesięciu największych miastach Polski tzw. program pilotażowy. Nie było to nic innego, jak eksperymentalne zaaranżowanie powiatu, który teraz nazwiemy grodzkim. Z dobrym skutkiem gminy miejskie w ramach eksperymentu wzięły na swe barki wiele zadań z dziedziny oświaty, kultury, zdrowia i opieki społecznej. Nie jest więc tak, jak twierdzą krytycy reformy państwa, że oprócz symulacji i prognoz nie mamy przesłanek, by spodziewać się "powiatowego sukcesu". Proszę bardzo, niechaj powiedzą to prezydentom miast, które mimo swoistego wiarołomstwa eseldowsko-peeselowskiego gabinetu (rząd często nie dotrzymywał słowa, jeśli chodzi o przekazywanie gminom pieniędzy na tzw. zadania zlecone) przejęły i skutecznie prowadziły szkoły, szpitale i domy starców. W wyniku reformy pojawi się w powiecie prawdziwy gospodarz, który liczy pieniądze podatników, który będzie wiedział, że najpóźniej za cztery lata wybiorą go ponownie na urząd lub nie. Tylko taki gospodarz może dobrze wydawać środki publiczne. Korzyść dla obywatela będzie tym większa, im więcej pieniędzy pozostanie w dyspozycji tego gospodarza (prezydenta czy starosty). Według szacunków wprowadzenie reformy powiatowej spowoduje dwukrotny wzrost środków publicznych, które nie zostaną przesłane do Warszawy, by być tam ponownie dzielone. I to jest dla mnie bardzo ważki argument. Częstym argumentem przeciwników powiatów jest wskazywana przez nich jako alternatywa ustawowa możliwość tworzenia związków gmin. Ten argument jest nieprawdziwy - związki gmin mogą przecież realizować zadania, które przekażą im same gminy jako zadania zlecone. A my, mówiąc o powiatach, nie chcemy odbierać kompetencji obecnym samorządom gminnym, chcemy tylko odebrać te kompetencje i zadania, które obecnie są w rękach administracji rządowej. Reforma administracji publicznej będzie rewolucyjną zmianą w funkcjonowaniu państwa polskiego. Nie oznacza jednak tylko przesunięcia granic administracyjnych, choć można odnieść wrażenie, że właśnie ta sprawa wywołuje najwięcej emocji i dyskusji. W reformie łączą się trzy najistotniejsze wątki polskich przemian - przebudowa systemu usług publicznych, systemu finansowego oraz życia politycznego kraju. Reforma powinna usunąć znaczną część istniejących barier i uruchomić jeszcze wyraźniejszy rozwój społeczny i gospodarczy kraju. Podjęcie ustawy o powołaniu powiatu to pierwszy, decydujący krok. Zamyka to jedną dyskusję, ale otwiera nową. Nie o tym, czy wprowadzić powiaty, ale jak to zrobić, aby wprowadzane zmiany były najbardziej efektywne, miały najmniej negatywnych skutków ubocznych, wywołały jak najmniej napięć i konfliktów. Pamiętam temperaturę dyskusji i obawy, które towarzyszyły wprowadzeniu samorządu gminnego w 1990 roku. Miałem wówczas zaszczyt pracować w stosownej komisji senackiej pod przewodnictwem profesora Jerzego Regulskiego. I cóż się stało; minęło siedem lat i niemal wszyscy zgodnie twierdzą, że utworzenie samorządowych gmin potężnie (i wielowymiarowo) pchnęło Polskę do przodu. Jestem głęboko przekonany, że za kilka lat z rozbawieniem, ale i z dumą wspominać będziemy dzisiejsze dyskusje. Z dumą, gdyż reforma ustrojowa państwa, niszcząc stare i nieskuteczne struktury, spowoduje dynamiczny rozwój Polski, uwolni nowe pokłady ludzkiej aktywności, sprawi, że większa część polskiego społeczeństwa uzna nasze państwo za swoje.
W ostatnich kilku latach WSB-NLU wspólnie z Centrum im. Mirosława Dzielskiego w Krakowie prowadziła badania, których podsumowanie zawarliśmy w opracowaniu "Program badań powiatowych". - Reforma administracyjna doprowadzi do uporządkowania organizacji państwa. - Zasadniczą sprawą będzie odebranie centrum części władzy nad finansami publicznymi, i poddanie ich poprzez samorząd powiatowy skuteczniejszej kontroli. - Wprowadzenie samorządowych powiatów wzmocni zasadę pomocniczości państwa. Pozwoli to wzmocnić zarazem władzę centralną, która pozbawiona niektórych zadań będzie mogła skuteczniej zarządzać sferą, która powinna pozostać w rękach państwa. - Wprowadzenie kolejnych szczebli samorządowych musi w efekcie wzmocnić tkankę społeczną kraju, rozwinąć lokalne elity polityczne i społeczne. - Połóżmy na szalę dwie grupy miast, te które zyskają (będzie ich około trzystu), i te, które teoretycznie stracą (będzie ich trzydzieści parę). Wśród tych, które przestaną być stolicami województw, jest co najmniej kilkanaście będących tak prężnymi i silnymi centrami gospodarczymi i akademickimi, że ich dalszemu rozwojowi nic nie grozi. - Podkreśla się niebezpieczeństwo wzrostu bezrobocia spowodowane zlikwidowaniem trzydziestu kilku urzędów wojewódzkich i ich agend. Ten argument chcę żartobliwie obalić jednym z podstawowych zarzutów stawianych przez przeciwników reformy powiatowej - że utworzenie powiatu spowoduje dramatyczny wzrost zatrudnionych w administracji publicznej. W 1994 roku wprowadzono w kilkudziesięciu największych miastach Polski tzw. program pilotażowy. Z dobrym skutkiem gminy miejskie w ramach eksperymentu wzięły na swe barki wiele zadań z dziedziny oświaty, kultury, zdrowia i opieki społecznej. W reformie łączą się trzy najistotniejsze wątki polskich przemian - przebudowa systemu usług publicznych, systemu finansowego oraz życia politycznego kraju. Reforma powinna usunąć znaczną część istniejących barier i uruchomić jeszcze wyraźniejszy rozwój społeczny i gospodarczy kraju.
Ze Stanisławem Żelichowskim, kandydatem na ministra środowiska w rządzie SLD - UP - PSL, rozmawia Krystyna Forowicz Ochrona środowiska jest zbyt upolityczniona Rz: Od czego zacznie pan porządki? STANISŁAW ŻELICHOWSKI: Mój poprzednik rozpoczął od robienia porządków w resorcie. Dla mnie liczy się fachowość pracownika. W tym tygodniu rozpocznę spotkania z leśnikami, przyrodnikami, geologami oraz pracownikami gospodarki wodnej. Do tych spotkań zaprosiłem też osoby z terenu. Przez ostatnie cztery lata jako wiceprzewodniczący Sejmowej Komisji Ochrony Środowiska miał pan okazją przyglądać się temu, co dzieje się w resorcie. Czeka nas olbrzymie wyzwanie związane z przystąpieniem do Unii. Pamiętam, jak w latach 1995 - 1996 zagranica nazywała nas Zielonym Tygrysem Europy dzięki mechanizmom ekonomicznym, jakie wówczas w kraju funkcjonowały i dobrze służyły ekologii. Teraz filary naszego systemu finansowania ekologii zostały w znacznym stopniu zdemontowane. Bank Ochrony Środowiska przynosił rocznie sto milionów zysku netto; w ubiegłym roku tylko trzy miliony. Obecnie w BOŚ podejmowane są próby sprzedania niemal 40 procent akcji prywatnej osobie. Pierwsze, co zrobię, to wstrzymam wszystkie decyzje rady nadzorczej Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska podjęte w ostatnich czternastu dniach. Takie uprawnienia mam jako minister. Gdy ustępowałem ze stanowiska w 1997 roku, budżet resortu wynosił miliard złotych na ekologię; w tym roku mamy tylko 250 milionów. Sytuacja finansowa w ekologii jest zła. Niskie zyski BOŚ oraz zerowa rentowność Lasów Państwowych są tego przykładem. Lasy Państwowe weszły w różne spółki, czego rezultatem jest m.in. sprzedaż tartaków mazurskich. Niedługo może dojść do sytuacji, że z Mazur będzie się wozić drewno do obróbki w Bieszczady. Słowem, źle pan ocenia gospodarkę leśną? Nie oceniam źle. Wiele jest jednak problemów do rozwiązania. Mamy na przykład nadmiar wyprodukowanych sadzonek. Mogą się zmarnować, jeśli w tym roku i w następnym nie będzie środków na ich zasadzenie. Sadzonki zostały kupione z myślą o nowej ustawie o zalesieniu gruntów rolnych i o rządowym programie zwiększenia lesistości kraju. Rocznie powinniśmy zalesiać sześćdziesiąt tysięcy hektarów. Inny przykład: lasy pochłaniają dwutlenek węgla. Leśnictwo polskie jest w stanie dostarczyć gospodarce narodowej "dodatkowego prawa" do emisji gazów cieplarnianych. Prawo to może być sprzedane na rynku międzynarodowym. Norwegia płaci 40 euro podatku węglowego od tony. W Polsce znacznie taniej byłoby zapłacić za zalesienie gruntu i utrzymanie rolnika, który pracuje w tych lasach. Mamy około trzech milionów hektarów gruntów piątej klasy i 1,6 miliona klasy szóstej. 90 procent z tego leży odłogiem. Gdybyśmy zalesili tylko półtora miliona hektarów, doszlibyśmy do 33 procent lesistości kraju i wiele rodzin rolniczych otrzymałoby pracę. Mówił pan o banku. W jakiej kondycji znajduje się Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej, główny filar naszego systemu finansowania ekologii? W moim przekonaniu - w coraz gorszym. Był rok, że 550 milionów złotych leżało na koncie. Wtedy NIK stawiała zarzuty o niewykorzystanie tych środków. Teraz z Narodowego Funduszu wypłaca się tzw. renty hutnikom. Ogromne kwoty wypłacono z NFOŚ na modernizację jednej ze śląskich hut, która i tak zbankrutowała. Czy powstaną nowe parki narodowe? Mamy dylemat: czy stworzyć jeszcze dwa nowe parki, czy wzmocnić te, które już są. Myślę, że powinniśmy organizować kolejne leśne kompleksy promocyjne, by uchronić najcenniejsze fragmenty w Lasach Państwowych. Stworzyliśmy już dziesięć takich kompleksów. Jeśli wzrosną wpływy do budżetu państwa, pomyślimy o nowych parkach. Czy przywróci pan Wojciecha Byrcyna na stanowisko dyrektora Tatrzańskiego Parku Narodowego? Dla mnie zwolnienie Byrcyna było sprawą niezrozumiałą, tym bardziej że minister Tokarczuk uczynił to kilka dni przed końcem swej kadencji. Cenię Byrcyna. Uważam, że każdy dzień, kiedy przebywa poza parkiem, to strata dla tego parku i przyrody. Ale być może w jego aktach są sprawy, o których nie wiem. Kiedy w lipcu 1997 roku wielka powódź przetoczyła się przez kraj, kierował pan resortem środowiska i przewodniczył Głównemu Komitetowi Przeciwpowodziowemu. NIK zarzuciła panu zaniedbania w inwestycjach hydrotechnicznych i przeznaczenie zbyt małych środków na gospodarkę wodną. Czy dziś znajdzie pan pieniądze na ten cel? To najtrudniejsza dziedzina i moje największe zmartwienie. W przyszłym roku Żuławy mogą być zagrożone powodzią - wskazują tak prognozy. Pieniądze na budowę wałów przeciwpowodziowych są w Ministerstwie Rolnictwa, a na zbiorniki retencyjne w Ministerstwie Środowiska. W 1997 roku nie broniłem się przed zarzutami NIK, ponieważ także uważałem, że 210 milionów złotych na inwestycje w gospodarce wodnej to za mało. Przypomnę jednak, że w czasie mojego czteroletniego działania w ministerstwie oddaliśmy do użytku cztery duże zbiorniki wodne. Będziemy starać się zalesiać tereny górskie. Tam, gdzie jest jeszcze wolna przestrzeń, nawet w ramach limitów zalesieniowych, które będą przekazywane przez Agencję Modernizacji i Restrukturyzacji Rolnictwa. Niezależnie od tego trzeba będzie zwiększyć retencję w kraju, czyli budować nowe zbiorniki. Może na ten cel poszukamy jakiegoś taniego kredytu, który mógłby być spłacany po 2010 roku, bo teraz budżet nie wytrzyma dodatkowych wydatków. Ostatnia powódź zniszczyła budowaną od ponad dwudziestu lat zaporę "Wióry" na rzece Świślina (województwo świętokrzyskie), dlatego że nie została odpowiednio zabezpieczona. Obecnie jesteśmy w stanie przechwycić 5 - 6 procent wód deszczowych, nasi sąsiedzi 12 - 15 procent. Pamiętna sprawa osiedla Eko-Sękocin dziś może utrudnić panu rozmowy z ewentualnym przyszłym kandydatem na dyrektora Lasów Państwowych? W sprawie Eko-Sękocina stworzono fakty medialne, które niewiele mają wspólnego z rzeczywistością. Przypomnę, że prokuratura mimo doniesienia o tzw. przestępstwie - po zapoznaniu się z faktami - nie wszczęła nawet dochodzenia w tej sprawie. Jest również ostateczna decyzja NSA sankcjonująca budowę. Nie mogę się więc opierać na pomówieniach prasowych, lecz na faktach. Dodam, że Lasy Państwowe 19 października organizują przetarg na sprzedaż osiedla Sękocin. Kiedyś wszystkie karty trzymał w ręku minister. Dziś jest inaczej. Ochrona środowiska jest za bardzo upolityczniona. Stworzono szesnaście wojewódzkich funduszy i różne układy polityczne w nich działają. Podobnie jest z inspekcją ochrony środowiska. Wojewoda odpowiada za dwa sprzeczne zadania: czy zamknąć zakład truciciela, czy chronić bezrobotnych. Czy będzie pan popierał energetykę odnawialną? Chciałbym, żeby w BOŚ powstała specjalna nisko oprocentowana linia kredytowa dla tego typu inwestycji. Może jeszcze nie bardzo nas stać na rozwijanie geotermii, ale energia wiatru, słońca i biomasa w naszych warunkach są obiecujące. A jak będzie z kolegami w rządzie? Czy są proekologiczni? Na przykładzie poprzedniej koalicji muszę przyznać, iż często mieliśmy różne zdania, nieraz była to ostra wymiana poglądów. Wielu ministrów w tym rządzie jest oddanych sprawom ekologii, nawet minister finansów... -
Stanisław Żelichowski, kandydat na ministra środowiska rozpocznę spotkania z leśnikami, przyrodnikami, geologami oraz pracownikami gospodarki wodnej. Czeka nas wyzwanie związane z przystąpieniem do Unii. zagranica nazywała nas Zielonym Tygrysem Europy dzięki mechanizmom ekonomicznym, jakie wówczas funkcjonowały i dobrze służyły ekologii. Teraz filary systemu finansowania ekologii zostały zdemontowane. Sytuacja finansowa w ekologii jest zła. Niskie zyski BOŚ oraz zerowa rentowność Lasów Państwowych są przykładem. źle pan ocenia gospodarkę leśną? Wiele jest problemów. Mamy na przykład nadmiar wyprodukowanych sadzonek. Inny przykład: lasy pochłaniają dwutlenek węgla. Leśnictwo polskie jest w stanie dostarczyć gospodarce narodowej "dodatkowego prawa" do emisji gazów cieplarnianych. Gdybyśmy zalesili półtora miliona hektarów, doszlibyśmy do 33 procent lesistości kraju i wiele rodzin rolniczych otrzymałoby pracę. powstaną nowe parki narodowe? Mamy dylemat: stworzyć dwa nowe parki, czy wzmocnić te, które są. powinniśmy organizować leśne kompleksy promocyjne, by uchronić najcenniejsze fragmenty w Lasach Państwowych. Będziemy starać się zalesiać tereny górskie. trzeba zwiększyć retencję w kraju, czyli budować nowe zbiorniki. Ochrona środowiska jest za bardzo upolityczniona. Stworzono szesnaście wojewódzkich funduszy i różne układy polityczne w nich działają. Podobnie z inspekcją ochrony środowiska. będzie pan popierał energetykę odnawialną? Chciałbym, żeby w BOŚ powstała nisko oprocentowana linia kredytowa dla tego typu inwestycji. nie stać na rozwijanie geotermii, ale energia wiatru, słońca i biomasa są obiecujące.