source
stringlengths
6.68k
29.9k
target
stringlengths
287
6.76k
CHINY Zatrzymywani przez tajniaków zwolennicy Falun Gong nie protestują, nie wznoszą okrzyków, nie agitują. Mimo to władze twierdzą, że są oni ogromnym zagrożeniem dla bezpieczeństwa państwa. Siła w słabości Niemy protest jednego ze zwolenników sekty Falun Gong na placu Tienanmen FOT. (C) EPA PIOTR GILLERT z Pekinu Młoda kobieta usiadła na placu i zdjęła buty. Druga obok niej zrobiła to samo. Jeszcze przed momentem nic nie odróżniało ich od tłumu zwiedzających, nieustannie kręcących się po placu Tienanmen. Jednak w chwili, gdy położyły stopy na udach, skrzyżowały łydki, zamknęły oczy i próbowały rozpocząć medytację, dopadło je kilku tajniaków i zaciągnęło do radiowozu. Ani razu nie krzyknęły, nie wznosiły haseł, nie namawiały do niczego. "Bezprecedensowe zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa" - tak oficjalnie została określona działalność sekty Falun Gong, łączącej tradycyjną szkołę medytacji z elementami buddyzmu i taoizmu. Patrząc w czwartkowe południe na dwie zwolenniczki nauk przywódcy sekty, Li Hongzhi, zastanawiałem się nad znaczeniem tych słów. Zagrożenie? Dla takiego państwa? Aż takie wielkie, że bezprecedensowe? W obronie społeczeństwa Parę godzin wcześniej, w czwartek rano, władze zwołały wielką konferencję prasową w głównej sali konferencyjnej gigantycznego gmachu parlamentu. Pekin rzadko organizuje tego rodzaju imprezy, więc gdy już to robi, wiadomo, że sprawa jest arcyważna. Przez prawie dwie godziny Ye Xiaowen, dyrektor Urzędu ds. Wyznań, opowiadał dziennikarzom zagranicznym o tym, ile złego zrobiła sekta i dlaczego rząd musi przed nią bronić społeczeństwo. Porównywał Li Hongzhi do Shoko Asahary z japońskiej Najwyższej Prawdy i Davida Koresha z amerykańskiej Gałęzi Dawidowej, mówił o ponad 1400 ofiarach. Potem na kilku wielkich monitorach wyświetlił urywki z wystąpień Li. Li mówił o obrotowym lusterku, które każdy człowiek ma w czole i które zaczyna się kręcić, w miarę jak doskonalimy się poprzez qi gong. Mówił, że Ziemia została w swej historii zniszczona 81 razy i że nadchodzi kolejna zagłada. Mówił, że ma wiele wcieleń i może obdarować nimi swych wiernych, by uchronić ich przed zbliżającą się apokalipsą. Mówił, że stworzył własnych rodziców. Ye Xiaowen miał zapewne rację, mówiąc, iż kult tym różni się od religii, że jego wyznawcy zamiast boga czczą żywego założyciela i że Falun Gong, stworzony przez przebywającego w USA Li Hongzhi, byłego trębacza w orkiestrze policyjnej, jest właśnie kultem. Ale nie potrafił w przekonujący sposób wyjaśnić, po co wokół tego robi się tyle szumu. Od obojętności do współczucia Większość mieszkańców Pekinu obojętnie odnosi się do sekty. - Rozumiem, gimnastyka, ale te opowieści o kole prawa i końcu świata to brednie, ja wierzę w rozum - mówi emerytowany inżynier, którego często spotykam w pobliskim parku. Ale wojna, którą władze wydały Falun Gong, wywołuje dezaprobatę nawet u zwolenników racjonalizmu i ateistów. - Co oni zrobili, żeby ich tak prześladować? - pyta inżynier. - Jak chcą wierzyć w te bajki, to niech sobie wierzą, dlaczego im tego zabraniać? Pekińczycy dziwią się: po co takie prześladowania, skoro w sekcie już po jej lipcowej delegalizacji pozostała - wedle oficjalnych doniesień - tylko garstka ludzi, a po niedawnej nowelizacji kodeksu karnego organizatorom ruchu grożą wieloletnie wyroki więzienia. Nie ma wątpliwości, że sekta jest poważnie zagrożona. W lipcu władze zatrzymały tysiące zwolenników Falun. Większość przeszła krótką "reedukację" i została wypuszczona na wolność. W aresztach pozostało jednak kilkudziesięciu liderów ruchu, których kolejne procesy w różnych częściach kraju właśnie się rozpoczęły lub rozpoczną lada dzień. Ludzie ci spędzą co najmniej parę lat w więzieniu. Niewykluczone, że niektórzy zostaną straceni. Ruch jest pozbawiony prawie całego przywództwa. Zniszczeniu uległy struktury organizacyjne, materiały informacyjne, do pewnego stopnia także kanały komunikacyjne (choć wiadomo, że członkowie Falun Gong wciąż porozumiewają się ze sobą za pomocą beeperów, telefonów komórkowych i Internetu). Jeden z największych i najsprawniejszych aparatów policyjnych świata tropi każdy ruch sekty. Władza grzmi i grozi. Niespokojny Luo Gan Ale Luo Gan, członek biura politycznego, któremu Jiang Zemin powierzył dowodzenie kampanią przeciw Falun Gong, nie może czuć się jeszcze zwycięzcą. Niezwykły pokaz biernego oporu, jaki sekta dała w ciągu ostatnich dwóch tygodni na placu Tienanmen, świadczy o tym, o czym mówili już świadkowie kwietniowej, dziesięciotysięcznej manifestacji zwolenników sekty przed siedzibą władz państwowych w pekińskiej dzielnicy Zhongnanhai: Falun nie jest strukturą hierarchiczną. To raczej ruch wielu niezależnych komórek w całym kraju, ruch autentycznie oddolny, którego uczestników łączy wiara w Li Hongzhi, w zdrowe dla ciała działanie zalecanych przez niego ćwiczeń i zbawienny dla ducha wpływ jego nauk. Nawet więc aresztowanie liderów ruchu w całym kraju, choć ograniczyło jego poczynania, nie sparaliżowało Falun. Z nie potwierdzonych doniesień wynika, że choć po lipcowej delegalizacji w obawie przed prześladowaniami wielu ludzi opuściło sektę, wielu innych przyłączyło się do niej tylko po to, by dać wyraz sprzeciwowi wobec władz. W niedawnym komentarzu rządowa agencja prasowa Xinhua podkreśliła, że nowe prawo zobowiązuje do wytężonej walki z sektami także lokalne władze. Gdyby najniższe szczeble administracji sprawnie radziły sobie z Falun, Xinhua zapewne nie zamieszczałaby takiej uwagi. W nieoficjalnych wypowiedziach przedstawiciele władz niechętnie przyznają, że w miastach prowincjonalnych walka z Falun nie przebiega tak sprawnie jak w Pekinie. Z dwóch powodów. Po pierwsze, trudno jest kontrolować miliony ludzi niczym nie różniące się od pozostałego miliarda mieszkańców kraju o powierzchni porównywalnej z Europą. Po drugie, lokalne władze nie chcą firmować drastycznych działań przeciw ruchowi na własnym terenie, bo wyczuwają, że w najwyższych władzach państwa nie ma zgody co do tego, jak ostro można postępować z sektą. Wielu pekińskich polityków obawia się, chyba słusznie, że prześladowania uczynią z członków sekty męczenników, co tylko spopularyzuje Falun Gong wśród ludzi, którzy w innych warunkach reagowaliby na sektę wzruszeniem ramion. Nawrócenie Wanga Li Hongzhi nie jest Chrystusem, a Falun Gong to nie chrześcijaństwo. Ale patrząc na dwie bezbronne kobiety i ich niemy akt wiary oraz na tłum tajniaków nie za bardzo wiedzących, jak się zachować wobec tak pokojowo i biernie nastawionych manifestantek, które w zasadzie niczego nie manifestowały, pomyślałem o pierwszych chrześcijanach w Rzymie. Siła Falun Gong polega dziś na jego słabości i bezbronności. Zwolennicy sekty na uderzenie policjanta w twarz odpowiadają, nadstawiając drugi policzek, na obelgę - dobrym słowem. Chyba najbardziej alarmujące dla władz są przypadki takich ludzi jak aresztowany niedawno 37-letni Wang Zhiguo z prowincji Liaoning na północnym wschodzie kraju. Wang jest (czy raczej był dotąd) członkiem partii, który po kilkunastu latach zawodowej służby w wojsku przeszedł przed rokiem do pracy w policji. Pewnie wtedy zetknął się z sektą. I mimo że już w lipcu partia i wojsko nakazały wszystkim swym członkom opuszczenie Falun Gong, a policja przystąpiła do ścigania organizatorów i zwolenników ruchu, Wang nie zerwał z "niebezpieczną" organizacją. Co więcej, przed dziesięcioma dniami wystąpił wraz z grupą innych zwolenników sekty na konferencji prasowej zwołanej potajemnie na przedmieściach stolicy i zapowiadał, że bez względu na konsekwencje będzie głosił prawdę o dobru Falun. Czyż historia Wanga nie przypomina którejś z biblijnych historii nawrócenia? Dwie kobiety na placu Tienanmen demonstrowały zaledwie kilka minut. Wang Zhiguo też już siedzi w areszcie. Jednak postawa tych osób mówi więcej o zagrożeniu dla bezpieczeństwa chińskiego państwa niż dwugodzinna konferencja prasowa dyrektora Urzędu ds. Wyznań. Areszt lub obóz pracy Ponad 500 członków sekty Falun Gong trafiło już do obozów pracy - twierdzi organizacja obrony praw człowieka działająca w Hongkongu. Karę "reedukacji przez pracę" otrzymało niedawno 16 osób z miasta Tangshan z prowincji Hebei. W ostatnich dniach zatrzymano kolejnych członków sekty Falun Gong. W niedzielę w prowincji Guangxi usunięto z pracy i z partii komunistycznej, a następnie aresztowano pracownika naukowego po tym, jak odmówił zaprzestania praktyk Falun Gong. Z kolei w prowincji Hebei członek miejscowych władz został zatrzymany, gdy ukradł tajny dokument na temat sekty i upowszechnił go w Internecie. Razem z nim oskarżonych zostało kilka innych osób. P.K., AP, REUTERS, AFP
"Bezprecedensowe zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa" - tak oficjalnie została określona działalność sekty Falun Gong. Patrząc w czwartkowe południe na dwie zwolenniczki nauk przywódcy sekty, Li Hongzhi, zastanawiałem się nad znaczeniem tych słów. Zagrożenie? Dla takiego państwa? Przez prawie dwie godziny Ye Xiaowen, dyrektor Urzędu ds. Wyznań, opowiadał dziennikarzom zagranicznym o tym, ile złego zrobiła sekta i dlaczego rząd musi przed nią bronić społeczeństwo. Ye Xiaowen miał zapewne rację, mówiąc, iż kult tym różni się od religii, że jego wyznawcy zamiast boga czczą żywego założyciela i że Falun Gong, stworzony przez przebywającego w USA Li Hongzhi, byłego trębacza w orkiestrze policyjnej, jest właśnie kultem. Ale nie potrafił w przekonujący sposób wyjaśnić, po co wokół tego robi się tyle szumu. Większość mieszkańców Pekinu obojętnie odnosi się do sekty. Ale wojna, którą władze wydały Falun Gong, wywołuje dezaprobatę nawet u zwolenników racjonalizmu i ateistów. Nie ma wątpliwości, że sekta jest poważnie zagrożona. Ruch jest pozbawiony prawie całego przywództwa. Zniszczeniu uległy struktury organizacyjne. Falun nie jest strukturą hierarchiczną. To raczej ruch wielu niezależnych komórek w całym kraju, ruch autentycznie oddolny. Nawet więc aresztowanie liderów ruchu w całym kraju nie sparaliżowało Falun. W nieoficjalnych wypowiedziach przedstawiciele władz niechętnie przyznają, że w miastach prowincjonalnych walka z Falun nie przebiega tak sprawnie jak w Pekinie. Siła Falun Gong polega dziś na jego słabości i bezbronności. Zwolennicy sekty na uderzenie policjanta w twarz odpowiadają, nadstawiając drugi policzek, na obelgę - dobrym słowem. Ponad 500 członków sekty Falun Gong trafiło już do obozów pracy.
System emerytalny Przyszłe świadczenia zależą od tak wielu czynników, że nie można dokładnie wyliczyć ich wielkości Wielka niewiadoma Z symulacji dotyczących wysokości przyszłych emerytur, jakie dość licznie pojawiły się w ostatnich tygodniach m.in. w prasie, wyciąga się dwa główne wnioski: że emerytury będą bardzo niskie i że kobiety będą w znacznie gorszej sytuacji niż mężczyźni. Żeby zrozumieć podstawowe elementy wpływające na przyszłe emerytury, najlepiej prześledzić proces wyliczania przykładowej emerytury w nowym systemie emerytalnym. W systemie tym każdy ubezpieczony ma dwa konta - jedno w ZUS, a drugie w otwartym funduszu emerytalnym (OFE). Na każdym koncie gromadzone są składki na emerytury. Składka trafiająca na konto ZUS wynosi 12,22 proc. wynagrodzenia, do OFE - 7,3 proc. W sumie, na emerytury oszczędzamy 19,52 proc. zarobków. Wyobraźmy sobie osobę 20-letnią - nazwijmy ją X. - która rozpoczęła pracę w 1999 r. i zaczyna płacić składki do ZUS. Zakładamy, że przez całe życie zawodowe otrzymuje zarobki równe przeciętnemu wynagrodzeniu w kraju, czyli obecnie około 2100 zł. Zakładamy również, że zarobki te rosną z roku na rok o pewien wskaźnik wynoszący od 5,6 proc. w 2002 r. do około 3,5 proc. w 2020 r., a potem około 3,8 proc. po 2030 r. Oznacza to, że w wieku 40 lat osoba ta będzie zarabiać około 4,6 tys. zł, mając lat 60 - około 9,6 tys. zł, a w wieku 65 lat - około 11,5 tys zł. Zgromadzony kapitał i świadczenie ZUS na podstawie wartości konta wyliczy emeryturę, dzieląc stan konta przez średnie dalsze trwanie życia w wieku emerytalnym, uśrednione dla kobiet i mężczyzn. Obecnie, osoba w wieku 60 lat przeciętnie ma przed sobą jeszcze niemal 19 lat życia, a w wieku 65 lat - nieco ponad 16 lat. Jednak dalsze trwanie życia się wydłuża i za 40 lat, według prognoz demograficznych, Polacy w wieku 60 lat będą mieli przed sobą (statystycznie rzecz ujmując) niemal 24 lata życia, a w wieku 65 lat - niemal 20 lat. Oznacza to, że w porównaniu z obecnymi statystykami dalsze trwanie życia może się wydłużyć o około 4 lata. Jeżeli Osoba X. przejdzie na emeryturę, mając 60 lat, jej kapitał w ZUS, podzielony przez dalsze trwanie życia w tym wieku, da jej emeryturę około 1,7 tysiąca złotych miesięcznie (czyli 18 proc. jej ostatnich zarobków). Jeśli natomiast przejdzie na emeryturę mając 65 lat - dostanie 2,4 tys. zł (około 22 proc. ostatnich zarobków). Nie wiadomo niestety, jaka będzie treść ustawy określającej zasady wyliczenia i wypłat emerytury z drugiego filaru i dlatego trudno przedstawić symulacje wysokości emerytury dożywotniej. Jeżeli zastosować tę samą formułę, co w przypadku ZUS, Osoba X. jako emeryt może oczekiwać świadczenia na poziomie około 1,1 tys. zł w wieku 60 lat i 1,7 tys. zł w wieku 65 lat. W tym wyliczeniu przyjęto, że koszty instytucji wypłacającej emerytury wyniosą około 3 proc. zgromadzonych oszczędności. Różnice w wielkości emerytury osoby 60- i 65-letniej będą większe, jeżeli zastosowano zróżnicowane tablice dalszego trwania życia - odrębne dla mężczyzn i kobiet. Na takie zróżnicowanie pozwalał projekt ustawy o zakładach emerytalnych. Zakładano w nim również, że koszty zakładów emerytalnych, czyli instytucji wypłacających emerytury dożywotnie, mogą wynieść nawet do 7 proc. zgromadzonych oszczędności. Im wyższe będą koszty wypłaty emerytur, tym oczywiście niższe emerytury. Trwa dyskusja nad tym, jaki powinien być kształt instytucji wypłacającej emerytury, aby po pierwsze, ograniczyć koszty, a po drugie, wypłacać świadczenia niezależne od płci. Istotne różnice Kobiety, przechodzące na emeryturę w nowym systemie, będą miały niższe świadczenia z dwóch powodów. Po pierwsze, mniej gromadzą na swoim koncie, a każdy rok przepracowany dłużej, to istotnie wyższy kapitał. Po drugie - dłużej pobierają emeryturę, co oznacza, że ich oszczędności emerytalne trzeba podzielić na więcej lat niż w przypadku mężczyzn. Połączenie tych dwóch przyczyn powoduje, iż kobiety przechodzące ma emeryturę 5 lat wcześniej mogą mieć nawet o 50 proc. niższe świadczenia niż mężczyźni z takimi samymi zarobkami. Poza tym, co nie zostało uwzględnione w symulacji, kobiety mają niższe zarobki niż mężczyźni i częściej przerywają pracę, aby na przykład opiekować się dziećmi. W nowym systemie emerytalnym budżet państwa płaci składki za urlopy macierzyńskie i wychowawcze. Ale w przypadku urlopów wychowawczych składkę płaci się od minimalnego wynagrodzenia. Symulacje dotyczące wysokości przyszłych emerytur opierają się na bardzo wielu założeniach dotyczących sytuacji ekonomicznej, kształtowania się wysokości wynagrodzeń, zatrudnienia, stopy zwrotu na rynku kapitałowym. Konieczne jest również uwzględnienie prognoz demograficznych, dotyczących dalszego trwania życia osób przechodzących na emeryturę. Dlatego informacje tego typu należy traktować jedynie jako bardzo ogólne próby przewidzenia przyszłych świadczeń. Wyniki w dużej mierze zależą od przyjętych założeń. Jeżeli na przykład założymy, że wynagrodzenia i stopa zwrotu na rynku kapitałowym rosną o jeden punkt procentowy szybciej, wysokość przyszłej emerytury, z obu filarów razem wynosić może 4,4 tys. zł (32 proc. ostatnich zarobków) w wieku 60 lat i 7,5 tys. zł (43 proc. ostatnich zarobków) w wieku 65 lat - przy tych samych założeniach demograficznych. Różnice są więc istotne. Ważny kapitał początkowy Kolejną sprawą, na którą należy zwrócić uwagę, jest wiek osób, dla których przeprowadza się symulacje. Praktycznie wszystkie prowadzone i publikowane analizy dotyczą osób, które w całości oszczędzają w nowym systemie emerytalnym, czyli rozpoczęły pracę po 1998 r. Dzisiaj mają one niewiele ponad 20 lat. W przypadku osób starszych, które przed 1999 rokiem pracowały, wysokość emerytury zależeć będzie nie tylko od tego, co zgromadzą na koncie, ale też od kapitału początkowego. Kapitał ten to nic innego jak emerytura należna danej osobie w starym systemie emerytalnym na koniec 1998 r. Im starsza w dniu wejścia w życie reformy była osoba, tym wyższy będzie jej kapitał początkowy. Jeżeli ktoś ma dzisiaj 40-50 lat, może się spodziewać emerytury w relacji do zarobków wyższej niż 20-30-latkowie. Emerytury tych osób będą również wyższe, dlatego że w ich przypadku dalsze trwanie życia w wieku emerytalnym będzie niższe niż prognozowane na rok 2040. To tylko symulacje Na koniec należy podkreślić - wszelkie wyliczenia prezentowane zarówno w tym artykule, jak i przez różne urzędy czy instytucje mają charakter symulacji. Oparte są na założeniach odzwierciedlających pewne wyobrażenie przyszłości, prezentowane przez te instytucje. Symulacje mogą pokazać pewne trendy czy generalny kierunek zmian, natomiast nie odpowiedzą na pytanie, czy emerytura będzie wynosić dokładnie pewien procent wynagrodzenia. Podstawowym warunkiem godziwej wysokości emerytur w przyszłości jest odpowiedni wzrost gospodarczy, który spowoduje, że nasze zarobki i emerytury będą miały większą wartość niż teraz. Autorka współpracuje z Instytutem Badań nad Gospodarką Rynkową Waloryzacja w ZUS W ZUS składka zapisywana jest na koncie, które co kwartał jest waloryzowane. Skala waloryzacji to stopa inflacji powiększona o 75 proc. realnego wzrostu "sumy podstaw wymiaru składek", czyli sumy wynagrodzeń wszystkich ubezpieczonych, od których płaci się składki na ZUS. Na wielkość tę z jednej strony wpływa wysokość średniego wynagrodzenia, z drugiej - liczba ubezpieczonych. Na najbliższe lata zakładamy, że waloryzacja kont powinna odbywać się w tempie wyższym niż wzrost przeciętnego wynagrodzenia, gdyż zatrudnienie powinno rosnąć. Ponieważ w przyszłości prognozowane jest zmniejszenie się liczebności siły roboczej, spowodowane starzeniem się społeczeństwa, prawdopodobnie wskaźnik waloryzacji kont w dalszej perspektywie będzie niższy od wzrostu przeciętnego wynagrodzenia. Załóżmy, że będzie się kształtował na poziomie od około 7 proc. w 2002 r. do około 2,5-3 proc. po roku 2020. Oznacza to, że w wieku 60 lat osoba X. zgromadzi na swoim koncie niemal 410 tys. zł, a w wieku 65 lat - niemal 560 tys. zł. Widać tu istotną różnicę w kwocie oszczędności, która wynika przede wszystkim z przyrostu stanu konta spowodowanego jego waloryzacją. W wieku 61 lat na przykład osoba X. wpłaca na swoje konto około 12 tys. zł składek, a niemal drugie tyle dopisywane jest do jej konta w wyniku waloryzacji. W OFE: składki, prowizje i opłaty Od składki przekazanej przez ZUS powszechne towarzystwo emerytalne pobiera prowizję, obecnie jej przeciętna wysokość wynosi 6,8 proc. Zakładamy, że w dalszej perspektywie prowizja zmniejszy się do około 6 proc. Reszta przeliczana jest na jednostki rozrachunkowe i zasila rachunek osoby X. w OFE. Z oszczędności w funduszu potrącane są opłaty za zarządzanie, dla depozytariusza oraz prowizje maklerskie. Opłata za zarządzanie nie może być większa niż 0,6 proc. aktywów rocznie. Jeżeli ktoś zmienia fundusz emerytalny przed upływem dwóch lat od wstąpienia do funduszu, z jego oszczędności potrącona zostanie opłata za transfer. Przy założeniu, że stopa zwrotu z funduszy emerytalnych, po odjęciu opłaty za zarządzanie, będzie kształtować się na poziomie od 9 proc. w 2002 r. do 3,4 proc. po 2020 r., kiedy osoba X. osiągnie 60 lat, zgromadzi na swoim koncie ponad 300 tys. zł, a w wieku 65 lat - ponad 400 tys. zł. Jeżeli od jej składki nie byłyby pobierane żadne opłaty, zgromadzony kapitał w wieku 60 lat byłby o około 70 tys. większy, a w wieku 65 lat - o około 100 tys. większy. Zmniejszenie opłat pobieranych przez PTE zwiększyłoby nasze emerytury. Należy szukać możliwości redukcji tych opłat przez racjonalizację kosztów funkcjonowania instytucji drugiego filaru. Oszczędności można osiągnąć przez nowelizację przepisów ustawowych, które nakładają na PTE dodatkowe koszty. Przepisy te można dostosować tak, aby - nie obniżając bezpieczeństwa oszczędności emerytalnych - zmniejszyć koszty ogólne. To powinno prowadzić do obniżki opłat, a wówczas oszczędności emerytalne powinny być wyższe. AGNIESZKA CHŁOŃ
w nowym systemie emerytalnym każdy ubezpieczony ma dwa konta - jedno w ZUS, a drugie w otwartym funduszu emerytalnym (OFE). Na każdym koncie gromadzone są składki na emerytury. Składka trafiająca na konto ZUS wynosi 12,22 proc. wynagrodzenia, do OFE - 7,3 proc. W sumie, na emerytury oszczędzamy 19,52 proc. zarobków. ZUS na podstawie wartości konta wyliczy emeryturę, dzieląc stan konta przez średnie dalsze trwanie życia w wieku emerytalnym, uśrednione dla kobiet i mężczyzn. Nie wiadomo, jaka będzie treść ustawy określającej zasady wyliczenia i wypłat emerytury z drugiego filaru. Różnice w wielkości emerytury osoby 60- i 65-letniej będą większe, jeżeli zastosowano zróżnicowane tablice dalszego trwania życia - odrębne dla mężczyzn i kobiet. Kobiety, przechodzące na emeryturę w nowym systemie, będą miały niższe świadczenia. Po pierwsze, mniej gromadzą na swoim koncie. Po drugie - dłużej pobierają emeryturę. Poza tym kobiety mają niższe zarobki niż mężczyźni i częściej przerywają pracę. Symulacje dotyczące wysokości przyszłych emerytur opierają się na wielu założeniach dotyczących sytuacji ekonomicznej, kształtowania się wysokości wynagrodzeń, zatrudnienia, stopy zwrotu na rynku kapitałowym. Dlatego informacje tego typu należy traktować jedynie jako bardzo ogólne próby przewidzenia przyszłych świadczeń. Praktycznie wszystkie analizy dotyczą osób, które rozpoczęły pracę po 1998 r. W przypadku osób starszych, które przed 1999 rokiem pracowały, wysokość emerytury zależeć będzie też od kapitału początkowego. W ZUS składka zapisywana jest na koncie, które co kwartał jest waloryzowane. Skala waloryzacji to stopa inflacji powiększona o 75 proc. realnego wzrostu sumy wynagrodzeń wszystkich ubezpieczonych, od których płaci się składki na ZUS. Na wielkość tę z jednej strony wpływa wysokość średniego wynagrodzenia, z drugiej - liczba ubezpieczonych. Od składki przekazanej przez ZUS powszechne towarzystwo emerytalne pobiera prowizję. Z oszczędności w funduszu potrącane są opłaty za zarządzanie, dla depozytariusza oraz prowizje maklerskie. Zmniejszenie opłat pobieranych przez PTE zwiększyłoby nasze emerytury.
MAJĄTEK Można by powiedzieć, że państwo jest warte 809 miliardów 358 milionów 885 tysięcy złotych brutto, ale jest kilka wątpliwości Za ile kupić Polskę RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA PAWEŁ RESZKA Przed wojną polska policja celna miała 55 psów, które były warte 8 tysięcy 200 złotych. Natomiast żłoby, drabiny i konwie znajdujące się w oborze folwarku doświadczalnego Mochełek wyceniono na 1200 zł. Zamek Królewski był wart 21 milionów złotych, a Wawel niecałe 5 milionów. Skąd to wiadomo? Stąd, że przedwojenne Ministerstwo Skarbu zinwentaryzowało cały majątek narodowy. A co dziś możemy powiedzieć o majątku, który ma Polska? Najpierw jednak warto odpowiedzieć na inne pytanie. Po co w ogóle interesować się tym, ile warte jest państwo. Po pierwsze państwa przecież nikt nie będzie sprzedawał, a po drugie, trzeba to przyznać, konwie i drabiny nie mają przełomowego znaczenia dla "rozwoju gospodarki w skali makro". Przytoczmy dwie opinie fachowców: przedwojennego i współczesnego. Ignacy Hugo Matuszewski, długoletni kierownik Ministerstwa Skarbu (słynny m.in. ze skutecznej ewakuacji polskiego złota do Francji): "[W życiu gospodarczym] poruszamy się już nie w ciemności - jak to było w pierwszych latach niepodległości - ale jeszcze w półmroku. Źródłowe, przepracowane dane liczbowe dotyczące naszego rozwoju są bądź niewystarczające, bądź w ogóle nie istnieją. Wiele nieistotnych spraw i jeszcze więcej legend gospodarczych przeszkadza nam w wyrobieniu sobie bezstronnego poglądu na potrzeby Państwa i Narodu, na ich niedomagania i braki. Z fałszywych bądź ułamkowych cyfr rodzą się nie tylko fałszywe sądy, lecz co gorsza - niejednokrotnie także i błędne czyny" (cytat ze wstępu do publikacji "Majątek Państwa Polskiego", Warszawa 1931 r.). Jerzy Życki, dyrektor Departamentu Ewidencji Majątku Skarbu Państwa w Ministerstwie Skarbu (w rozmowie z "Rzeczpospolitą"): "Majątek ewidencjonuje się z kilku powodów. Jest to na przykład kontrola ministra skarbu - co robi, żeby majątek pomnażać, zarabia czy traci na akcjach, które ma skarb państwa. Jest to także ważne dla procesów prywatyzacyjnych i reprywatyzacyjnych. Na przykład chcemy sprzedawać grunt państwowy, ale nie można wypuścić wszystkich gruntów naraz, bo ich wartość błyskawicznie się obniży. Jeśli wiemy, ile tego jest i ile to warte - można zacząć działać". Jak widać obaj urzędnicy używają innych argumentów, ale obaj udowadniają, że majątek należący do państwa obliczać trzeba. Król Jerzy miał tron Są oczywiście przykłady innych krajów, gdzie ewidencjonuje się majątek. Mówi Krzysztof Marczewski, dyrektor Instytutu Koniunktur i Cen w Szkole Głównej Handlowej: "Jest to charakterystyczne dla krajów rozwiniętych gospodarczo. Na przykład w Nowej Zelandii liczy się nie tylko majątek państwowy, ale cały majątek, także należący do osób prywatnych". Przyjrzyjmy się bliżej spisowi majątku państwowego w jednym z rozwiniętych krajów. W Zjednoczonym Królestwie nazywa się on "National Asset Register". - Jest gruby jak książka telefoniczna i zawiera listę wszystkiego, co posiada państwo - podaje gazeta "The Daily Telegraph" (25 listopada 1997 r.). Brytyjscy dziennikarze w sposób dość przejrzysty piszą, po co "National Asset Register" został wydany: - Chodzi o to, by pokazać społeczeństwu wszystko, co posiada. Dużo ciekawsze jest jednak to, co znajduje się w środku. Ewidencja przeprowadzona jest ministerstwo po ministerstwie. I tak na przykład Cabinet Office (coś w rodzaju naszego dawnego Urzędu Rady Ministrów) ma budynki przy Downing Street od numeru 10 do 12 (43 770 stóp kwadratowych powierzchni) oraz Dom Admiralicji (nieco ponad 16 tysięcy stóp kwadratowych powierzchni). Z rzeczy zabytkowych srebrną tacę, pudełko z tego samego kruszcu, kolekcję sztućców oraz tron króla Jerzego II. Najwięcej miejsca w rejestrze - ponad 70 stron - zajmuje Ministerstwo Obrony. Wynika to między innego z tego, że resort jest największym posiadaczem gruntów - ma posiadłości nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale i w Niemczech, Kanadzie, Nepalu, Belize, Cyprze, Gibraltarze, na wyspach Falklandzkich, a nawet w Stanach Zjednoczonych. Na stanie królewskich sił morskich - Royal Navy - są przeróżne jednostki pływające, od nowoczesnych łodzi podwodnych typu Trident do jachtu rodziny królewskiej. Brytyjskie siły lądowe, oprócz ponad tysiąca czternastu średnich czołgów bojowych (podstawowych na współczesnym teatrze wojny), mają 377 gotowych do akcji koni. Równie poważną bazą dysponuje Ministerstwo Spraw Zagranicznych (Foreign and Commonwealth Office): 850 samochodów i 280 innych pojazdów, w tym pługi śnieżne. Jeśli chodzi o budynki poza granicami, to jest ich 1441: w samym Waszyngtonie 71, zaś w Paryżu 49. Ciekawy jest też stan posiadania Home Office, czyli Ministerstwa Spraw Wewnętrznych - do resortu należy m.in. główny policyjny komputer, który mieści akta 5,5 miliona przestępców oraz 4,5-milionowy zapas ich odcisków palców. Ministerstwo Handlu i Przemysłu posiada oprócz np. udziału wartości 32 milionów funtów szterlingów w poważnym przedsiębiorstwie British Nuclear Fuels także 466 faksów, 69 niszczarek dokumentów oraz 1055 automatycznych sekretarek. I właśnie taka lista ciągnie się przez 550 stron, bo tyle liczy "National Asset Register". Segregatory systemu Powersa W Polsce potrzeba spisania majątku po raz pierwszy (i jak się okazało przedostatni) została dostrzeżona w latach 20. tego stulecia. Polscy urzędnicy przed przystąpieniem do pracy przeczytali dwa dzieła. Francuskie "Tableau General les proprietes de l'etat" (5 tomów) oraz wydawnictwo o majątku włoskim, jednotomowe, ale za to pod dłuższym tytułem: "Legge e regolamento per L'administratione del Patrimonio e per la contabilita generale dello stato". Prace rozpoczęto w 1927 roku. Co prawda pierwsze rezultaty publikowano w roczniku Ministerstwa Skarbu za rok 1929, ale całkowite 410-stronicowe opracowanie wydano dopiero w 1931 roku. Książkę "Majątek Państwa Polskiego według stanu na dzień 1 stycznia 1927 r." opracował inżynier Stanisław Kruszewski. Metodologia pracy była prosta - do odpowiednich instytucji wysyłano odpowiednią ankietę i oczekiwano na rezultat. Profesor Jerzy Tomaszewski, znawca historii gospodarczej XX-lecia międzywojennego: "Efektem prac komisji ankietowej było, bez wątpienia najpoważniejsze, opracowanie ujmujące całość majątku w Polsce. Jednak mam głębokie przekonanie, że w jakiejś części była to «lipa». Pytania kierowano przecież do administracji, a administracja na całym świecie reaguje podobnie: «O znowu się czepiają. Trzeba im coś odpowiedzieć to będzie spokój»". Mimo podejrzeń profesora należy przyznać, że dzieło opracowane przez inżyniera Kruszewskiego imponuje, choć stopień jego szczegółowości jest różny. Pierwszą rzeczą należącą do Polski, którą opisano, jest Zamek Królewski, wówczas siedziba prezydenta Rzeczypospolitej. Już samo to, że można wyceniać Zamek Królewski jest rzeczą szokującą, ale warto wiedzieć, jak to zrobiono. Przede wszystkim nie zwracano uwagi na wartość historyczną. Zamek Królewski oszacowano biorąc pod uwagę ceny rynkowe gruntów i nieruchomości w tej części miasta. Z obliczenia wyszło na przykład, że plac pod zamkiem w górnej części powinien kosztować 100 złotych za metr, zaś teren pod folwarkiem zamkowym - na dole, pod skarpą - 50 złotych. Gdy dodano do tego metraż pomieszczeń i meble wyszło, że cały obiekt ma wartość 21 milionów 356 tysięcy złotych. Jak się okazało Łazienki Królewskie były znacznie bardziej wartościowe, wyliczono, że kosztują 38 milionów 670 tysięcy złotych. Wawel, w porównaniu z tym, to już zupełnie małe pieniądze - niecałe 5 milionów złotych. Oczywiście "cenę" budynków historycznych podawano bez wartości obiektów muzealnych, które się w nich znajdowały. Zabytkowe zbiory z zamków w Warszawie i Krakowie, Łazienek, a także Prezydium Rady Ministrów liczono osobno. I tak Polska przed wojną miała obrazy warte 4 miliony złotych, rzeźby i brązy warte 4,5 miliona złotych, meble za 1 milion złotych. Prawdziwym majątkiem były arrasy i gobeliny - 35 milionów złotych. Budynki Sejmu i Senatu były warte w sumie 16 mln 521 tys. zł, z tym że Sejm miał ogród kwiatowy - 330 tys. zł, warzywny - 160 tys. zł, owocowy - 1,7 mln zł (ogród owocowy był najdroższy, bo największy, a nie dlatego, że było w nim najwięcej ziemiopłodów - na te ostatnie przy wycenie w ogóle nie zwracano uwagi). Trzeba jeszcze napomknąć o środkach lokomocji, jakie mieli przedwojenni parlamentarzyści: zaledwie 4 samochody osobowe i 1 ciężarowy - wszystko razem 82 tys. zł. Już więcej środków lokomocji miało Prezydium Rady Ministrów - 7 osobowych i 1 ciężarowy warte 200 tys. złotych. Najbogatsze przed wojną było Ministerstwo Spraw Wojskowych - łącznie szacowane na ponad 2 miliardy 100 milionów złotych. Najbiedniejszy resort rolnictwa zaledwie 308 tysięcy złotych. W niektórych przypadkach zaskakiwała dokładność podawanych danych. Na przykład GUS (z natury rzeczy biegły w statystykach) poinformował, że ma dziurkarki i segregatory systemu Powersa o łącznej wartości 317 złotych. Straż celna donosiła o 55 psach o łącznej cenie 8200 złotych, 176 rowerach wartych 27 tysięcy zł oraz 273 koniach obliczanych na 116 tysięcy zł. Do tego celnicy posiadali bryczki, sanki i narty - o ogólnej wartości 38 tysięcy zł. Z tego wszystkiego wyłania się obraz pod tytułem, ile był wart majątek państwa 1 stycznia 1927 roku. Brutto było to 16 401 578 000, jeśli odjąć długi państwowe 3 784 373 000, to można powiedzieć, że Polska tego dnia była warta 12 miliardów 617 milionów 205 tysięcy złotych. Żeby przybliżyć te liczby można powiedzieć, że w styczniu 1927 r. kilogram chleba żytniego kosztował 65 groszy, 1 dolar - 8 złotych 99 groszy, minister zarabiał miesięcznie 1396 złotych, nauczyciel w szkole powszechnej 242 złote, a woźny w tej szkole 162 złote. Coś tam wiemy Po wojnie nikogo specjalnie nie obchodziło liczenie, ile ma Polska. Częściowe dane można było wyczytać w statystykach Głównego Urzędu Statystycznego, ale do osiągnięć przedwojennych było bardzo daleko. Dopiero po 1989 r. zaczęto interesować się sprawą. Mówiono o potrzebie zrobienia bilansu tego, co III Rzeczpospolita odziedziczyła po PRL, ale za słowami nie poszły poważne badania ani naukowe, ani statystyczne. Na serio obliczenia zaczęły się po powstaniu Ministerstwa Skarbu, gdyż ustawa z 8 sierpnia 1996 r. nakłada na ministra obowiązek ewidencjonowania mienia skarbu państwa. W tym celu w resorcie powołano osobny departament. Rychło okazało się, że rzecz nie jest prosta, bo mienie państwa to nie to samo, co majątek skarbu państwa. Na przykład PKP, Porty Lotnicze, Poczta Polska, Narodowy Bank Polski - to firmy, do których minister skarbu nic nie ma. Jeśli dodać do tego 2283 przedsiębiorstwa państwowe, które są własnością wojewodów, 284 jednostki kulturalne, Agencję Rynku Rolnego itd., to widać, że to, co ma prawo ewidencjonować Ministerstwo Skarbu jest zaledwie częścią całego majątku. Mimo to urzędnicy z Ministerstwa Skarbu wyliczyli szacunkowo, ile to wszystko warte. Wyszło, że 45 - 50 miliardów złotych. A jeśli chodzi o to, co powinni ewidencjonować z urzędu? Na blisko 33 miliardy złotych obliczono fundusze własne państwa, akcje i udziały, jakie ma skarb w spółkach, na ponad 95 miliardów, zasoby oddane w zarząd wynoszą 13 miliardów 300 milionów złotych, wierzytelności z tytułu przekazania mienia do odpłatnego użytkowania niecały miliard złotych. Całość 143 miliardy 278 milionów 885 tysięcy. Do tego trzeba dodać szacunkową wartość gruntów należących do państwa, która wynosi 616 miliardów 80 milionów złotych. Wydawałoby się, że gdyby dodać te wszystkie liczby (nie zapominając o owych 45 - 50 miliardach), otrzymalibyśmy majątek państwa polskiego brutto, a byłoby to 809 miliardów 358 milionów 885 tysięcy złotych. Gdy odjąć od tego zadłużenie budżetu państwa 185 miliardów 391 milionów 100 tysięcy złotych, to polski majątek netto można by oszacować na 623 miliardy 967 milionów 785 tysięcy złotych. Dlaczego można by oszacować, a nie można szacować? To proste. Po pierwsze nie wiadomo, jaka jest wartość bogactw naturalnych, są tylko dane ilościowe. Ministerstwo Ochrony Środowiska jest w stanie przeprowadzić odpowiednie wyliczenia w roku 2002. W sprawozdaniu nie ujęto też majątku komunalnego, bo należy do samorządów, ale przecież samorząd to także władza publiczna i forma organizacji państwa. Brak danych z 2 resortów - MON i MSZ. Minister Rosati nie potrafił poradzić sobie z pytaniem - co Polska ma za granicą. Ciekawostką jest, że z tym samym problemem błyskawicznie uporał się jego, można rzec, kolega po fachu minister August Zaleski (z pewnością biegły w rachunkach, bo był w swoim czasie prezesem Banku Handlowego). Z jego danych wnika, że wartość wszystkich ambasad wynosiła przed wojną niecałe 9 milionów złotych, najdroższa była placówka w Paryżu prawie 2,5 miliona, najtańszy konsulat w Kwidzynie, jedynie 3400 zł. Mówiąc krótko, w porównaniu z tym, co jest w Wielkiej Brytanii oraz z tym, co było w Polsce przed wojną "Sprawozdanie o stanie mienia skarbu państwa na dzień 31 grudnia 1996 r." nie wygląda imponująco - 24 strony (nie licząc załączników). Z drugiej strony początki są zawsze bardzo trudne, a nadzieją na przyszłość napawa stwierdzenie dyrektora Jerzego Życkiego odpowiedzialnego za ewidencję majątku Skarbu Państwa: "Nasz departament choć młody, to ambitny". - Jeżeli tylko byłoby takie zamówienie, to bylibyśmy to w stanie zrobić w dwa lata, coś takiego jak przygotowano przed wojną. Dobrą datą na podsumowania byłby rok 2000.
Po co interesować się tym, ile warte jest państwo. Jerzy Życki, dyrektor Departamentu Ewidencji Majątku Skarbu Państwa w Ministerstwie Skarbu: Jest to na przykład kontrola ministra skarbu - co robi, żeby majątek pomnażać. Jest to także ważne dla procesów prywatyzacyjnych i reprywatyzacyjnych. Są oczywiście przykłady innych krajów, gdzie ewidencjonuje się majątek. Jest to charakterystyczne dla krajów rozwiniętych gospodarczo. W Zjednoczonym Królestwie "National Asset Register"Jest gruby jak książka telefoniczna i zawiera listę wszystkiego, co posiada państwo. W Polsce potrzeba spisania majątku po raz pierwszy została dostrzeżona w latach 20. tego stulecia. Prace rozpoczęto w 1927 roku. całkowite 410-stronicowe opracowanie wydano w 1931 roku. Książkę "Majątek Państwa Polskiego według stanu na dzień 1 stycznia 1927 r." opracował inżynier Stanisław Kruszewski. Metodologia pracy była prosta - do odpowiednich instytucji wysyłano odpowiednią ankietę i oczekiwano na rezultat. Profesor Jerzy Tomaszewski, znawca historii gospodarczej XX-lecia międzywojennego: "mam głębokie przekonanie, że w jakiejś części była to «lipa». Pytania kierowano przecież do administracji, a administracja na całym świecie reaguje podobnie: Trzeba im coś odpowiedzieć to będzie spokój". Pierwszą rzeczą należącą do Polski, którą opisano, jest Zamek Królewski, wówczas siedziba prezydenta Rzeczypospolitej. nie zwracano uwagi na wartość historyczną. Zamek Królewski oszacowano biorąc pod uwagę ceny rynkowe gruntów i nieruchomości w tej części miasta. Najbogatsze przed wojną było Ministerstwo Spraw Wojskowych - łącznie szacowane na ponad 2 miliardy 100 milionów złotych. Najbiedniejszy resort rolnictwa zaledwie 308 tysięcy złotych. 1 stycznia 1927 roku Polska była warta 12 miliardów 617 milionów 205 tysięcy złotych. Po wojnie nikogo specjalnie nie obchodziło liczenie, ile ma Polska. Dopiero po 1989 r. zaczęto interesować się sprawą. Na serio obliczenia zaczęły się po powstaniu Ministerstwa Skarbu, gdyż ustawa z 8 sierpnia 1996 r. nakłada na ministra obowiązek ewidencjonowania mienia skarbu państwa. mienie państwa to nie to samo, co majątek skarbu państwa. polski majątek netto można by oszacować na 623 miliardy 967 milionów 785 tysięcy złotych. Dlaczego można by oszacować, a nie można szacować? Po pierwsze nie wiadomo, jaka jest wartość bogactw naturalnych. W sprawozdaniu nie ujęto też majątku komunalnego, bo należy do samorządów. Brak danych z 2 resortów - MON i MSZ. Minister Rosati nie potrafił poradzić sobie z pytaniem - co Polska ma za granicą. w porównaniu z tym, co jest w Wielkiej Brytanii oraz z tym, co było w Polsce przed wojną "Sprawozdanie o stanie mienia skarbu państwa na dzień 31 grudnia 1996 r." nie wygląda imponująco - 24 strony.
PROBLEM ROKU 2000 Możemy bawić się (lub spać) spokojnie Ostrożny optymizm AP Prawie dwukrotnie więcej, niż zwykle w grudniu, domowych glinianych pieców sprzedaje obecnie fabryka ceramiki w Suzu k. Tokio. To zwiększone zapotrzebowanie na ten tradycyjny sprzęt kuchenny wynika z... informatycznego Problemu Roku 2000. Japończycy obawiają się zakłóceń w dostawie prądu i gazu, i chcą się przed nimi zabezpieczyć. ADAM JAMIOŁKOWSKI Eksperci oraz przedstawiciele firm i rządów są niemal jednomyślni - dzięki wielomiesięcznym przygotowaniom Problem Roku 2000 nie powinien spowodować żadnych katastrofalnych zdarzeń, choć z pewnością nie da się uniknąć wielu drobnych awarii i zamieszania, które może dać o sobie znać w pierwszych dniach stycznia. Jednak niezależnie od tego, tysiące ludzi - przede wszystkim, choć nie tylko, informatyków - zamiast udać się na bal, spędzi sylwestrową noc w sztabach kryzysowych, które utworzono praktycznie w każdej firmie i instytucji rządowej na świecie. Na przygotowania systemów komputerowych do roku 2000 wydano na całym świecie sumę imponującą - co najmniej 500 miliardów dolarów. Być może właśnie dzięki temu, ogłoszony przed kilku dniami raport Międzynarodowego Centrum Koordynacyjnego Problemu Roku 2000, pracującego pod auspicjami ONZ i finansowanego przez Bank Światowy, utrzymany jest w tonie ostrożnie optymistycznym. - Zdecydowana większość organizacji na całym świecie, zarówno gospodarczych, jak i rządowych, odczuje jedynie niewielkie skutki działania pluskwy milenijnej. Choć błędów spowodowanych przez PR 2000 będzie zapewne dość dużo, to dzięki wcześniejszym pracom zabezpieczającym, ograniczonemu zaufaniu do sterowników cyfrowych i elastyczności odpowiednio przeszkolonych ludzi całkowity efekt ich działania będzie raczej umiarkowany - oświadczył dyrektor Centrum, Bruce W. McConnell. Według autorów raportu, bardzo nieliczne będą naprawdę istotne awarie w dziedzinach najważniejszych, takich jak energetyka, telekomunikacja, transport czy zaopatrzenie w wodę. Najbardziej prawdopodobne jest pojawienie się problemów w funkcjonowaniu służby zdrowia i instytucji rządowych, w szczególności w krajach rozwijających się. Ekonomiczne skutki PR 2000 będą zaś najbardziej dotkliwe dla państw Azji i Ameryki Łacińskiej, które rozbudowały już swe systemy informatyczne, ale w dużym zakresie wykorzystują wciąż nielegalne (pirackie) oprogramowanie. Będzie, jak było Tezy raportu Międzynarodowego Centrum Koordynacyjnego są generalnie zgodne z wypowiedziami większości ekspertów i doniesieniami agencyjnymi. Wśród instytucji monitorujących przygotowania do roku 2000 dominuje przekonanie, że skutki działania pluskwy 2000 ograniczą się do drobnych błędów, powodujących niewielkie dolegliwości bądź opóźnienia, nie będzie natomiast zdarzeń katastrofalnych w skutkach. - Przewidujemy niewielki wzrost wskaźnika błędów w systemach komputerowych w ciągu najbliższych kilku miesięcy - informuje Andy Kyte, szef programu 2000 w Gartner Group. - Biznes będzie toczył się normalnym trybem - twierdzi raport Komisji Europejskiej na temat przygotowania transportu, energetyki, telekomunikacji i sektora bankowego. Będzie więc tak, jak do tej pory. Jak poinformował agencję Reuters Chris Webster, szef projektu 2000 w agencji badawczej Cap Gemini, z jej badań wynika, że aż trzy czwarte spośród największych amerykańskich firm z listy Fortune 1000 miało już do czynienia z rozmaitymi skutkami działania pluskwy milenijnej. Tylko - i to jest najciekawsze - nikt z zewnątrz tego nie zauważył, nikt też o kłopotach się nie dowiedział! Firmy jak ognia unikały rozgłosu o kłopotach spowodowanych przez PR 2000, a ewentualne problemy - ponieważ nie przybierały dramatycznych rozmiarów - było dość łatwo ukryć, zrzucając winę na inne okoliczności. Stara dobra Anglia Na naszym kontynencie za państwo najlepiej przygotowane na przywitanie roku 2000 uważana jest Wielka Brytania. Action 2000, rządowa agencja powołana w celu nadzorowania przygotowań, szacuje wydatki poniesione tylko w sektorze publicznym na ponad 32 miliardy dolarów. Sprawdzono wszystko - np. także i to, czy kryzys nie spowoduje przejściowych braków żywności i papieru toaletowego. Zdaniem agencji, do roku 2000 w pełni przygotowanych jest 99 proc. spośród 500 największych brytyjskich firm i 93 proc. przedsiębiorstw zatrudniających ponad 250 osób. Jako średnie oceniane jest przygotowanie Niemiec, które dość późno zaczęły traktować PR 2000 poważnie. Rząd gwarantuje wprawdzie prawidłowe funkcjonowanie sektora bankowego i transportu, nie jest jednak wykluczone, że dojdzie do zakłóceń w pracy systemu energetycznego, nie sprawdzono także do końca sprzętu medycznego. Za państwo najsłabiej przygotowane w zachodniej części Europy uważane są Włochy. Wprawdzie przedstawiciele rządu utrzymują, że prace przebiegły zgodnie z harmonogramem, ale część niezależnych ekspertów obawia się problemów. W podobny sposób ocenić można sytuację w naszej części Europy. Reprezentanci rządu, przedsiębiorstw energetycznych, telekomunikacyjnych, transportowych itd. deklarują, że wszystko jest w porządku, jednak niektórzy niezależni eksperci spodziewają się zakłóceń. Najbardziej skomplikowana jest sytuacja w Rosji. Wypowiedzi oficjalne i ekspertów różnią się diametralnie. Przedstawiciele rządu twierdzą, że sprawdzono systemy militarne, energetyczne i inne, które mogłyby stanowić zagrożenie, a poza tym Rosja jest mało skomputeryzowana, więc z natury odporna na atak milenijnej pluskwy. Wielu ekspertów uważa natomiast, że bardzo prawdopodobne jest wystąpienie poważnych awarii rzutujących na codzienne życie ludzi. Inna sprawa, że w wielu rejonach Rosji zakłócenia w dostawach energii elektrycznej czy ciepła traktowane są jako rzecz zupełnie normalna Ostrożni Japończycy, sprytni Amerykanie W skali światowej prym w przygotowaniach wiodą oczywiście Amerykanie. Wszystkie rządowe systemy komputerowe o decydującym znaczeniu są w pełni przygotowane do roku 2000 - twierdzi raport Białego Domu. Gotowe są też plany awaryjne. Za podobnie - bardzo dobrze - przygotowaną uważana jest także Kanada. W krajach Azji przygotowanie oceniane jest ogólnie dobrze, choć - paradoksalnie - najwięcej sygnałów o obawach związanych z PR 2000 dociera z wiodącej prym w rozwoju nowych technologii Japonii. Rząd japoński zdecydował się nawet wezwać swych obywateli do przygotowania niewielkich zapasów żywności, paliwa i gotówki. Jednak w rzeczywistości największe problemy mogą mieć kraje rozwijające się, gdzie prace przygotowawcze miały bardzo mały zakres ze względu na brak środków. Przedstawiciele tych państw posługują się znanym już argumentem - "komputerów mamy tak mało, że ich awarie nie są dla nas czymś istotnym". Podobnie bagatelizowane są zagrożenia w biednych krajach Afryki. - Jeśli 1 stycznia nie będzie światła na większości terytorium Kongo, to będzie po prostu tak samo, jak dzień wcześniej - takie ironiczne oświadczenie złożył agencji Reuters mieszkaniec Kinszasy. Czas pokaże, ile warte są zapewnienia ludzi odpowiedzialnych za przygotowania do roku 2000. Są powody, by nie do końca wierzyć w ich gorące zapewnienia. Do zabawnej sytuacji doszło w Tajlandii, gdzie linie lotnicze Thai Airways zmuszone były odwołać specjalny milenijny rejs, do udziału w którym minister transportu zaprosił około 200 miejscowych VIP-ów. Rejs ten miał przekonać szeroką publiczność, że można spokojnie korzystać z usług narodowego przewoźnika. Niestety, zamiar się nie powiódł, gdyż zdecydowana większość zaproszonych wykręciła się od udziału w locie, podając najrozmaitsze powody nieobecności W najlepszej sytuacji są Amerykanie. Uruchomili ośrodki przetwarzające informacje o skutkach PR 2000, które nadchodzić będą najpierw z Nowej Zelandii i Australii oraz z Dalekiego Wschodu, potem z pozostałych państw Azji, a wreszcie z Bliskiego Wschodu, Europy i Afryki. Sztaby ekspertów będą analizować doniesienia i wskazywać, co jeszcze - na kilkanaście czy kilka godzin "przed szkodą" - można zmienić w Ameryce.
Prawie dwukrotnie więcej, niż zwykle w grudniu, domowych glinianych pieców sprzedaje obecnie fabryka ceramiki k. Tokio. To zwiększone zapotrzebowanie wynika z informatycznego Problemu Roku 2000.Japończycy obawiają się zakłóceń w dostawie prądu i gazu, i chcą się przed nimi zabezpieczyć. Eksperci oraz przedstawiciele firm i rządów są niemal jednomyślni - dzięki wielomiesięcznym przygotowaniom Problem Roku 2000 nie powinien spowodować żadnych katastrofalnych zdarzeń. Jednak niezależnie od tego, tysiące ludzi zamiast udać się na bal, spędzi sylwestrową noc w sztabach kryzysowych, które utworzono w każdej instytucji rządowej na świecie. Tezy raportu Międzynarodowego Centrum Koordynacyjnego są generalnie zgodne z wypowiedziami większości ekspertów. Wśród instytucji dominuje przekonanie, że skutki działania pluskwy 2000 ograniczą się do drobnych błędów, nie będzie natomiast zdarzeń katastrofalnych w skutkach. Na naszym kontynencie za państwo najlepiej przygotowane na przywitanie roku 2000 uważana jest Wielka Brytania. Jako średnie oceniane jest przygotowanie Niemiec, które dość późno zaczęły traktować PR 2000 poważnie. W skali światowej prym w przygotowaniach wiodą Amerykanie. Wszystkie rządowe systemy komputerowe o decydującym znaczeniu są w pełni przygotowane. Gotowe są też plany awaryjne. W krajach Azji przygotowanie oceniane jest ogólnie dobrze, choć najwięcej sygnałów o obawach związanych z PR 2000 dociera z Japonii. Czas pokaże, ile warte są zapewnienia ludzi odpowiedzialnych za przygotowania do roku 2000. Są powody, by nie do końca wierzyć w ich zapewnienia.
Demokracja pozbawiona retoryki i symboliki narodowej staje się zimna Patriotyzm - kłopotliwe zobowiązanie RYS. PAWEŁ GAŁKA MAREK A. CICHOCKI "Codziennie staje przed nami sprawa Ojczyzny. Ojczyzna przychodzi ku nam jako jakiś dar. Zarazem od nas zależy trwanie Ojczyzny. Mimo że Ojczyzna jest dla nas darem, jej los od nas zależy" - tak dwadzieścia lat temu napisał ks. Józef Tischner. We współczesnej polskiej demokracji patriotyzm nie jest jednak mile widziany, a szczególnie taki patriotyzm, który nawiązuje do narodowej martyrologii, zbiorowego i indywidualnego poświęcenia oraz heroizmu. Nawet podjęta ostatnio próba przywrócenia tego tematu do publicznej debaty przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które zorganizowało wystawę "Bohaterowie naszej wolności" połączoną z ogólnopolską akcją plakatową, nie spotkała się z życzliwością, a w niektórych tygodnikach została wręcz zgromiona za anachronizm. Krytycy i prześmiewcy Nie wiązałbym tej niechęci do patriotyzmu z istniejącymi wcześniej w polskiej tradycji różnymi formami krytyki wobec narodowej mitomanii. Na przełomie wieków, a potem także w czasach II Rzeczypospolitej, polski patriotyzm miał swoich bezlitosnych krytyków i prześmiewców w różnych środowiskach. Realiści - spadkobiercy pozytywizmu i zwolennicy Narodowej Demokracji - piętnowali romantyczną wersję patriotyzmu uosabianą przez "malowanego ułana", ponieważ ich zdaniem pchała ona pokolenia Polaków do bezsensownych powstań zamiast skutecznej obrony narodowych, ekonomicznych interesów. Prześmiewcy - tacy jak Witold Gombrowicz z jego słynną formułą "i na kolana padłem" z "Transatlantyku" - wyszydzali polski patriotyzm pompatyczny i koturnowy. Lewicowa, postępowa inteligencja odrzucała polski patriotyzm, dopatrując się w nim przede wszystkim groźby klerykalizmu i dominacji w kulturze i polityce jedynie słusznej opcji "Polaka katolika". Wszystkie te krytyczne postawy miały jedną cechę wspólną. Odnosiły się do różnych form patriotycznej retoryki i patriotycznych symboli faktycznie obecnych w życiu publicznym i kulturze Polaków. Do czego konkretnie odnosi się obecna niechęć wobec patriotyzmu trudno doprawdy stwierdzić. Wiele można zarzucić polskiemu życiu publicznemu ostatnich dziesięciu lat, z pewnością jednak nie cierpi ono na specjalnie rozbuchaną retorykę i symbolikę patriotyczno-narodową. Nie ma bardziej bezbarwnego i pozbawionego treści polskiego święta niż 11 Listopada. Wydaje się więc, że obecna niechęć wobec patriotyzmu nie jest polemiką z jego konkretnymi przejawami w naszym życiu publicznym, lecz raczej ideologicznym założeniem. Zgodnie z nim współczesna, nowoczesna demokracja nie potrzebuje języka wspólnotowego i symboli patriotycznych mówiących o konieczności poświęcenia się obywateli dla własnej ojczyzny. Krótka droga do nietolerancji Istnieje przewidywalny i monotonny zestaw argumentów wysuwanych dzisiaj przeciwko patriotyzmowi. Pierwszy opiera się na lęku przed nietolerancją. Mówi się, że od postawy patriotycznej do wrogości wobec obcych, rasizmu i przemocy droga jest bardzo krótka. Drugi wskazuje na anachroniczność postawy i retoryki patriotycznej w obecnych czasach. Polska wchodzi do UE, nie ma wrogów u swych granic, ludzie koncentrują się przede wszystkim na swoich interesach. Jedyna więc sensowna forma patriotyzmu we współczesnej Polsce to zarabianie pieniędzy, kumulowanie kapitału, wzmacnianie wzrostu gospodarczego, stabilizowanie złotego. Sprawy te stanowią bowiem o autorytecie i sile naszego państwa w świecie. I wreszcie argument trzeci zwraca uwagę na szafowanie w retoryce patriotycznej ludzkim życiem. Zdradza to jakoby ciągotki militarystyczne i pogardę dla jednostki. Nie ma sensu polemizować z tymi argumentami. Nikt przytomny nie będzie przeczyć, że istnieją przypadki zwyrodnienia patriotyzmu, kiedy to miłość do ojczyzny mylona jest z miłością do kija bejsbolowego (np. przez niektórych krewkich kibiców piłkarskich). Wiele jest także form ekonomicznego patriotyzmu godnego szacunku i propagowania. I nie ma cienia wątpliwości, że najtrudniejszym egzaminem wiarygodności własnego patriotyzmu jest moment zagrożenia i ryzyka własnego życia, i że każdy egzamin ten zdaje indywidualnie. Trudno natomiast zgodzić się z intencją tej krytyki patriotyzmu, która chciałaby zredukować go wyłącznie do owych trzech postaci: rasistowsko-etnicznej dewiacji, kapitalistycznej cnoty i prywatnych, indywidualnych przekonań. Współcześnie istnieje wiele demokracji, począwszy od Szwajcarii i Stanów Zjednoczonych, a skończywszy na Francji, Wielkiej Brytanii czy Włoszech, gdzie wspólnotowa, patriotyczna retoryka i symbolika funkcjonują w sferze publicznej i państwowej. Nikt demokracje tej nie będzie posądzać o anachronizm. Także w przypadku Polski istnieją przynajmniej trzy ważne powody, dla których język i symbole patriotyczne powinny zasiedlić sferę publiczną naszej demokracji. Wartość ofiary Pierwszy powód to związek wolności z ofiarą. Trudno jest abstrahować od faktu, iż nasza wolność nie została nam dana za darmo. Nie ma żadnych powodów, dla których współcześni, beztroscy beneficjenci wolności, szczególnie ludzie młodzi bez narzuconych z zewnątrz ograniczeń swobodnie poruszający się w sferze gospodarki, polityki i kultury, mieliby być pozbawieni świadomości, że ich wolność jest darem, który otrzymali od innych, i że często ten dar okupiony był najwyższą ofiarą. Bez tej świadomości nie można zrozumieć, dlaczego z faktu naszej wolności nie tylko czerpiemy korzyści i przyjemności, ale jesteśmy też za nią odpowiedzialni - jak pisał Tischner; dlaczego mielibyśmy tym, którzy za naszą wolność poświęcili wszystko lub bardzo wiele, okazać przynajmniej minimum wdzięczności i szacunku, a nie traktować ich jako ofiary losu, ludzi, którym po prostu mniej niż nam poszczęściło się w życiu. Idzie więc o utrzymanie w demokracji solidarności pokoleń i taka idea przyświecała jak się zdaje wspomnianej na początku wystawie "Bohaterowie naszej wolności". Drugi powód to potrzeba utrzymania w demokracji solidarności między żyjącymi obok siebie członkami politycznej wspólnoty, szczególnie widoczna w Polsce, kraju o radykalnych zmianach gospodarczych i społecznych. Nasze współczucie budzą dalekie katastrofy, wojny i rzezie. Chętnie przyłączamy się do różnych form pomocy w poczuciu międzyludzkiej solidarności. Jednocześnie te grupy społeczne w Polsce, które są tuż obok nas i nie radzą sobie w rynkowej i społecznej konkurencji, nie zasługują już aż tak bardzo na naszą uwagę i współczucie. W sferze publicznej grupy te często zostały zepchnięte na margines i pojawiają się jedynie jako temat skandalizujących reportaży, przedstawiane są jako resentymentalny, roszczeniowy motłoch, obcy duchowi ekonomicznych i społecznych przemian nowoczesnej Polski. Popularne wśród beneficjentów polskich przemian koncepcje podatku liniowego czy systemu indywidualnych kont emerytalnych wypierają ideę społecznego solidaryzmu. Uważa się, że solidarność społeczną można zastąpić charytatywnością. Ta zamiana ma jednak swoje konsekwencje. Uderzające jest porównanie polskiej demokracji z wieloma demokracjami zachodnimi. O ile w Niemczech lub Szwecji wśród ludzi młodych popularne są wolontariaty oraz projekty społecznej, nieodpłatnej działalności dla innych, to w Polsce takie postawy są raczej wyjątkiem. Tymczasem dla ukształtowania się zdrowej demokracji niezbędne jest, aby szczególnie młodzi obywatele gotowi byli poświęcić jakiś czas swojego życia nie dla własnej kariery czy zysku, ale dla swych współobywateli. Na tej idei oparta została w demokracjach także zasada powszechnej służby wojskowej - Szwajcaria dostarcza tutaj klasycznego przykładu - całkowicie w Polsce skompromitowana i wypaczona. Choroba obojętności Trzeci powód związany jest z odpowiedzialnością obywateli za demokratyczną wspólnotę polityczną. Chodzi tutaj o problem partycypacji w demokracji, która przejawia się nie tylko w udziale w wyborach, ale także w gotowości obywateli do służby publicznej przede wszystkim na szczeblu samorządowym. Sprofesjonalizowanie tej służby, oddanie jej prawie wyłącznie partiom politycznym, zwalnia obywateli z odpowiedzialności wobec demokracji. Czyni ich także obojętnymi na takie negatywne zjawiska jak korupcja czy zawłaszczanie państwa przez partie polityczne. Kiedyś lord Dahrendorf przeciwstawił zimną i ciepłą odmianę demokracji. Posługując się tym rozróżnieniem, można powiedzieć, że demokracja pozbawiona retoryki i symboliki patriotycznej staje się zimna. Bez niej nic nie może uchronić nas przed egoizmem: postawą pogardy dla przeszłych pokoleń, obojętności wobec słabszych współobywateli i lekceważenia dla politycznych losów własnej politycznej wspólnoty. Autor jest doktorem filozofii, pracownikiem Centrum Stosunków Międzynarodowych i Uniwersytetu Warszawskiego.
We współczesnej polskiej demokracji patriotyzm nie jest jednak mile widziany. obecna niechęć wobec patriotyzmu nie jest polemiką z jego konkretnymi przejawami w naszym życiu publicznym, lecz raczej ideologicznym założeniem. Istnieje zestaw argumentów wysuwanych przeciwko patriotyzmowi. Pierwszy opiera się na lęku przed nietolerancją. Drugi wskazuje na anachroniczność postawy i retoryki patriotycznej w obecnych czasach. trzeci zwraca uwagę na szafowanie w retoryce patriotycznej ludzkim życiem. istnieją przynajmniej trzy ważne powody, dla których język i symbole patriotyczne powinny zasiedlić sferę publiczną naszej demokracji. Pierwszy powód to związek wolności z ofiarą. Drugi powód to potrzeba utrzymania w demokracji solidarności między żyjącymi obok siebie członkami politycznej wspólnoty. Trzeci powód związany jest z odpowiedzialnością obywateli za demokratyczną wspólnotę polityczną.
Służba zdrowia - rokowania nie są pomyślne Nieskuteczna terapia JANUSZ A. MAJCHEREK Protesty pracowników służby zdrowia oraz powszechne niezadowolenie aktualnych i potencjalnych pacjentów, to główne elementy sytuacji na rynku usług medycznych w dwa lata po jego formalnym ustanowieniu. Można ten stan zmienić, ale nie przez odwrót od rynku, lecz dzięki jego rozwojowi. Reforma systemu ochrony zdrowia przyniosła rozczarowanie i wywołała napięcia, bowiem nie usunęła najdotkliwszych wad poprzedniego modelu, ani nie spełniła warunków osiągnięcia efektywności nowego. Najważniejsze były dwie zamierzone zmiany: wprowadzenie indywidualnego ubezpieczenia na wypadek choroby, zamiast bezpośredniego finansowania kosztów leczenia z budżetu, oraz dopuszczenie konkurencji między placówkami medycznymi, rywalizującymi o pacjentów i idące za nimi pieniądze z instytucji ubezpieczających. W ten sposób refundacja kosztów opieki medycznej miała się oprzeć na czytelnym i racjonalnym rachunku ekonomicznym, według reguł przypominających funkcjonowanie ubezpieczeń w innych dziedzinach (majątkowych, samochodowych itd.). Kasy chorych miały pełnić rolę podobną do towarzystw ubezpieczeniowych, gromadzących składki klientów i wypłacających im "odszkodowania", czyli pokrywających rachunki za usługi medyczne, do skorzystania z których zmusiła ich choroba. Reglamentacja zamiast konkurencji System zawiódł z dwóch przede wszystkim powodów. Po pierwsze, okazało się, że pieniądze wcale nie idą za pacjentem, lecz są przydzielane na podstawie odgórnych uzgodnień, czyli kontraktów zawieranych między kasami chorych a placówkami medycznymi. W ten sposób zostały w praktyce utrzymane limity, czyli reglamentacja usług medycznych, jak w dawnym systemie. Tyle tylko, że wówczas była ona wynikiem "bezpłatności". Wszystko, co otrzymujemy bez zapłaty lub po zaniżonej cenie, musi być reglamentowane, co w czasach PRL potwierdziło się wielokrotnie i na różne sposoby. Nowy system miał jednak znieść "bezpłatność" i gwarantować adekwatną zapłatę za wykonane usługi. W tej sytuacji limitowanie opieki medycznej stało się niezrozumiałe. Po drugie, sztywne kontrakty udaremniły konkurencję między usługodawcami i utrzymały "urawniłowkę" w zakresie ich finansowania, co uniemożliwiło wywołanie rywalizacji i idącej za nią poprawy efektywności pracy. Placówek się w zasadzie nie likwiduje, ale niemal wszystkie mają za mało pieniędzy. Progi i bariery Są dwa powody faktycznego złamania zasady "pieniądz idzie za pacjentem", czyli swobodnego wyboru usługodawcy oraz nieograniczonego korzystania z jego oferty, i zastąpienia jej kontraktowym limitowaniem. Pierwszy to zamiar zapobieżenia największemu ryzyku w każdej działalności ubezpieczeniowej - wyłudzaniu świadczeń. Jego groźba jest o tyle realna, że w przypadku ubezpieczeń zdrowotnych mamy do czynienia ze wspólnym interesie pacjentów i lekarzy. Jedni chętnie skorzystają z szerokiej oferty usług zdrowotnych, natomiast drudzy ochoczo się ich podejmą, wystawiając stosowne rachunki. Drugim powodem administracyjnego limitowania i dystrybuowania usług medycznych jest podległość publicznych placówek opieki zdrowotnej samorządom terytorialnym, co wkomponowuje je w układ lokalnych powiązań i interesów stwarzających ochronę przed konkurencją. Układ jest rozbudowany ponieważ członkowie kas chorych są desygnowani również przez władze samorządowe. W rezultacie niemal wszyscy mają pieniędzy po równo, ale każdemu ich brakuje. Rodzi się niedostatek usług medycznych dla rzeczywiście potrzebujących i pieniędzy dla rzetelnie je świadczących. Wyłudzeniom to zaś nie zapobiega, o czym świadczy ogromna liczba zwolnień chorobowych i lawinowo narastające koszty refundacji lekarstw. Choć oferta publicznych zakładów opieki zdrowotnej jest nieadekwatna do potrzeb (np. zmniejszająca się liczba ciąż i urodzeń powoduje spadek zapotrzebowania na usługi ginekologiczno-położnicze i pediatryczne, a rosnący wiek pacjentów wywołuje popyt na usługi geriatryczne i pielęgnacyjno-opiekuńcze), restrukturyzacja postępuje ślamazarnie. W rezultacie uzyskanie usług przez pacjentów jest utrudnione, oferta tych usług nieadekwatna do potrzeb, a środki finansowe dla usługodawców zbyt małe, bo w dużej części marnowane. Leczenie objawowe Świadomość objawów jest jednak nieporównanie bardziej powszechna niż zrozumienie przyczyn, dlatego proponowane środki zaradcze są na ogół chybione i nieskuteczne. Mówiąc językiem medycznym, mylna diagnoza prowadzi do niewłaściwej terapii. Podstawowe, i najprostsze z ordynowanych, lekarstwo, to podniesienie składki ubezpieczeniowej. Z góry można jednak przewidzieć, że skierowanie większej ilości pieniędzy w niezrestrukturyzowany system i bez racjonalnych kryteriów rozdziału nie przyniesie poprawy jego efektywności. Ostatnio podniesiono składkę o 0,25 proc., co ma dać dodatkowo ok. 800 mln zł, lecz budżetowi dysponenci tej kwoty zastrzegają, że to nie ułatwi pacjentom dotarcia do lekarzy ani nie podniesie wynagrodzeń personelu. Czy jest taka kwota, która usatysfakcjonowałaby jednych i drugich? Wątpliwe. Zarówno zapotrzebowanie na usługi medyczne i paramedyczne, jak oczekiwania płacowe pracowników służby zdrowia nie są przecież limitowane i nie mają górnej granicy. Społeczeństwo nie jest natomiast świadome, że każde zwiększenie transferu środków do sektora medycznego oznacza równoważny deficyt w budżecie państwa, co wymaga oszczędności w innych dziedzinach, podniesienia podatków lub zwiększenia długu publicznego, czyli przerzucenia kosztów takiej operacji na przyszłe pokolenia. Idący po władzę SLD, a przynajmniej jego lider, zapowiada rozważenie likwidacji kas chorych, podobne sugestie formułowane są w PSL. To chwytliwe hasło, bo zdołano społeczeństwu przedstawić te instytucje jako kosztowne i marnotrawne. Wynagrodzenia pracowników i koszty siedzib kas chorych mogą rzeczywiście budzić kontrowersje czy nawet oburzenie, lecz nie mają znaczenia ekonomicznego, stanowiąc 1 - 2 proc. wszystkich wydatków na finansowanie systemu ochrony zdrowia w Polsce. Oszczędności na nich dokonane nie zmieniłyby sytuacji całej branży, bo wyniosłyby mniej niż połowę kwoty spodziewanej w przyszłym roku z podniesienia składki o 0,25 proc. Wezwania do likwidacji kas chorych są równie demagogiczne i populistyczne, jak żądania likwidacji innych instytucji publicznych, na czele z parlamentem i samorządami lokalnymi, również bulwersującymi część obywateli płacami, dietami czy siedzibami. Zlikwidować można, tylko co w zamian? Czy zamiast kas chorych powołać jakąś centralną instytucję do dystrybucji środków, a może wrócić do finansowania bezpośrednio z budżetu, jak dawniej, z całą korupcyjną otoczką? Unia Wolności proponuje oddanie opieki zdrowotnej w gestię samorządów. To jeszcze bardziej wplotłoby placówki medyczne i osoby za nie odpowiedzialne w sieć lokalnych interesów, całkowicie już unicestwiając szanse na zdrową konkurencję i poprawę efektywności. Trudno wskazać korzyści, jakie mogliby z tego odnieść pacjenci. Niektórzy proponują więc ten układ interesów osłabić przez odebranie samorządom prawa powoływania członków kas chorych i powierzenie ich wyboru samym pacjentom. Można się jednak obawiać, że wybory do kas chorych skończyłyby się klapą wynikającą ze znikomej frekwencji, która ułatwiłaby manipulacje. Zresztą rozważano taki wariant we wstępnych pracach nad reformą, ale porzucono go ze względu między innymi na te zastrzeżenia i niebezpieczeństwa. Lekarstwo musi być bolesne Czy więc z impasu, w jakim znalazła się reforma służby zdrowia, nie ma wyjścia? Zapewne jest, lecz wymaga ponownego rozważenia dwóch zaniechanych lub zablokowanych elementów reformy: współodpłatności pacjentów za niektóre usługi medyczne oraz działalności komercyjnych ubezpieczeń zdrowotnych. Bez obciążenia pacjentów częścią kosztów opieki medycznej trudno będzie powstrzymać, a przede wszystkim zaspokoić rosnące żądania dotyczące ilości i jakości świadczeń oraz lawinowo narastające wydatki. W Polsce przyjęto założenie, że podstawowe usługi medyczne mają być gwarantowane "za darmo", czyli dla pacjenta bezpłatnie. Tymczasem prawie każdego stać na częściowe przynajmniej pokrycie kosztów leczenia przeziębienia, które nie jest groźną chorobą, natomiast prawie nikogo nie stać na sfinansowanie nieporównanie droższego zabiegu na otwartym sercu czy przeszczepu, bez którego niechybnie umrze. Na tę sprzeczność bezskutecznie zwracał uwagę podczas debaty konstytucyjnej ówczesny senator Zbigniew Religa. Nikt przecież nie wymusza i prawie nikt nie dokonuje zbędnych lub fikcyjnych zabiegów operacyjnych (pomijając operacje plastyczne), natomiast wyłudzenia, nadużycia i marnotrawstwo szerzą się przy okazji zwykłych, rutynowych i masowych porad lekarskich, krótkotrwałych zwolnień chorobowych czy bezpłatnych recept. Współfinansowanie ich przez pacjentów zmniejszyłoby te obciążenia w dwójnasób, bowiem oprócz przysporzenia dodatkowych środków ograniczyłoby rozmiary oszustw i nadużyć. Podobne efekty dałoby dopuszczenie komercyjnych ubezpieczeń zdrowotnych, czyli prywatnych kas chorych. Na pewno wymusiłyby większą efektywność gospodarowania powierzonymi im środkami i pracy placówek medycznych, a ponadto skłoniły klientów do wpłacania większych składek w zamian za gwarancje lepszych usług. Współfinansowanie standardowych usług medycznych przez pacjentów zostało jednak odrzucone, a dopuszczenie działalności prywatnych kas chorych odroczone. Pierwsze rozwiązanie byłoby zapewne trudne do przeprowadzenia bez społecznych protestów, ale cała reforma wywołuje dziś opory, i tak więc trzeba sobie będzie z nimi poradzić. Natomiast prywatne ubezpieczenia zdrowotne mają społeczne przyzwolenie, co pokazał niedawny sondaż, są jednak sabotowane przez polityków, którzy najwyraźniej boją się konkurencji dla publicznych kas chorych, obsadzonych przez swoich partyjnych komilitonów. Na zwiększenie środków i poprawę efektywności w służbie zdrowia trudno więc, w obliczu tych faktów i tendencji, liczyć.
Protesty pracowników służby zdrowia oraz powszechne niezadowolenie aktualnych i potencjalnych pacjentów, to główne elementy sytuacji na rynku usług medycznych w dwa lata po jego formalnym ustanowieniu. Reforma systemu ochrony zdrowia przyniosła rozczarowanie i wywołała napięcia, bowiem nie usunęła najdotkliwszych wad poprzedniego modelu, ani nie spełniła warunków osiągnięcia efektywności nowego. System zawiódł z dwóch przede wszystkim powodów. Po pierwsze, okazało się, że pieniądze wcale nie idą za pacjentem, lecz są przydzielane na podstawie odgórnych uzgodnień, czyli kontraktów zawieranych między kasami chorych a placówkami medycznymi. W ten sposób zostały w praktyce utrzymane limity, czyli reglamentacja usług medycznych, jak w dawnym systemie. Po drugie, sztywne kontrakty udaremniły konkurencję między usługodawcami i utrzymały "urawniłowkę" w zakresie ich finansowania, co uniemożliwiło wywołanie rywalizacji i idącej za nią poprawy efektywności pracy.
Czasy świetności ZChN zdają się dobiegać końca Pokusa pragmatyzmu PIOTR ZAREMBA Zdawać by się mogło, że Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe - zaciekle atakowane, ale i doceniane na wielu zakrętach najnowszej historii - to jedna z najtrwalszych instytucji III RP. Dziś tak już się nie zdaje. ZChN może zniknąć i nikogo to nie zdziwi. Było produktem fermentu intelektualnego 1989 roku. Na zapędy części dawnej opozycji, pragnącej podporządkować wszystko doraźnej koncepcji liberalnych reform, inna część odpowiadała sięganiem do przeszłości. Choć twórcami ZChN byli ludzie wywodzący się z różnych miejsc opozycyjnej (a nawet i nieopozycyjnej, np. Goryszewski) sceny politycznej, za faktycznego twórcę pomysłu można uznać pierwszego prezesa partii Wiesława Chrzanowskiego. Geneza Chrzanowski podjął i ujednoznacznił jeszcze wcześniejsze wysiłki twórców Ruchu Młodej Polski. Deklaracja ideowa Zjednoczenia była syntezą różnych propozycji ideowych rodem z II Rzeczypospolitej, ale z przewagą pierwiastka narodowo-katolickiego, rozumianego jak najdosłowniej. W jej tekście znajdujemy zapis sugerujący, że członkowie partii zobowiązani są do wyznawania i praktykowania religii. Na to nakładała się praktyka. Gdy politycy ZChN usiłowali sami opisywać swoich członków i zwolenników, widzieli w nich najaktywniejszych przedstawicieli Polski parafialnej, zaniepokojonej kierunkiem przemian cywilizacyjnych i obyczajowych, ale równocześnie skłonnej do poświęceń (choćby społeczno-ekonomicznych) w imię dumy z własnego niepodległego państwa. Osłabiany odejściem znaczących przedstawicieli różnych nurtów (Macierewicz, Łopuszański), ale nie wielkim rozłamem, ZChN był ofertą dla niezbyt szerokiego elektoratu, lecz ze względu na ruchliwość i opiniotwórczość przywódców trudną do ominięcia, gdy przychodziło tworzyć szersze prawicowe konfiguracje. Dlatego znajdujemy jego liderów wśród twórców rządu Olszewskiego i Suchockiej, a później wśród twórców i profitentów zwycięstwa AWS. Ich dorobek w tej mierze był traktowany, nawet przez ich zaciętych wrogów, jako przykład łączenia ideowej pryncypialności z pragmatyzmem. Symbolem takiej postawy stał się Chrzanowski, stosunkowo bezkrytyczny chwalca dorobku przedwojennej endecji, a równocześnie łatwy partner liberalnych elit w reformowaniu kraju. Bilans władzy Dziś konstrukcja ta zdaje się zużywać. ZChN po raz pierwszy nie uniknął poważniejszego rozłamu. Grupa jego historycznych liderów - Piłka, Niesiołowski, Marcinkiewicz, Szyszko - zasiliła formację dużo bardziej nieokreśloną ideowo (Przymierze Prawicy), a gotowa jest rozmawiać o jeszcze szerszej formacji z ludźmi, których uważała niegdyś za nieprawdziwych czy może niepełnych prawicowców (bracia Kaczyńscy). Z ludźmi, którzy od tradycji narodowo-katolickiej, zwłaszcza tej rodem z Radia Maryja czy "Naszego Dziennika", zawsze się dystansowali. Teoretycznie rolę strażników świętego ognia wzięli na siebie obecni liderzy ZChN, podtrzymujący jego organizacyjną samoistność. Ale czy do końca? Prezes Stanisław Zając i jego otoczenie brali czynny udział w wewnętrznych rozgrywkach AWS, których efektem było znaczące osłabienie nurtu narodowo-katolickiego, a nawet konserwatywno-solidarnościowego w Akcji. Jak inaczej ocenić walkę z Krzaklewskim u boku SKL i PPChD albo obecną sympatię dla całkowicie pragmatycznej inicjatywy Janusza Tomaszewskiego? Zjednoczenie staje się ugrupowaniem podporządkowującym założenia ideowe taktyce doraźnej i nie zawsze jasnej. Nawet wystąpienia sytuujące ZChN-owców nadal na prawej flance (opór przeciw wyborowi członka Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji z Unii Wolności) po bliższej analizie okazują się działaniem na rzecz egzotycznych sojuszów z PSL lub biznesowych układów z prezesem Polsatu Solorzem. Czy eksperyment prawie czteroletniego udziału ZChN w szerszej prawicowej, w dodatku rządzącej formacji okazał się bezowocny? Na pewno Zjednoczenie osiągnęło, w bliskim sojuszu z innymi odłamami prawicy, realizację takich swoich pomysłów, jak bardziej restrykcyjne prawo antynarkotykowe czy walka z pornografią. Ale już wysiłki jego działaczy, aby nieco ograniczyć liberalizm ekonomiczny w imię interesów wspólnoty (ustawa dyscyplinująca supermarkety, zakaz pracy w niedzielę), rozbijały się o logikę koalicji z liberalną Unią Wolności, opór innych ugrupowań, a uczciwie mówiąc i niepełny entuzjazm wielu polityków AWS. Skądinąd Zjednoczeniu nie udało się nigdy sformułować klarownego stanowiska w sprawach ekonomicznych. Można było w jego obrębie znaleźć wszystkie opcje - od nieomal socjaldemokratycznego etatyzmu Jerzego Kropiwnickiego po poglądy bliskie UPR-owskim, zwłaszcza młodszej generacji działaczy. Nie udało się też ZChN uzyskać większego wpływu na politykę zagraniczną. Próba, podjęta w pierwszym okresie koalicyjnych rządów, dodania do międzynarodowej aktywności rządu Buzka choć odrobiny ZChN-owskiego eurosceptycyzmu, załamała się, a symbolem tego załamania była głośna dymisja ministra Czarneckiego. Trudno powiedzieć, co było tu ważniejsze. Nieporadność polityków Zjednoczenia, czy silny opór przeciw nim instytucji europejskich, i polskich euroentuzjastów mających oparcie w aparacie także i obecnej ekipy rządowej. W tej sytuacji największe sukcesy odnosił ZChN w konsumowaniu swojego wpływu na kilka resortów i instytucji rządowych. Konsumpcja ta była wyolbrzymiana (ZChN naśladował tylko inne ugrupowania), ale nie miało to znaczenia. Do obrazu religijnego i nacjonalistycznego dogmatyka dodano portret obłudnika zapobiegliwie zagarniającego kolejne połacie państwa. Liberalne i lewicowe media utrwaliły oba wizerunki z dużą satysfakcją. Gwoli prawdy - duch wręcz sekciarskiej solidarności z najbardziej wątpliwymi dokonaniami takich postaci jak Henryk Goryszewski czy warszawski radny Ryszard Makowski bardzo ułatwił im zadanie. Na rozdrożu Można by rzec, że w poprzednich latach ZChN nie zdecydował się na żadną skrajność. Nie spróbował - śladami Łopuszańskiego - wprząc swego niewątpliwego potencjału intelektualnego i organizacyjnego w budowanie silnego ośrodka antyeuropejskiego. Czy taki ośrodek stałby się naprawdę silny? Nie wiadomo, ale liderzy ZChN podjęli strategiczną decyzję. Korzystali z pomocy Radia Maryja, wrogiego prozachodniej modernizacji, a równocześnie sami pozostali w obrębie proeuropejskich elit, choć na samym ich skraju. Zarazem długo opierali się rozpuszczeniu w szerszej formule nowoczesnej awuesowskiej prawicy. Najpierw opierał się Marian Piłka, potem walczący z nim Stanisław Zając. Na ile była to obrona własnej tożsamości, a na ile logiki parytetów dających partii realny udział we władzy - rzecz do dyskusji. Niewątpliwie jednak ZChN był mało zainteresowany tworzeniem czegoś szerszego. Nawet za cenę przesycenia tego czegoś własnym programem. Ten rozkrok uczynił Zjednoczenie formacją nieczytelną. Reszty dokonał duch czasów. Formuła sięgnięcia do historii, tak pożyteczna w 1989 roku, staje się coraz mniej przydatna w dobie Internetu i "Big Brothera". Zarazem warto przypomnieć, że ZChN-owcy byli poddani podwójnej presji: pokusy zbytniej pragmatyzacji wynikającej z udziału w rządzeniu (w Polsce to przede wszystkim dzielenie fruktów, a nie realizacja programów) i silnego nacisku najbardziej opiniotwórczych środowisk, którzy najbardziej miękko i rozumnie prezentujących swe koncepcje polityków ZChN oskarżali o fundamentalizm, ekstremizm itd. Skądinąd owa miękkość i rozumność nie były regułą. Zjednoczenie koncentrowało się na najbardziej doraźnych interesach, ale język wielu jego działaczy był anachroniczny, nazbyt wojowniczy, odwołujący się do dawno przebrzmiałych emocji. Czyli taki, który wielu Polaków - czasem słusznie, a czasem nie - odrzuca. Nie ułatwiała też życia politykom Zjednoczenia zagmatwana sytuacja wewnątrz AWS. Gdy przyjrzeć się ostatnim sporom między twórcami Przymierza Prawicy a ekipą prezesa Zająca, widać, że nie była to walka o wierność ideowym pryncypiom partii określającej się przede wszystkim stosunkiem do wiary i moralności. To w istocie spór między tymi, którzy poddawali krytycznej ocenie metody sprawowania władzy przez AWS, a tymi, którzy skłonni byli tę metodę usprawiedliwiać, szukając przyczyn porażek prawicy gdzie indziej. Można by rzec, że poplątana rzeczywistość AWS wciągnęła ZChN w swoje tryby i przemieliła. Na ile potrzebny i trwały okaże się w przyszłości specyficzny, czysto polski typ ZChN-owskiej wrażliwości? Dziś bardziej czytelna wydaje się oferta grupy Mariana Piłki, próbującej znaleźć miejsce w swoistej formacji "czystych rąk". Czytelna - to nie znaczy gwarantująca sukces. Odłam prezesa Zająca uwikłał się w wewnątrzprawicowe rozgrywki i szuka sojuszników raz tu, raz tam, nie wykluczając nawet zewnętrznych aliansów z PSL. Czasy świetności, gdy politykom Zjednoczenia zdarzało się "trząść Polską", zdają się dobiegać końca. Autor jest zastępcą redaktora naczelnego tygodnika "Nowe Państwo"
Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe to jedna z najtrwalszych instytucji III RP. Dziś może zniknąć i nikogo to nie zdziwi. Deklaracja ideowa była syntezą różnych propozycji ideowych, z przewagą pierwiastka narodowo-katolickiego. osiągnęło realizację takich swoich pomysłów jak restrykcyjne prawo antynarkotykowe czy walka z pornografią. ZChN-owcy byli poddani presji: pokusy pragmatyzacji wynikającej z udziału w rządzeniu i nacisku opiniotwórczych środowisk, którzy oskarżali o fundamentalizm.
Jak człowiek docierał do biegunów Konkwista lodowego bezludzia RYS. MAREK KONECKI Dopiero w 1909 roku człowiek zdołał dotrzeć po raz pierwszy do bieguna północnego, dopiero w 1911 do południowego, a już w pół wieku później na biegunie południowym zbudowano stację naukową; powstałaby jeszcze wcześniej, gdyby nie dziesięcioletnia przerwa w badaniach spowodowana dwoma wojnami światowymi. Jeszcze nie dobiegło końca "biegunowe" stulecie, a już samotne marsze do nich stały się rodzajem sportu, uprawia go wielu ludzi, w tym również kobiety. Bieguny tak spowszedniały, że jeden człowiek (Marek Kamiński) był w stanie odwiedzić obydwa, pieszo, w ciągu jednego roku kalendarzowego. Jednak biegunowe wyprawy, nim stały się banalne, pochłonęły wiele ofiar i czasu. Zdobycie tych ekstremalnych punktów planety zajęło ludzkości dwa i pół tysiąclecia. Bluźnierczy pomysł Starożytni greccy filozofowie wiedzieli, i mieli na to dowody, że Ziemia jest kulista (dopiero potem świat ogarnęła fala ciemnoty i Kopernik musiał tę prawdę odkryć na nowo). Zdaniem Greków, na północy kuli ziemskiej rozpościerała się Ziemia Hiperborejska, kraina szczęśliwości. Biegunowo przeciwnie położona była Antichtone, później nazwana Terra Australis Incognita. Pitagoras i Platon twierdzili, że musi ona istnieć z oczywistego powodu - aby zrównoważyć masę kuli ziemskiej; Terra Australis Incognita zamieszkuje lud Antypodów, którzy "chodzą nogami w powietrzu". W starożytności, mędrcy filozofowali o tych ziemiach, natomiast rozmaici śmiałkowie próbowali do nich docierać - bez najmniejszego powodzenia. Pod względem myślowym, świat już wówczas był znakomicie przygotowany na takie odkrycia, natomiast technicznie - zupełnie nie. W średniowieczu Kościół katolicki potępiał tego rodzaju poszukiwania i rozważania, bowiem uznał, że przekonanie o kulistości Ziemi jest bluźniercze. A jednak, w średniowieczu, mędrcy muzułmańskiego wówczas Półwyspu Iberyjskiego nie podzielali świętego oburzenia kulistością Ziemi i postulowali aktywne poszukiwania, wyprawy na krańce świata. Niestety, nie mieli armat, czyli odpowiednich statków. Taki pat trwał do schyłku wieków średnich, aż wreszcie nadszedł pamiętny rok 1475, kiedy to wydano drukiem "Geografię" - słynne dzieło Ptolemeusza, z II wieku n.e. Zawierało ono mapy. Na jednej z nich, na wysokości 20 stopnia szerokości geograficznej południowej, widnieje tajemniczy kontynent. Nikt niczego o nim nie wiedział, marynarze bajali o morzu zamarzniętym na północy i - zgodnie z logiką antypodów - o morzu wrzątku na południu. Popychała ich chciwość W XVI stuleciu Europejczycy świadomie ruszyli na północ, popychały ich nie tylko wiatry, ale także - a może przede wszystkim - chęć wzbogacenia się na handlu. Francuzi i Anglicy poszukiwali przejścia z Atlantyku na Pacyfik, na północ od kontynentu amerykańskiego - bez powodzenia. Szukając zaś - przegapili ważny dziejowy moment, w którym Portugalczycy i Hiszpanie zmonopolizowali handel z Indiami, opanowali drogę morską do krainy kości słoniowej i korzeni. Anglicy, Holendrzy, Francuzi zdawali sobie z tego sprawę w XVII wieku, toteż zapragnęli powetowania strat na innej arenie, dążyli do opanowania tego, co pozostało, czyli zmonopolizowania handlu z inną złotodajną krainą: korzenno-jedwabnymi Chinami. Starano się dotrzeć do Krainy Środka wzdłuż północnych wybrzeży Syberii. Angielscy i holenderscy żeglarze byli pewni, że istnieje tamtędy droga, skoro przebywają ją wieloryby. Skąd to przekonanie? Ponieważ łowcy z regionu Kamczatki i Wysp Japońskich natrafiali na walenie i kaszaloty z tkwiącymi w ich ciałach ułamkami harpunów norweskiej roboty. Ale poczynania te nie przyniosły spodziewanych rezultatów. Dopiero w 1724 roku wyruszyła specjalna wyprawa badawcza, która przyniosła istotny postęp. Jej głową był G. W. Leibniz z paryskiej Akademii Nauk, zaś sakiewką - car Rusi Piotr I. Na czele ekspedycji stanął Duńczyk Bering i rosyjski kapitan Czirikow. Wyprawa powróciła po blisko 20 latach, a Cieśninę Beringa odkrył de facto właśnie ów Czirikow. Odkrył to, co już było odkryte. W poprzednim stuleciu, w 1648 roku (gdy Bohdan Chmielnicki wzniecał zawieruchę na rubieżach Rzeczpospolitej), Kozak Semen Deżniew przekroczył cieśninę nie zdając sobie z tego sprawy. W tym samym okresie, również mityczny kontynent południowy rozpalał wyobraźnię i popychał do czynu. Panowało przekonanie, że mieści się na nim "Nowy Eden" zamieszkany przez wiecznie szczęśliwych ludzi, nie zmuszonych do pracy, żywiących się obfitymi darami natury. Roili o nim filozofowie Oświecenia, opisywali mieszkańców tamtej krainy jako "dobrych dzikusów". Tymczasem, mimo że niczyja stopa nie stanęła na biegunie, francuski matematyk Maupertius wybrał się w podróż do Laponii, w 1737, i tam zdał sobie sprawę, co potwierdził obliczeniami, że kula ziemska jest spłaszczona na biegunach. Cały czas, tak jak w starożytności, myśl wyprzedzała możliwości techniczne. Natomiast w tych "spłaszczonych" południowych okolicach żaden z nawigatorów nie zauważył kontynentu. I trudno się temu dziwić, skoro nie przekroczyli nawet kręgu polarnego. Po raz pierwszy dokonał tego wielki, może największy żeglarz wszech czasów, James Cook: w styczniu 1773 roku. Ale nie on pierwszy opłynął Antarktydę, rzeczywisty ląd usytuowany, dosłownie, na biegunie. Dopiął tego w 1820 Thaddeus Bellinghausen. Nie znalazł raju, lecz potworne ilości lodu i monstrualne mrozy. Takiej śnieżnej pustyni ówczesne mocarstwa nie potrzebowały, nie widziały interesu w tym, aby się tam pchać. Popychała ich żądza wiedzy Gdy niemiecki fizyk Gauss ogłosił, że znalazł sposób na określenie ziemskiego pola megnetycznego w każdym, dowolnie wybranym punkcie globu, geograf Humboldt zorganizował wyprawę dla sprawdzenia tej hipotezy. Na jej czele stanął sir Ross, dwa statki - "Terror" i "Erebus" wyruszyły na południe. Podczas tej ekspedycji, Ross zdołał ustalić położenie bieguna magnetycznego. Nie tylko on. Równocześnie, w latach 1837-1840 wyprawa francuska kierowana przez D'Urville'a (to on przywiózł do Luwru starożytny grecki posąg Wenus z Milo) dotarła do Morza Weddela i również ustaliła położenie bieguna magnetycznego. I, w zasadzie, nauka jako taka, tym się zadowalała. Z naukowego punktu widzenia nie było powodów, aby "własną osobą" pchać się do któregoś z biegunów geograficznych. A jednak, w gronie naukowców, tak jak w każdym skupisku ludzkim, zawsze trafiają się osoby, które można określić mianem "awanturników", poszukiwaczy przygód, niespokojnych duchów. Właśnie tego rodzaju ludzie podejmowali awanturnicze w gruncie rzeczy wyprawy do biegunów. W 1878 Szwed Nordenskjold zimował w Arktyce; nie dotarł do bieguna, ale opisał życie i obyczaje Czukczów. Do bieguna zamierzał dotrzeć słynny norweski naukowiec i podróżnik Nansen; w tym celu zaprojektował specjalny statek ("Fram") z półokrągłym dnem i obłym kadłubem; pozwolił statkowi wmarznąć w 1893 w lody i dryfował wraz z nimi po Arktyce; gdy ten sposób zawiódł, Nansen wyruszył psim zaprzęgiem, dotarł poza 86 stopień. Wyprawa na "Framie" została opisana w 1897 w książce "Wśród nocy i lodów", jej polskie wydanie ukazało się rok później. W 1896 szwedzki inżynier S. Andree zdołał przekonać króla i Alfreda Nobla do pomysłu dotarcia do bieguna balonem. Lotnictwo samolotowe jeszcze wtedy nie istniało, natomiast baloniarstwo miało za sobą ponadstuletnią tradycję. Skonstruowano balon "Aigle" o kubaturze 4800 m. W gondoli zasiedli: Fraenkel, Andree i Strindberg (bratanek dramaturga); wszyscy zginęli. W 1899 Włoch Ludwik Amadeusz książę Sabaudii wyruszył na czele wyprawy do bieguna północnego, celu nie osiągnął, powrócił bez odmrożonych palców. Natomiast nie zginęli i niczego sobie nie odmrozili Amerykanie Peary i Cook. Rywalizowali w oddzielnych wyprawach. Do bieguna dotarli obaj, psimi zaprzęgami. Peary powrócił w kwietniu 1909, zaś we wrześniu - Cook. Obaj przypisywali sobie pierwszeństwo. A jednak, obie wyprawy nie dostrzegły tego, co w gruncie rzeczy najważniejsze: że nie ma tam żadnego kontynentu. Jeszcze w 1926 roku Włoch Nobile "widział" kontynent pomiędzy biegunem a Alaską podczas wyprawy sterowcem.; w rzeczywistości, była to zwarta masa lodu cyrkulująca wokół bieguna, powyżej 88 stopnia. Na południu ląd był. W 1900 roku powstała na nim stała norweska baza. Norwegowie wiedzieli, że z niej wyruszy zdobywca bieguna południowego, oczywiście Norweg. W 1911 dwaj ludzie, Norweg Amundsen i Brytyjczyk Scott wyruszyli rywalizując. O dwa tygodnie wygrał Amundsen. Scott przegrał podwójnie, zmarł w drodze powrotnej. Koniec przygody Gdy obydwa bieguny zostały zdobyte, siłą rzeczy "awanturnicy" musieli ustąpić miejsca naukowcom. Badania przestały stanowić pretekst dla ludzi opętanych pragnieniem dotarcia tam, gdzie nikt wcześniej nie był. Rozpoczęły się prawdziwe badania cyrkulacji powietrza i wód, magnetyzmu, składu lodu, wpływu Arktyki i Antarktyki na klimat całej planety. Rozpoczęły się badania zoologiczne i botaniczne, a także etnologiczne - nauka zdążyła jeszcze zarejestrować modus vivendi ludów z mitycznej krainy Hiperborejskiej: Ewenków, Czukczów, Lapończyków, Eskimosów. Oni mieszkali najbliżej bieguna, nie mając pojęcia o jego istnieniu. Krzysztof Kowalski
Starożytni greccy filozofowie wiedzieli, że Ziemia jest kulista. Zdaniem Greków, na północy kuli ziemskiej rozpościerała się Ziemia Hiperborejska. Biegunowo przeciwnie położona była Antichtone. rozmaici śmiałkowie próbowali do nich docierać - bez powodzenia. nie mieli odpowiednich statków. Taki pat trwał do schyłku wieków średnich. Anglicy, Holendrzy, Francuzi w XVII wieku dążyli do zmonopolizowania handlu z Chinami. Starano się dotrzeć do Krainy Środka wzdłuż północnych wybrzeży Syberii. Ale poczynania te nie przyniosły spodziewanych rezultatów. w 1724 roku wyruszyła wyprawa badawcza. Na czele ekspedycji stanął Duńczyk Bering i rosyjski kapitan Czirikow. Cieśninę Beringa odkrył właśnie ów Czirikow. w południowych okolicach żaden z nawigatorów nie zauważył kontynentu. nie przekroczyli nawet kręgu polarnego. Po raz pierwszy dokonał tego James Cook: w styczniu 1773 roku. pierwszy opłynął Antarktydę w 1820 Thaddeus Bellinghausen. sir Ross zdołał ustalić położenie bieguna magnetycznego. Równocześnie, w latach 1837-1840 wyprawa francuska kierowana przez D'Urville'a dotarła do Morza Weddela i również ustaliła położenie bieguna magnetycznego. Do bieguna zamierzał dotrzeć norweski podróżnik Nansen; pozwolił statkowi wmarznąć w 1893 w lody i dryfował wraz z nimi po Arktyce; gdy ten sposób zawiódł, Nansen wyruszył psim zaprzęgiem, dotarł poza 86 stopień. Amerykanie Peary i Cook Rywalizowali w oddzielnych wyprawach. Do bieguna dotarli obaj. Peary powrócił w kwietniu 1909, zaś we wrześniu - Cook. Obaj przypisywali sobie pierwszeństwo. obie wyprawy nie dostrzegły że nie ma tam żadnego kontynentu. Na południu ląd był. W 1911 Norweg Amundsen i Brytyjczyk Scott wyruszyli rywalizując. O dwa tygodnie wygrał Amundsen. Scott zmarł w drodze powrotnej. Gdy obydwa bieguny zostały zdobyte, Rozpoczęły się prawdziwe badania Arktyki i Antarktyki.
WYNAGRODZENIA Czy należy oczekiwać, że aby ograniczyć zarobki malarzy, ustawowo ograniczy się ceny obrazów Populistyczne zamieszanie RYS. SYLWIA CABAN JAROSŁAW LAZURKO Nie wnikając w genezę ustawy ograniczającej wynagrodzenia osób wybranych do samorządów, dyrektorów i prezesów przedsiębiorstw z większościowym udziałem skarbu państwa, chciałbym zwrócić uwagę na absurdalne, moim zdaniem, objęcie jednym aktem prawnym (i jednym sposobem rozumowania) co najmniej trzech zasadniczo różniących się od siebie kategorii osób. Pierwsza to samorządowcy. Można sobie wyobrazić, że wypełniają swoje obowiązki radnego z pobudek czysto społecznikowskich, dla dobra innych obywateli, i w związku z tym za darmo, bo źródłem ich utrzymania jest nadal wykonywana praca zawodowa. Druga to kilkunastoosobowa grupa "nomenklaturowych" prezesów bardzo dużych państwowych przedsiębiorstw i spółek, którzy w ostatnich latach obsadzani są często na zasadzie partyjnych przetargów, aby później w taki czy inny sposób wspomagać swoje partie. Zarobki są tutaj bardzo wysokie i - jak słychać - nadal będą mogły być wysokie, po indywidualnych decyzjach premiera. Takie rozwiązanie to szczyt centralizmu; w aktualnym stanie prawnym wysokość tych zarobków może być regulowana przez ministra skarbu państwa, który ma na nie pełny wpływ poprzez ustanawiane przez siebie w tych spółkach rady nadzorcze. Nie ma żadnych przeszkód, aby minister skarbu udzielał w tej kwestii odpowiednich wytycznych radom nadzorczym, a nawet zalecał stosowanie systemów, wiążących wysokość tych wynagrodzeń z uzyskiwanymi efektami. Tysiąc pięciuset frustratów Trzecia grupa, która ma ponieść największe konsekwencje całego tego populistycznego zamieszania - to ponad trzy tysiące menedżerów, którzy zarządzają "normalnymi" przedsiębiorstwami państwowymi i jednoosobowymi spółkami skarbu państwa. Trudno oszacować, ilu z nich zarabia dzisiaj ponad normę określoną w nowej ustawie, ale przyjmując, że tylko połowa, zafundujemy sobie około 1500 frustratów. A przecież to od nich oczekuje się, że będą coraz efektywniej gospodarować, stale zwiększając konkurencyjność firm, którymi kierują. W kontekście ciągle bardzo złego pisania i mówienia o firmach państwowych (nigdy żadnego pozytywnego przykładu) wymienione przeze mnie zadania dla menedżerów wyglądają zapewne mało wiarygodnie, ale zapewniam, że w codziennej praktyce i w ustalaniu strategii firm takie są nasze prawdziwe cele. Wymusza to na nas konkurencyjny rynek, na którym trzeba się utrzymać, presja załogi, własna ambicja i strach o utratę swojego miejsca pracy. Potwierdzają to też fakty, jeśli się spojrzy na niedawną informację o planowanych w najbliższych miesiącach przez około 700 firm w kraju masowych zwolnieniach pracowników ("Rzeczpospolita" z 2 marca). Zdecydowana większość firm, które będą likwidować miejsca pracy, to nie przedsiębiorstwa państwowe, z wyjątkiem funkcjonujących w branżach wymagających kompleksowej restrukturyzacji (hutnictwo, zbrojeniówka, kolejnictwo itd.). Po obniżeniu zarobków powinniśmy odejść. Takie regulowanie płac oznacza przecież w podtekście, że to, co zarabialiśmy dotychczas, było nam nienależne i wynikało jedynie z bałaganu, cwaniactwa i braku właściwego nadzoru. Odchodząc, uratowalibyśmy uzdrawianą przez lata mentalność pracowników, którzy nie ulegliby wówczas demoralizacji, widząc, jak ich szef musiał się ugiąć, a niektórzy, ciesząc się, że mu się wreszcie pogorszyło. Menedżer poszukałby satysfakcji w innej, może już niepaństwowej firmie. Tak się jednak nie stanie i zagrożenie odpływu kadr nie jest duże. Rynek pracy menedżerskiej w Polsce też istotnie zmniejszył się i znalezienie nowej pracy nie jest łatwe. Gdzie ta święta równość Większość firm zagranicznych, a szczególnie dużych koncernów, obsadza obecnie kluczowe stanowiska swoimi ludźmi. Jest dla wszystkich oczywiste, że ich zarobki i wszelkie dodatki związane z oddelegowaniem, bilety lotnicze co dwa tygodnie do domu, koszty zakwaterowania, kształcenia dzieci, prywatnych polis ubezpieczeniowych, nie mogą podlegać kontroli czy ograniczeniom. I nie ma na to wpływu to, że firmy te wykorzystują polską siłę roboczą, której koszt musi być ograniczany, żeby wystarczyło na pokrycie wysokich kosztów zarządu. Mówi się wyłącznie o dobrodziejstwie tworzenia nowych miejsc pracy, ale nie informuje się, o ile te miejsca pracy są lepiej płatne od miejsc w przedsiębiorstwach państwowych. Nikomu nie przyjdzie do głowy analizowanie zarobków kadr zarządzających w firmach zagranicznych, chociaż większość tych firm prawie nie wykazuje zysków i nie płaci podatków adekwatnych do obrotów. Gdzie w takim razie święta równość podmiotów gospodarczych, które z jednej strony podobnie powinny służyć społeczeństwu, a z drugiej mieć równe szanse startu na konkurencyjnym rynku. Zarządzanie to sztuka Kieruję przedsiębiorstwem państwowym od dziewięciu lat, od niespełna czterech na zasadach umowy o zarządzanie. W tym czasie przynajmniej dwa razy nasz biznes był poważnie zagrożony, co groziło utratą wszystkich 650 miejsc pracy. To ja przeprowadziłem firmę przez te "rafy". Zgodnie z zawartą umową o zarządzanie odpowiadam całym swoim majątkiem za szkody wyrządzone firmie. Ponadto codziennie odpowiadam za wszystko, co się w niej dzieje. Mogę być pociągnięty do odpowiedzialności (grzywny, ale także pozbawienie wolności) na mocy setek przepisów obowiązującego w działalności gospodarczej prawa - kodeks pracy z przepisami o bhp, przepisy przeciwpożarowe, sanitarne, o ochronie mienia i informacji, o ochronie środowiska, ustawy o rachunkowości, karna-skarbowa itd. Nasze wyroby sprzedajemy na bardzo konkurencyjnym rynku krajowym i 40 procent eksportujemy. Zwiększamy konkurencyjność naszej firmy, podnosząc jej wewnętrzną efektywność, pracując nad zmianą mentalności pracowników, wprowadzając elementy TQM (Total Quality Management) i unowocześniając technologię. Firma jest zrestrukturyzowana i dostosowana do aktualnych wymagań rynku. Byliśmy w szóstej dziesiątce firm w Polsce, które uzyskały certyfikat systemu zapewnienia jakości. Gospodarujemy na powierzonym nam majątku, który, niestety, nie jest nowoczesny, zarabiamy jednak co miesiąc na płace dla wszystkich pracowników, kadry i zarządcy kontraktowego i jednocześnie stale odtwarzamy majątek w stopniu większym, niż wynikałoby to z odpisu amortyzacyjnego. Płacimy podatek dochodowy i nie zalegamy z żadnymi zobowiązaniami wobec budżetu czy ZUS. Nie dostajemy żadnych dotacji ani nie mamy żadnych ulg. Firm z większościowym udziałem skarbu państwa będących w podobnej kondycji ekonomiczno-finansowej, wbrew powszechnej opinii, jest w kraju bardzo dużo. Czekanie na aneks Teraz będziemy czekać na aneks do umowy, który bez żadnych przyczyn dotyczących zarządzanej firmy zmieni warunki, co do których umówiłem się z organem założycielskim w 1996 roku na okres pełnych pięciu lat. I nie będzie miało znaczenia, że osiągane efekty świadczą, iż jest to umowa bardzo korzystna dla właściciela majątku, jakim jest skarb państwa, zapewniająca stałe podnoszenie wartości przedsiębiorstwa przed jego przyszłą prywatyzacją. W celu zachowania struktury płac w firmie powinienem też poważnie rozważyć proporcjonalne obniżenie zarobków całej kadry kierowniczej. Niewatpliwie przyniosłoby to skutek w postaci demobilizacji i tragicznego spadku zaangażowania. Nie wiem, czy kolejny raz prawo zadziała wstecz i czy w przeddzień wejścia do Unii Europejskiej o takie wątpliwe i krzywdzące wiele osób prawo nam chodzi. O jednym mogę zapewnić, że nie chodzi mi o pieniądze, bo spodziewane zmniejszenie moich zarobków w istocie nie będzie duże. Chodzi o coś znacznie ważniejszego, o to, żebyśmy nie cofali się w kierunku systemu, z którego niedawno z takim trudem udało się nam wyrwać. I na koniec refleksja złośliwa. Zarządzanie, zwłaszcza to nowoczesne, oparte na skutecznym przywództwie, to duża sztuka, wymagająca nie tylko ogromnego zaangażowania, fachowej wielokierunkowej wiedzy, ale również talentu, podobnego do tego, jakim musi być obdarzony dobry malarz czy aktor. Czy należy oczekiwać, że ustawowo - aby ograniczyć zarobki malarzy - ograniczy się ceny obrazów? Albo maksymalną gażę aktorów? Proszę pomyśleć, jakie w tych dziedzinach są ogromne dysproporcje w zarobkach i niesprawiedliwości! Proponuję te dwie grupy zawodowe też ująć w jednej ustawie. Autor jest zarządcą kontraktowym Warszawskich Zakładów Mechanicznych WUZETEM.
Nie wnikając w genezę ustawy ograniczającej wynagrodzenia osób wybranych do samorządów, dyrektorów i prezesów przedsiębiorstw z udziałem skarbu państwa, chciałbym zwrócić uwagę na absurdalne objęcie jednym aktem prawnym trzech kategorii osób.Pierwsza to samorządowcy. Druga to grupa "nomenklaturowych" prezesów państwowych przedsiębiorstw i spółek. Trzecia grupa to trzy tysiące menedżerów, którzy zarządzają "normalnymi" przedsiębiorstwami państwowymi. Po obniżeniu zarobków powinniśmy odejść. Takie regulowanie płac oznacza, że to, co zarabialiśmy dotychczas, było nam nienależne. Kieruję przedsiębiorstwem państwowym od dziewięciu lat. przynajmniej dwa razy nasz biznes był zagrożony. To ja przeprowadziłem firmę przez te "rafy". Teraz będziemy czekać na aneks do umowy, który zmieni warunki, co do których umówiłem się z organem założycielskim. nie będzie miało znaczenia, że osiągane efekty świadczą, iż jest to umowa korzystna dla właściciela majątku.
USA Uciekinierzy z "Zawiszy Czarnego" stali się bohaterami mediów. Przez wiele lat zmagali się z mitem "polskich żeglarzy". Wielka ucieczka Waldemar Kaczmarski dziś JAN PALARCZYK JAN PALARCZYK z San Francisco Dzień Niepodległości to w Stanach Zjednoczonych święto szczególne. 4 lipca w całym kraju odbywa się wielki festiwal wolności, po południu trwa pokaz ogni sztucznych, a przed kamerami i mikrofonami ustawiają się imigranci, którzy opowiadają, z jakiego trudu i cierpienia wyzwoliła ich Ameryka, jak w nowym kraju odnaleźli szczęście, spokój i godziwy zarobek. Są to ulubione programy Amerykanów - tego dnia tysiące cudzoziemców podnoszą prawą rękę w geście przysięgi, by stać się obywatelami Stanów Zjednoczonych. Piętnaście lat temu do portu w Detroit zawinął "Zawisza Czarny", aby swą obecnością uświetnić polski festiwal przy Hart Plaza. Polski żaglowiec przypłynął z Kanady szlakiem wodnym rzeki św. Wawrzyńca oraz jezior Ontario i Erie. W Detroit witała go Polonia. "Zawisza" zabierał na pokład gości i odbywał z nimi krótkie rejsy po rzece. Niejaki Roman Rewald, amerykański prawnik polskiego pochodzenia, zabrał w taką podróż swoją dziewczynę, Paulę Gribbs. Na statku poznał żeglarza, któremu zostawił swą wizytówkę. Rewald był adwokatem w prestiżowej firmie Lopatin, Miller & Plunkett. Firma zajmowała wieżowiec z widokiem na Hart Plaza i rzekę Detroit. We dwóch raźniej Był sierpień 1984. W trakcie pożegnalnej nocy "Zawiszy" w Detroit - jacht odpływał rano do Toronto - Waldemar Kaczmarski z Nowej Soli, 23-letni student architektury Politechniki Wrocławskiej, ów żeglarz, któremu Rewald zostawił wizytówkę, podszedł do kapitana i powiedział, że schodzi na ląd. Kapitan Jan Sauer dał mu pół godziny na zastanowienie się i podjęcie decyzji. - Chciałem grać fair - wspomina dziś Kaczmarski. - Wróciłem, podziękowałem mu za to, że był kapitanem, i powtórzyłem, iż opuszczam statek. Kapitan strasznie się wtedy zdenerwował, zwyzywał mnie od najgorszych i powiedział, żebym się wynosił. A potem dodał, że nie wyda mi paszportu, bo dokument ten jest własnością Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej i do niej należy. Parę minut przed północą 12 sierpnia 1984 roku Kaczmarski zszedł z pokładu "Zawiszy". Towarzyszył mu 25-letni Grzegorz Sołowiej, student ostatniego roku budownictwa na politechnice w Rzeszowie. - We dwójkę ucieka się łatwiej. Byliśmy bez dokumentów. W kieszeniach mieliśmy razem może 20 dolarów. Polonia żegnała jacht, który z Kanady miał powrócić do Gdańska. - Na molo poprosiliśmy jakichś Polaków, by wzięli nasze podręczne torby. - Nocą chodziliśmy po centrum Detroit i było jak w "Emigrantach" Mrożka. Tam i z powrotem, chociaż nie było nikogo. Staraliśmy się chodzić szybko i zdecydowanie, bo jak się idzie szybko, to znaczy, że się dokądś zmierza. A my chodziliśmy tak donikąd do piątej nad ranem. Kiedy zaczęło świtać, poszli na kawę na pokład innego polskiego jachtu. - Czy wiecie o tym, że dwóch z "Zawiszy" dało tej nocy nogę? Uciekinierzy udali zdziwienie. Jak przechytrzyć "federalnych" W poniedziałek 13 sierpnia rozpoczął się wyścig z czasem. Kapitan "Zawiszy" zawiadomił straż graniczną o ucieczce dwóch członków załogi. Straż powiadomiła urząd imigracyjny INS. "Federalni" zarządzili obławę. - To nie są żadni prześladowani żeglarze, to są kadeci - mówił potem mediom rzecznik federalnego urzędu. Zarówno Kaczmarski, jak i Sołowiej nie przypłynęli na pokładzie "Zawiszy" z Gdańska. Do Kanady przylecieli z Warszawy samolotem i na pokład weszli w Quebecu jako żeglarze praktykanci. - Mam gotowy helikopter i jak tylko ich znajdziemy, zaraz odstawimy na jacht - odgrażał się szef urzędu INS w Detroit, James Montgomery. O 9.00 rano Kaczmarski wyciągnął z kieszeni wizytówkę, podszedł do telefonu przy słupie na Hart Plaza i zadzwonił do firmy Rewalda. - May I help you? - zapytała sekretarka. - Kobieto, żebyś ty wiedziała, jak możesz mi pomóc - pomyślał nie mówiący jeszcze po angielsku uciekinier i wydukał do słuchawki swoje nazwisko. O dziwnym telefonie firma zawiadomiła prawnika. W gabinecie jego szefa znajdowała się luneta. Polak zaczął przez nią oglądać teren Hart Plaza. Polecił, by wszystkie telefony były przełączane bezpośrednio do niego. Kiedy na biurku zadzwonił telefon, Rewald namierzył lunetę na słup z aparatem telefonicznym, gdzie stali dwaj żeglarze. - Nie ruszajcie się stamtąd ani na krok - polecił i zadzwonił do swej ukochanej. Chodziło o to, kto pierwszy dotrze do uciekinierów. Mecenas Paula Gribbs była szybsza od "federalnych". Wsadziła dwóch żeglarzy do swego samochodu. Przez telefon komórkowy połączyła się z urzędem INS, by uprzedzić, że wiezie "swoich klientów", którzy złożą wniosek o azyl polityczny. Tym samym uciekinierzy uzyskali chwilową "nietykalność". Władze federalne nie ukrywały potem w mediach swej wściekłości. Dwudziestoparoletni chłopcy z "Zawiszy" nie mogli bowiem lepiej trafić: Paula była córką byłego burmistrza Detroit, a potem sędziego Sądu Apelacyjnego w Michigan. I dziewczyna postawiła całe Detroit na nogi. Media oszalały - W tym urzędzie przesłuchania trwały parę godzin - wspomina Kaczmarski. - Chodzili koło nas agenci z wielkimi rewolwerami u pasa. Jakaś Murzynka zadawała nam pytania z formularza, a my musieliśmy na nie odpowiadać. Na koniec stwierdziła, że nie mamy podstaw do azylu i że możemy wracać do Polski. A wtedy Paula powiedziała, że w takim razie złożymy uzupełniające zeznania na piśmie, ale potrzebujemy na to parę dni. I tak też się stało. Na schodach urzędu czekała na nich pierwsza ekipa telewizyjna, potem druga, trzecia. W swoim biurze Rewald zorganizował uciekinierom konferencję prasową. - "Polscy żeglarze" mają niezwykle małe szanse na otrzymanie azylu - mówił dziennikarzom. - Przeciwko nim działają statystyki. Rewald poprosił o pomoc swego kolegę Mariusza Ziomeckiego z "Detroit Free Press". - Tak jak rodzimy się i umieramy bez doświadczenia, także uciekamy, nie wiedząc, jak to należy właściwie zrobić - wyjaśniał Ziomecki na drugi dzień na łamach tej gazety. Ktoś inny przypominał, że minęło dopiero 5 tygodni od wielkich obchodów Święta Niepodległości w Detroit. Wtedy amerykańskie media oszalały. Zejście na ląd po trapie zacumowanego "Zawiszy" zamieniło się w "skok ze statku", "wybór wolności", "brawurowy czyn". Telewizja pokazywała "Zawiszę" na festiwalu, a potem uciekinierów jeszcze wśród załogi, na koniec zaś - już na wolności i bez swego jachtu. Była to jedna z najlepiej sfilmowanych "ucieczek" w historii mediów w Detroit. O "polskich żeglarzach" nakręcone zostały wtedy setki metrów taśmy. Stali się bohaterami metropolii. Azyl dla żeglarzy Był to rok wyborów. W Białym Domu urzędował Ronald Reagan. - Zrobię wszystko, aby pomóc "polskim żeglarzom" - zapewniał media demokratyczny senator Carl Levin - już rozmawiałem w tej sprawie z Departamentem Stanu. Prasa twierdziła, że na terenie Metro Detroit mieszka około 800 tys. wyborców polskiego pochodzenia. Za sprawą Ziomeckiego gazeta "Detroit Free Press" ogłosiła ankietę z pytaniem, czy "polscy żeglarze" powinni otrzymać azyl polityczny. Prawie wszyscy czytelnicy domagali się, aby Ameryka zatrzymała swych nowych bohaterów. - Takie przypadki zdarzają się od czasu do czasu, ale nie towarzyszą im powody polityczne - mówił w mediach Jacek Gaca z Konsulatu PRL w Chicago. - Kapitan nas nawet o tej ucieczce nie zawiadomił. - Przecież to nie jest zgodne z prawem. "Polscy żeglarze" winni złożyć wniosek o azyl po przekroczeniu granicy, czyli w Kanadzie, a nie dopiero w USA - coraz słabiej bronił się rzecznik urzędu INS. Wobec tak wielkiej kampanii prasowej, nacisku polityków oraz przypuszczalnych monitów z Waszyngtonu szef urzędu James Montgomery poczuł, że traci grunt pod nogami. Uświadomił sobie, że nikt nie popiera stanowiska urzędu, a społeczność Detroit oczekuje happy endu. Wkrótce "polscy żeglarze" dostali azyl. Federalni przegrali pojedynek z Paulą Gribbs. Zwyciężyli uciekinierzy oraz ich prawnicy, którzy sprawę prowadzili bezpłatnie. Ucieczka od sławy Ceną wolności uciekinierów stała się utrata anonimowości. Telewizja towarzyszyła im, kiedy szli na zakupy lub na spacer z psem. Niewielu znało ich nazwiska, ale każdy mieszkaniec rozpoznawał na ulicy Sołowieja i Kaczmarskiego jako "polskich żeglarzy". Mijały lata, a oni podczas każdego Święta Niepodległości musieli znowu odgrywać swe role. Byli pod dużą presją. Przez pierwszy rok pracowali razem w fabryce. Potem ich drogi się rozeszły. Grzegorz Sołowiej zmarł na zawał serca. Kaczmarski poznał prof. Jerzego Staniszkisa, który pomógł mu w kontynuowaniu studiów na uniwersytecie w Detroit. Dzięki Staniszkisowi został amerykańskim architektem. Ale kiedy nadchodził czwarty lipca, znowu musiał stawać przed kamerami. - Tego się już nie dało wytrzymać. Wszystko zaczynało się od nowa. W 1989 roku Kaczmarski uciekł przed mitem "polskich żeglarzy". Z Detroit przeprowadził się do Kalifornii. - Zamieniłem cygańskie życie w światłach reflektorów na życie rodzinne w kalifornijskiej hacjendzie. Co robią dzisiaj: Roman Rewald i Paula Rewald Gribbs - małżeństwo prawników amerykańskich polskiego pochodzenia. Rewald jest wiceprzewodniczącym Polsko-Amerykańskiej Izby Handlowej. Mieszkają w Warszawie. Mariusz Ziomecki - dziennikarz, szef "Komputer świat" (Alex Springer), mieszka w Warszawie. Jerzy Staniszkis - emerytowany prof. architektury, mieszka w Warszawie, autor pomnika AK przed budynkiem Sejmu. Waldemar Kaczmarski - architekt w Kalifornii, mieszka we własnym domu w Palo Alto z żoną i dwiema córkami.
w Stanach Zjednoczonych 4 lipca odbywa się wielki festiwal wolności, imigranci opowiadają, z jakiego cierpienia wyzwoliła ich Ameryka. w Detroit "Zawisza Czarny" zabierał na pokład gości i odbywał rejsy. Roman Rewald, prawnik Na statku poznał żeglarza, któremu zostawił swą wizytówkę. Waldemar Kaczmarski 12 sierpnia 1984 zszedł z pokładu "Zawiszy". Towarzyszył mu Grzegorz Sołowiej. "Federalni" zarządzili obławę. Kaczmarski zadzwonił do Rewalda. złożą wniosek o azyl polityczny. Rewald poprosił o pomoc Mariusza Ziomeckiego z "Detroit Free Press". amerykańskie media oszalały. Stali się bohaterami. Wobec kampanii prasowej, nacisku polityków oraz przypuszczalnych monitów z Waszyngtonu "polscy żeglarze" dostali azyl. Ceną wolności uciekinierów stała się utrata anonimowości. Sołowiej zmarł. Kaczmarski poznał prof. Jerzego Staniszkisa, który pomógł mu w kontynuowaniu studiów. kiedy nadchodził czwarty lipca, znowu musiał stawać przed kamerami. W 1989 Kaczmarski uciekł przed mitem "polskich żeglarzy". przeprowadził się do Kalifornii.
Kombatanci nie kryli oburzenia, dowiedziawszy się, kogo prezydent udekorował wraz z nimi Komu order, komu odznaczenie Kancelaria Prezydenta odmawia informacji o odznaczonych, zasłaniając się ustawą o ochronie danych osobowych. Wprawdzie w "Monitorze Polskim" drukowane są listy odznaczonych, jednak są tam podane tylko ich imiona i nazwiska oraz imiona rodziców. Nie wszyscy są tak popularni jak Maryla Rodowicz. (Na zdjęciu uroczystość z 11 listopada 2000 r.) FOT. LESZEK WRÓBLEWSKI W święto 3 Maja prezydent Kwaśniewski odznaczył wybitnych naukowców i twórców kultury. Order Orła Białego otrzymał profesor Bohdan Osadczuk. Wśród odznaczonych znaleźli się m.in.: Hanna Gronkiewicz-Waltz, Marek Piwowski, Waldemar Kuczyński, Halina Bortnowska-Dąbrowska, Małgorzata Niezabitowska, Barbara Piwnik, Anda Rottenberg i Teresa Torańska. Odnosi się wrażenie, że klucz przyznawania odznaczeń nie jest zbyt klarowny, a raczej chodzi o wręczanie odznaczeń "sondażowych", mających zjednać różne środowiska. Po świętach wielkanocnych szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Marek Siwiec odznaczył w imieniu prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego 67 zasłużonych działaczy Zrzeszenia Studentów Polskich. Na liście odznaczonych figurują osoby związane ze światem kultury. Na uroczystość dekoracji do Pałacu Prezydenckiego nie przybyło jednak dwanaście osób, m.in. satyryk Marcin Wolski. Nie wiadomo, czy ludzie kultury nie stanowią swoistej zasłony dymnej dla przypinania orderów i odznaczeń "swoim". Metoda takiego przemieszania odznaczonych praktykowana jest od dawna. Prezydent lub wysocy urzędnicy z jego kancelarii wręczają odznaczenia państwowe na prawo i lewo. Kancelaria Prezydenta odmawia informacji o odznaczonych, zasłaniając się ustawą o ochronie danych osobowych. Wprawdzie w Monitorze Polskim drukowane są listy odznaczonych, jednak są tam podane tylko ich imiona i nazwiska oraz imiona rodziców. To, że osoby wyróżnione są tak tajemnicze, wzbudza podejrzenia. "Rzeczpospolita" zwróciła się jeszcze przed świętami wielkanocnymi z prośbą o krótkie biogramy odznaczonych. Stanisław Ćwik, wicedyrektor zespołu informacji i komunikacji społecznej Kancelarii Prezydenta zapewnił, że je otrzymamy, ale tak się nie stało. Biuro Informacji kancelarii przesłało jedynie w dniu uroczystości, po naszym kilkudniowym telefonicznym upominaniu się, listę zasłużonych działaczy ZSP, którym nadano odznaczenia. Podobnie potraktowano "Gazetę Wyborczą". Wiceprzewodniczący ZSP Paweł Kołodziejski zastrzegł, że typowanie do odznaczeń zasłużonych działaczy ZSP "nie przechodziło przez Radę Naczelną Zrzeszenia". Wśród odznaczonych znalazł się jednak szef krajowego ZSP Waldemar Zbytek. Udekorowany został, jako jedyny spośród 65 zasłużonych, najniższym, Brązowym Krzyżem Zasługi. Wnioski o odznaczenia kompletowała Komisja Historyczna ZSP. Propozycje nadsyłały terenowe komisje historyczne z całego kraju. Złoty Krzyż Zasługi otrzymał Wacław Krankowski, pod koniec lat 80. instruktor Komitetu Miejskiego PZPR w Toruniu. "Otwarty na współpracę z młodzieżą, prowadzi aktywny tryb życia" - sprecyzowano jego zalety we wniosku o odznaczenie. Podobnie uhonorowany został Jerzy Neumann, od 1985 roku sekretarz miejski PZPR w Toruniu. Obecnie jest nauczycielem historii w szkole podstawowej. We wniosku o odznaczenie go napisano m.in.: "Bezinteresownie poświęca swój czas, by tworzyć historię i kulturę środowiska studenckiego". Srebrny Krzyż Zasługi otrzymała Elżbieta Taraziewicz, także z Torunia, księgowa w Radzie Okręgowej ZSP. "Jest dużym autorytetem moralnym" - przedstawiono ją we wniosku. Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski zawisł na piersi Wiesława Słomki, sekretarza ekonomicznego Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Skierniewicach w latach 80., a pod koniec dekady wicewojewody skierniewickiego. We wniosku o odznaczenie nie ma ani słowa o pracy Słomki w aparacie partyjnym. Odznaczony również "kawalerem" Marek Słęcki był pracownikiem Biura Prac Sejmowych PZPR w latach 1977 - 1990. Złoty Krzyż Zasługi wręczył minister Siwiec Aleksandrowi Walczakowi, członkowi zarządu TVP SA w latach 1995 - 1997, obecnie prezesowi "Echo Cinema". Walczak wywodzi się z kierownictwa klubu Hybrydy, którego członkowie sprawnie rozlokowali się w państwowych mediach. Walczak uczestniczył przy przejmowaniu sieci państwowych kin w kraju i ich prywatyzowaniu, gdy był w zarządzie telewizji. Kina zostały przejęte za przysłowiowe grosze przez spółki, których udziałowcem był Walczak. Pisała o tym prasa. Udekorowany Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski Stanisław Piśko z Krakowa to sztandarowy działacz turystyczny - mówi Wiesław Klimczak, przewodniczący Komisji Historycznej ZSP. Piśko, w latach 70. dyrektor krakowskiego Almaturu, w stanie wojennym założył nauczycielskie biuro podroży Logostur i był jego dyrektorem. Obecnie właściciel prywatnego biura podróży specjalizującego się w intratnych "przejazdówkach" z Niemiec (turyści niemieccy). Podobnie z Almaturu wyrosła spora grupa odznaczonych, dziś prywatnych właścicieli firm turystycznych. Należy do nich m.in. Janusz Stanek ze Szczecina. Prezydent odznacza ubeków W połowie czerwca 1999 roku prezydent Aleksander Kwaśniewski osobiście odznaczył dziesięć osób za wybitne zasługi dla niepodległości Polski. "Trybuna" zacytowała słowa prezydenta wypowiedziane do odznaczonych: "Ojczyzna, Rzeczpospolita Polska, mówi wam dziękuję". Prezydent udekorował Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski Stanisława Supruniuka, który od jesieni 1944 roku był szefem Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa w Nisku. Wsławił się przekazywaniem aresztowanych żołnierzy AK w ręce NKWD. Akowców przewieziono do łagru w głębi Rosji. W Nisku i okolicach wiele osób wspomina, że Supruniuk osobiście torturował w trakcie przesłuchań. Później zrobił zawrotną karierę. Na początku lat pięćdziesiątych ukończył tajemniczą Centralną Szkołę Partyjną im. Marchlewskiego przygotowującą kadry dla MSZ. Jeden z historyków określił tę placówkę mianem szkoły dla szpiegów. Supruniuk został dyplomatą, był m.in. w misji wojskowej i ambasadzie w Berlinie, a także w Pradze. Awansował do stopnia pułkownika. W czerwcu ubiegłego roku Prokuratura Okręgowa w Tarnobrzegu przedstawiła akt oskarżenia dotyczący Supruniuka. Sprawa miała się odbyć przed sądem w Nisku. Jednak sąd ten, ze względu na stan zdrowia oskarżonego, przekazał ją do Sądu Najwyższego, aby wyznaczył sąd warszawski do prowadzenia sprawy, ponieważ Supruniuk mieszka w Warszawie. Do dziś sprawa nie znalazła się na wokandzie, a zmarło już dwóch świadków przestępstw Supruniuka. Poza Supruniukiem, wśród odznaczonych znalazło się jeszcze dwóch kombatantów z podejrzaną przeszłością. Wacław Duda był w okresie okupacji członkiem oddziału partyzanckiego "Cienia" - Bolesława Kowalskiego, działającego w okolicach Kraśnika. Nie walczył on z Niemcami, tylko z AK i NSZ. Dokonał mordu na Żydach, za co lokalni szefowie AL domagali się uznania oddziału "Cienia" za bandycki. Opiekę nad "partyzantami" roztoczył jednak Mieczysław Moczar (informacje z dokumentów AL zgromadzonych w Archiwum Akt Nowych). Po wojnie Wacław Duda wraz z "Cieniem" byli w ochronie gen. Michała Roli-Żymierskiego, która cieszyła się złą sławą. W 1951 roku "Cień", jako podpułkownik KBW, został uwięziony na cztery lata za wymordowanie w 1944 roku żydowskiego oddziału AL. Prezydent udekorował Dudę Krzyżem Kawalerskim za udział w bitwie janowskiej, chociaż grupa "Cienia" nie uczestniczyła w tych walkach. Na zdjęciu zamieszczonym w "Trybunie" z okazji odznaczeń kombatantów Aleksander Kwaśniewski ściska dłoń Bogusława Hojnackiego, który wystąpił w imieniu wyróżnionych. Hojnacki to typowy "utrwalacz władzy ludowej". We wspomnieniach opublikowanych w PRL napisał, że po wyzwoleniu kapitan NKWD kazał mu przemianować pluton AL, którym dowodził, na oddział Milicji Obywatelskiej. Ponad sto osób wzmocniło UB i MO w Krakowie. Następnie Hojnacki został starostą powiatu Biała Krakowska, a jego brat komendantem tamtejszej MO. Starsi mieszkańcy Bielska-Białej pamiętają Bogusława Hojnackiego, jak przechadzał się w mundurze majora z pistoletem u pasa. Inni odznaczeni - Czesław Ćwiertniewski (siły zbrojne na Zachodzie), Stanisław Grabowski (AK we Lwowie), Jan Kuc-Dzierżawski (AK na Podhalu) nie kryli oburzenia, gdy dowiedzieli się, z jakimi osobami dekorował ich prezydent. Wyróżnianie wysokimi odznaczeniami państwowymi podejrzanych kombatantów wraz z żołnierzami AK to wynik niefrasobliwości i ignorancji urzędników Kancelarii Prezydenta. Przyjmują oni listy osób do odznaczeń zgłaszane przez różne środowiska. Nie sprawdzają i nie konsultują kandydatów, w tym wypadku z Urzędem Kombatantów. Przecież na przykład Supruniuk i Duda zostali już dawno pozbawieni uprawnień kombatanckich za swoją powojenną działalność. Dewaluacja uroczystości w Pałacu Prezydenckim jest tym większa, że - jak do tej pory - żadnej z ujawnionych przez media osób niegodnych odznaczenia nie odebrano. Nieuniknione staje się więc podejrzenie, że prezydent premiuje środowisko dawnych ubeków i "utrwalaczy". Odznaczenia na otarcie łez Polityka odznaczeń prezydenta Kwaśniewskiego niejednokrotnie budziła wątpliwości. W lutym 1996 roku udekorował Orderem Orła Białego Włodzimierza Reczka, wieloletniego szefa Polskiego Komitetu Olimpijskiego, typowego aparatczyka sportowego PRL. W marcu 1997 roku udekorowano w Pałacu Prezydenckim m.in. 26 aktywistek Demokratycznej Unii Kobiet, wchodzącej w skład SLD. We wnioskach o odznaczenie napisano, że kandydatki wykazały się "aktywnością w pracy społecznej, dużą kulturą osobistą, wrażliwością społeczną i czynnym udziałem w kampaniach wyborczych SLD i Kwaśniewskiego". A także: "pełnieniem społecznie dyżurów w biurze poselskim posła Andrzeja Urbańczyka (SLD), aktywnym działaniem w SdRP na funkcji skarbnika". W styczniu 1998 roku odznaczonych zostało kilkudziesięciu polityków - wojewodów, wicewojewodów, parlamentarzystów - w większości związanych z SdRP i SLD. Odznaczeni zostali na otarcie łez - niektórzy jeszcze kilka miesięcy wcześniej uczestniczyli bowiem w rządzie Włodzimierza Cimoszewicza, inni nie zdobyli mandatu w nowej kadencji parlamentu. Uhonorowani zostali "za wybitne zasługi w działalności publicznej, osiągnięcia w pracy zawodowej i społecznej". Sama uroczystość okryta była tajemnicą. Nie odbyła się w Pałacu Prezydenckim, ale w siedzibie SdRP przy ulicy Rozbrat. Ciekawe, że grad odznaczeń ominął niedawnego wówczas koalicjanta, PSL. Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski otrzymał w Święto Niepodległości "za wybitne zasługi w umacnianiu suwerenności i obronności" kraju gen. brygady Jan Klejszmit. Dzień odznaczenia i tytuł, z jakiego przyznano order, są zgrzytem wobec tego, że w grudniu 1981 roku ówczesny major Klejszmit dowodził 41. pułkiem, uczestniczącym w pacyfikowaniu zakładów Szczecina strajkujących po wprowadzeniu stanu wojennego. Także 11 listopada, w 2000 r., "komandora" otrzymała Maryla Rodowicz, a "kawalera" Tadeusz Drozda za "utrwalanie stabilności wewnętrznej naszego kraju i jego zewnętrznego znaczenia na międzynarodowej arenie" (cytat z oficjalnego tekstu informującego o odznaczeniach). Spore kontrowersje wywołało uhonorowanie przez prezydenta wysokimi odznaczeniami państwowymi dziesięciu osób związanych z budową Mostu Świętokrzyskiego. Maciej Rayzacher, aktor, warszawski radny, uznał to za kalkę PRL. Odznaczono budowniczych trasy za pracę, za którą im zapłacono. - JERZY MORAWSKI
W święto 3 Maja prezydent Kwaśniewski odznaczył wybitnych naukowców i twórców kultury. Order Orła Białego otrzymał profesor Bohdan Osadczuk. Wśród odznaczonych znaleźli się m.in.: Hanna Gronkiewicz-Waltz, Marek Piwowski, Waldemar Kuczyński, Halina Bortnowska-Dąbrowska, Małgorzata Niezabitowska, Barbara Piwnik, Anda Rottenberg i Teresa Torańska. Odnosi się wrażenie, że klucz przyznawania odznaczeń nie jest zbyt klarowny, a raczej chodzi o wręczanie odznaczeń "sondażowych", mających zjednać różne środowiska. Nie wiadomo, czy ludzie kultury nie stanowią swoistej zasłony dymnej dla przypinania orderów i odznaczeń "swoim". Prezydent lub wysocy urzędnicy z jego kancelarii wręczają odznaczenia państwowe na prawo i lewo. Kancelaria Prezydenta odmawia informacji o odznaczonych, zasłaniając się ustawą o ochronie danych osobowych. To, że osoby wyróżnione są tak tajemnicze, wzbudza podejrzenia."Rzeczpospolita" zwróciła się jeszcze przed świętami wielkanocnymi z prośbą o krótkie biogramy odznaczonych.Stanisław Ćwik, wicedyrektor zespołu informacji i komunikacji społecznej Kancelarii Prezydenta zapewnił, że je otrzymamy, ale tak się nie stało.
ROZMOWA Grzegorz Boguta, były prezes grupy wydawniczej PWN Jak zostać odchodząc FOT. ANDRZEJ WIKTOR Od 1990 roku kierował pan wydawnictwem PWN. Doprowadził je pan do prywatyzacji, z pana nazwiskiem łączą się sukcesy firmy w połowie lat 90. Skąd nagle decyzja o rezygnacji nie tylko ze stanowiska prezesa, ale w ogóle z pracy w Wydawnictwie Naukowym PWN? GRZEGORZ BOGUTA: Jako współwłaściciel PWN - mam blisko 5 proc. akcji spółki - wystosowałem w połowie września tego roku pismo do pozostałych dużych akcjonariuszy, proponując zmiany w dotychczasowej strukturze własnościowej firmy, w moim przekonaniu nie sprzyjającej jej dalszemu rozwojowi. Po ponad dwóch miesiącach osiągnęliśmy w tej sprawie porozumienie. Jednocześnie doszedłem jednak do wniosku, że więcej mogę zrobić dla PWN, odsuwając się od bieżącego zarządzania. Obecnie bardziej interesuje mnie długofalowa strategia, która pozwoliłaby zwiększyć wartość firmy. Przecież cały czas jestem jej współwłaścicielem. Myślę też o nowych inicjatywach, związanych z wykorzystywaniem ogromnej bazy danych PWN w Internecie. Jako prezes nie miałem na to wszystko czasu. Jak zamierza pan to robić, nie będąc ani członkiem zarządu, ani rady nadzorczej, ani nawet pracownikiem PWN? Projekty, które chcę realizować, nie są w żaden sposób związane z bezpośrednim zarządzaniem firmą. Mam podpisany kontrakt z głównym akcjonariuszem spółki - grupą Luxemburg Cambridge Holding Group. Poza tym pozostaję jednym z czterech największych współwłaścicieli PWN. Ponadto porozumienie między akcjonariuszami spółki daje mi wciąż prawo współdecydowania o losach wydawnictwa. Strategię firmy tworzą przede wszystkim jej właściciele. Wiadomo, że współpraca pomiędzy głównymi akcjonariuszami PWN - grupą LCHG (54,5 proc. akcji) i bankami (EBOiR oraz DBG Osteuropa-Holding GmbH - 16 proc. akcji) nie układała się najlepiej. Czy pańskie odejście z PWN i kontrakt z LCHG nie mają na celu znalezienie nowego inwestora na miejsce banków? Dyskusje i spory między akcjonariuszami uważam za rzecz normalną. Jednakże sytuacja, w której w PWN jest ponad 300 właścicieli (bo akcjonariuszami są także niektórzy pracownicy wydawnictwa), jest niedobra. Sądzę, że uproszczenie struktury własnościowej i ewentualne zaproszenie jednego dużego inwestora mogłoby sprzyjać długofalowemu rozwojowi wydawnictwa. Moja współpraca z LCHG, po pierwsze, wiąże się z wdrożeniem nowych pomysłów, które pozwolą wykorzystywać dorobek autorski PWN w przyszłości, m.in. w Internecie, po drugie - z działaniami związanymi ze zmianą struktury własności i strategią firmy. Odchodzi pan zatem, a jednocześnie pozostaje - jako współwłaściciel i jako osoba, która w przyszłości będzie uczestniczyć w negocjacjach z inwestorami. Pozostaję lojalny w stosunku do PWN. Jestem współwłaścicielem i partnerem tej firmy. Nie będzie pan jednak żył tylko z dywidendy... Podpisane kontrakty zapewniają mi byt. Nadal interesuje mnie przyszłość PWN i zwiększenie wartości tego wydawnictwa. To, że jestem współwłaścicielem bardzo dużej firmy, uważam za swój wielki życiowy sukces. Jako akcjonariusz będę pracował dla dalszego rozwoju PWN. Nie jest tajemnicą, że wyniki sprzedaży książek Wydawnictwa Naukowego PWN są coraz gorsze. Ubiegły rok przyniósł spadek sprzedaży, a zysk został przeznaczony na stworzenie rezerw, przez co akcjonariusze nie dostali dywidendy. Nowi akcjonariusze spółki - EBOiR oraz fundusz inwestycyjny związany z Deutsche Bank - mogli liczyć na lepsze wyniki. Czy nie jest to jedną z przyczyn pańskiej rezygnacji? Nie, choć rzeczywiście wyniki były gorsze niż oczekiwano. Pragnę jednak podkreślić, że strategia firmy zakładała spadek sprzedaży w 1998, 1999, a także w 2000 roku. Wahania dynamiki rozwoju firmy są typowe dla przedsiębiorstw o takiej, jak nasza, ofercie. W przypadku dużego wydawnictwa wystarczy jeden udany tytuł - takim w połowie lat 90. była "Nowa Encyklopedia PWN" - aby wyniki poszły znacząco w górę. Tego typu przedsięwzięcia wymagają jednak nie tylko inwestycji, ale też kilku lat pracy, a zatem także cierpliwości ze strony inwestorów i akcjonariuszy. Zarząd miał tego świadomość. Co do zysku w 1998 roku - pragnę przypomnieć, że została stworzona rezerwa na inwestycje i niesprzedawalne zapasy książek w wysokości ponad 5 mln dolarów. Jak wyglądała sytuacja w mijającym roku? Wyniki sprzedaży Wydawnictwa Naukowego PWN są podobne jak w roku ubiegłym i nie kryję, że zarząd nie jest z nich zadowolony. Obecnie jednak grupę PWN tworzy osiem spółek, w tym dwie działające poza Polską - na Węgrzech i Ukrainie. Tworząc lub przejmując spółki wchodzące w skład grupy zakładaliśmy, że za kilka lat rola Wydawnictwa Naukowego PWN w grupie będzie malała. Na początku ok. 90 proc. obrotu naszej firmy pochodziło ze sprzedaży książek PWN, w tym roku ten udział spadł do ok. 50 proc. i nadal będzie się zmniejszał. Jest to zgodne z moją koncepcją, którą pozostali akcjonariusze akceptowali. Powtórzę jednak, że wyniki finansowe nie są powodem mojej rezygnacji. Ale są powodem niezadowolenia nowych inwestorów? Gorsze wyniki niż oczekiwano martwią wszystkich akcjonariuszy. Prawdą jest, że grupa banków, które zainwestowały w PWN w 1997 roku, oczekiwała szybszego i większego niż inni akcjonariusze zwrotu inwestycji. Zakładali, że to będzie 4-5 lat, a to jest mało prawdopodobne. Działalność wydawnicza wymaga dużej cierpliwości, a PWN jest przykładem potwierdzającym tę zasadę, realizowane są tu bowiem głównie projekty długofalowe - słowniki, encyklopedie. Przykładem może być przygotowywany, wspólnie z Oxford University Press, słownik angielsko-polski i polsko-angielski, nad którym pracujemy od czterech lat czy "Wielka Encyklopedia PWN". W poprzednich latach PWN aktywnie skupował inne firmy działające na rynku wydawniczym - w ubiegłym roku Wydawnictwo Lekarskie PZWL i Agencję Informacji Wydawniczych IPS, wcześniej m.in. Wydawnictwo Prawnicze, firmę Vulcan Media czy Kossuth Publishing na Węgrzech i Yurincom Inter na Ukrainie. W tym roku grupa PWN nie powiększyła się o nowe spółki. Nie kupiliśmy żadnej nowej firmy, dlatego że postanowiliśmy skupić się na większej integracji spółek, które obecnie tworzą grupę. Stworzyliśmy jednak nową firmę - Ogólnopolski System Dystrybucji Wydawnictw Azymut, który jest jedną z największych sieci sprzedaży hurtowej książek w Polsce. To była ogromna inwestycja, podobnie jak wiele innych, długofalowa. Wierzę jednak, że realizacja tego projektu wpłynie na dalszy rozwój grupy PWN. Rozmawiał Łukasz Gołębiewski Grzegorz Boguta jest doktorem nauk chemicznych, biofizykiem. Pracował w zakładzie biofizyki UW. Od 1976 roku był współpracownikiem KOR, rok później zakładał Niezależną Oficynę Wydawniczą Nowa.13 grudnia 1981 roku internowany, później wielokrotnie zwalniany z pracy za działalność opozycyjną, w latach 1983-85 bezrobotny. W negocjacjach Okrągłego Stołu uczestniczył w pracach podzespołu ds. środków masowego przekazu, a następnie był doradcą ds. wydawniczych minister Izabeli Cywińskiej. W 1990 roku został jednogłośnie wybrany przez komisję konkursową na dyrektora Państwowego Wydawnictwa Naukowego. W 1992 roku doprowadził do prywatyzacji PWN, które obecnie jest jednym z największych przedsiębiorstw na polskim rynku wydawniczym. Przez trzy kadencje, w latach 1990-97 był prezesem Polskiej Izby Książki.
Od 1990 roku kierował pan wydawnictwem PWN. Doprowadził je pan do prywatyzacji. Skąd decyzja o rezygnacji ze stanowiska prezesa? GRZEGORZ BOGUTA: bardziej interesuje mnie długofalowa strategia, która pozwoliłaby zwiększyć wartość firmy. Moja współpraca z LCHG, po pierwsze, wiąże się z wdrożeniem pomysłów, które pozwolą wykorzystywać dorobek autorski PWN, po drugie - z działaniami związanymi ze zmianą struktury własności i strategią firmy. wyniki sprzedaży książek Wydawnictwa Naukowego PWN są coraz gorsze. zarząd nie jest z nich zadowolony. jednak Działalność wydawnicza wymaga dużej cierpliwości. W tym roku grupa PWN nie powiększyła się o nowe spółki. postanowiliśmy skupić się na większej integracji spółek, które obecnie tworzą grupę.
ROZMOWA Józef Płoskonka, wiceminister spraw wewnętrznych i administracji Nareszcie się można skompromitować JAKUB OSTAłOWSKI Rz: Co się stało w śląskim Urzędzie Wojewódzkim? JÓZEF PŁOSKONKA: Nie nazwałbym tego "korupcją", bo na razie nie można udowodnić, że ktoś za coś brał łapówkę. W otoczeniu wojewody działał człowiek nazywany jego doradcą ds. gospodarczych. Nieczyste interesy prowadziły prawdopodobnie firmy, których był właścicielem. Sytuacja w śląskim Urzędzie Wojewódzkim pokazuje, że może się to dziać na bardzo wysokim szczeblu, pod okiem człowieka, w którego uczciwość nikt nigdy nie wątpił. Czyli rząd zdawał sobie sprawę, że jest korupcja, ale nie przypuszczał, że może być aż tak wysoko? Wiemy, że różne dziwne rzeczy dzieją się w tych urzędach, gdzie jest duża uznaniowość, np. w zakresie podejmowania decyzji, i tak naprawdę nie ma przejrzystych zasad. Ale wiemy także, że w wielu urzędach wojewódzkich w Polsce można znaleźć przypadki naganne, nawet kryminogenne. Czy w tej chwili MSWiA ma jakieś konkretne sygnały o takich nieprawidłowościach? - Mamy je bez przerwy. Przecież anonimy dotyczące sytuacji w śląskim Urzędzie Wojewódzkim znalazły się w skrytkach poselskich już 10 czy 12 miesięcy temu. Drogą korespondencji średnio w tygodniu dostaję kilka, czasami kilkanaście informacji dotyczących nieprawidłowości w różnego rodzaju urzędach administracji publicznej. Dostaję je również od posłów. Każdy z tych sygnałów staramy się sprawdzić. Prawda jest też taka, że po artykule "Rz" liczba informacji znacznie wzrosła. To jest naturalne. Musimy być ostrożni, bo można łatwo wpaść w histerię łapownictwa, w histerię korupcji. Ale nie wolno też ulegać samouspokojeniu: wszystko jest dobrze, nasi urzędnicy są najlepsi. Tak również nie jest. Ile takich sygnałów teraz państwo sprawdzają? Nie potrafię powiedzieć. Jeżeli chodzi o urzędy administracji, to zdarzają się takie przypadki, gdy po określonych informacjach wysyłamy tzw. szybką kontrolę. W takim razie ile było takich kontroli w tym roku? Ja wiem o dwóch przypadkach. Jedna sprawa została wyjaśniona, druga jest jeszcze analizowana. Szybkie kontrole, wewnętrzne zespoły, komisje. Zazwyczaj nikt nie dowiaduje się o efektach ich pracy. Jeżeli dziennikarze nie ujawniliby afery na Śląsku, to po kolejnych kontrolach współpracownicy Kempskiego i on sam odeszliby po cichu, pod byle pretekstem. Nikt by nie powiedział jasno opinii publicznej, co się stało. Myślę, że nie. Pewnych rzeczy nie da się uniknąć. Według mojej wiedzy działania operacyjne wokół wszystkich firm, które są związane z aferami na Śląsku, były prowadzone od dłuższego czasu, np. sprawa nieprawidłowości w PKS w Żywcu została ujawniona co najmniej tydzień przed tekstem "Rzeczpospolitej". To jest argument, który potwierdza moją tezę - nikt jasno nie powiedział, co tam się stało. Sprawa wypłynęła dopiero po naszej publikacji. Po publikacji poznali ją ludzie w całej Polsce. Na Śląsku, w Żywcu już wcześniej wiedziano, co się stało. Legendy krążą o tym, co się dzieje w najbogatszym w Polsce warszawskim samorządzie. Był pan rządowym komisarzem, który miał "oczyścić" sytuację w stołecznej gminie Centrum. Co pan tam zobaczył? Samorząd warszawski ma rzeczywiście dużo pieniędzy. Może sobie pozwolić na wiele rzeczy, o których inni nie mogą nawet marzyć. W związku z tym na decydentów - radnych i urzędników - wywierane są silne naciski, aby wydawali pieniądze na te cele, które interesują daną dzielnicę, daną firmę, albo daną grupę ludzi. A uznaniowość jest ogromna. Ja nikogo w gminie Warszawa Centrum nie złapałem na korupcji, bo gdyby było inaczej, to prasa by o tym wiedziała. Natomiast w wielu miejscach zauważyłem działania urzędnicze, które mogłyby powodować podejrzenia o korupcję. Co zrobić, żeby takich działań było coraz mniej? Musi być jasne, co wolno urzędnikowi, a czego nie. Czy jeśli przyjmie zaproszenie na obiad od kolegi, który pracuje w biznesie, to jest to naganne? Czy urzędnik może wykonywać jakąkolwiek pracę zleconą na własny rachunek? Urzędnik nie powinien robić rzeczy, za które można go oskarżyć o konflikt interesów. Tego nie da się skatalogować - wszystko zależy od jego sumienia i wiedzy, ale również od kontroli ze strony zwierzchników i niezależnej prasy. Na czym będą polegać zapowiadane przez rząd zmiany w prawie, które mają ułatwić walkę z korupcją? Bardzo istotny jest projekt zmiany ustawy o policji, kodeksu postępowania karnego oraz innych ustaw. Będzie można stosować prowokację policyjną, podsłuch i kontrolę korespondencji we wszelkich przypadkach, które budzą podejrzenie o korupcję. Dzisiejszy stan prawny jest taki, że wspomniane techniki można stosować wyłącznie wtedy, gdy mamy do czynienia z "przysporzeniem korzyści" w wielkich rozmiarach - powyżej 650 tys. zł. Zmiana, jaką proponujemy, uchyla tego typu ograniczenia. Kryzys katowicki uwidocznił, że jest potrzebny wewnątrzrządowy zespół ds. walki z przestępczością gospodarczą. Myślę, że w najbliższym czasie zespół, który będzie koordynował wszystkie działania izb skarbowych, policji i urzędów celnych, powstanie. Poza tym tworzymy komórki kontroli wewnętrznej. Taka komórka działa już np. w policji. A jak ograniczyć uznaniowość podejmowania decyzji administracyjnych? Pierwsza taka próba to wprowadzenie nowych mandatów karnych - każdy wie, za jakie wykroczenie ile trzeba zapłacić. A techniczne zabezpieczenia - rejestrowanie prędkości zatrzymywanych pojazdów - pozwalają kontrolować policjantów. W podobnym kierunku zmierza poselski projekt ustawy o jawności procedur decyzyjnych w grupach interesów i publicznym dostępie do informacji. Jeśli będzie można w każdej chwili sprawdzić, jak rozpatrywane jest nie tylko moje podanie czy wniosek, ale podania wszystkich, którzy je złożyli, to wtedy sytuacja będzie jasna. Wprowadzamy bardzo głębokie zmiany w Departamencie Zezwoleń i Koncesji MSWiA. Osoby, które przyjmują dokumenty, nie będą ich rozpatrywać. Powstanie tzw. rejestr interwencji, gdzie odnotowywany będzie każdy sprzeciw w danej sprawie. Gdzie Kempski popełnił błąd? Wójt, burmistrz, prezydent, starosta, wojewoda, ministrowie, premier odpowiadają za wszystko, co się dzieje na obszarze ich działania, ale nie merytorycznie, tylko z punktu widzenia odpowiedzialności za skutek działania. Jeżeli dochodzi do nieprawidłowości w województwie, to wojewoda za wszystko odpowiada, nawet jeżeli prywatnie jest kryształowo uczciwym człowiekiem. Trzeba więc mieć niesłychanego nosa do ludzi - doradców, dyrektorów, kontrolerów - żeby być dobrym wojewodą. Nie chcę oskarżać Kempskiego, ale jego doświadczenia życiowe pokazują, niestety, że nosa do ludzi to on nie ma. Wręcz przeciwnie - ma niesamowitą zdolność do dobierania sobie nieodpowiednich współpracowników. Kempski jest człowiekiem biało-czarnym. Albo komuś bezgranicznie ufa, albo nie ufa wcale. Nie stopniuje zaufania. A przecież w żadnym z nas nie siedzi w stu procentach anioł bądź w stu procentach diabeł. Dobrze to ilustruje przypadek dyrektora generalnego śląskiego Urzędu Wojewódzkiego. Tenże dyrektor, zdecydowanie człowiek Kempskiego, był jedną z najważniejszych osób w urzędzie. Dwa tygodnie przed tekstem "Rzeczpospolitej" Kempski wystąpił o natychmiastowe zawieszenie dyrektora i poinformował, że stracił do niego całkowicie zaufanie. Nie było żadnej fazy przejściowej. Kempski będzie miał znaczące miejsce - jestem głęboko przekonany, że pozytywne - w historii walki z korupcją w Polsce. Pokazał pewien mechanizm - jak niesłychanie uczciwy, inteligentny polityk, który buduje narzędzie do walki z korupcją, może wpaść w swoje sidła. Przypadek śląskiego Urzędu Wojewódzkiego znajdzie się chyba w podręcznikach dla wysokich urzędników administracji. Przykład Kempskiego jest zdecydowanie większą, niż pan sobie zdaje sprawę, nauczką dla wszystkich wojewodów, starostów, wójtów i również dla władz centralnych. W sobotę artykuł, w środę dymisja. Niesłychane tempo. Na tym przykładzie uczymy się odpowiedzialności politycznej. To tragiczne, że padło na tak kryształowego człowieka. Ale może dobrze, że tak to zostało przerysowane? Wreszcie w Polsce można się skompromitować politycznie. Do tej pory wydawało się, że nie ma nic piękniejszego niż uprawianie polityki. W powszechnym przekonaniu w polityce bez względu na okoliczności, zawsze się wygrywało. Nieprawda - Kempski przegrał. Rozmawiał Andrzej Stankiewicz
Co się stało w śląskim Urzędzie Wojewódzkim? JÓZEF PŁOSKONKA: Nie nazwałbym tego "korupcją". W otoczeniu wojewody działał człowiek nazywany jego doradcą ds. gospodarczych. Nieczyste interesy prowadziły prawdopodobnie firmy, których był właścicielem. Czy w tej chwili MSWiA ma jakieś konkretne sygnały o takich nieprawidłowościach? Mamy je bez przerwy. Co zrobić, żeby takich działań było coraz mniej? Musi być jasne, co wolno urzędnikowi, a czego nie. nie powinien robić rzeczy, za które można go oskarżyć o konflikt interesów. Na czym będą polegać zapowiadane przez rząd zmiany w prawie, które mają ułatwić walkę z korupcją? Bardzo istotny jest projekt zmiany ustawy o policji, kodeksu postępowania karnego oraz innych ustaw. jak ograniczyć uznaniowość podejmowania decyzji administracyjnych? Pierwsza taka próba to wprowadzenie nowych mandatów karnych.
AFERA Pieniądze wyjęte z Polleny ARTUR KUROWSKI Członkowie zarządu Polleny Paczków za pośrednictwem swoich spółek wyprowadzali z zakładu pieniądze i towary o milionowej wartości. Uzyskane w ten sposób środki przeznaczali m. in. na finansowanie Sojuszu Lewicy Demokratycznej i wydawanie tygodnika lokalnego. Działo się to bez wiedzy i zgody pracowników paczkowskiej Polleny, którzy są jednocześnie udziałowcami firmy. Łapówka dla przewodniczącego W tym przestępczym procederze uczestniczył przewodniczący Rady Powiatu nyskiego Romuald Kamuda z PSL. W grudniu 1999 roku Kamuda pobrał z kasy Polleny 6 tys. złotych za 10 dni rzekomej współpracy z zakładem w "zakresie uzyskania pozwolenia na budowę i pozwolenia na emisję nowo wybudowanej kotłowni zakładowej". Ze strony Polleny Paczków umowę podpisali członkowie zarządu Krzysztof B. i Bogusław T. Pozwolenia na budowę wydaje starostwo powiatowe, a Kamuda jest przewodniczącym Rady Powiatu nyskiego. Jedno z pozwoleń, które rzekomo miał załatwić, zostało wydane dziesięć dni wcześniej przez Wydział Rolnictwa i Ochrony Środowiska Starostwa Powiatowego. Za oba Pollena zapłaciła starostwu w znaczkach skarbowych sto trzy złote. Kilka miesięcy wcześniej przewodniczący Kamuda jako dyrektor Unii Turystycznej Ziemi Nyskiej zlecił spółce BWK Consulting opracowanie i wydanie folderu promocyjnego. Współwłaścicielem spółki BWK był prezes Polleny Krzysztof B. Narodziny oszustwa W 1996 roku zarząd miasta i gminy Paczków podjął uchwałę o przeprowadzeniu przetargu na sprzedaż udziałów gminy w Paczkowskich Zakładach Chemii Gospodarczej Pollena. Gmina dysponowała pakietem kontrolnym 60 procent udziałów Polleny. Pozostałe 40 procent przeznaczone było dla pracowników. Zarząd gminy Paczków przyjął jako cenę wyjściową za jeden udział 105 zł. Zgodnie z uchwałą zarządu 50 procent środków pochodzących ze sprzedaży miało zasilić kasę gminy, a drugie 50 procent miało pozostać w przedsiębiorstwie z wyłącznym przeznaczeniem na inwestycje. W lutym 1998 roku prezes zarządu spółki RBS Zarządzanie i Inwestycje z Katowic Marek Rasiński przesłał burmistrzowi Paczkowa Ryszardowi Chopkowiczowi z SLD (obecnie radny powiatu z ramienia tej partii) propozycję przejęcia majątku produkcyjnego Polleny Paczków. Rasiński zaproponował m. in. odkupienie od gminy 60 procent udziałów za cenę nominalną. Zapowiedział, że zainwestuje w Pollenie od dwóch do czterech milionów złotych. Koncert życzeń 26 marca 1998 roku Rada Miasta Paczkowa podjęła uchwałę określającą zasady zbycia udziałów gminy w Pollenie. Rada wyraziła zgodę zarządowi na zbycie udziałów po cenie nominalnej i dopuściła zapłatę ceny w pięciu ratach rocznych w okresie nie dłuższym niż pięć lat. Ponadto radni ustalili zabezpieczenie rat przez nabywcę w formie poręczenia wekslowego lub gwarancji bankowej. Uchwała rady zarówno co do formy zapłaty, jak i zabezpieczenia była spełnieniem życzeń RBS i w żaden sposób nie dawała Pollenie gwarancji rozwoju. ...pobrał z kasy Polleny 6 tys. złotych za 10 dni rzekomej współpracy z zakładem w "zakresie uzyskania pozwolenia na budowę i pozwolenia na emisję nowo wybudowanej kotłowni zakładowej" W tym czasie pojawiło się jeszcze kilku innych kontrahentów do zakupu udziałów Polleny. O wyborze nabywcy zadecydował jednak samodzielnie, bez przetargu, zarząd, który przygotował jednocześnie projekt uchwały Rady Miasta o zmianie ceny nominalnej udziałów Polleny i obniżeniu jej aż o 50 procent, do 25 złotych. Nie wiadomo, dlaczego cena nominalna udziałów Polleny wynosiła wówczas 50 zł, skoro zarząd ustalił ją wcześniej na 105 zł. W czerwcu 1998 roku Rada Miasta Paczkowa wyraziła zgodę na zbycie tzw. złotych akcji Polleny (pakiet udziałów dający pełną kontrolę nad firmą) po cenie o połowę niższej od tej, po jakiej udziały kupili pracownicy korzystający z preferencji. Pracownicy zapłacili średnio po 50 zł za jeden udział. Mimo to spółka RBS nie kupiła udziałów Polleny. Wola prezesa 2 lipca 1998 roku prezes Rasiński zadeklarował w paczkowskim urzędzie wolę przeniesienia własności udziałów Polleny na spółkę, której właścicielem będzie Jan Morański oraz RBS Zarządzanie i Inwestycje. Zdaniem Rasińskiego, Jan Morański, jeden z największych producentów chemii samochodowej, mógłby pomóc Pollenie. Rasiński zaproponował spisanie umowy bezpośrednio z firmą, której właścicielem byłby Jan Morański. Władze gminy się na to zgodziły. Już następnego dnia, 3 lipca 1998 roku, gmina Paczków reprezentowana przez zastępcę burmistrza Andrzeja Horodeńskiego i członka zarządu Tadeusza Błachę podpisała umowę kupna-sprzedaży udziałów Polleny z firmą Wolmet sp. z o. o. , której jedynym udziałowcem i prezesem zarządu był. .. Rasiński. Kapitał założycielski spółki w chwili nabycia przez nią udziałów Polleny wynosił zaledwie 10 tys. złotych. Gmina sprzedała Wolmetowi 18 tys. udziałów (60 proc. ) po 25 złotych za udział. Wolmet miałby do zapłacenia 450 tys. złotych. Sam znak firmowy Polleny ma większą wartość. Zapłata za udziały ma nastąpić w pięciu rocznych ratach po 90 tys. złotych każda, przy czym termin spłaty kolejnej raty uzależniony został od terminu zapłaty raty wcześniejszej. Rozłożona na raty nie wpłacona część podlega oprocentowaniu w wysokości 0,3 stopy kredytu refinansowego. Z umowy jednoznacznie wynika, że nabywca udziałów Polleny wcale nie musiał dysponować gotówką, aby stać się ich właścicielem. Wolmet został większościowym udziałowcem Polleny i teraz za pieniądze Polleny może spłacać raty. Spółka widmo Dwa tygodnie po zakupie udziałów Polleny Paczków Wolmet przekształca się w RBS-M Chemia i podnosi kapitał do stu tysięcy złotych. Nowa spółka ma dwóch udziałowców: Marka Rasińskiego i Jana Morańskiego (obaj mają po 50 proc. udziałów) i siedzibę w tym samym miejscu, co Wolmet. W mieszkaniu Marka Rasińskiego. Prokurentem RBS-M Chemia został Krzysztof Breguła. Zaskakujące, że w sprawozdaniu z działalności za rok 1998 zarząd spółki RBS-M Chemia stwierdza, iż spółka w 1998 roku nie podjęła żadnej działalności handlowej i na koniec roku poniosła stratę w wysokości 11 667,54 zł. Jan Morański i Marek Rasiński tłumaczyli to "powstałymi trudnościami handlowo-organizacyjnymi". Kto w takim razie kupił udziały w Pollenie? Nawet Urząd Skarbowy w Katowicach nic nie wiedział o spółce Wolmet z Katowic, z siedzibą przy ul. Stoińskiego 4. Spółka, której dwóch członków zarządu Paczkowa sprzedało udziały Polleny nie była zarejestrowana w Urzędzie Skarbowym, nie miała nawet numeru NIP! 16 lipca 1998 roku pierwotny nabywca udziałów Polleny, spółka Wolmet przestała istnieć. Powstała spółka RBS-M Chemia. Tak wynika z dokumentów sądowych znajdujących się w Katowicach. Tymczasem w dokumentach Polleny w Sądzie Rejonowym w Opolu znajduje się umowa zbycia przez spółkę Wolmet udziałów Polleny dwóm osobom fizycznym: Markowi Rasińskiemu i Janowi Morańskiemu. Rasiński i Morański odkupili od Wolmetu po 7200 udziałów Polleny, płacąc za każdy udział. .. 50 złotych. Miesiąc wcześniej Wolmet kupił te udziały od gminy Paczków płacąc za nie po 25 zł. Umowa została zawarta 20 sierpnia 1998 roku, a przecież w tym dniu spółka Wolmet już nie istniała. Zgodnie z umową Sąd Rejonowy w Opolu dokonał zmiany w rejestrze handlowym Polleny, wpisując na listę udziałowców Rasińskiego i Morańskiego. Przyjaciele lewicy Latem 1998 roku nabiera tempa kampania wyborcza do samorządów. Sojusz Lewicy Demokratycznej zorganizował na stadionie Sparty Paczków festyn wyborczy. Gra szła o wielką stawkę: władzę w gminach i tworzonych powiatach. Burmistrz Paczkowa jest kandydatem na radnego powiatu, inni członkowie dotychczasowych władz gminy kandydują do rad miejskich. Wszyscy z list SLD. Nowi właściciele Polleny nie zapominają, dzięki komu przejęli zakład. Pollena dopłaciła do festynu SLD co najmniej 5 tys. złotych. Ale pieniądze z Polleny nie pomogły lewicy wygrać wyborów. Niemal we wszystkich gminach wygrała prawica lub centroprawica. Z końcem 1998 roku Mieczysław Warzocha, dotychczasowy lider SLD w regionie, został nowym prezesem Polleny. Wiceprezesem został Krzysztof B. Warzocha zapowiedział firmie świetlaną przyszłość, a mieszkańcom Paczkowa obiecał ponad sto nowych miejsc pracy. W połowie kwietnia 1999 roku wspólna reprezentacja związków zawodowych działających w Pollenie wystosowała do zarządu miasta i gminy w Paczkowie pismo z prośbą o zainteresowanie się losem zakładu. Związkowców zaniepokoiła zarówno trudna sytuacja ekonomiczna firmy, jak i brak zapowiadanych przez nowych właścicieli inwestycji. Nie było także wzrostu zatrudnienia obiecywanego przez prezesa Warzochę. 22 kwietnia 1999 roku nowy zarząd gminy Paczków skierował do Prokuratury Rejonowej w Nysie wniosek o wszczęcie postępowania. Według oceny autorów wniosku poprzednie władze Paczkowa, zawierając umowę ze spółką Wolmet, działały na szkodę gminy. Pod wnioskiem podpisał się nowy burmistrz Paczkowa Bogdan Wyczałkowski. Miesiąc później, 21 maja, Prokuratura Rejonowa w Nysie wszczęła śledztwo. Kariera burmistrza W maju 1999 roku Mieczysław Warzocha odszedł z Polleny. Został dyrektorem należącego do gminy Paczków Zakładu Usług Komunalnych i Mieszkaniowych. Od razu obiecał ludziom mieszkania. Burmistrz Paczkowa Bogdan Wyczałkowski dał mu pensję dwukrotnie wyższą od tej, jaką miał poprzedni dyrektor ZUKiM. Burmistrz zrobił błyskawiczną karierę w SLD. Najpierw został członkiem władz powiatowych, a później władz wojewódzkich Sojuszu. Wyborcom tłumaczył, że nigdy nie deklarował się jako zwolennik prawicy i że jest niezależny politycznie. Twierdził, że tylko lewica jest szansą dla Paczkowa. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej krytykował swoich poprzedników z SLD, podpisał się nawet pod wnioskiem do prokuratury. Haracz dla RBS Po odejściu Warzochy prezesem Polleny został Krzysztof B. W zarządzie Polleny pojawił się także Bogusław T. Zaraz po objęciu stanowiska Krzysztof B., będąc pełnomocnikiem spółki RBS-M Chemia (dawny Wolmet), podpisał w imieniu Polleny umowę o współpracy z firmą RBS-M Chemia. Umowa obowiązywała od 1 czerwca do 31 października 1999 roku. RBS-M Chemia miała poszukiwać nowych koncepcji technologicznych i inwestycyjnych dla Polleny, zająć się sprzedażą jej zbędnego majątku. W ramach realizacji tej umowy 24 czerwca 1999 roku Pollena zapłaciła za wystawioną przez RBS-M Chemia fakturę na ponad 20 tys. złotych. Jeszcze jako wiceprezes Polleny Krzysztof B. w lutym 1999 roku w siedzibie nyskiego SLD i biurze posła Jerzego Pilarczyka założył spółkę JKM Consulting. Objął wszystkie udziały w spółce i został prezesem zarządu. Pięć dni później, 24 lutego, Krzysztof B. wraz z radcą prawnym gminy Paczków Małgorzatą Koelner założył inną spółkę, BWK Consulting. Małgorzata Koelner z ramienia władz gminy Paczków opiniowała umowę sprzedaży udziałów Polleny Wolmetowi. W październiku 1999 roku Krzysztof B. odstąpił połowę udziałów w spółce JKM Bogusławowi T. JKM wkrótce rejestruje w Sądzie Okręgowym w Opolu założenie tygodnika "Prosto z regionu". Dla zatarcia powiązań z SLD Krzysztof B. zmienił siedzibę spółki. Postanowienie o zmianie adresu spółki Sąd Rejonowy w Opolu wydał 24 listopada 1999 roku, ale wniosek o zmianę wpłynął do sądu 30 listopada. Pollena na polecenie prezesa Krzysztofa B. zapłaciła za sprzęt komputerowy, materiały biurowe, meble i telefony. Także dla redakcji. Mechanizm działania był prosty - swojej spółce lub zaufanym ludziom zlecał jako prezes Polleny przeróżne usługi w zakresie marketingu, reklamy i konsultingu. Towar do wzięcia Jeszcze przed wydaniem pierwszego numeru tygodnika w JKM i Pollenie w towarzystwie Krzysztofa B. i Bogusława T. pojawił się nyski biznesmen Jacek K., skazany przez Sąd Rejonowy w Kaliszu na 4,5 roku więzienia za rozbój. Jacek K. ma też na swoim koncie wyrok za paserstwo samochodów. Kilka lat temu przed domem, w którym mieszkał, wybuchła bomba. W listopadzie 1999 roku prezes Polleny Krzysztof B. podpisał z firmą, której pełnomocnikiem był Jacek K., porozumienie handlowe, na mocy którego Jacek K. kupował w Pollenie towary po cenie producenta z 20-procentowym opustem i odroczonym terminem płatności. Według tego porozumienia spółka reprezentowana przez Jacka K. miała dokonywać w Pollenie w ciągu jednego roku obrotowego zakupów o nominalnej wartości netto 1,8 mln złotych. Do dziś Jacek K. zdążył pobrać z Polleny towar o wartości ok. 1,6 miliona złotych, ale choć minęły już terminy płatności, z tego tytułu na konto Polleny nie wpłynęła ani złotówka. Przez cały ten czas Prokuratura Rejonowa w Nysie prowadziła śledztwo w sprawie sprzedaży udziałów Polleny. Prokurator ograniczył się do zbadania, czy sprzedaż odbyła się prawidłowo, i nie zwrócił uwagi na umowy zawierane przez zarząd Polleny. Kopie kilku znalazły się w prokuratorskich aktach. W grudniu ubiegłego roku prokuratura umorzyła śledztwo, nie stwierdziwszy nieprawidłowości w postępowaniu władz gminy. Ujawnienie afery W połowie lutego tego roku dziennikarze lokalnego tygodnika "Nowiny Nyskie" zarzucili przewodniczącemu Rady Powiatu nyskiego wzięcie łapówki, a ówczesnym członkom zarządu paczkowskiej Polleny działanie na szkodę zakładu. Kilka dni po ukazaniu się artykułu w "Nowinach" rada nadzorcza Polleny zwolniła dyscyplinarnie Krzysztofa B. i Bogusława T. Obaj odwołali się do Sądu Pracy, który uznał jednak ich zwolnienie za zasadne. Nowym dyrektorem Polleny został Stanisław Arczyński, nyski radny SLD, dobry znajomy Krzysztofa B. świadczący dla Polleny usługi transportowe. Na artykuł błyskawicznie zareagowała Komenda Powiatowa Policji w Nysie. Wydział ds. Przestępczości Gospodarczej wszczął dochodzenie. W dwóch hurtowniach odnaleziono pobrany przez Jacka K. towar o wartości około czterystu tysięcy złotych. Prokuratura Rejonowa w Nysie tydzień po ukazaniu się publikacji, 24 lutego wszczęła śledztwo w trybie publiczno-skargowym i sprawuje nadzór nad policyjnym dochodzeniem. Krzysztof B. i jeden z opolskich hurtowników, który przyjął towar od Jacka K. , zostali aresztowani. Bogusław T. ma dozór policyjny i zakaz opuszczania kraju. Jacek K. i właściciel spółki, w imieniu której pobierał towar, zniknęli. W sprawie umowy z przewodniczącym rady prokuratura najpierw prowadziła odrębne postępowanie wyjaśniające, a teraz wszczęła śledztwo. Małgorzata Koelner, prowadząca wspólne interesy z Krzysztofem B. , pracuje obecnie jako radca prawny Urzędu Wojewódzkiego w Opolu. Główni podejrzani w sprawie, Krzysztof B. i Bogusław T. , po publikacji w "Nowinach" dokonali fikcyjnej sprzedaży udziałów JKM, aby uchronić spółkę od decyzji prokuratora o zabezpieczeniu majątkowym. Z takim wnioskiem do prokuratury już dwa miesiące temu zwrócili się pracownicy Polleny będący mniejszościowymi udziałowcami spółki. Na razie nie doczekali się reakcji prokuratora. 31 maja Rada Powiatu nyskiego głosami radnych SLD i PSL odrzuciła wniosek o odwołanie z funkcji przewodniczącego rady Romualda Kamudy. Zdjęcia: Artur Kurowski
Członkowie zarządu Polleny Paczków za pośrednictwem swoich spółek wyprowadzali z zakładu pieniądze i towary o milionowej wartości. Uzyskane w ten sposób środki przeznaczali m. in. na finansowanie Sojuszu Lewicy Demokratycznej i wydawanie tygodnika lokalnego. Działo się to bez wiedzy i zgody pracowników paczkowskiej Polleny, którzy są jednocześnie udziałowcami firmy. W 1996 roku zarząd miasta i gminy Paczków podjął uchwałę o przeprowadzeniu przetargu na sprzedaż udziałów gminy w Paczkowskich Zakładach Chemii Gospodarczej Pollena. dziennikarze tygodnika "Nowiny Nyskie" zarzucili przewodniczącemu Rady Powiatu nyskiego wzięcie łapówki, a ówczesnym członkom zarządu paczkowskiej Polleny działanie na szkodę zakładu. Wydział ds. Przestępczości Gospodarczej wszczął dochodzenie. Prokuratura Rejonowa w Nysie wszczęła śledztwo.
Polemika Marginalizacja prawicy tradycyjnej, skupionej głównie w AWS, nie byłaby dobra Dowód przydatności RYS. KAROL B. BRZOZOWSKI PIOTR ZAREMBA Zgadzam się z Januszem Majcherkiem ("Rz" 5.02.2001) - powstanie i pierwsze sondażowe sukcesy Platformy Obywatelskiej to sygnał nastrojów społecznych lekceważonych przez polityków prawej i centrowej części polskiej sceny politycznej. Czy jednak jest to klasyczny bunt klasy średniej, rewolta podatników? Sprawa jest chyba bardziej skomplikowana. Musi być bardziej skomplikowana, skoro obraz innych ugrupowań jawi się w tekście Majcherka jako co najmniej uproszczony. Gdy czytam, że "na prawicy dekomunizacja, lustracja i rozliczenia z przeszłością ciągle stanowią temat dyskusji i motywy politycznych rozgrywek", mogę się tylko dziwić, o jakich dyskusjach i rozgrywkach autor pisze. Demony lustracji i etatyzmu Toczą się procedury lustracyjne, zaczął się proces udostępniania teczek, ale politycy mają z tym niewiele do czynienia (chyba że za głębokimi kulisami), a wrzawę podnoszą przede wszystkim oponenci rozliczeń, z "Gazetą Wyborczą" na czele. AWS nie prowadzi wokół rozliczeń komunistycznej przeszłości żadnej politycznej kampanii (w walce o prezydenturę Marian Krzaklewski ledwie o tym wspominał). Zarazem gwoli uczciwości warto przypomnieć i to, że najwięcej o lustracji i dekomunizacji mówiono w uwieńczonej sukcesem kampanii parlamentarnej 1997 roku. Nie zaowocowało to odwróceniem się wyborców - przeciwnie. Tyle że remanenty przeszłości miały być częścią szerszego projektu uzdrowienia państwa. I w niepowodzeniu czy zaniechaniu tego projektu upatrywałbym jednego z istotnych powodów porażek sondażowych formacji Krzaklewskiego i Buzka. Tak samo jak współczesna AWS nie jest obsesyjnie antykomunistyczna (ani fundamentalistyczna w sprawach religijnych i obyczajowych, o co też ją czasem komentatorzy i przeciwnicy pomawiają), tak samo uproszczeniem wydaje się charakterystyka tej formacji jako "uwikłanej w interesy archaicznej klasy robotniczej z zacofanych dziedzin przemysłu". Na jedne decyzje związkowy segment AWS miał wpływ większy, na inne wszakże minimalny. Warto przypomnieć, że reformy podjęte przez rząd Buzka odznaczały się znacznym stopniem odejścia od idei społecznej solidarności. Komercjalizacja usług publicznych została zrealizowana bardziej bezwzględnie niż w wielu państwach Europy Zachodniej (na której centroprawicowych formacjach chcą się dziś wzorować buntownicy z Platformy). W wielu debatach - od restrukturyzacji górnictwa po reprywatyzację - solidarnościową prawicę przedstawiano wprost jako eksponenta interesów bogatych. Czy było możliwe pójście jeszcze dalej w urynkowieniu społeczeństwa - rzecz do dyskusji. Nie upraszczajmy jednak, że "etatyści z AWS" niczym się nie różnią od lewicowej opozycji. O zapomnianych wyborcach Różnic między AWS i prawicowoliberalnym elektoratem garnącym się dziś do Platformy upatrywałbym bardziej w języku, w medialnym przekazie liderów niż w skrajnych rozbieżnościach programowych. Jest faktem, że w ostatniej kampanii prezydenckiej ujawniła się grupa wcześniej rozmyta pośród innych linii podziału. Ludzie raczej młodzi, raczej wykształceni, reagujący na argumenty modernizacyjne i proeuropejskie dużo żywiej niż na emocje antykomunistyczne czy narodowo- -katolickie, aczkolwiek zainteresowani sprawnym i uczciwym państwem oraz przekonani, że nie zapewni go SLD. Ludzie ci (nie do końca zbadani przez socjologów) zaczęli opuszczać i AWS, i UW. Czy jednak opowiedzieli się świadomie za programem Platformy? I czy mogą się dziś uważać - oprócz garści haseł i skojarzeń - za obdarowanych konkretną ofertą programową? Owszem, nowa "reprezentacja klasy średniej" zapowiada rewolucję podatkową, ale czy podatek liniowy (nieobecny w państwach Europy Zachodniej) jest realny, zwłaszcza gdy "platformersi" skazani są na koalicje z formacjami bardziej w tej kwestii ostrożnymi. Owszem, Platforma operuje retoryką antyreglamentacyjną i antybiurokratyczną, ale na razie poza tę retorykę nie wyszła, a w tak kluczowych sprawach jak uderzenie w pozabudżetowe agencje i fundusze pochłaniające masę pieniędzy jest równie wstrzemięźliwa jak reszta klasy politycznej. Owszem, przywódcy Platformy wiele mówią o wyzwalaniu przedsiębiorczości, ale czy wyjdą poza gładką ogólnikowość kampanii prezydenckiej Andrzeja Olechowskiego? Nie wiadomo, jak serio traktują sami liderzy Platformy swoje zapowiedzi drastycznej redukcji państwa. Nie wiadomo, czy uważają to za możliwe i czy w istocie jest to możliwe. Nie wiadomo nawet, na jak daleko posunięty radykalizm w tym względzie pozwoliliby "liberalni" wyborcy. Wątpliwe, czy na większy niż standardy dość mocno opiekuńczej i zetatyzowanej Europy Zachodniej. Na pewno wolnorynkowa retoryka "platformersów" zmienia atmosferę - przywołajmy choćby pośpiesznie złożone ostatnio przez AWS i Unię Wolności zapowiedzi liberalizacji kodeksu pracy przy stosunkowo słabym oporze związkowców z "Solidarności". Jest to jednak w równym stopniu konsekwencja pojawienia się liberalnej konkurencji, co zmian wewnątrz samej AWS, które osłabiły jej socjalne skrzydło. Wygrywają zgodni i atrakcyjni Warto też przy okazji wspomnieć, że krytykowanej dziś za programową inercję prawicy udawało się ostatnio, w warunkach mniejszościowego rządzenia, co nieco osiągnąć (uwłaszczenie mieszkań spółdzielczych, aktywność ministra Kaczyńskiego w walce z przestępczością i korupcją). Tyle że te osiągnięcia ginęły w ferworze wewnątrzprawicowych waśni. Gdy dodać do nich ujawnione ostatnio waśnie wewnątrzunijne (a wcześniej rozgrywkę wewnątrz koalicji AWS - UW), kontrast nowego tworu z rywalami po "posierpniowej" stronie staje się dojmujący. Platforma oferuje - na razie, bo nie przeszła testu normalnej działalności - wzorową harmonię i organizacyjny impet. Liderzy Platformy są zgodni, podczas gdy liderzy tradycyjnych formacji solidarnościowych kłócą się. Liderzy Platformy potrafią się jawić jako nowocześni i europejscy, podczas gdy przywódcy AWS i UW nie mają medialnego seksapilu, a tradycyjną prawicę wpędzono w dodatku - nie bez pewnego jej udziału, ale i ze znacznym udziałem nieprzychylnych mediów - w schemat formacji archaicznej i wrogiej postępowi. Co istotniejsze, i AWS, i UW nie odnotowały zasadniczych sukcesów w odpartyjnieniu państwa i zwalczaniu korupcyjnych pokus przybierających najczęściej postać strukturalną - politycznego kapitalizmu. Na tym tle czołowi politycy Platformy prezentują się niezbyt przekonująco (Olechowski równocześnie polityk i gospodarczy lobbysta, liberałowie sprawnie pozyskujący w przeszłości fundusze dla UW). Wystarczy jednak sam klimat zużycia starych partii i kilka dobrze brzmiących, czasem słusznych pomysłów wymierzonych w dominację partyjnych struktur (bezpośrednie wybory burmistrzów to dobry przykład), aby oczarować sporą grupę wyborców. Co wyniknie z konkurencji? Czy to tylko błyskotki, czy coś więcej, nie wiadomo. Jako test intencji w kwestii autentycznego odpartyjnienia państwa potraktowałbym w większym stopniu wspomniane uderzenie w pozabudżetowe agencje i fundusze niż najsłuszniejsze nawet manipulacje prawem wyborczym albo redukowanie liczby radnych. Ale możliwe, że atmosfera gorączkowej konkurencji wyzwoli więcej wiążących deklaracji wyborczych i po stronie samej Platformy, i jej solidarnościowych konkurentów. Na razie dobrze tego nie widać. Trwa festiwal Platformy, lecz sukcesy zgrabnie rzucanych haseł nie będą zachęcać do wypracowania klarownych ofert programowych. Zwłaszcza Andrzej Olechowski, pytany o konkrety, celuje w kolejnych unikach. Unia Wolności jest sparaliżowana wizją już nie osłabienia, ale klęski, a jej programowa żywotność zdawała się wyczerpana na długo przed rozłamem (paradoksalnie - zawdzięcza ona to wypalenie tyleż nie cierpiącemu programowych dyskusji Balcerowiczowi, co etosowcom przekonanym, że wystarczy mieć zasługi i "moralną wyższość"). Jeśli chodzi o AWS, nie widać, aby powaga chwili zaowocowała jakimś przełomem. Owszem, rząd Buzka miał kilka "trafień", i to nawet przed powstaniem Platformy, ale chyba trudno mu będzie przekonać kilka miesięcy przed wyborami, że dysponuje świeżymi i niekoniunkturalnymi pomysłami na odpartyjnienie państwa, ograniczenie kapitalizmu politycznego czy zredukowanie biurokracji. W dodatku refleksja wielu polityków tej formacji nie sięga dalej (lub może wyżej) niż pierwsze reakcje czołowych polityków RS AWS, którzy po spodziewanym odejściu SKL cieszyli się, że będzie dla nich więcej miejsc na listach wyborczych. Inni z kolei - z kręgów ZChN - wyrażali podobną radość z pobudek ideowych, licząc na większą czystość Akcji w duchu "narodowo-katolickim". Tymczasem zredukowanie tradycyjnej prawicy do nurtu narodowo-związkowego to utrwalenie jej statusu na poziomie 10 - 12 procent, z tendencją do dalszego słabnięcia w miarę wzrastania kolejnych roczników wyborców. Już ostatnie wybory prezydenckie pokazały, że szansą na osłabienie dominacji postkomunistów jest współdziałanie prawicy tradycyjnej i liberalnej - choćby po wyborach, bo teraz rozłamowe emocje są zbyt silne. Także i liberalnego centrum, czyli UW, jeśli nie zejdzie ono w ogóle ze sceny albo nie stanie się wasalem SLD, nad czym usilnie pracuje Adam Michnik. To jednak, jak silne będą poszczególne człony tego porozumienia, zależy od nich samych. Całkowita marginalizacja prawicy tradycyjnej, skupionej dziś głównie w AWS, nie byłaby niczym dobrym. To z tamtej strony padają zgłaszane najbardziej serio zastrzeżenia do jednostronnego kierunku rozwoju współczesnych społeczeństw liberalnych - z ich nadmierną łagodnością wobec przestępczości, słabnięciem rodziny, permisywnym wychowaniem. Ale i sama tradycyjna prawica, aby przetrwać, musi dowieść swojej przydatności. Nie tylko w walce o wykrojenie sobie kawałka tortu w systemie politycznego kapitalizmu. Autor jest zastępcą redaktora naczelnego tygodnika "Nowe Państwo".
powstanie i pierwsze sondażowe sukcesy Platformy Obywatelskiej to sygnał nastrojów społecznych lekceważonych przez polityków prawej i centrowej części polskiej sceny politycznej. Różnic między AWS i prawicowoliberalnym elektoratem garnącym się dziś do Platformy upatrywałbym bardziej w medialnym przekazie liderów niż w skrajnych rozbieżnościach programowych. Wystarczy kilka dobrze brzmiących pomysłów, aby oczarować sporą grupę wyborców. szansą na osłabienie dominacji postkomunistów jest współdziałanie prawicy tradycyjnej i liberalnej.
ORGANIZACJE POZARZĄDOWE Dotacje budżetowe przesądzają o ich bycie Przyciąganie polityczne ELIZA OLCZYK Organizacje pozarządowe w Polsce nie mają łatwego życia. Zbieranie pieniędzy od sponsorów idzie opornie, zarabianie pieniędzy jeszcze trudniej, a dotacje budżetowe zależą nie od programu działania, nie od osiągnięć, tylko od... koniunktury politycznej. Tak się bowiem utarło, że rządy preferują organizacje bliskie sobie ideologicznie, choć nie tym kryterium powinny się kierować. W Polsce istnieją tysiące organizacji pozarządowych (jak nazwa wskazuje działających poza obszarem zainteresowania administracji rządowej) zajmujących się najróżniejszymi sprawami. Są organizacje propagujące naturalny poród i karmienie piersią, są stowarzyszenia chorych na autyzm, są organizacje wspierające rozwój samorządów i małych przedsiębiorstw, kształcące liderów, organizujące kursy asertywnego zachowania, nauczające bezrobotnych aktywnego poszukiwania pracy itd. Elektorat zorganizowany Nie ma chyba dziedziny życia, w której nie działałaby organizacja pozarządowa służąca ludziom radą i pomocą. Działalność organizacji pozarządowych jest cechą społeczeństwa demokratycznego, które organizuje się w grupy dla realizacji konkretnych celów. Taki zorganizowany elektorat jest łakomym kąskiem dla partii politycznych. Coraz wyraźniej widać wciąganie organizacji pozarządowych w orbitę wpływów partii politycznych. Najłatwiej prześledzić to na przykładzie dwóch największych ugrupowań politycznych - Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Akcji Wyborczej Solidarność. Zarówno Sojusz, jak i Akcja mają swoich faworytów. Do AWS przylgnęły ruchy obrony życia oraz najróżniejsze organizacje katolickie. SLD wciąga w swoją orbitę organizacje feministyczne oraz działające na rzecz neutralności światopoglądowej państwa. Sojusz popiera Zrzeszenie Studentów Polskich i Związek Harcerstwa Polskiego, AWS - Niezależne Zrzeszenie Studentów i Związek Harcerstwa Rzeczypospolitej. Są organizacje kombatanckie sympatyzujące z AWS i sympatyzujące z SLD. Tak więc, już na pierwszy rzut oka widać, że oba ugrupowania stanowią jednakowy magnes dla organizacji pozarządowych. Mechanizmy przyciągania są różne, ale najważniejszy z nich to pieniądze, a raczej ich brak. Dotacje budżetowe często bowiem przesądzają o być albo nie być organizacji pozarządowych. Wczoraj wy, dzisiaj inni Faworyzowanie jednych organizacji, a pomijanie drugich przy rozdziale publicznych środków zostało nagłośnione w ubiegłym roku, gdy niektóre organizacje pozarządowe zaczęły uskarżać się w prasie, że nie dostały dotacji z budżetu państwa na działalność. Podobne praktyki nie rozpoczęły się jednak przed rokiem, lecz znacznie wcześniej. Prawo stanowi, że rząd może zlecać organizacjom pozarządowym zadania do realizacji i przekazywać na to pieniądze podatników. Rzecz polega na tym, że organizacji pozarządowych jest znacznie więcej niż pieniędzy budżetowych, i tu właśnie pojawia się miejsce na sympatie polityczne. W ubiegłym roku część organizacji pozarządowych publicznie protestowała przeciwko obcięciu dotacji rządowych na zadania zlecone. Poszkodowany czuł się m.in. Związek Harcerstwa Polskiego, od lat organizujący wypoczynek dzieci i młodzieży, który jeszcze późną wiosną nie wiedział, czy dostanie pieniądze na ten cel, czy też nie. Pieniądze na dofinansowanie wypoczynku dzieci (i nie tylko) przyznawała komisja powołana wspólnie przez MEN i pełnomocnika rządu ds. rodziny. Przyjęte kryteria były mgliste, a wszelkie pretensje zbywano oświadczając, że jest wiele organizacji, które prowadzą podobną działalność, a każda ma prawo do pieniędzy budżetowych. ZHP, który narzekał, że brakuje mu środków na zorganizowanie obozów dla młodzieży, słyszał w odpowiedzi, że w latach 1993 - 1997 (a więc w okresie rządów SLD - PSL) dostawał dużo pieniędzy, a konkurencyjny ZHR mało. Nie trudno odgadnąć, że od momentu gdy władzę przejęła koalicja AWS - UW ma być odwrotnie, ZHR dostanie dużo, a ZHP mało. Katoliczki po feministkach Najwięcej skarg od organizacji pozarządowych, które czuły się dyskryminowane przez administrację rządową, dotyczyło działalności ministra Kazimierza Kapery, byłego pełnomocnika rządu ds. rodziny. O uchylanie się od współpracy oskarżały go przede wszystkim feministyczne organizacje. Minister Kapera rozwiązał Forum Organizacji Pozarządowych, odsuwając od współpracy wszelkie niekatolickie organizacje, za to chętnie współpracował np. z Forum Kobiet Polskich, zrzeszającym przede wszystkim stowarzyszenia katolickie i duszpasterstwa. Poglądy ministra Kapery znajdowały odzwierciedlenie w wielu jego działaniach - pełnomocnik rządu ds. rodziny anulował m.in. wyniki konkursu na prowadzenie ośrodków pomocy dla kobiet będących ofiarami przemocy rodzinnej i rozpisał nowy konkurs. Nie trudno zgadnąć, że wygrały go w dużej części organizacje katolickie. Niekoniecznie lepsze od poprzednich, wyłonionych w drodze konkursu, ale niekoniecznie też gorsze - po prostu, o słusznej orientacji politycznej. Biuro pełnomocnika ds. rodziny tłumaczyło się wówczas, że konkurs został powtórzony ze względu na zarzuty Departamentu Kontroli dotyczące sposobu organizacji poprzedniego konkursu (w protokole z posiedzenia komisji nie umieszczono informacji o jej składzie, o dacie i miejscu posiedzenia, o regulaminie oraz o kryteriach wedle, których był rozstrzygnięty) oraz z powodu presji ze strony organizacji pozarządowych, które prowadzą podobną działalność, a zostały pominięte w konkursie. Poprzedniczka ministra Kapery, Jolanta Banach, pełnomocniczka rządu ds. rodziny i kobiet w rządach Józefa Oleksego i Włodzimierza Cimoszewicza, na odmianę współpracowała głównie z organizacjami feministycznymi. Gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że minister Banach próbowała współpracować z organizacjami katolickimi, jednak z powodu różnicy poglądów owa współpraca zwykle szybko się kończyła. Organizacje katolickie niejednokrotnie protestowały przeciwko popieraniu przez minister Banach jednej opcji światopoglądowej. Mechanizm jest więc prosty - kto miał poczucie krzywdy, za czasów koalicji SLD - PSL przystał do AWS. Kto czuje się dyskryminowany przez rząd Jerzego Buzka, zwraca się w kierunku SLD. Kuszeni przez SLD Sojusz nie czeka zresztą, aby niezadowoleni przyszli się poskarżyć. Politycy SLD zachęcali kilka miesięcy temu organizacje pozarządowe do utworzenia wspólnej koalicji antyrządowej. W kwietniu SLD wysłał do organizacji pozarządowych list zawierający propozycję współpracy przy tworzeniu alternatywnego programu "obejmującego najważniejsze dziedziny życia" w ramach forum opozycyjnego "Można inaczej". - Klub Parlamentarny SLD oferuje państwu swoje możliwości parlamentarne, organizacyjne i intelektualne przy tworzeniu takiego programu - czytamy w liście skierowanym do jednej z organizacji. W ten sposób w krąg polityki wciąganych jest coraz więcej organizacji pozarządowych. Te natomiast, które nie są zainteresowane upolitycznianiem swojej działalności, dryfują bezradnie, próbując znaleźć dla siebie niszę. Liga Kobiet Polskich należy do tych organizacji, które czują się dyskryminowane przez obecny rząd, konnkretnie przez byłego pełnomocnika ds. rodziny Kazimierza Kaperę. Zarazem jednak nie bardzo chce zasilić szeregi sympatyków SLD. Być może taka postawa wynika z tego, że szefowa Ligi jest wiceprzewodniczącą Unii Pracy, a być może Liga uważa, że apolityczność jest niezbędna w jej działalności. Bez względu na przyczyny Liga Kobiet Polskich, choć kuszona przez SLD, zdystansowała się do propozycji utworzenia wspólnego antyrządowego frontu. Zarazem zarząd LKP zwrócił się do premiera z prośbą, by rząd "nie upolityczniał organizacji społecznych i nie dyskryminował tych, które inaczej niż oficjalna polityka obecnej koalicji patrzą na problemy kobiet i rodziny". - Organizacja nasza jest pomijana przy opiniowaniu czy konsultowaniu ważnych kwestii społecznych dotyczących rodziny, jest to przykład dyskryminowania jednej z największych organizacji pozarządowych, która swoją misję formułuje odmiennie od politycznych deklaracji obecnie rządzącej koalicji. Liczymy na to, że pan premier zechce podjąć interwencję w tej ważnej kwestii - czytamy w liście do szefa rządu. W odpowiedzi Jerzy Widzyk z Kancelarii Premiera napisał do Ligi Kobiet Polskich: "mam nadzieję, że przekonanie o potrzebie wspólnej odpowiedzialności za losy kraju pozwoli na dalszą owocną współpracę Ligi Kobiet Polskich z przedstawicielami władz centralnych i terenowych". Minister Widzyk postanowił zignorować postawione w liście zarzuty. W każdym razie, na pewno nie zamierza wnikać w problemy organizacji pozarządowych ani też nie jest zwolennikiem zmian obecnej polityki administracji rządowej wobec nich. Organizacje sympatyzujące z SLD zapewne pocieszają się, że przypuszczalnie za dwa lata zmieni się ekipa rządząca i wtedy powetują sobie chude lata pod rządami AWS - UW. I tak wahadło będzie się wychylało - raz na lewo, raz na prawo.
Organizacje pozarządowe w Polsce nie mają łatwego życia. Zbieranie pieniędzy od sponsorów idzie opornie, zarabianie pieniędzy jeszcze trudniej, a dotacje budżetowe zależą nie od programu działania, osiągnięć, tylko od... koniunktury politycznej. rządy preferują organizacje bliskie sobie ideologicznie. W Polsce istnieją tysiące organizacji pozarządowych. Działalność organizacji pozarządowych jest cechą społeczeństwa demokratycznego, które organizuje się w grupy dla realizacji konkretnych celów. Taki zorganizowany elektorat jest łakomym kąskiem dla partii politycznych. Do AWS przylgnęły ruchy obrony życia oraz najróżniejsze organizacje katolickie. SLD wciąga w swoją orbitę organizacje feministyczne oraz działające na rzecz neutralności światopoglądowej państwa. Sojusz popiera Zrzeszenie Studentów Polskich i Związek Harcerstwa Polskiego, AWS - Niezależne Zrzeszenie Studentów i Związek Harcerstwa Rzeczypospolitej. Mechanizmy przyciągania są różne, ale najważniejszy z nich to pieniądze, a raczej ich brak. Dotacje budżetowe często przesądzają o być albo nie być organizacji pozarządowych. rząd może zlecać organizacjom pozarządowym zadania do realizacji i przekazywać na to pieniądze podatników. organizacji pozarządowych jest znacznie więcej niż pieniędzy budżetowych, i tu pojawia się miejsce na sympatie polityczne. W ubiegłym roku część organizacji pozarządowych publicznie protestowała przeciwko obcięciu dotacji rządowych na zadania zlecone.Najwięcej skarg dotyczyło działalności ministra Kazimierza Kapery. kto miał poczucie krzywdy, za czasów koalicji SLD - PSL przystał do AWS. Kto czuje się dyskryminowany przez rząd Jerzego Buzka, zwraca się w kierunku SLD. Minister Widzyk nie zamierza wnikać w problemy organizacji pozarządowych ani też nie jest zwolennikiem zmian obecnej polityki administracji rządowej wobec nich.
ROZMOWA Urszula Korab, dyrektorka Gimnazjum i Liceum Niepublicznego nr 38 Katolickiego Stowarzyszenia Wychowawców im. św. Stanisława Kostki w Warszawie Niemoralny nauczyciel nie wychowa moralnego ucznia Prowadzę szkołę wyznaniową, ale wcale nie sprawdzam, czy nauczyciel jest katolikiem, czy jest religijny. Informuję tylko, że jest to szkoła katolicka i obowiązuje w niej zgodność nauczania z nauką Kościoła. FOT. PIOTR KOWALCZYK Rz: O bulwersujących opinię publiczną zachowaniach uczniów słyszymy dość często. Porozmawiajmy jednak o nauczycielach, którzy - choć oczywiście nie dotyczy to wszystkich - udzielają korepetycji swoim uczniom lub uczniom z tej samej szkoły, biorą łapówki albo, jak w przypadku nauczycieli akademickich, piszą odpłatnie prace magisterskie. Czy tacy nauczyciele mogą dobrze wychowywać młodzież? URSZULA KORAB: Oczywiście, nie. Chociaż może być dobrym wychowawcą człowiek, który popełniał w życiu błędy, ale zrywa z nimi radykalnie. On może nawet zrobić więcej dobrego niż ktoś, kto przez całe życie postępował zgodnie z przyjętym systemem wartości. Szkoła jest miejscem szczególnym, gdzie dotyka się tkanki najdelikatniejszej, gdzie wielu rzeczy nie można wyjaśnić słowami, a przekazuje się je sobą. Dla każdego psychologa i rodzica jest oczywiste, że oddziałujemy na dzieci przez to, kim jesteśmy, a nie co mówimy. Człowiek zawsze oddziałuje na drugiego człowieka przede wszystkim tym, co w sobie nosi. A w przypadku nauczyciela absolutnie nie da się tego uniknąć. Czy większość nauczycieli ma choć tego świadomość? Nie, i to jest w tej chwili najważniejszy problem szkoły. Reforma wprowadziła dobre prawo, sprawiła, że teoretycznie szkoła daje wszystko: wiedzę, umiejętności i wychowuje. Dzieci, młodzież jest taka sama jak 20, 50 lat temu, ma te same potrzeby, chociaż żyjemy w innych cywilizacyjnie czasach. Rzecz sprowadza się do nauczycieli. Niestety, w ciągu ostatnich 50 lat nie mieliśmy "narzędzia", za pomocą którego możliwe byłoby wykazanie, kto naprawdę może być nauczycielem. Zresztą celowo z niego zrezygnowano. W tej chwili tak zwane szkoły renomowane weryfikują nauczycieli wyłącznie pod względem kompetencji, przygotowania merytorycznego, liczby olimpijczyków. Nie wiedzą natomiast, jak na wstępie zweryfikować kandydata do zawodu nauczyciela. To samo dzieje się w przypadku innych zawodów - prawnika, lekarza - które również winny być powołaniem. Wyboru dokonuje się na podstawie testu, który sprawdza, czy kandydat wie, co zdarzyło się 13, 19 czy 23 grudnia któregoś roku. I to jest uważane za ważniejsze niż sprawdzenie, co on ma w środku, co nim kieruje... Bo to jest znacznie łatwiejsze do sprawdzenia. Oczywiście, ale jakie są tego skutki! Czy naprawdę najważniejsze jest to, żeby wtłoczyć uczniowi do głowy ileś wiedzy i ją wyegzekwować? Przecież równie ważne jest, by nauczyciel był człowiekiem, któremu na uczniu zależy. Młodzież tak wprost to definiuje: dobry nauczyciel to człowiek, któremu na nas zależy. Ale tego na wyższych uczelniach, na kierunkach pedagogicznych przyszli nauczyciele się nie uczą? Na to rzeczywiście nie zwraca się należytej uwagi. Są zajęcia teoretyczne na ten temat, mówi się o relacjach, o interaktywnych metodach, zdaje jakieś egzaminy, ale nie zwraca się przyszłemu nauczycielowi uwagi na to, że uczeń jest osobą, a nie jednostką. Nie będzie normalnej szkoły dopóty, dopóki nie zacznie się inaczej kształcić nauczycieli. A w jaki sposób Pani sprawdza nauczycieli przed przyjęciem do swojej szkoły, skąd Pani wie, że są to właściwi kandydaci? Prowadzę szkołę wyznaniową, ale wcale nie sprawdzam, czy nauczyciel jest katolikiem, czy jest religijny. Informuję tylko, że jest to szkoła katolicka i obowiązuje w niej zgodność nauczania z nauką Kościoła, przede wszystkim w kwestiach moralnych oraz że nauczyciel nie może mieć niechętnego stosunku do religijności uczniów. Nauczyciel zobowiązany jest także do uczestniczenia, chociaż niekoniecznie aktywnie, w codziennej modlitwie z uczniami oraz rekolekcjach. Następnie kandydat przeprowadza lekcję, którą obserwuję. Nie zwracam uwagi na jego przygotowanie merytoryczne, bo jego kwalifikacje znam z podania, ale na sposób kontaktowania się z uczniami. Na przykład na to, w jaki sposób reaguje on, gdy uczeń mówi dobrze. Czy na twarzy nauczyciela w sposób automatyczny pojawia się radość, czy w ten sposób daje uczniowi do zrozumienia: "cieszę się, że wiesz". A jeżeli uczeń nie wie? Obserwuję, jak nauczyciel zachowuje się, gdy stawia uczniowi jedynkę. Jeżeli swoją postawą nie informuje, iż stawia ją, by uczniowi pomóc, to znaczy, że on w ogóle nie powinien wchodzić do szkoły, bo wcześniej czy później stawianie jedynki stanie się dla niego narzędziem zemsty i satysfakcji: "znowu nie wiesz, mogę ci dołożyć". Nauczyciel powinien przeżywać wzloty i upadki ucznia, pokazywać mu jednocześnie, że upadek nie oznacza, iż nie można z niego się podnieść. Uczeń powinien być oceniany przede wszystkim za postęp, za to, ile zrobił. W szkole każdy stopień, czy się tego chce, czy nie, ma wymiar pedagogiczny. Jeżeli o tym się zapomina, to przestaje być ona szkołą, a zamienia w miejsce wyścigu koni, gdzie liczy się tylko skutek. Efektem tego są napięcia i konflikty między uczniami a nauczycielami, agresja uczniów, ale i nauczycieli wobec uczniów. W tym "przoduje" Japonia, ataków agresji uczniów jest tam więcej niż w USA. Aby temu zaradzić, wprowadzono w Japonii przedmiot "edukacja serca", chcąc w ten sposób zwrócić uwagę, że prócz rozumu, ciała, uczuć człowiek ma jeszcze duszę. Natomiast do Senatu amerykańskiego wpłynął wniosek, aby we wszystkich szkołach, wyznaniowych czy laickich, wprowadzić dekalog jako obowiązkowy system wartości. Czy nauczyciele zatrudnieni w Pani szkole udzielają korepetycji? Wydaje mi się, że nie, nic mi o tym nie wiadomo. Natomiast na pewno nie udzielają ich uczniom naszej szkoły. Nie ma zresztą takiej potrzeby i dlatego branie korepetycji jest u nas źle widziane, o czym mówię i rodzicom, i uczniom. Jednak doświadczenia rodziców z wielu szkół są zgoła inne, nauczyciele rano uczą w szkole, a po południu w domu albo uczniów swoich, albo uczniów kolegi nauczyciela z tej samej szkoły. Nietrudno zgadnąć, jak traktowane są te, które "korków" nie biorą. Dlaczego w tak ewidentnie nieuczciwych przypadkach nie istnieje coś takiego jak ostracyzm środowiska? Bo korepetycje wynikają z realiów. Nauczyciel nie jest w stanie utrzymać siebie i niewielkiej rodziny z pieniędzy, które zarabia w szkole. Naprawdę zarabia się po wyjściu ze szkoły, nie tylko udzielając korepetycji, co jest najbardziej bolesne, ale także, co moim zdaniem jest równie gorszące, pracując na przykład jako przedstawiciel handlowy jakiejś firmy. Nauczyciel zachęca rodziców uczniów do kupna garnków, bielizny albo ubezpieczenia się w jakiejś firmie, bo chce na przykład zarobić na kurs językowy dla dziecka. Nauczyciel z definicji powinien być człowiekiem w pełni dyspozycyjnym dla szkoły. Ma 18 czy 22 godziny dydaktyczne, a drugie tyle powinien poświęcać szkole na różne sposoby, przygotowując się do zajęć czy doskonaląc się. W Szwajcarii nauczyciele co kilka lat są sprawdzani, czy są w stanie douczyć się, czy nadążają za rozwojem w swojej dziedzinie. U nas natomiast dorabiają do niskich pensji. Generalnie udaje się, że się pracuje. Kiedyś minister edukacji Mirosław Handke powiedział: nauczyciele udają, że pracują, a my udajemy, że płacimy. Nauczyciele byli oburzeni, a ja się z tym w pełni zgadzam. Ale są także nauczyciele wspaniali, i pod względem merytorycznym, i moralnym, którzy utrzymują wysoki poziom szkoły. Oni bardzo często są szykanowani w swoim środowisku za to, że ustawiają poprzeczkę wysoko. Ale zawsze wszystkie zmiany, które prowadziły ku dobremu, zaczynały się od siłaczek. To może brzmi śmiesznie, ale uważam, że jeżeli pewna grupa nauczycieli swoją postawą nie przełamie błędnego koła, nie pokaże, że można inaczej, choćby za cenę biedy, i nie zdobędzie w ten sposób zaufania rodziców, by stanęli po stronie nauczycieli, to nic się nie zmieni. Jeżeli społeczeństwo uwierzy, że nauczycielom zależy na uczniu jako na osobie, na tym, by uczeń był dobrym, moralnym i otwartym na wiedzę człowiekiem, to odwdzięczy mu się najwyższym szacunkiem i uznaniem, także finansowym. Nauczyciel powinien być osobą zaufania publicznego, jakimś wzorcem. Bo to nie jest zawód, to jest stan. Czy nauczyciele w ogóle traktują jeszcze swój zawód jak powołanie? Czy mają tego świadomość? Uważam, że idzie ku dobremu. Bardzo młodzi nauczyciele, dwudziestoparoletni, rozmowę o powołaniu traktują jako rzecz normalną. Ludzie mojego pokolenia uciekają od tego tematu. Może w indywidualnych rozmowach byliby w stanie podjąć taką rozmowę, ale publicznie uważaliby za duży nietakt. A przecież, jeżeli nauczyciel nie będzie sam moralny, to nigdy moralnie nie wychowa. Nie będzie w stanie, bo to jest po prostu nielogiczne. A może postawa młodych nauczycieli jest po prostu wynikiem tego, że oni podejmując decyzję o zawodzie w latach 90., kiedy możliwości wyboru były już większe, czynili to z pełną świadomością, na co się decydują, także na jakie warunki finansowe? Ale oni również mają nadzieję, że ich sytuacja finansowa zmieni się, a jednocześnie są przekonani, iż warto być nauczycielem, bo czują, że istnieje społeczne zapotrzebowanie na wychowywanie młodzieży i że jeżeli od nauczyciela wymaga się uczciwości, to będzie się go za taką postawę wynagradzać nie tylko szacunkiem. Rozmawiała Ewa K. Czaczkowska
Urszula Korab, dyrektorka Gimnazjum i Liceum Niepublicznego nr 38 Katolickiego Stowarzyszenia Wychowawców im. św. Stanisława Kostki w Warszawie: Szkoła jest miejscem szczególnym, gdzie dotyka się tkanki najdelikatniejszej, gdzie wielu rzeczy nie można wyjaśnić słowami, a przekazuje się je sobą. Człowiek zawsze oddziałuje na drugiego człowieka przede wszystkim tym, co w sobie nosi. A w przypadku nauczyciela absolutnie nie da się tego uniknąć. Reforma wprowadziła dobre prawo, sprawiła, że teoretycznie szkoła daje wszystko: wiedzę, umiejętności i wychowuje. Dzieci, młodzież jest taka sama jak 20, 50 lat temu, ma te same potrzeby, chociaż żyjemy w innych cywilizacyjnie czasach. Rzecz sprowadza się do nauczycieli. Niestety, w ciągu ostatnich 50 lat nie mieliśmy "narzędzia", za pomocą którego możliwe byłoby wykazanie, kto naprawdę może być nauczycielem. W tej chwili tak zwane szkoły renomowane weryfikują nauczycieli wyłącznie pod względem kompetencji, przygotowania merytorycznego, liczby olimpijczyków. Nie wiedzą natomiast, jak na wstępie zweryfikować kandydata do zawodu nauczyciela. Przecież równie ważne jest, by nauczyciel był człowiekiem, któremu na uczniu zależy. na wyższych uczelniach, na kierunkach pedagogicznych Są zajęcia teoretyczne na ten temat, mówi się o relacjach, o interaktywnych metodach, zdaje jakieś egzaminy, ale nie zwraca się przyszłemu nauczycielowi uwagi na to, że uczeń jest osobą, a nie jednostką. Prowadzę szkołę wyznaniową, ale wcale nie sprawdzam, czy nauczyciel jest katolikiem, czy jest religijny. Informuję tylko, że jest to szkoła katolicka i obowiązuje w niej zgodność nauczania z nauką Kościoła, przede wszystkim w kwestiach moralnych oraz że nauczyciel nie może mieć niechętnego stosunku do religijności uczniów. Nauczyciel zobowiązany jest także do uczestniczenia, chociaż niekoniecznie aktywnie, w codziennej modlitwie z uczniami oraz rekolekcjach. Następnie kandydat przeprowadza lekcję, którą obserwuję. Nie zwracam uwagi na jego przygotowanie merytoryczne, ale na sposób kontaktowania się z uczniami.
Z Adamem Małyszem rozmawia Andrzej Łozowski Miś na Krupówkach FOT. MICHAŁSADOWSKI Rz: No i dogonili pana Sven Hannawald, Simon Amman i Matti Hautamaeki. A może pan na nich trochę poczekał? ADAM MAŁYSZ: Myślę, że raczej oni mnie dogonili. Jeśli gdzieś na nich trochę poczekałem, to w styczniu na Turnieju Czterech Skoczni. Ale trzymałem się czoła, tylko raz wypadłem z szóstki. Wygrałem siedem konkursów przy jedenastu w poprzednim sezonie. Z tego porównania jasno wynika, że mnie dogonili. Można powiedzieć, że drugi raz wygrałem Tour de France, ale już nie byłem tak często etapowym zwycięzcą. Z tym że tegoroczny wyścig miał dużo dłuższą trasę, był o wiele bardziej męczący. Trzydzieści trzy konkursy w cztery miesiące. Wszyscy mówią, że Ammann nie wygrałby olimpiady, gdyby nie leżał w Willingen i nie miał przymusowej przerwy. Czy pan jest podobnego zdania? Chyba tak jest i Ammann nie jest żadnym wyjątkiem. W przeszłości było wielu skoczków, którzy ulegali kontuzjom po upadkach, chcieli nawet kończyć karierę, ale po powrocie na rozbieg nagle stwierdzali, że czują głód skakania. Zostawali jeszcze na jakiś czas i mieli bardzo dobre wyniki. Jest to sytuacja wyjątkowo korzystna: nic się nie musi, nikt nie oczekuje dobrego wyniku, trenerzy grzecznie pytają, czy masz ochotę na start, bo może wolisz na tym konkursie być widzem. Żadnego przymusu. Ammann był w tej komfortowej sytuacji na zimowych igrzyskach i to wykorzystał. Potem szło mu już trudniej. Amman zabrał panu złote medale na olimpiadzie, Hannawald sprzątnął Turniej Czterech Skoczni. Stracił pan dwa duże kawałki tortu. Czy to nie pech? Nie wiem, czy wolałbym większy kawałek tortu. Chyba by mnie zemdliło. To raczej na ubiegły sezon, na tę swoją dominację, patrzę dzisiaj jak na coś nienormalnego. Przecież jeden skoczek nie może wszystkiego wygrywać. To jest wbrew porządkowi na tym świecie i w sporcie. Jak popatrzymy wstecz, w skokach bywali już tacy jak ja. Dominowali przez jakiś czas, potem ich zastępowali inni. Przede mną był Martin Schmitt, przed nim Primoż Peterka, przed nimi Jens Weissflog, Matti Nykaenen. Nawet na własny użytek trudno mi wytłumaczyć tę moją ogromną przewagę w poprzednim sezonie. Nikt na mnie nie zwracał specjalnej uwagi, pojawiłem się nagle, zacząłem wygrywać. Chyba ich wszystkich po prostu zaskoczyłem. Przed rokiem byłem takim kolarzem, którego nie warto gonić. W tym sezonie już mi na to nie pozwolili. Zakończył pan sezon rekordowym skokiem na odległość 223,5 metra. Czy jest gdzieś koniec tych waszych orlich lotów? Gdyby nie wiatr na mamucie w Planicy, poszybowalibyśmy w tym roku chyba dalej od rekordu świata Andreasa Goldbergera, który wynosi 225 metrów. Nie wiem, kto pierwszy by to zrobił, ale przy korzystnym wietrze było to możliwe. Czy jest gdzieś kres naszych możliwości? Nie umiem takiej granicy wyznaczyć, mogę natomiast powiedzieć, że nie bałbym się lotu na odległość 300 metrów. Nie ma na świecie takiego mamuta, ale przecież nie można wykluczyć, że kiedyś ludzie go zbudują, pamiętając oczywiście o naszym bezpieczeństwie. Narysowałby pan takiego mamuta? To jest prosty rysunek. Wiadomo, że do lotu 300-metrowego potrzebna jest większa prędkość, czyli musi być dłuższy rozbieg. Co do zeskoku, sam profil nie różniłby się od tych dzisiejszych, tylko byłby o kilkadziesiąt metrów dłuższy. Na dzisiejszych zeskokach jest od 140. do 170. metra taka nisza, żebyśmy nie tracili wysokości. Podobną niszę miałyby zeskoki tych ogromnych mamutów, tylko zaczynałaby się na 150. metrze, a kończyła na 230. metrze. Potem już byłoby niedaleko do 300. metra. Panie Adamie, pan mówi poważnie? Jak najpoważniej. Sam lot nie przysparza nam trudności, kiedy już wybijemy się z progu, ułożymy narty i pokonujemy przestrzeń. Trudność polega na stworzeniu takich warunków, by to wszystko można było bezpiecznie wykonać. Z nami jest tak jak z samolotami pasażerskimi: trudności występują przy starcie i przy lądowaniu. Do lotu 300-metrowego potrzebna jest większa prędkość na rozbiegu mniej więcej o 5 kilometrów, czyli w granicach 110 km/godz. Wierzę, że taki obiekt kiedyś zostanie zbudowany. Człowiek chce biegać coraz szybciej, skakać coraz wyżej i rzucać coraz dalej. Dlaczego miałby zrezygnować z dłuższych lotów na nartach. Ale ja już pewnie tego nie doczekam. Zostańmy jeszcze na mamuciej skoczni. Dlaczego Tomasz Pochwała miał w Planicy tak niebezpieczny upadek? Zaraz po odbiciu się z progu przekręcił lewą nartę, która złapała powietrze i pociągnęła go do dołu. Przy szybkościach na mamucich skoczniach jest ogromny opór powietrza, którego skoczek nie jest w stanie pokonać. Każdy z nas ma taki upadek za sobą, tyle że nie każdy doświadcza tego na mamuciej skoczni. A pana gdzie pociągnęła do dołu narta? Na Wielkiej Krokwi w Zakopanem i stało się to wtedy, kiedy miałem te swoje dolegliwości z lewą nartą, czyli za kadencji trenera Pavla Mikeski. Runąłem w dół, narta wbiła się w zeskok i już tam została na dłużej. Wyrwało mi ją z zapięcia. Miałem dużo szczęścia: skręciłem lewą nogę i wybiłem palec u dłoni. Ten wypadek miał zresztą humorystyczne następstwa. W kierunku Krokwi szedł chwilę później dzisiejszy szef wyszkolenia naszego związku, Marek Siderek, z kilkoma innymi skoczkami. Kiedy zobaczył z daleka wbitą w zeskok nartę, wziął ją za chorągiewkę. Zatrzymał się na drodze, popatrzył na zeskok i powiedział: "Jeszcze nie ma skoków. Zobaczcie, tam jest wbita chorągiewka na zeskoku. Idziemy z powrotem". A ja wtedy leżałem na dole i skręcałem się z bólu. Ale oni tego nie widzieli z drogi. Stracił pan kiedyś przytomność? To też mam za sobą. Gdy byłem juniorem, jeszcze się skakało stylem klasycznym. Podczas jednego z treningów z trenerem Janem Szturcem na małej skoczni w Łobajowie koło Wisły było mało śniegu, więc na rozbiegu trener poukładał gałęzie z choinek. Kiedy zacząłem zjeżdżać w dół, do narty przykleiła się gałąź, na której było dużo żywicy. Pociągnąłem za sobą tę gałąź. Spadłem z progu na głowę. Przytomność odzyskałem po jakimś czasie w szatni. Pan ciągle skacze w tym swoim szarym kombinezonie. Niemcy mają nowe dwuczęściowe ubiory, inni też podążają za modą. Lubi pan stary garnitur? Ja mam kilka szarych garniturów na wieszaku, ale też nikt mi nie proponował dwuczęściowego kombinezonu, jaki mają Niemcy. Widząc czasem nowości sprzętowe na konkurentach, mówimy w grupie polskich skoczków, że my zawsze musimy być na końcu. Z drugiej strony trzeba mieć do tych nowości dystans, nie wolno dać się sprowokować. Wydaje mi się, że bardzo często nowe narty czy nowe kombinezony nie tyle pomagają dalej skakać, ile działają na psychikę konkurentów. Co do niemieckich nowych kombinezonów w dwóch kolorach - podobno producent bardzo nad nimi pracował i są jakościowo dobre. To widać zresztą po szybkości na progu Martina Schmitta i jego partnerów. Nart też pan nie zmienia. Lubi je pan jak stare wygodne buty? Coś w tym jest. Elan zrobił mi kilka par nowych nart, podobno konstruktorzy poświęcili na to aż dwa miesiące, a ja ciągle lepiej się czuję na starych. Dostałem dwie pary na początku sezonu, przyzwyczaiłem się do nich, po prostu je lubię i używałem ich przez cały sezon. Nie jest pan zazdrosny o Martina Schmitta? Bardzo go w Polsce lubią... Nie tylko nie jestem zazdrosny, ale i chętnie był się z nim podzielił popularnością. Schmitt jest normalnym człowiekiem: życzliwym, grzecznym, koleżeńskim. Jest taki wszędzie tam, gdzie pojedzie, nie tylko w Polsce. Przecież kiedy niemiecka ekipa przyjechała na zakopiański Puchar Świata, Martin udzielał wywiadów TVP, podpisywał autografy i wszystko to robił z uśmiechem na ustach. Dla odmiany Sven Hannawald odwrócił się tyłem do kamery, był obrażony na wszystkich. I potem miał kłopoty z naszymi kibicami. Czy to usprawiedliwia ich gwizdy w Zakopanem, potem śnieżki w Harrachovie? Nic takiego nie powiedziałem i czułem się tym wszystkim zawstydzony. Staram się rozumieć obu skoczków: miłego, ciepłego Martina i chłodnego Svena. Tacy są. W Harrachovie też o mało nie oberwałem śnieżką, kiedy jechałem na górę wyciągiem. Moim zdaniem, więcej w tym incydencie było dziecinady niż grozy. Nasze media zrobiły z tego skandal międzynarodowy. Mam nadzieję, że wszystko wróci do normy po naszym symbolicznym pojednaniu na podium w Planicy. Chociaż pomysł z zamianą flag narodowych nie był nasz, skoczków, Sven odniósł się do tego z całkowitym zrozumieniem. Nawet zaskoczył mnie tym, że tak chętnie zamienił się flagami. Dużo pan mówi o zmęczeniu sezonem. Ale skoki to przecież pana zawód. Niestety, ta praca nie polega tylko na samym skakaniu na nartach. Od końca listopada do końca marca jesteśmy praktycznie poza domem. Żyjemy w hotelach, na lotniskach, w samochodach. Konkursy są właściwie przyjemnością, ale one nie trwają długo. To nie konkursy męczą, lecz wiele miesięcy poza domem. W moim przypadku dochodzą jeszcze liczne obowiązki, które mają związek z popularnością. Udzielam więcej wywiadów, niż bym chciał, i muszę spotykać się z ludźmi nie wtedy, kiedy mam na to czas i ochotę. Nie płaczę z tego powodu, tylko mówię, skąd się bierze zmęczenie. Czy ludzie pana męczą? To jest delikatny temat, ale spotkań w moim przypadku jest po prostu za dużo. Lubię rozmawiać z prezydentem Kwaśniewskim nie dlatego, że to głowa państwa, bardzo ważna osoba, lecz dlatego, że on zna i lubi sport. Moje wyniki zna chyba lepiej ode mnie. Nie lubię natomiast tych wszystkich uroczystości, na których jestem sadzany za stołem na specjalnym miejscu i obsypywany miłymi słowami. Nie bardzo wiem, co mam ze sobą zrobić, poza grzecznym uśmiechaniem się i spuszczaniem oczu. Trwa to zazwyczaj bardzo długo i mówi się o mnie jak o kimś bardzo ważnym, wyjątkowym. A ja przecież tylko dobrze skaczę. Czy pana to dziwi, że ludzie się do pana garną? Jest mi bardzo miło, ale ogromna większość ludzi w ogóle ze mną nie rozmawia i chyba nawet nie chce. Jestem dla nich takim automatem do pisania autografów, specjalnych życzeń, do pokazywania palcami i czasem dotykania. Ludzie nie chcą wiedzieć, co myślę, w jakim jestem nastroju, tylko chcą mieć ze mną zdjęcie. Popularności dopiero się uczę, ale im więcej na ten temat wiem, tym częściej czuję się takim misiem na Krupówkach. Chyba miałem rację, mówiąc po pierwszych zwycięstwach w Pucharze Świata przed rokiem, że chciałbym skakać jak Martin Schmitt, ale żyć jak Adam Małysz. Co z domem? Ciągle nie jest pan na swoim? Dom jest w stanie surowym, a przeprowadzkę planujemy z żoną na lato. Jestem zbyt zmęczony sezonem, żeby o nowym domu mówić tak, jak na to zasługuje. Z entuzjazmem, z wypiekami na twarzy. Strasznie przy nim dużo roboty, wiele nierozstrzygniętych jeszcze do końca spraw. Nie wiem, jak urządzić ogród, nie wiem, co posadzić. Skoki są na kilka lat, dom jest na całe życie. Chyba łatwo odpowiedzieć na pytanie, co ma pierwszeństwo? Ja o tym wszystkim wiem, ale przez kilka ostatnich miesięcy nie dość, że nie zajmowałem się nowym domem, to jeszcze byłem gościem w domu teściów, gdzie teraz mieszkamy. Budowa była na głowie żony. Poza tym na dom muszę zarobić, a zarabiam skakaniem. Odpocznę kilka dni i zabiorę się za sprzątanie, za ogród. Lubię to robić. Jeśli ludzie pozwolą. Może prace w ogrodzie trzeba zacząć od postawienia płotu? Droga, która prowadzi od głównej ulicy w Wiśle do naszego nowego domu jest zatarasowana ogromnym kamieniem. Jeszcze przedwojennym. Blokada jest pochodzenia naturalnego. Wycieczki autokarowe będą mnie szukały pod starym adresem i poprosiłem teściów, żeby mnie zastępowali w miarę możliwości. Źle się sadzi drzewa, kiedy podpisuje się autografy. Nie chciałbym, broń Boże, chować się przed ludźmi, ale mogliby mi dać kilka miesięcy urlopu okolicznościowego. Na prace domowe. Podobnie telewizja, która filmując w przeszłości dom teściów, zaczynała reportaż od pokazania tablicy z adresem. Czy to nie jest naruszenie prywatności i spokoju kilku rodzin, bo przecież nie mieszkałem wtedy u siebie? Powtarzam - nie chcę uciekać przed ludźmi, ale złości mnie, kiedy zaprasza się ich do mnie, nie pytając o zgodę gospodarza. Łatwo do pana trafić? Tak się dziwnie składa, że ludzie, których zapraszam, mają trudności ze znalezieniem adresu, podczas gdy wycieczki autokarowe jadą do mnie jak po sznurku. Zaprosiłem niedawno braci Golców, wytłumaczyłem, jak dojechać. Przejechali Wisłę i wylądowali w Kubalonce. Jak mnie wreszcie znaleźli, wyglądali na ludzi zmęczonych. Czy był pan gdzieś, gdzie ludzie nie wiedzą, co to skoki narciarskie? Na Mauritiusie, gdzie byłem w ubiegłym roku na krótkich wakacjach, ludzie nie widzieli nigdy śniegu, więc siłą rzeczy nie mogli wiedzieć, co to są skoki narciarskie. Kiedy usłyszeli, że skaczę dość daleko na nartach, koniecznie chcieli się dowiedzieć, czy to jest coś podobnego do skoków na nartach wodnych. Dociekali, czy zanim skoczę, rozciąga mnie motorówka. Nie mogli uwierzyć, że biorę rozbieg sam, odbijam się w powietrze i lecę dwieście metrów. Potraktowali to jak dobry żart. Patrzyli podejrzliwie. -
Z Adamem Małyszem rozmawia Andrzej Łozowski: No i dogonili pana Hannawald, Amman i Hautamaeki. A może pan na nich poczekał? ADAM MAŁYSZ: Myślę, że oni mnie dogonili. Ale trzymałem się czoła. Wygrałem siedem konkursów . Amman zabrał panu złote medale na olimpiadzie, Hannawald sprzątnął Turniej Czterech Skoczni. Czy to nie pech? To raczej na ubiegły sezon patrzę jak na coś nienormalnego. Przecież jeden skoczek nie może wszystkiego wygrywać. Zakończył pan sezon skokiem na 223,5 metra. Czy jest gdzieś koniec waszych orlich lotów? Gdyby nie wiatr w Planicy, poszybowalibyśmy w tym roku chyba dalej od rekordu świata Goldbergera, który wynosi 225 metrów.
OŚWIATA Działka ważniejsza niż uczniowie Na zapleczu Pałacu Sprawiedliwości - Będzie nam trudno zgodzić się na rozproszenie uczniów po innych szkołach - mówi Krystyna Taraszkiewicz, dyrektor Zespołu Szkół nr 25 Zespołowi Szkół nr 25 z ulicy Świętojerskiej 9 w Warszawie już raz, przed czterema laty, groziła likwidacja. Wtedy Ministerstwo Zdrowia ustąpiło, uznając, że roczniki z wyżu demograficznego powinny mieć szansę na naukę w szkole średniej. Wojewoda, zgodnie z podpisanym z kuratorem oświaty porozumieniem, zgodził się użyczyć Zespołowi Szkół Średnich pomieszczenia Medycznego Studium Zawodowego. Ale porozumienie to wygasa 31 sierpnia 2001 roku. Uczniowie widzieli niedawno w szkole osoby fotografujące korytarze i klasy - podobno do dokumentacji niezbędnej przed wystawieniem obiektu do sprzedaży. Przewodniczący Sejmiku Województwa Mazowieckiego Włodzimierz Nieporęt powiedział "Rzeczpospolitej", że sejmik nie podejmował żadnej uchwały o zbywaniu nieruchomości. Rodzice wiedzą swoje; szepczą, że podobno sejmik chce za pieniądze ze sprzedaży działki, na której stoi szkoła, wybudować sobie siedzibę. Z petycji uczniów Zespołu Szkół nr 25: "Prosimy Pana Wojewodę, Pana Marszałka i Pana Starostę o zweryfikowanie swoich decyzji i pozostawienie nas w naszej ukochanej szkole. Będziemy o nią walczyć wszelkimi sposobami. Nie damy się wyrzucić jak niepotrzebne śmieci, wszak jesteśmy przyszłością tego Narodu. A Naród dba o swoje dzieci". Pod petycją podpisało się 620 uczniów. Liczne organy prowadzące Na losach Zespołu Szkół nr 25 składającego się z Liceum Ogólnokształcącego im. Fredry oraz eksperymentalnej szkoły zasadniczej zaważyły reformy administracji i edukacji, zmiany w przyporządkowaniu szkół poszczególnym organom prowadzącym. Zbudowana przy Świętojerskiej typowa "tysiąclatka" została w 1962 roku przekazana Wydziałowi Zdrowia na szkołę medyczną. W 1992 roku, kiedy Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej postanowiło zlikwidować licea medyczne jako szkoły kształcące pielęgniarki w przestarzały sposób, warszawskie Kuratorium Oświaty zawarło z Wydziałem Zdrowia Urzędu Wojewódzkiego porozumienie i w tym samym budynku co liceum medyczne uruchomiono liceum ogólnokształcące oraz jedyną w Polsce eksperymentalną szkołę zawodową dla tych uczniów, którym nie powiodło się na egzaminie do liceum. Z wyników tego eksperymentu korzysta teraz MEN, proponując reformę szkolnictwa zawodowego. W listopadzie 1995 roku, kiedy w Liceum Medycznym zostały już tylko dwie ostatnie klasy, minister zdrowia zwrócił się do wojewody, by rozważył możliwość umieszczenia w tym obiekcie Centrum Edukacji Medycznej. W tym czasie na Świętojerskiej było już czterystu uczniów w liceum i szkole zasadniczej oraz stu w zamierającym liceum medycznym i Medycznym Studium Policealnym. Opór rodziców i uczniów szkół ogólnokształcących spowodował, że zawarto na pięć lat porozumienie. Ale wkrótce, w związku z reformą administracyjną, szkoły ogólnokształcące zostały przekazane przez kuratoria oświaty starostwom lub gminom, a medyczne przeszły do sejmików wojewódzkich. Gmina Warszawa Centrum, która prowadzi też licea ogólnokształcące, była nawet zainteresowana przejęciem LO im. Fredry, ale kiedy zorientowała się, jak zagmatwany jest status prawny obiektu, zrezygnowała. Werdykt NSA nie wystarczy Podobno wielu ostrzy sobie zęby na działkę, na której stoi szkoła. Jest to 8938 metrów kwadratowych w świetnym punkcie, tuż za nowym budynkiem sądów przy placu Krasińskich, o krok od Starego Miasta. Metr kwadratowy gruntu w tej części Warszawy kosztuje 1200 dolarów. Uczniowie mówią, że są prawnicy, którzy za 10 procent wartości tej działki chętnie udowodniliby przed sądem, iż Sejmik Województwa Mazowieckiego stał się jej właścicielem bezprawnie. Starostwo powiatu warszawskiego pod koniec listopada 2000 roku odwołało się do NSA, zaskarżając decyzję ministra skarbu państwa utrzymującą w mocy decyzję wojewody mazowieckiego, na podstawie której "z dniem 1 stycznia 1999 r. województwo mazowieckie nabyło nieodpłatnie, z mocy prawa, własność skarbu państwa będącą we władaniu Medycznego Studium Zawodowego nr 14 przy ulicy Świętojerskiej w Warszawie". W uzasadnieniu do skargi wskazuje się na to, że w 1996 roku szkoły medyczne ze Świętojerskiej zostały zlikwidowane, a Medyczne Studium Zawodowe nie jest prawnym następcą zlikwidowanego Zespołu Szkół Medycznych. Minister skarbu nie uwzględnił też tego, że zasadnicza część nieruchomości przy Świętojerskiej była użytkowana przez Zespół Szkół nr 25 przejęty przez powiat. - Liczymy, że werdykt NSA będzie dla nas korzystny - mówi Ewa Kobyłecka z Wydziału Edukacji Starostwa Powiatu Warszawskiego. - Mamy trochę problemów z wyjaśnieniem prawa własności budynków i terenów przejętych przez nas szkół. Ze "Świętojerską" jest największy problem, bo to duża szkoła, bardzo dobra, z tradycjami. Nie myślimy o przeniesieniu z niej klas do innych szkół. Wystąpiliśmy już z wnioskiem o przedłużenie umowy z Sejmikiem Województwa Mazowieckiego na użyczenie pomieszczeń przy Świętojerskiej. Nie przypuszczamy, by umowa nie została przedłużona, przecież tu chodzi o młodzież. Proponujemy na razie, bo sprawa jest w NSA, przedłużenie umowy na następny rok szkolny. Dyrektor Wydziału Edukacji Urzędu Marszałkowskiego Województwa Mazowieckiego Jerzy Polański, odpowiadając pisemnie na pytania "Rzeczpospolitej", zaprzeczył twierdzeniom, że sejmik podjął decyzję o sprzedaży działki przy Świętojerskiej. Ale napisał też, że porozumienie dotyczące użytkowania przez Zespół Szkół nr 25 budynku przy Świętojerskiej nie zostanie przedłużone. Polański nie wyklucza, że w budynku zostanie umieszczony jeden z kierunków Wydziału Nauki o Zdrowiu Akademii Medycznej. Będą mnie musieli wynieść - Pan Marcin Sobocki, dyrektor Wydziału Edukacji ze starostwa, powiedział nam, że jeżeli NSA podtrzyma decyzję ministra skarbu, można będzie całymi klasami przenieść uczniów do innych szkół - mówi Krystyna Taraszkiewicz, dyrektor Zespołu Szkół nr 25. - Zrobiło mi się przykro, bo ta szkoła to jak moje dziecko. Jest wymagająca, ale życzliwa uczniom. Wypracowano tu program, klimat. Mamy profil humanistyczny z elementami wiedzy o teatrze. Trudno nam się będzie zgodzić na rozproszenie młodzieży. - Nie wiem, jakim prawem można zabierać uczniom szkołę - mówi przewodniczący samorządu szkolnego Piotr Śmigasiewicz. Nie mam zamiaru tej szkoły opuścić, będą mnie musieli wynieść. Tutaj spędziłem trzy lata i nie wyjdę stąd. Koniec. Chodzę do trzeciej klasy. Gdyby nas przenieśli, zaaklimatyzowanie się potrwa mniej więcej pół roku, trzeba poznać nauczycieli, system oceniania. Na przygotowanie się do matury pozostaną dwa miesiące - to nierealne. Ludzie, którzy nam zabierają szkołę, zabierają nam maturę. A chodzi o ziemię wartą 10 milionów dolarów. Myślę, że robią nam wielką krzywdę. - Jestem tu pierwszy rok, ale już się przywiązałem do szkoły. Teraz zajmujemy się tylko sprawą zagrożenia szkoły, na nic innego nie mamy czasu - mówi Michał Kibil. Samorząd szkolny przygotowuje się do akcji protestacyjnej, ale też stara się pokazać szkołę z dobrej strony, promować jej dorobek. Uczniowie przygotowują inscenizację "Opowieści wigilijnej", na którą zamierzają zaprosić przedstawicieli władz, od których zależy ich przyszłość. Anna Paciorek Zdjęcia Jakub Ostałowski
Zespołowi Szkół nr 25 z ulicy Świętojerskiej 9 w Warszawie już raz, przed czterema laty, groziła likwidacja. Wtedy Ministerstwo Zdrowia ustąpiło, uznając, że roczniki z wyżu demograficznego powinny mieć szansę na naukę w szkole średniej. Wojewoda, zgodnie z podpisanym z kuratorem oświaty porozumieniem, zgodził się użyczyć Zespołowi Szkół Średnich pomieszczenia Medycznego Studium Zawodowego. Ale porozumienie to wygasa 31 sierpnia 2001 roku. Uczniowie widzieli niedawno w szkole osoby fotografujące korytarze i klasy - podobno do dokumentacji niezbędnej przed wystawieniem obiektu do sprzedaży. Na losach Zespołu Szkół nr 25 składającego się z Liceum Ogólnokształcącego im. Fredry oraz eksperymentalnej szkoły zasadniczej zaważyły reformy administracji i edukacji, zmiany w przyporządkowaniu szkół poszczególnym organom prowadzącym. Starostwo powiatu warszawskiego pod koniec listopada 2000 roku odwołało się do NSA, zaskarżając decyzję ministra skarbu państwa utrzymującą w mocy decyzję wojewody mazowieckiego, na podstawie której "z dniem 1 stycznia 1999 r. województwo mazowieckie nabyło nieodpłatnie, z mocy prawa, własność skarbu państwa będącą we władaniu Medycznego Studium Zawodowego nr 14 przy ulicy Świętojerskiej w Warszawie". dyrektor Wydziału Edukacji ze starostwa, powiedział nam, że jeżeli NSA podtrzyma decyzję ministra skarbu, można będzie całymi klasami przenieść uczniów do innych szkół - mówi dyrektor Zespołu Szkół nr 25. - Trudno nam się będzie zgodzić na rozproszenie młodzieży.
Reportaż "Zamojszczyzna" boli ich jak wrzód, bo to konkretne pieniądze z renty obozowej i przywileje Dzieci ze sfałszowanym życiorysem - Oni mają tyle pieniędzy, ile liści na drzewie. W sklepie, gdy kupujemy podłą kiełbasę lub pasztetową, śmieją się z nas, że nie umiemy gospodarzyć, że próżniakami jesteśmy i dlatego całe życie będziemy dziadami. Przecież gdyby nie ta "zamojszczyzna", oni na tyłku te same majtki, by mieli - mówią chórem kobiety. Żadna nie chce się przedstawić. Boją się. Wyliczają komu "zamojszczaki" grozili, a komu szyby powybijali. Fot. Rafał Guz Robert Horbaczewski Kto był w obozie, niech pieniądze bierze, żalu nie mamy, ale z tych, co w Majdanie biorą, nikt w obozie nie był - mówi Helena Być, jedna z głównych świadków oskarżenia w procesie o wyłudzenia rent należnych dzieciom Zamojszczyzny "Zwracam się ze skargą do prokuratora w Hrubieszowie przeciwko (tu nazwisko i imię) i jego żonie, którzy posiadają 15 ha ziemi, 4 konie, 3 krowy, 17 świń, dwa traktory i poloneza. Dorobili się tego wszystkiego za »zamojszczyznę«, a w ogóle za drutami nie byli". Takich donosów, w większości anonimowych, do prokuratury, organizacji kombatanckich, sądu, policji i redakcji prasowych na początku lat dziewięćdziesiątych napłynęły setki. Napływają i dziś, choć dużo mniej. Na podstawie jednego z nich, złożonego w kwietniu 1994 roku przez kilku mieszkańców Majdanu Tuczępskiego i Tuczęp (gmina Grabowiec) Prokuratura Rejonowa w Hrubieszowie wszczęła śledztwo w sprawie wyłudzenia rent należnych dzieciom Zamojszczyzny. W kręgu podejrzanych znalazło się ponad 120 osób, w większości byłych mieszkańców Majdanu Tuczępskiego. Zarzuty postawiono 62 z nich. Ostatecznie, po ponad dwóch latach żmudnego śledztwa, na ławie oskarżonych zasiadło jedynie 15 osób. Resztę postępowań umorzono. - Niektórzy dobrowolnie zrzekli się tych świadczeń. W stosunku do innych nie było dowodów, że świadczenia wyłudzili świadomie. Osoby te złożyły wnioski, bo figurowały w dokumentach Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce - wyjaśnia prokurator Józef Pokarowski, szef Prokuratury Rejonowej w Hrubieszowie. Proceder z pobieraniem rent należnych dzieciom Zamojszczyzny rozpoczął się po 1982 roku. Wtedy Sąd Najwyższy stwierdził, że pobyt dzieci do 14 roku życia w obozie na Majdanku lub w obozach przejściowych w Zamościu lub Zwierzyńcu traktowany jest na równi z przebywaniem dorosłych w obozie koncentracyjnym. To orzeczenie stworzyło możliwość ubiegania się o świadczenia kombatanckie. Aby jednak ubiegać się o świadczenia, trzeba było udowodnić, że ma się tzw. status dziecka Zamojszczyzny. Należało udokumentować przynajmniej miesięczną rozłąkę z rodziną podczas pacyfikacji Zamojszczyzny i pobyt w obozie. Następnie Komisja Kwalifikacyjna ZUS do spraw Inwalidztwa przyznawała określoną grupę inwalidzką, co dawało prawo do renty obozowej. W zależności od przyznanej grupy wynosi ona od 1100 do 1700 zł. Tworzenie statusu Regulamin ZBoWiD określał, że dowodami na posiadanie statusu dziecka Zamojszczyzny są zaświadczenia z lubelskiego Muzeum na Majdanku lub Wojewódzkiego Archiwum Państwowego w Lublinie albo w Zamościu. Niektórzy przedstawili jednak dokumenty Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich. Część z nich powstała na podstawie spisów sporządzonych w 1946 roku, a więc trzy lub cztery lata po pacyfikacji. Posterunkowi MO i sołtysi, którzy sporządzali wówczas listy wysiedlonej przez hitlerowców ludności, przebąkiwali coś o ewentualnych odszkodowaniach, które miało płacić państwo niemieckie. W podzamojskim Majdanie Tuczępskim ludzie pamiętają, jak jesienią 1946 roku komendant posterunku MO w Grabowcu kapral Zamorzycki i starszy strzelec Józef Pawłoś chodzili od chałupy do chałupy i pytali: - Wysiedleni byliście? - Byliśmy. - A w obozie byliście? - Byliśmy. - A wasze dzieci też tam były? - Też były. Zapisywał się więc, kto mógł. Na listach figurowali zarówno ci, którzy byli w obozach, jak i ci, którzy uciekli ze wsi przed wysiedleniem, nawet ci, co urodzili się po wysiedleniu. Kiedy okazało się, że odszkodowań nie będzie, spisy powędrowały do archiwum. W latach sześćdziesiątych trafiły do Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich. Po 1982 roku każdy ujęty na tych listach mógł otrzymać zaświadczenie, że był w obozie. Wystarczyło znaleźć 2 - 3 świadków, którzy to potwierdzili. - To właśnie instytucja świadka okazała się najgorsza w tej procedurze. Dochodziło do tego, że tzw. poświadczenia podpisywały 2-, 3-letnie dzieci, kuzyni podpisywali kuzynom. Ci, którzy zdobyli już uprawnienia, podpisywali poświadczenia innym, a ci następnym. W ten sposób wzrastała liczba rzekomych dzieci Zamojszczyzny - uważa Julian Grudzień, prezes zamojskiego oddziału Polskiego Związku Byłych Więźniów Politycznych Hitlerowskich Więzień i Obozów Koncentracyjnych, skupiającego środowisko dzieci Zamojszczyzny. Kość niezgody Wieś Tuczępy, gdzie mieszkają świadkowie oskarżenia, sąsiaduje z Majdanem Tuczępskim, skąd pochodzą oskarżeni. Z list transportowych znajdujących się w Archiwum Państwowym w Lublinie wynika, że w 1943 roku z obozu przejściowego w Zamościu na tereny podwarszawskie przemieszczono jedynie trzy osoby z Majdanu Tuczępskiego. Powołani przez sąd w Hrubieszowie świadkowie twierdzą, że wysiedlono maksymalnie kilkanaście osób, w tym jedynie trójkę dzieci. Reszta mieszkańców wsi wcześniej uprzedzona o pacyfikacji po prostu uciekła. Renty pobiera kilkadziesiąt mieszkańców. Przy wejściu na cmentarz w Tuczępach stoi grupka kobiet. Gdy pytam o dzieci Zamojszczyzny ożywiają się. Ta sprawa cały czas wzbudza emocje. - Oni mają tyle pieniędzy, ile liści na drzewie. W sklepie, gdy kupujemy podłą kiełbasę lub pasztetową, śmieją się z nas, że nie umiemy gospodarzyć, że próżniakami jesteśmy i dlatego całe życie będziemy dziadami. Przecież gdyby nie ta "zamojszczyzna", oni na tyłku te same majtki, by mieli - mówią chórem kobiety. Żadna nie chce się przedstawić. Boją się. Wyliczają komu "zamojszczaki" grozili, a komu szyby powybijali. Gdy obok cmentarza zatrzymał się czerwony opel kombi zamilkły. Sugerują, aby schować aparat fotograficzny. - Znowu będą nam bluzgać, że kogoś nasyłamy - szeptają. "Zamojszczyzna" boli ich jak wrzód, bo to konkretne pieniądze z renty obozowej i przywileje: ryczałt energetyczny, ulga w opłacie abonamentów RTV i telefonicznego, bezpłatne lekarstwa, zniżki na bilety. Siedemdziesięciodwuletnia Helena Być nie boi się zemsty: "co miałam wycierpieć, już wycierpiałam" - mówi. W procesie była jednym z głównych świadków oskarżenia. - Kto był w obozie, niech pieniądze bierze, żalu nie mamy, ale z tych, co w Majdanie biorą, nikt w obozie nie był. Nikt. Ja im nieraz mówiłam, niech podejdą pod krzyż i przysięgną na swoje dzieci, że byli za drutami. Nie chcą tego zrobić, to znak, że kłamią - prawie krzyczy. Opowiada o swojej koleżance z dzieciństwa. - Reginę, jak była mała, na sankach woziłam. Nigdy za drutami nie była. Spotkałam ją niedawno w Grabowcu i pytam: za co ty cholero te pieniądze bierzesz?. Odpowiedziała mi: "za tę tułaczkę i poniewierkę". A co, ja nie cierpiałam. Mnie przed wysiedleniem ojciec jak psa w 30-stopniowy mróz wywiózł do Witoldowa, gdzie było już sześć rodzin. Przez tydzień nikt z nas kromki chleba nie widział - opowiada, żywiołowo gestykulując. Podpisywali, choć nie umieli czytać Byłym mieszkańcom Majdanu Tuczępskiego w uzyskaniu statusu dzieci Zamojszczyzny pomagał Marian J., były prezes gminnego koła ZBoWiD w Grabowcu (postępowanie wobec niego umorzono z powodu złego stanu zdrowia). Wiele osób, które poświadczyły pobyt oskarżonych w obozie, zeznało, iż na prośbę lub żądanie prezesa J. podpisywało czyste blankiety zaświadczeń, a oskarżonych nigdy nie widzieli na oczy. Najwięcej zeznań podpisała kobieta, która nie ukończyła żadnej szkoły, nie umie czytać ani pisać, a w dodatku niedowidzi. Inna kobieta - "naoczny świadek" pacyfikacji w momencie deportacji miała niespełna 2,5 roku. Przed sądem przyznała się, że oskarżonych poznała dopiero w latach pięćdziesiątych. Proces wykazał, iż załatwianie w ten sposób świadczeń na terenie gminy Grabowiec było na porządku dziennym. Z analizy anonimów wynika, że za przyjęcie zaświadczenia prezes J. miał brać od 50 zł do wysokości jednej renty. - Dziwi mnie, że organy statutowe ZBoWiD przyjmowały takie zgłoszenia i nikt nie zainteresował się tą sprawą - kręci głową sędzia Zbigniew Żaczek. Wyciskanie prawdy Proces przed Sądem Rejonowym w Hrubieszowie trwał ponad trzy lata. Zeznawało ponad pół setki świadków z całej Polski. Odbyło się 27 rozpraw. Część z nich odroczono z powodu nieobecności świadków, a przede wszystkim oskarżonych. Zmieniały się składy sędziowskie, prokuratorzy i adwokaci. Świadkowie oskarżenia z Tuczęp słali w tym czasie pisma do ministra sprawiedliwości, prezydenta RP, do Rady Ministrów, do sądu okręgowego. Prosili o interwencję i nadanie sprawie biegu. - To był trudny proces nie tylko ze względu na materię, ale również liczbę oskarżonych i świadków oraz ich wiek. Myliły im się zeznania, ludzie, daty, fakty - wspomina sędzia Zbigniew Żaczek. Czterech oskarżonych zmarło, sprawę trzech innych ze względu na stan zdrowia wyłączono do odrębnego postępowania. Do końca procesu zostało ośmiu oskarżonych, w tym sześć kobiet. Żaden z nich nie przyznawał się winy. Twierdzili, iż wydarzeń z okresu wojny nie pamiętają, a o swoich losach dowiedzieli się od rodziców. Sęk w tym, że oprócz Teodozji W. i jej siostry Haliny J., wszyscy mieli wówczas od 10 do 14 lat. Taką tragedię musieli więc zapamiętać. W czerwcu Sąd Rejonowy w Hrubieszowie skazał ich na rok pozbawienia wolności w zawieszeniu na trzy lata. Zasądził również po 1,4 tys. złotych grzywny oraz nakazał im oddać niesłusznie pobrane pieniądze w kwocie od 20 do 30 tys. zł, wyłudzone od ZUS, KRUS i Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie. - W tej sprawie nie chodziło o fakt wysiedlenia. Istotą był pobyt w obozie. Niewątpliwie oskarżeni mogą być zaliczani do dzieci Zamojszczyzny, bo byli wówczas dziećmi i wycierpieli niedolę, jaka spotkała wszystkich mieszkańców Zamojszczyzny, którzy przeżyli wysiedlenie. Jednak ustawodawca nie przewidział świadczeń dla wszystkich pacyfikowanych, ale tylko dla tych, którzy trafili do obozów przesiedleńczych i zostali odłączeni od rodziców - uzasadniał sędzia Zbigniew Żaczek. Oskarżeni odwołali się do Sądu Okręgowego w Zamościu, który 26 października tego roku, po trwającej niespełna półtorej godziny rozprawie, utrzymał wyrok. Gdy sędzia Ryszard Gargol wygłaszał uzasadnienie podsądni szeptali do siebie: - Teraz wrogi będą się cieszyć. - Jestem niewinna, nic nie wyłudziłam. Teraz znowu mi papiery z Niemiec wysłali, abym starała się o odszkodowanie - szlochała siedemdziesięcioletnia Julia R., trzymając w ręku wnioski o odszkodowania z Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie. - Nasze nieszczęście polega na tym, że wielu świadków, którzy stwierdziliby naszą obecność w obozie, nie żyje. Padliśmy ofiarą oszczerstw ze strony zawistnych sąsiadów, którzy sami nie otrzymali "zamojszczyzny". Teczka pełna anonimów - Procesy w sprawie wyłudzeń rzucają ogromy cień na całe środowisko dzieci Zamojszczyzny - uważa Julian Grudzień. - W czasie wojny cierpiały przecież wszystkie dzieci: i te które przebywały w obozach, i te, które tam nie trafiły i to nie tylko z Zamojszczyzny. Dziwnie więc brzmi, że oni coś wyłudzili. Bolesław Szymanik w wieku 5 lat został wysiedlony wraz z rodzicami z Tarnogrodu do Niemiec. Do Polski wrócił po wojnie. Teraz jest prezesem Stowarzyszenia Dzieci Zamojszczyzny z siedzibą w Biłgoraju. Sugeruje, aby sprawy nie nagłaśniać. - Łyżka dziegciu może całą beczkę miodu zepsuć. Mogło się zdarzyć, że na tyle tysięcy pokrzywdzonych ktoś wyłudził świadczenia. Za tych ludzi wypada się tylko wstydzić - mówi Czesław Saja z Tuczęp w czasie wysiedlenia miał 13 lat. Też starał się o rentę. Nie dostał jej, bo nie było go na liście. Najpierw poświadczył Romualdzie P., że widział ją w obozie, potem zmienił zeznania i został jednym z głównych świadków oskarżenia w jej procesie. Jest autorem korespondencji do prokuratury, sądów i ministra sprawiedliwości, w których żąda ukarania reszty mieszkańców, przeciwko którym umorzono postępowanie. Schorowany. Podczas jednej z rozpraw zemdlał. - I co z tego, że osiem osób skazano, skoro reszta wciąż bierze państwowe pieniądze. Z Majdanu oprócz trzech osób żadna w obozie nie była i koniec. Będziemy pisać do ministra Kaczyńskiego, do telewizji, wszędzie. My nie jesteśmy mściwi, my jesteśmy sprawiedliwi - mówi w liczbie mnogiej. Gdy przypominam mu, że sam starał się wyłudzić rentę, irytuje się. - Wtedy uciekłem, ale trafiłem za druty drugim razem. Nie wiem, jak to opowiedzieć. To długa historia. Pierwsze wysiedlania rozpoczęły się 27 listopada 1942 roku. Do sierpnia 1943 roku w ramach akcji pacyfikacyjnej Zamojszczyzny wysiedlono 297 wsi, około 110 tys. ludzi, w tym 30 tys. dzieci. Uważa się, że około 10 tys. dzieci wywieziono do Niemiec w celach germanizacyjnych, około 8 tys. zginęło z głodu i chorób zakaźnych w obozie w Zamościu. Do dziś przeżyło około 5 tys. Ile z nich pobiera świadczenia, nie wiadomo. Ani Urząd do spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych w Warszawie, ani ZUS w Biłgoraju, który na terenie Zamojszczyzny wypłaca renty, nie potrafią podać dokładnej liczby, bowiem w ich bazach komputerowych nie ma osobnej kategorii "dzieci Zamojszczyzny". Ich zdaniem termin ten jest nieprecyzyjny, potoczny i nie występuje w ustawie z 24 stycznia 1991 roku o kombatantach oraz niektórych osobach będących ofiarami represji wojennych i okresu powojennego. Proces rzekomych dzieci Zamojszczyzny z Majdanu Tuczępskiego nie był jedyny. Podobne toczyły się przed sądami w Zamościu i Biłgoraju. Wtedy jednak na ławie oskarżonych zasiadały pojedyncze osoby.
Prokuratura Rejonowa w Hrubieszowie wszczęła śledztwo w sprawie wyłudzenia rent należnych dzieciom Zamojszczyzny. W kręgu podejrzanych znalazło się ponad 120 osób, w większości byłych mieszkańców Majdanu Tuczępskiego. Zarzuty postawiono 62 z nich. Ostatecznie na ławie oskarżonych zasiadło jedynie 15 osób. Resztę postępowań umorzono. Proceder z pobieraniem rent należnych dzieciom Zamojszczyzny rozpoczął się po 1982 roku. Wtedy Sąd Najwyższy stwierdził, że pobyt dzieci do 14 roku życia w obozie na Majdanku lub w obozach przejściowych w Zamościu lub Zwierzyńcu traktowany jest na równi z przebywaniem dorosłych w obozie koncentracyjnym. To orzeczenie stworzyło możliwość ubiegania się o świadczenia kombatanckie. trzeba było udowodnić, że ma się tzw. status dziecka Zamojszczyzny. Należało udokumentować przynajmniej miesięczną rozłąkę z rodziną podczas pacyfikacji Zamojszczyzny i pobyt w obozie. Niektórzy przedstawili dokumenty Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich. Część z nich powstała na podstawie spisów sporządzonych w 1946 roku. Posterunkowi MO przebąkiwali coś o ewentualnych odszkodowaniach, które miało płacić państwo niemieckie.Zapisywał się więc, kto mógł. Po 1982 roku każdy ujęty na tych listach mógł otrzymać zaświadczenie, że był w obozie. Wystarczyło znaleźć 2 - 3 świadków, którzy to potwierdzili. Wieś Tuczępy, gdzie mieszkają świadkowie oskarżenia, sąsiaduje z Majdanem Tuczępskim, skąd pochodzą oskarżeni. Z list transportowych znajdujących się w Archiwum Państwowym w Lublinie wynika, że w 1943 roku z obozu przejściowego w Zamościu na tereny podwarszawskie przemieszczono jedynie trzy osoby z Majdanu Tuczępskiego. świadkowie twierdzą, że wysiedlono maksymalnie kilkanaście osób, w tym jedynie trójkę dzieci. Reszta mieszkańców wsi wcześniej uprzedzona o pacyfikacji po prostu uciekła. Renty pobiera kilkadziesiąt mieszkańców. Byłym mieszkańcom Majdanu Tuczępskiego w uzyskaniu statusu dzieci Zamojszczyzny pomagał Marian J., były prezes gminnego koła ZBoWiD w Grabowcu. Wiele osób, które poświadczyły pobyt oskarżonych w obozie, zeznało, iż na prośbę prezesa J. podpisywało czyste blankiety zaświadczeń. za przyjęcie zaświadczenia prezes J. miał brać od 50 zł do wysokości jednej renty. Proces przed Sądem Rejonowym w Hrubieszowie trwał ponad trzy lata. Czterech oskarżonych zmarło, sprawę trzech innych ze względu na stan zdrowia wyłączono do odrębnego postępowania. Do końca procesu zostało ośmiu oskarżonych. W czerwcu Sąd Rejonowy w Hrubieszowie skazał ich na rok pozbawienia wolności w zawieszeniu na trzy lata. Zasądził również po 1,4 tys. złotych grzywny oraz nakazał im oddać niesłusznie pobrane pieniądze. podsądni szeptali do siebie:- Padliśmy ofiarą oszczerstw ze strony zawistnych sąsiadów, którzy sami nie otrzymali "zamojszczyzny". w ramach akcji pacyfikacyjnej Zamojszczyzny wysiedlono 30 tys. dzieci. Do dziś przeżyło około 5 tys. Ile z nich pobiera świadczenia, nie wiadomo.
ROZMOWA Tytus Wojnowicz: Nie zostałem wykreowany przez innych, po prostu miałem szczęście Śpiewający obój (C) SONY Spośród wielu młodych muzyków panu udało się zaistnieć na rynku. Płyta "Tytus" okazała się sukcesem, za nią poszły następne. Czy to pan miał pomysł na to, jak się wylansować, czy też szczęście sprzyjało? TYTUS WOJNOWICZ: Niewątpliwie miałem szczęście. Nie będę też udawał, że ja wymyśliłem "Tytusa". Chciałem wydać płytę z muzyką klasyczną, bo do niej byłem kształcony przez całe życie. Nagranie demo zaniosłem do wytwórni, gdzie nawet zostałem pochwalony, tym niemniej nie ukrywano, że większe zainteresowanie wzbudziłaby propozycja bardziej popularna. Tak więc pierwsza rozmowa skończyła się sugestią, bym przyszedł z innym materiałem. Nie było to specjalnie zachęcające. Ale wiedziałem, że pozostawiono mi otwartą furtkę. Musiało minąć kilka miesięcy, zanim wszystko przemyślałem, znalazłem aranżera i wróciłem z nową ofertą. Od tego momentu zdarzenia potoczyły się bardzo szybko. Okazało się, że trafiłem w pewną pustkę na rynku. Na Zachodzie opracowania muzyki klasycznej w wersji popowej są bardzo popularne, u nas nikt poważnie tego nie traktował. Do tego obój jest instrumentem dość egzotycznym i wzbudzającym zainteresowanie. Tak więc o moich losach zadecydowało kilka elementów. A może wielu muzyków nie ma odwagi pójść tą drogą, gdyż boją się, że zostaną posądzeni o obniżanie poziomu? Na pewno tak, ale mógłby to być problem dla tych, których sytuacja życiowa zmuszałaby do grywania tylko takich rzeczy. Natomiast ja cały czas zajmuję się muzyką klasyczną, co więcej, dzięki pewnej popularności, jaką osiągnąłem w muzyce lżejszej, mam tych propozycji więcej. I oba te gatunki traktuje pan w ten sam sposób? Tak, wynika to z szacunku dla moich słuchaczy. Oczywiście, muzyka rozrywkowa nie wymaga takich umiejętności technicznych, wysiłku i długiego okresu przygotowań jak klasyczna, ale tylko to je różni. Gdyby jednak wpłynęły do pana dwie oferty na ten sam dzień: popisowy koncert z dobrą orkiestrą w dobrej filharmonii i występ w charakterze gwiazdy na wielkim show, na co by się pan zdecydował? Względy artystyczne mają u mnie preferencje i dlatego wybrałbym ambitniejszą propozycję. No, chyba że przepaść finansowa między ofertami byłaby nie do zasypania Ale jeszcze nie zdarzyły mi się tego typu dylematy, a dochody, jak na razie, mam takie, że da się przeżyć. A jak się pan czuje, kiedy musi kreować siebie poprzez sesje zdjęciowe, teledyski, czego większość muzyków klasycznych u nas nie robi? To rzeczywiście było trudne. U nas dominuje amatorstwo, kiedy potrzebne są zdjęcia, prosi się o pomoc kolegów lub znajomych. Ale czyż każdy artysta nie powinien dbać o swój wizerunek? Na Zachodzie od dawna panuje pełny profesjonalizm. Skoro Anne-Sophie Mutter jest atrakcyjną kobietą, to swoją urodę umiejętnie eksponuje na okładkach płyt. Krystian Zimerman na zdjęciach wygląda zawsze bardzo naturalnie, ale wyboru jednego dokonuje się z setek propozycji. Na takie działania potrzebne są fundusze, których polskie wytwórnie zajmujące się muzyką klasyczną nie mają. Cieszy mnie, że otrzymałem taką szansę. Nie twierdzę przy tym, że bezbłędnie wiem, jak zachować się przed obiektywem, ale też Tytus Wojnowicz na zdjęciach czy teledyskach nie został całkowicie wykreowany przez innych. Teraz ukazała się kolejna, ale inna płyta. Tytus Wojnowicz gra koncerty obojowe Georga Philippa Telemanna. To pan je odkrył? Poniekąd tak. Oczywiście utwory są znane, ale rzadko były nagrywane. Telemann przez długi okres pozostawał w cieniu innych wielkich twórców. Napisał kilka tysięcy kompozycji i w tej ogromnej masie jest wiele rzeczy nieudanych czy powierzchownych. Ale są momenty, kiedy Telemann zbliża się do Bacha czy Haendla. Z pewnością ani talentu, ani warsztatu nie można mu odmówić. I to właśnie chciałem pokazać. Pięć koncertów obojowych wybranych na płytę jest bardzo różnych. Niektóre przejmujące, inne, rzec by można, o charakterze popowym, typowa muzyka rozrywkowa dla amatorów, bo w tamtych czasach amatorzy grywali je na domowych koncertach. Jeden z utworów jest właśnie taki: bardzo prosty formalnie i technicznie, inne zaś trudne i wirtuozowskie. A wszystkie ładne i niezwykle melodyjne, śpiewne, bo w czasach baroku obój uważano za instrument najbliższy głosowi ludzkiemu. Trudno jest śpiewać na oboju? Trudno, choć po latach ćwiczeń wydaje się to naturalne. Nie udaje się to jednak każdemu, zwłaszcza w początkowym etapie poznawania instrumentu, kiedy potrafimy z niego wydobyć przede wszystkim dźwięki twarde i nieprzyjemne. Przypominają się wówczas przodkowie oboju: szałamaja lub surma. Turcy używali surm do nadawania sygnałów w czasie walki, ponieważ ich przeraźliwy dźwięk był słyszany w największym zgiełku. Z czasem obój łagodniał i dziś, obok skrzypiec, najbliższy jest głosowi ludzkiemu. Na dodatek u Telemanna melodia była sprawą nadrzędną, co zresztą również zachęciło mnie do tego, by je przypomnieć. Nie jest to muzyka trudna dla słuchacza w sensie formalnym, cechuje ją prosta harmonia i wyraźna linia melodyczna, czyli to, co mamy we współczesnej muzyce popularnej. A więc Tytus Wojnowicz nie chce stracić fanów, których zyskał dzięki poprzednim płytom. Nie twierdzę, że wszyscy, którzy kupowali moje nagrania rozrywkowe, sięgną po koncerty Telemanna, ale jeśli uczyni tak przynajmniej 20 procent tamtych słuchaczy, będzie bardzo dobrze. Niektórzy się rozczarują, to nieuniknione, miewałem już takie sytuacje na koncertach. Przychodzili ludzie zachęceni moim nazwiskiem na plakacie i stykali się z zupełnie inną muzyką niż ta, którą znali. Ale części, mam nadzieję, Telemann się spodoba i zachęci do słuchania innej muzyki. To by mnie ogromnie ucieszyło. Trudno sądzić, że płyta przyniesie zysk, ale jeśli nie da strat, będzie to z pewnością bardzo duży sukces na naszym rynku. Ja zresztą swój już odniosłem, fachowcy z firmy Sony, słuchający setek nagrań zaakceptowali to, co zaproponowałem. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że podążam w dobrym kierunku i może dzięki temu zrodzi się kolejna płyta. A ma pan już na nią pomysł? Pomysłów mam aż za dużo, trzeba raczej je eliminować uwzględniając możliwość sprzedaży, lub to, czy danego utworu ktoś przede mną niedawno nie nagrał. Z pewnością czas pomyśleć o kolejnej płycie z muzyką rozrywkową, a z tego drugiego nurtu, moje osobiste marzenia sięgają raczej nowszych dzieł, tych XX-wiecznych. Są tu rzeczy trudniejsze dla odbiorcy, na przykład koncert Lutosławskiego, ale są i utwory bardziej przystępne, a także piękne: niedokończony koncert Barbera, koncert Martinu czy Williamsa utrzymany w nastroju szkockim. Jest wiele dobrej muzyki, którą chętnie bym nagrał. Rozmawiał Jacek Marczyński Tytus Wojnowicz studiował w Akademii Muzycznej w Warszawie u prof. Stanisława Malikowskiego oraz we Freiburgu u Heinza Holligera. W 1990 r. wygrał Ogólnopolski Konkurs Oboistów, a w 1993 r. zajął III miejsce na Isle Wight Oboe Competition. Od 10 lat jest członkiem Warszawskiego Kwintetu Dętego, z którym występował w Europie i w USA. Współpracował z wieloma orkiestrami, m.in. z Sinfonią Varsovią, Filharmonią Narodową i Polską Orkiestrą Radiową. Dużą popularność przyniosły mu płyty z muzyką klasyczną i popularną w wersji rozrywkowej ("Tytus", "Ocalić od zapomnienia", "Christmas Time"). Dla firmy Sony nagrał album z koncertami obojowymi Georga Philppa Telemanna.
Płyta "Tytus" okazała się sukcesem. pan miał pomysł na to, jak się wylansować, czy też szczęście sprzyjało? TYTUS WOJNOWICZ: miałem szczęście. obój jest instrumentem egzotycznym i wzbudzającym zainteresowanie. wielu muzyków nie ma odwagi pójść tą drogą, gdyż boją się, że zostaną posądzeni o obniżanie poziomu? tak. oba gatunki traktuje pan w ten sam sposób? Tak. jak się pan czuje, kiedy musi kreować siebie poprzez sesje zdjęciowe, teledyski? To było trudne. Trudno jest śpiewać na oboju? Trudno. Wojnowicz nie chce stracić fanów, których zyskał dzięki poprzednim płytom. Nie twierdzę, że wszyscy, którzy kupowali moje nagrania rozrywkowe, sięgną po koncerty Telemanna, ale jeśli uczyni tak przynajmniej 20 procent, będzie bardzo dobrze. czas pomyśleć o kolejnej płycie z muzyką rozrywkową, a moje osobiste marzenia sięgają nowszych dzieł.
ROZMOWA Prof. Krzysztof Ernst, kierownik Zakładu Optyki Instytutu Fizyki Doświadczalnej Uniwersytetu Warszawskiego Lidarowe oczy RYS. MAREK KONECKI Jutro w Instytucie odbędzie sie pokaz nowego polskiego lidara typu DIAL. Co to jest lidar? PROF. KRZYSZTOF ERNST: Jest to urządzenie pozwalające wyznaczać zanieczyszczenia atmosfery metodami optycznymi. Nazywane też jest radarem laserowym. Czy to kosztowne urządzenie będzie służyło tylko naukowcom? Tego typu lidar jest rzeczywiście drogi, kosztuje około miliona marek niemieckich. Jest to najnowsza generacja tego typu lidarów. DIAL - lidar absorbcji różnicowej jest urządzeniem inteligentnym, to znaczy potrafi rozróżnić, co mierzy. Wykrywa ozon, dwutlenek siarki, tlenki azotu, benzen, toluen. Z lidara korzyść mamy potrójną: użyteczną, bo przy jego pomocy wykonujemy pomiary skażeń atmosferycznych, korzyść naukową - rozwijamy badania nad tym urządzeniem, staramy się m.in. rozszerzyć jego zastosowanie także na inne substancje występujące w atmosferze. I korzyść dydaktyczną - szkolimy studentów zainteresowanych ochroną środowiska. Nad lidarem pracują specjaliści od laserów i od komputerów. Współpracujemy z doskonałym laboratorium prof. Ludgera Wöste z Freie Universitat Berlin rozwijającym m.in. problematykę lidarową. Pakiet software'u wzbogacamy o nowe algorytmy, które potrafią lepiej i dokładniej rozszyfrowywać sygnał lidarowy, a w konsekwencji skażenia. Żeby przetworzyć tzw. sygnał lidarowy, czyli to co wraca po rozproszeniu światła do układu, i otrzymać rozsądne dane dotyczące rozkładu koncentracji - trzeba dokonać skomplikowanych operacji. Badania, które prowadzimy, są zainicjowane i finansowane przez Fundację Współpracy Polsko-Niemieckiej, dzięki której ten lidar u nas zaistniał i dla której w ramach naszych zobowiązań wykonujemy pomiary zanieczyszczeń nad naszą wspólną granicą. Zasadniczy koszt jego budowy pokryła uzyskana od Fundacji dotacja. Część pieniędzy przekazał też Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej oraz Komitet Badań Naukowych. Czy wszystkie zanieczyszczenia będzie można wykryć za pomocą lidaru? Nie ma takiego jednostkowego urządzenia, które by wykrywało i mierzyło wszystkie szkodliwe gazy w atmosferze łącznie z dostarczeniem informacji o ich rozkładzie. Ale np. obecnie prowadzimy badania mające na celu rozszerzenie możliwości lidaru o taką substancję jak fosgen. Tym szkodliwym gazem może być skażone powietrze w miastach, w których zlokalizowane są zakłady chemiczne, np. w Bydgoszczy pewne ilości fosgenu emitują Zakłady Chemiczne Organika- Zachem. Lidar typu DIAL jest oparty na pomiarze absorbcji różnicowej, czyli muszą być zastosowane dwie wiązki laserowe o dwóch różnych długościach fali, z których jedna jest absorbowana, a druga nie jest absorbowana przez substancję, którą chcemy wykryć. Cząsteczki, które wykrywamy mają pasma absorbcji w bliskim nadfiolecie. Możemy np. badać zawartość ozonu w troposferze. Okazuje się bowiem, że o ile brak tego gazu w wysokich warstwach atmosfery powoduje groźny efekt cieplarniany, to jego nadmiar tuż nad Ziemią jest szkodliwy. Groźne są też substancje gazowe, jak np. tlenki azotu, będące następstwem spalin samochodowych. A samochodów przybywa. Czy stać nas będzie na prowadzenie pomiarów ozonu w miastach? Koszt jednego dnia kampanii pomiarowej firmy zachodnie szacują na kilka tysięcy DM. Potrzebne są pieniądze na utrzymanie lidaru, na prowadzenie badań. Nasze przedsięwzięcie nie ma charakteru komercyjnego. Koszt pomiarów będzie znacznie niższy. Chcemy np. mierzyć w Warszawie rozkłady koncentracji tlenków azotu, ich ewolucję czasową nad różnymi arteriami miasta. Chcielibyśmy rozwinąć tutaj współpracę z państwowymi i wojewódzkimi służbami ochrony środowiska. Tego typu badania były prowadzone np. w Lyonie. Okazało się, że najwięcej tlenków azotu występuje niekoniecznie tam gdzie są one produkowane, to znaczy nie przy najruchliwszych ulicach, jeśli są one dobrze wentylowane a gromadzą się one w małych uliczkach. Przede wszystkim jednak do końca tego roku zamierzamy zakończyć pomiary skażeń atmosferycznych nad granicą polsko-niemiecką. Koncentrujemy się głównie na Czarnym Trójkącie - obszarze u zbiegu trzech granic: Polski, Niemiec i Czech, do niedawna uważanym za najbardziej zdegradowany region w Europie. Prowadziliśmy pomiary w samym Turowie, gdzie elektrownia Turoszowska jest głównym źródłem emisji. W planie mamy Bogatynię, zagłębie miedziowe. W Czarnym Trójkącie istnieje wiele stacjonarnych stacji monitoringowych. Nasz lidar ma większe możliwości niż stacje monitoringowe. Mierzy zanieczyszczenia nie tylko lokalnie, ale też ich rozkład w przestrzeni, z wysoką rozdzielczością przestrzenną i na odległość kilku kilometrów. Możemy zatem śledzić ewolucję rozprzestrzeniania się tych zanieczyszczeń, ich kierunek i zmiany spowodowane m.in. warunkami atmosferycznymi. Wyniki naszych pomiarów porównujemy z danymi uzyskanymi ze stacji monitoringowych. Jak wypadł Czarny Trójkąt? Kiedy występowaliśmy o finansowanie tego projektu do Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej zanieczyszczenie powietrza w Czarnym Trójkącie było dużo większe niż obecnie i wszystko wskazuje na to, że będzie dalej spadać. Obecnie stężenie dwutlenku siarki jest na granicy naszych możliwości pomiarowych. Dla regionu Turoszowskiego to dobra wiadomość i dla stosunków polsko-niemieckich też. Typów lidarów jest wiele Ten lidar pracuje w obszarze bliskiego nadfioletu i promieniowania widzialnego, które jest wynikiem wykorzystania drugiej lub trzeciej harmonicznej lasera szafirowego, pracującego na granicy czerwieni i podczerwieni. DIAL jest tym typem lidara, który dzisiaj ma zdecydowanie największe wzięcie w ochronie środowiska. Z lidarów korzysta meteorologia. W Stanach Zjednoczonych lidary umieszcza się na satelitach (program NASA). Określają na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów rozkłady temperatury, wilgotności, ciśnienia, a także prędkości wiatru. Wykrywają pojawianie się huraganów, a nawet mogą określać rozmiary oka tajfunu. Ile takich urządzeń jest w Europie? - W Europie takich lidarów jak nasz jest zaledwie kilka. Większość z nich mierzy ozon, dwutlenek siarki i tlenek azotu. Wykrywanie toluenu i benzenu jest oryginalnym rozwiązaniem. Długość fali dla benzenu jest już na skraju możliwości widmowych. Nasz lidar typu DIAL jest najnowocześniejszym w Polsce. Ponadto jest lidarem ruchomym, zainstalowanym na samochodzie. Ale historia lidarów w naszym kraju jest dłuższa i zaczęła się na początku lat 60. Pierwsze próby prowadzone były w stacji geofizycznej PAN w Belsku, niedługo po skonstruowaniu pierwszego w świecie lasera rubinowego. Potem powstał lidar stacjonarny, również typu DIAL, w Gdańsku, a w Krakowie sodary - urządzenia oparte na falach akustycznych, wygodne np. do pomiarów szybkości wiatru. Lidar umieszczony na samochodzie i zbudowany w latach 80 na Politechnice Poznańskiej w perspektywie miał być lidarem typu DIAL. Fizycy dotychczas nie zajmowali się ochroną środowiska? Taka specjalizacja powstala na Wydziale Fizyki UW dwa lata temu. Gwarancją sukcesu naszego programu dydaktyczno-badawczego jest udział w nim zakładów należących do Instytutu Fizyki Doświadczalnej UW, Pracowni Przetwarzania Informacji (zdjęć satelitarnych) Instytutu Geofizyki i, co bardzo ważne, współpraca z Freie Universität Berlin. Mamy również na UW Międzywydziałowe Studia Ochrony Środowiska i studentom przekazujemy informacje o lidarze i fizycznych metodach badania środowiska. Nasze działania dydaktyczne bardzo efektywnie wspiera NFOŚ. Rozmawiała Krystyna Forowicz
Jutro w Instytucie odbędzie sie pokaz nowego polskiego lidara typu DIAL. Co to jest lidar? PROF. KRZYSZTOF ERNST: Jest to urządzenie pozwalające wyznaczać zanieczyszczenia atmosfery metodami optycznymi. Z lidara korzyść mamy potrójną: użyteczną, bo przy jego pomocy wykonujemy pomiary skażeń atmosferycznych, korzyść naukową i dydaktyczną - szkolimy studentów zainteresowanych ochroną środowiska.
Tajemnice rosyjskiej duszy - dlaczego prezydent jest obiektem marzeń kobiet i nadzieją dla marzących o odrodzeniu mocarstwa Seksowny Putin "Podaje swoją miękką, jedwabną dłoń, ale czujesz, że pod tym kryje się stal. Boisz się go, ale i pragniesz. Czujesz się królikiem, którego On, za chwilę, może zadusić, lecz - mimo wszystko - czujesz się pewnie". Na zdjęciu: prezydent siłuje się na rękę podczas czerwcowej wizyty w Tatarstanie. FOT. (C) REUTERS SŁAWOMIR POPOWSKI z Moskwy - Przychodzi do mnie w nocy. Sen jest czarno-biały, a On jest piękny, jak agent wywiadu w starym radzieckim filmie. Zbliża się do mnie, skrada bezgłośnie niczym dziki kot. I mdleję z pożądania i niepewności. Seks z nim to także powtórka ze scen miłosnych w radzieckich filmach. Nic nie widać, są tylko półsłówka, aluzje, półdotyki i półpieszczoty, ale moje pożądanie jest po wielekroć większe, niż wtedy, gdy oglądam najbardziej ostre zdjęcia w filmach i pismach pornograficznych. - Tak opisała swoje sny erotyczne, z prezydentem Putinem w roli głównej, dziennikarka "Komsomolskiej Prawdy", Daria Asłamowa. Można jej wierzyć. W ankiecie rozpisanej w Internecie przez "Komsomołkę" - jak pieszczotliwie nazywają w Rosji dawny organ KC Komsomołu - Putin uznany został za symbol seksu roku 2000 i za najbardziej seksownego mężczyznę Rosji. Pokonał - kolejno - reżysera i aktora Nikitę Michałkowa, śpiewaka operowego Nikołaja Baskowa, aktorów Olega Mieńszykowa i Dymitra Piewcowa, prowadzącego rosyjski program "Milionerzy" Dymitra Dibrowa, hokeistę Siergieja Fiodorowa, nacjonalistę Władimira Żyrinowskiego (ósmy na liście) i wreszcie Romana Abramowicza - jednego z najbogatszych ludzi w Rosji, "oligarchę", który nosi się jak wieczny dwudziestolatek z trzydniowym zarostem. Kocham pana, panie Putin Co spowodowało, że Rosjanki pokochały Putina, mężczyznę w końcu mizernej postury, raczej niewysokiego i klasyfikowanego przez trenerów judo w tzw. wadze problematycznej, to jest do 60 kilogramów? - Jedna z pań - wiek 31 lat - głosowała na Putina za jego chód. Szczytem - dla niej - była relacja z inauguracji prezydenckiej, kiedy telewizja pokazywała na żywo, przez kilkanaście minut, jak Putin idzie długimi korytarzami Kremla, wchodzi na schody, dookoła złocenia, wielkie sale i ten szmer zachwytu wśród stłoczonych gości. Chód Putina - napisała do "Komsomołki" - to chód sportowca, judoki, u którego napięty jest każdy, najmniejszy nawet mięsień. Mówiąc krótko: to prawdziwy mężczyzna, który od początku do końca panuje nad swoim ciałem. A to przecież takie ważne dla kobiety. Co innego podnieca w Putinie 30-letnią Annę. Dla niej Putin może być marzeniem każdej rosyjskiej kobiety: nie pije, nie pali i jeszcze do tego uprawia sport. Seksu nie ma w tym wiele, ale za to jak kocha swoją żonę i dzieci. Podobnie myśli 37-letnia Swieta. Piękny jest dla niej Borys Niemcow, ale to wieczny chłopczyk, który nigdy nie będzie dla kobiety oparciem. Takiego jak on kochają osiemnastolatki, podczas gdy prawdziwe, dojrzałe kobiety potrzebują oparcia, mocnego drzewa, wokół którego będą mogły się owinąć niczym bluszcz. Putin to właśnie takie drzewo. Wika - w liście do "Komsomołki" - przyznała się do jeszcze innych preferencji seksualnych. Od dziecka kochała mężczyzn z KGB; ich czarne garnitury, aparaty podsłuchowe, kamienne twarze itp. Czysta romantyka. Putin jest ucieleśnieniem wszystkich jej sennych marzeń. Machiavelli przy nim to szczeniak. Podaje swoją miękką, jedwabną dłoń, ale czujesz, że pod tym kryje się stal. Boisz się go, ale i pragniesz. Czujesz się królikiem, którego On, za chwilę, może zadusić, lecz - mimo wszystko - czujesz się pewnie. W powietrzu i pod wodą Putin latający myśliwcem, Putin na okręcie podwodnym, jeżdżący na nartach i walczący na macie - to wzór "twardziela", od którego inni mogą się tylko uczyć. Najlepszą cenzurkę wystawili mu trenerzy judo. Władimir Szestiakow, przewodniczący rosyjskiej federacji judoków, stwierdził autorytatywnie, że w obecnej formie prezydent mógłby lekko zakwalifikować się do drużyny olimpijskiej i - kto wie - może nawet zdobyć medal. Jeszcze teraz - twierdzi Szestiakow - aktywnie ćwiczy i jest w stanie 15 razy podciągnąć się na drążku. Borys Jelcyn kiedyś grał w tenisa i sport ten nabrał charakteru oficjalnego. Wybudowano setki kortów; cała rosyjska elita polityczna grała wówczas w tenisa, pośrednio wspierając kariery Kafielnikowa, Safina i Kurnikowej. Teraz szanse mają judocy i narciarze. Mer Moskwy Jurij Łużkow już zapowiedział, że w krótkim czasie zbuduje dwa ośrodki narciarstwa alpejskiego pod Moskwą i będą to ośrodki z prawdziwego zdarzenia, na europejskim, to jest alpejskim, poziomie. Góry usypane zostaną z ziemi wywożonej z moskiewskich placów budowy. Po co prezydentowi zbyt często jeździć do Soczi? Silny car, dobry car Putina kochają jednak nie tylko kobiety. Z ostatnich badań socjologicznych wynika, że jego działalność popiera obecnie około 70 procent Rosjan. To jego najlepszy wynik w rankingu, od czasu gdy zajął na Kremlu miejsce Jelcyna. Ani tragedia "Kurska", ani niekończąca się wojna w Czeczenii, oficjalnie nazywana "operacją antyterrostyczną", ani wreszcie kolejne skandale wokół Władimira Gusińskiego, a potem Borysa Bieriezowskiego, nie są w stanie zachwiać miłością do nowego gospodarza Kremla. Rosjanie kiedyś krzyczeli: "Jelcyn! Jelcyn!", a teraz jeszcze trochę i będą gotowi skandować: "Putin! Putin!" - twierdzi mój znajomy rosyjski dziennikarz, kiedyś związany z dawną opozycją demokratyczną, dziś już kompletnie zmarginalizowaną. Ma rację w jednym: obecna sytuacja Putina jest po wielekroć lepsza niż niegdyś jego poprzednika. Jelcyna kochały masy, naród, a nienawidził go aparat. Potem w niechęci do niego zjednoczyli się wszyscy i trzeba było zmobilizować olbrzymie zasoby finansowe i "administracyjne", aby - startującemu nieomal z zerowej pozycji - zapewnić wybór na drugą kadencję. Pod tym względem sytuacja Putina jest dziś komfortowa. Jelcyn miał cały czas na karku opozycyjny parlament i musiał szukać oparcia w regionach, stopniowo przekształcając prowincjonalnych baronów w siłę całkowicie niezależną od władzy centralnej. Co innego Putin. Wszystkie proponowane przez Kreml ustawy przechodzą w Dumie ze sporym zapasem głosów. Najczęściej popierają je i komuniści, i Związek Sił Prawicowych, i nawet "Jabłoko", nie mówiąc o LDPR Władimira Żyrinowskiego oraz kremlowskiej partii władzy - "Jedności". W rezultacie opozycji praktycznie nie ma, a próby jej zmontowania przez Borysa Bieriezowskiego (pieszczotliwie nazywanego w Rosji BAB-ą) budzą najwyżej ironiczny uśmiech. I co z tego, że krytyczne opinie BAB-y są pod wieloma względami słuszne, że nie tylko on, ale i wielu analityków z czołówki rosyjskich politologów ostrzega przed możliwością ustanowienia w państwie rządów prawdziwie autorytarnych. Bieriezowski nie ma żadnych szans, bo w potocznej opinii to właśnie on - jelcynowski nowy Rasputin - jest uważany za współodpowiedzialnego za wszystkie nieszczęścia Rosji. Z kolei ostrzeżeń politologów też nikt nie chce słuchać, skoro ostrzegają dokładnie przed tym, co przeciętnemu Rosjaninowi najbardziej się w Putinie podoba. Szczególny kraj, trzecia droga Stan duszy rosyjskiej najpełniej oddają obecne spory wokół rosyjskiej symboliki. Nowa Rosja - ta, którą ma zbudować Putin - powinna być połączeniem wszystkich poprzednich. Jej symbolami mają być: carski dwugłowy orzeł, trzykolorowa flaga z czasów rządów Kiereńskiego i hymn do muzyki Aleksandrowa, który najpierw był hymnem bolszewików, zanim uznano go za oficjalny hymn ZSRR. Nowe słowa napisane przez Siergieja Michałkowa i tak niczego tu nie zmienią. Każdy będzie śpiewał swoje: komuniści i liberałowie. Eklektyczność podobnej syntezy, jeśli w ogóle będzie ona możliwa, nikogo specjalnie nie razi. Sytuacja w kraju jakby się stabilizowała i wszystko wraca do początku. Jak wynika z prowadzonych przez Agencję Regionalnych Badań Politycznych sondaży, których rezultaty przedstawił w tygodniku "Nowoje Wriemia" Nikołaj Popow - 77 procent Rosjan znów uwierzyło w to, że Rosja jest krajem szczególnym i powinna szukać swojej własnej, "trzeciej drogi". 75 procent nadal uważa, że najważniejszym zadaniem jest "odrodzenie rosyjskiej duchowości i wielkiej kultury" oraz że tylko w ten sposób możliwe będzie podźwignięcie kraju. 55 procent twierdzi przy tym, że "historyczną misją Rosji powinno być obecnie ponowne zebranie narodów w jeden związek, który stałby się spadkobiercą Rosyjskiego Imperium i ZSRR", i tylko 26 procent odrzuca tę ideę. 49 procent chciałoby przy tym szybkiego połączenia z Białorusią, 35 procent głosowało za Ukrainą, 11 procent wybierało Kazachstan i 4 procent - Armenię. W ten sposób odżywa cała rosyjska mistyczna filozofia, zawierająca się w słynnych i jeszcze częściej cytowanych stwierdzeniach - Tiutczewa: że "Rosji arszynem się nie zmierzy i rozumem nie pojmie", a także Czaadajewa: że "Rosja to nie jest po prostu kraj, ale kosmos", świat sam w sobie i dla siebie. Nie przypadkiem jednym z największych bohaterów rosyjskich, do których Rosjanie się odwołują i u których szukają wzorów, jest dziś Aleksander Michajłowicz Gorczakow - rosyjski kanclerz i szef dyplomacji - który wyprowadził Rosję z głębokiego kryzysu po sromotnie przegranych wojnach krymskich. To on rzucił wówczas hasło, że Rosja musi zebrać się w sobie, a jednocześnie twardo bronić swoich "dierżawnych" interesów. I to "dierżawne" myślenie właśnie teraz wraca - nie tylko w politycznym programie Putina, ale i w nadziejach Rosjan... I taka jest dziś "dusza rosyjska". Coraz trudniejsza do zrozumienia na progu XXI wieku. Ale tak było prawie zawsze. Wiktor Jerofiejew - znakomity pisarz, autor "Encyklopedii" poświęconej właśnie "duszy rosyjskiej" i będącej w istocie czymś w rodzaju rosyjskiej autopsychoanalizy - zaproponował swoją własną "metodę" jej poznania: "Aby zrozumieć Rosję - pisze - trzeba się rozluźnić. Zdjąć spodnie i założyć ciepły szlafrok. Położyć wygodnie na kanapie. Zasnąć". Problem w tym, że do końca nie wiadomo, co będzie po przebudzeniu.
W ankiecie rozpisanej w Internecie przez "Komsomołkę" Putin uznany został za symbol seksu roku 2000 i za najbardziej seksownego mężczyznę Rosji. Pokonał - kolejno - reżysera i aktora Nikitę Michałkowa, śpiewaka operowego Nikołaja Baskowa, aktorów Olega Mieńszykowa i Dymitra Piewcowa,Dymitra Dibrowa, hokeistę Siergieja Fiodorowa, nacjonalistę Władimira Żyrinowskiego (ósmy na liście) i wreszcie Romana Abramowicza.Co spowodowało, że Rosjanki pokochały Putina, mężczyznę w końcu mizernej postury, raczej niewysokiego i klasyfikowanego przez trenerów judo w tzw. wadze problematycznej, to jest do 60 kilogramów? - Jedna z pań - wiek 31 lat - głosowała na Putina za jego chód. Co innego podnieca w Putinie 30-letnią Annę. Dla niej Putin może być marzeniem każdej rosyjskiej kobiety: nie pije, nie pali i jeszcze do tego uprawia sport.Podobnie myśli 37-letnia Swieta. Piękny jest dla niej Borys Niemcow, ale to wieczny chłopczyk, który nigdy nie będzie dla kobiety oparciem. Putina kochają jednak nie tylko kobiety. Z ostatnich badań socjologicznych wynika, że jego działalność popiera obecnie około 70 procent Rosjan. To jego najlepszy wynik w rankingu, od czasu gdy zajął na Kremlu miejsce Jelcyna. Ani tragedia "Kurska", ani niekończąca się wojna w Czeczenii, ani wreszcie kolejne skandale wokół Władimira Gusińskiego, a potem Borysa Bieriezowskiego, nie są w stanie zachwiać miłością do nowego gospodarza Kremla.Stan duszy rosyjskiej najpełniej oddają obecne spory wokół rosyjskiej symboliki. Nowa Rosja - ta, którą ma zbudować Putin - powinna być połączeniem wszystkich poprzednich. Jej symbolami mają być: carski dwugłowy orzeł, trzykolorowa flaga z czasów rządów Kiereńskiego i hymn do muzyki Aleksandrowa, który najpierw był hymnem bolszewików, zanim uznano go za oficjalny hymn ZSRR. I taka jest dziś "dusza rosyjska". Coraz trudniejsza do zrozumienia na progu XXI wieku. Ale tak było prawie zawsze.
NAUKA Skąd pieniądze na naukę Za dużo badaczy, za mało sukcesów KRZYSZTOF PAWŁOWSKI Niedawno otrzymałem opracowanie Komitetu Badań Naukowych "Stan nauki i techniki w Polsce" wydane w 1999 r. Zawiera ono na 60 stronach ponad 50 świetnie przedstawionych zestawień, diagramów, tabel. Autorzy próbują pokazać całościowy stan nauki i techniki polskiej. Przypomniały mi się przy tej lekturze trzy głośne teksty, opublikowane w trzech ostatnich latach - apel Komitetu Ratowania Nauki Polskiej kojarzony z powszechnie szanowaną osobą profesora Andrzeja Kajetana Wróblewskiego, artykuł z "Rzeczpospolitej" prof. Jana Winieckiego pokazujący ograniczenia efektywnej absorpcji środków przez instytucje naukowe w zależności od stopnia rozwoju danej gospodarki i państwa, wreszcie wypowiedź prof. Łukasza Turskiego z felietonu we "Wprost", że zaledwie 1/3 osób pracujących w instytucjach naukowych zasługuje na to, aby w nich pozostać i pracować. Który z autorów miał rację, a może wszyscy? Czekanie na dofinansowanie Jednym z powszechnych oczekiwań środowisk akademickich związanych z samodzielnymi państwowymi instytucjami naukowymi oraz państwowymi szkołami wyższymi jest szybki i wyraźny wzrost dotacji z budżetu państwa na finansowanie nauki i szkolnictwa wyższego. Czy te oczekiwania są uzasadnione? Otóż analiza danych przytaczanych przez KBN wcale nie skłania do takich oczekiwań, przynajmniej obecnie, przy poziomie produktu narodowego liczonego na głowę mieszkańca niewiele przekraczającym 6 tys. USD. KBN przytacza dane dotyczące różnych krajów, przeliczane na głowę ludności przy uwzględnieniu tzw. parytetu siły nabywczej waluty krajowej (PPP). Źródłowe dane GUS, Organizacji Współpracy i Rozwoju (OECD) czy Science and Technology Indicators wydają się niekwestionowane. Z danych przedstawionych w opracowaniu KBN określiłem zależność pomiędzy nakładami na badania i rozwój a średnim produktem krajowym brutto (oba wskaźniki podane na głowę mieszkańca przy uwzględnieniu parytetów siły nabywczej waluty krajowej). Wniosek z tej zależności jest jednoznaczny i niezbyt przyjemny dla środowisk akademickich - nakłady na B+R będą rosły, ale stopniowo ze wzrostem produktu krajowego brutto. Dla przykładu, dopiero dwukrotny wzrost produktu krajowego uczyni uzasadnionym trzykrotny wzrost nakładów na badania i rozwój. Jeszcze bardziej interesujące są diagramy, na których przedstawiono strukturę nakładów na B+R, tzn. proporcje pomiędzy finansowaniem z budżetu państwa a nakładami ze strony przedsiębiorstw. Najciekawsze dane zestawiono w tabeli. Mało spektakularnych osiągnięć Jak widać, dane umieszczone w tabeli 1 odkrywają podstawową polską słabość - bardzo niskie finansowanie badań i rozwoju ze strony polskiej gospodarki i jej przedsiębiorstw. I tak, nakłady na badania i rozwój z budżetu państwa są "tylko" 4,2 razy mniejsze niż średnia dla wszystkich państw OECD i średnia dla Unii Europejskiej oraz kilkanaście razy mniejsza (10 do 13,7) w przypadku nakładów ze strony przedsiębiorstw. Czy więc cała wina za niedofinansowanie polskiej nauki leży po stronie polskich przedsiębiorstw? By nie być oskarżonym o stronniczość, przytoczę jako odpowiedź jeden z wniosków (nr 6) przedstawiony przez KBN: "Mała liczba spektakularnych osiągnięć naukowych, a także niedostateczny związek pomiędzy nauką i gospodarką wywołane są także tym, że polską naukę cechuje rozproszenie badań oraz przyczynkowość ich wyników. Stosunkowo niewiele jest dzieł naukowych o fundamentalnym znaczeniu, jak i kompletnych opracowań techniczno-technologicznych nadających się do natychmiastowego zastosowania w praktyce". Trudno o bardziej jednoznaczną ocenę. Trudno też oczekiwać, że polskie przedsiębiorstwa (te działające na realnym rynku, sprywatyzowane oraz drenowane z pieniędzy przez chory polski system podatkowy) będą wspaniałomyślnie i jednostronnie finansować działalność naukową instytutów oraz uczelni, nie mając szans na zwrot zainwestowanych środków poprzez otrzymanie od nich gotowych do zastosowania nowych technologii, innowacji czy rozwiązań organizacyjnych. Przedsiębiorstwa zapewne chętnie kupiłyby takie rezultaty badań, gdyby one istniały. Kapitał intelektualny coraz cenniejszy Udział procentowy w budżecie państwa nakładów na B+R (0,47proc.) jest porównywalny z odpowiednimi udziałami dla państw wyżej rozwiniętych - Hiszpanii 0,52 proc. i Włoch tylko 0,53 proc. Te wszystkie dane, niestety, wskazują, że trudno w najbliższych latach oczekiwać wyraźnego wzrostu nakładów na badania i rozwój ze strony budżetu państwa, oraz pokazują, że podstawowym zadaniem środowisk naukowych jest taka restrukturyzacja instytucji i wzrost efektywności badań, aby stały się one atrakcyjnym partnerem dla przedsiębiorstw. Jak u Pana Boga za piecem Spośród wielu interesujących informacji i wniosków zwróciłem jeszcze uwagę na strukturę sektora badań i rozwoju. Aż 41,3 proc. ogółu nakładów na B+R jest przekazywane "sławnym" JBR, czyli jednostkom badawczo-rozwojowym - żywej pozostałości po okresie realnego socjalizmu. Udział środków z budżetu państwa przekazywanych na sfinansowanie JBR w całości kosztów ich działalności wzrósł od 1994 r. do 1997 r. z 54,1 proc. do 63,5 proc. (przy spadku udziału środków własnych JBR z 23,3 proc. do 16,1 proc.). A to oznacza, że część JBR żyje "jak u Pana Boga za piecem" opierając się na środkach budżetowych, wcale nie będąc zmuszona do efektywnych badań i starania się o środki (na przykład z przedsiębiorstw). Oczywiście, ta grupa jest bardzo niejednorodna i obok jednostek prowadzących badania podstawowe (jak Instytut Fizyki Jądrowej) oraz instytutów niezbędnych dla funkcjonowania państwa (jak Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej czy Instytut Geologiczny) znajdują się w tej grupie głównie instytuty działające na rzecz przemysłu, rolnictwa. Duża część z nich w nowych warunkach gospodarczych powinna być sprywatyzowana bądź zlikwidowana. Taki jest zresztą jeden z wniosków KBN (tylko łagodnie sformułowany). Z tego, co wieść gminna niesie, część z tych instytutów żyje wręcz luksusowo z wynajmu czy dzierżawy pomieszczeń, budynków (zresztą państwowych), a działalność "badawcza" jest tylko swoistą wizytówką (by nie powiedzieć przykrywką). Sprywatyzować instytuty Uważam, że okres dziesięciu lat na dostosowanie się do nowych warunków funkcjonowania w połączeniu z prywatyzacją wielu sektorów gospodarki, dla których JBR pracowały, jest wystarczający i zadaniem rządu jest przegląd, stanowcza restrukturyzacja i prywatyzacja tych instytutów. Uwolnione w ten sposób środki publiczne powinno się przeznaczyć na znaczne zwiększenie funduszu projektów badawczych, na który idzie obecnie tylko 15,5 proc. ogółu środków, jakimi dysponuje KBN. Przy okazji restrukturyzacji i prywatyzacji poprawiłby się jeszcze jeden istotny wskaźnik - nakłady na B+R przypadające na jednego badacza. Polska pod tym względem rzeczywiście odstaje od świata, wydając na jednego badacza 39 tys. USD (w Czechach - 126 tys. USD). Przyczyna jest jednak zaskakująca (i znowu piszą o tym autorzy wniosków z opracowania KBN, tylko nie wprost) - mamy za dużo badaczy na 1000 zatrudnionych. Taki wskaźnik jest typowy dla państw rozwiniętych, np. Włoch i Hiszpanii, a nie dla państw podobnych do Polski. Prywatyzacja JBR "załatwi" ten problem - pozostaną w nich tylko pracownicy niezbędni dla funkcjonowania firmy. Muszą być ruchliwi Oczywiście, w opracowaniu KBN pojawia się kolejny raz stwierdzenie dotyczące niskich płac w sektorze B+R i narzekanie na szkodliwą (zdaniem autorów) wieloetatowość pracowników naukowych, którzy w ten sposób podnoszą swoje zarobki. Za daleko idąca wieloetatowość jest na pewno szkodliwa dla pracownika nauki, ale autorzy opracowania chyba nie zauważyli światowej tendencji ogromnego wzrostu ruchliwości naukowców. Prof. Stefan Kwiatkowski nazywa ich "dywanojeźdźcami", nie mogą być oni przywiązani na długo do jednej instytucji, gdyż ruchliwość jest atrybutem ich działalności, a wymiana idei, tworzenie wciąż nowych zespołów badawczych przyspiesza i zwiększa efektywność ich pracy. Trzeba wreszcie powiedzieć wprost: w Polsce przy obecnych tak ograniczonych możliwościach wzrostu nakładów budżetu na B+R, nie istnieje możliwość istotnego wzrostu płac w instytucjach państwowych. Zatrudnienie najlepszych pracowników nauki w ich macierzystych uczelniach czy instytutach badawczych będzie możliwe tylko wtedy, gdy będą mogli znacząco podnieść swoje dochody przez pracę w uczelniach niepaństwowych czy też prywatnych instytutach badawczych. Zaczarowywanie rzeczywistości Czasami mam wrażenie, że część środowisk akademickich próbuje zmienić rzeczywistość poprzez jej "zaczarowanie" czy też nie przyjmując do wiadomości obecnych uwarunkowań systemowych. Tak było, niestety, po mądrym tekście prof. Winieckiego - zamiast podjąć dyskusję, część środowiska postanowiła się na profesora Winieckiego obrazić. Można też zrzucić wszystko na okrutnego ministra finansów, zresztą "odszczepieńca" środowiska akademickiego. Tylko czy to coś zmieni? Jestem głęboko przekonany, że zasadnicze zmiany muszą zajść i zostać przeprowadzone wewnątrz sektora B+R i bez tego rzeczywiście grozi nam upadek polskiej nauki. Podstawowym zadaniem państwa na najbliższe lata jest zapewnienie wzrostu średniego poziomu wykształcenia społeczeństwa. Z tego względu konieczny jest więc wzrost poziomu finansowania badań w szkołach wyższych, gdyż umożliwi to zatrzymanie w uczelniach najzdolniejszych naukowców, gwarantujących odpowiednio wysoki poziom wiedzy przekazywanej studentom. Autor jest rektorem WSB w Nowym Sączu i Tarnowie.
Niedawno otrzymałem opracowanie Komitetu Badań Naukowych "Stan nauki i techniki w Polsce" wydane w 1999 r. Autorzy próbują pokazać całościowy stan nauki i techniki polskiej. Jednym z powszechnych oczekiwań środowisk akademickich związanych z samodzielnymi państwowymi instytucjami naukowymi oraz państwowymi szkołami wyższymi jest szybki i wyraźny wzrost dotacji z budżetu państwa na finansowanie nauki i szkolnictwa wyższego. Czy te oczekiwania są uzasadnione? Z danych przedstawionych w opracowaniu KBN określiłem zależność pomiędzy nakładami na badania i rozwój a średnim produktem krajowym brutto. Wniosek z tej zależności jest jednoznaczny i niezbyt przyjemny dla środowisk akademickich - nakłady na B+R będą rosły, ale stopniowo ze wzrostem produktu krajowego brutto. dane umieszczone w tabeli 1 odkrywają podstawową polską słabość - bardzo niskie finansowanie badań i rozwoju ze strony polskiej gospodarki i jej przedsiębiorstw. Przedsiębiorstwa zapewne chętnie kupiłyby takie rezultaty badań, gdyby one istniały. Udział procentowy w budżecie państwa nakładów na B+R jest porównywalny z odpowiednimi udziałami dla państw wyżej rozwiniętych. Te wszystkie dane, niestety, wskazują, że trudno w najbliższych latach oczekiwać wyraźnego wzrostu nakładów na badania i rozwój ze strony budżetu państwa, oraz pokazują, że podstawowym zadaniem środowisk naukowych jest taka restrukturyzacja instytucji i wzrost efektywności badań, aby stały się one atrakcyjnym partnerem dla przedsiębiorstw. Aż 41,3 proc. ogółu nakładów na B+R jest przekazywane "sławnym" JBR, czyli jednostkom badawczo-rozwojowym. Uważam, że okres dziesięciu lat na dostosowanie się do nowych warunków funkcjonowania w połączeniu z prywatyzacją wielu sektorów gospodarki, dla których JBR pracowały, jest wystarczający i zadaniem rządu jest przegląd, stanowcza restrukturyzacja i prywatyzacja tych instytutów.
EUROPEJSKA SCENA Na naszych oczach powstają powoli kontury nowych Niemiec Krajobraz polityczny republiki berlińskiej ALICJA KRZĘTOWSKA KLAUS BACHMANN Kiedy prawie dokładnie rok temu do studiów wyborczych niemieckich stacji telewizyjnych napłynęły pierwsze wyniki wyborów do Bundestagu, stało się jasne, że w Niemczech coś fundamentalnego się zmieniło. Przesunięcie między elektoratami partii rządzących i nowej koalicji SPD - Zieloni było tak duże, że analitycy prorokowali, iż Gerhard Schroder ma szansę tak długo rządzić jak przedtem Helmut Kohl. Teraz następuje jednak drugi szok: wyborcy znowu przesuwają wahadło, tym razem w drugą stronę. Za tymi zmianami tektonicznymi w niemieckim krajobrazie politycznym kryje się jednak znacznie więcej niż tylko chwilowe nastroje wyborców, rozczarowanych niedotrzymaniem obietnic przez nowy rząd. Na naszych oczach powstaje republika berlińska, z innym systemem politycznym niż wtedy, kiedy stolicą Niemiec było Bonn. Dramatyczny spadek poparcia dla koalicji rządzącej, który symbolizuje to, że SPD w wyborach saksońskich uplasowała się po PDS, ma też oczywiście przyczynę w błędach samej koalicji i w specyfice Saksonii. Jasne jest, że koalicja zbiera owoce tego, iż wygrała wybory pod hasłami "sprawiedliwości społecznej i modernizacji", po czym zaszokowała najpierw swój promodernizacyjny elektorat populistycznym zwiększeniem świadczeń socjalnych i emerytalnych, a potem swój prospołeczny elektorat ostrymi cięciami w wydatkach państwa i neoliberalną retoryką. Teraz okazuje się, że "nowy środek" w krajobrazie politycznym, który Schroder postulował, wygrywając wybory, rzeczywiście istnieje - ale nie jest on na stałe przypisany do rządzącej koalicji. "Nowy środek" to nie wyborcy SPD i Zielonych, lecz duża część wyborców o zmiennych preferencjach partyjnych, którzy przesuwają swoje głosy głównie między SPD i CDU. Żadna z dużych partii nie może już liczyć na tak duży stały elektorat jak kilka lat temu. Czasy, kiedy jeszcze wnuczek socjaldemokratycznego robotnika głosował tak samo bezwzględnie na SPD jak katolicki rolnik z Bawarii na CSU - bezpowrotnie minęły. Teraz duże partie muszą przekonać do siebie o wiele więcej ludzi, nie wystarczają stosunkowo nieliczni niezdecydowani, którzy dawniej rozstrzygali wyniki wyborów. Kryzys socjaldemokracji Daje o sobie znać zmierzch tradycyjnej socjaldemokracji, przesłonięty nieco przez sukces w wyborach do Bundestagu. Wraz ze zmniejszeniem się nie tylko liczby robotników, ale i liczby tych, którzy w ogóle żyją z pracy najemnej, SPD ponadproporcjonalnie traci wyborców robotników i staje się powoli partią "sfery budżetowej", atrakcyjną dla emerytów, rencistów i urzędników państwowych. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych socjaldemokracja wyrównała to za pomocą głosów inteligencji i kontestującej młodzieży. Dziś inteligencja głosuje na Zielonych, ale również na CDU, podczas gdy młodzież staje się coraz bardziej konserwatywna, a kontestujący głosują na PDS, skrajną prawicę i (coraz mniej) na Zielonych. Szczególnie widoczne było to rozdarcie socjaldemokracji w wyborach w Saksonii, gdzie jej elektorat "nowego środka" odszedł do CDU, a jej elektorat lewicowy poszedł do PDS. Ucieczka tradycyjnego elektoratu socjaldemokratycznego nie jest ani zjawiskiem nowym, ani tylko niemieckim, socjaldemokratyczni stratedzy od dawna ją obserwowali, starając się zająć odpowiednie miejsce pośrodku politycznego spektrum. Najlepiej udało się to Tony'emu Blairowi, dlatego Schroder poszedł w jego ślady. Miał jednak poważne utrudnienie: Blair, zanim został premierem, oczyścił Partię Pracy z ideologicznego balastu oraz ze swoich przeciwników, Schroder natomiast najpierw zdobył władzę w państwie, a potem dopiero w swojej własnej partii. Nie mógł prowadzić kampanii wyborczej z odnowioną partią, tak jak Blair. Prowadził więc najpierw kampanię ze starą SPD, a teraz próbuje rządzić z nową SPD, co przysparza mu kłopotów ze strony tradycyjnie myślących członków i rozczarowuje wyborców, którzy głosowali na inną partię. SPD zajęła środek sceny politycznej. Początkowo wyglądało nawet, że stała się jedyną ogólnoniemiecką partią ludową (Volkspartei), przyciągającą wszystkie warstwy społeczne i wszystkie pokolenia. Zaowocowało to natychmiast nerwowymi ruchami ze strony CDU, która nagle odkryła, że też jest zdolna do prowadzenia publicznych kampanii (np. przeciw nowej ustawie o obywatelstwie), co dotychczas było kojarzone raczej z SPD i Zielonymi, odwołującymi się często do "ulicy". CDU ma duże trudności z odnalezieniem się w nowej sytuacji: czy ma się stać bardziej od SPD modernizacyjna, liberalna, rynkowa, czy pozbierać i odnowić to, co Schroder wyrzuca za burtę, nawet gdyby w ten sposób chadecy mieli stać się "strażnikami socjaldemokratycznych rupieci"? - jak pisała ironicznie "Frankfurter Allgemeine Zeitung". Koniec ery Zielonych Elektorat Zielonych nieustannie się starzeje. Partia ta nie przyciąga już ani kontestatorów, ani młodej inteligencji. Wyborcy przypisują jej kompetencje głównie w sprawach ochrony środowiska, co jednak na wschodzie kraju nie odgrywa praktycznie żadnej roli. Kompetencja w polityce zagranicznej, którą podczas konfliktu o Kosowo zdobył Joschka Fischer nawet w oczach swoich przeciwników, nie jest utożsamiana z partią, lecz z osobą samego Fischera. Ten wizerunek nie był w stanie przyciągnąć wyborców nowych landów, ponieważ potencjalni wyborcy Zielonych byli tam nastawieni pacyfistycznie, co przysporzyło głosów nie Zielonym, lecz PDS. W starych landach tradycyjni wyborcy Zielonych nie oczekują od swojej partii ani sukcesów w polityce zagranicznej, ani znajomości zawiłości budżetowych, lecz walki z "kompleksem atomowym" i decyzji ekologicznych. W ten sposób Zieloni tracą wyborców na zachodzie kraju na rzecz SPD, a na wschodzie na rzecz PDS i CDU. Duża część ich wyborców w ogóle zostaje w domu. Jak twierdzi prof. Jorgen Falter, jeden z najbardziej znanych analityków niemieckich, dobrego rozwiązania tu nie ma: partia traci w oczach swego tradycyjnego elektoratu, a nie ma szansy na to, aby ten ubytek wyrównać dzięki innym elektoratom. Propozycje Zielonych odnośnie do reform podatkowej i emerytalnej były czasami bardzo rynkowe, ale nie miało to wpływu na wizerunek partii. Atrakcyjne na wschodzie kraju miejsce po lewej stronie zajmuje PDS, stając się w niektórych landach swoistą "partią ludową". Koncept "zielonych liberałów" przeforsowany przez drugie pokolenie Zielonych, nie jest lepszy. FDP z hukiem wylatuje niemal z każdego Landtagu, mimo że pracujących na własny rachunek i przedstawicieli wolnych zawodów, którzy powinni głosować na nią, jest coraz więcej. Zielony zanika jako kolor protestu W ten sposób na naszych oczach powstają powoli kontury nowych Niemiec. Boński system polityczny zasadniczo opierał się na trzech partiach, które wymieniały się w sprawowaniu władzy. Był to system stabilny, który nawet po zmianie koalicji rządowej podczas kadencji zapewnił nowemu rządowi większość parlamentarną. Nie zmieniło tego pojawienie się partii protestu, którą była na początku Partia Zielonych. Zieloni absorbowali w ten sposób tę część wyborców, która w innych krajach głosuje na partie radykalne (np. w Austrii na FP). Teraz system partyjny zmierza powoli do tego, że znikną "języczki u wagi" w postaci Zielonych i FDP, a zacznie się liczyć PDS. Możliwe jest więc, że rządzić będzie duża koalicja, a PDS będzie zbierać głosy lewicowe i głosy protestu w całych Niemczech, zakorzeniając się w ten sposób też w starych landach, gdzie dotąd stanowi maleńki, skrajnie lewicowy margines. Możliwe są jednak też rządy mniejszościowe, ponieważ PDS nie jest "języczkiem u wagi" - trudno sobie wyobrazić koalicję PDS - CDU. W republice bońskiej protest polityczny miał albo barwę zieloną, albo brunatną. Teraz zielony zanika jako kolor protestu, Zieloni stają się coraz bardziej partią establishmentu. Kontestujący wyborcy na zachodzie kraju tradycyjnie oddają głos na skrajną prawicę, podczas gdy na wschodzie na PDS. Ten mechanizm powoduje paradoksalną sytuację: PDS zazwyczaj sprawia, że skrajna prawica nie przekracza pięcioprocentowej bariery w wyborach, odbierając jej dużą część apolitycznych wyborców. Może to robić jednak tylko tam, gdzie nie jest skojarzona z establishmentem. Dlatego dwa lata temu w Saksonii-Anhalt, gdzie PDS faktycznie współrządziła (popierając rząd mniejszościowy SPD), DVU - skrajnie prawicowy import z Monachium - zbierała wszystkie głosy kontestatorów. Za cztery lata może się to powtórzyć w Meklemburgii-Pomorze Przednie i Brandenburgii, gdzie istnieją czerwone większości. Problem skrajnej prawicy Republika berlińska będzie prawdopodobnie skonfrontowana z większą liczbą przedstawicieli skrajnej prawicy w Landtagach, zarówno na zachodzie, jak i na wschodzie kraju. Dotychczasowe doświadczenia dowodzą jednak, że nie jest to duży problem polityczny: skrajna prawica jest skłócona, nie ma "męża opatrznościowego" w stylu Jean-Marie Le Pena (który zresztą takim mężem już przestał być), a nawet nie ma kadr. DVU zazwyczaj rozpada się po wygranych wyborach albo dyskredytuje szybko w awanturach i intrygach, jak to się stało w Saksonii-Anhalt i Bremie. Republikanie dotąd mieli marne wyniki w nowych landach, a DVU - w starych. Bardziej niepokojące jest to, że nieproporcjonalnie dużo wschodnioniemieckiej młodzieży oddaje swój głos na skrajną prawicę. W Saksonii NPD uzyskała 12 proc. wśród młodych mężczyzn głosujących po raz pierwszy, stając się partią nie tylko "starych nazistów". Dzięki specyficznej funkcji PDS w nowych landach, skrajna prawica nie jest typowo wschodnio-niemieckim problemem politycznym. Ostatnio jednak socjologowie obserwują tam tworzenie się atmosfery szerokiej akceptacji dla przemocy wobec "obcych" na tle nacjonalistycznym, swoiste zakorzenienie się skinów w środowisku małomiasteczkowym. Innymi słowy: podczas gdy skrajna prawica na zachodzie Niemiec tworzy konspiracyjne związki, to na wschodzie kraju zdobywa przestrzeń publiczną w postaci "osiedli wolnych od obcokrajowców" i bywa otaczana lekko skrywaną społeczną sympatią. Na wschodzie Niemiec można być jednocześnie skinem i "porządnym człowiekiem". Nie dotyczy to jednak całego niemieckiego wschodu. Wybory ostatnich lat pokazują bowiem, że nie ma już "jednego wschodu". Jaki jest wspólny mianownik między Saksonią-Anhalt, z 13-procentowym udziałem DVU i większością SPD - PDS w parlamencie, a Saksonią, gdzie niepodzielnie rządzi CDU, a wszystkie skrajnie prawicowe partie razem nie zdobyły nawet 3 proc. głosów? Są dziś nowe landy z lewicową większością (Brandenburgia) i nowe landy z równie dużą większością chadecką. Zanik społeczeństwa pracy najemnej, zastrzyk dużego elektoratu apolitycznego i kontestującego po zjednoczeniu, parcie tradycyjnej lewicy do środka sceny politycznej, zmierzch "partii jednego pokolenia", czyli Zielonych, i kryzys tradycyjnie pojętego państwa opiekuńczego - to wszystko czyni dziś scenę polityczną w Niemczech mniej przewidywalną i mniej stabilną niż kilkadziesiąt lat temu. Sam fakt, że w Niemczech trzy razy w roku odbywają się wybory (do Landtagów), czyni polityków bardziej zależnymi od nastrojów wyborców. Inicjatywa CDU, aby zwalczać reformy dotyczące obywatelstwa na ulicy, jest jednym ze zwiastunów plebiscytowych elementów w demokracji niemieckiej. Dotychczasowy układ hamował nawet reformy, co do których konieczności wszyscy byli przekonani. Niestety, każda strona chciała, aby najbardziej bolesne elementy wprowadziła w życie strona przeciwna. Chaotyczny krajobraz polityczny i częste zmiany rządów nie przeszkodziły Włochom w spełnieniu kryteriów unii monetarnej. Układ wzajemnych hamulców i przeciwwagi jak na razie uniemożliwił jednak w Niemczech wprowadzenie śmielszych reform. Po zjednoczeniu Niemcy nie zmieniły konstytucji, ubierając w ten sposób republikę berlińską w ciasny gorset konstytucji szytej na miarę Bonn. Teraz okazuje się, że zmienione (i to wcale nie tak bardzo wskutek zjednoczenia!) warunki społeczne i ekonomiczne powoli rozpychają ten gorset.
Za zmianami tektonicznymi w niemieckim krajobrazie politycznym kryje się jednak znacznie więcej niż tylko chwilowe nastroje wyborców.Na naszych oczach powstaje republika berlińska, z innym systemem politycznym niż wtedy, kiedy stolicą Niemiec było Bonn. Zanik społeczeństwa pracy najemnej, zastrzyk dużego elektoratu apolitycznego i kontestującego po zjednoczeniu, parcie tradycyjnej lewicy do środka sceny politycznej, zmierzch "partii jednego pokolenia", czyli Zielonych, i kryzys tradycyjnie pojętego państwa opiekuńczego - to wszystko czyni dziś scenę polityczną w Niemczech mniej przewidywalną i mniej stabilną niż kilkadziesiąt lat temu.
BOŚNIA Pięć lat po Dayton Jeśli wyjdą, zacznie się od nowa "Dayton", przydrożny bar kilka kilometrów za Sarajewem w strefie rozgraniczenia pomiędzy Federacją Chorwacko-Muzułmańską a Republiką Serbską. - Otwarty został 14 grudnia 1995 roku, gdy podpisano układ z Dayton kończący wojnę w Bośni - mówi Gorica (na zdjęciu z bratem Michałem). FOT. RYSZARD BILSKI RYSZARD BILSKI z Sarajewa Droga do "Dayton", wijąca się w górach, nagle się urywa. Kończy się asfalt, zaczynają wertepy, a potem wielki plac budowy. Ciężkie spychacze, koparki, świdry, wyglądające w tym górskim krajobrazie jak zabawki, wgryzają się w skałę, torują nową drogę. Niebotyczny Trebević króluje nad innymi szczytami. Z niego Serbowie ostrzeliwali Sarajewo. Miasto mieli jak na dłoni. - Zapomniałem. Dawno tu nie byłem... Góra się osunęła. Nie przejedziemy, a pieszo stanowczo za daleko. Ja nie dam rady, to podobno tylko kilkaset metrów, ale wiadomo to - mówi Slavko Szantić z opozycyjnego sarajewskiego "Krugu 99" skupiającego muzułmańskich, chorwackich i serbskich intelektualistów. Do "Dayton", małego przydrożnego baru o tej właśnie nazwie, znajdującego się kilka kilometrów za Sarajewem w strefie rozgraniczenia pomiędzy Federacją Chorwacko-Muzułmańską a Republiką Serbską, "Rz" zaprosiła kilka osób z "Krugu" na dyskusję "5 lat po Dayton". Powróciliśmy do Sarajewa. Znaleźliśmy przytulny kącik w "Konobie", gdzie na wzór małych restauracyjek w Dalmacji raczy się gości wyłącznie rybami i winem. Trzeba walczyć o swoje - Próbuje się nas dziś przekonywać, że porozumienie podpisane w Dayton było najlepszym z możliwych do wynegocjowania w ówczesnych warunkach. Zachód chce w ten sposób usprawiedliwić swój wielki błąd, jaki popełnił przed pięcioma laty, akceptując stan po czystkach etnicznych i układając się z ludźmi, którzy doprowadzili do wojny. Przecież mógł znaleźć innych partnerów, choćby w naszym "Krugu". My od samego początku wykazywaliśmy bezsens wojny, demaskowaliśmy jej prawdziwe cele - podział Bośni i Hercegowiny na czysto etniczne państewka. Nie byliśmy, niestety, słyszani - mówi Mirjana Malić, Serbka, pracownik naukowy Akademii Medycznej w Sarajewie, posłanka do Skupsztiny Federacji Chorwacko-Muzułmańskiej z listy socjaldemokratów. Przodkowie Mirjany przybyli do Sarajewa przed czterema wiekami, ona się w tym mieście urodziła, tu chodziła do szkoły, ukończyła studia, a potem rozpoczęła pracę w Akademii Medycznej. Nigdy jej nie obchodziło, kto jakiej jest narodowości. Obchodziło to jednak innych. Już po podpisaniu układu z Dayton wyrzucono ją z pracy. Nie mogła się z tym pogodzić. Tak długo walczyła, aż w końcu, pewnie dla świętego spokoju, przyjęto ją ponownie na akademię. - To żadna łaska. To moje prawo... Ludzie powinni walczyć o swoje - mówi Mirjana. - Nie dyskutujmy już więcej o tym, jak zmieniać porozumienie z Dayton, bo to będzie iluzja. Weźmy się energiczniej do zmieniania Bośni. To zależy już przecież nie od Zachodu, ale od nas - podkreśla. I po śmierci razem Slavko Szantić też od urodzenia mieszka w Sarajewie. Tu przeżył wojnę. Pochodzi z rodziny wieloetnicznej. Zawiózł mnie kiedyś na stary cmentarz partyzancki, położony w pobliżu stadionu olimpijskiego, który też jest cmentarzem. Nie było gdzie, więc tam, pod ogniem serbskich snajperów, chowano poległych. Bardzo często przychodził orszak z jednym zmarłym, a od kul snajperów ginęło kilka osób. Przystanęliśmy wówczas przed trzema grobami... Muzułmanin Muderizović Eriden Zlaja żył lat dwadzieścia. Obok mogiła Serba Predraga Jakovljevicia lat trzydzieści trzy. I trzeci grób Chorwatek: Sandy Tomaszević lat dwadzieścia sześć i jej matki. - Nas i po śmierci rozdzielić się nie da, a co dopiero za życia. Trzeba by jeszcze kilku czystek etnicznych - mówił Slavko. - Niestety, niektórzy tutejsi, ślepi i głusi, nacjonaliści mają takie straszne chore pomysły - kontynuował. Dzielą ludzi i przeciwstawiają jednego drugiemu. Jak ktoś jest wyznania prawosławnego, to musi być Serbem, a ilu ja znam Serbów, którzy modlą się w meczecie. A jak katolickiego, to tylko Chorwat. Moja żona jest po ojcu muzułmanką, po matce katoliczką, a dziadek i pradziadek byli wyznania prawosławnego. Jesteśmy prawosławną rodziną bosanską. Kiedyś byliśmy bośniacką... Bosancem jest teraz każdy, kto mieszka w Bośni, niezależnie od tego, jaką wiarę wyznaje. Dawniej zaś wszystkich nazywano Bośniakami. Dziś Bośniak znaczy muzułmanin. Slavko przez kilkanaście lat pracował w niezależnym dzienniku "Oslobodjenje", teraz sekretarzuje w "Krugu 99". Jest zwolennikiem jak najszybszej i zdecydowanej nowelizacji porozumienia z Dayton. Oczekuje rozwiązania Federacji Chorwacko-Muzułmańskiej i Republiki Serbskiej, odsunięcia od polityki wszystkich, którzy doprowadzili do wojny, delegalizacji partii nacjonalistycznych, które nie chcą nawet słyszeć o wspólnym państwie bośniackim i dlatego przeszkadzają w powrotach uchodźców. Opowiada się za utworzeniem silnego międzynarodowego protektoratu nad Bośnią i Hercegowiną. - Im silniejszy - twierdzi - tym krócej będzie istniał, szybciej wrócimy do normalności. Jeśli ciągle będziemy stosować tylko półśrodki, to wszystko będzie się tak ślimaczyło jak do tej pory, wielu z nas życia zabraknie... Slavko nie może zrozumieć, dlaczego najwięksi zbrodniarze wojenni: były prezydent Republiki Serbskiej Radovan Karadżić i dowódca wojsk serbskich Ratko Mladić, są wciąż na wolności. Kto i z jakiego powodu rozpiął nad nimi parasol bezpieczeństwa? Dlaczego nadal toleruje się istnienie w BiH trzech armii, skoro wystarczyłaby jedna i o wiele mniejsza. Teraz w federacji istnieją wojska bośniackie i chorwackie, pochłaniające prawie 35 procent budżetu! Wprawdzie oficjalnie mówi się, że są pod jedną komendą, ale ćwiczą, jedzą i śpią oddzielnie. Własną armię ma też Republika Serbska. - Nie wiesz po co? To ci powiem. Gdyby dziś wyszły z Bośni siły międzynarodowe, to jutro oni zaczęliby znowu walczyć. Dlatego trzeba te stare nacjonalistyczno-wojenne struktury zniszczyć. My sami temu nie podołamy, to musi zrobić nowy Dayton. Mały krok Prof. dr Vlatko Doleczek, przewodniczący "Krugu 99", twierdzi, że obraz powyborczej Bośni - kreowany przez zagraniczne i bośniackie opozycyjne media - nie jest prawdziwy. Nie można bowiem zgodzić się z opinią, iż wyborcy masowo poparli stare, nacjonalistyczne partie, skoro żadna z nich zarówno w Federacji Chorwacko-Muzułmańskiej (FChM), jak i w Republice Serbskiej (RS) nie jest w stanie utworzyć rządu, a wszystkie razem zdobyły mniej głosów niż w poprzednich wyborach. - Uczyniliśmy mały krok w kierunku demokracji - mówi. - Jednak stanowczo za mały - dodaje po chwili. - Po klęsce Chorwackiej Wspólnoty Demokratycznej w Chorwacji, po przegranej Slobodana Miloszevicia w Jugosławii można było oczekiwać, że i u nas wyborcy zdecydowanie odrzucą programy partii nacjonalistycznych, że wreszcie zostaną one zepchnięte ze sceny politycznej. Inicjatorem tworzenia władzy koalicyjnej w FChM są socjaldemokraci z pierwszej partii mającej przydomek obywatelskiej, w której obok Bośniaków są Serbowie i Chorwaci. Najprawdopodobniej zaproszą dz sojuszu Partię za Bośnię i Hercegowinę oraz Nową Chorwacką Inicjatywę. Natomiast w RS najbardziej realna wydaje się koalicja postępowej Partii Demokratycznego Rozwoju (teka premiera) z ciągle tu silną nacjonalistyczną Serbską Partią Demokratyczną, której kandydat wygrał wybory prezydenckie. Na poziomie federacji koalicję rządzącą będzie można zaś utworzyć bez udziału partii nacjonalistycznych. Gorica Po spotkaniu z "Krugiem" podejmuję jeszcze jedną próbę dotarcia do "Dayton". Okazuje się, że pieszo trzeba pokonać nie 200 metrów, ale ponad dwa kilometry. "Dayton" jest zamknięty. Pukam. Otwiera córka właściciela, Gorica, uczennica VII klasy podstawówki w Pale... Tak, to to samo Pale, w którym przez wiele lat Karadżić ukrywał się, a wcześniej urzędował jako prezydent Republiki Serbskiej i odrzucał wszelkie inicjatywy pokojowe Zachodu. Gorica jest ciekawa Polski, ale chętnie i dużo opowiada o swojej rodzinie, wtrącając, jak na Dayton przystało, angielskie słówka. - Tata jest Serbem, ma na imię Slobodan, mama Slavica i babcia Antica są Chorwatkami. Rodzice otworzyli ten bar w dniu podpisania porozumienia w Dayton, by uczcić koniec wojny. Zawsze było tu pełno gości. Zaraz zrobię kawę, pójdę po wrzątek do domu, bo tu wszystko wyłączone. Nie ma drogi, nie jeżdżą samochody, nikt teraz nie przychodzi do baru. Osada jest mała, cztery domy. Zapomniany "Dayton"... Może za pół roku, jak się tu przebiją z drogą, tata znowu otworzy lokal, ale lepiej wcześniej zatelefonować i się upewnić. Numer 057261236. W drodze powrotnej towarzyszy mi Ranko. Idzie do Sarajewa do apteki. Przed wojną miał dom w śródmieściu. Teraz mieszka tam oficer armii muzułmańskiej. - Służyłem w wojsku Republiki Serbskiej, Muzułmanie wszystkich żołnierzy uważają za zbrodniarzy. Gdybym został rozpoznany, to by mnie zabili, dlatego siedzę cicho w Pale i nie upominam się o swój dom - mówi. - My już nigdy nie będziemy mogli żyć razem. Może za sto lat, jak przestaną mówić o nas jako o narodzie, który ma "skłonność do zabijania" - mówi pełen żalu Ranko.
Droga do "Dayton" nagle się urywa. Do "Dayton", małego przydrożnego baru, znajdującego się kilka kilometrów za Sarajewem, "Rz" zaprosiła kilka osób z "Krugu" na dyskusję "5 lat po Dayton".Powróciliśmy do Sarajewa. - Próbuje się nas dziś przekonywać, że porozumienie podpisane w Dayton było najlepszym z możliwych do wynegocjowania w ówczesnych warunkach. Zachód chce w ten sposób usprawiedliwić swój wielki błąd - mówi Mirjana Malić, Serbka, pracownik naukowy Akademii Medycznej w Sarajewie. Slavko Szantić Pochodzi z rodziny wieloetnicznej. Zawiózł mnie na cmentarz partyzancki. Przystanęliśmy przed trzema grobami... Muzułmanin. Obok mogiła Serba. I trzeci grób Chorwatek. - Nas i po śmierci rozdzielić się nie da, a co dopiero za życia - mówił Slavko. - Niestety, niektórzy tutejsi nacjonaliści mają chore pomysły. Dzielą ludzi i przeciwstawiają jednego drugiemu. Slavko sekretarzuje w "Krugu 99". Jest zwolennikiem nowelizacji porozumienia z Dayton. Oczekuje rozwiązania Federacji Chorwacko-Muzułmańskiej i Republiki Serbskiej, odsunięcia od polityki wszystkich, którzy doprowadzili do wojny, delegalizacji partii nacjonalistycznych. Prof. dr Vlatko Doleczek, przewodniczący "Krugu 99", twierdzi, że obraz powyborczej Bośni - kreowany przez zagraniczne i bośniackie opozycyjne media - nie jest prawdziwy. Nie można bowiem zgodzić się z opinią, iż wyborcy masowo poparli stare, nacjonalistyczne partie, skoro żadna z nich nie jest w stanie utworzyć rządu.- Uczyniliśmy mały krok w kierunku demokracji - mówi. - Jednak stanowczo za mały. Po spotkaniu z "Krugiem" podejmuję jeszcze jedną próbę dotarcia do "Dayton". pieszo trzeba pokonać dwa kilometry. "Dayton" jest zamknięty. Pukam. Otwiera córka właściciela, Gorica. opowiada o swojej rodzinie. Rodzice otworzyli ten bar w dniu podpisania porozumienia w Dayton, by uczcić koniec wojny. Zawsze było tu pełno gości. Nie ma drogi, nikt teraz nie przychodzi do baru.
Najbardziej nośne hasła kampanii wyborczej wskazują na wyrastanie nowej siły społecznej Elektorat w poszukiwaniu reprezentacji JANUSZ A. MAJCHEREK Względne, ale wyraźne kariery polityczne dwóch ugrupowań dopiero niedawno zawiązanych - Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości - pokazują rozmiar społecznego zapotrzebowania na głoszone przez nie obietnice i propozycje: poszerzenia obywatelskiej partycypacji demokratycznej, zmniejszenia obciążeń podatkowych i zapewnienia osobistego bezpieczeństwa. To oczekiwania warte zauważenia i rozważenia, i wcale nie tak rozbieżne, jak się pozornie wydaje. W społecznej ocenie polskie życie polityczne jest nadmiernie upartyjnione, a partie są zoligarchizowane, opanowane przez etatowy aparat i podporządkowane toczonej wewnątrz niego grze sił (opierającej się na frakcjach, parytetach, udziałach, modułach czy algorytmach). Deficyt obywatelskiej partycypacji wynika oczywiście nie tylko z tego i dotyka nie tylko młodej demokracji polskiej - bezpośrednie zaangażowanie polityczne jest niewielkie także w krajach, w których jest ona ugruntowana. Jednak środki zadeklarowane przez Platformę Obywatelską w celu przeciwdziałania temu zostały przyjęte z aplauzem. Jedną z form przeciwstawienia się partyjnym elitom i zwiększenia obywatelskiej aktywności stały się prawybory, drugą mają być bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Do tego dochodzi hasło odbiurokratyzowania państwa przez ograniczenie liczebności organów przedstawicielskich i zmniejszenie wpływu rozmaitych instytucji państwowych na życie publiczne. Pierwsze przymiarki Na razie z projektów tych praktyczne zastosowanie uzyskały prawybory kandydatów do parlamentu. Mimo rozmaitych zakłóceń (które zresztą ukazały mechanizmy manipulacji dokonywanych przez partyjnych działaczy, co potwierdziło słuszność skierowanych przeciw nim działań) eksperyment ten został oceniony względnie pozytywnie, jako ożywczy dla polskiej demokracji. Zaktywizował i przyciągnął do Platformy dziesiątki tysięcy wyborców, podtrzymując wysokie poparcie dla tej nowej inicjatywy politycznej i dając do myślenia jej bardziej zrutynizowanym rywalom. Bezpośrednie wybory zwierzchników samorządowej władzy wykonawczej, zredukowanie i odpartyjnienie administracji publicznej oraz wprowadzenie niskiego podatku liniowego to pomysły, które będą musiały na realizację poczekać dłużej, lecz pokazują, ku jakim wychodzą oczekiwaniom: większego uzależnienia władzy od obywateli oraz zmniejszenia jej ingerencji w ich życie, pracę i osobiste dochody. Wysokie poparcie dla Platformy wskazuje, że są to oczekiwania niemałej części społeczeństwa. Swoista, niespodziewana kariera braci Kaczyńskich i ich inicjatywy politycznej, nazwanej równie sugestywnie i adekwatnie jak niezręcznie "Prawo i Sprawiedliwość", pokazała z kolei, jak silne jest społeczne oczekiwanie obiecywanej przez nich poprawy bezpieczeństwa osobistego i publicznego. Opierając się na tym jednym praktycznie tylko haśle, PiS osiągnęło w sondażach, po kilku zaledwie tygodniach istnienia, pozycję porównywalną z partiami obecnymi w politycznym obiegu od lat. Sprawne państwo wyemancypowanych obywateli Na pozór projekty i obietnice PO oraz PiS, a zatem lokowane w nich społeczne nadzieje i oczekiwania, są niespójne lub wręcz wzajemnie sprzeczne. Poprawa bezpieczeństwa wymaga zwiększenia zarówno ingerencji odpowiedzialnych za nie instytucji w życie publiczne, a niekiedy i prywatne (większa kontrola i penetracja przez policję), jak i nakładów finansowych, co kłóci się z tendencją do ograniczania wpływu państwa i zmniejszania podatków. Zaostrzenie walki z przestępczością to deklaracja twardej władzy, nieoglądającej się na obywatelskie zastrzeżenia i mało wrażliwej na wymogi proceduralnej legitymizacji swoich poczynań. W istocie jest to jednak zespół kilku spójnych postulatów i oczekiwań, które wyrażają potrzeby coraz bardziej znaczącej grupy społecznej. To ci, którzy w toku i wyniku kilkunastoletniej już transformacji coś swoją pracą, inicjatywą i wysiłkiem osiągnęli, a teraz nie chcą, by pozbawiło ich tego państwo - swoją fiskalną zachłannością - albo bandyci - swoją bezkarną brutalnością. Mając swój osobisty dorobek, nie życzą sobie, by efekty ich pracy zostały zmarnowane przez zbiurokratyzowane i nastawione na redystrybucję państwo, opanowane przez partyjne kliki czy - tym bardziej - kryminalne gangi i mafie. Będąc ludźmi ekonomicznie samodzielnymi, nie potrzebują państwa opiekuńczego, lecz takiego, które zapewni obywatelom osobiste i publiczne bezpieczeństwo, co należy przecież do jego najważniejszych zadań. Są wyemancypowani ideowo i światopoglądowo, dlatego nie chcą w polityce doktrynerstwa i moralizatorstwa, lecz rozwiązywania praktycznych problemów, oczekują od polityków partnerstwa i służby, a nie paternalizmu i łaski. Domagają się państwa silnego i sprawnego, lecz ograniczonego do kilku kluczowych dziedzin i poddanego obywatelskiej kontroli. Inaczej mówiąc: jest to zestaw oczekiwań nowej klasy średniej, będący przeciwieństwem klientowskiego i rewindykacyjnego nastawienia rozmaitych "sierot po PRL". Bezpieczeństwo osobiste i publiczne zamiast socjalnego Te postulaty i oczekiwania zostały dostrzeżone także przez innych polityków. Najszybciej zareagowała Unia Wolności, która niedawne nawoływania o większą wrażliwość społeczną zamieniła na obietnice zbudowania silnego państwa dzięki silnej klasie średniej. Propozycja ta może się jednak okazać spóźniona, skoro program taki inni zaczęli głosić wcześniej. Poparcie dla PO jest przecież w dużej mierze wynikiem rozczarowania się Unią. Część politycznych i intelektualnych elit pomstuje na populistyczny i demagogiczny charakter obietnic obniżenia podatków, powściągnięcia publicznej biurokracji czy zaostrzenia walki z przestępczością, nie chcąc uznać krachu dotychczasowej polityki karnej, socjalnej i kadrowej państwa. Na wyzwania te na razie głusi wydają się politycy SLD, pławiący się w wynikach sondaży. Dostrzegając rosnące oczekiwania w zakresie bezpieczeństwa osobistego i publicznego, Leszek Miller zaproponował ułatwienie obywatelom dostępu do broni palnej. W istocie potwierdza to jednak całkowitą odmienność oferty SLD, zgodnie z którą opiekuńcze państwo zajmie się potrzebami materialnymi i poprawą warunków socjalnych obywateli, natomiast bezpieczeństwo mieliby sobie zapewnić sami. Według tej koncepcji państwo jest od bezpieczeństwa socjalnego, a nie osobistego, dlatego ma rozszerzać redystrybucję, a nie usprawniać policję, i zwiększać wydatki socjalne, a nie zmniejszać podatki. Pewne jest, że właśnie ta oferta ma obecnie większe powodzenie i w najbliższych wyborach zwycięży. Dlatego o propagandowych i sondażowych sukcesach Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości można mówić tylko jako względnych. Gdyby to one jednak zapowiadały kierunek ewolucji opinii publicznej w Polsce, to być może już w następnej kadencji program ich okaże się równorzędnym partnerem w wyborczej rywalizacji z socjalnymi obiecankami. Jest elektorat, nie ma zaplecza Do tego jednak potrzebne byłoby szerokie, ale spójne zaplecze polityczne. Platforma Obywatelska jeszcze takiego zasięgu nie ma, a ze spójnością może mieć już wkrótce problemy, bo formuła obywatelskiego pospolitego ruszenia grozi podobnymi kłopotami organizacyjnymi, jakie przeżyła AWS. Ugrupowanie braci Kaczyńskich natomiast oparte jest na jednym tylko haśle, oni sami ogarnięci są obsesjami, a w sprawach ekonomicznych - tak istotnych dla elektoratu klasy średniej - prezentują, wraz ze swoim otoczeniem, poglądy iście księżycowe. Byłoby cudem, gdyby PiS okazało się w tym kształcie czymś więcej niż kolejną polityczną efemerydą obu bliźniaków. Jest więc pewien spójny program, dla którego obywatelskie poparcie można obecnie szacować na ok. 25 proc. aktywnego elektoratu, z tendencją rosnącą. Brakuje ciągle jednolitej i silnej dla niego reprezentacji politycznej, zwłaszcza gdyby UW oraz PiS nie pokonały wyborczego progu. Platforma Obywatelska jest wciąż formacją zbyt młodą i nieprzewidywalną, by można ją uznać za zdolną do samodzielnego przejęcia tej roli i efektywnego wywiązania się z niej. Samo pojawienie się i błyskotliwa kariera PO stanowią jednak ważny i wyraźny symptom przemian zachodzących w polskim elektoracie i wyłaniania się z niego nowych grup, odmiennych od dotychczasowej klienteli partyjnej. -
Względne, ale wyraźne kariery polityczne dwóch ugrupowań dopiero niedawno zawiązanych - Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości - pokazują rozmiar społecznego zapotrzebowania na głoszone przez nie obietnice i propozycje: poszerzenia obywatelskiej partycypacji demokratycznej, zmniejszenia obciążeń podatkowych i zapewnienia osobistego bezpieczeństwa. To oczekiwania warte zauważenia i rozważenia. jest to zestaw oczekiwań nowej klasy średniej.
ROZMOWA Stanisław Siewierski, były prezes KGHM Polska Miedź Eksperyment Kongo FOT. GRZEGORZ HAWAŁEJ Jaki powinien być zysk KGHM za 1999 rok? STANISŁAW SIEWIERSKI: Przy założeniu, że średnioroczna cena miedzi wynosiła 1600 USD za tonę, a średnioroczny kurs dolara ponad 4 zł, Polska Miedź powinna mieć od 250 do 300 mln zł zysku brutto. Ostateczne wyniki spółki będą jednak inne. Będzie strata spowodowana przede wszystkim tworzeniem rezerw. W raportach spółki i grupy kapitałowej za 1998 r. i I półrocze 1999 r. audytor, którym był Deloitte & Touche, nie nakazywał tworzenia rezerw na wartość majątku finansowego spółki. Tymczasem nowy zarząd postanowił je stworzyć. Czy były konieczne? To dowód na to, że zarząd postanowił zaniechać restrukturyzacji. Rezerwy tworzy się, gdy nie ma szans odtworzenia wartości firmy. Jest to przygotowanie do taniego wyprzedania majątku KGHM albo sztuczka księgowa mająca na celu przesunięcie zysku na następne lata. Arthur Andersen, który prowadzi wewnętrzny audyt KGHM, zalecał zbadanie każdej ze spółek zależnych i określenie, czy trzeba stworzyć rezerwy. Utworzono rezerwy mechanicznie. Nasz zarząd wybrał koncepcję restrukturyzacji socjalistycznego molocha. W efekcie wokół KGHM powstały spółki zależne, które zamierzaliśmy zrestrukturyzować i sprzedać inwestorom powyżej wartości księgowej. Nowy zarząd czyści bilans. Taka przecena aktywów to podejście niegospodarne. Tworzone są rezerwy na działalność KGHM w Kongu. Nowy zarząd informuje też o 17,5 mln USD zobowiązań pozabilansowych związanych z tą inwestycją. Tworzenie rezerw na Kongo oznacza zaniechanie projektu, który mógłby przynosić zyski. Do chwili mojego odejścia z KGHM nie było żadnych zobowiązań pozabilansowych spółki dotyczących budowy instalacji metalurgicznych. Może powstały później. Przecena rudy miedziowo-kobaltowej w Kongo, jakiej dokonał nowy zarząd, to manipulacja finansami Polskiej Miedzi. Skąd wziął się pomysł, aby inwestować w Kongo? W 1995 roku w naszej strategii mocno postawiliśmy na odtwarzanie rezerw geologicznych, które powoli się wyczerpują. Polska Miedź eksploatuje złoże już od 40 lat. Rocznie wydobywa się około 30 mln ton rudy. Po roku 2015, jeśli nie udałoby się w sposób opłacalny zagospodarować złóż głębokich poniżej 1200 metrów, spadnie wydobycie. Rozglądaliśmy się za innymi metalami i miedzią, ale wydobywaną znacznie tańszą metodą odkrywkową. Myśleliśmy o wydobyciu kobaltu, niklu, złota - stąd pojawiła się sprawa projektu na Kubie i w Afryce. Zdecydował się pan na złoże Kimpe, które miało zaledwie 605 tys. ton rudy kobaltu i miedzi. Dlaczego? Nie kupiliśmy całego złoża, a jedynie prawo do eksploatacji jego części. Zakładaliśmy, że nie zamrozimy dużych pieniędzy, gdyż eksploatacja trwa wiele lat. Postanowiliśmy kupić taką część złoża, która pozwoli nam uruchomić działalność górniczą, a potem przetwórstwo. Następnym dużym projektem miała być Mufulira w Zambii. Ale gdy Zambijczycy zobaczyli, jak nieporadnie i nieprofesjonalnie obecny zarząd KGHM postąpił z projektem Kongo, zaczęli rozmawiać z innymi partnerami. Dziś można powiedzieć, że Zambia została stracona dla Polskiej Miedzi. Tak więc zaniechanie inwestycji w Kongo oznacza potrójną stratę. Nie kończy się inwestycji, która przyniosłaby zyski. Nie kończy się pracy nad technologią, która - po weryfikacji w skali półtechnicznej - jest rewelacją. I po trzecie wreszcie: podważa się wiarygodność KGHM jako partnera w tej części świata, która jeszcze dysponuje wolnymi zasobami interesujących naszą branżę surowców. Czy konieczne było kupowanie złoża w Kongu? Przecież często firma górnicza finansuje budowę kopalni i zakładu przeróbki rudy, a na koniec dzieli się zyskiem z rządem. Należy wówczas stworzyć spółkę joint venture, a zarządzanie musi być wspólne. Uważaliśmy, że ryzyko zakupu małego złoża jest niewielkie. Na pierwszy projekt, rozruchowy przeznaczyliśmy 50 mln dolarów. Zakupiliśmy 6 tysięcy ton kobaltu i ponad 40 tysięcy ton miedzi w rudzie za 25 mln dolarów. 10 mln dolarów przeznaczyliśmy na maszyny, a 15 mln dolarów na uruchomienie przetwórstwa metodą hydrometalurgiczną. Zdobywaliśmy doświadczenie, którego Polskiej Miedzi brakowało w zakresie przeróbki rudy metodami chemicznymi i hydrometalurgicznymi. We wrześniu 1995 r. przyjechał do Lubina na negocjacje prezes kongijskiego państwowego koncernu Gecamines, a w styczniu 1997 r. Polska Miedź podpisała kontrakt z nikomu nieznaną spółką Colmet z Wysp Dziewiczych. Dlaczego zamiast podpisać kontrakt z dużą firmą podpisano umowę z firmą-krzak? Projekt Gecamines zagospodarowania zagłębia w Kolwezji wymagał zaangażowania z naszej strony około 400 mln dolarów. To była zbyt duża skala inwestycji. Najpierw chcieliśmy poznać miejscowe realia i zdobyć koncesję na poszukiwanie surowców. Potraktowaliśmy to jako eksperyment, projekt pilotażowy dla pozyskania nowej technologii i nauczenia się Afryki. 605 tysięcy ton rudy przy obrotach Polskiej Miedzi to drobiazg. Można byłoby całą tę operację potraktować jako program badawczy, gdyby nie udział w przedsięwzięciu spółki Colmet. Dlaczego tak wielki koncern jak KGHM kupił złoże w Afryce od spółki z Wysp Dziewiczych, której szefem jest Polak, szwagier byłego dyrektora Impexmetalu kojarzonego z SLD. Budzi to podejrzenia, że nie chodziło o pozyskanie miedzi w Afryce, a o sfinansowanie kampanii wyborczej SLD. To kompletna bzdura. Czy nie ma tu podobieństw do afery w łódzkim ZUS, który kupił budynek od pośrednika za znacznie wyższą cenę? Colmet był również pośrednikiem i sprzedał złoże za wysoką cenę. Ponieważ nie interesował nas kontrakt wartości 400 mln dolarów, poprosiliśmy Kongijczyków, aby nam wskazali jakieś mniejsze złoże. Gecamines wskazał nam dwa: Kasombo eksploatowane już przez inną firmę afrykańską i Kimpe, kupione przez Colmet. To dość niesamowity zbieg okoliczności. Pojechaliście państwo do Konga w poszukiwaniu nowych złóż i tam Kongijczycy skojarzyli was z panem Krzysztofem Pochrzęstem, szwagrem Edwarda Wojtulewicza, który przez wiele lat handlował lubińską miedzią. Kongijczycy skontaktowali nas z panem Kazadim, mającym obywatelstwo polskie i kongijskie. A więc ze wspólnikiem pana Pochrzęsta. Ta sprawa nie ma żadnego związku z panem Wojtulewiczem. To nieporozumienie. Podobnie było w 1995 roku, gdy przystąpiliśmy do tworzenia firmy Polkomtel. Byliśmy wtedy posądzani o wyprowadzanie pieniędzy na jakiś podejrzany interes. Zainwestowaliśmy w to przedsięwzięcie 80 mln dolarów, a obecnie nasz pakiet jest wart co najmniej 600 mln dolarów. Czy Colmet był właścicielem innych złóż? Dla nas było istotne, że transakcja została zatwierdzona przez ówczesny rząd zairski (dawny Zair to obecnie Demokratyczna Republika Kongo - przyp. red.) i firmę Gecamines. Jest rzeczą powszechnie znaną, że w Kongu nie można przeprowadzić żadnej inwestycji bez wręczenia łapówki. W jaki sposób je księgowaliście? Jest to opinia mocno przesadzona. W Europie wskazałbym kilka państw, gdzie jest znacznie wyższe ryzyko polityczne. Prezydent Kabila potwierdził, że dotrzyma zobowiązań zawartych przez rząd Mobutu i słowa dotrzymał. Pierwszy biznesplan mówił o tym, że złoże Kimpe zostanie wyeksploatowane w ciągu roku, a zysk - w wersji najbardziej optymistycznej wyniesie - 206 mln dolarów. Tymczasem po trzech latach od podpisania kontraktu mamy utworzoną rezerwę w wysokości 100 mln złotych, a z 180 tysięcy ton rudy wydobytej ze złoża przerobiono zaledwie 15 tysięcy ton. Ruda zalega na hałdach, bo w okolicy nie ma hut, w których można by ją przerabiać. Gdybym rok temu nie musiał odejść ze stanowiska prezesa Polskiej Miedzi, to obecnie kończylibyśmy budowę zakładu przetwórczego. Nie chcieliśmy przerabiać rudy w starych instalacjach hut kongijskich, ponieważ uzyski kobaltu byłyby na poziomie 50-60 procent. Byłoby to marnotrawstwo. Przy zastosowaniu nowej metody profesora Łętowskiego ługowania rudy związkami chloru uzysk metalu można byłoby zwiększyć do ponad 90 procent. Gdy opracowywaliśmy biznesplan, ceny kobaltu na świecie wahały się od 45 do 55 tysięcy dolarów za tonę. Przy cenie 55 tys. dolarów zysk wychodził na poziomie 200 mln dolarów. Przy cenie kobaltu na poziomie 28 tys. dolarów za tonę inwestycja nadal jest opłacalna. W momencie gdy Polska Miedź kupowała to złoże, nie mówiło się o metodach hydrometalurgicznych, tylko o remoncie starych kongijskich hut. Colmet miał przeznaczyć na to prawie 7 mln dolarów i z tego się nie wywiązał. Metody hydrometalurgiczne gwarantują opłacalne przerabianie rudy uboższej. Opłaca się przerabiać rudę o zawartości 0,3 proc. kobaltu, a nawet odpady. Ale właścicielem odpadów ze złoża Kimpe jest Colmet. Dlatego pracowaliśmy nad nową technologią, aby w odpadach zostawało jak najmniej metalu. W pierwszym kontrakcie z Colmetem Polska Miedź zaoferowała 45 mln dolarów za złoże. Oznaczałoby to, że tona kobaltu w waszym złożu kosztuje 9,5 tys. dolarów, podczas gdy inni inwestorzy zagraniczni płacą w tym rejonie 300 dolarów. Tak można zapłacić za złoże, w którym średnia zawartość kobaltu wynosi 0,3 proc. My mamy zagwarantowane, że kobaltu jest powyżej 0,8 proc. Ponadto w tym złożu jest ponad 40 tysięcy ton miedzi. Gdy je pomnożyć przez 1700 dolarów za tonę, otrzymujemy 68 mln dolarów. Pieniądze uzyskane za miedź zwracają koszty inwestycji. Kobalt w rudzie mamy więc za darmo. Nie zgadza się pan z opinią, że projekt Kimpe był kosztowną pomyłką? Jest oczywiste, że inwestycja niedokończona, przerwana, musi zakończyć się niepowodzeniem. Doprowadzenie tego projektu do końca gwarantuje nie tylko zwrot kapitału, ale również dodatkowe korzyści. KGHM ma wiele ofert dotyczących eksploatacji innych dużych złóż w Afryce. Zaproponowałem prezesowi Krzemińskiemu, że pomogę w dokończeniu tego projektu. Do tej pory z mojej oferty nie skorzystał. Rozmawiali: Leszek Kraskowski i Tomasz Świderek
Przy założeniu, że średnioroczna cena miedzi wynosiła 1600 USD za tonę, a średnioroczny kurs dolara ponad 4 zł, Polska Miedź powinna mieć od 250 do 300 mln zł zysku brutto. Ostateczne wyniki spółki będą jednak inne. Będzie strata spowodowana przede wszystkim tworzeniem rezerw. To dowód na to, że zarząd postanowił zaniechać restrukturyzacji. Tworzenie rezerw na Kongo oznacza zaniechanie projektu, który mógłby przynosić zyski. W 1995 roku w naszej strategii mocno postawiliśmy na odtwarzanie rezerw geologicznych, które powoli się wyczerpują. Myśleliśmy o wydobyciu kobaltu, niklu, złota - stąd pojawiła się sprawa projektu na Kubie i w Afryce.Następnym dużym projektem miała być Mufulira w Zambii. Dziś można powiedzieć, że Zambia została stracona dla Polskiej Miedzi. Projekt Gecamines zagospodarowania zagłębia w Kolwezji wymagał zaangażowania z naszej strony około 400 mln dolarów. Ponieważ nie interesował nas kontrakt wartości 400 mln dolarów, poprosiliśmy Kongijczyków, aby nam wskazali jakieś mniejsze złoże. Gecamines wskazał nam dwa: Kasombo eksploatowane już przez inną firmę afrykańską i Kimpe, kupione przez Colmet.Ta sprawa nie ma żadnego związku z panem Wojtulewiczem. Podobnie było w 1995 roku. Byliśmy wtedy posądzani o wyprowadzanie pieniędzy na jakiś podejrzany interes. Pierwszy biznesplan mówił o tym, że złoże Kimpe zostanie wyeksploatowane w ciągu roku, a zysk wyniesie 206 mln dolarów. Tymczasem po trzech latach od podpisania kontraktu mamy utworzoną rezerwę w wysokości 100 mln złotych, a z 180 tysięcy ton rudy wydobytej ze złoża przerobiono zaledwie 15 tysięcy ton. Gdybym rok temu nie musiał odejść ze stanowiska prezesa Polskiej Miedzi, to obecnie kończylibyśmy budowę zakładu przetwórczego. Jest oczywiste, że inwestycja niedokończona musi zakończyć się niepowodzeniem. Doprowadzenie tego projektu do końca gwarantuje nie tylko zwrot kapitału, ale również dodatkowe korzyści.
PODKARPACKIE Referendum w Sędziszowie za odwołaniem radnych Między burmistrzem, posłem a plebanem JÓZEF MATUSZ W Sędziszowie Małopolskim odbyło się wczoraj pierwsze w województwie podkarpackim referendum lokalne. Ponad szesnaście tysięcy uprawnionych do głosowania miało zdecydować o odwołaniu Rady Miasta i Gminy. Aby referendum było ważne, musiało w nim wziąć udział trzydzieści procent uprawnionych, a za odwołaniem rady musiałoby się opowiedzieć ponad pięćdziesiąt procent głosujących. Wyniki znane będą dzisiaj. Tuż przed referendum lokalni politycy i nie tylko politycy podzielili się na dwa zwalczające się obozy. Kampania wyborcza chwilami przypominała co najmniej wybory prezydenta kraju. Mieszkający pod Sędziszowem poseł Zdzisław Pupa (AWS - "S" RI) popiera obecny układ i był przeciwny referendum. - Mam nadzieję, że się nie uda odwołać rady - powiedział. Poseł jeździł na spotkania z mieszkańcami organizowane przez przeciwników oraz zwolenników referendum. - Nie zapraszaliśmy go, ale sam przyszedł. Nagle wyskoczył na scenę, wyrwał mikrofon, zdjął marynarkę i zaczął krzyczeć - kto tu rządzi? - opowiada Zbigniew Idzik, przewodniczący komisji koordynacyjnej "Solidarności" w Sędziszowie. W referendum, po obu stronach, zaangażowali się także księża. Zwolennicy referendum twierdzą, że na przykład znany w okolicy ksiądz Eugeniusz Miłoś związany z posłem Pupą, chodząc po kolędzie, namawiał, by w niedzielę parafianie nie brali udziału w głosowaniu. Natomiast ksiądz dziekan Stanisław Ryba, proboszcz kościoła parafialnego w Sędziszowie, agitował do udziału w referendum. - W niedzielę 2 stycznia podczas nabożeństw ksiądz dziekan odczytał pismo wzywające wyborców do udziału w referendum i głosowania za odwołaniem rady - mówi Stanisław Wozowicz, przewodniczący Rady Miasta i Gminy. Z pomocą poselsko-kościelną Spory wśród radnych Sędziszowa zaczęły się jeszcze w 1998 roku, tuż po wyborach samorządowych. Na dwadzieścia osiem mandatów osiemnaście przypadło AWS, a dziesięć wyłonionemu na czas wyborów Porozumieniu Samorządowemu. Z pomocą poselsko-kościelną radni AWS ustalili, że burmistrzem będzie dotychczasowy wiceburmistrz Stanisław Paśko. Część radnych AWS zaczęła się jednak wycofywać z tych uzgodnień. - Zauważyliśmy, że w naszych szeregach jest opozycja i AWS zaczyna topnieć - mówi Stanisław Wozowicz, którego wybrano na przewodniczącego rady. Gdy na dwóch sesjach nie udało się wybrać Paśki, pojawiła się kandydatura dotychczasowego burmistrza Wiesława Olesia, również związanego z AWS. Opowiedziało się za nim dziewiętnastu radnych, a przeciwni mu byli radni nazywani "grupą posła Pupy i księdza Miłosia". Wozowicz twierdzi, że osoby, które złamały ustalenia i przeszły na stronę Olesia, zrobiły to dla władzy. Przyznaje, że Oleś wiele dobrego zrobił, ale nie potrafił w odpowiednim momencie odejść. Przewodniczący zaprzecza, by był przez kogoś sterowany. - To bzdura, że o wszystkim decyduje ksiądz lub poseł. Nie wyobrażam sobie, by ktoś miał za mnie podejmować decyzje - mówii. Dodaje, że ma już jednak dość bycia radnym i bawienia się w demokrację. Tymczasem poseł Pupa nie ukrywa, że mocno pracował nad tym, aby AWS wygrała w Sędziszowie wybory. I tak się stało. - Doszło jednak do tego, że Wiesław Oleś wykiwał nas i związał się z innymi - wyznaje poseł. Chcieli uległego burmistrza - Aby to wyjaśnić, trzeba przypomnieć rok 1998. Odmówiłem wówczas księdzu Eugeniuszowi Miłosiowi odwołania dyrektorki szkoły w Zagórzycach Górnych. Domyślam się, że ksiądz musiał się poskarżyć posłowi Zdzisławowi Pupie, na którego głosował w wyborach do parlamentu. Oni chcieli burmistrza, który byłby im całkowicie uległy. Nie spodziewałem się jednak, że poseł, któremu ja i moja rodzina pomagała w kampanii wyborczej, będzie przeciwko mnie - mówi Wiesław Oleś. Twierdzi, że poseł Pupa proponował mu wcześniej dobrze płatną funkcję przewodniczącego Rady Miasta oraz prowadzenie wspólnych interesów. - Miały to być interesy o wymiarze politycznym i gospodarczym, aby zgromadzić środki na następną kampanię posła. On zawsze powtarzał, że musi się zabezpieczyć, by nie obudzić się z ręką w nocniku - utrzymuje Oleś. - To ewidentne kłamstwo. Niech nie rzuca inwektyw i nie podjudza ludzi. Przyzwyczaiłem się już do tych kłamstw, jak choćby do plotki, że ostatnio wykupiłem PGR. Lepiej by było, żeby ktoś sprawdził, jakie interesy gminne przechodziły przez "Inwest Dom" prowadzony przez brata Wiesława Olesia - odpowiada poseł Pupa. Karykatura demokracji Wiesław Oleś burmistrzem na trzecią kadencję został z poparcia Porozumienia Samorządowego, przez jego przeciwników nazywanego lewicowym, oraz grupy radnych AWS. Ta współpraca nie trwała jednak długo, gdyż radni PS wycofali poparcie dla burmistrza. - Domagali się wielu stanowisk. Zauważyłem, że zaczyna się tworzyć karykatura demokracji, nawrót do PRL. W taką demokrację, w której rządzi sitwa, nie chciałem się bawić. Chcieliśmy się połączyć z grupą radnych kierowaną przez posła Pupę. Nie chcieli o tym słyszeć - mówi Wiesław Oleś. Przewodniczący Wozowicz utrzymuje natomiast, że porozumienie było możliwe, ale Oleś stawiał jeden warunek - musi być burmistrzem. Opozycyjna AWS ponownie związała się z radnymi Porozumienia Samorządowego (wcześniej nazywali ich lewicowymi) i wspólnie uradzili, że trzeba odwołać Olesia i cały zarząd. - Wotum nieufności nie wchodziło w grę, gdyż brakowało nam jednego głosu. Rada podjęła więc uchwałę o nieudzieleniu absolutorium zarządowi, którą podtrzymało Kolegium Regionalnej Izby Obrachunkowej w Rzeszowie - mówi Wozowicz. Burmistrz Oleś odwołał się od tej uchwały do Naczelnego Sądu Administracyjnego, ale sąd umorzył postępowanie. Pismo z sądu nie dotarło jednak do radnych i nie ma o nim wzmianki w dzienniku podawczym. Wiesław Oleś tłumaczy lakonicznie, że zawiniła młoda pracownica, która przyjmowała pocztę. Jego przeciwnicy skierowali w tej sprawie wniosek do prokuratury. Radni uciekali przed przewodniczącym Nie wiedząc o decyzji NSA, radni złożyli wniosek o wotum nieufności dla burmistrza i zarządu, ale zabrakło jednego głosu. Przewodniczący Wozowicz przypadkiem dowiedział się, że sąd dawno umorzył postępowanie, co dało podstawę do odwołania zarządu zwykłą większością głosów. - Radnych trzeba zawiadomić o sesji siedem dni wcześniej, a osoby związane z Olesiem nie przyjmowały zawiadomień. Jeździłem więc osobiście z wezwaniem do ich domów. Niektórzy uciekali na mój widok, a jednego uciekającego radnego to nawet goniłem samochodem, by mu wręczyć zawiadomienie - opowiada Wozowicz. Tymczasem grupa osób, głównie sołtysów okolicznych wsi związanych z Olesiem, zebrała wymaganą liczbę podpisów i złożyła wniosek o referendum w sprawie odwołania Rady Miasta i Gminy Sędziszów. Gotowi byli wycofać wniosek, jeżeli burmistrzem pozostanie Wiesław Oleś. Na sesji 29 listopada 1999 roku odwołano zarząd i burmistrza Olesia. - Przez lata sprawowania tego urzędu moją dewizą było nie szkodzić, ale w tej kadencji zabrakło drużyny do kolegialnej gry - uważa odwołany burmistrz. Jego przeciwnicy z AWS mówią, że to on, przy poparciu Zarządu Regionu "Solidarności", w którym często gościł, był inicjatorem referendum. Od ponad miesiąca jego następcą jest Kazimierz Kiełb, radny powiatowy z AWS. Tego samego dnia, gdy odwołano burmistrza Olesia, wojewódzki komisarz wyborczy w Rzeszowie, sędzia Jan Jaskółka, zarządził przeprowadzenie referendum w Sędziszowie Małopolskim. - Takie są zasady demokracji. Społeczeństwo ma prawo zweryfikować osoby, które wybrało. Jest to środek dość drastyczny, ale należy sięgać po ten oręż w konieczności. Obawiam się, że może to być zaraźliwe, gdyż mam sygnały o zamiarze przeprowadzenia referendum w kolejnych gminach - mówi sędzia Jaskółka.
W Sędziszowie Małopolskim odbyło się wczoraj pierwsze w województwie podkarpackim referendum lokalne. Ponad szesnaście tysięcy uprawnionych do głosowania miało zdecydować o odwołaniu Rady Miasta i Gminy. Aby referendum było ważne, musiało w nim wziąć udział trzydzieści procent uprawnionych, a za odwołaniem rady musiałoby się opowiedzieć ponad pięćdziesiąt procent głosujących. Wyniki znane będą dzisiaj.Spory wśród radnych Sędziszowa zaczęły się tuż po wyborach samorządowych. radni AWS ustalili, że burmistrzem będzie dotychczasowy wiceburmistrz Stanisław Paśko. Gdy na dwóch sesjach nie udało się wybrać Paśki, pojawiła się kandydatura dotychczasowego burmistrza Wiesława Olesia. Oleś burmistrzem na trzecią kadencję został z poparcia Porozumienia Samorządowego. Opozycyjna AWS związała się z radnymi Porozumienia Samorządowego i wspólnie uradzili, że trzeba odwołać Olesia i cały zarząd.
Kamyczek do ogródka pani Ewy Drzyzgi Więcej niż etykieta RYS. MAYK MAJEWSKI ROBERT PUCEK Z przyjemnością przeczytałem w "Polityce", jak pani Barbara N. Łopieńska, chcąc zadać nieco ryzykowne pytanie Pawłowi Hertzowi, powiedziała: "Ale - proszę wybaczyć śmiałość - czy po czterdziestce również pan zmądrzał?" Pani Drzyzga nie bawi się w takie staroświeckie konwenanse. Na samym początku programu "Rozmowy w toku" podchodzi do pana Adama, którego, podobnie jak ona, pierwszy raz w życiu na oczy widzimy i który jej ani brat, ani swat (na oko mógłby być ojcem), i pyta bezceremonialnie: "Od kiedy nie możesz się kochać normalnie?" Starożytna Księga Dao mówi, że tam gdzie nie ma już Dao, jest jeszcze miejsce na mądrość; tam gdzie nie ma już mądrości, jest jeszcze miejsce na etykietę; tam zaś gdzie zabraknie już nawet etykiety, jest tylko chaos. I zwykłe chamstwo. A chaos i chamstwo nie są źródłem przyjemności. Trudno jest uczyć taktu ludzi dorosłych - czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci - można im co najwyżej przypominać o najprostszych formach. Pani Drzyzdze, która nie wykorzystała ostatniej szansy przewidzianej dla niej przez mądrych taoistów, dedykuję dwa maleńkie cytaty z głośnej niegdyś książeczki pt. "Grzeczność na co dzień" autorstwa Jana Kamyczka: "Obowiązuje zasada, że przejście na formę ty można proponować tylko wówczas, gdy istnieje niemal pewność, że będzie to mile przyjęte", bowiem "nie mamy obowiązku być na ty z każdą osobą, która na to reflektuje, czy to w chwilowej euforii, czy z interesu". Nawet z Ewą Drzyzgą. Moralność Zgodnie z zapowiedzią program pani Ewy Drzyzgi podejmuje "moralne dylematy". Oto pewien zdenerwowany mężczyzna, wróciwszy nieco wcześniej z zagranicznych wojaży, zastał swoją żonę w łóżku z kochankiem. Kobieta wiedziona niezawodną intuicją natychmiast salwowała się ucieczką. Zdradzony mąż przez chwilę zastanawiał się, co z tym fantem zrobić, po czym wypił z kochankiem żony angielkę wódki i kazał mu się wynosić. Żonę zbił, kiedy wróciła do domu. Panie w studiu sugerują, że mógł przecież zamiast żony zbić "tego faceta". Mężczyzna uczciwie przyznaje, że brał takie rozwiązanie pod uwagę, ale - zauważa przytomnie - to przecież żona, a nie jej kochanek, przysięgała mu wierność małżeńską. Na twarzach wszystkich pań maluje się dezaprobata. Zaczynam podejrzewać, że gdyby nasz bohater był chuliganem i bez dania racji prał innych mężczyzn pod budką z piwem, panie w studiu uznałyby go za człowieka nieprzystosowanego, któremu trzeba pomóc, ponieważ jednak zbił zdradzającą go żonę, damski sanhedryn nie ma dla niego żadnej litości i ocenia z całą surowością "starego kodeksu". Intymność Wzbudzając niekłamane współczucie Ewy Drzyzgi, smutny czterdziestolatek skarży się, że żona latami unikała go w łóżku, obowiązek małżeński pozwalała mu spełniać tylko raz na kilka miesięcy i tak go tym zestresowała, że utracił "50-60 procent męskości". To program o impotencji. Innym razem zniszczona, niemal bezzębna kobiety opowiada o tym, jak jej mąż, alkoholik i sadysta, gwałcił ich trzy córki (dwie z nich obecne są w studiu i potwierdzają wersję matki), a ją samą bił podczas stosunku. To program o molestowaniu. W pewnym momencie biedna kobieta zaczyna mówić o kochance męża. "Nie wystarczały mu twoje córki i ty?!" - pyta zdumiona Ewa Drzyzga. Słucham przerażony i zakłopotany. Przecież córki tej kobiety, dwudziestokilkuletnie dziewczęta, które o wszystkim powiedziały swoim mężom bodaj na dwa dni przed programem, gdzieś mieszkają i pracują. Czy aby na pewno wszyscy sąsiedzi i koledzy z pracy okażą im w tej sytuacji tylko chrześcijańskie współczucie i zrozumienie? Dlatego ludziom, którzy biorą udział w tych programach, chciałbym zadedykować słowa mej ulubionej średniowiecznej księgi: "mistrz powiada, że jeśli nie musisz dzielić się swoją tajemnicą, nie powierzaj jej nikomu... Mistrz mówi: dopóki zachowujesz tajemnicę, trzymasz ją w sobie jak w więzieniu, lecz kiedy ją wyjawisz, to ona będzie więziła ciebie" (Brunetto Latini Skarbiec wiedzy). Bezczelność Dzięki "Rozmowom w toku" poznajemy pana Stanisława, który za pieniądze, ale - jak zapewnia - przede wszystkim po to, by "się sprawdzić", a także z chęci niesienia pomocy bezdzietnym parom został tzw. dawcą nasienia. Wstydu wystarczyło mu na tyle, by nie pokazać własnej twarzy, choć do telewizji się oczywiście pokwapił. Zresztą intuicja go nie zawiodła, bo nawet niewybredna publiczność wyczuła, że ma do czynienia z płatnym onanistą i niechętnie pomrukuje, iż znalazł sobie sposób na dorabianie do pensji. Wciąż zastanawiam się, skąd biorą się takie programy. Bo przecież to nie są żadne rozmowy "na trudne tematy", ale zwykły magiel, a nawet gorzej niż magiel. Kiedy gwałcone przez ojca córki wraz matką opowiadają o swoich przeżyciach przed kamerami, Ewa Drzyzga uderza w wysokie tony: "gdyby nawet ten program miał uratować tylko jedno dziecko, trzeba o tym mówić". Mój Boże, gdybym miał w sobie tyle współczucia dla bliźnich, ile ma - lub usiłuje nas przekonać, że ma - pani Drzyzga, już dawno pracowałbym w hospicjum. Ale to chyba jakieś nieporozumienie. W jakiż to sposób taki program miałby uratować jakieś dziecko? Czy aby nagłośnić problem przemocy w rodzinie i zainteresować nim odpowiednie instytucje (w pierwszej kolejności chyba policję?), trzeba publicznie spisywać zeznania pokrzywdzonych? Tłumaczenie, że to wszystko ma służyć jakiemuś dobru, a nie zwykłej i niewybrednej rozrywce widzów, trąci w moim mniemaniu charakterystyczną dla telewizji bezczelnością, co "choć może i nie tak niszcząca dla ludzkiego obejścia, jak którykolwiek z siedmiu grzechów głównych, niemniej przykłada się znacznie do pogłębienia wszelkich moralnych plag trawiących społeczność Zachodu" (Robert Nisbet Przesądy). I nie żywmy nadziei, że bezczelności tej będzie coraz mniej - będzie jej coraz więcej, bowiem jest to "na nowo odkryta kopalnia złota, co przy fachowej eksploatacji przynosi miliardy". Brak danych Wygląda na to, że trochę przedwcześnie narzekaliśmy na "Big Brothera", który okazał się całkiem poczciwym programem dla niewyrobionych intelektualnie nastolatków. Organizatorom udało się tak skutecznie zinfantylizować dwanaścioro Polaków, że ich przygody przypominają obrazki z nieprzyjemnie przedłużających się kolonii, a może gromadka ta z przyrodzenia była już infantylna i sentymentalna niczym bohaterowie wenezuelskiego serialu? "Rozmowy w toku" to program zdecydowanie bardziej przykry i niebezpieczny od "Big Brothera". Z drugiej strony nie bagatelizowałbym niebezpieczeństw stwarzanych nawet przez najbardziej niewinne programy, które masowo oglądają młodsze nastolatki. Ilość i sens słów wypowiadanych w nich bez odrobiny zastanowienia jest doprawdy przerażająca. Już wkrótce dzieci, które tego słuchają, mogą dojść do wniosku, że mówienie i myślenie są funkcjami autonomicznego układu nerwowego. Ostatnio mój przyjaciel po nieudanej próbie nawiązania kontaktu ze swoją przyjazną telewizji siedemnastoletnią siostrzenicą zauważył melancholijnie: "tym dzieciom brak po prostu danych, by zrozumieć, że nie mają racji".
Zgodnie z zapowiedzią program Drzyzgi podejmuje "moralne dylematy". Oto pewien mężczyzna, wróciwszy z zagranicznych wojaży, zastał swoją żonę z kochankiem. Innym razem kobiety opowiada o tym, jak jej mąż gwałcił ich trzy córki (dwie z nich obecne są w studiu i potwierdzają wersję matki). To program o molestowaniu. zastanawiam się, skąd biorą się takie programy. przecież to zwykły magiel. Kiedy gwałcone przez ojca córki opowiadają o swoich przeżyciach przed kamerami, Drzyzga uderza w wysokie tony: "gdyby nawet ten program miał uratować tylko jedno dziecko, trzeba o tym mówić". W jakiż to sposób taki program miałby uratować jakieś dziecko? Tłumaczenie, że to wszystko ma służyć jakiemuś dobru trąci bezczelnością.
ROZMOWA Stanisław Siewierski, były prezes KGHM Polska Miedź Eksperyment Kongo FOT. GRZEGORZ HAWAŁEJ Jaki powinien być zysk KGHM za 1999 rok? STANISŁAW SIEWIERSKI: Przy założeniu, że średnioroczna cena miedzi wynosiła 1600 USD za tonę, a średnioroczny kurs dolara ponad 4 zł, Polska Miedź powinna mieć od 250 do 300 mln zł zysku brutto. Ostateczne wyniki spółki będą jednak inne. Będzie strata spowodowana przede wszystkim tworzeniem rezerw. W raportach spółki i grupy kapitałowej za 1998 r. i I półrocze 1999 r. audytor, którym był Deloitte & Touche, nie nakazywał tworzenia rezerw na wartość majątku finansowego spółki. Tymczasem nowy zarząd postanowił je stworzyć. Czy były konieczne? To dowód na to, że zarząd postanowił zaniechać restrukturyzacji. Rezerwy tworzy się, gdy nie ma szans odtworzenia wartości firmy. Jest to przygotowanie do taniego wyprzedania majątku KGHM albo sztuczka księgowa mająca na celu przesunięcie zysku na następne lata. Arthur Andersen, który prowadzi wewnętrzny audyt KGHM, zalecał zbadanie każdej ze spółek zależnych i określenie, czy trzeba stworzyć rezerwy. Utworzono rezerwy mechanicznie. Nasz zarząd wybrał koncepcję restrukturyzacji socjalistycznego molocha. W efekcie wokół KGHM powstały spółki zależne, które zamierzaliśmy zrestrukturyzować i sprzedać inwestorom powyżej wartości księgowej. Nowy zarząd czyści bilans. Taka przecena aktywów to podejście niegospodarne. Tworzone są rezerwy na działalność KGHM w Kongu. Nowy zarząd informuje też o 17,5 mln USD zobowiązań pozabilansowych związanych z tą inwestycją. Tworzenie rezerw na Kongo oznacza zaniechanie projektu, który mógłby przynosić zyski. Do chwili mojego odejścia z KGHM nie było żadnych zobowiązań pozabilansowych spółki dotyczących budowy instalacji metalurgicznych. Może powstały później. Przecena rudy miedziowo-kobaltowej w Kongo, jakiej dokonał nowy zarząd, to manipulacja finansami Polskiej Miedzi. Skąd wziął się pomysł, aby inwestować w Kongo? W 1995 roku w naszej strategii mocno postawiliśmy na odtwarzanie rezerw geologicznych, które powoli się wyczerpują. Polska Miedź eksploatuje złoże już od 40 lat. Rocznie wydobywa się około 30 mln ton rudy. Po roku 2015, jeśli nie udałoby się w sposób opłacalny zagospodarować złóż głębokich poniżej 1200 metrów, spadnie wydobycie. Rozglądaliśmy się za innymi metalami i miedzią, ale wydobywaną znacznie tańszą metodą odkrywkową. Myśleliśmy o wydobyciu kobaltu, niklu, złota - stąd pojawiła się sprawa projektu na Kubie i w Afryce. Zdecydował się pan na złoże Kimpe, które miało zaledwie 605 tys. ton rudy kobaltu i miedzi. Dlaczego? Nie kupiliśmy całego złoża, a jedynie prawo do eksploatacji jego części. Zakładaliśmy, że nie zamrozimy dużych pieniędzy, gdyż eksploatacja trwa wiele lat. Postanowiliśmy kupić taką część złoża, która pozwoli nam uruchomić działalność górniczą, a potem przetwórstwo. Następnym dużym projektem miała być Mufulira w Zambii. Ale gdy Zambijczycy zobaczyli, jak nieporadnie i nieprofesjonalnie obecny zarząd KGHM postąpił z projektem Kongo, zaczęli rozmawiać z innymi partnerami. Dziś można powiedzieć, że Zambia została stracona dla Polskiej Miedzi. Tak więc zaniechanie inwestycji w Kongo oznacza potrójną stratę. Nie kończy się inwestycji, która przyniosłaby zyski. Nie kończy się pracy nad technologią, która - po weryfikacji w skali półtechnicznej - jest rewelacją. I po trzecie wreszcie: podważa się wiarygodność KGHM jako partnera w tej części świata, która jeszcze dysponuje wolnymi zasobami interesujących naszą branżę surowców. Czy konieczne było kupowanie złoża w Kongu? Przecież często firma górnicza finansuje budowę kopalni i zakładu przeróbki rudy, a na koniec dzieli się zyskiem z rządem. Należy wówczas stworzyć spółkę joint venture, a zarządzanie musi być wspólne. Uważaliśmy, że ryzyko zakupu małego złoża jest niewielkie. Na pierwszy projekt, rozruchowy przeznaczyliśmy 50 mln dolarów. Zakupiliśmy 6 tysięcy ton kobaltu i ponad 40 tysięcy ton miedzi w rudzie za 25 mln dolarów. 10 mln dolarów przeznaczyliśmy na maszyny, a 15 mln dolarów na uruchomienie przetwórstwa metodą hydrometalurgiczną. Zdobywaliśmy doświadczenie, którego Polskiej Miedzi brakowało w zakresie przeróbki rudy metodami chemicznymi i hydrometalurgicznymi. We wrześniu 1995 r. przyjechał do Lubina na negocjacje prezes kongijskiego państwowego koncernu Gecamines, a w styczniu 1997 r. Polska Miedź podpisała kontrakt z nikomu nieznaną spółką Colmet z Wysp Dziewiczych. Dlaczego zamiast podpisać kontrakt z dużą firmą podpisano umowę z firmą-krzak? Projekt Gecamines zagospodarowania zagłębia w Kolwezji wymagał zaangażowania z naszej strony około 400 mln dolarów. To była zbyt duża skala inwestycji. Najpierw chcieliśmy poznać miejscowe realia i zdobyć koncesję na poszukiwanie surowców. Potraktowaliśmy to jako eksperyment, projekt pilotażowy dla pozyskania nowej technologii i nauczenia się Afryki. 605 tysięcy ton rudy przy obrotach Polskiej Miedzi to drobiazg. Można byłoby całą tę operację potraktować jako program badawczy, gdyby nie udział w przedsięwzięciu spółki Colmet. Dlaczego tak wielki koncern jak KGHM kupił złoże w Afryce od spółki z Wysp Dziewiczych, której szefem jest Polak, szwagier byłego dyrektora Impexmetalu kojarzonego z SLD. Budzi to podejrzenia, że nie chodziło o pozyskanie miedzi w Afryce, a o sfinansowanie kampanii wyborczej SLD. To kompletna bzdura. Czy nie ma tu podobieństw do afery w łódzkim ZUS, który kupił budynek od pośrednika za znacznie wyższą cenę? Colmet był również pośrednikiem i sprzedał złoże za wysoką cenę. Ponieważ nie interesował nas kontrakt wartości 400 mln dolarów, poprosiliśmy Kongijczyków, aby nam wskazali jakieś mniejsze złoże. Gecamines wskazał nam dwa: Kasombo eksploatowane już przez inną firmę afrykańską i Kimpe, kupione przez Colmet. To dość niesamowity zbieg okoliczności. Pojechaliście państwo do Konga w poszukiwaniu nowych złóż i tam Kongijczycy skojarzyli was z panem Krzysztofem Pochrzęstem, szwagrem Edwarda Wojtulewicza, który przez wiele lat handlował lubińską miedzią. Kongijczycy skontaktowali nas z panem Kazadim, mającym obywatelstwo polskie i kongijskie. A więc ze wspólnikiem pana Pochrzęsta. Ta sprawa nie ma żadnego związku z panem Wojtulewiczem. To nieporozumienie. Podobnie było w 1995 roku, gdy przystąpiliśmy do tworzenia firmy Polkomtel. Byliśmy wtedy posądzani o wyprowadzanie pieniędzy na jakiś podejrzany interes. Zainwestowaliśmy w to przedsięwzięcie 80 mln dolarów, a obecnie nasz pakiet jest wart co najmniej 600 mln dolarów. Czy Colmet był właścicielem innych złóż? Dla nas było istotne, że transakcja została zatwierdzona przez ówczesny rząd zairski (dawny Zair to obecnie Demokratyczna Republika Kongo - przyp. red.) i firmę Gecamines. Jest rzeczą powszechnie znaną, że w Kongu nie można przeprowadzić żadnej inwestycji bez wręczenia łapówki. W jaki sposób je księgowaliście? Jest to opinia mocno przesadzona. W Europie wskazałbym kilka państw, gdzie jest znacznie wyższe ryzyko polityczne. Prezydent Kabila potwierdził, że dotrzyma zobowiązań zawartych przez rząd Mobutu i słowa dotrzymał. Pierwszy biznesplan mówił o tym, że złoże Kimpe zostanie wyeksploatowane w ciągu roku, a zysk - w wersji najbardziej optymistycznej wyniesie - 206 mln dolarów. Tymczasem po trzech latach od podpisania kontraktu mamy utworzoną rezerwę w wysokości 100 mln złotych, a z 180 tysięcy ton rudy wydobytej ze złoża przerobiono zaledwie 15 tysięcy ton. Ruda zalega na hałdach, bo w okolicy nie ma hut, w których można by ją przerabiać. Gdybym rok temu nie musiał odejść ze stanowiska prezesa Polskiej Miedzi, to obecnie kończylibyśmy budowę zakładu przetwórczego. Nie chcieliśmy przerabiać rudy w starych instalacjach hut kongijskich, ponieważ uzyski kobaltu byłyby na poziomie 50-60 procent. Byłoby to marnotrawstwo. Przy zastosowaniu nowej metody profesora Łętowskiego ługowania rudy związkami chloru uzysk metalu można byłoby zwiększyć do ponad 90 procent. Gdy opracowywaliśmy biznesplan, ceny kobaltu na świecie wahały się od 45 do 55 tysięcy dolarów za tonę. Przy cenie 55 tys. dolarów zysk wychodził na poziomie 200 mln dolarów. Przy cenie kobaltu na poziomie 28 tys. dolarów za tonę inwestycja nadal jest opłacalna. W momencie gdy Polska Miedź kupowała to złoże, nie mówiło się o metodach hydrometalurgicznych, tylko o remoncie starych kongijskich hut. Colmet miał przeznaczyć na to prawie 7 mln dolarów i z tego się nie wywiązał. Metody hydrometalurgiczne gwarantują opłacalne przerabianie rudy uboższej. Opłaca się przerabiać rudę o zawartości 0,3 proc. kobaltu, a nawet odpady. Ale właścicielem odpadów ze złoża Kimpe jest Colmet. Dlatego pracowaliśmy nad nową technologią, aby w odpadach zostawało jak najmniej metalu. W pierwszym kontrakcie z Colmetem Polska Miedź zaoferowała 45 mln dolarów za złoże. Oznaczałoby to, że tona kobaltu w waszym złożu kosztuje 9,5 tys. dolarów, podczas gdy inni inwestorzy zagraniczni płacą w tym rejonie 300 dolarów. Tak można zapłacić za złoże, w którym średnia zawartość kobaltu wynosi 0,3 proc. My mamy zagwarantowane, że kobaltu jest powyżej 0,8 proc. Ponadto w tym złożu jest ponad 40 tysięcy ton miedzi. Gdy je pomnożyć przez 1700 dolarów za tonę, otrzymujemy 68 mln dolarów. Pieniądze uzyskane za miedź zwracają koszty inwestycji. Kobalt w rudzie mamy więc za darmo. Nie zgadza się pan z opinią, że projekt Kimpe był kosztowną pomyłką? Jest oczywiste, że inwestycja niedokończona, przerwana, musi zakończyć się niepowodzeniem. Doprowadzenie tego projektu do końca gwarantuje nie tylko zwrot kapitału, ale również dodatkowe korzyści. KGHM ma wiele ofert dotyczących eksploatacji innych dużych złóż w Afryce. Zaproponowałem prezesowi Krzemińskiemu, że pomogę w dokończeniu tego projektu. Do tej pory z mojej oferty nie skorzystał. Rozmawiali: Leszek Kraskowski i Tomasz Świderek
Jaki powinien być zysk KGHM za 1999 rok? STANISŁAW SIEWIERSKI: Przy założeniu, że średnioroczna cena miedzi wynosiła 1600 USD za tonę, a średnioroczny kurs dolara ponad 4 zł, Polska Miedź powinna mieć od 250 do 300 mln zł zysku brutto. Ostateczne wyniki spółki będą jednak inne. Będzie strata spowodowana przede wszystkim tworzeniem rezerw. W raportach spółki i grupy kapitałowej za 1998 r. i I półrocze 1999 r. audytor, którym był Deloitte & Touche, nie nakazywał tworzenia rezerw na wartość majątku finansowego spółki. Tymczasem nowy zarząd postanowił je stworzyć. Czy były konieczne? Rezerwy tworzy się, gdy nie ma szans odtworzenia wartości firmy. Jest to przygotowanie do taniego wyprzedania majątku KGHM albo sztuczka księgowa mająca na celu przesunięcie zysku na następne lata. Nasz zarząd wybrał koncepcję restrukturyzacji socjalistycznego molocha. W efekcie wokół KGHM powstały spółki zależne, które zamierzaliśmy zrestrukturyzować i sprzedać inwestorom powyżej wartości księgowej. Nowy zarząd czyści bilans. Taka przecena aktywów to podejście niegospodarne. Skąd wziął się pomysł, aby inwestować w Kongo? W 1995 roku w naszej strategii mocno postawiliśmy na odtwarzanie rezerw geologicznych, które powoli się wyczerpują. Rozglądaliśmy się za innymi metalami i miedzią, ale wydobywaną znacznie tańszą metodą odkrywkową. Myśleliśmy o wydobyciu kobaltu, niklu, złota - stąd pojawiła się sprawa projektu na Kubie i w Afryce. Zaniechanie inwestycji w Kongo oznacza potrójną stratę. Nie kończy się inwestycji, która przyniosłaby zyski. Nie kończy się pracy nad technologią, która - po weryfikacji w skali półtechnicznej - jest rewelacją. I po trzecie wreszcie: podważa się wiarygodność KGHM jako partnera w tej części świata, która jeszcze dysponuje wolnymi zasobami interesujących naszą branżę surowców. Nie zgadza się pan z opinią, że projekt Kimpe był kosztowną pomyłką? Jest oczywiste, że inwestycja niedokończona, przerwana, musi zakończyć się niepowodzeniem.
ETYKA PRACY Zachowania etyczne Polaków w życiu zawodowym rozmijają się z uznawanym systemem wartości Wybór czy zaniedbanie Rys. Robert Dąbrowski EWA K. CZACZKOWSKA Kościół w Polsce boi się mówić o etyce pracy. Mówi o transcendencji, ale nie o tym, że korupcja, nepotyzm to grzech - taką uwagą podzielił się Tadeusz Syryjczyk, minister transportu i polityk UW, z uczestnikami konferencji "Jaki kapitalizm dla Polski", zorganizowanej jakiś czas temu przez KAI i "Przegląd Katolicki". W sytuacji, w której wśród coraz większego grona naukowców i praktyków panuje zgodność, że do przetrwania demokracji liberalnej potrzeba nie tylko efektywności gospodarowania, ale podstaw moralnych, to stwierdzenie nabiera głębszego znaczenia. Na uwagę ministra Syryjczyka można by od razu odpowiedzieć, że jest tylko częściowo uzasadniona. Można mieć pretensje do Kościoła, ale i do samych polityków, których zachowania, chcą tego czy nie, są przykładem albo nawet zachętą dla innych do nieetycznych zachowań w życiu społecznym. To właśnie od polityków można by wymagać inicjatyw ustawodawczych zmieniających takie przepisy prawa, które jednych zachęcają, a innych zmuszają do korupcji. Zatrważające było również twierdzenie ministra Syryjczyka, iż zna polityków mieniących się chrześcijańskimi, którzy w ogóle nie uświadamiają sobie istnienia związku między wyznawaną wiarą a sposobem uczestniczenia w polityce. Na pewno nie zawsze jest to cynizm, ale po prostu brak właściwej formacji. W tym świetle inaczej brzmi pytanie o prawdziwość pierwszej konstatacji. Czy w istocie Kościół koncentruje się na transcendencji i unika mówienia o etyce pracy? Co w centrum Bez wątpienia właśnie kwestia pracy człowieka, jej moralnego wymiaru, a także słusznej płacy, sposobu korzystania z własności są najistotniejszą częścią nauki społecznej Kościoła. Nauki, której systematyzacja rozpoczęła się dopiero przed stu laty - w wyniku zderzenia dwóch sprzecznych systemów: kapitalizmu i socjalizmu, choć kwestia pracy od samego początku znajduje się w chrześcijańskim nauczaniu. To przecież święty Paweł mówił: "Kto nie chce pracować, niech też nie je". Obrona praw człowieka, także praw wynikających z pracy, stoi w centrum społecznych zainteresowań Kościoła od czasu Soboru Watykańskiego II. Ich rozwinięcie nastąpiło w nauczaniu Jana Pawła II. Zagadnieniom m.in. treści i sensu pracy, jej moralnej wartości ("Praca jest po to, by bardziej stać się człowiekiem, jest drogą ku Bogu"), humanizacji warunków pracy papież poświęcił encyklikę "Laborem exercens", częściowo "Centesimus annus", a także wiele homilii i katechez. - Podstawowym obowiązkiem Kościoła jest budzenie zmysłu transcendencji. Dopiero z tego wynikają konsekwencje natury etycznej - mówi profesor Aniela Dylus, kierownik Katedry Etyki Gospodarczej Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Pani profesor nie odmawia Kościołowi kompetencji mówienia o etyce pracy, ale podkreśla, iż bez realizacji podstawowego zadania, czyli budzenia zmysłu transcendencji, łatwo jest popaść w pułapkę moralizatorstwa - bądźcie oszczędni, pracowici. Biskup Piotr Jarecki, uczestnik wspomnianej konferencji, uważa natomiast, że to właśnie Kościół musi uświadamiać, że właściwa koncepcja pracy jest konsekwencją problemów transcedentnych, prawdziwej wizji człowieka. Dzielenie problemu uznaje więc za sztuczne: potrzebne jest i jedno, i drugie. - To tak, jakby zapytać, czy reformować człowieka, czy struktury? Jeśli człowiek jest zły, nie stworzy dobrych struktur, a nawet jeżeli utworzy je dla niego ktoś inny, to one mogą mu uniemożliwić czynienie części zła, ale nadal będą generować zło. O polskiej chorobie Każdy, kto obserwuje życie Kościoła, musi się zgodzić ze stwierdzeniem ministra Syryjczyka, iż zbyt mało uwagi poświęca on w swoim nauczaniu szeroko pojętym wymogom etycznym pracy, co niezmiennie nadrabia podczas każdej pielgrzymki do Polski Jan Paweł II. Sytuacja ta wynika raczej z zaniedbania niż ze świadomego wyboru. - Są różnego rodzaju uwarunkowania historyczne, które sprawiają, że Kościół - w homiliach, na katechezie - może zbyt rzadko porusza temat społecznych konsekwencji wiary katolickiej. Jest to wynik mentalności ukształtowanej w poprzednim systemie, która musiała także dotknąć księży - mówi biskup Jarecki. Profesor Aniela Dylus: - W poprzednim systemie nawoływanie do dobrej pracy przyjmowano często z dużym dystansem, gdyż ocierało się o kolaborację: im bardziej będziemy bohaterami dobrej pracy, tym bardziej będziemy popierać system. Nie na tym koncentrowano uwagę i ta postawa przetrwała do dziś. Nie będzie przesadą dodanie, że zła praca była dość powszechnie akceptowaną normą społeczną. Właśnie Kościół jako pierwszy zaczął mówić o chorej polskiej pracy, to stąd wyszło wołanie o przywrócenie pracy jej właściwego znaczenia i sensu. Mimo wcześniejszych rozważań na ten temat kardynała Stefana Wyszyńskiego, właściwa "praca nad pracą" rozpoczęła się w 1981 roku wraz z powstaniem "Solidarności" i serią katechez wygłoszonych na pierwszym zjeździe związku przez księdza Józefa Tischnera. Wielu chyba dopiero wtedy odkryło głęboki sens pracy ("...praca jest wzajemnością, jest porozumieniem, jest należnością, jest budowaniem wspólnoty; praca nad pracą to klucz do niepodległości") i społeczne skutki chorej pracy. Opatrznościowym wydarzeniem było ogłoszenie w owym roku encykliki "Laborem exercens". Przełożeniem zaś owych rozważań na poziom duszpasterski było obchodzenie 1 maja wspomnienia św. Józefa Robotnika, co miało być przeciwwagą dla pierwszomajowych pochodów chwalących socjalistyczną robotę. Święto to jednak nie weszło na trwałe do tradycji i świadomości wierzących. W przeciwieństwie do śląskiego sanktuarium ludzi pracy, którym - w dużej mierze za sprawą biskupa Henryka Bednorza - stały się Piekary Śląskie. Duszpasterskie braki Po 1989 roku dyskurs intelektualny w Kościele na temat etyki pracy był kontynuowany, ale na pewno w stopniu niewystarczającym. Na pewno nie miał też szczególnego odbicia ani w homiliach, ani w pracy duszpasterskiej. Również Konferencja Episkopatu Polski nie wydała znaczących na ten temat dokumentów, które byłyby przedstawieniem stanowiska nauki społecznej Kościoła w konkretnych kwestiach społecznych (oprócz dokumentu z 1995 roku na temat sytuacji wsi i małych miast). Próbę aplikowania wartości chrześcijańskich do życia społecznego podjęła reaktywowana przed kilku laty Akcja Katolicka. Ale w istocie jest tak, że największe katechezy społeczne, także na temat pracy, wygłasza w czasie pielgrzymek po Polsce Jan Paweł II. Bez wątpienia nie jest to bez znaczenia dla naszego, bądź co bądź ciągle słabego, systemu społeczno-politycznego. Tym bardziej że na świecie coraz więcej teoretyków, ale i praktyków podkreśla, iż nie może istnieć demokratyczny kapitalizm bez kultury moralnej, opartej na wartościach. W XIX stuleciu Charles Alexis de Tocqueville mówił: "Wolność nie może istnieć bez moralności, a żadna moralność bez wiary". Kilka miesięcy temu w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" Michael Novak, znany amerykański naukowiec i publicysta, powiedział: "Wierzę, że aby w dalszej perspektywie mogła istnieć republika, potrzebna jest religia po to, aby utrzymać cnotę. Bez religii cnota staje się samolubna, a w końcu utylitarna". Natomiast profesor Aniela Dylus podkreśla, iż życie gospodarcze może czerpać rezerwy moralne także z innych, pozareligijnych źródeł kulturowych. Widzieć jaśniej Rozmijanie się zachowań etycznych Polaków w życiu społecznym, w tym szczególnie w życiu zawodowym, z uznawanym, przynajmniej deklaratywnie, systemem wartości budzi coraz większy niepokój. Mimo zmiany systemu nasza praca jest ciągle chora. Braki etyczne dotyczą zarówno zachowań pracowników, choć wydawać by się mogło, że bezrobocie wymusi lepszą pracę, oraz pracodawców, z których wielu pragnie wyłącznie zrobić szybkie pieniądze albo utrzymuje się na rynku za cenę uczciwości. Jednym z mierników naszej choroby jest stopień korupcji (czterdzieste miejsce w światowym rankingu Transparency International). Profesor Aniela Dylus uważa, iż ocenianie korupcji z punktu widzenia moralności indywidualnej jest błędne. - Chcemy bohaterów, herosów moralności, gdy są sprawy, które można rozwiązać strukturalnie, rozsądnym prawodawstwem i jego egzekucją. Jeśli zła jest struktura czy prawo, powinnością obywatelską jest organizowanie się, by je zmienić. Wojciech Włodarczyk, od dwudziestu lat przedsiębiorca, obecnie w branży meblarskiej, a od pięciu lat związany z duszpasterstwem przedsiębiorców, uważa jednak, iż "nawet w naszym systemie prawnym, który nie ułatwia rozwoju małym i średnim przedsiębiorcom, co więcej, nie tworzy wolnego rynku, można zachowywać cnoty chrześcijańskie". - To nie znaczy, że człowiek nie ma się prawa potknąć, że jest kryształowy, ale może się trzymać określonej linii postępowania. W jego opinii najważniejszym problemem, z punktu widzenia chrześcijańskiego, jest to, iż praca wciąż nie jest miejscem wspólnego funkcjonowania pracownika i pracodawcy. Nie ma wspólnej płaszczyzny porozumienia, istnieje ciągła walka dwóch stron i trudna do przebicia mentalna bariera. Problemy z etyką pracy sprawiają, że oczekuje się od Kościoła większej aktywności w przekładaniu chrześcijańskiej inspiracji na zachowania etyczne. Odpowiedzią na te oczekiwania są na przykład dokumenty II Ogólnopolskiego Synodu Plenarnego, który po przypomina, co to są grzechy "gospodarcze", oraz zachęca do tworzenia duszpasterstw ludzi pracy i duszpasterstw przedsiębiorców. Dotychczasowe doświadczenia wskazują, iż jest duże zainteresowanie tą formą pracy. Ksiądz Wiesław Ojrzyński wspomina, że kiedy kilka lat temu szukał u przedsiębiorców wsparcia finansowego dla ośrodka rekolekcyjnego w Magdalence, okazało się, iż większej pomocy potrzebują... przedsiębiorcy. Oczywiście pomocy duchowej. Od tamtej pory przez duszpasterstwo przedsiębiorców skupione wokół księdza Ojrzyńskiego przewinęło się około dziewięciuset osób z całej Polski (ponadto działa kilka innych grup, w tym Polskie Stowarzyszenie Chrześcijańskich Przedsiębiorców). Z duszpasterstwem księdza Ojrzyńskiego od pięciu lat związany jest właśnie Wojciech Włodarczyk, który nazywa się chrześcijaninem-przedsiębiorcą. - Liczba problemów, szczególnie w kwestiach moralnych, jest tak wielka, że samemu trudno sobie poradzić. Zdarzają się sytuacje, że wybór jest bardzo trudny, a wytyczenie czarno-białej granicy jest prawie niemożliwe. Ale dzięki duszpasterstwu mam większą jasność co do generalnej linii postępowania.
Kościół w Polsce boi się mówić o etyce pracy. Mówi o transcendencji, ale nie o tym, że korupcja, nepotyzm to grzechkwestia pracy człowieka, jej moralnego wymiaru, a także słusznej płacy, sposobu korzystania z własności są najistotniejszą częścią nauki społecznej Kościoła od Soboru Watykańskiego II. Ich rozwinięcie nastąpiło w nauczaniu Jana Pawła II. W poprzednim systemie nawoływanie do dobrej pracy przyjmowano z dystansem, gdyż ocierało się o kolaborację i ta postawa przetrwała do dziś.
Prawica Dziesięć lat temu powstało Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe Partia skorodowana przez system Ostatnio polityków ZChN zaczęły trapić także skandale obyczajowe. Głośna była sprawa więcej niż przyjaznych stosunków rzecznika prasowego i członka zarządu ZChN Michała Kamińskiego z posłanką SLD Sylwią Pusz (na zdjęciu w czasie balu dziennikarzy 13 lutego 1998 r.), a o ich wakacyjnej romantycznej podróży do Turcji informował nawet jeden z tygodników. Fot. Michał Sadowski Marcin Dominik Zdort Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe po dziesięciu latach istnienia może pochwalić się wieloma osiągnięciami: ma swoich posłów i ministrów, przezwyciężyła niechęć mediów, ale poniosła też koszty tego sukcesu - została "skorodowana przez system". - Są u nas trzy grupy: ludzie szlachetni, łajdacy i kretyni. Przez cały czas toczy się walka o to, kto przekona kretynów, a ostatnio udało się to łajdakom - przyznaje jeden z liderów Zjednoczenia. Historia ZChN zaczęła się od Wiesława Chrzanowskiego. Obecny honorowy prezes partii długo przed 1989 rokiem skupił wokół siebie środowiska katolicko-narodowe. Przez dłuższy czas wstrzymywał się jednak z powołaniem stronnictwa, gdyż utrzymywał, że dopiero w wolnym i niepodległym państwie działalność partii politycznych ma sens. Wiosną 1989 Chrzanowski podjął jednak decyzję i zaprosił swoich współpracowników do zorganizowanej współpracy. 28 października, podczas zjazdu założycielskiego w Warszawie, powołano Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe - pierwszą partię w III Rzeczypospolitej. Pierwsze koty za płoty Spośród polityków, którzy przeszli przez ZChN w pierwszych miesiącach jego istnienia, wielu po pewnym czasie wybrało inną drogę. Już w 1989 roku, w sześć tygodni po zjeździe założycielskim, z ZChN odszedł Ludwik Dorn, późniejszy wiceprezes Porozumienia Centrum, dziś poseł nie zrzeszony. - W 1989 roku po naszej stronie były tylko dwie partie: Konfederacja Polski Niepodległej i Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe, wybór był więc niewielki. Do Zjednoczenia wszedłem jako członek grupy "Głosu" Antoniego Macierewicza, miałem nadzieję, że ZChN będzie taką mocno utwardzoną chadecją, jednak okazało się, że w partii dominują grupy o orientacjach postendeckich. Szybko zorientowałem się, że nie ma tam dla mnie miejsca - wspomina Ludwik Dorn. Kilka miesięcy po zjeździe ZChN, w 1990 roku, odeszli z niego politycy związani z tygodnikiem "Młoda Polska" - Wiesław Walendziak i Jarosław Sellin. - W redakcji naszego pisma dyskutowaliśmy o tym, co należy zrobić z dziedzictwem Ruchu Młodej Polski. Część z nas uznała, że naturalną kontynuacją RMP jest ZChN, i wstąpiliśmy do Zjednoczenia - opowiada Sellin, dziś członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Wiesław Walendziak, obecnie wiceprezes Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego, uznał, że czas odejść z ZChN, kiedy "zwyciężyła koncepcja zawężająca" stronnictwo do idei katolicko-narodowych. - Uważałem, że miejsce krystalizacji idei powinno być wokół takich czasopism, jak "Młoda Polska", a partia ma być szerokim środowiskiem o profilu konserwatywnym, mogącym skutecznie wpływać na politykę państwa - mówi Wiesław Walendziak. Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe opuścił także inny jego współtwórca, dla którego partia Wiesława Chrzanowskiego była za mało radykalna, a akceptacja ładu państwa liberalnego stała się niemożliwa do przyjęcia. Mowa o Adamie Gmurczyku, liderze Narodowego Odrodzenia Polski, organizacji narodowo-radykalnej działającej w nurcie "International Third Position". Okres heroiczny "Twardy trzon" stronnictwa pozostał nienaruszony - jego wizerunek kształtowali trzej posłowie Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego: Marek Jurek, Jan Łopuszański i Stefan Niesiołowski. Ich sejmowe wystąpienia w latach 1989 - 1991 były niechętnie przyjmowane przez kolegów z klubu, wyśmiewane przez liberalne media, które przywołując wypowiedzi polityków ZChN groziły Polsce państwem wyznaniowym. - Ten czas nazywam okresem heroicznym. Byliśmy atakowani, ale też podziwiani - wspomina Marek Jurek (obecnie członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji) i dodaje, że na początku lat 90. Zjednoczenie było partią świadomie kontestującą liberalną koncepcję demokracji, opowiadało się za państwem narodowym i za rozliczeniem komunistów za to, co zrobili Polsce. - Będąc wówczas w opozycji, miałem ogromne poczucie wolności w działaniu, czułem się nie skrępowany układami. Mogliśmy pokazywać, że jest taka grupa ludzi, która chce żyć w państwie opartym na zasadach chrześcijańskich - mówi Jurek, a Marian Piłka dodaje, że ZChN było partią o bardzo silnym poczuciu misji, dostrzegającą zagrożenie ze strony świata laickiego. Marek Jurek i Marian Piłka wspominają ówczesne działania stronnictwa: zaangażowanie w poparcie Polaków na Wileńszczyźnie, petycję przeciwko "nowej Jałcie" domagającą się obecności przedstawicieli Polski na konferencji zjednoczeniowej Niemiec, ustawę o majątku PZPR oraz żądanie przez posłów ZChN, aby w życiorysach osób kandydujących na wysokie stanowiska podawać informację, czy były one członkami PZPR (główny spór dotyczył Henryki Bochniarz, kandydatki na ministra przemysłu w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego). Gdy pełniący ówcześnie obowiązki prezydenta Wojciech Jaruzelski zgłosił projekt o przywróceniu dawnego godła Rzeczypospolitej - orła w otwartej koronie - zetchaenowcy bezskutecznie domagali się choćby podjęcia dyskusji w sejmowych komisjach nad kwestią, czy korona nie powinna być zamknięta i zwieńczona krzyżem, znakiem suwerenności państwa. - Tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem Polska jest Polską, a Polak Polakiem - wołał wówczas z trybuny sejmowej Marek Jurek, przypominając Adamowi Michnikowi i Bronisławowi Geremkowi, że nie przeszkadzało im słuchanie tego zdania, gdy w stanie wojennym odwiedzali kościół św. Brygidy. - Ale emblematyczna dla naszej działalności była kwestia ochrony życia poczętego. To dla ZChN był temat zasadniczy i w żadnym razie nie zastępczy - mówi dziś Jurek. Sejmowe wystąpienia Marka Jurka, Jana Łopuszańskiego i Stefana Niesiołowskiego w latach 1989 - 1991 były niechętnie przyjmowane przez kolegów z klubu, wyśmiewane przez liberalne media, które przywołując wypowiedzi polityków ZChN groziły Polsce państwem wyznaniowym. Był to w życiu ZChN okres heroiczny. Fot. Michał Sadowski Strach przed własnymi poglądami Dla ewolucji oblicza stronnictwa przełomowy wydaje się rok 1991 - wprowadzenie samodzielnej reprezentacji do parlamentu i udział w dwóch kolejnych rządach: Jana Olszewskiego i Hanny Suchockiej. Politycy Zjednoczenia rozwinęli struktury partii wokół swoich biur poselskich, nabierali doświadczenia, ale jednocześnie wrastali w układy polityczne. - Kiedy wchodziliśmy do rządu, naszym hasłem mogłoby być "nie tylko gospodarka", mieliśmy upominać się o wartości moralne i sprawy ustrojowe. Ale udział w kolejnych ekipach rządowych spowodował mocne poranienie Zjednoczenia - uważa jeden z dawnych liderów partii. Ówczesne "załamanie moralne" w ZChN przypisuje się też kompleksowi, jaki mieli działacze partii wobec opinii publicznej, wobec mediów, którym chcieli się podobać. Zaczęli więc stosować autocenzurę i przestali mówić o wielu rzeczach, które wcześniej były dla nich ważne. - ZChN przestraszył się swoich własnych poglądów - mówi były członek władz Zjednoczenia. Ujawnienie zawartości archiwów służb specjalnych w czerwcu 1992 roku przez szefa MSWiA Antoniego Macierewicza - wówczas wiceprezesa ZChN - nadwerężyło partię. Na liście współpracowników UB i SB znalazł się prezes Zjednoczenia Wiesław Chrzanowski, a Macierewicz niedługo później został wyrzucony z partii. ZChN natomiast współtworzył niechętny lustracji rząd Suchockiej, w którym wicepremierem został uważany za czołowego pragmatyka Henryk Goryszewski. Obrzydzenie do polityki Powrót do świata wartości miał nastąpić w ZChN w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych. Zmiany wymuszone zostały przez kolejne klęski. Najpierw nastąpiła porażka w wyborach parlamentarnych. Potem doszło do kompromitacji podczas kampanii prezydenckiej, gdy Zjednoczenie początkowo wspierało Hannę Gronkiewicz-Waltz, aby niedługo przed głosowaniem przenieść swoje poparcie na silniejszego kandydata - Lecha Wałęsę. Winę za tę ostatnią decyzję przypisywano drugiemu prezesowi ZChN Ryszardowi Czarneckiemu, który jako szef partii miał godzić tradycję z nowoczesnością, ideowość z pragmatyzmem i skutecznością w działaniu. Okazało się jednak, że w 1997 roku z wyniku wyborczego sprzed czterech lat pozostało już tylko 1 - 2 proc. w sondażach. Czarnecki odszedł ze stanowiska, biorąc na siebie odpowiedzialność za wiele błędów. Za kolejny przełom w historii Zjednoczenia można więc było uznać wybór na stanowisko prezesa Mariana Piłki, uznawanego za czołowego przedstawiciele ideowej frakcji "integrystów". - W ZChN nie ma rozbieżności programowych, ale nastąpiło osłabienie artykulacji programu - mówił wówczas Piłka, zapowiadając odnowę partii i powrót do jej radykalnych korzeni. Mocną stroną nowego prezesa, na którą liczyli zwolennicy odnowy w Zjednoczeniu, była uczciwość, prostolinijność i pryncypialność. Niedługo ujawniła się jednak także pewna słabość Mariana Piłki: obrzydzenie do uprawiania gabinetowej polityki, do uczestnictwa w wielogodzinnych nasiadówkach, tak uwielbianych i celebrowanych przez przyszłych sojuszników ZChN - związkowców z "Solidarności". To właśnie z inicjatywy związkowców w 1997 roku partia Piłki - podobnie jak większość partii prawicowych - stała się współtwórcą Akcji Wyborczej Solidarność i z jej list wprowadziła dużą grupę posłów do Sejmu. Choć w programie AWS politykom Zjednoczenia udało się przeforsować wiele własnych postulatów, to funkcjonowanie w ramach Akcji wymusiło na partii Piłki takie bolesne kompromisy, jak zgoda na podział Polski na 16 województw (przy okazji tego sporu - AWS, a następnie ZChN opuścił jeden z twórców stronnictwa, Jan Łopuszański) czy rezygnacja z wpływu na warunki integracji Polski z Unią Europejską (po zdymisjonowaniu Ryszarda Czarneckiego premier nie dopuścił żadnego polityka Zjednoczenia do negocjacji z Unią Europejską). Odejście frakcji Łopuszańskiego osłabiło nieco ZChN, jednak istnieją też przykłady wzmocnienia kadrowego partii Piłki - najpierw do ZChN wstąpiła grupa "ROP-Razem" z Jackiem Kurskim na czele, a ostatnio środowisko Młodzieży Wszechpolskiej. Chrześcijańskie dojrzewanie Marian Piłka zwykł był mawiać, że na prawicy bywają skandale obyczajowe, a na lewicy - finansowe. Sytuacją zaniepokoić będzie się można dopiero wtedy, gdy także na prawicy dojdzie do afer finansowych. Tymczasem ostatnio polityków ZChN zaczęły trapić skandale obu rodzajów. Głośna była sprawa więcej niż przyjaznych stosunków rzecznika prasowego i członka zarządu ZChN Michała Kamińskiego z posłanką SLD Sylwią Pusz, a o ich wakacyjnej romantycznej podróży do Turcji informował nawet jeden z tygodników. Jednak skompromitowany Kamiński nie chciał zrezygnować nawet ze stanowiska rzecznika swojej chrześcijańsko-narodowej partii, a nader łagodny Piłka nie wyrzucił go. - Marian nie wyrzucił Michała, bo zdaje sobie sprawę, że ZChN nie jest dziś partią jego marzeń i usunięcie jednego źle prowadzącego się posła niewiele zmieni - mówi jeden z posłów Zjednoczenia. Natomiast sekretarz generalny partii Artur Zawisza tłumaczy łagodność wobec Kamińskiego świadomością prezesa, że "każdy z nas idzie drogą dojrzewania chrześcijańskiego". Bardziej stanowczo prezes ZchN zareagował w sprawie innego posła swojej partii, Henryka Goryszewskiego. "Gazeta Polska" ujawniła, że szef komisji finansów publicznych doradzał spółce "Agros", w jaki sposób ma ona uniknąć zapłacenia wysokiego podatku. Piłka był pierwszym, który oświadczył, że Goryszewski powinien zrezygnować, jeśli zarzuty "Gazety Polskiej" się potwierdzą. Został jednak ostro skrytykowany przez kolegów posłów, którzy zobowiązali szefa zespołu parlamentarnego ZChN Stefana Niesiołowskiego do wydania oświadczenia w obronie Henryka Goryszewskiego. Dlaczego tak się stało? Członek zarządu Zjednoczenia ze smutkiem tłumaczy, że w ZChN jest tak jak we wszystkich innych partiach: - są trzy grupy: ludzie prawi, łajdacy i kretyni. Przez cały czas toczy się walka o to, kto przekona kretynów, a tym razem udało się to łajdakom. Przesunięcie na prawo Objawy degrengolady moralnej w partii Mariana Piłki są na pewno rezultatem atmosfery w całej Akcji Wyborczej Solidarność, w której zasadą jest obrona partyjnego kolegi bez względu na jego winę. ZChN zostało - jak mówi jeden z jego byłych przywódców - "skorodowane przez system". Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe jednak, oprócz obrony kolegów, szczyci się także innymi osiągnięciami. Prezes stronnictwa wylicza sukcesy, które udało się osiągnąć jego partii w tej kadencji Sejmu: przedłużenie urlopów macierzyńskich, wprowadzenie instytucji separacji małżeńskiej, likwidacja wychowania seksualnego jako ustawowego przedmiotu w szkołach, zasiłki dla rodzin z trojgiem i więcej dzieci. - Jesteśmy najbardziej wyrazistą partią w AWS, jedyną, która ma samodzielny elektorat - dodaje Piłka. Najważniejszym sukcesem minionych dziesięciu lat jest jednak chyba wpływ na świadomość społeczną, osiągnięcie tego, co Artur Zawisza nazywa "przesunięciem obszaru konsensusu społecznego na prawo" - dziś chrześcijańsko-narodowe postulaty mogą być głoszone bez narażania się na oskarżenia o faszyzm i totalitaryzm.
Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe po dziesięciu latach istnienia może pochwalić się wieloma osiągnięciami: ma swoich posłów i ministrów, przezwyciężyła niechęć mediów, ale poniosła też koszty tego sukcesu - została "skorodowana przez system". Historia ZChN zaczęła się od Wiesława Chrzanowskiego. Spośród polityków, którzy przeszli przez ZChN w pierwszych miesiącach jego istnienia, wielu po pewnym czasie wybrało inną drogę. "Twardy trzon" stronnictwa pozostał nienaruszony - jego wizerunek kształtowali Marek Jurek, Jan Łopuszański i Stefan Niesiołowski. Dla ewolucji oblicza stronnictwa przełomowy wydaje się rok 1991 - wprowadzenie samodzielnej reprezentacji do parlamentu i udział w dwóch kolejnych rządach: Jana Olszewskiego i Hanny Suchockiej. w 1997 roku partia Piłki stała się współtwórcą Akcji Wyborczej Solidarność i z jej list wprowadziła dużą grupę posłów do Sejmu. Marian Piłka zwykł był mawiać, że na prawicy bywają skandale obyczajowe, a na lewicy - finansowe. Tymczasem ostatnio polityków ZChN zaczęły trapić skandale obu rodzajów.Objawy degrengolady moralnej w partii Mariana Piłki są na pewno rezultatem atmosfery w całej Akcji Wyborczej Solidarność, w której zasadą jest obrona partyjnego kolegi bez względu na jego winę.
Afera w PZU SA - Zakład płacił za nieruchomości nawet kilkanaście razy za dużo - Miliony wypływały z firmy Ziemię drogo kupię Nabycie tej działki w Bydgoszczy w czerwcu 2000 roku, to jeden z najbardziej podejrzanych zakupów nieruchomości, dokonanych przez PZU. Chociaż jej wartość rynkowa tylko trochę przekraczała półtora miliona złotych, PZU zapłacił za nią dużo więcej FOT. BERTOLD KITTEL BERTOLD KITTEL Z powodu niekorzystnych umów akceptowanych przez były zarząd PZU, z firmy wyprowadzono - w latach 1999 - 2000 - miliony złotych. Wyłudzenie pieniędzy z PZU było ogromnym przedsięwzięciem. Przeprowadziła je dobrze zorganizowana grupa, która dla zatarcia śladów przerzucała pieniądze przez konta nieistniejących firm, podstawionych ludzi, za pomocą fałszywych dokumentów. Tylko na jednej transakcji zakupu ziemi w Bydgoszczy PZU stracił dwa miliony złotych. Niekorzystny zakup był jedną z ostatnich decyzji zarządu PZU, związanego z zawieszonym w tamtym czasie prezesem Władysławem Jamrożym. Przez kilka ostatnich lat PZU SA skupował działki w większych polskich miastach. Mają na nich stanąć centra likwidacji szkód i oceny ryzyka. Transakcji, w imieniu PZU SA, dokonywała spółka zależna - PZU Development. Jej pracownicy otrzymywali bardzo szerokie pełnomocnictwa. Dziś tymi zakupami interesuje się prokuratura, okazało się bowiem, że PZU słono przepłacał za nieruchomości - w Lublinie, Nowym Sączu czy Kielcach firma przepłaciła od dwóch do 13,5 raza. Tajemniczy interes Jedną z takich podejrzanych transakcji był zakup dużej działki w Bydgoszczy, do którego doszło w czerwcu 2000 roku. Chociaż jej wartość rynkowa tylko trochę przekraczała półtora miliona złotych, PZU zapłacił za nią dużo więcej. Motel w Ogonkach. To tu, według Wojciecha Łukaszka przekazano pieniądze. Choć motel leży przy ruchliwej trasie, tuż nad jeziorem, gdzie kręci się mnóstwo ludzi, nikt nie mógł podejrzewać, że w czarnym neseserze spoczywają dwa miliony wyłudzone z PZU FOT. BERTOLD KITTEL - Cena działki wynosiła 3,7 miliona złotych - poinformował "Rz" Adam Taukert, rzecznik prasowy PZU SA. Nie chciał wyjaśnić, skąd się wzięła różnica. - Tę sprawę, z doniesienia Ministerstwa Skarbu, bada prokuratura. Dlatego nie będę się wypowiadał. W PZU nie pracuje już żadna z osób odpowiedzialnych za zakup działki w Bydgoszczy. Działka wielkości ok. sześciu tysięcy metrów kwadratowych, na której ma stanąć centrum likwidacji szkód w Bydgoszczy, leży prawie w centrum miasta. Jednak, chociaż miejsce jest atrakcyjne, do działki jest nie najlepszy dojazd - wąska uliczka między myjnią samochodową i ogrodzonym, zapuszczonym ogrodem. Właścicielem działki był znany w Bydgoszczy handlarz złotem Włodzimierz Bogucki. Zastajemy go w jego sklepie z biżuterią. Jest niewysokim, szpakowatym mężczyzną. Twierdzi, że zawarł transakcję zgodnie z prawem, więc nie boi się kłopotów. Doradzali mu najlepsi prawnicy. Odprowadził podatek, a pieniądze zainwestował już w nowy interes. Nie chce mówić o szczegółach: cenie, pośrednikach. Nie wiedziałem, że chodzi o PZU Z naszych ustaleń wynika, że w sprzedaży bydgoskiej działki wzięło udział kilkanaście osób, a sama transakcja była poważnym przestępczym przedsięwzięciem, w wyniku którego z PZU SA wyprowadzono dwa miliony złotych. Agenci nieruchomości z Bydgoszczy z zaskoczeniem przyjęli wiadomość o transakcji. Osiem największych firm pośrednictwa w Bydgoszczy jest bowiem połączonych siecią komputerową i wymienia się informacjami. - Wiedzielibyśmy, gdyby któreś z bydgoskich biur sprzedało działkę - mówi jeden z naszych rozmówców. - Uznaliśmy, że sprzedawca znalazł kupca prywatnie. Pośrednikiem w sprzedaży ziemi była spółka z Włocławka, której prezesem jest Grażyna Bończewska. "Rz" ustaliła, że jej firma powstała kilka tygodni przed transakcją. Dziwne jest też to, iż sprzedaży ziemi w Bydgoszczy dokonała firma z odległego o 100 kilometrów Włocławka. Udało nam się dotrzeć do Wojciecha Łukaszka - jednego z uczestników tej operacji, który w szczegółach wyjaśnił nam kulisy transakcji. - Jestem załamany, pół godziny temu z mojego domu wyjechali panowie z Centralnego Biura Śledczego - mówi. - Czterech facetów z bronią u pasa, dzieci się przestraszyły. Zabrali z domu dokumenty, notatniki. Przysięgam, że dopiero teraz dowiedziałem się, iż chodzi o aferę w PZU. Oglądałem w telewizji, jak zatrzymywali Wieczerzaka i ani przez myśl mi nie przeszło, że jestem zamieszany w podobną aferę. A teraz grozi mi zarzut o pomoc w praniu pieniędzy. Łukaszek to z wyglądu czterdziestokilkuletni mężczyzna. Mieszka w zadbanym domu położonym pod lasem w miejscowości Pozezdrze (powiat giżycki). Mówi z lekkim śląskim akcentem, ale jak sam twierdzi, choć pochodzi ze Śląska, długo mieszkał w Przemyślu i na Ukrainie. Od lat robi interesy, dlatego ma rozległe kontakty w całym kraju. - W marcu zeszłego roku zadzwoniła do mnie z Włocławka Grażyna Bończewska. Znam ją, prowadzi pośrednictwo nieruchomości, w przeszłości razem robiliśmy interesy - mówi Łukaszek. - Poprosiła, żebym pomógł jej znaleźć jakieś inne biuro pośrednictwa w handlu nieruchomościami. Łukaszek skontaktował się ze swoim dawnym znajomym Adamem Pasikowskim i poprosił o znalezienie jakiegoś biura. - Umówiłem go z Bończewską. Przyjechali, usiedli, podpisali jakieś umowy - opowiada. Zapewnia, że nie wiedział, o jakie umowy chodziło. Według Łukaszka, Bończewskiej towarzyszył niejaki Piotr Borkowski - tajemniczy mężczyzna z Warszawy, zdaniem Łukaszka szczupły, ok. czterdziestoletni. - Poznałem go kilka lat temu, pracował wtedy w biurze prowadzącym procesy upadłościowe. Miał biuro w biurowcu PKS przy Dworcu Zachodnim w Warszawie - mówi. Do niedawna Borkowskiego można było spotkać w biurze eleganckiej spółdzielni mieszkaniowej w centrum stolicy. - On tu przychodził towarzysko, nigdy nie pełnił żadnej funkcji - dowiedzieliśmy się w biurze. Mazurski trop Zaproszony przez Łukaszka Pasikowski przywiózł fałszywe, jak się później okazało, umowy, zgodnie z którymi nieistniejąca firma niejakiego Władysława Haszczakiewicza z Drohojowa pod Przemyślem zleca Bończewskiej znalezienie działki pod planowane centrum likwidacji szkód w Bydgoszczy. W tym samym czasie, wiosną 2000 roku, Bończewska dogadała się z Boguckim - handlarzem złotem z Bydgoszczy, tym, który od dłuższego czasu bezskutecznie szukał kupca na działkę. Ustalili, że w zamian za ustaloną prowizję Bończewska znajdzie kupca na jego działkę. Tym samym właścicielka biura istniejącego od kilku tygodni stała się zarazem przedstawicielem kupującego i sprzedającego. Od obu dostała też zwyczajową prowizję. 16 czerwca 2000 r. zarząd PZU SA w Warszawie pod przewodnictwem Jacka Berdyna akceptuje warunki transakcji. Berdyn, uważany za lojalnego i oddanego współpracownika Władysława Jamrożego, jest p.o. prezesem - w miejsce zawieszonego pod koniec stycznia 2000 roku Jamrożego. Kilkanaście dni po zaakceptowaniu bydgoskiej transakcji, 29 czerwca, rada nadzorcza odwołała zarząd - z innych powodów. Jamroży twierdzi dziś, że nie słyszał o bydgoskiej transakcji. - Byłem wtedy zawieszony i nie podejmowałem żadnych decyzji - mówi. Z Jackiem Berdynem nie sposób się skontaktować, bo nikt w PZU nie wie, gdzie teraz pracuje. 28 czerwca zeszłego roku - czyli dzień przed odwołaniem zarządu - odbyło się spotkanie w biurze notarialnym. Zjawił się Bogucki (handlarz złotem, właściciel działki), Bończewska (pośredniczka w sprzedaży nieruchomości) i Piotr Kudlak - ekspert ds. marketingu w PZU Development, wyposażony w pełnomocnictwo podpisane przez wiceprezesa PZU SA Jacka Berdyna i członka zarządu PZU Jacka Mejznera. Kudlak nie pracuje już w PZU Development. Nie zastaliśmy go także w domu na warszawskim Targówku, w którym jest zameldowany. Z aktu notarialnego wynika, że PZU zapłacił za działkę 3,7 miliona złotych. Z dokumentów transakcji wynika też, że na konto sprzedających trafiło z tego zaledwie 1,6 miliona złotych. 2,025 miliona zł przelano na konto firmy Grażyny Bończewskiej, a 75 tysięcy zostało u notariusza jako depozyt. Miał on być wypłacony Bończewskiej po eksmitowaniu ostatnich lokatorów zamieszkujących ruderę na działce. Jak wyprać dwa miliony Tego samego dnia, czyli 28 czerwca 2000, Bończewska przelewa dwa miliony złotych z konta swojej spółki do oddziału PBK w Giżycku na konto firmy żony Łukaszka. Uzasadnieniem przelewu są rzekome "koszty związane z pozyskaniem tej nieruchomości", poniesione na rzecz firmy Władysława Haszczakiewicza z Drohojowa. Z faktury nie wynika, jakie to koszty, mimo że przekroczyły one wartość ziemi. I dlaczego pieniądze poszły do Giżycka na konto firmy żony Łukaszka, skoro firma Haszczakiewicza jest spod Przemyśla, czyli drugiego końca Polski? Kulisy operacji finansowych, do których doszło po transakcji, wyjaśnia Wojciech Łukaszek. - Kilka tygodni po spotkaniu w moim domu Bończewska znowu poprosiła mnie o pomoc. Powiedziała, że ma przelać na konto firmy Haszczakiewicza dwa miliony złotych, ale nie ma do niego zaufania i woli, żeby pieniądze poleżały na moim koncie - mówi Łukaszek. - Oj, ale byłem głupi, że się zgodziłem! Łukaszek wykorzystał do tej operacji konto firmy swojej żony. Firma miała siedzibę w Rynie, a konto w banku w niedalekim Giżycku. - Żona wtedy wyjechała za granicę, a ponieważ firmę likwidowaliśmy i były jakieś rozliczenia, więc w zaufaniu zostawiła mi podpisane czeki - mówi. - Kiedy dwa miliony wpłynęły na konto po prostu wypełniłem czek i podjąłem pieniądze. Dwa miliony wpłynęły na konto 28 lub 29 czerwca zeszłego roku. - Nie od razu je wypłaciłem, bank potrzebował kilku dni na zebranie takiej kwoty. Na początku lipca pojechałem do banku, zapakowałem pieniądze do skórzanego nesesera i pojechałem z Giżycka w kierunku Węgorzewa - opowiada. Po dwa miliony przyjechała pośredniczka z Włocławka Grażyna Bończewska w towarzystwie Piotra Borkowskiego. - Przyjechali ciemnym passatem Borkowskiego. Czekali na mnie w motelu w Ogonkach, to jest kilka kilometrów od mojego domu w kierunku Węgorzewa. Przekazałem im pieniądze w tym motelu - mówi. Borkowski to najbardziej tajemnicza postać w całej operacji. - Nie mam wątpliwości, że za całą tą operacją stał Borkowski. Pojawił się już podczas spotkania w moim domu. Potem to jemu wręczyłem neseser z dwoma milionami - twierdzi Łukaszek. - Znałem go wcześniej niż Bończewską, dzięki niemu ją poznałem. Słabe punkty planu Uczestnicy konspiracyjnego spotkania w motelu w Ogonkach mogli czuć się bezkarnie. Pieniądze zatoczyły duże koło, na wszystko były podkładki, nikt nie czuł się oszukany. Niczyich podejrzeń nie wzbudziło też spotkanie w motelu - leży nad samym jeziorem, przy ruchliwej turystycznej trasie, kręci się mnóstwo ludzi. Nikt nie mógł podejrzewać, że w czarnym neseserze spoczywają dwa miliony wyłudzone z PZU. A jednak nie powinni spać spokojnie, okazało się bowiem, że popełnili błąd. W czasie kontroli Urzędu Kontroli Skarbowej okazało się, że umowa i faktura firmy Haszczakiewicza z Drohojowa są fałszywe. Firma od pewnego czasu jest wyrejestrowana, a pod jej adresem znajduje się zakład usług budowlanych, którego właściciel nie ma nic wspólnego z Haszczakiewiczem. - Jakiś miesiąc temu zadzwoniła do mnie z Włocławka Bończewska z karczemną awanturą, że ma przeze mnie kłopoty, że urząd skarbowy ją będzie ścigał. W czasie kontroli okazało się że firma Haszczakiewicza (ta, której faktury były podkładką do wyprowadzenia pieniędzy) od dawna nie istnieje, a faktura i umowa są nieważne - mówi Łukaszek. - Ale co jej miałem powiedzieć? Przecież ja tego Haszczakiewicza nie znałem, to był człowiek Pasikowskiego. A poza tym on się nawet nigdzie nie pojawił, Pasikowski miał przecież tylko podpisane przez tamtego dokumenty. Łukaszek jest roztrzęsiony. Udostępnił konto firmy żony bez jej wiedzy. - Dowiedziała się o wszystkim od policjantów z CBŚ. Jak przyjechali przed piątą, byłem w Giżycku i ściągnęli mnie przez komórkę. Żona chce się ze mną rozwieść, straciła do mnie zaufanie. Po co mi to było? - żali się. Przysięga, że to jedyna taka transakcja, w której wziął udział. Utrzymuje, że nic z niej nie miał. - OSOBY WYSTĘPUJĄCE W TEKŚCIE: 1. Piotr Borkowski - zdaniem Łukaszka tajemniczy organizator wyprowadzenia dwóch milionów z PZU. To on w motelu nad jeziorem przejął neseser z dwoma milionami złotych. 2. Grażyna Bończewska - właścicielka i prezes spółki "Grażyna Bończewska" z Włocławka pośredniczącej w zakupie nieruchomości. 3. Włodzimierz Bogucki - handlarz biżuterią z Bydgoszczy. Nadwyżki inwestuje w nieruchomości, które stara się potem zyskownie sprzedać. Sprzedał działkę PZU SA. 4. Piotr Kudlak - pracownik PZU Development - w imieniu firmy kupił działkę od Boguckiego. Posługiwał się pełnomocnictwem Jacka Mejznera i Jacka Berdyna z zarządu PZU SA. Nie ma wątpliwości co do oryginalności jego pełnomocnictw. 5. Wojciech Łukaszek - przedsiębiorca z Pozezdrza (woj. warmińsko-mazurskie). Pomógł w transferze dwóch milionów złotych wyprowadzonych z PZU w czasie zakupu działki w Bydgoszczy, grozi mu za to zarzut pomocy w praniu brudnych pieniędzy. 6. Adam Pasikowski - znajomy Łukaszka, załatwił pośrednictwo, na które miała być wystawiona fikcyjna faktura przez firmę Grażyny Bończewskiej. Przywiózł dokumenty podpisane przez niejakiego Władysława Haszczakiewicza. Okazało się, że dokumenty są sfałszowane, bo firma Haszczakiewicza nie istnieje. 7. Władysław Haszczakiewicz - jego nazwisko figuruje na fakturze i umowie, on sam nigdy fizycznie nie brał udziału w transakcji. 8. Jacek Berdyn - p.o. prezes PZU. Uważany za człowieka lojalnego wobec zawieszonego prezesa Władysława Jamrożego. Udzielił pełnomocnictwa na zakup działki w Bydgoszczy, zaakceptował warunki zakupu działki. BYDGOSKA TRANSAKCJA PZU SA zapłacił w 2000 roku za działkę wielkości ok. sześciu tysięcy metrów kwadratowych w Bydgoszczy 3,7 miliona złotych. Z naszych ustaleń wynika, że do sprzedającego ziemię trafiło zaledwie 1,6 miliona. Reszta pieniędzy, ponad dwa miliony złotych, została wyprowadzona przez konta dwóch firm. Ostatnia z firm wypłaciła pieniądze tajemniczemu mężczyźnie z Warszawy, zajmującemu się m.in. pośrednictwem nieruchomościami. W operacji tej wzięło udział kilka firm i kilkanaście osób. KOMENTARZ PZU bez kontroli PZU ubezpiecza miliony Polaków. Ale gdy się ubezpiecza miliony ludzi, trzeba dbać o rozsądne i odpowiedzialne zarządzanie firmą, by nie stracić zaufania i pieniędzy swoich klientów. Wygląda na to, że w poprzednim kierownictwie PZU myślano o wszystkim, ale nie o tym. Opisana dziś na naszych łamach historia jednej transakcji Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń łamie wszelkie normy przyjęte w biznesie. Nieruchomość w Bydgoszczy kupił on za cenę dwukrotnie przekraczającą jej wartość - tylko po to, by ogromne pieniądze trafiły w prywatne ręce. Co było potem? Walizki pieniędzy, tajemniczy motel, fałszywy pośrednik, lewe konto. To brzmi niczym scenariusz gangsterskiego filmu, a nie opis działań największej polskiej firmy ubezpieczeniowej. Odpowiedzialność karną powinni ponieść uczestnicy tej oszukańczej transakcji. Nie sposób jednak nie zapytać, gdzie wtedy, gdy miały miejsce opisywane zdarzenia, byli członkowie zarządu PZU? Jak kontrolowała ich działania rada nadzorcza? W jaki sposób nadzór właścicielski sprawowało Ministerstwo Skarbu, które miało większościowy pakiet akcji? PZU i jego siostrzana spółka PZU Życie od dawna były obiektem zainteresowania mediów. Poprzednie kierownictwa obu instytucji przez wiele miesięcy raczyły nas mieszaniną nieudolności i prywaty. Wszystko wskazuje na to, że tej drugiej było znacznie więcej. W końcu ekipy kierownicze największych polskich ubezpieczycieli trafiły pod lupy policji i prokuratury. Szkoda, że tak późno. Ewa Kluczkowska
Z powodu niekorzystnych umów akceptowanych przez były zarząd PZU, z firmy wyprowadzono miliony złotych. Tylko na jednej transakcji zakupu ziemi w Bydgoszczy PZU stracił dwa miliony złotych. Niekorzystny zakup był jedną z ostatnich decyzji zarządu PZU, związanego z zawieszonym w tamtym czasie prezesem Władysławem Jamrożym.w sprzedaży bydgoskiej działki wzięło udział kilkanaście osób, a sama transakcja była poważnym przestępczym przedsięwzięciem.Pośrednikiem w sprzedaży była Grażyna Bończewska. Udało nam się dotrzeć do Wojciecha Łukaszka - jednego z uczestników tej operacji, który w szczegółach wyjaśnił nam kulisy transakcji.Z aktu notarialnego wynika, że PZU zapłacił za działkę 3,7 miliona złotych. Z dokumentów transakcji wynika też, że na konto sprzedających trafiło z tego zaledwie 1,6 miliona złotych.
Opera Narodowa wciąż nie może doczekać się stabilizacji Brak jasnych reguł RYS. ROBERT DĄBROWSKI JACEK MARCZYŃSKI O Operze Narodowej od pewnego czasu głośno w mediach. W dyskusji tej jednak, tak jak w sporach toczonych w minionych latach, pomija się rzeczy najistotniejsze. Dominują doraźne oceny i subiektywne sądy, które w żaden sposób nie mogą pomóc temu teatrowi. Jedni pragną zbulwersować opinię publiczną donosami rodem z PRL, że dyrektor naczelny wybudował sobie wspaniałą rezydencję. Inni chwalą osobiste dokonania szefa Opery Narodowej. Ani jedne, ani drugie wystąpienia nie służą rzeczywistej ocenie obecnego stanu Opery Narodowej. A jest o czym dyskutować. Chodzi o instytucję, która jako jedna z niewielu w naszym kraju ma potencjalne możliwości, by odegrać ważną rolę w życiu kulturalnym Europy. Musi mieć jednak zapewnione stabilne podstawy działalności. Zapomniany dokument Opera nie znosi improwizacji, organizacyjnych burz i nagłych zmian. Tu wielkie wydarzenia powstają wówczas, gdy nie tylko zgromadzone zostaną duże pieniądze, ale gdy wszystko planowane jest z odpowiednim, kilkuletnim wyprzedzeniem. Obecni szefowie Opery Narodowej (Waldemar Dąbrowski - dyrektor naczelny i Jacek Kaspszyk - dyrektor artystyczny) zaczęli pracę we wrześniu 1998 roku. Wynegocjowali z ówczesną minister kultury i sztuki, Joanną Wnuk-Nazarową, że ich kadencja będzie trwać do końca sierpnia 2002 roku. Pracują więc dostatecznie długo, by dokonywać podsumowań. Przyszła też pora, by zacząć o myśleć o losie Opery Narodowej po sierpniu 2002 roku. W najbliższych miesiącach minister kultury powinien podjąć decyzję, czy przedłuży im kontrakt, czy też wskaże innych kandydatów. W tej instytucji, z największą w Europie sceną, dekada lat 90. upłynęła na nieustannych zmianach dyrekcji, a co za tym idzie planów artystycznych. Powołanie w 1998 r. obecnego kierownictwa miało zmienić ten stan. Nowi dyrektorzy w kilka tygodni po objęciu stanowisk przedstawili swą koncepcję programową i artystyczną. Od tego czasu minęło ponad dwa lata i nikt już nie pamięta o tym dokumencie, łącznie z jego autorami. Niewiele udało się zrealizować zarówno w sferze założeń ogólnych, jak i szczegółowych. Nie zaprezentowano, wbrew zapowiedziom, "przeglądu polskiego dorobku operowego" ani "produkcji operowych w wersji estradowej lub półscenicznej, ilustrującej historię opery od czasów jej powstania". Na sezon 1999/2000 zaplanowano 11 premier, a powstały trzy. W planach na rok 2000/2001 wymieniono (już bez dat) dziewięć kolejnych tytułów, z czego jedynie "Don Carlos" doczekał się realizacji. Z ponadrocznym poślizgiem wystawiono "Straszny dwór", pojawiło się parę innych niezapowiadanych dzieł - przygotowane pospiesznie wznowienie "Walkirii", nieudany balet "Fortepianissimo". Owa koncepcja programowa już w chwili ogłoszenia była nazbyt optymistyczna. To, że niewiele z niej zostało, nie jest wszakże jedynie winą dyrekcji. Nie tylko bowiem ona jest odpowiedzialna za stabilizację organizacyjną Opery Narodowej. W równym stopniu obowiązek ten spada na ministra kultury. Obowiązki ministra Od dziesięciu lat każdy z szefów resortu ograniczał się do wyznaczania Operze Narodowej corocznej dotacji, a jego zapowiedzi i tak nie miewały pokrycia w rzeczywistości. Na przykład w 1999 roku dotacja dla Opery Narodowej według planu miała wynieść 39, 6 mln zł, a obcięto ją o 2 miliony. Podobne oszczędności budżetowe dotknęły teatr w roku 2000. To prawda, że na Operę Narodową państwo łoży olbrzymie pieniądze. W tegorocznym budżecie zapisano 47, 8 mln. Nie brakuje jednak głosów, iż i tak jest to suma niewystarczająca. Można Operę Narodową prowadzić za 40 milionów, można i za kwotę niższą, trzeba tylko wiedzieć, czego za określone pieniądze powinniśmy się spodziewać. Takich oczekiwań wobec Opery Narodowej nie sformułował żaden minister kultury. Na świecie władze państwowe, regionalne, miejskie angażując dyrektora, ustalają budżet, jaki mogą zapewnić na okres jego kadencji, kandydat zaś precyzuje profil teatru, liczbę premier oraz przedstawień w sezonie, które można wystawić za tę sumę, oraz liczebność zespołów artystycznych. Możliwości jest wiele. Opera Paryska, na przykład, na dwóch scenach oferuje około 350 spektakli rocznie, ale La Scala da w tym sezonie nieco ponad 100 przedstawień. Opera w Zurychu imponuje codziennym bogactwem repertuarowym od wczesnej jesieni do lipca, z kilkunastoma premierami. Ale już ceniona w Europie De Nederlandse Opera w Amsterdamie wystawia zaledwie kilka tytułów, każdy prezentowany 6 - 10 razy w miesiącu. Kiedy obecna dyrekcja obejmowała Operę Narodową, grano 200 spektakli rocznie, a minister Joanna Wnuk-Nazarowa twierdziła, że powinno ich być więcej. Tymczasem już w sezonie 1999/2000 liczba ta zmniejszyła się do około 150, a tendencja spadkowa się utrzymuje. Nie ma jasnych zasad określających długość trwania sezonu i nikt tego nie próbuje określić. Żaden z ministrów kultury nie sprecyzował też relacji między dotacją państwową a pieniędzmi od sponsorów. A przecież świat i w tym zakresie zna wiele wypróbowanych rozwiązań: od nowojorskiej Metropolitan, gdzie dotacje państwowe stanowią zaledwie 1 proc. budżetu, po stabilne teatry niemieckie mniej więcej w połowie finansowane przez rząd federalny lub landy. Nam najbliższy jest model włoski. Do niedawna we Włoszech państwo finansowało teatry operowe w 60 - 70 procentach, a niemal wszystkie sceny - tak jak u nas - krytykowano za ograny repertuar, niską jakość artystyczną i wysokie koszty utrzymania. Ale Włosi już rozpoczęli reformowanie teatrów operowych. Określono, że państwo może zapewnić maksymalnie 50 proc. budżetu, reszta musi pochodzić od sponsorów oraz z wpływów z biletów. La Scala w 1997 roku jako pierwsza przeszła przemianę organizacyjną (na czele zarządu administracyjnego stanął wówczas przedstawiciel koncernu Pirelli), a model ten rozpowszechniany jest obecnie w innych miastach Włoch. Przed tego typu rozwiązaniami nie uciekniemy i w Polsce. Im wcześniej się na nie zdecydujemy, tym lepiej. Tylko, który minister zapewni Operze Narodowej stałą dotację budżetową na kilka lat? To zresztą tylko jeden z problemów. Drugi, nie mniej istotny, to sposób zdobywania pieniędzy od sponsorów prywatnych oraz ich spożytkowanie i rozliczanie. Rozwiązanie obecnych dyrektorów Opery Narodowej, którzy we dwóch założyli fundację, jest niefortunne i ma charakter doraźny. Na świecie działają przede wszystkim niezależne rady nadzorcze, z udziałem największych sponsorów, kontrolujące sposób gospodarowania pieniędzmi, by wszystko w tej delikatnej materii było jasne. Dominująca prowizorka Potrzeba wielu decyzji, by Opera Narodowa stała się - przynajmniej organizacyjnie - teatrem europejskim. Na razie skazana jest na prowizorkę i działania doraźne. I takie działania w niej dominują. Przykładów można wskazać wiele. W marcu bez zapowiedzi odwołano spektakle "Halki" i "Don Carlosa" oraz dwa przedstawienia "Rigoletta" (w tym jedno zapowiadające się nader atrakcyjnie, z solistą La Scali Andrzejem Dobberem, i nadzieją polskiej wokalistyki Aleksandrą Kurzak). Te cztery propozycje wydrukowane zostały w lutowym folderze dla widzów, by można było rezerwować bilety. Teraz pozostało tylko odejść z kwitkiem od kasy. Nagminna stała się również praktyka przesuwania terminów premier. Tak było z "Królem Rogerem", "Don Carlosem" czy "Strasznym dworem" . Teraz "Jezioro łabędzie" przeniesiono z lutego na koniec maja, "Otella" z początku kwietnia na drugą połowę czerwca. Na taką niefrasobliwość terminową nie pozwala sobie żadna instytucja europejska. Teatry operowe podają do publicznej wiadomości repertuar na cały sezon jeszcze przed jego rozpoczęciem. Umożliwia to odpowiednią promocję w kraju i za granicą, pozwala na sprzedaż biletów w rozmaitych układach (cykle abonamentowe, premiery, specjalne wydarzenia) nawet po wyższych cenach. Jest bowiem odpowiednio dużo czasu, by z reklamą i informacją dotrzeć do znacznie większej liczby widzów. Nieterminowość obowiązująca w Operze Narodowej ma jeszcze jeden aspekt - podraża koszty produkcji. Za przedłużające się próby trzeba przecież płacić biorącym w nich udział artystom, zwracać koszty przejazdu i zakwaterowania. Na dodatek w Operze Narodowej obowiązuje zwyczaj, że premierową obsadę ustala się po próbach, a nie przed ich rozpoczęciem, jak to robią inni. Świat umie liczyć pieniądze, dlatego w Nowym Jorku, Paryżu czy Berlinie przedpremierowe próby trwają dwa, trzy tygodnie, a u nas dwa, trzy miesiące, a niekiedy i dłużej. To jeszcze jeden dowód, jak Operze Narodowej daleko do nowoczesnej Europy. -
O Operze Narodowej głośno w mediach. W tej instytucji dekada lat 90. upłynęła na zmianach dyrekcji, planów artystycznych. Powołanie w 1998 r. obecnego kierownictwa miało zmienić ten stan. Nowi dyrektorzy przedstawili swą koncepcję programową i artystyczną. Niewiele udało się zrealizować zarówno w sferze założeń ogólnych, jak i szczegółowych. To nie jest jedynie winą dyrekcji. W równym stopniu obowiązek ten spada na ministra kultury.
HIMALAIZM Anna Czerwińska specjalnie dla "Rzeczpospolitej" z Katmandu po zejściu z Mount Everestu Zrobiłam to dla matki Anna Czerwińska i Saeed Toossi na lotnisku w Kathmandu po zejściu z Mount Everestu FOT. (C) EPA Anna Czerwińska 22 maja stanęła na szczycie Mount Everestu jako druga Polka. Jako pierwsza zaś skompletowała Koronę Ziemi - najwyższe szczyty wszystkich kontynentów. Jest najstarszą kobietą, która weszła na wierzchołek Everestu. Udało jej się to dopiero podczas czwartej wyprawy na tę górę. W czasie jednej z ekspedycji cały tlen, który wyniosła w butlach do najwyższego obozu, został zużyty do ratowania umierającego wspinacza, podczas innej miała wypadek - spadła po zerwaniu się liny poręczowej, do której była wpięta. Kilkanaście dni temu do Anny na stoki Everestu dotarła wiadomość o śmierci matki, żarliwie dotąd wspierającej córkę w jej alpinistycznych dokonaniach. Wczoraj Czerwińska przyleciała helikopterem do Katmandu. Oto, co opowiedziała "Rz" w rozmowie telefonicznej. - Kiedy w piątek, 12 maja, dowiedziałam się, że mama umarła, to chciałam się tylko spakować i jechać do domu. Wszystko się zawaliło. Ale potem pomyślałam, że takie zachowanie przekreśliłoby całą naszą wspólną drogę. "Mysza" (matka) żyła od lat górami tak jak ja, choć nie chodziła po nich. Była alpinistką z natury, z podejścia do tej pasji. Była po prostu człowiekiem gór. Miała 88 lat. Od trzech lat nie wstawała z fotela, ale wspierała każdy mój krok. Tyle serca włożyła w moje wyprawy. Trzy razy, rok po roku, próbowałam wejść na Everest. Kiedy rozmawiałam z tobą przez telefon satelitarny, powiedziałaś mi, że mama przed śmiercią wszystkim z wielkim przekonaniem opowiadała, że jestem już 100 m pod szczytem, choć ostatni raz kontaktowałam się z nią z bazy. I to mnie jakoś zmobilizowało, stwierdziłam, że muszę się wziąć w garść i doprowadzić sprawę do końca, dla niej. Tym razem ze względu na pogodę szansa była mizerna, ale zawiodłabym mamę, gdybym nie weszła. Miałam moment zawahania, ale wydarzyło się coś niesamowitego. Nawet nie wiem, czy powinnam o tym mówić. Lodospad zaczął się rozpadać Działałam sama z wynajętym Szerpą. Z takich samotników jak ja nepalska agencja obsługująca alpinistów zmontowała pięcioosobową "wyprawę". Łączyły nas: wspólne pozwolenie na wspinanie się na Everest, kuchnia i personel bazy. Poza tym każdy robił, co chciał. 16 maja, we wtorek rano, wyszliśmy z bazy do góry. Prognozy były nieciekawe, ale stwierdziliśmy, że już po prostu nie można dłużej czekać. Za kilka dni południowa strona Everestu miała zostać zamknięta dla wypraw. Na dole zrobiło się bardzo ciepło i Ice Fall, gigantyczny lodospad, którym wchodzi się do Kotła Everestu, zaczął się intensywnie rozpadać. Lawiny huczały, aluminiowe drabiny nad szczelinami znikały lub, zmiażdżone, rozsypywały się, liny poręczujące rwały się na strzępy. Była tak paskudna pogoda, że do obozu III na wysokości 7500 m doszliśmy dopiero 19 maja. Następnego dnia, choć okropnie wiało poszliśmy na Przełęcz Południową. Zgodnie z regułami panującymi tutaj od tego momentu używaliśmy tlenu z butli. Około godziny 15.00 dotarliśmy do przełęczy na 8000 m. Pieskie wesele - wichura, śnieg. Namioty ledwo stoją, ale nie nasze. Szerpowie ze sprzętem gdzieś w dole się zatracili. Próbujemy rozbić mój namiot i nic. Szerpowie pomylili maszty i te, które wzięliśmy, nie pasowały. Przycupnęliśmy w cudzym namiocie bez picia i jedzenia. O regeneracji, odpoczynku mowy nie było. Do godziny 19.00 zziębnięci i skostniali czekaliśmy na Szerpów z ekwipunkiem. Straciliśmy szansę wyjścia do góry jeszcze tego samego wieczoru. Do wspinania nadawała się bowiem tylko noc, kiedy wiatr trochę się uspokajał. Musieliśmy więc czekać całą dobę ze świadomością, że na tej wysokości szybko traci się siły. Zamieć pod gwiazdami Całą niedzielę, 21 maja, spędziliśmy w obozie IV. Koło godziny 23 wyszliśmy. Przez zamieć prześwitywały gwiazdy, więc uznałam, że zadymka wścieka się tylko nad Przełęczą, a wyżej powinno się wyjść ponad chmury. Wzięłam ze sobą tylko minimum: dwie butle z tlenem, każda po 3 kg (trzecią niósł mi Szerpa), pół litra picia, trochę jedzenia, płachtę biwakową i 10-metrowy kawałek liny. Dużo ludzi wyszło wtedy do góry, ale większość wróciła z powodu wiatru. Marsz kontynuowało dwóch Amerykanów, trzech Katalończyków, amerykański Irańczyk Saeed Toossi i ja. Ustawiłam sobie przepływ tlenu 2 litry na minutę. Świetnie się czułam i bardzo szybko szłam w czołówce całej grupy. Po trzyipółgodzinnym marszu osiągnęłam miejsce, które jest nazywane Balkonem. O 5.00 rano zamieniłam pustą butlę na pełną. Wszystko się wydawało piękne. Mój Szerpa został gdzieś w tyle. Miał jakieś problemy, wymiotował. Kiedy zmieniłam butlę, w przypływie energii po prostu pognałam do góry. Na Wierzchołku Południowym spojrzałam na reduktor i zaskoczona stwierdziłam, że tlen się prawie kończy. Dźwigałam z dołu prawie pustą butlę, o czym nie miałam pojęcia. Była już godzina 8.30 rano, 22 maja. Zdałam sobie sprawę, że tlenu wystarczy mi na godzinę, jeśli będę zużywała 2 litry na minutę. Do szczytu miałam półtorej godziny. Przekręciłam reduktor na pół litra na minutę i ruszyłam. Próg Hillary'ego przeszłam bez problemów. Z przodu widziałam Katalończyków. Za mną gdzieś się wlókł Toossi, niżej byli Szerpowie. 10 minut na wierzchołku Czułam wielką przyjemność bycia niemal samej na odcinku między Wierzchołkiem Południowym a głównym. Pogoda psuła się w błyskawicznym tempie. Od północy nadchodziły śnieżne chmurzyska. Zaczęło padać. Już taka szybka nie byłam. Minęliśmy się ze schodzącymi ze szczytu dwoma Amerykanami. Koło godziny godziny 10.00 postawiłam stopę na najwyższym punkcie najwyższego szczytu Ziemi. Nie widać, że to wierzchołek. Wielkie nawisy śnieżne wiszą z jednej strony. Zdjęto trianguł, który kiedyś postawili Chińczycy. Napotkani Katalończycy zrobili mi zdjęcia, ja zrobiłam im i zeszli. Zostałam sama. 10 minut spędziłam na wierzchołku. Przez moment widziałam całe potężne urwisko północnej strony. Trzeba było wracać. Tlen zaraz mi się skończył, co zdaje się trochę szkodzi. Przyznaję, że pewnych partii zejścia w ogóle nie pamiętam. W pewnym momencie zaczekałam na schodzącego już ze szczytu Saeeda. On szedł coraz wolniej, potem zaczął się przewracać. W końcu położył się na śniegu i koniec, ani rusz dalej. To było jeszcze powyżej Balkonu. Mówię do niego: "Siedź i nie wstawaj, ja lecę po pomoc". Szerpowie gdzieś się zawieruszyli. Ani Saeed, ani ja nie mieliśmy tlenu, a on go naprawdę bardzo potrzebował. W drodze po pomoc doznałam takiej euforii, że zaczęłam zjeżdżać na siedzeniu po śniegu, skałach, wzdłuż poręczówek. Szybciej, szybciej... Nagle obudziłam się. Leżałam wpięta w końcówkę umocowanej do podłoża liny i w ogóle nie wiedziałam, co się dzieje. Poruszanie się bez tlenu na takiej wysokości, jak widać, jest ryzykowną sprawą. Na szczęście znaleźli się nasi Szerpowie. Podali Saeedowi tlen. Ja sobie sama poradziłam. Około godz. 18.00 byliśmy oboje w namiocie na Przełęczy Południowej. Wichura, śnieżyca, jeden namiot doszczętnie porwany. Udało nam się nie doznać poważnych odmrożeń. Twarz tylko mam jak skorupę, ale to zejdzie, zanim przyjadę do Polski. Noc była koszmarna, zostaliśmy bez tlenu, obydwoje mieliśmy halucynacje. Następnego dnia zeszliśmy szybko na dół. Saeed - do "dwójki" ze swoim Szerpą, ja sama dotarłam tylko do III obozu, bo się troszkę bałam, że w pośpiechu zrobię jakiś błąd, źle się wepnę do liny poręczowej. Byłam oszołomiona. Doszłam do bazy 25 maja. Po dniu pobytu ruszyłam w dół. Miałam szczęście. Udało mi się zabrać do Katmandu helikopterem. Samoloty już nie latają do Lukli. W górach zapanowała typowa pogoda monsunowa - kłębowisko chmur. Stłumiona radość Dobrze, że weszłam na szczyt w miarę samodzielnie. Nikt mnie nie ciągnął, nie popychał. Nie towarzyszyła mi świta Szerpów. Wszyscy mnie tu fetują jako najstarszą kobietę na Evereście. Urodziłam się 10 lipca 1949 r., ale jakoś tych lat nie czuję na grzbiecie. Everest nie dał mi radości, jakiej się spodziewałam, bo nie mam się z kim tym wszystkim podzielić. Kiedy na Wierzchołku Południowym popatrzyłam na reduktor, to zawahałam się, czy nie powinnam wrócić. I wiesz, że usłyszałam wtedy głos "Myszy". To jest niesamowite, ale usłyszałam coś takiego: "Anulek! to jest tylko sto metrów, ty dojdziesz!" Tylko mama tak się do mnie zwracała. Wiem, że to głupio brzmi, lecz poczułam przypływ odwagi. Mama była moim niezawodnym filarem. Przepisywała mi rękopisy do druku i była dumna z moich książek. Wszystko wiedziała o górach, Everest nie mylił się jej z K2. Chodziłyśmy po tatrzańskich dolinkach. Jej największym osiągnięciem było dojście w wieku 75 lat do Doliny Pięciu Stawów. Miała tak stargane serce, że idąc tam, ryzykowała tak jak ja na Evereście. Po prostu kochała góry. Rozumiała, co robię. Anny Czerwińskiej wysłuchała Monika Rogozińska
Anna Czerwińska 22 maja stanęła na szczycie Mount Everestu jako druga Polka. Jako pierwsza zaś skompletowała Koronę Ziemi - najwyższe szczyty wszystkich kontynentów. Jest najstarszą kobietą, która weszła na wierzchołek Everestu. Udało jej się to dopiero podczas czwartej wyprawy na tę górę. Kilkanaście dni temu do Anny na stoki Everestu dotarła wiadomość o śmierci matki, żarliwie dotąd wspierającej córkę w jej alpinistycznych dokonaniach. Wczoraj Czerwińska przyleciała helikopterem do Katmandu. Oto, co opowiedziała "Rz" w rozmowie telefonicznej.- Kiedy w piątek, 12 maja, dowiedziałam się, że mama umarła, to chciałam się tylko spakować i jechać do domu. Ale potem pomyślałam, że muszę się wziąć w garść i doprowadzić sprawę do końca, dla niej. Działałam sama z wynajętym Szerpą. Z takich samotników jak ja nepalska agencja obsługująca alpinistów zmontowała pięcioosobową "wyprawę". Łączyły nas: wspólne pozwolenie na wspinanie się na Everest, kuchnia i personel bazy. Poza tym każdy robił, co chciał. 16 maja, we wtorek rano, wyszliśmy z bazy do góry. Była tak paskudna pogoda, że do obozu III na wysokości 7500 m doszliśmy dopiero 19 maja. Całą niedzielę, 21 maja, spędziliśmy w obozie IV. Marsz kontynuowało dwóch Amerykanów, trzech Katalończyków, amerykański Irańczyk Saeed Toossi i ja. Była już godzina 8.30 rano, 22 maja. Koło godziny godziny 10.00 postawiłam stopę na najwyższym punkcie najwyższego szczytu Ziemi. Dobrze, że weszłam na szczyt w miarę samodzielnie. Nikt mnie nie ciągnął, nie popychał. Everest nie dał mi radości, jakiej się spodziewałam, bo nie mam się z kim tym wszystkim podzielić. Mama była moim niezawodnym filarem. Przepisywała mi rękopisy do druku i była dumna z moich książek. Po prostu kochała góry. Rozumiała, co robię.
NAUKA Skąd pieniądze na naukę Za dużo badaczy, za mało sukcesów KRZYSZTOF PAWŁOWSKI Niedawno otrzymałem opracowanie Komitetu Badań Naukowych "Stan nauki i techniki w Polsce" wydane w 1999 r. Zawiera ono na 60 stronach ponad 50 świetnie przedstawionych zestawień, diagramów, tabel. Autorzy próbują pokazać całościowy stan nauki i techniki polskiej. Przypomniały mi się przy tej lekturze trzy głośne teksty, opublikowane w trzech ostatnich latach - apel Komitetu Ratowania Nauki Polskiej kojarzony z powszechnie szanowaną osobą profesora Andrzeja Kajetana Wróblewskiego, artykuł z "Rzeczpospolitej" prof. Jana Winieckiego pokazujący ograniczenia efektywnej absorpcji środków przez instytucje naukowe w zależności od stopnia rozwoju danej gospodarki i państwa, wreszcie wypowiedź prof. Łukasza Turskiego z felietonu we "Wprost", że zaledwie 1/3 osób pracujących w instytucjach naukowych zasługuje na to, aby w nich pozostać i pracować. Który z autorów miał rację, a może wszyscy? Czekanie na dofinansowanie Jednym z powszechnych oczekiwań środowisk akademickich związanych z samodzielnymi państwowymi instytucjami naukowymi oraz państwowymi szkołami wyższymi jest szybki i wyraźny wzrost dotacji z budżetu państwa na finansowanie nauki i szkolnictwa wyższego. Czy te oczekiwania są uzasadnione? Otóż analiza danych przytaczanych przez KBN wcale nie skłania do takich oczekiwań, przynajmniej obecnie, przy poziomie produktu narodowego liczonego na głowę mieszkańca niewiele przekraczającym 6 tys. USD. KBN przytacza dane dotyczące różnych krajów, przeliczane na głowę ludności przy uwzględnieniu tzw. parytetu siły nabywczej waluty krajowej (PPP). Źródłowe dane GUS, Organizacji Współpracy i Rozwoju (OECD) czy Science and Technology Indicators wydają się niekwestionowane. Z danych przedstawionych w opracowaniu KBN określiłem zależność pomiędzy nakładami na badania i rozwój a średnim produktem krajowym brutto (oba wskaźniki podane na głowę mieszkańca przy uwzględnieniu parytetów siły nabywczej waluty krajowej). Wniosek z tej zależności jest jednoznaczny i niezbyt przyjemny dla środowisk akademickich - nakłady na B+R będą rosły, ale stopniowo ze wzrostem produktu krajowego brutto. Dla przykładu, dopiero dwukrotny wzrost produktu krajowego uczyni uzasadnionym trzykrotny wzrost nakładów na badania i rozwój. Jeszcze bardziej interesujące są diagramy, na których przedstawiono strukturę nakładów na B+R, tzn. proporcje pomiędzy finansowaniem z budżetu państwa a nakładami ze strony przedsiębiorstw. Najciekawsze dane zestawiono w tabeli. Mało spektakularnych osiągnięć Jak widać, dane umieszczone w tabeli 1 odkrywają podstawową polską słabość - bardzo niskie finansowanie badań i rozwoju ze strony polskiej gospodarki i jej przedsiębiorstw. I tak, nakłady na badania i rozwój z budżetu państwa są "tylko" 4,2 razy mniejsze niż średnia dla wszystkich państw OECD i średnia dla Unii Europejskiej oraz kilkanaście razy mniejsza (10 do 13,7) w przypadku nakładów ze strony przedsiębiorstw. Czy więc cała wina za niedofinansowanie polskiej nauki leży po stronie polskich przedsiębiorstw? By nie być oskarżonym o stronniczość, przytoczę jako odpowiedź jeden z wniosków (nr 6) przedstawiony przez KBN: "Mała liczba spektakularnych osiągnięć naukowych, a także niedostateczny związek pomiędzy nauką i gospodarką wywołane są także tym, że polską naukę cechuje rozproszenie badań oraz przyczynkowość ich wyników. Stosunkowo niewiele jest dzieł naukowych o fundamentalnym znaczeniu, jak i kompletnych opracowań techniczno-technologicznych nadających się do natychmiastowego zastosowania w praktyce". Trudno o bardziej jednoznaczną ocenę. Trudno też oczekiwać, że polskie przedsiębiorstwa (te działające na realnym rynku, sprywatyzowane oraz drenowane z pieniędzy przez chory polski system podatkowy) będą wspaniałomyślnie i jednostronnie finansować działalność naukową instytutów oraz uczelni, nie mając szans na zwrot zainwestowanych środków poprzez otrzymanie od nich gotowych do zastosowania nowych technologii, innowacji czy rozwiązań organizacyjnych. Przedsiębiorstwa zapewne chętnie kupiłyby takie rezultaty badań, gdyby one istniały. Kapitał intelektualny coraz cenniejszy Udział procentowy w budżecie państwa nakładów na B+R (0,47proc.) jest porównywalny z odpowiednimi udziałami dla państw wyżej rozwiniętych - Hiszpanii 0,52 proc. i Włoch tylko 0,53 proc. Te wszystkie dane, niestety, wskazują, że trudno w najbliższych latach oczekiwać wyraźnego wzrostu nakładów na badania i rozwój ze strony budżetu państwa, oraz pokazują, że podstawowym zadaniem środowisk naukowych jest taka restrukturyzacja instytucji i wzrost efektywności badań, aby stały się one atrakcyjnym partnerem dla przedsiębiorstw. Jak u Pana Boga za piecem Spośród wielu interesujących informacji i wniosków zwróciłem jeszcze uwagę na strukturę sektora badań i rozwoju. Aż 41,3 proc. ogółu nakładów na B+R jest przekazywane "sławnym" JBR, czyli jednostkom badawczo-rozwojowym - żywej pozostałości po okresie realnego socjalizmu. Udział środków z budżetu państwa przekazywanych na sfinansowanie JBR w całości kosztów ich działalności wzrósł od 1994 r. do 1997 r. z 54,1 proc. do 63,5 proc. (przy spadku udziału środków własnych JBR z 23,3 proc. do 16,1 proc.). A to oznacza, że część JBR żyje "jak u Pana Boga za piecem" opierając się na środkach budżetowych, wcale nie będąc zmuszona do efektywnych badań i starania się o środki (na przykład z przedsiębiorstw). Oczywiście, ta grupa jest bardzo niejednorodna i obok jednostek prowadzących badania podstawowe (jak Instytut Fizyki Jądrowej) oraz instytutów niezbędnych dla funkcjonowania państwa (jak Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej czy Instytut Geologiczny) znajdują się w tej grupie głównie instytuty działające na rzecz przemysłu, rolnictwa. Duża część z nich w nowych warunkach gospodarczych powinna być sprywatyzowana bądź zlikwidowana. Taki jest zresztą jeden z wniosków KBN (tylko łagodnie sformułowany). Z tego, co wieść gminna niesie, część z tych instytutów żyje wręcz luksusowo z wynajmu czy dzierżawy pomieszczeń, budynków (zresztą państwowych), a działalność "badawcza" jest tylko swoistą wizytówką (by nie powiedzieć przykrywką). Sprywatyzować instytuty Uważam, że okres dziesięciu lat na dostosowanie się do nowych warunków funkcjonowania w połączeniu z prywatyzacją wielu sektorów gospodarki, dla których JBR pracowały, jest wystarczający i zadaniem rządu jest przegląd, stanowcza restrukturyzacja i prywatyzacja tych instytutów. Uwolnione w ten sposób środki publiczne powinno się przeznaczyć na znaczne zwiększenie funduszu projektów badawczych, na który idzie obecnie tylko 15,5 proc. ogółu środków, jakimi dysponuje KBN. Przy okazji restrukturyzacji i prywatyzacji poprawiłby się jeszcze jeden istotny wskaźnik - nakłady na B+R przypadające na jednego badacza. Polska pod tym względem rzeczywiście odstaje od świata, wydając na jednego badacza 39 tys. USD (w Czechach - 126 tys. USD). Przyczyna jest jednak zaskakująca (i znowu piszą o tym autorzy wniosków z opracowania KBN, tylko nie wprost) - mamy za dużo badaczy na 1000 zatrudnionych. Taki wskaźnik jest typowy dla państw rozwiniętych, np. Włoch i Hiszpanii, a nie dla państw podobnych do Polski. Prywatyzacja JBR "załatwi" ten problem - pozostaną w nich tylko pracownicy niezbędni dla funkcjonowania firmy. Muszą być ruchliwi Oczywiście, w opracowaniu KBN pojawia się kolejny raz stwierdzenie dotyczące niskich płac w sektorze B+R i narzekanie na szkodliwą (zdaniem autorów) wieloetatowość pracowników naukowych, którzy w ten sposób podnoszą swoje zarobki. Za daleko idąca wieloetatowość jest na pewno szkodliwa dla pracownika nauki, ale autorzy opracowania chyba nie zauważyli światowej tendencji ogromnego wzrostu ruchliwości naukowców. Prof. Stefan Kwiatkowski nazywa ich "dywanojeźdźcami", nie mogą być oni przywiązani na długo do jednej instytucji, gdyż ruchliwość jest atrybutem ich działalności, a wymiana idei, tworzenie wciąż nowych zespołów badawczych przyspiesza i zwiększa efektywność ich pracy. Trzeba wreszcie powiedzieć wprost: w Polsce przy obecnych tak ograniczonych możliwościach wzrostu nakładów budżetu na B+R, nie istnieje możliwość istotnego wzrostu płac w instytucjach państwowych. Zatrudnienie najlepszych pracowników nauki w ich macierzystych uczelniach czy instytutach badawczych będzie możliwe tylko wtedy, gdy będą mogli znacząco podnieść swoje dochody przez pracę w uczelniach niepaństwowych czy też prywatnych instytutach badawczych. Zaczarowywanie rzeczywistości Czasami mam wrażenie, że część środowisk akademickich próbuje zmienić rzeczywistość poprzez jej "zaczarowanie" czy też nie przyjmując do wiadomości obecnych uwarunkowań systemowych. Tak było, niestety, po mądrym tekście prof. Winieckiego - zamiast podjąć dyskusję, część środowiska postanowiła się na profesora Winieckiego obrazić. Można też zrzucić wszystko na okrutnego ministra finansów, zresztą "odszczepieńca" środowiska akademickiego. Tylko czy to coś zmieni? Jestem głęboko przekonany, że zasadnicze zmiany muszą zajść i zostać przeprowadzone wewnątrz sektora B+R i bez tego rzeczywiście grozi nam upadek polskiej nauki. Podstawowym zadaniem państwa na najbliższe lata jest zapewnienie wzrostu średniego poziomu wykształcenia społeczeństwa. Z tego względu konieczny jest więc wzrost poziomu finansowania badań w szkołach wyższych, gdyż umożliwi to zatrzymanie w uczelniach najzdolniejszych naukowców, gwarantujących odpowiednio wysoki poziom wiedzy przekazywanej studentom. Autor jest rektorem WSB w Nowym Sączu i Tarnowie.
Jednym z powszechnych oczekiwań środowisk akademickich związanych z samodzielnymi państwowymi instytucjami naukowymi oraz państwowymi szkołami wyższymi jest szybki i wyraźny wzrost dotacji z budżetu państwa na finansowanie nauki i szkolnictwa wyższego. nakłady na B+R będą rosły, ale stopniowo ze wzrostem produktu krajowego brutto. dane umieszczone w tabeli 1 odkrywają podstawową polską słabość - bardzo niskie finansowanie badań i rozwoju ze strony polskiej gospodarki i jej przedsiębiorstw. Mała liczba spektakularnych osiągnięć naukowych, a także niedostateczny związek pomiędzy nauką i gospodarką wywołane są także tym, że polską naukę cechuje rozproszenie badań oraz przyczynkowość ich wyników. Stosunkowo niewiele jest dzieł naukowych o fundamentalnym znaczeniu, jak i kompletnych opracowań techniczno-technologicznych nadających się do natychmiastowego zastosowania w praktyce.Udział procentowy w budżecie państwa nakładów na B+R (0,47proc.) jest porównywalny z odpowiednimi udziałami dla państw wyżej rozwiniętych - Hiszpanii 0,52 proc. i Włoch tylko 0,53 proc. Te wszystkie dane, niestety, wskazują, że trudno w najbliższych latach oczekiwać wyraźnego wzrostu nakładów na badania i rozwój ze strony budżetu państwa, oraz pokazują, że podstawowym zadaniem środowisk naukowych jest taka restrukturyzacja instytucji i wzrost efektywności badań, aby stały się one atrakcyjnym partnerem dla przedsiębiorstw. zwróciłem jeszcze uwagę na strukturę sektora badań i rozwoju. Aż 41,3 proc. ogółu nakładów na B+R jest przekazywane "sławnym" JBR, czyli jednostkom badawczo-rozwojowym - żywej pozostałości po okresie realnego socjalizmu. Duża część z nich w nowych warunkach gospodarczych powinna być sprywatyzowana bądź zlikwidowana. Jestem głęboko przekonany, że zasadnicze zmiany muszą zajść i zostać przeprowadzone wewnątrz sektora B+R i bez tego rzeczywiście grozi nam upadek polskiej nauki.
KONSUMENCI Rękojmia i gwarancja Unijna dyrektywa a polskie przepisy EWA ŁĘTOWSKA Szykuje się nowy akt prawa wspólnotowego, do którego - prędzej czy później - trzeba będzie dostosowywać nasze prawo. Od 1996 r. trwają - bardzo już zaawansowane - prace nad przygotowaniem dyrektywy o sprzedaży towarów konsumentom i towarzyszącym jej gwarancjom jakości. Dyrektywa dotyczyć ma przede wszystkim gwarancji jakości. Termin ten jest dla nas trochę mylący. Projekt (z 31 marca 1998 r.) mówi bowiem zarówno o gwarancji ustawowej, co może być uznane za odpowiednik naszej rękojmi, jak i o gwarancji dobrowolnej, stanowiącej odpowiednik naszej gwarancji jakości. Co więcej, w stosunku do tej ostatniej projekt używa terminu "gwarancja handlowa". W naszej tradycji określenie to dotyczy tylko niektórych gwarancji dobrowolnych, mianowicie udzielanych tylko przez sprzedawcę. W projekcie natomiast nie ma tego podmiotowego ograniczenia. Gwarancje handlowe (dobrowolne) normowało już pośrednio prawo wspólnotowe, by ustrzec przed wykorzystaniem ich jako instrumentu niedozwolonej konkurencji (nieuczciwej reklamy). Problematykę gwarancji uwzględnia także dyrektywa 93/13 o krzywdzących klauzulach umownych, gdy idzie o nakaz ich przejrzystości (transparencji). Gwarancja handlowa (dobrowolna) zależy przecież od sposobu ukształtowania jej w klauzulach umownych, i tu wykorzystują swą przewagę przedsiębiorcy, narzucając krzywdzące, zakazane postanowienia umów. Z tym walczy dyrektywa 93/13. Zamierzeniem projektu jest harmonizacja przepisów o odpowiedzialności za niewykonanie zobowiązania, gdy przybiera ona postać świadczenia rzeczy nieodpowiedniej jakości przy sprzedaży rzeczy ruchomych konsumentom. Sprzedaż w obrocie krajów UE nader często zawiera element transgraniczności (chociażby jako konsekwencja swobodnego przepływu ludzi), co dodatkowo usprawiedliwia podjęcie zabiegów harmonizacyjnych. Projekt przewiduje stworzenie minimalnego standardu ochronnego w samej dyrektywie, od którego nie można będzie odstąpić in minus ani ustawodawstwie państw UE, ani w umowach stron. Tradycyjnie dla prawa konsumenckiego Wspólnot Europejskich projekt nawiązuje do pojęcia osoby fizycznej, która nie zajmuje się bezpośrednio działalnością w zakresie handlu, przedsiębiorczości, zawodową. Oznacza to jednak, że reżimem ochronnym (podobnie jak przy umowach zawieranych na odległość - dyrektywa 7/97) będą mogły być objęte transakcje o mieszanym charakterze, np. zakup komputera służącego do użytku zarówno prywatnego, jak i zawodowego. Nienależyta jakość, czyli brak zgodności z umową Główną przesłanką odpowiedzialności w ramach gwarancji ustawowej jest niezgodność cech nabywanego towaru (obecna wersja projektu wyraćnie ogranicza je tylko do rzeczy ruchomych) z postanowieniami umowy i wynikającymi z tego oczekiwaniami konsumenta. Jest to ujęcie obce polskiej tradycji ujmowania rękojmi jako odpowiedzialności związanej ze szczególnym rodzajem wad rzeczy. Jednakże pozornie bardzo dobitna różnica jest w rzeczywistości mniej wyraćna na skutek sposobu (techniki normowania), jakim projekt określa niezgodność z umową. Nie zadowala się on bowiem formułą generalną niezgodności z umową, ale w kilku ujętych bardzo kazuistycznie punktach doprecyzowuje ją, co zbliża porównywane koncepcje. Dyrektywa bowiem określa pojęcie "zgodność jakości towaru z wymaganiami umowy" i przyjmuje domniemanie istnienia owej zgodności w momencie wydania towaru, gdy odpowiada on: opisowi cech przez sprzedawcę i jest zgodny z próbką lub wzorem; celom, do jakich dany towar normalnie służy, i nadaje się do celu specjalnego, jaki konsument wskazał sprzedawcy przy zawarciu umowy (przepis ten w ostatniej wersji został korzystnie dla konsumenta zmodyfikowany, przez rezygnację z zastrzeżenia, że subiektywnym zamiarom konsumenta mogą być w pewnych okolicznościach przeciwstawione wyjaśnienia sprzedawcy, wyprowadzające nabywcę z błędu); usprawiedliwionym oczekiwaniom konsumenta, przy uwzględnieniu publicznych zapewnień poczynionych przez sprzedawcę, producenta i ich przedstawicieli w reklamach i informacjach o towarze. To ostatnie kryterium w toku prac nad projektem uległo charakterystycznej zmianie przez nadanie większego znaczenia oczekiwaniom konsumenta. Równa tak opisanej niezgodności z umową (charakterystyczne, że chodzi tu nie tylko o niezgodność z wyraćną treścią umowy) jest sytuacja, gdy wadliwość wynika z instalacji (montażu) dokonanej przez sprzedawcę na jego odpowiedzialność lub przez samego konsumenta, lecz zgodnie z otrzymaną instrukcją. Domniemanie niezgodności przedmiotu sprzedaży z umową w momencie jego wydania istnieje tylko wtedy, gdy brak zgodności (wadliwość) ujawni się w ciągu sześciu miesięcy od wydania rzeczy. Domniemania jednak brak, gdy nie da się go pogodzić z rodzajem niezgodności lub naturą przedmiotu świadczenia (np. choroba zwierzęcia, co do której wiadomo, że ma krótki okres inkubacji). Ograniczenie domniemania w czasie jest zrozumiałe, gdyż sam okres gwarancji ustawowej wedle dyrektywy jest znacznie dłuższy (o czym za chwilę) niż w naszej rękojmi. Istotne terminy Gwarancja ustawowa ma wynosić dwa lata. (Zrezygnowano przy tym z wersji, według której wiedza czy niemożliwość niewiedzy konsumenta o braku zgodności towaru z umową znosi gwarancję ustawową, a także z ograniczenia terminu uprawnienia do wymiany rzeczy i odstąpienia od umowy. To znacznie zaostrza rygoryzm projektu). Zrezygnowano też z obowiązku notyfikacji wady (ściślej: niezgodności przedmiotu sprzedaży z umową) w ciągu miesiąca od wykrycia wady. To jednak otwiera drogę do unormowania tej kwestii w ustawodawstwie wewnętrznym. Podmiot odpowiedzialny Odpowiedzialność z tytułu gwarancji ustawowej ciąży na sprzedawcy. On jest zobowiązany do zadośćuczynienia roszczeniom konsumenta, chyba że niezgodność towaru z umową ma swe ćródło w publicznych zapewnieniach producenta lub jego przedstawiciela, odnoszących się do cech towaru. Musi jednak wykazać, że albo nie znał i nie mógł znać tych zapewnień, albo sprostował je w momencie sprzedaży, albo gdy udowodni, że decyzja o zakupie nie pozostawała pod wpływem wspomnianych zapewnień. Taka przesłanka zwalniająca nie jest znana polskiej rękojmi. Sprzedawca odpowiada z tytułu gwarancji ustawowej niezależnie od własnej winy, a nawet gdy nie ma związku między brakiem jego działań (zaniechaniem) i skutkiem w postaci wadliwości przedmiotu sprzedaży. Ma wtedy tylko możliwość regresu do producenta lub swego poprzednika w łańcuchu sprzedawców, na zasadach ogólnych. Obowiązki sprzedawcy Obowiązki sprzedawcy obejmują bezzwłoczną propozycję naprawy w sensownym terminie lub wymianę rzeczy. Wybór między tymi możliwościami należy do konsumenta, chyba że tylko jedna z nich jest ekonomicznie uzasadniona (z punktu widzenia interesu sprzedawcy) i zarazem ma znaczenie dla konsumenta. Wtedy jego prawo wyboru ulega zacieśnieniu. Konsument ma prawo nie przyjąć naprawy, gdy powoduje to obniżkę wartości towaru. W takim wypadku może żądać wymiany. Dopiero gdy w grę nie wchodzi żadna ze wskazanych możliwości - albo gry wynik naprawy okazał się niezadowalający - konsument może żądać obniżki ceny lub odstąpić od umowy. To uszeregowanie uprawnień, z umieszczeniem na końcu odstąpienia od umowy, budzi niezadowolenie środowisk reprezentujących konsumentów. Wskazują one (nie bez racji, których prawdziwość potwierdza obserwacja wieloletniej polskiej praktyki), że konsument zostaje w ten sposób uwięziony w kontrakcie, który nie spełnił jego oczekiwań. Konsekwencje reklamacji W razie wymiany rzeczy gwarancja biegnie na nowo. Gdy załatwienie reklamacji polegało na usunięciu wady, termin nowej gwarancji dotyczy tylko tej wady. Dwuletni termin gwarancji ulega zawieszeniu na czas wykonywania reklamacji. Podobny skutek daje system skargi pozasądowej, z której konsument może skorzystać w celu załatwienia reklamacji. Wszystkie koszty realizacji gwarancji (transport, przejazd, robocizna, materiały) obciążają sprzedawcę. W wypadku sprzedaży ratalnej zawiesza się spłatę rat do momentu zrealizowania reklamacji. Regulacja gwarancji dobrowolnej (handlowej) jest w projekcie znacznie skromniejsza. Obejmuje powinność pisemnego jej udzielenia z obowiązkiem przedłożenia dokumentu do wglądu w momencie zawarcia umowy. Aby nie uczynić konsumenta niewolnikiem gwarancji (problem doskonale znany w polskiej praktyce, polegający na udzieleniu pozornie tylko korzystnej gwarancji, przy jednoczesnym ograniczeniu możliwości korzystania z ustawowej odpowiedzialności za jakość świadczenia), projekt każe zapewnić konsumentowi lepszą pozycję, niż wynikałoby to z gwarancji ustawowej. Jest to więc koncepcja znana polskiemu ustawodawstwu od lat siedemdziesiątych, ukształtowana początkowo przez orzecznictwo i zaakceptowana w doktrynie, a następnie, po zmianie ustrojowej, ponownie odrzucona. Obowiązkowa minimalna treść gwarancji handlowej wedle projektu dyrektywy obejmuje: zakres czasowy i terytorialny gwarancji, nazwisko i adres osoby, z którą konsument może nawiązać kontakt w sprawie realizacji gwarancji, procedurę realizacji gwarancji, nazwisko i adres podmiotu odpowiedzialnego z gwarancji. Jeśli gwarancja dotyczy tylko części wyrobu, musi wskazywać jasno to ograniczenie, w przeciwnym razie jest ono nieważne. Postanowienia wspólne dotyczące obu rodzajów gwarancji dotyczą wykluczenia autonomii kontraktowej w zakresie wyłączenia i ograniczenia gwarancji ustawowej, a także zobowiązania państw unijnych do wprowadzenia przepisów gwarantujących, aby autonomia kolizyjna (wybór prawa właściwego) nie pozbawiała konsumentów ochrony przewidzianej przez dyrektywę (oczywiście dotyczy to tylko umów mających związek z terytorium państw unijnych). Państwa mające lub chcące wprowadzić bardziej rygorystyczne zasady ochrony konsumenta - w zakresie dyrektywy - mogą je utrzymać, jeśli nie mogłyby być uznane za niezgodne z traktatem rzymskim (art. 30). W tym zakresie istnieje jednak ryzyko ich odmiennej oceny przez zainteresowane państwa i przez Trybunał w Luksemburgu (w razie sporu wszczętego przez przedsiębiorców, uznających konkretne przepisy chroniące konsumenta ponad minimalny poziom dyrektywy za przejaw dyskryminacyjnych zakazanych praktyk, godzących w reguły konkurencyjności). Co wynika z porównania Poziom ochrony przyznawany przez prawo polskie, zwłaszcza w zakresie rękojmi, jest w porównaniu z zasadami projektu satysfakcjonujący, choć lepszy jest w nim dwuletni, a nie roczny termin gwarancji ustawowej. Oczywiście sama koncepcja wady (leżąca u podstaw rękojmi) jest inna niż koncepcja braku zgodności z umową i oczekiwaniami konsumenta. Jednakże niepodobna zapominać, że na tle istniejącego w Polsce reżimu prawnego rękojmi stosunkowo dużo uwagi poświęca się kwestii zapewnień sprzedawcy o cechach rzeczy, przy czym zapewnienie o nieistnieniu wad rzeczy ma skutki podstępu. Na tle ewolucji tej części przepisów o rękojmi widać wyraćnie, że ważniejsza staje się ochrona jakości zgodnej z umową i usprawiedliwionymi oczekiwaniami konsumenta. Oczywiście zakres odpowiedzialności za niezgodność z umową jest szerszy niż wynikający z istnienia wad rzeczy. Jednakże ta różnica jest konstrukcyjnie stosunkowo łatwa do przezwyciężenia. Na potrzeby sprzedaży konsumenckiej można bowiem inaczej sformułować pojęcie "wada", uzgadniając je z koncepcją zarysowaną w projekcie. Jest to zabieg legislacyjnie dość prosty, ułatwiony przez kazuistykę obu ujęć. W terminach odpowiedzialności różnica jest zasadnicza (rok - rękojmia w polskim systemie prawnym, dwa lata - gwarancja ustawowa wedle projektu dyrektywy). Także nie znane polskiej rękojmi przy sprzedaży jest przedłużanie terminu w razie naprawy rzeczy po uwzględnieniu reklamacji. Polskie prawo wymagałoby stosownej zmiany, co z pewnością spotka się z protestami środowisk producenckich. Różnica istnieje także w zakresie domniemania istnienia wady (jej przyczyn) w momencie wydania rzeczy. System polski wydaje się korzystniejszy dla konsumenta, ze względu na aprobowane w praktyce podobne domniemanie, i to nie ograniczone półrocznym terminem. Ale wrażenie to znika przy głębszym zastanowieniu. W przeciwieństwie do gwarancji bowiem operowanie domniemaniem faktycznym, iż wada wynikła z przyczyny tkwiącej w rzeczy, nie jest w polskim systemie prawnym powszechnie aprobowane i opiera się na praktyce, która w każdej chwili, zwłaszcza w zmienionych gospodarczych warunkach, może ulec zmianie. System proponowany przez dyrektywę jest przede wszystkim czytelniejszy i nie zawiera wyjątków (zresztą w ogóle wyjątków w postaci subreżimów gwarancji ustawowej) odnoszących się do towarów żywnościowych, gdzie awantaże szerokiego domniemania przyjętego przez polskie prawo okazują się iluzoryczne. Co do wymogu aktu staranności (istniejącego w polskim prawie przy rękojmi), nakazującego zgłaszać wadę w ciągu miesiąca od jej wykrycia, dyrektywa pozostawia wolną rękę ustawodawstwom krajowym. Być może byłaby to jednak okazja, aby przy implementacji dyrektywy zastanowić się nad sensem istnienia w polskim prawie tego fasadowego wymogu, który, przynajmniej gdy idzie o rękojmię, ma sens tylko w wypadku istnienia obowiązku odbioru (oględzin, sprawdzenia jakości) rzeczy. (A jak wiadomo, w odniesieniu do większości towarów, zwłaszcza w obrocie konsumenckim, tego obowiązku nie ma. W tej sytuacji wymóg zgłoszenia wady w ciągu miesiąca od jej wykrycia nie pełni żadnej funkcji dyscyplinującej i nie poddaje się obowiązkowi udowodnienia). Natomiast w zakresie obowiązków sprzedawcy projekt jest mało atrakcyjny. Sekwencyjność uprawnień zamiast ich pełnego wyboru przez konsumenta i uplasowanie na ostatnim miejscu odstąpienia od umowy byłyby - w porównaniu z istniejącym w Polsce prawem - jednak krokiem wstecz, jakkolwiek odstąpienie od umowy w polskim prawie jest ograniczone kontruprawnieniem sprzedawcy, który może sparaliżować żądanie konsumenta, niezwłocznie wymieniając rzecz (oznaczoną co do gatunku) lub ją naprawiając (gdy przedmiotem sprzedaży była rzecz oznaczona co do tożsamości, a sprzedawca był jednocześnie producentem). To, co w warunkach wysokiej prawnej kultury może być uznane za drobną niedogodność dla konsumenta, nie wspominając już o szykanie, konieczną w celu wyważenia interesów obu stron, w polskich warunkach oznacza wydanie konsumenta na łup sprzedawców, niechętnych jakiemukolwiek uwzględnianiu reklamacji. Niemniej ewentualna implementacja dyrektywy (i nadzieja na osiągnięcie jednak wyższego poziomu kultury handlu) wymagać będzie jej przyjęcia w tym punkcie á la lettre. Alternatywą jest bowiem utrzymanie podwójnego standardu (pełna implementacja dyrektywy tylko dla transakcji transgranicznych i utrzymanie wyższego poziomu ochrony transakcji w prawie krajowym). Mniej korzystnie niż w prawie polskim przedstawia się rygoryzm odpowiedzialności ciążącej wyłącznie na sprzedawcy. Wedle dyrektywy może on zwolnić się, odsyłając w pewnym zakresie do odpowiedzialności producenta, który złożył zapewnienia o jakości (cechach) towaru. Taka możliwość nie jest przewidziana przez polskie prawo. Dla konsumenta oznacza to przewlekanie załatwiania reklamacji, a także dodatkowe ćródło konfliktów (zachodzą czy nie przesłanki odesłania do producenta). Ważną różnicą korzystną dla konsumenta jest natomiast istnienie w projekcie zawieszenia obowiązku spłaty rat na okres załatwiania reklamacji przy sprzedaży na raty. W zakresie gwarancji komercyjnej (umownej) główną różnicę tworzy semiimperatywny jej charakter przewidziany w samej dyrektywie. Pożądane byłoby wprowadzenie do polskiego k.c. (co oznacza dyferencjację uniwersalnego reżimu gwarancji, jeśli miałoby to dotyczyć tylko gwarancji handlowej "konsumenckiej" lub też podwyższenie standardu uniwersalnego) wymaganej przez projekt dyrektywy jej obligatoryjnej treści i zasady, iż musi przynosić beneficjentowi korzyści w porównaniu z poziomem ochrony ustawowej, wynikającej z gwarancji ustawowej (rękojmi). Obie zasady były znane polskiemu ustawodawstwu od lat siedemdziesiątych, z tym że obligatoryjną treść gwarancji wyznaczała wówczas nie treść k.c., lecz przepisy niskiego rzędu, o gwarancji obligatoryjnej, konkretyzujące maksymalną liczbę napraw przed przejściem na wymianę rzeczy oraz minimalny okres gwarancji. Projekt określa obligatoryjną treść gwarancji na znacznie niższym poziomie, mniej ograniczającym ekonomiczne interesy gwaranta, szanując jego autonomię w oznaczeniu przedmiotu i zakresie gwarancji, zobowiązując go w gruncie rzeczy do tego, aby stworzyła ona warunki do dotrzymania słowa, oraz aby treść tego "słowa" była jasna dla kontrahenta (tj. konsumenta). W tej sytuacji zasady oferowane przez dyrektywę dla obrotu z udziałem konsumenta są całkowicie do przyjęcia w uniwersalnym reżimie gwarancji (a więc gwarancji także w obrocie handlowym, między profesjonalistami). Inaczej natomiast wygląda sprawa z ewentualną implementacją odnoszącą się do gwarancji ustawowej, w kształcie, jaki nadaje jej projekt. Należy tu się liczyć z rozszczepieniem reżimów: tradycyjna, uregulowana w kodeksie rękojmia dla obrotu handlowego (między profesjonalistami) i oddzielna regulacja (w kodeksie? w ustawie odrębnej?) implementacja gwarancji ustawowej dla obrotu konsumenckiego. Proponowany przez dyrektywę model nie przynosi wyraćnych rozstrzygnięć co do relacji między rękojmią i gwarancją. Ale ograniczenie autonomii kontraktowej (sprawę tę reguluje także dyrektywa 93/13) i wiążący zakres minimalnej regulacji dyrektywy odnoszący się do gwarancji ustawowej zmierza ku wykluczeniu mylnego przekonania (pojęcie "niewolnik gwarancji" właściwe jest nie tylko polskiej praktyce prawnej), jakoby konsekwencje nabycia rzeczy niewłaściwej jakości ograniczały się tylko do gwarancji umownej. Dlatego też rozwiązanie przyjęte w polskim prawie w związku z nowelizacją art. 579 k.c. odpowiada temu kierunkowi. Oczywiście chodzi o kierunek wyznaczony przez prawidłową interpretację tego przepisu, wyrażającą się w możliwości wyboru przez konsumenta między rękojmią i gwarancją w momencie powstawania każdorazowej nowej wady, a nie w lansowanej przez koła przemysłowe wykładni ścieśniającej, zgodnie z którą wybór między rękojmią i gwarancją umowną zostaje raz na zawsze i na przyszłość zdeterminowany przez wybór reżimu reklamacji w momencie wystąpienia pierwszej wady. Autorka jest profesorem doktorem prawa, pracownikiem Instytutu Nauk Prawnych PAN, członkiem Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego, współpracownikiem Centrum Konstytucjonalizmu i Kultury Prawnej w zakresie problematyki konsumenckiej
Szykuje się nowy akt prawa wspólnotowego, do którego trzeba będzie dostosowywać nasze prawo. Od 1996 r. trwają prace nad przygotowaniem dyrektywy o sprzedaży towarów konsumentom i towarzyszącym jej gwarancjom jakości. Dyrektywa dotyczyć ma przede wszystkim gwarancji jakości. Termin ten jest dla nas trochę mylący. Projekt mówi bowiem zarówno o gwarancji ustawowej, co może być uznane za odpowiednik naszej rękojmi, jak i o gwarancji dobrowolnej, stanowiącej odpowiednik naszej gwarancji jakości. Co więcej, w stosunku do tej ostatniej projekt używa terminu "gwarancja handlowa". W naszej tradycji określenie to dotyczy tylko niektórych gwarancji dobrowolnych, mianowicie udzielanych tylko przez sprzedawcę. Zamierzeniem projektu jest harmonizacja przepisów o odpowiedzialności za niewykonanie zobowiązania, gdy przybiera ona postać świadczenia rzeczy nieodpowiedniej jakości przy sprzedaży rzeczy ruchomych konsumentom. Główną przesłanką odpowiedzialności w ramach gwarancji ustawowej jest niezgodność cech nabywanego towaru z postanowieniami umowy i wynikającymi z tego oczekiwaniami konsumenta. Jest to ujęcie obce polskiej tradycji ujmowania rękojmi jako odpowiedzialności związanej ze szczególnym rodzajem wad rzeczy. Poziom ochrony przyznawany przez prawo polskie, zwłaszcza w zakresie rękojmi, jest w porównaniu z zasadami projektu satysfakcjonujący. Proponowany przez dyrektywę model nie przynosi wyraćnych rozstrzygnięć co do relacji między rękojmią i gwarancją. Ale ograniczenie autonomii kontraktowej i wiążący zakres minimalnej regulacji dyrektywy odnoszący się do gwarancji ustawowej zmierza ku wykluczeniu mylnego przekonania, jakoby konsekwencje nabycia rzeczy niewłaściwej jakości ograniczały się tylko do gwarancji umownej. Dlatego też rozwiązanie przyjęte w polskim prawie w związku z nowelizacją art. 579 k.c. odpowiada temu kierunkowi.
Polskie nastolatki w czołówce dzieci zażywających środki uspokajające Świat wrogi dzieciom Kadry z ogólnie dostępnych gier komputerowych. LUIZA ZALEWSKA W dziecięcym świecie wartości coraz mniej liczą się dobroć, uczciwość, tolerancja, bycie fair. Najważniejsze stają się rywalizacja i sukces. Dzieci od rana do nocy poddawane są presji, by jak najwięcej mieć - ostrzegają psychologowie. - Moje najmłodsze dziecko wychowuję zupełnie inaczej niż starszych synów. Im pokazywałam świat, dobre strony życia, podsuwałam wzorce. W przypadku najmłodszego dziecka skupiam się na wyjaśnianiu, czego nie powinno się robić. Tłumaczę: nie wolno wyrywać zwierzątkom nóżek, nie wolno śmiać się z innych itd. Bo właśnie takimi negatywnymi wzorcami mój syn faszerowany jest przez cały dzień. Korygowanie złych stron tego przekazu zabiera mi tyle czasu, że brak chwil, by mówić mu, jak można robić dobre rzeczy. Ot tak, po prostu dobre - opowiada dr Elżbieta Zubrzycka z Instytutu Psychologii Uniwersytetu Gdańskiego. Zmienia się model wychowania dzieci, bo dzieci stały się inne. Od rana do nocy poddawane są presji, by jak najwięcej mieć. Tak mówi też wielu rodziców, zwłaszcza tych, którzy szybko wzbogacili się w ostatnich latach i dzięki temu zdobyli wysoką pozycję społeczną. Są dla dzieci najlepszym dowodem, że liczy się nie to, co mamy w głowie, ale ile w portfelu. - Dziś górą jest człowiek silny i mający pieniądze. Nonszalancja, chamstwo, brak strachu przed nauczycielami - takie rzeczy spychały kiedyś młodego człowieka na margines klasy. Teraz właśnie taki nastolatek jest popularny i cieszy się prestiżem w grupie, a nie dziecko, które jest mądre i zdolne - uważa dr Zubrzycka. Jestem tym, co posiadam Taki styl życia - nie "być", a "mieć" - utrwala między innymi reklama. Promowany w niej wysoki "standard materialny staje się wyznacznikiem wartości człowieka, a konkurencja staje się głównym mechanizmem kształtującym relacje międzyludzkie" - mówiła przed dwoma laty profesor Anna Przecławska z Uniwersytetu Warszawskiego na konferencji "Dziecko jako konsument". To reklama sprawia, że zacierają się granice między przedsiębiorczością a sprytem, wartością nie jest praca, a wyłącznie efektowny sukces. Zdaniem profesor Przecławskiej, na promowanym w reklamach modelu życia najszybciej wzorują się nastolatki, które ze swej natury poszukują łatwych rozwiązań. W rezultacie od ilości i jakości posiadanych rzeczy materialnych zależy pozycja młodego człowieka w grupie rówieśników. Amerykańskie dziecko ogląda około 20 tys. reklam rocznie, polskie na razie dużo mniej - szacuje się, że w ciągu roku może obejrzeć od 6 do 10 tys. spotów. Według niektórych badaczy reklama jest dziś najpowszechniejszą formą inicjacji kulturalnej, która wypiera tradycyjne bajki. Przez małe dzieci jest zresztą z bajkami mylona. Tymczasem, według dr Lucyny Kirwill z UW, takie dzieci nie mają i długo nie będą miały pojęcia, iż głównym celem reklamy jest perswazja, nie rozumieją, że pobudza ona w nienaturalny sposób ich potrzeby i motywuje do kupna. Dla nich reklama jest źródłem wiedzy o wzorach zachowań i wartościach. Perswazyjny cel reklamy zaczynają rozumieć dopiero siedmio-, ośmiolatki, ale nie są jeszcze krytyczne wobec takiego przekazu. Bo jest on atrakcyjny, więc nadal dostarcza wiele pozytywnych emocji. Sceptyczny stosunek do reklamy pojawia się u nastolatków, ale trudno ocenić, w jakim stopniu jest prawdziwy, dorośli bowiem także deklarują często obojętność wobec takiego przekazu, a jednocześnie mimowolnie mu ulegają. Jeśli mnie kochasz, to kup mi... Oglądanie reklam przez dzieci ma swoje dobre strony. To dzięki spotom reklamującym szczoteczki i pasty do zębów wzrosła wśród nastolatków świadomość higieny jamy ustnej, a dzięki reklamom mydeł i płynów do kąpieli - higieny całego ciała. Zalew reklam jogurtów sprawił, że stał się to dziś popularny produkt spożywczy. Psychologowie zwracają jednak uwagę na przewagę negatywnych skutków reklam - pokazują świat fałszywych wartości, kierują uwagę dziecka na zbędne przedmioty i sugerują, że posiadanie rzeczy świadczy o jego pozycji ("Olek ma mambę, Marek ma mambę. Mambę owocową ma każdy z nas. Mam i ja"). Reklamy kształtują język dziecka, a także złe nawyki żywieniowe, przekonując na przykład, że czekolada może zastąpić szklankę mleka, a batonik - obiad. Może też podważyć pozycję rodziców, którzy opierają się reklamowej perswazji, a nawet wzbudzić lęk u dzieci, którym rodzice nie chcą kupić na przykład cukierków. Bo czy dziecko nie ma prawa zwątpić w miłość swoich "opornych" rodziców, jeśli słyszy w telewizji taki tekst: "Jeśli twoje dziecko najbardziej na świecie kocha cukierki, a ty najbardziej na świecie kochasz swoje dziecko, to kup mu...". Rodzice dla rodziców Szansa, że dzieci będą silniej chronione przed telewizyjną reklamą, jest niewielka. Przed dwoma tygodniami weszła w życie nowela ustawy o radiofonii i telewizji, według której w radiu i telewizji nie można nadawać reklam skierowanych bezpośrednio do niepełnoletnich. O sformułowanie "bezpośrednio" ostro walczyły przez kilka tygodni środowiska reklamowe i w końcu posłowie zdecydowali się je dopisać. Efekt? Trudno oczekiwać, by z ekranów zniknęła jakakolwiek "dziecięca" reklama. Leszek Popowicz, dyrektor generalny Stowarzyszenia Agencji Reklamowych, zapytany, jakiej reklamy dzieci nie zobaczą już w telewizji, odpowiada: - Takiej, która będzie bezpośrednio skierowana do dzieci, czyli używająca słów: "kup ten produkt" lub bliskoznacznej formuły, i która odwołuje się do dziecięcego portfela. Tymczasem nie sposób uchronić dziś dziecka przed kontaktem z reklamą. Trzy lata temu do szkół podstawowych i liceów dotarły schoolboardy - tablice wielkości metra kwadratowego, a na nich reklamy kosmetyków, filmów, sprzętu gospodarstwa domowego, a nawet ubezpieczeń. Ostatnio tygodnik "Nowe Państwo" ujawnił, że agencje reklamowe przygotowują się do walki o jeszcze młodszych klientów. Toczą już rozmowy o zamieszczeniu podobnych tablic w przedszkolach. Stawka jest wysoka. Według szacunków Instytutu Rynku Wewnętrznego i Konsumpcji zakupy dorosłych klientów realizowane pod wpływem lub przy współudziale dzieci sięgają 10 procent wartości rynku sprzedaży detalicznej. Amerykanie już trzydzieści lat temu ukuli slogan podsumowujący takie zjawisko: "Na rynku dzieci są rodzicami dla swoich rodziców". Poza kontrolą Głównym przekazem reklamowym jest wciąż jeszcze telewizja. Niektórzy obawiają się, że dużo gorsze (bo pozostające praktycznie poza kontrolą rodziców) skutki może przynieść wkrótce reklama w Internecie. Dziś rodzic zaszokowany reklamą środków antykoncepcyjnych w tygodniku "Bravo Girl" może wyperswadować dziesięcioletniej dziewczynce dalsze kupowanie podobnych periodyków. A przynajmniej - przeglądając takie pisma - ma świadomość, że takie reklamy się zdarzają. Tymczasem o treści reklamy internetowej rodzice mogą nie wiedzieć, bo trafia ona bezpośrednio do użytkownika komputera, na przykład jako dodatek do bezpłatnej poczty elektronicznej od koleżanki. Pod większą kontrolą pozostaje telewizyjny przekaz reklamowy. Pod warunkiem że dziecko ogląda telewizję w obecności dorosłych, a to zdarza się coraz rzadziej. Podczas badań wpływu reklamy na dziecko przeprowadzonych wśród pięcio- i dziesięciolatków przez dr. Pawła Kossowskiego z UW okazało się, że co dziesiąte badane dziecko miało własny telewizor, a część nawet magnetowid. Zabawa w zabijanie Z polskich badań wynika, że do osiemnastego roku życia dziecko może obejrzeć około 250 tys. aktów agresji. - Przeprowadzono tysiące badań i dzisiaj już nie da się podważyć wpływu oglądanej przemocy na widza - mówi dr Zubrzycka. U niektórych powoduje wzrost agresji. U wszystkich osłabia wrażliwość i hamulce kontrolujące agresję. Najbardziej podatne na wpływ oglądanej przemocy są dzieci między ósmym i dwunastym rokiem życia, niezależnie od płci, zwłaszcza jeśli same bywają bite, gorzej się uczą i nie są zbyt popularne wśród rówieśników. Ale - według profesor Marii Braun-Gałkowskiej z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego - istnieje coś gorszego od przemocy oferowanej przez telewizję. To przemoc, na której oparta jest większość (mówi się o 80 proc.) gier komputerowych. Grające dziecko nie tylko bowiem ogląda agresywne zachowania i oswaja się z nimi, ale w nich aktywnie uczestniczy. Z badań przeprowadzonych w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim wynika, że dzieci ćwiczące się w komputerowym zabijaniu (średnio 30 godzin tygodniowo przed komputerem) cechują się większą agresywnością, słabą wrażliwością moralną, mają zaburzone więzi społeczne, nastawione są głównie na posiadanie przedmiotów i nie widzą w tym nic złego. W rezultacie w dorosłym życiu bliskie im będą zachowania psychopatyczne. Nie znają poczucia empatii, więc łatwiej im będzie krzywdzić innych, dbać będą przede wszystkim o siebie i siebie będą cenić najbardziej. Coraz częściej po gry komputerowe sięgają dziewczęta. Wabią je ich szokujące reklamówki. Na jednej z nich skąpo odziana kobieta (w zasadzie każdy element jej stroju służy głównie jako przechowalnia nabojów, luf i podobnych akcesoriów) z przewieszonym karabinem przez ramię trzyma w ręku urwaną głowę swojej przeciwniczki. - Jakimi kobietami będą w przyszłości dziewczynki, do których dziś trafia taki przekaz - pytała profesor Braun-Gałkowska na promocji swej książki "Zabawa w zabijanie". Nie trzeba być najlepszym Jakie będą w przyszłości dziewczynki, jeszcze nie wiadomo, ale już wiemy, że nastoletnie życie wywołuje u młodych bardzo poważne stresy. Z opublikowanego właśnie międzynarodowego raportu Światowej Organizacji Zdrowia wynika, że polskie dzieci znajdują się w ścisłej czołówce nastolatków zażywających środki uspokajające. Badano dzieci z 25 krajów Europy oraz Izraela, Kanady i Stanów Zjednoczonych w latach 1997 - 1998. W kategorii jedenastolatków polskie dzieci uplasowały się na trzecim miejscu - wyprzedzają je tylko równolatki z Izraela i Grenlandii. W starszych grupach wiekowych (trzynastolatki i piętnastolatki) polscy uczniowie znaleźli się na czwartym miejscu, bo wyprzedziły je nastolatki z Rosji. Dlaczego tak się dzieje? - Małe dzieci nie wytrzymują tak wielkich obciążeń, jakimi obarczają je rodzice, szkoła, otoczenie - przypuszcza psychoterapeutka Maja Szafran. Ich sytuacja upodabnia się do presji wywieranej na młodych Japończyków (japońskie nastolatki nie były badane przez WHO), którzy od dzieciństwa przygotowywani są do kariery. I naszym dzieciom rodzice wpajają przekonanie, że muszą być naj. Podobne oczekiwanie formułują rówieśnicy, bo to najlepsi są najłatwiej przez nich akceptowani. Najlepsi będą mieli najlepsze perspektywy, najlepszą pracę, największe pieniądze. - Wśród dzieci, z którymi pracuje, są i takie, dla których wielkim problemem jest mocna piątka. To, że nie dostały z jakiegoś przedmiotu szóstki, staje się tragedią - mówi psychoterapeutka. - Wychowanie nie polega na realizacji planów rodziców, oczekiwaniu, że dziecko weźmie udział w wyścigu szczurów i będzie najlepsze - podkreśla Szafran. - Ważniejsze jest stymulowanie jego rozwoju i pomaganie mu, by poszło własną drogą.
Zmienia się model wychowania dzieci, bo dzieci stały się inne. Od rana do nocy poddawane są presji, by jak najwięcej mieć. styl życia - nie "być", a "mieć" - utrwala reklama. Promowany w niej wysoki standard materialny staje się wyznacznikiem wartości człowieka, a konkurencja staje się mechanizmem kształtującym relacje międzyludzkie. Według badaczy reklama jest dziś najpowszechniejszą formą inicjacji kulturalnej. Przez małe dzieci jest z bajkami mylona. takie dzieci nie mają pojęcia, iż głównym celem reklamy jest perswazja. Oglądanie reklam przez dzieci ma dobre strony. To dzięki spotom reklamującym szczoteczki i pasty do zębów wzrosła świadomość higieny jamy ustnej. Psychologowie zwracają jednak uwagę na przewagę negatywnych skutków reklam - pokazują świat fałszywych wartości, kierują uwagę dziecka na zbędne przedmioty i sugerują, że posiadanie rzeczy świadczy o jego pozycji. Szansa, że dzieci będą silniej chronione przed telewizyjną reklamą, jest niewielka. weszła w życie nowela ustawy, według której w radiu i telewizji nie można nadawać reklam skierowanych bezpośrednio do niepełnoletnich. Trudno oczekiwać, by z ekranów zniknęła jakakolwiek "dziecięca" reklama. nie sposób uchronić dziś dziecka przed kontaktem z reklamą. Trzy lata temu do szkół podstawowych i liceów dotarły schoolboardy. Stawka jest wysoka. zakupy dorosłych klientów realizowane pod wpływem dzieci sięgają 10 procent wartości rynku sprzedaży detalicznej. Głównym przekazem reklamowym jest wciąż telewizja. gorsze skutki może przynieść wkrótce reklama w Internecie. o treści reklamy internetowej rodzice mogą nie wiedzieć. dzisiaj nie da się podważyć wpływu oglądanej przemocy na widza. U niektórych powoduje wzrost agresji. U wszystkich osłabia wrażliwość i hamulce kontrolujące agresję. istnieje coś gorszego od przemocy oferowanej przez telewizję. To przemoc, na której oparta jest większość gier komputerowych. Z badań wynika, że dzieci ćwiczące się w komputerowym zabijaniu cechują się większą agresywnością, słabą wrażliwością moralną, mają zaburzone więzi społeczne, nastawione są głównie na posiadanie przedmiotów i nie widzą w tym nic złego. Z raportu Światowej Organizacji Zdrowia wynika, że polskie dzieci znajdują się w czołówce nastolatków zażywających środki uspokajające. Małe dzieci nie wytrzymują tak wielkich obciążeń, jakimi obarczają je rodzice, szkoła, otoczenie. naszym dzieciom rodzice wpajają przekonanie, że muszą być naj. Podobne oczekiwanie formułują rówieśnicy.
POLSKA - UE Rząd, mając na względzie szybkie wprowadzenia kraju do Unii, uległ w stosunkowo niewielkim stopniu różnym grupom interesu Decyzje zapadną w Warszawie RYS. MARCIN CHUDZIK JĘDRZEJ BIELECKI Po przesłaniu przez rząd pod koniec 1999 roku stanowiska negocjacyjnego w sprawie rolnictwa kraje "15" wiedzą już dokładnie, o czym chce rozmawiać Polska przed przystąpieniem do Unii Europejskiej. Polska występuje co prawda o przynajmniej 32 czasowe wyjątki od stosowania prawa europejskiego, zapowiada jednak wypełnienie w ciągu trzech lat warunków, które znacznie bogatsze kraje zachodnie wypełniały kilkanaście razy dłużej. Można mieć jednak wątpliwości, czy to się uda. Dlatego o dacie przystąpienia Polski do Unii rozstrzygną przede wszystkim decyzje podejmowane w Warszawie, nie w Brukseli. Nigdy dotąd Polska nie podjęła wobec obcych krajów tak daleko idących zobowiązań w tylu dziedzinach życia. Nigdy także kraj przystępujący do Unii Europejskiej nie musiał obiecywać tak wiele. Gdy o członkostwo w UE starała się Grecja, a później Hiszpania i Portugalia, nie istniał jednolity rynek, unia walutowa czy wspólna kontrola unijnych granic zewnętrznych. Kiedy zaś do Unii pukały Szwecja, Finlandia i Austria, ich gospodarki były już dostosowane do unijnych wymagań, a ich możliwości finansowe były o wiele większe niż naszego kraju. Z sześciu państw, które do tej pory negocjowały członkostwo, żadne nie jest tak duże jak Polska i, oprócz Estonii, relatywnie tak ubogie. Nie zaprezentowano obliczeń Dwadzieścia dziewięć rozdziałów negocjacyjnych obejmuje niemal każdy aspekt gospodarki, administracji, zdrowia publicznego, bezpieczeństwa czy ochrony środowiska. W wielu przypadkach przyjęcie rozwiązań europejskich będzie oznaczało całkowitą zmianę dotychczasowych reguł gry. Dlatego obawiano się, że rząd nie zdoła na czas określić swojego stanowiska we wszystkich dziedzinach negocjacji. Mimo wprowadzanych równocześnie trudnych reform Polska wywiązała się z tego zadania w ciągu dwudziestu miesięcy, co jest niewątpliwym sukcesem. W najtrudniejszych sprawach (zakup ziemi przez cudzoziemców, ochrona środowiska, rolnictwo) opóźnienia wobec przyjętego kalendarza nie przekraczały jednego czy dwóch miesięcy, co nie zaważyło na tempie rozmów. Wiele wątpliwości budzi jednak umotywowanie decyzji rządu. Niemal wcale nie zaprezentowano obliczeń, które pokazywałyby realność przyjętego kalendarza zmian czy sens występowania o okresy przejściowe. Właściwie każda przygotowana do tej pory odpowiedź Unii na polskie stanowisko zawiera długą listę próśb o doprecyzowanie, skonkretyzowanie, uzasadnienie czy wytłumaczenie polskich zamierzeń. Wrażenie niedoprecyzowania postulatów pogłębia to, że rząd polski w przeciwieństwie do rządów innych kandydujących krajów nie ujawnia, jak długo mają trwać zwolnienia od stosowania europejskich reguł. Lobbyści mało skuteczni Wbrew obawom rząd uległ w stosunkowo niewielkim stopniu różnym grupom interesu, mając przeważnie na względzie ogólnonarodowy cel szybkiego wprowadzenia kraju do Unii. Polska wystąpiła do UE o przynajmniej 32 czasowe wyjątki od stosowania prawa europejskiego. Większość z nich (na przykład odsunięcie w czasie dostosowania wytrzymałości polskich dróg do obciążenia najcięższych ciężarówek) można w pełni usprawiedliwić choćby brakiem wystarczających na to funduszy w kraju, którego poziom rozwoju gospodarczego jest 2,5 razy mniejszy niż przeciętna w UE. Wątpliwości jednak mogą budzić te prośby o zastosowanie wyjątku w dostosowaniu do unijnych reguł, które służą ochronie interesów jednej firmy: odłożenie liberalizacji przewozów lotniczych (LOT), odłożenie liberalizacji rynku gazu (PGNiG) czy okazjonalnych przewozów pasażerskich (PKS). Z niechęcią mogą być także przyjmowane te postulaty, które oznaczają bezpośrednią stratę dla konsumentów - na przykład późniejsze przyjęcie minimalnej wielkości wypłaty odszkodowań właścicielom kont bankowych. Zabrakło determinacji Polska przedstawiła wyjątkowo ambitne stanowisko w dziedzinie rolnictwa. Polskie rolnictwo jest mniej wydajne od zachodniego, a bardzo wielu chłopów tylko kosztem ogromnych inwestycji będzie w stanie dostosować się do unijnych zasad weterynaryjnych, sanitarnych i organizacji rynku. Mimo to rząd zapowiedział, że - oprócz dwóch wyjątków - polskie rolnictwo w ciągu trzech lat dostosuje się do rozwiązań europejskich. Bardziej niż na gwałtownej zmianie cywilizacyjnej na wsi czy poprawie oferty dla konsumentów rządowi zależy jednak na możliwie szybkim otrzymaniu wielomiliardowej pomocy Brukseli. Aby to osiągnąć - trzeba sprostać europejskim rygorom. Rząd zrezygnował także z występowania o przejściowe zwolnienia od kluczowych dla funkcjonowania unijnego rynku reguł. Polska bardzo śmiało zdecydowała się również na zniesienie w ciągu trzech lat wszelkich (oprócz zakupu ziemi) ograniczeń w przepływie kapitału. Bardzo ambitna jest zapowiedź otwarcia rynku przewozów drogowych i energii elektrycznej. Unia uważa natomiast, że rządowi zabrakło determinacji przy opracowaniu stanowiska w sprawie ochrony środowiska. To tu wpisano prawie połowę wszystkich próśb o okresy przejściowe, a kilka z nich ma być wyjątkowo długich (dziesięcioletnie). Uznając, że pozwala na to prawo europejskie, Polska wystąpiła, jeżeli chodzi o rybołówstwo, o możliwie niewielkie zmiany dostosowawcze, w tym o ograniczenie dostępu do zarezerwowanych dla polskich rybaków łowisk. W polityce socjalnej chcemy przez kilka lat po przystąpieniu do UE uniknąć egzekwowania unijnych minimalnych warunków bezpieczeństwa i higieny pracy. Obawiając się, że nie zdoła w pierwszych latach członkostwa wykorzystać w dostatecznym stopniu pomocy Brukseli, rząd wystąpił o przyznanie pięcioletniej ulgi w płaceniu składki do UE. Bruksela twierdzi, że koszty wszystkiego nie usprawiedliwiają, bo rząd polski nie opracował do tej pory całościowej polityki "wyczyszczenia kraju". Trzeba wypełnić zobowiązania Mimo tej słabości polskie postulaty są na tyle ograniczone, że gdyby wszystkie zostały przyjęte przez kraje "15", poszerzona o Polskę Unia nadal funkcjonowałaby prawidłowo. Nie jest wykluczone, że państwa UE także wystąpią o pewne okresy przejściowe. Na pewno będą one dotyczyć prawa Polaków do podejmowania pracy na Zachodzie czy objęcia polskiej wsi korzyściami wynikającymi z polityki rolnej Brukseli. Kluczowym problemem pozostaje jednak wypełnienie zobowiązań przyjętych przez Polskę w stanowiskach negocjacyjnych. Unia nie tylko chce wpisania do polskiego prawa europejskich rozwiązań, ale przede wszystkim ich stosowania. W tej jednak dziedzinie Polska ma kłopoty spowodowane słabą koordynacją prac rządu i Sejmu lub opóźnienia wynikające z oporu stawianego przez zagrożone nowymi przepisami grupy interesu. Choć Polska nie wystąpiła o żaden okres przejściowy w polityce audiowizualnej czy swobodnym przepływie towarów, to właśnie z tego powodu od kilkunastu miesięcy rozmowy integracyjne nie posuwają się do przodu. Coraz większe są także opóźnienia w przyjęciu europejskich reguł na rynku łączności. Dlatego najtrudniejsze do zamknięcia mogą okazać się nie tylko te rozdziały, w których Polska lub Unia występują o okresy przejściowe, ale takie jak wymiar sprawiedliwości i sprawy wewnętrzne, w których spełnienie złożonych deklaracji jest dla Polski zbyt skomplikowane. Tempo poszerzenia UE w coraz większym stopniu będzie więc zależało od tego, co się dzieje w kraju, a nie od negocjacji członkowskich w Brukseli.
kraje "15" wiedzą już, o czym chce rozmawiać Polska przed przystąpieniem do Unii. nie zaprezentowano obliczeń, które pokazywałyby realność kalendarza zmian. rząd uległ w niewielkim stopniu grupom interesu. rząd zapowiedział, że polskie rolnictwo w ciągu trzech lat dostosuje się do rozwiązań europejskich. Kluczowym problemem pozostaje wypełnienie zobowiązań przyjętych przez Polskę w stanowiskach negocjacyjnych.
KONFLIKT Spór o koncepcję prywatyzacji Gorzki cukier ministra skarbu RAFAŁ KASPRÓW Minister Emil Wąsacz może zostać jutro odwołany między innymi z powodu konfliktu wokół koncepcji prywatyzacji cukrowni. Spór o Polski Cukier będzie jednak trwał dalej i nie zakończy się wraz z ewentualnym odejściem ministra. Koncepcja Polskiego Cukru, czyli powołania superfirmy mającej monopol w cukrownictwie, stała się główną przyczyną wystąpienia części posłów AWS z wnioskiem o odwołanie Emila Wąsacza. Zarówno zwolennicy tego pomysłu, jak i przeciwnicy wysuwają wiele merytorycznych argumentów związanych z rozwojem tego rynku w Polsce i na świecie. Obie strony sporu zarzucają sobie przedkładanie interesów własnych nad interes państwa. Wśród zwolenników Polskiego Cukru są rolnicy produkujący buraki, związki ich reprezentujące ("Solidarność" Rolników Indywidualnych Romana Wierzbickiego i "Samoobrona" Andrzeja Leppera), niewielka grupa ludzi, którzy zarobili na przekształceniach w tym przemyśle oraz posłowie PSL, części AWS i Naszego Koła. Lobby to reprezentują w Sejmie posłowie, za których sprawą w Komisji Rolnictwa i Rozwoju Wsi powstał projekt ustawy o Polskim Cukrze - Zdzisław Pupa, Elżbieta Barys, Gabriel Janowski, Tomasz Wójcik, Adam Biela, Maciej Jankowski. Przeciwko występują członkowie kierownictw dużych holdingów cukrowych, wpływowe firmy, które zajmują się doradzaniem zachodnim koncernom w sprawie przekształceń w polskim cukrownictwie, większość liberalnie nastawionych ekonomistów, Cukrownicza Izba Gospodarcza, Związek Plantatorów Roślin Okopowych. Lobby to w Sejmie reprezentują głównie posłowie Unii Wolności i SLD. Polski rynek cukru to ponad 2 mln ton rocznie wartych miliard dolarów. Większość ekspertów przyznaje, że nawet odwołanie ministra Wąsacza nie gwarantuje, że Polski Cukier powstanie. Bez pomysłu na cukier Przekształcenia własnościowe w przemyśle cukrowym przebiegały w bardzo różny sposób. Dotychczas brak było jednej spójnej polityki prywatyzacyjnej oraz koncepcji przekształceń w cukrownictwie. W Polsce jest 76 cukrowni. Większość z nich jest zrzeszona w 4 holdingach cukrowych. 15 cukrowni działa w ramach 13 prywatnych spółek (w części z udziałem zagranicznych inwestorów). 56 cukrowni to jednoosobowe spółki skarbu państwa, które wniosły większość swoich akcji do holdingów cukrowych zrzeszających po 14 - 17 zakładów. Po 1989 roku pierwsza w Polsce została sprywatyzowana niewielka cukrownia Guzów w dawnym województwie skierniewickim. W opinii przeciwników Polskiego Cukru właśnie historia przekształceń w tej cukrowni może służyć za przykład tego, kto w istocie zarobi na projektowanym powołaniu Polskiego Cukru. Wśród organizatorów dzisiejszego lobby sejmowego broniącego koncepcji jednej superfirmy wymieniany jest bowiem Maciej Janiszewski, szef reprezentujący od lat osiemdziesiątych interesy Centrali Handlu Zagranicznego Rolimpex na giełdach w Wielkiej Brytanii. Janiszewski jest również doradcą Romana Wierzbickiego, szefa "Solidarności" Rolników Indywidualnych, najgorętszego zwolennika Polskiego Cukru. Maciej Janiszewski uważany jest za głównego pomysłodawcę koncepcji utworzenia jednej dużej firmy. Cukrownia Guzów W 1991 roku powstała w Skierniewicach spółka Cukrownia Guzów SA. Założyło ją kilku członków kierownictwa cukrowni oraz ponad 180 pracowników i plantatorów. Przeprowadzona wkrótce po założeniu spółki kontrola Urzędu Kontroli Skarbowej wykazała znaczne różnice między liczbą akcji mających przypadać członkom kierownictwa według aktu notarialnego a liczbą akcji zapisanych w książce akcjonariuszy. Okazało się, że część plantatorów, która podpisała akt założenia spółki, nie miała później pieniędzy, aby objąć akcje. Większość akcji przejęły więc osoby z kierownictwa firmy. Kapitał spółki wynosił 10,8 mld zł (10 tys. akcji po 80 zł), ale jego opłacenie zostało rozłożone na kilka lat. Członkowie kierownictwa otrzymali raty na zakup akcji w Banku Rozwoju Cukrownictwa w Poznaniu. Jednym z udziałowców został również Maciej Janiszewski związany z Rolimpeksem. Spółka wzięła cukrownię w leasing od wojewody skierniewickiego. Jerzy Koźlicki, były dyrektor państwowej cukrowni, zarazem założyciel spółki pracowniczej i prezes cukrowni, już dziś nie pamięta, za ile wydzierżawiono cukrownię od wojewody. Po dwóch latach działalności cukrownia została od wojewody odkupiona w całości przez spółkę Cukrownia Guzów. Prezes Koźlicki nie pamięta również, za ile kupiono zakład. - Guzów był jedną z najmniejszych cukrowni. Był na liście 200 trucicieli i miał już decyzję ówczesnych władz o likwidacji. Dwie firmy robiły wycenę. Dzisiaj nie pamiętam, ile zapłaciliśmy za cukrownię. Zmieniliśmy jednak 70 procent urządzeń i unowocześniliśmy cukrownię. Przyjechało do nas z częściami 98 tirów z Niemiec - mówi prezes Jerzy Koźlicki. Guzów skorzystał na tym, że likwidowano cukrownie w Niemczech, co umożliwiło kupno zachodniego sprzętu po niewysokich cenach. Jednak w ubiegłym roku, 8 lat po założeniu spółki "pracowniczej", większość udziałowców Cukrowni Guzów sprzedała swoje akcje firmie Rolimpex. Akcje obejmowane po 80 zł w 1991 roku sprzedano, jak ustaliliśmy nieoficjalnie, po około 1100 zł. Udziałowcy zarobili więc kilkunastokrotnie. Prezes Jerzy Koźlicki posiadał ponad 1800 akcji (około 14 procent kapitału). Kilkaset akcji sprzedał również doradca Romana Wierzbickiego, Maciej Janiszewski. - Rzeczywiście, dobrze zarobiliśmy na akcjach Guzowa, ale i tak Rolimpex zapłacił nam mniej, niż dzisiaj ministerstwo wycenia wartość cukrowni - mówi Janiszewski. Jego zdaniem to, że był udziałowcem Guzowa, jest argumentem na korzyść ludzi, którzy są zwolennikami Polskiego Cukru, gdyż pokazuje, że mają doświadczenia w tej branży i potrafili na przemyśle cukrowym zarobić. Będący obecnie właścicielem Guzowa Rolimpex przeżywa poważne kłopoty ekonomiczne. Wyprzedawane są różne części majątku spółki (w najbliższym czasie prawdopodobnie również cukrownie). Kogo krzepi cukier - Z Polskim Cukrem będzie podobnie jak z Guzowem. Będzie dużo szumu wokół polskiego kapitału i zabezpieczania interesów plantatorów buraków, żeby ostatecznie zarobiła na tym niewielka grupa osób związana np. z Maciejem Janiszewskim, dziś doradcą Romana Wierzbickiego zainteresowanego utworzeniem Polskiego Cukru - mówi biznesmen związany z tym rynkiem. Obawy przeciwników Polskiego Cukru dotyczą głównie tego, że powstająca w ten sposób firma będzie pozbawiona dopływu kapitału na unowocześnienie cukrowni. Plantatorzy nie będą mieli pieniędzy na inwestycje w przeciwieństwie do zagranicznych koncernów. W skrajnym przypadku plantatorzy mogą, tak jak w wypadku Cukrowni Guzów, nie mieć pieniędzy na objęcie udziałów w Polskim Cukrze. Z dużą łatwością monopolista mógłby wtedy zostać przejęty przez zainteresowaną powstaniem Polskiego Cukru grupę osób. - Bez inwestorów z zewnątrz przyszłość tego przemysłu może stanąć pod znakiem zapytania. Szczególnie że w polskiej rzeczywistości wpływ polityków na duże firmy jest olbrzymi, co w przyszłości może utrudnić utworzenie sprawnego przemysłu cukrowego - mówi biznesem zajmujący się cukrownictwem. Zwolennicy wprowadzenia monopolu odrzucają takie argumenty. Ich zdaniem to właśnie monopol i odpowiednie regulacje celne mogą uratować polskie cukrownictwo. Regulacja cen cukru i bariery celne dają politykom dużą możliwość manipulowania tym rynkiem (np. we wrześniu 1999 r. Rada Ministrów jednorazowo podwyższyła cło na cukier ze 170 do 450 euro za tonę). Ich zdaniem specyfika branży cukrowniczej wymaga tworzenia dużych firm mających monopol produkcji na znacznych obszarach. Firmy, aby się utrzymać na rynku, muszą produkować ponad 1,5 mln ton cukru. Szanse dla Polski widzą więc w utworzeniu jednej dużej firmy, zrzeszającej wszystkie podlegające Ministerstwu Skarbu cukrownie. Spółka ma finansować inwestycje z zysku i pożyczek. Jej powołanie zablokuje przejmowanie polskiego cukrownictwa przez zachodnie, głównie niemieckie, koncerny. - Jeżeli większość cukrowni znajdzie się w jednej firmie, umożliwi to zamknięcie produkcji w niektórych i przeniesienie jej tam, gdzie jest to bardziej opłacalne. Kiedy cukrownie będą należały do różnych właścicieli, trudno będzie je restrukturyzować - twierdzą zwolennicy Polskiego Cukru. Strony w tym sporze różnią się nawet co do podstawowych danych. Zwolennicy powołania Polskiego Cukru informują, że w ośmiu krajach Unii Europejskiej jest monopol jednej firmy (w Anglii, Finlandii, Portugalii, Szwecji, Austrii, Danii, Grecji, Irlandii), w trzech krajach dominacja jednej firmy (w Hiszpanii, Belgii, Holandii), a najpotężniejszy niemiecki Südzucker monopolizuje 40 procent rynku i ma cukrownie w kilku krajach (produkuje 3,5 mln ton, co daje mu pierwszą pozycję na świecie). Inaczej sprawę interpretują przeciwnicy powołania jednej firmy. Ich zdaniem hasło, że w krajach Unii Europejskiej duże firmy mają monopol, jest nadużyciem. W Niemczech jest siedmiu producentów cukru, we Francji sześciu, w Anglii dwóch, we Włoszech pięciu, w Hiszpanii trzech, w Belgii dwóch, a jedynie w małej Danii jest jedna firma z monopolem. Łącznie w krajach UE funkcjonuje ponad 30 firm produkujących cukier. Zwolennicy i przeciwnicy Polskiego Cukru różnią się w wielu sprawach. Jedni twierdzą, że polskie cukrownie znajdują się w czołówce światowej, a więcej cukru z buraków produkują tylko Francuzi i Niemcy, drudzy, że są zapuszczone technologicznie. Różnice zdań dotyczą też wielkości zakładów, kosztów wytwarzania cukru itd. Obie strony sporu uważają, że ich koncepcja jest lepsza dla 150 tys. plantatorów buraków.
Koncepcja Polskiego Cukru, czyli powołania superfirmy mającej monopol w cukrownictwie, stała się główną przyczyną wystąpienia części posłów AWS z wnioskiem o odwołanie Emila Wąsacza.Zarówno zwolennicy tego pomysłu, jak i przeciwnicy wysuwają wiele merytorycznych argumentów związanych z rozwojem tego rynku w Polsce i na świecie. Obie strony sporu zarzucają sobie przedkładanie interesów własnych nad interes państwa. Polski rynek cukru to ponad 2 mln ton rocznie wartych miliard dolarów. Większość ekspertów przyznaje, że nawet odwołanie ministra Wąsacza nie gwarantuje, że Polski Cukier powstanie.Zwolennicy i przeciwnicy Polskiego Cukru różnią się w wielu sprawach. Jedni twierdzą, że polskie cukrownie znajdują się w czołówce światowej, a więcej cukru z buraków produkują tylko Francuzi i Niemcy, drudzy, że są zapuszczone technologicznie. Obie strony sporu uważają, że ich koncepcja jest lepsza dla 150 tys. plantatorów buraków.
Jeżeli najsilniejsze państwo świata upokorzy i okaleczy najsłabsze, będzie to również cios w chrześcijaństwo i prawa człowieka Wściekłość i duma to fatalni doradcy JACEK DOBROWOLSKI Talibowie to fanatycy wypaczający islam do swych morderczych celów. Próbują stworzyć utopijne państwo islamskie, opierając je na najsurowszym z szarijatów. Potrafią ludzi zakopywać żywcem, dusić w kontenerach, kamienować i dokonywać publicznych egzekucji na stadionach. Ich instruktorzy - arabscy najemnicy bin Ladena - lubują się w masakrach. Większość świata muzułmańskiego jest przerażona obiema grupami w takim samym stopniu jak my. Ocenianie świata islamu na podstawie ich czynów można porównać z ocenianiem chrześcijaństwa na podstawie działań nazistów, którzy też uważali, że Bóg jest po ich stronie, o czym świadczyły napisy "Gott mit uns" na pasach żołnierzy Wehrmachtu. Ciosy w Nowy Jork były ciosami również w islam, tak jak bombardowanie przez hitlerowców Polski we wrześniu 1939 r. było ciosem zadanym całemu, również niemieckiemu, europejskiemu chrześcijaństwu. Talibowie należą do wywodzącej się z Indii szkoły, która - w odróżnieniu od tolerancyjnych nauk sufickich i hanafickich, również obecnych w Afganistanie i Pakistanie - kieruje się surową, purytańską doktryną, potępiającą wszelkie liberalne wykładnie islamu. Wiara bin Ladena Wiara Osamy bin Ladena jest bardzo podobna. Do tego, co napisał Stanisław Grzymski w swym rzetelnym artykule "Wysłannik nienawiści" ("Rzeczpospolita" 231, 3.10.2001), warto dodać, że ojciec bin Ladena był zwykłym murarzem i pozostał analfabetą do końca życia. Miał jednak talent i wpadł w oko władcy Arabii Saudyjskiej. Tak rozpoczęła się jego wielka kariera głównego królewskiego budowniczego, której ukoronowaniem było odrestaurowanie sanktuariów w Mekce i Medynie. Bin Laden, podobnie jak 7 zamachowców z Arabii Saudyjskiej (z 19), którzy zniszczyli World Trade Center i skrzydło Pentagonu, należy do fundamentalistycznej sekty wahhabitów, którzy, jak podaje Janusz Danecki w swym znakomitym "Słowniku kultury islamu", "głoszą konieczność prowadzenia dżihadu przeciwko wszystkim, którzy bezczeszczą islam". To właśnie wahhabici zbrojnie tworzyli kolejne królestwa Arabii Saudyjskiej, łącznie z ostatnim z 1932 r. Założyciel sekty Muhammad ibn Abd al Wahhab (zm. w 1787 r.) głosił, że wszelkie przedmioty kultu poza Allahem są fałszywe i wszyscy, którzy ten kult wyznają, zasługują na śmierć. Wahhabici pojawili się też w Indiach, gdzie rozpoczęli dżihad najpierw przeciw Sikhom, a później Hindusom i Brytyjczykom. Działali też w Turkiestanie i Afganistanie. Nic dziwnego, że mułła Omar przyjął Osamę bin Ladena z otwartymi ramionami. Bin Laden i jego arabscy fanatycy krzewią skrajny wahhabizm od Algierii po Filipiny. Zdzisław Krasnodębski, autor artykułu "Siła prostych zasad", głęboko się myli, pisząc: "Niewiele wiemy o motywach i celach zamachowców. Są terrorystami nowego rodzaju, nie stawiali żądań, nie walczą o konkretną sprawę". Celem działań bin Ladena jest obalenie dynastii saudyjskiej za dopuszczenie niewiernych do sanktuariów w Mekce i Medynie, wyrzucenie z Arabii Saudyjskiej amerykańskich i brytyjskich żołnierzy oraz wyzwolenie Jerozolimy. Jerozolimski meczet Al-Aksa (Najdalszy Meczet) zbudowano na miejscu, do którego prorok Mahomet odbył swą, wspomnianą w Koranie, mistyczną "nocną podróż" z Mekki. Bin Laden, atakując Nowy Jork, zaatakował nie tylko centrum Ameryki, okupującej najświętsze miejsca islamu, lecz również największe skupisko Żydów na świecie, którzy z kolei, jego zdaniem, okupują Jerozolimę. Amerykańscy i brytyjscy żołnierze stacjonują w Arabii Saudyjskiej, gdyż jest to kraj strategicznie ważny dla Zachodu ze względu na ropę. Obaj prezydenci Bushowie działali w teksańskim przemyśle naftowym, a młodszy był współwłaścicielem przedsiębiorstwa naftowego posiadającego zezwolenie na prowadzenie wierceń u wybrzeży Bahrajnu. Opisała to Anna Rogozińska-Wickers w "Magazynie Rzeczpospolitej" z 30.03.2001. W interesie Zachodu leży zbudowanie rurociągu naftowego z Turkmenistanu przez Afganistan do Pakistanu. Złoża minerałów w Azji Centralnej są ostatnimi wielkimi złożami niepodzielonymi między wielkie koncerny. Nawiasem mówiąc, gdyby firmy nafciarskie i samochodowe nie wykupywały patentów na samochody elektryczne, obecnego konfliktu by nie było. Islam jest religią pokoju Potężny konflikt, którego jesteśmy świadkami, to starcie ideologiczne i starcie interesów. Jednakże Samuel Huntington, autor "Zderzenia cywilizacji", w niedawnym wywiadzie dla telewizji CNN oświadczył, że nie mamy do czynienia ze zderzeniem cywilizacji islamu z Zachodem, ponieważ zdecydowana większość krajów muzułmańskich potępia terroryzm, a islam jest religią pokoju i umiaru. Do takiego zderzenia prą jednak nie tylko paranoicy w rodzaju bin Ladena i jego zwolenników, lecz również premier Włoch Silvio Berlusconi, głoszący niższość cywilizacji islamu. Poparła go w tym, niestety, wybitna dziennikarka Oriana Fallaci, która opublikowała tekst "Wściekłość i duma" - pełen nienawiści do Arabów i islamu, głoszący natomiast wyższość cywilizacji Zachodu. Twierdzi w nim m.in., że poza Mahometem i uczonym Awerroesem niczego w kulturze islamu nie ma. Wściekłość i duma to fatalni doradcy i są one, wraz z nienawiścią, również stałymi doradcami terrorystów. Co zawdzięczamy Arabom Berlusconi i Fallaci nie wiedzą, że do XIV w., kiedy pojawiły się tkaniny flandryjskie, Europa nie miała ani jednego wyrobu, który mógłby konkurować z wyrobami cywilizacji muzułmańskiej. Nie pamiętają, że włoski sonet Petrarki i Dantego nie powstałby, gdyby nie poezja arabska; zapomnieli o "Księdze tysiąca i jednej nocy". Nie orientują się, ile Europa zawdzięcza Avicennie, którego podręcznik medycyny studiowano w Europie do końca XVIII w., ani też, że niektóre greckie komentarze do tekstów Platona i Arystotelesa przetrwały tylko dzięki arabskim tłumaczeniom. Nie zdają sobie sprawy, że alchemię, algebrę, trygonometrię, alkohol (!), lutnię i kafelki w łazienkach zawdzięczamy Arabom, nie mówiąc o rachatłukum, chałwie i sezamkach. Nie pamiętają, że pałac Alhambry, ozdobę Hiszpanii, zbudowali Maurowie i że bez nich nie byłoby flamenco. Nie słyszeli o tolerancji za kalifatu bagdadzkiego czy sułtanatu osmańskiego, o jakiej ówczesnej Europie się nie śniło. Nie wiedzą, że gdy krzyżowcy zdobyli Jerozolimę, wyrżnęli wszystkich Arabów i Żydów, brodząc w ich krwi, ani że gdy 188 lat później Saladyn, władca Egiptu i Syrii, ją odbił, nie pozwolił mścić się na ludności chrześcijańskiej i na drugi dzień po zdobyciu Jerozolimy we wszystkich kościołach normalnie odprawiano msze. Nie słyszeli również o tym, że w średniowiecznej Kordobie muzułmanie, chrześcijanie i żydzi wspólnie studiowali teologię i toczyli dysputy o naturze Boga. Oczywiście cywilizacja islamu obecnie nie jest tym, czym była kiedyś, ale czy cywilizacja zachodnia jest tym, czym była kiedyś? Czy jest to jeszcze cywilizacja chrześcijańska? Kilka lat temu Jan Paweł II nazwał tę najbardziej materialistyczną ze wszystkich cywilizacji cywilizacją śmierci. Dialog jest jedynym wyjściem Żyjemy w świecie wielokulturowym i nie mamy innego wyjścia jak dialog - nie poprowadzą go ludzie z bronią w ręku. Łatwo jest rozpocząć tę wojnę, ale jak ją zakończyć? Ile ludzi będzie musiało zginąć, by politycy zdali sobie sprawę, że nikt tej wojny wygrać nie może. Terroryści mogą być pokonani tylko we współpracy z krajami islamu, których autorytety religijne winny potępić terroryzm jako sprzeczny z nauką Mahometa. Na szczęście rząd Stanów Zjednoczonych tę prawdę zrozumiał i nie dał się sprowokować do odwetu na oślep. Popełniono jednak kilka poważnych błędów. Prezydent Bush w pierwszej reakcji na zbrodniczy atak zapowiedział "krucjatę". Później nigdy już tego słowa nie użył. Jednak prezydent wciąż twierdzi, że Bóg jest po jego stronie - podobnie jak strona przeciwna. I podobnie jak strona przeciwna uważa, że obecna wojna to zmagania dobra ze złem. Jest to iście manichejska wizja. Gafę strzelił także prymas Polski, przywołując w swym kazaniu postać Jana III Sobieskiego. Winien był raczej przywołać postać Pawła VI, inicjatora dialogu z islamem, lub obecnego papieża, który, odwiedzając meczety, dialog ten pogłębia. Prof. Zdzisław Krasnodębski we wspomnianym artykule pochwala bezrefleksyjny charakter kultury amerykańskiej, wynosząc amerykańską "sprężystość ducha i zdolność do stawiania na swoim". Cytuje nawet Conrada, który miał napisać, że "zwyczaj głębokich rozmyślań jest najszkodliwszy ze wszystkich zwyczajów wytworzonych przez cywilizowanego człowieka". Absolutnie się nie zgadzam. To na skutek nieobecności głębokich rozmyślań i głębokich pytań o wielokulturową naturę świata Ameryka narzuca swoją cywilizację tym, którzy sobie tego nie życzą, jednocześnie szkoląc (w przeszłości) bin Ladena. Amerykańskie media od lat kultywują dwa negatywne stereotypy Arabów i muzułmanów: albo są to terroryści, albo naftowi multimilionerzy. Nie ma żadnych pozytywnych postaci ze świata islamu poza Aladynem i Sindbadem Żeglarzem. Rząd amerykański dopiero zaczyna stawiać sobie pytania o sens swej polityki bliskowschodniej i polityki wobec świata arabskiego, szczególnie Palestyńczyków. Mam nadzieję, że w rezultacie tych pytań i rozmyślań będzie działać roztropnie, a nie tylko tak, by zademonstrować światu swą siłę. Jeżeli najsilniejsze państwo świata upokorzy i okaleczy najsłabsze, będzie to również cios w chrześcijaństwo i prawa człowieka. Wówczas będziemy musieli pożegnać się z marzeniem o społeczeństwie otwartym i zaczniemy żyć w społeczeństwach fortec, zdominowanych przez plemienną mentalność oblężonych twierdz. Gdyby ktoś mnie zapytał, po której stronie konfliktu stoi Bóg, odparłbym, że po stronie niewinnych ofiar z obu stron. Po ataku na World Trade Center na chodniku przed nowojorskim Centrum Kultury Islamskiej ktoś namalował maksymę Gandhiego: "Oko za oko sprawia, że cały świat jest ślepy". Autor jest poetą, krytykiem i tłumaczem.
Talibowie to fanatycy wypaczający islam do swych morderczych celów. Próbują stworzyć utopijne państwo islamskie, opierając je na najsurowszym z szarijatów. Potrafią ludzi zakopywać żywcem, dusić w kontenerach, kamienować i dokonywać publicznych egzekucji na stadionach. Większość świata muzułmańskiego jest przerażona obiema grupami w takim samym stopniu jak my. Ocenianie świata islamu na podstawie ich czynów można porównać z ocenianiem chrześcijaństwa na podstawie działań nazistów, którzy też uważali, że Bóg jest po ich stronie.
W najgłębszym interesie Rzeczypospolitej leży przyłączenie się do europejskiej współpracy polityczno-obronnej Zacieśnianie wspólnoty Mnożą się wątpliwości co do daty wejścia Polski do Unii Europejskiej. Równocześnie ruszyła u nas nareszcie z miejsca publiczna debata nad pożądanym kształtem unijnych instytucji. Debata ruszyła tam właśnie, gdzie się odbywać powinna: w gronach przywódczych partii politycznych (mam na myśli przede wszystkim wypowiedź Jana Marii Rokity na europejskiej konferencji SKL). To tylko pozorny paradoks; w istocie bowiem obojętność polskich środowisk politycznych na wyzwania i problemy, przed którymi stoi Europa, jest - moim niezmiennym zdaniem - czynnikiem poważnie osłabiającym naszą pozycję jako państwa kandydującego. Podzielając wiele myśli, a także obaw wyrażonych w poważnym artykule Ryszarda Bugaja ("Chcieć - nie musieć", "Rz" z 27 marca 2001 r.), nie zgadzam się z jego sugestią, iż do Unii nie musimy się spieszyć. Bugaj zdaje się zakładać, że Polska może lepiej zadbać o swoje interesy polityczne i gospodarcze, pozostając dłużej poza organizmem unijnym. Nawet w kategoriach wyłącznie ekonomiczno-socjalnych nie jest to założenie przekonujące. Nasz wzrost gospodarczy jest tylko minimalnie szybszy niż przeciętny unijny; w tym tempie na dogonienie średniej europejskiej trzeba nam nie mniej niż trzydziestu lat. I to nie ekspansja Niemców (których liczba ciągle spada...) wykupujących polską ziemię nam grozi - ale wyciekanie (choć może już nie na taką skalę jak w latach osiemdziesiątych) najbardziej przedsiębiorczych Polaków do Niemiec, Ameryki i gdzie indziej. Pozostając poza Unią, nie będziemy uczestniczyć w przemianach Europy ani na nie wpływać. A za wschodnią granicą Polski historia także nie stanęła, czekając na nasze okrzepnięcie: wydarzenia na Ukrainie i w Rosji toczą się szybko. Coraz głębsza integracja Od początku instytucje wspólnotowe kształtowały się pod wpływem bodźców dwóch rodzajów: wizyjno-kulturowego i praktycznego. Gdyby nie wspólne zaplecze śródziemnomorsko-chrześcijańskie, wspólny dorobek cywilizacyjny i wspólny zapas doświadczeń (także, a może zwłaszcza, tych najgorszych; zauważmy, że państwa najmniej dotknięte katastrofami XX wieku - ze Szwajcarią na czele - najmniej się kwapią do integracji!), dobrowolne wytwarzanie jakichkolwiek wspólnych instytucji nie byłoby możliwe. Jednakże instytucje te kształtują się pod wpływem konkretnych potrzeb, służą do zajęcia się z konkretnymi wyzwaniami i problemami. Dzisiaj takimi wyzwaniami domagającymi się nowych rozwiązań są: odpowiedzialność Europejczyków za pokój i bezpieczeństwo kontynentu; ochrona środowiska naturalnego; wyrównanie różnic w poziomach życia; walka z epidemiami łatwo przekraczającymi granice; potrzeba zmian w europejskim modelu rolnictwa; globalizacja gospodarcza wymagająca mechanizmów zabezpieczających przed kryzysami; globalizacja kulturowa wymagająca działań chroniących różnorodność, która jest skarbem Europy; rosnący dystans między bogatymi a biednymi obszarami świata. Stawiam tezę, że w interesie Polski, a także w interesie Europy jako całości (choć niekoniecznie w interesie wszystkich państw członkowskich UE) leży pogłębianie integracji przez zacieśnianie instytucjonalnej współpracy wewnątrzunijnej. Wszystkim wymienionym wyzwaniom łatwiej będzie wówczas stawić czoła; niektórym (jak pierwsze) w ogóle bez pogłębionej współpracy sprostać się nie da. Alternatywą jest niebezpieczeństwo powrotu do dawnych metod dyplomatycznych targów i nacisków (jeśli nawet już nie militarnych, to ekonomicznych i politycznych), przy których państwa większe, bogatsze i mniej wystawione na zagrożenia będą oczywiście zawsze miały przewagę. Polska do takich państw nie należy ani dzisiaj, ani w perspektywie najbliższych kilkudziesięciu lat. Strefa wolnego handlu nie wystarczy Najsilniejsze umocowania traktatowe zabezpieczają dzisiaj funkcjonowanie jednolitego rynku wewnętrznego Unii. Niektórym państwom to zdaje się wystarczać, a przynajmniej jest dla nich najważniejsze; z innych powiązań chciałyby korzystać dowolnie, w miarę własnej potrzeby. Ale tylko oddalanie się od takiego modelu Europy a la carte, Unii pojmowanej głównie jako strefa wolnego handlu będzie sprzyjać wzrostowi europejskiej solidarności. Tylko bardziej spoista Unia, prowadząca wspólną politykę zagraniczną i bezpieczeństwa, będzie mogła zapobiegać konfliktom typu jugosłowiańskiego, a w razie ich wyłonienia natychmiast reagować. Tylko taka Unia może zapobiec prowadzeniu egoistycznej polityki zagranicznej przez państwa silniejsze, a także rozgrywaniu przez Rosję interesów poszczególnych państw Unii. Tylko taka Unia uczyni z Europy partnera dla USA, usuwając obecne możliwości indywidualnych potyczek. Tym samym ściślejsza współpraca leży również w interesie sojuszu atlantyckiego i USA - choćby miała być niewygodna dla amerykańskich urzędników czy rządów. Nie ma wewnątrz UE żadnych szans na uzyskanie większości dla kroków "wypychających" USA z Europy. Dzisiejsze spory, głównie zresztą retoryczne, rodzą się na gruncie europejskiej niespójności. Trzeba przyznać, że w przewidywalnej przyszłości powszechny udział w pogłębionej współpracy wszystkich naraz państw członkowskich UE jest bardzo mało prawdopodobny. Interesy gospodarcze i polityczne piętnastu państw Unii, a także ich tradycje są zbyt zróżnicowane. Widać to na przykładach euro i konwencji z Schengen; do obu tych wspólnych inicjatyw przystąpiła większość, ale nie wszystkie państwa UE. Do zacieśniania integracji w dziedzinie polityki zagranicznej i obronnej odnosi się sceptycznie z jednej strony Wielka Brytania, z drugiej - państwa neutralne, nie należące do NATO. Natomiast w innych państwach, przede wszystkim pierwotnej "szóstki", tendencja do pogłębiania integracji jest bardzo żywa i zasługuje na nasze dzisiaj poparcie, a po wejściu do Unii - dołączenie do tej grupy. I nie jest istotne, czy określona będzie mianem "twardego jądra", "awangardy", "grupy pionierskiej", czy jeszcze inną nazwą w ramach przewidzianej przez traktaty z Maastricht i Nicei możliwości formalnej "ściślejszej współpracy"; albo czy będzie się ją opisywać w kategoriach "elastyczności" lub "różnych prędkości". Istotne jest, że tendencja ta jest pożyteczna - a przeciwstawianie się jej może, jak już od roku ostrzega Jacques Delors, spowodować próby "wyprowadzenia" grupy poza struktury unijne. Polska w awangardzie Jest niemal pewne, że w grupie państw "ściślej współpracujących" znajdą się Niemcy i Francja - jestem więc przekonany, iż powstanie tego zespołu może się przyczynić do stabilizacji Europy Środkowej i Środkowowschodniej. Europejski polityczny punkt ciężkości przesunie się w naszym kierunku; także poczucie europejskiej solidarności rozszerzy się na wschód. Niemcy zostaną włączone do szerszego i głęboko wiążącego przedsięwzięcia polityczno-obronnego. Równocześnie Rosja utraci możliwość rozgrywania państw Europy Środkowej i Środkowowschodniej przeciw sobie. Dla Polski wyłonienie takiej "grupy ściślejszej współpracy politycznej" będzie wyraźnie pożyteczne. Polsce jako państwu leżącemu na skraju obszaru rozwiniętej i stabilnej cywilizacji europejskiej, które w tej kresowej pozycji pozostanie przez lat co najmniej kilkadziesiąt, musi zależeć na maksymalnej spoistości unijnych instytucji, a zwłaszcza na bliskich związkach z państwami w Europie najważniejszymi i najbliżej sąsiadującymi. Ściślej zintegrowana Europa stanie się silniejszym magnesem politycznym, gospodarczym i kulturowym w stosunku do Ukrainy i Białorusi. Nie mniej ważne jest to, że Europa a la carte może leżeć w interesie tylko państw wysoko rozwiniętych, o gospodarce w pełni konkurencyjnej, silnej infrastrukturze i nowoczesnym rolnictwie. Polska nie ma szans na osiągnięcie tego stanu przed upływem parędziesięciu lat. Musi nam więc zależeć na maksymalizacji europejskiej solidarności i spoistości. W najgłębszym interesie Rzeczypospolitej leży znalezienie się w czołówce europejskiej współpracy polityczno-obronnej. Położona między największym państwem "pionierskim" a niestabilnym obszarem wschodnim, który Rosja stara się ponownie zdominować, Polska znajdzie się w strefie politycznego, cywilizacyjnego i gospodarczego zagrożenia (a przed zagrożeniami tego typu członkostwo w NATO nie chroni!). Dlatego też należy od początku - od dziś - wypracowywać sobie pozycję uczestnika awangardy. Dotychczasowe oficjalne stanowisko Polski, sceptyczne wobec perspektyw "ściślejszej (lub »wzmocnionej«) współpracy", bywa na Zachodzie używane jako argument za koniecznością utworzenia "awangardy", zanim wejdziemy do Unii, i będzie takim krokom przeciwdziałać. Takiego samego argumentu dostarcza nasze zadowolenie z powodu wyłączenia problematyki bezpieczeństwa i obrony z możliwej "ściślejszej współpracy", chociaż jest to właśnie ta problematyka, na której wspólnym pogłębianiu (a nie pozostawianiu jej praktycznie w gestii państw najsilniejszych!) powinno nam najbardziej zależeć. Sami więc podkopujemy własną pozycję przyszłego członka UE. Zmiana postawy i wyrażanie stanowiska jednoznacznie pozytywnego zlikwiduje też szkodliwe dla Polski podejrzenia o podporządkowanie naszej polityki zagranicznej interesom Stanów Zjednoczonych. Takie widzenie Polski wcale nie pomaga Amerykanom (przeciwnie, budzi dodatkowe posądzenia, że wywierają na Polskę naciski), osłabia zaś nasze szanse na szybkie przyjęcie do Unii. Tylko Polska włączająca się do grona państw europejskiej czołówki będzie zdolna do rzeczywistego prowadzenia deklarowanej obecnie polityki wschodniej, do realizacji której nie mamy obecnie dostatecznie silnych narzędzi. Tak więc wejście do "awangardy" leży także w naszym historycznie pojętym interesie narodowym. Zdzisław Najder
Mnożą się wątpliwości co do daty wejścia Polski do UE. w interesie Polski leży pogłębianie integracji przez zacieśnianie instytucjonalnej współpracy wewnątrzunijnej. udział w pogłębionej współpracy wszystkich naraz państw członkowskich jest mało prawdopodobny. Interesy gospodarcze i polityczne piętnastu państw są zbyt zróżnicowane. w państwach pierwotnej "szóstki" tendencja do pogłębiania integracji jest żywa i zasługuje na nasze poparcie, a po wejściu do Unii - dołączenie do tej grupy.
POMOCE SZKOLNE Szkołokrążcy, prywatni i państwowi Ryzykowny biznes ANNA PACIOREK Na zakup pomocy szkolnych wydaje się z budżetu oświaty niewiele pieniędzy - od 0,5 do 1 proc. - szacuje MEN. Zakupy te są bardzo nierytmiczne. Zazwyczaj pod koniec roku, kiedy nagle pojawiają się środki finansowe szkoły starają się je upłynnić i biorą wszystko, co się da, a producenci nie są w stanie sprostać zamówieniom. Skończyły się czasy, gdy bez aprobaty MEN szkoła nie mogła zakupić żadnej pomocy. Teraz wprawdzie funkcjonuje lista pomocy zalecanych przez MEN, ale nie jest ona obligatoryjna ani dla producentów, ani dla kupujących. Skończył się też monopol MEN w zakresie produkcji i dystrybucji pomocy dydaktycznych. Na rynku pomocy szkolnych trwa walka o klienta, walka między szkołokrążcami, oferującymi kiepski, a tani towar, którym nie zależy na umieszczeniu swoich produktów na liście MEN; dawnymi państwowymi producentami, przyzwyczajonymi do swej monopolistycznej pozycji oraz nowoczesnymi prywatnymi firmami, których produkty zbierają nagrody na krajowych i zagranicznych targach, jak np. ELBOX. Trwanie w poczuciu misji - Firmy państwowe, które działały na tym polu, były przyzwyczajone, że w MEN jest pewna pula pieniędzy na pomoce naukowe, jaka im się należy - mówi Paweł Bernas dyrektor ELBOX-u - a tu nagle pojawia się firma prywatna, która robi na tyle dobre pomoce, że MEN zdecydowało się włączyć jej wyroby do zakupów centralnych. Od tego momentu jesteśmy postrzegani jako ci, którzy wyciągają z kieszeni tych fabryk "ich" pieniądze. Od 1992 r. powstał jednolity front przeciwko ELBOX-owi wszystkich tych, którzy nie dorównują nam swoją ofertą. Do głównych przeciwników ELBOX-u należą pracownicy resortowego Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego, który został przez MEN postawiony w stan likwidacji. "Warunkiem właściwego funkcjonowania, tak potrzebnego Ośrodka - napisali oni w liście do ministra Jerzego Wiatra - były: nowoczesne i efektywne zarządzanie, właściwy nadzór nad Ośrodkiem i pracami tam prowadzonymi ze strony organu założycielskiego, zlecenie przez MEN koniecznych i odpowiednio wyprzedzających badań i studiów. Te warunki nie były spełnione (...) Od wielu miesięcy Ośrodek zmierzał ku upadkowi ekonomicznemu przy niekompetentnej postawie zarządu firmy oraz ignorancji i przyzwoleniu na taki stan rzeczy ze strony MEN. Dorobek ludzi i ich aktywność zostały zmarnowane i to - wszystko na to wskazuje - bezpowrotnie. Ludzie, związani tyle lat z pracą dla oświaty, zostali bez perspektyw." Swoje "10 pytań do ministra Jerzego Wiatra" rozpoczynają tak: Jak to się dzieje, że w czasie gdy MEN doprowadza do likwidacji swojej agendy - Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego - znajdują się w ministerstwie pieniądze na finansowanie prywatnej firmy ELBOX?". - Ośrodek w tej formule działania nie był w stanie się utrzymać - wyjaśnia Maria Branecka z MEN. - Ośrodek nie może tkwić w pozycji misji dziejowej, jak niektóre nasze drukarnie resortowe, którym też się wydawało, że nic im się nie może stać, bo przecież produkują szkolne podręczniki. Ośrodek działał w formule samofinansowania. Producenci popadli w kłopoty, więc przestali zamawiać w Ośrodku projekty. Ośrodek zaczął więc sam realizować swoje projekty, wchodzić w kooperację i sprzedawać - często z niezłym skutkiem. Natomiast funkcje badawcze zostały odsunięte na dalszy tor. Ośrodek jako jednostka badawczo-rozwojowa był zakwalifikowany przez KBN do kategorii D; nie udało mu się nigdy uzyskać z KBN środków na działalność naukową. Co zostało z tych lat Przed 1992 r. bez aprobaty MEN nie można było wprowadzać do obrotu żadnych pomocy naukowych, szkoły nie mogły kupować nic, co nie miało tej aprobaty. MEN nadzorowało producentów pomocy dydaktycznych - było organem założycielskim dla 9 fabryk pomocy naukowych. Nadzorowało również przedsiębiorstwa dystrybucyjne, czyli CEZAS-y - osiemnaście przedsiębiorstw zlokalizowanych w siedzibach dawnych województw plus w Toruniu. W latach 80. notowano taki niedobór pomocy dydaktycznych, że XXIV Plenum KC PZPR zobowiązało ministra oświaty do wybudowania dwóch fabryk pomocy i zwiększenia produkcji. Zobowiązanie pozostało na papierze. A po 1990 r. w dziewięciu istniejących fabrykach pomocy szkolnych proces przekształceń własnościowych przebiegał niejednakowo. I tak fabrykę w Kętach, która robiła pomoce z drewna i meble przedszkolne, kupili spadkobiercy byłych właścicieli. Nie produkuje ona już pomocy dydaktycznych. Fabryka w Częstochowie upadła; wojewodzie pozostało skierowanie wniosku do sądu o wykreśleniu z rejestru. - Tam produkowano pomoce do chemii i fizyki, np. jako jedyna fabryka w Polsce wytwarzała episkopy - mówi Maria Branecka. - Tych pomocy nie ma i nie będzie. Fabryka w Bytomiu została sprzedana za długi. Inwestor, który kupił fabrykę, podpisał umowę, że jeżeli nie będzie produkować pomocy dydaktycznych, to oprzyrządowanie przekaże do dyspozycji MEN. Kiedy część pracowników założyła spółkę MEN przekazało im oprzyrządowanie, dzięki któremu produkują niewielkie ilości brył geometrycznych. Fabryki w Kartuzach i Olsztynie zostały sprywatyzowane metodą spółki pracowniczej; specjalizują się w produkcji mebli i tablic szkolnych. Pozostałych zakładów nie udało się sprywatyzować i ostatnio, w związku ze zmianami centrum administracyjno-gospodarczego, zostały one przekazane przez MEN wojewodom. Fabryka w Poznaniu, dawniej mająca w ofercie ponad 200 pomocy dydaktycznych, obecnie produkuje szczątkowe ilości. Fabryka w Nysie jest w lepszej kondycji, robi nawet na indywidualne zamówienia pomoce z fizyki oraz pracy-techniki. Fabryka w Warszawie, specjalizująca się w produkcji preparatów do biologii z naturalnych materiałów jest w trudnej sytuacji, chociaż wynajmowała powierzchnie i miała z tego dochód. Fabryka w Koszalinie produkuje meble do internatów i szkół, dość drogie, ale dobre. Przedsiębiorstwo Zaopatrzenia Szkół CEZAS w swoich 18 jednostkach zajmowało się przekazywaniem do szkół pomocy naukowych zgodnie z decyzjami MEN. Było pośrednikiem między resortowymi fabrykami i szkołami. Tylko CEZAS w Zielonej Górze wziął się także za produkcję. Po 1990 roku dwa CEZAS-y - w Bydgoszczy i Poznaniu - zostały zlikwidowane. Sprywatyzowano "ścieżką pracowniczą" CEZAS-y w Lublinie, Olsztynie, Toruniu, Wrocławiu, Zielonej Górze. CEZAS w Koszalinie został sprzedany. Pozostałe dziesięć przekazano wojewodom, przy czym w Opolu w stanie kwalifikującym się do upadłości, a w Szczecinie w stanie upadłości. MEN miało też zaplecze naukowe w zakresie projektowania i wdrażania środków dydaktycznych. Był nim właśnie Ośrodek, którego likwidacja ma być zakończona do końca kwietnia. Drugi resortowy - Centralny Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Aparatury Badawczej i Dydaktycznej, czyli COBRABID, wywodzący się z dawnego resortu nauki i szkolnictwa wyższego - ma się lepiej, gdyż potrafił w porę dostosować się do gospodarki rynkowej. Sporne zamówienia publiczne Do czasu wejścia w życie przepisów o zamówieniach publicznych w 1995 roku MEN stosowało w ramach systemu pierwszego wyposażenia zakupy centralne na wyposażanie nowo otwieranych szkół. - Jestem zwolenniczką zakupów centralnych, choć to może niepopularne - mówi Maria Branecka. - To się sprawdza przy zakupie komputerów, tak jak się sprawdziło przy zakupach telewizorów, magnetowidów, gdyż wtedy można załatwić lepsze warunki kontraktu. Zazwyczaj wstępną listę zakupów wysyłaliśmy do kuratorów z prośbą o ich wskazania i zamówienia. Potem komasowaliśmy te zamówienia, "przycinaliśmy" do naszych możliwości finansowych i kupowaliśmy centralnie. Zakupy trafiały do kuratoriów i dalej były dzielone na szkoły. Raport NIK krytykował ten system, wskazywał przypadki, gdy zakupiono wyposażenie budynku, który jeszcze nie został wykończony i meble trzeba było przechowywać w stodole. Jednak, zdaniem Marii Braneckiej, nawet to składowanie nie było złym rozwiązaniem, gdyż w sumie meble zostały kupione taniej. Ustawa o zamówieniach publicznych przewiduje także zakupy z wolnej ręki - jeśli np. jakiś produkt ma jednego producenta, a przecież wszystkie środki z listy MEN są wyrobami unikalnymi. - W 1995 r. rozpętała się burza prasowa - wspomina naczelnik Branecka. - Zarzucano nam, że kupujemy coś, na co kuratorzy nie mają ochoty. Kierownictwo MEN wycofało się z zamówień centralnych, a urząd zamówień publicznych nie wyraził zgody na zakup pomocy dydaktycznych z wolnej ręki. W końcu roku pieniądze rozdzielono na kuratoria. Jedni kupili pomoce naukowe, inni przekazali te środki na opał, jeszcze inni na inwestycje. To było 52,5 mld starych zł. Rozpoczęło się szaleńcze wydawanie pieniędzy - producenci pracowali na trzy zmiany, a i tak nie mogli sprostać zamówieniom. - Zakup bez przetargu to problem, z którym będą się spotykać wszyscy producenci pomocy naukowych, które nie mają odpowiedników, są na rynku unikalne - mówi dyrektor Bernas. Jeden z zarzutów stawianych ministrowi Wiatrowi przez Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego dotyczył zaliczek danych przez MEN firmie ELBOX. - Wszystkie transakcje producentów pomocy dydaktycznych związane z centralnym zaopatrzeniem szkół były związane z przedpłatami - mówi Paweł Bernas. - Zaliczkowanie jest uzasadnione, gdyż żeby zrealizować kontrakt, firma musi brać kredyty w banku. Nie widzę w tym nic zdrożnego, aby zamiast zapłacić nadwyżkę w postaci obsługi kredytu komercyjnym bankom, która przyczynia się do zwiększenia ceny, MEN otrzymywało w ramach kontraktów znaczące rabaty albo dostawy większej ilości produktów niż zamówiono. Np. kontrakt ELBOX-u na 1996 r. zawarty na kwotę 413 tys. zł przewidywał dostarczenie dodatkowych bezpłatnych 100 kompletów oprogramowania ELI 2.0 i 1400 dodatkowych kompletów materiałów dydaktycznych na kwotę 49 tys. 755 zł. Poza tym firma zobowiązała się do ogłoszenia i sfinansowania konkursu dla nauczycieli na opracowanie konspektu lekcji z wykorzystaniem pakietu ELI 2.0 Lista zalecanych środków dydaktycznych Minister edukacji już nie aprobuje, tak jak kiedyś, pomocy dydaktycznych do użytku szkolnego, a jedynie zaleca ich stosowanie. Przy czym system ten jest dobrowolny, rekomenduje się pomoc dydaktyczną na wniosek producenta, po wykazaniu się przez niego dwoma pozytywnymi recenzjami recenzentów z listy MEN. Ta lista istnieje od 1992 roku. Jest na niej 115 specjalistów, rekomendowanych przez np. szkoły wyższe i wojewódzkie ośrodki metodyczne. Recenzję zleca producent i za nią płaci. Po pozytywnych recenzjach dana pomoc naukowa zostaje umieszczona w wykazie pomocy zalecanych przez MEN do użytku szkolnego. Obecnie w wykazie jest 258 zalecanych pozycji, dalsze pięć jest w trakcie zatwierdzania. Swoje produkty umieściło w nim 43 dystrybutorów i 55 producentów. - Zdecydowanie wolę iść do recenzenta z wydrukiem komputerowym, niż drukować instrukcję w liczbie 1000 egzemplarzy - mówi dyrektor Bernas. - Iść z prototypem pomocy, bo traktujemy recenzję, jako coś, co może nam pomóc, żeby nasz wyrób był dobry i merytorycznie bezbłędny. Zasada, aby produkt był wzięty z magazynu, to znaczy np. z wydrukowaną instrukcją, jest przede wszystkim nieekonomiczna. - Z tej procedury korzysta niewielka część producentów - mówi Maria Branecka. - System nie jest bardzo popularny, bo jeżeli inni mogą dobrze żyć, sprzedając do szkół naprawdę byle co, to dobrzy producenci nie do końca mają motywację, by ubiegać się o wpis do wykazu. Gdyby były jakiekolwiek preferencje np. przy zakupach środków dydaktycznych, to może i ta lista byłaby obszerniejsza. A szkoły miałyby pewność, że kupują pomoc bez błędów. Ale nie mamy możliwości administracyjnych - nie możemy zaleceń zamienić na nakaz. - Na rynku pomocy naukowych jest sporo dobrych firm prywatnych, wśród których zdecydowanie wybija się ELBOX - dodaje Maria Branecka - a też dużo firm, które osiągają znacznie wyższe obroty niż te pierwsze. One opierają się na sprzedaży obwoźnej; nie są to firmy, które się reklamują czy wystawiają na targach pomocy dydaktycznych. Ich tam nie widać, podobnie jak w wykazie pomocy zalecanych przez MEN do użytku szkolnego. Za to było kilka skierowań do prokuratury o kradzież praw autorskich. Tacy producenci funkcjonują na rynku i to zupełnie nieźle - po prostu jeżdżą od szkoły do szkoły sprzedając swoje wyroby. Nie zawsze są to wyroby, które by przeszły przez nasze sito recenzenckie, trafiają się nawet plansze z błędami ortograficznymi. Oni wygrywają konkurencję, dlatego że robią pomoce tanie, nieomal jednorazowego użytku. A gdy szkole brakuje środków, to o wiele łatwiej jej wydać 10 zł niż kilkaset. System do naprawy Z całą pewnością zaopatrywanie szkół w pomoce naukowe wymaga zmian, można powiedzieć systemowych, chociaż nie wszystkie mogą być natychmiast wprowadzone. Niewykonalne wydaje się na razie uregulowanie rynku zamówień, gdyż szkoły nie otrzymują rytmicznie środków na zakupy pomocy dydaktycznych. Jak np. przeciwdziałać szkołokrążcom, którzy szybko pojawiają się w szkole, tam gdzie w danym momencie są "rzucone" środki na zakup pomocy naukowych i oferują niedobry, a tani towar? - Oni zgarniają te pieniądze z rynku - mówi dyrektor Bernas. - Przyjeżdżamy do szkoły i słyszymy: ale my już zrobiliśmy zakupy! I pokazują nam, np. bryły geometryczne za 10 zł w woreczku od maślanki, parę rurek plastikowych i trochę łączników. Pomimo iż na woreczku narysowano wiele brył, części z nich nie da się złożyć, ponieważ zaoszczędzono na łącznikach. U nas cały zestaw brył, do wykorzystania przez wiele lat, kosztuje ok. 500 złotych. Zdaniem dyrektora Bernasa system zalecania pomocy naukowych powinien być obligatoryjny, gdyż wtedy nauczyciel miałby pewność, że pomoce dydaktyczne kupowane przez szkoły nie zawierają błędów. MEN zamierza promować pomoce dydaktyczne ze swojej listy, wyposażając w nie WOM-y, wyższe szkoły pedagogiczne, żeby obecni i przyszli nauczyciele wiedzieli, z jakich pomocy mogą korzystać. MEN wydało rozporządzenie, na mocy którego od 1 maja producentów mebli szkolnych będą obowiązywały certyfikaty na zgodność z normą. Szkoła nie będzie mogła kupić mebli, jeżeli producent nie będzie miał certyfikatu. Certyfikat będzie też wymagany na środki dydaktyczne zasilane napięciem wyższym niż bezpieczne i pomoce dydaktyczne, które emitują szkodliwe promieniowanie. W planach MEN ma jeszcze opracowanie standardów wyposażenia medialnego szkół, pod kątem nowych podstaw programowych. - Przymierzamy się do przeglądu wszystkich środków dydaktycznych zalecanych do użytku szkolnego w grupach tematycznych - mówi Maria Branecka. - Być może spotkanie recenzentów doprowadzi do zweryfikowania tej listy.
Skończyły się czasy, gdy bez aprobaty MEN szkoła nie mogła zakupić żadnej pomocy. Teraz wprawdzie funkcjonuje lista pomocy zalecanych przez MEN, ale nie jest ona obligatoryjna ani dla producentów, ani dla kupujących.Na rynku pomocy szkolnych trwa walka o klienta, walka między szkołokrążcami, oferującymi kiepski, a tani towar, którym nie zależy na umieszczeniu swoich produktów na liście MEN; dawnymi państwowymi producentami, przyzwyczajonymi do swej monopolistycznej pozycji oraz nowoczesnymi prywatnymi firmami, których produkty zbierają nagrody na krajowych i zagranicznych targach, jak np. ELBOX. Do głównych przeciwników ELBOX-u należą pracownicy resortowego Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego, który został przez MEN postawiony w stan likwidacji.Ośrodek w tej formule działania nie był w stanie się utrzymać. działał w formule samofinansowania. Natomiast funkcje badawcze zostały odsunięte na dalszy tor. Przed 1992 r. bez aprobaty MEN nie można było wprowadzać do obrotu żadnych pomocy naukowych, szkoły nie mogły kupować nic, co nie miało tej aprobaty. po 1990 r. w dziewięciu istniejących fabrykach pomocy szkolnych proces przekształceń własnościowych przebiegał niejednakowo. Przedsiębiorstwo Zaopatrzenia Szkół CEZAS w swoich 18 jednostkach zajmowało się przekazywaniem do szkół pomocy naukowych zgodnie z decyzjami MEN. MEN miało też zaplecze naukowe w zakresie projektowania i wdrażania środków dydaktycznych. Był nim właśnie Ośrodek, którego likwidacja ma być zakończona do końca kwietnia. Drugi resortowy - Centralny Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Aparatury Badawczej i Dydaktycznej ma się lepiej, gdyż potrafił w porę dostosować się do gospodarki rynkowej. Do czasu wejścia w życie przepisów o zamówieniach publicznych w 1995 roku MEN stosowało w ramach systemu pierwszego wyposażenia zakupy centralne na wyposażanie nowo otwieranych szkół.Raport NIK krytykował ten system. Ustawa o zamówieniach publicznych przewiduje także zakupy z wolnej ręki - jeśli np. jakiś produkt ma jednego producenta, a przecież wszystkie środki z listy MEN są wyrobami unikalnymi.Minister edukacji już nie aprobuje, tak jak kiedyś, pomocy dydaktycznych do użytku szkolnego, a jedynie zaleca ich stosowanie. Przy czym system ten jest dobrowolny, rekomenduje się pomoc dydaktyczną na wniosek producenta, po wykazaniu się przez niego dwoma pozytywnymi recenzjami recenzentów z listy MEN. Z całą pewnością zaopatrywanie szkół w pomoce naukowe wymaga zmian, można powiedzieć systemowych, chociaż nie wszystkie mogą być natychmiast wprowadzone. Zdaniem dyrektora Bernasa system zalecania pomocy naukowych powinien być obligatoryjny, gdyż wtedy nauczyciel miałby pewność, że pomoce dydaktyczne kupowane przez szkoły nie zawierają błędów. .MEN wydało rozporządzenie, na mocy którego od 1 maja producentów mebli szkolnych będą obowiązywały certyfikaty na zgodność z normą. Certyfikat będzie też wymagany na środki dydaktyczne zasilane napięciem wyższym niż bezpieczne i pomoce dydaktyczne, które emitują szkodliwe promieniowanie.
Środowisko Specjaliści badają, dzieci wdychają Tej szkole azbest nie szkodzi Jeszcze w grudniu ubiegłego roku wystraszeni rodzice zdecydowali, że dzieci powinny zostać ze szkoły przeniesione. Fot. Andrzej Wiktor Na zebraniu w teresińskiej podstawówce wychowawczyni przypomniała o azbestowych ścianach w szkole. Rodzice natychmiast zażądali, by gmina zleciła badania stężenia azbestu. Minął rok a oni ciągle walczą o przeniesienie dzieci do bezpieczniejszego budynku. Nie przekonują ich opinie specjalistów, bo w polskim prawie nikt nie wyznaczył norm na zawartość pyłów azbestu w pomieszczeniach, gdzie na stałe przebywają ludzie. Rok temu we wrześniu, gdy o problemie stało się głośno, gmina zleciła badania. - Nie wiedziałem, do kogo się zwrócić, ktoś mi podpowiedział, że może je zrobić Politechnika Warszawska - mówi Marek Olechowski, wójt Teresina. Miesiąc później wszystko było jasne. W powietrzu znajdowało się ponad sześć tysięcy włókien azbestu w metrze sześciennym. Natychmiast coś trzeba było z tym zrobić. Okazało się jednak, że powiatowy sanepid, który miał zdecydować o losie szkoły, badań nie może uznać. - Były wyrywkowe. Na ich podstawie nie mogliśmy stwierdzić, czy warunki zagrażają zdrowiu. A poza tym Politechnika nie ma upoważnienia do ich wykonywania w takich obiektach jak szkoła - tłumaczy powiatowy inspektor sanitarny Maria Olędzka. Sanepid zażądał od gminy inwentaryzacji budynku i badań z Instytutu Techniki Budowlanej. Sprawa utknęła w miejscu do maja 2000 roku - gdy przedstawiono wyniki nowych badań. Każdy grosz na nową szkołę Wcześniej, jeszcze w grudniu ubiegłego roku, wystraszeni rodzice zdecydowali, że dzieci powinny zostać ze szkoły przeniesione. Władze gminy zobowiązały się, że w styczniu przedstawią jakieś rozwiązanie. Gmina się jednak nie odzywała. Rodzice powołali Radę Ochrony Ucznia, by czuwać nad azbestowym problemem. - Chodziło o zdrowie kilkuset dzieci. By sprawę przyśpieszyć, zaprosiliśmy prywatnie specjalistę z ITB, który zrobił inwentaryzację, jakiej wymagał sanepid - opowiada Barbara Stasiak, przewodnicząca rady. Wyniki mieli już w styczniu. Okazało się, że niebezpieczny jest przede wszystkim mocno zniszczony eternitowy dach a pylenie następuje m. in. przez wentylację. Tym razem z powodu nieformalnego charakteru ekspertyzy nie chciał uznać jej nie tylko sanepid, ale i gmina. Cztery miesiące później dokładnie to samo potwierdziły badania ITB, ale już oficjalne. Dodatkowo okazało się, że w powietrzu w metrze sześciennym było ponad siedem tysięcy włókien azbestu. Dopiero wtedy pani inspektor stwierdziła, że nauka w budynku jest niedozwolona. Zagraża dzieciom i nauczycielom. Nie zdecydowała jednak o zamknięciu szkoły. Podobnie jak ITB zaleciła, by budynek natychmiast zabezpieczyć. Wtedy gmina zrezygnowała z pomysłu przeniesienia dzieci i podjęła decyzję o przeprowadzeniu konserwacji dachu i ścian. Uznała, że nie ma sensu wydawać pieniędzy na adaptację kolejnego budynku, gdy każdy grosz jest potrzebny na nową szkołę, którą właśnie buduje. - Wiedzieliśmy, że jeżeli dach się dobrze zabezpieczy, to przez rok czy półtora dzieci będą mogły się tam uczyć, a potem przeniesiemy je do nowego gmachu - argumentuje wójt. Jakie zastrzeżenia Pomysł gminy nie spodobał się rodzicom. Z informacji, jakie dostali o azbeście, m. in. z Instytutu Matki i Dziecka, wynikało, że nie istnieje nieszkodliwa jego ilość i nawet jedno włókno może spowodować chorobę. - A przecież u nas problem dotyczy małych dzieci, które są bardziej wrażliwe od dorosłych - argumentuje Stasiak. W notatkach Instytutu było też napisane, żeby strzec się firm, które proponują trwałe usunięcie azbestu przez pokrycie ścian farbami. To dodatkowo utwierdziło rodziców w przekonaniu, że dzieci muszą zostać przeniesione. Tymczasem w Teresinie zrobiono konserwację dachu i ścian. Traf chciał, że firma - wybrana przez gminę - została ukarana przez Państwową Inspekcję Pracy, bo wykonywała konserwację niezgodnie z przepisami. Nie miała też pozwolenia na prace z niebezpiecznymi odpadami. PIP zakazała czyszczenia eternitowych powierzchni dachu, ale już wówczas wyczyszczono go prawie w całości. - Jeżeli karze się kogoś kilkusetzłotową grzywną, to co to są za zastrzeżenia - denerwuje się wójt. Pokazuje najnowsze wyniki badań przeprowadzone po remoncie, w sierpniu tego roku. - Są zadowalające - mówi - od dwustu do ośmiuset włókien na metr sześcienny. - Może zadowalające, ale nie dla wszystkich - sprzeciwia się pani Stasiak. - Szkołę przygotowano na przyjście inspektora. Wszystko zostało wymyte, a na mokro azbest się nie pyli. Nie było dzieci. Nikt nie biegał. - To poziom do zaakceptowania - tak najnowsze wyniki badań opisuje specjalista z ITB. - Budynek nie powoduje zagrożenia dla użytkowników, pod warunkiem że materiały z azbestu nie zostaną uszkodzone. Twierdzi, że tymczasowo w budynku może być szkoła. Ponieważ jednak zastosowano w nim azbest, możliwie szybko powinna być przeniesiona. Bez normy Jest jednak problem. W polskim prawie nie określono, jaka zawartość pyłów azbestu jest dopuszczalna w pomieszczeniach, w których stale przebywają ludzie. Są jedynie wytyczne ministra środowiska, które dotyczą powietrza atmosferycznego. Mówi się w nich m. in. o tysiącu włókien w metrze sześciennym. Skoro nie ma innych norm, taką samą wartość przyjmuje się dla zamkniętych pomieszczeń. Nikt jednak definitywnie nie określił, czy można te same normy stosować do różnych przypadków. - Stosujemy te normy, bo taka jest decyzja instytutu naukowego Państwowego Zakładu Higieny. Tak zawsze robiliśmy. Nie ma norm odnoszących się do pomieszczeń, to trzeba stosować coś innego - wyjaśnia Wiesława Daukszo z Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej. - W prawie rzeczywiście nie ma nigdzie zapisu, że można te normy stosować zamiennie - przyznaje Elżbieta Grabowska, wicedyrektor Departamentu Higieny Środowiska w Głównym Inspektoracie Sanitarnym. - Potrzebna jest nowelizacja rozporządzenia ministra zdrowia z 1996 r., określająca normy dla azbestu w zamkniętych pomieszczeniach. Żadnych wątpliwości nie ma profesor Neonila Szeszenia-Dąbrowska z Instytutu Medycyny Pracy w Łodzi, która od dwudziestu lat zajmuje się problemem azbestu. - Norma środowiskowa może być stosowana do pomieszczeń zamkniętych, bo jest tak niska, tak bezpieczna, że ryzyko zachorowania jest zerowe. Niższej normy być nie może, bo byłoby to wbrew naturze, ponieważ te włókna są i będą w naszym otoczeniu. Zdania w tej kwestii są jednak podzielone, bo mimo takich wyników badań wojewódzki inspektor sanitarny zdecydował, że w teresińskiej szkole dzieci mogą się uczyć, ale pod kilkoma warunkami, m. in. nakazał wymianę wentylacji i stały nadzór budowlany nad obiektem. Zabierają, zostawiają Pani Stasiak przeniosła swoje dziecko już we wrześniu do innej szkoły. Mówi, że kilkoro innych rodziców też by chciało to zrobić, ale nie mają jak dowozić dzieci. - To będzie trwało jeszcze rok albo dłużej. Rok w środowisku azbestowym to bardzo dużo - twierdzi Stasiak. - Niektórzy ludzie mówią, że ich starsze dzieci chodziły tutaj wcześniej i żyją. Ale przecież choroba może się ujawnić za dwadzieścia lat - dodaje pani pedagog, która z teresińskiej szkoły zabrała wnuczka. Ale wójt na przykład swojego syna do niej nadal posyła. Kilku lekarzy także. - Jestem rozsądnym facetem. Rozmawiałem ze specjalistami. Nie boję się. Tutaj tylu ludzi mieszka i takim samym powietrzem oddycha. To zanieczyszczenie jest takie samo jak w Warszawie, gdyby chodziło się po ulicach przez parę godzin - twierdzi Olechowski. Tłumaczy, że gdyby zamknięto tutejszą szkołę, okazałoby się, iż w całym kraju znalazłoby się kilkaset podobnych. Katarzyna Sadłowska Od 1998 roku w Polsce obowiązuje całkowity zakaz produkcji wyrobów zawierających azbest. Według danych Ministerstwa Gospodarki na dachach i w fasadach budynków leży około 2 mld mkw. płyt cementowo-azbestowych. Poza tym mamy około 600 - 700 tys. ton cementowo-azbestowych izolacji cieplnych, rur kanalizacyjnych i wentylacji. Azbest jest też w około 300 tys. ton konstrukcji chłodni kominowych i wentylatorowych.
Na zebraniu w teresińskiej podstawówce wychowawczyni przypomniała o azbestowych ścianach w szkole. Rodzice natychmiast zażądali, by gmina zleciła badania stężenia azbestu. Minął rok a oni ciągle walczą o przeniesienie dzieci do bezpieczniejszego budynku. Nie przekonują ich opinie specjalistów, bo w polskim prawie nikt nie wyznaczył norm na zawartość pyłów azbestu w pomieszczeniach, gdzie na stałe przebywają ludzie. Rok temu we wrześniu, gdy o problemie stało się głośno, gmina zleciła badania. Miesiąc później wszystko było jasne. W powietrzu znajdowało się ponad sześć tysięcy włókien azbestu w metrze sześciennym. Okazało się jednak, że powiatowy sanepid, który miał zdecydować o losie szkoły, badań nie może uznać. Sprawa utknęła gdy przedstawiono wyniki nowych badań. w grudniu ubiegłego roku, wystraszeni rodzice zdecydowali, że dzieci powinny zostać ze szkoły przeniesione. Władze gminy zobowiązały się, że w styczniu przedstawią jakieś rozwiązanie. Gmina się jednak nie odzywała. Wyniki mieli już w styczniu. Okazało się, że niebezpieczny jest przede wszystkim mocno zniszczony eternitowy dach a pylenie następuje m. in. przez wentylację.Tym razem z powodu nieformalnego charakteru ekspertyzy nie chciał uznać jej nie tylko sanepid, ale i gmina. Cztery miesiące później dokładnie to samo potwierdziły badania ITB, ale już oficjalne. Dopiero wtedy pani inspektor stwierdziła, że nauka w budynku jest niedozwolona. Zagraża dzieciom i nauczycielom. Nie zdecydowała jednak o zamknięciu szkoły. Wtedy gmina zrezygnowała z pomysłu przeniesienia dzieci i podjęła decyzję o przeprowadzeniu konserwacji dachu i ścian. Pomysł nie spodobał się rodzicom.
PROBLEM ROKU 2000 Możemy bawić się (lub spać) spokojnie Ostrożny optymizm AP Prawie dwukrotnie więcej, niż zwykle w grudniu, domowych glinianych pieców sprzedaje obecnie fabryka ceramiki w Suzu k. Tokio. To zwiększone zapotrzebowanie na ten tradycyjny sprzęt kuchenny wynika z... informatycznego Problemu Roku 2000. Japończycy obawiają się zakłóceń w dostawie prądu i gazu, i chcą się przed nimi zabezpieczyć. ADAM JAMIOŁKOWSKI Eksperci oraz przedstawiciele firm i rządów są niemal jednomyślni - dzięki wielomiesięcznym przygotowaniom Problem Roku 2000 nie powinien spowodować żadnych katastrofalnych zdarzeń, choć z pewnością nie da się uniknąć wielu drobnych awarii i zamieszania, które może dać o sobie znać w pierwszych dniach stycznia. Jednak niezależnie od tego, tysiące ludzi - przede wszystkim, choć nie tylko, informatyków - zamiast udać się na bal, spędzi sylwestrową noc w sztabach kryzysowych, które utworzono praktycznie w każdej firmie i instytucji rządowej na świecie. Na przygotowania systemów komputerowych do roku 2000 wydano na całym świecie sumę imponującą - co najmniej 500 miliardów dolarów. Być może właśnie dzięki temu, ogłoszony przed kilku dniami raport Międzynarodowego Centrum Koordynacyjnego Problemu Roku 2000, pracującego pod auspicjami ONZ i finansowanego przez Bank Światowy, utrzymany jest w tonie ostrożnie optymistycznym. - Zdecydowana większość organizacji na całym świecie, zarówno gospodarczych, jak i rządowych, odczuje jedynie niewielkie skutki działania pluskwy milenijnej. Choć błędów spowodowanych przez PR 2000 będzie zapewne dość dużo, to dzięki wcześniejszym pracom zabezpieczającym, ograniczonemu zaufaniu do sterowników cyfrowych i elastyczności odpowiednio przeszkolonych ludzi całkowity efekt ich działania będzie raczej umiarkowany - oświadczył dyrektor Centrum, Bruce W. McConnell. Według autorów raportu, bardzo nieliczne będą naprawdę istotne awarie w dziedzinach najważniejszych, takich jak energetyka, telekomunikacja, transport czy zaopatrzenie w wodę. Najbardziej prawdopodobne jest pojawienie się problemów w funkcjonowaniu służby zdrowia i instytucji rządowych, w szczególności w krajach rozwijających się. Ekonomiczne skutki PR 2000 będą zaś najbardziej dotkliwe dla państw Azji i Ameryki Łacińskiej, które rozbudowały już swe systemy informatyczne, ale w dużym zakresie wykorzystują wciąż nielegalne (pirackie) oprogramowanie. Będzie, jak było Tezy raportu Międzynarodowego Centrum Koordynacyjnego są generalnie zgodne z wypowiedziami większości ekspertów i doniesieniami agencyjnymi. Wśród instytucji monitorujących przygotowania do roku 2000 dominuje przekonanie, że skutki działania pluskwy 2000 ograniczą się do drobnych błędów, powodujących niewielkie dolegliwości bądź opóźnienia, nie będzie natomiast zdarzeń katastrofalnych w skutkach. - Przewidujemy niewielki wzrost wskaźnika błędów w systemach komputerowych w ciągu najbliższych kilku miesięcy - informuje Andy Kyte, szef programu 2000 w Gartner Group. - Biznes będzie toczył się normalnym trybem - twierdzi raport Komisji Europejskiej na temat przygotowania transportu, energetyki, telekomunikacji i sektora bankowego. Będzie więc tak, jak do tej pory. Jak poinformował agencję Reuters Chris Webster, szef projektu 2000 w agencji badawczej Cap Gemini, z jej badań wynika, że aż trzy czwarte spośród największych amerykańskich firm z listy Fortune 1000 miało już do czynienia z rozmaitymi skutkami działania pluskwy milenijnej. Tylko - i to jest najciekawsze - nikt z zewnątrz tego nie zauważył, nikt też o kłopotach się nie dowiedział! Firmy jak ognia unikały rozgłosu o kłopotach spowodowanych przez PR 2000, a ewentualne problemy - ponieważ nie przybierały dramatycznych rozmiarów - było dość łatwo ukryć, zrzucając winę na inne okoliczności. Stara dobra Anglia Na naszym kontynencie za państwo najlepiej przygotowane na przywitanie roku 2000 uważana jest Wielka Brytania. Action 2000, rządowa agencja powołana w celu nadzorowania przygotowań, szacuje wydatki poniesione tylko w sektorze publicznym na ponad 32 miliardy dolarów. Sprawdzono wszystko - np. także i to, czy kryzys nie spowoduje przejściowych braków żywności i papieru toaletowego. Zdaniem agencji, do roku 2000 w pełni przygotowanych jest 99 proc. spośród 500 największych brytyjskich firm i 93 proc. przedsiębiorstw zatrudniających ponad 250 osób. Jako średnie oceniane jest przygotowanie Niemiec, które dość późno zaczęły traktować PR 2000 poważnie. Rząd gwarantuje wprawdzie prawidłowe funkcjonowanie sektora bankowego i transportu, nie jest jednak wykluczone, że dojdzie do zakłóceń w pracy systemu energetycznego, nie sprawdzono także do końca sprzętu medycznego. Za państwo najsłabiej przygotowane w zachodniej części Europy uważane są Włochy. Wprawdzie przedstawiciele rządu utrzymują, że prace przebiegły zgodnie z harmonogramem, ale część niezależnych ekspertów obawia się problemów. W podobny sposób ocenić można sytuację w naszej części Europy. Reprezentanci rządu, przedsiębiorstw energetycznych, telekomunikacyjnych, transportowych itd. deklarują, że wszystko jest w porządku, jednak niektórzy niezależni eksperci spodziewają się zakłóceń. Najbardziej skomplikowana jest sytuacja w Rosji. Wypowiedzi oficjalne i ekspertów różnią się diametralnie. Przedstawiciele rządu twierdzą, że sprawdzono systemy militarne, energetyczne i inne, które mogłyby stanowić zagrożenie, a poza tym Rosja jest mało skomputeryzowana, więc z natury odporna na atak milenijnej pluskwy. Wielu ekspertów uważa natomiast, że bardzo prawdopodobne jest wystąpienie poważnych awarii rzutujących na codzienne życie ludzi. Inna sprawa, że w wielu rejonach Rosji zakłócenia w dostawach energii elektrycznej czy ciepła traktowane są jako rzecz zupełnie normalna Ostrożni Japończycy, sprytni Amerykanie W skali światowej prym w przygotowaniach wiodą oczywiście Amerykanie. Wszystkie rządowe systemy komputerowe o decydującym znaczeniu są w pełni przygotowane do roku 2000 - twierdzi raport Białego Domu. Gotowe są też plany awaryjne. Za podobnie - bardzo dobrze - przygotowaną uważana jest także Kanada. W krajach Azji przygotowanie oceniane jest ogólnie dobrze, choć - paradoksalnie - najwięcej sygnałów o obawach związanych z PR 2000 dociera z wiodącej prym w rozwoju nowych technologii Japonii. Rząd japoński zdecydował się nawet wezwać swych obywateli do przygotowania niewielkich zapasów żywności, paliwa i gotówki. Jednak w rzeczywistości największe problemy mogą mieć kraje rozwijające się, gdzie prace przygotowawcze miały bardzo mały zakres ze względu na brak środków. Przedstawiciele tych państw posługują się znanym już argumentem - "komputerów mamy tak mało, że ich awarie nie są dla nas czymś istotnym". Podobnie bagatelizowane są zagrożenia w biednych krajach Afryki. - Jeśli 1 stycznia nie będzie światła na większości terytorium Kongo, to będzie po prostu tak samo, jak dzień wcześniej - takie ironiczne oświadczenie złożył agencji Reuters mieszkaniec Kinszasy. Czas pokaże, ile warte są zapewnienia ludzi odpowiedzialnych za przygotowania do roku 2000. Są powody, by nie do końca wierzyć w ich gorące zapewnienia. Do zabawnej sytuacji doszło w Tajlandii, gdzie linie lotnicze Thai Airways zmuszone były odwołać specjalny milenijny rejs, do udziału w którym minister transportu zaprosił około 200 miejscowych VIP-ów. Rejs ten miał przekonać szeroką publiczność, że można spokojnie korzystać z usług narodowego przewoźnika. Niestety, zamiar się nie powiódł, gdyż zdecydowana większość zaproszonych wykręciła się od udziału w locie, podając najrozmaitsze powody nieobecności W najlepszej sytuacji są Amerykanie. Uruchomili ośrodki przetwarzające informacje o skutkach PR 2000, które nadchodzić będą najpierw z Nowej Zelandii i Australii oraz z Dalekiego Wschodu, potem z pozostałych państw Azji, a wreszcie z Bliskiego Wschodu, Europy i Afryki. Sztaby ekspertów będą analizować doniesienia i wskazywać, co jeszcze - na kilkanaście czy kilka godzin "przed szkodą" - można zmienić w Ameryce.
Eksperci oraz przedstawiciele firm i rządów są niemal jednomyślni - dzięki wielomiesięcznym przygotowaniom Problem Roku 2000 nie powinien spowodować żadnych katastrofalnych zdarzeń. Na przygotowania systemów komputerowych do roku 2000 wydano na całym świecie sumę imponującą - co najmniej 500 miliardów dolarów. Być może właśnie dzięki temu ogłoszony przed kilku dniami raport Międzynarodowego Centrum Koordynacyjnego Problemu Roku 2000 utrzymany jest w tonie ostrożnie optymistycznym. Zdecydowana większość organizacji na całym świecie, zarówno gospodarczych, jak i rządowych, odczuje jedynie niewielkie skutki działania pluskwy milenijnej. Choć błędów spowodowanych przez PR 2000 będzie zapewne dość dużo, to dzięki wcześniejszym pracom zabezpieczającym, ograniczonemu zaufaniu do sterowników cyfrowych i elastyczności odpowiednio przeszkolonych ludzi całkowity efekt ich działania będzie raczej umiarkowany.Według autorów raportu bardzo nieliczne będą naprawdę istotne awarie w dziedzinach najważniejszych, takich jak energetyka, telekomunikacja, transport czy zaopatrzenie w wodę. Tezy raportu Międzynarodowego Centrum Koordynacyjnego są generalnie zgodne z wypowiedziami większości ekspertów i doniesieniami agencyjnymi. Na naszym kontynencie za państwo najlepiej przygotowane na przywitanie roku 2000 uważana jest Wielka Brytania. Sprawdzono wszystko - np. także i to, czy kryzys nie spowoduje przejściowych braków żywności i papieru toaletowego. W skali światowej prym w przygotowaniach wiodą oczywiście Amerykanie. Wszystkie rządowe systemy komputerowe o decydującym znaczeniu są w pełni przygotowane do roku 2000. Gotowe są też plany awaryjne. Czas pokaże, ile warte są zapewnienia ludzi odpowiedzialnych za przygotowania do roku 2000.
W sobotę do Białego Domu wprowadza się 43. prezydent Stanów Zjednoczonych Bush bez retuszu George W. Bush na poważnie zaczął zajmować się polityką 7 lat temu. W sobotę wprowadza się do Białego Domu. FOT. (C) AP KRZYSZTOF DAREWICZ Z WASZYNGTONU Entuzjaści widzą w nim odbicie szekspirowskiego portretu księcia Hala, poźniejszego króla Henryka V, urodzonego przywódcy, który pędził hulaszczą młodość. Krytycy przyrównują go do Henryka IV, co to został królem tylko dzięki urodzeniu. Jedni i drudzy odwołują się do tej samej biografii George'a Busha. Mało zdolnego studenta i mało udanego biznesmena, który jeszcze piętnaście lat temu kierował bankrutującą firmą. Człowieka jawnie i długo unikającego politycznych wyzwań i równie długo uzależnionego od alkoholu. Legitymującego się ledwie sześcioletnim stażem w służbie publicznej, w czasie którego na dodatek dwa lata poświęcił na zabiegi o prezydenturę. Kogoś, kto dokładnie dziesięć lat temu powiedział angielskiej królowej Elżbiecie II: "To ja jestem czarną owcą w naszej rodzinie." - Czy to nie zastanawiające, dlaczego to właśnie on został prezydentem - pytają zarówno entuzjaści, jak i krytycy George'a Busha, oczekując potwierdzenia swych tak odmiennych ocen nowego gospodarza Białego Domu. I w jego biografii poszukują również odpowiedzi na pytanie, jakim będzie prezydentem. Pierwsze kroki George Walker Bush urodził się 6 lipca 1946 roku w New Haven, w stanie Connecticut, jako pierwsze dziecko Barbary (Pierce) Bush i George'a Herberta Walkera Busha. Wywodząca się z Ohio rodzina Barbary jest spowinowacona, poprzez jej dziadka Scotta, z 14. prezydentem Franklinem Pierce. Rodzina Bushów, również pochodząca z Ohio, szczyci się koligacjami z brytyjską rodziną królewską i, według niektórych źródeł, George senior jest odległym, w trzynastej linii, kuzynem królowej Elżbiety II. Jego dziad, Samuel Prescott Bush, był magnatem stalowym w Ohio i doradzał prezydentowi Hooverowi. Jego ojciec zaś, Prescott Sheldon Bush, pomnożył rodzinną fortunę jako bankier i został senatorem ze stanu Connecticut. Barbara i George poznali się w 1941 roku na zabawie tanecznej, a po czterech latach pobrali się. Kiedy na świat przyszedł George Walker, jego ojciec (po służbie w czasie wojny w lotnictwie marynarki wojennej) kończył akurat studia na uniwersytecie Yale. Choć pochodzili z zamożnych rodzin, dorabiali się samodzielnie. W swym pierwszym, małym mieszkanku w czynszowej kamienicy łazienkę musieli dzielić z mieszkającymi po sąsiedzku prostytutkami. Bushowie wrócili do Teksasu i osiedli w Midland, wówczas stolicy naftowego biznesu. Zamieszkali na osiedlu nazywanym "Wielkanocne Pisanki", bo szeregowe domki, wszystkie takie same, pomalowane były na rozmaite krzykliwe kolory. Ich był niebieski. Barbara zajmowała się wychowywaniem dzieci, a George'owi wiodło się w pracy coraz lepiej. W roku 1953 założył z kolegami własną firmę wierceń naftowych, Zapata Petroleum Co., i wkrótce Bushowie mogli przenieść się do większego domu, z basenem w ogrodzie. George'a W. posłano do publicznej szkoły podstawowej. Uczył się przeciętnie, nie lubił czytać książek i czasem dostawał od dyrektora szkoły linijką po tyłku za urwisostwo. "Georgie" był dzieckiem niezwykle żywym, wszędzie go było pełno, zawsze skupiał na sobie uwagę. Zbierał karty z gwiazdami baseballa, które wysyłał idolom z prośbą o autograf. George jest ulubionym synem swojej matki. Zajęty biznesem ojciec rzadko kiedy miał czas zajmować się wychowywaniem dzieci i jego wpływ na charakter George'a był znacznie mniejszy niż matki. Ona wpajała mu takie wartości, jak przywiązanie do domowego ogniska, skromność. Obserwując ojca, George uczył się, że ciężka, systematyczna praca pozwala dorabiać się i jest podstawą życiowych sukcesów. Bushowie bowiem, choć z czasem sami stali się zamożni, nigdy nie uważali się za bogatych i nie nabrali "pańskich" manier. Z domu George wyniósł również tolerancję dla kolorowych. Gdy któregoś razu Barbara usłyszała, że jej 7-letni syn powtarza za dziećmi sąsiadów brzydkie określenia na Murzynów, mocno wytargała go za uszy. W 1954 roku ojciec zabrał George'a w odwiedziny do dziadka, senatora, w stołecznym Waszyngtonie. Wtedy po raz pierwszy zobaczył Biały Dom i Kongres. Pięć lat poźniej George, wówczas uczeń siódmej klasy, sam zadebiutował w "polityce", wygrywając wybory na klasowego "prezydenta". Notabene, chłopak, który z nim przegrał, Jack Hans, cztery lata poźniej pokonał w wyborach na "wiceprezydenta" harcerskiej organizacji chłopca z Arkansas, Billa Clintona. Śladami ojca Od jesieni 1961 roku zaczyna się nowy rozdział w życiu George'a - samodzielność. Rodzice postanowili bowiem posłać go do elitarnej i niezwykle rygorystycznej Phillips Academy w Adnover, w stanie Massachusetts. Tej samej, w której uczył się jego ojciec. Od tej też pory George będzie cały czas podążał śladami ojca, skazany na ciągłe, choć często frustrujące, porównania z jego dokonaniami. Obaj studiowali na uniwersytecie Yale, zostali pilotami, szukali szczęścia w biznesie naftowym w Midland, startowali w wyborach do Kongresu, no i zostali prezydentami Stanów Zjednoczonych. Ba, George nawet zaręczył się po raz pierwszy w wieku dwudziestu lat, podobnie jak ojciec. W Phillips Academy Bush senior był prymusem i kapitanem drużyny baseballowej. Jego synowi wiodło się o wiele gorzej. Już na egzaminie wstępnym z angielskiego otrzymał zero, uczył się słabo i choć wstąpił do drużyny baseballowej, to też nie był gwiazdą. Za to był duszą towarzystwa i szybko zyskał sobie przydomek "Lip" (Pyskacz), bo słynął z ciętego języka i miał zdanie na każdy temat. W szkole tej George objawił swe talenty organizatorskie i zamiłowanie do pracy zespołowej, "żeby wszyscy czuli się dobrze". Przewodził więc kibicom szkolnej drużyny futbolowej, a jako członek zespołu rockandrollowego "The Torqueys" ani nie grał, ani nie śpiewał, lecz klaskał, zachęcając innych do zabawy. Był przy tym zaprzeczeniem snobizmu. W odróżnieniu od kolegów, w przepisowych marynarkach i pod krawatami, nosił się w pomiętej koszuli, wojskowej kurtce i przy każdej okazji podkreślał, że jest z tej "prawdziwej Ameryki", czyli z Teksasu. Długich włosów nie zapuścił Gdy George w 1964 roku dostał się na uniwersytet Yale w New Haven, żeby studiować historię, jego ojciec właśnie sprzedał za milion dolarów swe udziały w firmie naftowej i miał już za sobą pierwszą dużą, nieudaną, kampanię polityczną. Na Yale Bush senior zaliczał się do najlepszych studentów, przewodził drużynie futbolowej i elitarnemu studenckiemu stowarzyszeniu Phi Beta Kappa, którego członkowie pomagają sobie poźniej w robieniu zawodowych karier. George do najlepszych studentów oczywiście nie należał, ale dzięki swej wrodzonej bezpośredniości i luzowi był na kampusie jednym z najbardziej lubianych studentów. Dlatego inne, wybitnie rozrywkowej natury, studenckie stowarzyszenie Delta Kappa Epsilon wybrało go na swego przewodniczącego. Zakrapianych alkoholem imprez było bez liku i choć koledzy George'a z owych czasów nie przypominają sobie, żeby przesadzał z piciem, to jednak dało to początek jego długo trwającej skłonności do nadużywania alkoholu. Na wrzącym od protestów przeciwko wojnie w Wietnamie uniwersytecie George trzymał się z dala od polityki i lewicujących "dzieci-kwiatów". Nie uczestniczył w demonstracjach, nie zapuścił długich włosów, zamiast rocka słuchał soul i udzielał się w "podziemnym" bractwie Skull and Bones. Tu też wybrano go na szefa za "zdolności przywódcze", nadając przydomek "Temporary" (Tymczasowy), bo sam nie mógł sobie żadnego wymyślić podczas inicjacji. Wraz z klubowymi kolegami George'a dwukrotnie aresztowano za "chuligaństwo". Raz za "pożyczenie" bożonarodzeniowego wianka z drzwi hotelu, a drugi raz za wyrwanie "na pamiątkę" tyczki na boisku po meczu drużyny futbolowej. Na Yale George przeżył swój pierwszy poważny romans, z Cathryn Wolfman, koleżanką z Houston. Zaręczyli się i nawet dali zapowiedzi na ślub, ale zanim do niego doszło, związek rozleciał się i do dziś nie za bardzo wiadomo, kto doprowadził do zerwania. Ponoć dotąd są przyjaciółmi. Koledzy z lat studenckich wspominają, że George nigdy nie dawał poznać po sobie, iż jest synem bogatego już wtedy i wpływowego polityka. On sam często podkreślał, że "nienawidzi snobizmu". Wszystko wskazuje na to, że George niezbyt przyjemnie wspomina uczelnię. Na jego życzenie Yale nie ujawnia jego, zapewne miernych, ocen, ani razu też w ciągu ostatnich trzydziestu lat George nie wziął udziału w spotkaniach absolwentów uniwersytetu. Lata latania W maju 1968 roku, na dwa tygodnie przed otrzymaniem dyplomu, George zgłosił się w bazie lotniczej Gwardii Narodowej pod Houston na kurs pilotów. Wojna wietnamska wkraczała właśnie w apogeum, a ojciec George'a był już wtedy kongresmanem. Nie brak opinii, że to Bush senior, choć głośno popierał udział Ameryki w wojnie, celowo "załatwił" synowi służbę w jednostce, z której poborowi akurat nie trafiali do Wietnamu. Kurs i aktywne latanie trwały dwa lata. W tym czasie George prowadził wieczorami bujne życie towarzyskie, a mieszkał w eleganckim osiedlu Chateaux Dijon w Houston. Nie wiedząc jeszcze, że jego mieszkanką jest również jego przyszła żona, młoda bibliotekarka Laura Welch. Zresztą wtedy George był nawet, choć krótko, kandydatem na męża córki prezydenta Nixona, Tricii. Na pierwsze spotkanie z nią Nixon przysłał po George'a do Houston swój samolot, ale oboje nie przypadli sobie do gustu. Za to kwitła przyjaźń Nixona z Bushem seniorem, który po nieudanej próbie zdobycia senatorskiego fotela został mianowany przez prezydenta ambasadorem przy ONZ. Egzaminu na prawo na uniwersytecie w Houston nie zdał, a praca w firmie zajmującej się importem tropikalnych roślin nie wciągnęła go. Latem 1972 roku George pojechał na wakacje do Waszyngtonu, gdzie jego ojciec został akurat przewodniczącym Partii Republikańskiej. Pewnego dnia George zabrał, wtedy 16-letniego, brata Marvina na piwo i obaj pijani zjawili się w domu. Gdy ojciec zaczął go rugać, George rzucił się na niego z pięściami. Do poważniejszej bójki podobno nie doszło, ale nauczką było to, że ojciec odesłał obu synów do Houston, żeby pracowali w ośrodku pomocy dla dzieci z patologicznych rodzin i "poznali życie od innej strony". Byli tam jedynymi białymi i, jak wspominają wychowankowie tego ośrodka, George okazał się nie tylko idealnym wychowawcą, ale wręcz pozbawionym krzty zarozumiałości kumplem. Po roku George dostał się na studia w najlepszej uczelni ekonomicznej - Szkole Biznesu Uniwersytetu Harvarda. W tym elitarnym przybytku, kuźni talentów dla Wall Street, syn lidera Partii Republikańskiej nie ukrywał, że kariera na Wall Street jest ostatnią rzeczą, która go interesuje. Uczył się byle jak, ostentacyjnie tępił chodzących do opery i sączących najlepsze koniaki "snobów", żuł tytoń, spluwał i pił coraz więcej ulubionej, podłej whisky "Wild Turkey". Zdobył to, co chciał - podstawy biznesu - i bez żalu rozstał się z uczelnią. Biznes i polityka Latem 1975 roku wrócił z Cambridge do Teksasu, "gdzie nie liczy się dyplom czy nazwisko, lecz praca i szczęście". Jednak George pracą urzędnika w firmie naftowej się nie zadowolił i ku powszechnemu zaskoczeniu postanowił w roku 1977 walczyć o fotel kongresmana. Bodaj najbardziej zdziwiona tym była jego matka, która uważała młodszego syna Jeba za lepiej nadającego się na polityka. George wprawdzie wygrał prawybory - i to z rywalem popieranym przez starającego się wtedy o prezydenturę Ronalda Reagana - ale starcie z kandydatem demokratów, stanowym senatorem Kentem Hence, sromotnie przegrał. Nie pomogły mu nawet manewry ze strony ojca, wówczas dyrektora CIA i przeciwnika Reagana w prezydenckich prawyborach. Cień ojca tak bardzo zraził George'a do polityki, że nawet gdy ten został wybrany na wiceprezydenta, a potem prezydenta, Bush junior konsekwentnie tkwił w postanowieniu, iż nie wróci do polityki, dopóki ojciec nie przejdzie na emeryturę. Kampania o wejście do Izby Reprezentantów miała dla George'a jedną jasną stronę. W jej trakcie bowiem poznał Laurę Welch, która akurat odwiedzała w Austin, stolicy Teksasu, wspólnych znajomych. Wystarczyły tylko trzy miesiące od pierwszego spotkania i 5 listopada 1977 roku odbył się ich ślub. Bo, jak wyznaje Laura, "na wiele sposobów czułam, jakbym go znała całe życie". W roku 1981 urodziły się im bliźniaczki, które ochrzczono Barbara i Jenna, po babciach. Rozgoryczony polityczną porażką George przeniósł się z żoną do jej rodzinnego Midland, wracając tym samym do miejsca, w którym karierę w biznesie naftowym zaczynał jego ojciec. Czy pozostało mu cokolwiek innego, jak znów pójść w jego ślady? Dzięki powiązaniom rodziny Bushów z bogatymi inwestorami George zgromadził pieniądze na własną firmę wierceń naftowych, Arbusto Energy Inc. A gdy Bush senior został w 1981 roku wiceprezydentem, w tę miernie prosperującą firmę wpompowało dodatkowy kapitał wielu magnatów amerykańskiego biznesu. Najprawdopodobniej z góry licząc się ze stratą, bo na początku 1985 roku ich inwestycje o łącznej wartości 4,5 mln dolarów przyniosły ledwie 1,5 mln dolarów zysku. Z tego ciągle ocierającego się o bankructwo przedsięwzięcia George ostatecznie wycofał się w 1986 roku, z kapitałem netto 835 tys. dolarów. To był przełomowy dla George'a rok, ale z zupełnie innego względu. 28 czerwca, w dzień po suto zakrapianym przyjęciu z okazji jego 40. urodzin, George postanowił: "koniec z piciem". Jak sam twierdzi, zerwać z niszczącym go nałogiem i na nowo odkryć wiarę w Chrystusa pomogły mu dwie osoby. Bezgranicznie wierna żona Laura, która w końcu powiedziała mu "albo ja, albo butelka", oraz przyjaciel rodziny, ewangelicki kaznodzieja Billy Graham. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w życiu George'a wszystko się odmieniło. Wycofane z naftowego biznesu pieniądze zainwestował w drużynę baseballową Texas Rangers, którą kupił do spółki z paroma kolegami. Na sprzedaży swych udziałów w tej drużynie dwa lata temu George zarobił prawie 16 mln dolarów. Szczęście zaczęło się również doń uśmiechać w polityce. Konsekwentnie doczekawszy, aż ojciec wyprowadzi się z Białego Domu, George stanął, w 1994 roku, do walki o posadę gubernatora Teksasu. Lojalny i ceniący lojalność, zaskarbił sobie zaufanie republikańskich konserwatystów i z ich pomocą pokonał arcytrudnego przeciwnika - urzędującą gubernator, demokratkę Ann Richards. Stawiając na pracę zespołową, współpracę z lokalnymi demokratami i udział przedstawicieli wszystkich grup etnicznych w zarządzaniu stanem, po czterech latach dokonał jeszcze większego wyczynu. Ponownie bowiem wygrał, w listopadzie 1998 roku, wybory na gubernatora, stając się pierwszym w historii Teksasu gubernatorem sprawującym urząd przez dwie kadencje. I od razu zaczął przygotowywać się do walki o Biały Dom. W sobotę wprowadzi się doń jako 43. prezydent Stanów Zjednoczonych. -
Entuzjaści widzą w nim odbicie szekspirowskiego portretu księcia Hala, poźniejszego króla Henryka V, urodzonego przywódcy, który pędził hulaszczą młodość. Krytycy przyrównują go do Henryka IV, co to został królem tylko dzięki urodzeniu.Jedni i drudzy odwołują się do tej samej biografii George'a Busha. Mało zdolnego studenta i mało udanego biznesmena, który jeszcze piętnaście lat temu kierował bankrutującą firmą. Człowieka jawnie i długo unikającego politycznych wyzwań i równie długo uzależnionego od alkoholu. Legitymującego się ledwie sześcioletnim stażem w służbie publicznej, w czasie którego na dodatek dwa lata poświęcił na zabiegi o prezydenturę. Kogoś, kto dokładnie dziesięć lat temu powiedział angielskiej królowej Elżbiecie II: "To ja jestem czarną owcą w naszej rodzinie." George Walker Bush urodził się 6 lipca 1946 roku w New Haven, w stanie Connecticut. Od jesieni 1961 roku zaczyna się nowy rozdział w życiu George'a - samodzielność. Rodzice postanowili bowiem posłać go do elitarnej i niezwykle rygorystycznej Phillips Academy w Adnover. W maju 1968 roku George zgłosił się w bazie lotniczej Gwardii Narodowej pod Houston na kurs pilotów. Latem 1975 roku wrócił do Teksasu. Dzięki powiązaniom rodziny Bushów z bogatymi inwestorami George zgromadził pieniądze na własną firmę wierceń naftowych. Z tego ciągle ocierającego się o bankructwo przedsięwzięcia George ostatecznie wycofał się w 1986 roku.To był przełomowy dla George'a rok. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w życiu George'a wszystko się odmieniło.
UNIA PRACY Ryszarda Bugaja nie będzie na kongresie. Nie został zaproszony, choć zaproszenia wystosowano m.in. do liderów: SLD, PSL, PPS, OPZZ i NSZZ "Solidarność" Bez zbędnych napięć - Nie zaprosiliśmy Ryszarda Bugaja, bo nie współpracuje z Unią Pracy - tłumaczy Mrek Pol (obaj na zdjęciu z czerwca 1994) FOT. JACEK DOMIŃSKI ELIZA OLCZYK W przededniu sprawozdawczo- -wyborczego Kongresu Unii Pracy nie widać osoby, która mogłaby odebrać Markowi Polowi stanowisko przewodniczącego partii, choć pod jego rządami sytuacja Unii Pracy raczej się pogorszyła, niż polepszyła. Na kongres nie zaproszono Ryszarda Bugaja, pierwszego przewodniczącego partii. Po dwóch z okładem latach przebywania poza parlamentem działaczom Unii Pracy niewiele udało się zrealizować z zapowiadanych zmian. A zakładano uczynienie z UP partii bardziej wyrazistej, obecnej w świadomości społecznej, kompetentnej i przygotowanej do rządzenia, która adresuje swój program do konkretnego wyborcy (nie tylko do bezrobotnych i emerytów, ale do sfery budżetowej, rzemieślników, drobnych kupców). Dziś wydaje się, że Unia Pracy jest partią tak samo mało wyrazistą jak dawniej, bez określonego elektoratu i raczej znikającą ze świadomości społecznej niż utrwalającą swoją pozycję. Na dodatek UP utraciła to, co było jej atutem, czyli ideowość oraz różnorodne pochodzenie działaczy partyjnych. W 1998 roku odeszła z Unii Pracy znakomita większość członków wywodzących się z "Solidarności" - na początku 1998 roku grupa ze Zbigniewem Bujakiem na czele odeszła do Unii Wolności, w grudniu osoby związane z Ryszardem Bugajem zrezygnowały z działalności politycznej. Dziś w UP pozostali już zaledwie pojedynczy członkowie dawnej "Solidarności Pracy" m.in. Aleksander Małachowski. Komu poparcie Choć kongres będzie miał charakter sprawozdawczo-wyborczy, wybór nowych władz to najmniejszy problem, jaki dziś stoi przed Unią Pracy. Partia musi bowiem podjąć decyzję w dwóch ważnych sprawach - wyborów prezydenckich i wyborów parlamentarnych. Rada Krajowa zaproponowała, aby decyzji w sprawie wyborów prezydenckich nie podejmował kongres, lecz by przeprowadzić referendum wśród członków partii. - Chcemy, aby członkowie partii zdecydowali, czy mamy poprzeć Aleksandra Kwaśniewskiego, za którym jest duża część społeczeństwa, czy też wystawić własnego kandydata na prezydenta w opozycji do Aleksandra Kwaśniewskiego - mówi Marek Pol, przewodniczący UP. Taka decyzja byłaby unikiem, typowym zresztą dla Unii Pracy - popchnięto by partię w kierunku rozwiązania oczywistego, czyli poparcia Aleksandra Kwaśniewskiego, a odpowiedzialność za to zostałaby rozłożona na anonimowych członków partii, a nie na jej władze. Poparcie Aleksandra Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich wydaje się zresztą jedynym racjonalnym rozwiązaniem dla Unii Pracy. W kampanii prezydenckiej zawsze warto się pokazać, ale wylansowanie własnego kandydata kosztuje dużo pieniędzy, a Unia Pracy zawsze słynęła z ich braku i pod tym względem w partii nic się nie zmieniło. Marek Pol przyznaje, że pieniądze na kampanię prezydencką stanowią istotny problem dla Unii Pracy, ale przekonuje, że nie jedyny. Wydanie pieniędzy na kampanię prezydencką oznacza jednak brak funduszy na kampanię wyborczą do parlamentu, która odbędzie się już za rok. Zebranie pieniędzy na obie kampanie wśród członków Unii Pracy wydaje się zaś tak samo mało realne, jak wylansowanie przez nią kandydata na prezydenta, który zdołałby pokonać w wyborach Aleksandra Kwaśniewskiego. Taktyka przyjęta przez Unię Pracy ma jednak pewną wadę - jeżeli w referendum przeważy pogląd, że partia popiera Aleksandra Kwaśniewskiego, to nie będzie można postawić żadnych warunków. - Jeżeli ma to być bezwarunkowe poparcie, to należy uznać, iż Unia Pracy po prostu wpisuje się w układ Kwaśniewski - SLD - mówi Ryszard Bugaj. - Zresztą nie może być inaczej, bo Aleksander Kwaśniewski nie chciałby sobie raczej wiązać rąk obietnicami dla Unii Pracy, zabiegając jednocześnie o poparcie obozu liberalnego. Pewność dla niewielu Drugi problem to wybory parlamentarne. Według badań preferencji wyborczych "Rzeczpospolitej" zrealizowanych przez PBS z Sopotu poparcie dla Unii Pracy od przeszło roku wymusi około 6 procent (najmniej - 4 procent - partia miała w styczniu ubiegłego roku, najwięcej - 8 procent - w listopadzie). To nie jest wynik, który wróżyłby wejście do parlamentu choćby minimalnej grupie przedstawicieli UP, jeżeli w nowej ordynacji wyborczej zostanie utrzymany pięcioprocentowy próg wyborczy. Zwykle w badaniu preferencji wyborczych ankietowani wyrażają bowiem swoje sympatie polityczne, ale już podczas wyborów są bardziej skłonni oddać głos na partię, która z całą pewnością znajdzie się w parlamencie, niż na taką, której losy są niepewne. Dlatego mali w wyborach zbierają mniej głosów, niż mają w sondażach. Sukces, jaki Unia Pracy odniosła w 1993 roku, zbierając 7 procent głosów, co dawało jej 40 mandatów, nie ma szans się powtórzyć. Był to bowiem czas, w którym wielu ludzi głosowało na Unię Pracy nie tylko ze względu na jej lewicowość, ale również dlatego, że - po dwóch latach ostrego antykomunizmu - krępowało czy wręcz bało się głosować na SLD. Dziś ta przyczyna znikła. Sojusz jest na topie. Szansa, że Unii Pracy uda się przebić, gdy u boku będzie miała tak silnego konkurenta, jest doprawdy nikła. Marek Pol uważa, że w tej sprawie nic jeszcze nie jest przesądzone. Jego zdaniem partia ma 50 procent szans, że wystartuje samodzielnie, a drugie tyle, że będzie musiała stworzyć koalicję. Dopóki jednak nie ma ordynacji wyborczej, dopóty nie ma o czym mówić. - Być może duże partie w parlamencie zdecydują, że nie będzie wolno tworzyć koalicji przedwyborczych, tylko powyborcze, i wówczas Unia Pracy będzie musiała wystartować samodzielnie - mówi. - Wedle posiadanych przeze mnie informacji moi dawni koledzy są już po tzw. nieformalnym słowie z SLD w sprawie wspólnego występowania w najbliższych wyborach parlamentarnych - mówi Ryszard Bugaj. - Smutno mi, bo to żadna satysfakcja, że potwierdza się moja diagnoza sprzed kilku miesięcy. W Unii Pracy zwyciężyła taktyka - pewność dla niewielu. Uważam, że to jest sprzedaż szyldu Unii Pracy dla kilku mandatów. Członkowie Unii Pracy, jeżeli znajdą się w parlamencie dzięki koalicji z SLD, nie będą stanowili zwartej grupy, prezentującej określone stanowiska, bo karty rozdaje i kontroluje Leszek Miller. Zdaniem Ryszarda Bugaja znikła szansa na to, aby Unia Pracy powróciła samodzielnie na scenę polityczną. - Szkoda mi tej straconej szansy również z tego powodu, że jest spora grupa wyborców, którzy odchodzą od AWS, i to odchodzą donikąd, a mogliby przyjść do Unii Pracy, gdyby ta partia potrafiła w sposób wyrazisty prezentować swoją ofertę programową, różną od oferty SLD. Nie zapraszać Bugaja Ryszarda Bugaja nie będzie na kongresie. Nie został zaproszony, choć zaproszenia wystosowano do kilkudziesięciu osób - m.in. liderów: SLD, PSL, PPS, OPZZ i NSZZ "Solidarność", oraz do sympatyków partii - Barbary Labudy, Włodzimierza Cimoszewicza, Karola Modzelewskiego, byłego honorowego przewodniczącego UP. - Rzeczywiście nie dostałem zaproszenia - mówi Ryszard Bugaj. - Podobno były burzliwe sprzeciwy wobec propozycji, aby mnie zaprosić. Będzie za to Leszek Miller. - Nie zaprosiliśmy Ryszarda Bugaja, bo nie współpracuje z Unią Pracy - tłumaczy Pol. - Poza tym po swoim odejściu z partii wypowiadał się o nas negatywnie, czego przykro nam było słuchać, i na razie nie słyszymy od byłego przewodniczącego niczego dobrego. Uznaliśmy, że, zapraszając go na kongres, narazilibyśmy i jego, i siebie na niepotrzebne napięcia. Nie wszyscy prezentują takie stanowisko. Izabela Jaruga-Nowacka, wiceprzewodnicząca UP, żałuje, że były przewodniczący nie został zaproszony na Kongres. - Brakuje nam takich ludzi jak Ryszard Bugaj - mówi. Jaruga-Nowacka uważa, że Unii Pracy brakuje też dyskusji o wartościach. - Dla mnie istotne jest pytanie, po co mamy wejść do parlamentu, tymczasem niekiedy odnoszę wrażenie, że w partii bierze górę cel sam w sobie - mówi. Jej zdaniem zbliżający się kongres Unii Pracy powinien rozpocząć dialog z ugrupowaniami lewicy o wartościach i zasadach, jakimi będą się kierowały ugrupowania lewicowe po przyszłorocznych wyborach. Forum do takiej wymiany poglądów nie stał się lewicowy okrągły stół, który praktycznie nie istnieje. - Unia Pracy i SLD w poprzednim parlamencie różniły się nie tylko pochodzeniem, lecz i poglądami na NFI czy na system podatkowy, dlatego ta rozmowa na lewicy jest konieczna - mówi Jaruga-Nowacka. - Leszek Miller powiedział, że jeżeli SLD obieca gruszki na wierzbie, to one tam wyrosną. Mnie się wydaje, że ludzie w żadne gruszki na wierzbie wierzyć nie będą - dodaje.
W przededniu Kongresu Unii Pracy nie widać osoby, która mogłaby odebrać Markowi Polowi stanowisko przewodniczącego partii. Na kongres nie zaproszono Ryszarda Bugaja, pierwszego przewodniczącego partii. Partia musi podjąć decyzję w dwóch ważnych sprawach - wyborów prezydenckich i wyborów parlamentarnych.Rada Krajowa zaproponowała, aby decyzji w sprawie wyborów prezydenckich nie podejmował kongres, lecz by przeprowadzić referendum wśród członków partii.Taka decyzja byłaby unikiem - popchnięto by partię w kierunku poparcia Aleksandra Kwaśniewskiego, a odpowiedzialność za to zostałaby rozłożona na anonimowych członków partii.Poparcie Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich wydaje się racjonalnym rozwiązaniem dla Unii Pracy. wylansowanie własnego kandydata kosztuje dużo pieniędzy. Drugi problem to wybory parlamentarne. Według badań preferencji wyborczych poparcie dla Unii Pracy wymusi około 6 procent.To nie jest wynik, który wróżyłby wejście do parlamentu, jeżeli w nowej ordynacji wyborczej zostanie utrzymany pięcioprocentowy próg wyborczy. Marek Pol uważa, że nic jeszcze nie jest przesądzone. Jego zdaniem partia ma 50 procent szans, że wystartuje samodzielnie. - Wedle posiadanych przeze mnie informacji moi dawni koledzy są już po tzw. nieformalnym słowie z SLD w sprawie wspólnego występowania w najbliższych wyborach parlamentarnych - mówi Ryszard Bugaj. Ryszarda Bugaja nie będzie na kongresie. - Nie zaprosiliśmy Ryszarda Bugaja, bo nie współpracuje z Unią Pracy - tłumaczy Pol. - Poza tym po swoim odejściu z partii wypowiadał się o nas negatywnie. Nie wszyscy prezentują takie stanowisko. Izabela Jaruga-Nowacka, wiceprzewodnicząca UP, żałuje, że były przewodniczący nie został zaproszony na Kongres. Jej zdaniem kongres Unii Pracy powinien rozpocząć dialog z ugrupowaniami lewicy o wartościach i zasadach, jakimi będą się kierowały ugrupowania lewicowe po wyborach.
Zakłady Odzieżowe Bytom SA Uratować markę, odrzucając sentymenty z czasów realnego socjalizmu... Głośno nad trumną... BARBARA CIESZEWSKA W ostatnich czterech latach firma przeszła dwa zawały. Pierwszy w 1997 roku, drugi jeszcze trwa. Wszystko wskazywało na to, że zakończy żywot w środę, 25 lipca tego roku. Akcjonariusze na nadzwyczajnym walnym zgromadzeniu jednogłośnie zdecydowali jednak, że ZO Bytom SA funkcjonować ma przez następne trzy miesiące. Problem jednak w tym, że odcięto kroplówkę. Główny akcjonariusz, czyli Bank Handlowy, przez trzy ostatnie lata na restrukturyzację firmy poświęcił około 12 mln zł i więcej nie zamierza w nią pompować. Po połączeniu z Citibankiem w BH procedury są jednoznaczne i stanowczo przestrzegane. Jeśli trzyletni okres restrukturyzacji nie przyniósł efektów i firma wciąż przynosi straty, nie ma mowy o dalszym finansowaniu. Co więcej, największe długi, rzędu 20 mln zł, firma właśnie ma wobec właściciela. Standardy BH nakazują ich egzekwowanie. Jeśli nie ma z czego, procedury nakazują zablokowanie kont. I tak się stało już w kwietniu. Przy wszelkich próbach, jakie zarząd czynił, by zdobyć kredyt na bieżącą działalność, bankowcy radzili jedynie: "... może pożyczy wam Bank Handlowy, wasz właściciel.... ". Uchwała ostatniego walnego zgromadzenia nakazuje jednak zarządowi "... Poszukiwanie alternatywnych źródeł finansowania bieżącej działalności spółki...", po czym następuje sześć kolejnych punktów. Poszukiwanie pieniędzy Zarząd firmy będzie zapewne usilnie starał się wypełnić wszystkie zalecenia, będzie szukał "alternatywnych źródeł finansowania", ale już dziś można wyobrazić sobie, jaka będzie odpowiedź ZUS, któremu firma winna jest 4 mln zł, na propozycję zamiany długu na akcje. Dobrze się stanie jeśli spółka matka, czyli ZO Bytom, będzie zasilana w fundusze na bieżącą produkcję dzięki zdolnościom kredytowym swych spółek córek - Bytom Collection czy Bytom Trade Mark. Trudno wyobrazić sobie, by w sytuacji, w jakiej znalazła się gospodarka, bankrutująca firma zdobyła kredyty na dalszą restrukturyzację, na potężną akcję marketingową, poszukiwanie nowych rynków. Tym bardziej jeśli jej konta zablokował sam potężny, bankowy właściciel. Płacz nad upadającym, narodowym krawcem jest zrozumiały, choć mało racjonalny. Odzywają się sentymenty. W garniturach z Bytomia chodziły co najmniej trzy pokolenia Polaków. Ze zdobyciem "odrzutów eksportowych" nie mieli problemów tylko towarzysze sekretarze z najwyższych szczebli. O zakupach w firmowym sklepie za żółtymi firankami krążyły legendy. Zwyczajny, szary obywatel albo polował na "odrzuty" w sklepach, albo szukał dojść do fabryki. Jeszcze dzisiaj zdarza się, że poszukujący garnituru z Bytomia wysoko postawieni panowie, zamiast zajrzeć do jednego z 50 firmowych sklepów, gdzie półki uginają się od tysiąca ubrań, jadą wprost do bytomskiej fabryki. Garnitury będą nadal Jeśli okaże się, że ZO Bytom SA zostaną w połowie października zlikwidowane (co bardzo prawdopodobne), nie oznacza to, że z rynku znikną garnitury szyte w Bytomiu. Już dzisiaj część produkcji przejęły spółki córki, jak np. Bytom Collection czy Bytom Trade Mark. Najważniejsze jest to, aby uratować sam produkt i miejsca pracy - mówi Cezary Przybysławski, prezes firmy. Wierzyciele dopowiedzieliby zapewne, że ważna jest spłata długów. Nie znikną z rynku nie tylko garnitury z Bytomia, nie musi też zniknąć marka. Można ją sprzedać - twierdzi prezes. - Za ile? - To trudne pytanie. W kraju marka może być dużo warta. Kiedy jednak holenderski inwestor kupował jedną ze znanych polskich marek odzieżowych... proszę nie pytać mnie, którą.... powiedział otwarcie, że dla niego warta jest zero złotych. - Dlaczego, skoro była to znana marka? - Była znana tylko w kraju, a dzisiaj nie kupuje się firmy, by produkować na kraj, bo to za mały rynek - wyjaśnia prezes. Projekty wykreowania z ZO Bytom światowej marki można włożyć między bajki. To czyste mrzonki - twierdzi prezes. Nawet jeśliby połączyć siły z Vistulą, Wólczanką i wszystkimi polskimi firmami. Bo jak konkurować z BOSS, Zahną czy innymi potęgami. Konkurencja jest w tej dziedzinie wręcz szalona. Można byłoby natomiast zastanawiać się nad wykreowaniem nieco innego wizerunku Bytomia, zgadza się prezes firmy - spróbować trafić do młodszego klienta. Dawna sława wielkiego socjalistycznego krawca budzi wprawdzie łezkę w oku starszych panów, lecz na młodych biznesmenów nie działa zupełnie (nie mówiąc o yuppich, którzy uznają tylko światowe marki.). Widać jednak logo Bytomia zapadło rodakom w świadomość, skoro w rankingu "Pulsu Biznesu", dotyczącym znajomości marki, spółka zajęła 8. miejsce, po takich potentatach jak: Nike, Adidas, Coca Cola... O ekspansji można byłoby pomarzyć, bo produkty, czyli garnitury, firma produkuje doskonałe - uważa prezes Przybysławski. Nie tak dawno zdobyła tytuł "Doskonałość Roku", przyznawany przez "Twój Styl". Pomarzyć można, ale zrealizować trudno. Wszystko rozbija się oczywiście o pieniądze. Na potężna kampanię marketingową, która unowocześniłaby wizerunek firmy, na wykreowanie nowego produktu, znalezienie młodszego klienta, który zmienia garnitury częściej niż jego ojciec, trzeba dysponować sumą co najmniej 50 mln zł. Firmowe sklepy Nowego Bytomia musiałyby oferować nie tylko garnitury, lecz koszule, krawaty (to realizowano), bieliznę męską, skarpetki, słowem należałoby kreować firmową modę męską, jak czyni to np. Cavin Klein. Tylko po czterdziestce W ubiegłym roku firma miała ponad 4,7 mln zł strat netto, w tym roku ma ich już 1,8 mln zł, a jej długi przekraczają 40 mln zł (połowa wobec Banku Handlowego). W takiej sytuacji o nowym wizerunku, nowym kliencie można tylko marzyć. ZO Bytom pozostanie więc przy kliencie "forty up", jak mówi prezes. Wytłumaczeniem może być tylko to, że rynek krajowy jest trudny, bo działa silna konkurencja. Jest także "płytki", mógłby wchłonąć nie więcej niż 20-30 proc. możliwej produkcji. A "na magazyn", jak za czasów realnego socjalizmu, produkować już nie można. Nie pomaga też fakt, że Polacy na wszystkie ubrania wydają w miesiącu średnio 48 zł. A garnitur z Bytomia kosztuje średnio 600 zł. Tylko 3 proc. gospodarstw domowych wydało w ubiegłym roku na ubrania więcej niż 400 zł. Dlatego, jak dotychczas, około 90 proc. wartości produkcji stanowić będą garnitury szyte w tzw. przerobie, czyli na zamówienie kontrahentów zagranicznych, wedle ich wzorów, z ich materiałów (które na lotnisko w Pyrzowicach przylatują prosto z Chin, gdzie są tanie, a jakościowo porównywalne z dawną bielską wełną). Wprawdzie "przerobowy" eksport, na który firma postawiła przed trzema laty, nie wyszedł jej na zdrowie, ale złożyło się na to wiele przyczyn. - Najważniejsze były zdarzenia w skali makro - twierdzi prezes Przybysławski. Jeśli marka niemiecka, w której rozlicza się większość eksportu, spada z 2,1 do 1,9 a nawet 1,7 zł, dla spółki oznacza to dramat i 3 mln zł strat rocznie, jak obliczono. Przypuszczalnie zbyt późno rozpoczęto też program restrukturyzacji. Zdumienie musi budzić jednak fakt, że po wejściu na giełdę, akcjonariusze, w tym także największy, czyli Bank Handlowy zafundowali sobie wypłatę dywidendy. Praktycznie wypłacono ją z kredytu. W rok później, w 1997 roku firma miała już blisko 30 mln zł strat. Już wtedy z analiz wynikało bardzo wysokie prawdopodobieństwo, że w ciągu najbliższych dwóch lat firmie grozi bankructwo. Dziś grozi jej to nadal. Siedem przykazań akcjonariuszy Zgodnie z wolą akcjonariuszy, przez najbliższe trzy miesiące spółka funkcjonować będzie nadal. Nie przyjęli projektu uchwały o jej likwidacji. Zarząd firmy kodeks handlowy obligował do przedstawienia takiego projektu, ponieważ strata spółki przewyższa sumę kapitałów zapasowego i rezerwowego oraz 1/3 kapitału zakładowego. Rozpoczęcie procesu likwidacji dawałaby, zdaniem zarządu, szansę na zabezpieczenie interesów wierzycieli, akcjonariuszy i pracowników spółki. Gdyby sytuacja na rynkach poprawiła się, gdyby np. marka skoczyła w górę, można podjąć decyzję o przerwaniu likwidacji (art. 460 KSH). Akcjonariusze zdecydowali inaczej. Spółka szuka więc kontrahentów i zawiera kontrakty, choć wydaje się to trudne, skoro nie wiadomo jeszcze, co dalej. W tych dniach zawarto spory kontrakt z firmą izraelską na eksport garniturów do Stanów Zjednoczonych. Nazwa firmy jest na razie tajemnicą handlową, ale wiadomo, że sprzedaje swoje produkty pod kilkoma znanymi na świecie markami, w tym m.in. Marks and Spencer. Rozmowy z kolejnymi kontrahentami trwają, choć co bardziej dociekliwi proszą sekretarkę prezesa o kopię ostatniej uchwały NWZA, bo nie wierzą, że firma jeszcze istnieje. Drugie przykazanie nakazuje oddłużyć spółkę m.in. przez zbycie nieruchomości, trzecie mówi o dokapitalizowaniu spółki bądź jej spółek zależnych, m.in. w drodze podwyższenia kapitału, czwarte nakazuje poprawić płynność finansową i regulować zobowiązania; piąte - obniżyć koszty działalności, głównie poprzez redukcję zatrudnienia, w tym w centrali; szóste - zawrzeć układ z głównymi wierzycielami spółki (z Bankiem Handlowym także?) w sprawie rozłożenia spłat na raty i wreszcie siódme - rozważyć możliwość przejęcia produkcji przez spółki zależne. W lipcu prawie 450 pracowników przejdzie do spółki córki Bytom Trade Mark. Niemal 40 związkowców z Solidarności wraz z Komisją Zakładową odmówiło przejścia do nowej spółki. Niewykluczone więc, że doczekają likwidacji ZO Bytom. Można więc przypuszczać, że w przyszłym roku garnitury z Bytomia kupować będziemy pod marką Bytom Collection, czyli spółki córki utworzonej z zakładu w Radzionkowie, czy Bytom Trade Mark, córki utworzonej z zakładów w Bytomiu. Powód do zmartwień będą być może mieli akcjonariusze, ale klienci niezupełnie. - Nasze garnitury z rynku nie znikną. Właśnie szyje się nowa kolekcja - optymistycznie kończy prezes Przybysławski. W środę 25 lipca, kiedy walne zgromadzenie miało zdecydować o likwidacji spółki, w centrum Katowic, w pięknej, odrestaurowanej kamienicy, otwierano kolejny firmowy sklep ZO Bytom. Niewykluczone, że w październiku nad firmowym salonem zmieni się tylko logo firmy na Bytom Collection. -
Akcjonariusze zdecydowali, że ZO Bytom SA funkcjonować ma przez następne trzy miesiące. Jeśli okaże się, że ZO Bytom zostaną zlikwidowane, nie oznacza to, że z rynku znikną garnitury szyte w Bytomiu. Już dzisiaj część produkcji przejęły spółki córki. W ubiegłym roku firma miała ponad 4,7 mln zł strat netto, w tym roku ma ich już 1,8 mln zł. o nowym wizerunku, nowym kliencie można tylko marzyć. ZO Bytom pozostanie więc przy kliencie "forty up". Spółka szuka kontrahentów.
MFW Kolejny kryzys i kolejna krytyka Jak poprawić wizerunek Przedłużające się trudności gospodarcze krajów azjatyckich oraz obecne zaostrzenie kryzysu brazylijskiego to główne powody nowej fali krytyki Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Przed poprzednią, w okresie szczytu finansowego w Waszyngtonie na początku października 1998 roku, funduszowi udało się niemal wybronić. Teraz przedstawiciele MFW już nie ukrywają, że udali się po pomoc do profesjonalnych agencji public relations, aby pomogły ich instytucji odzyskać dawny wizerunek. Podczas październikowego szczytu panowało przekonanie, że to MFW będzie w stanie najskuteczniej pomóc Brazylijczykom i tak skonstruuje pakiet pomocowy, aby zażegnać największe kłopoty gospodarcze. Krytyków takiego wyjścia było niewielu. I rzeczywiście: ogłoszenie wysokości pomocy udzielonej przez MFW - 41,5 mld USD - miało uspokajający wpływ na rynek. Potem jednak okazało się, że z powodu nieuchwalenia ważnych ustaw gospodarczych Brazylijczycy nie byli w stanie wykorzystać nawet pierwszej transzy w wysokości 4,5 mld USD, która miała być przekazana w grudniu 1998 roku. Ma ona być uruchomiona dopiero teraz. Broni nie kraju, ale inwestorów MFW ma jednak swoich zagorzałych krytyków. Oskarżany jest wręcz, że bronił nie kraju, ale inwestorów, którzy po uspokojeniu sytuacji mogli bezpiecznie ulokować swoje pieniądze gdzie indziej. Natomiast nie pomógł w rozwiązaniu problemów kraju. Jednym z najzagorzalszych krytyków MFW pozostaje Jeffrey Sachs. Od początku uważał, że bezsensowne jest wydawanie pieniędzy MFW na obronę kursu reala za pomocą bardzo wysokich stop procentowych. Miały one przekonać inwestorów, że w Brazylii warto pozostawić kapitał. To wszystko miało odbywać się przy wielkich oszczędnościach budżetowych. W efekcie rzeczywiście ograniczono wydatki państwa, ale i utrudniło to działalność przedsiębiorstwom, dla których kredyt w realach stał się zbyt drogi, dolarowy natomiast wydawał się coraz bardziej ryzykowny. W efekcie doszło do spowolnienia aktywności gospodarczej. Pomoc dopiero po kryzysie Analitycy zapowiadają teraz korektę w dół prognoz gospodarczych dla Brazylii. Cynthia Latta, główny ekonomista ze Standard and Poor's uważa, że nie uda się powrócić do wysokiego kursu reala, bo pieniądz ten był przewartościowany. Ian Vasquez z liberalnego Cato Institute twierdzi, że wielkie pakiety stabilizacyjne powinny być udostępniane już po wystąpieniu kryzysu, a nie aby mu zapobiec. Tym razem, zdaniem Vasqueza, środki MFW zostały potraktowane jako finansowa morfina, która miała uśmierzyć brazylijski kryzys polityczny i usankcjonować dalsze odkładanie reform gospodarczych. W liście intencyjnym, który Brazylia podpisała z MFW, znalazły się obietnice władz dotyczące przeprowadzenia reform politycznych, wyhamowania wzrostu deficytu budżetowego oraz deklaracje ministrów, że w dalszym ciągu są w stanie wypełnić ostre kryteria wykonawcze. Te same środki dla wszystkich Zdaniem Jeffreya Sachsa, MFW bez sensu stosuje ten sam środek we wszystkich krajach, którym udziela pomocy: wysokie stopy procentowe i zbilansowanie budżetu, co w efekcie musi przynieść spowolnienie aktywności gospodarczej, a nawet recesję. Przedstawiciele MFW oczywiście nie zgadzają się z tymi poglądami i wskazują, że program zalecony właśnie przez nich pomógł w opanowaniu kryzysu w Tajlandii i Korei Południowej. W tym tygodniu oczekiwana jest publikacja raportu, w którym MFW oceni trafność swych decyzji podczas ratowania gospodarek w Azji. Rzeczywiście - i Tajlandia, i Korea mają szansę na odnotowanie w tym roku niewielkiego wzrostu gospodarczego, ale i te programy mają swoich krytyków zarzucających funduszowi, że przyczynił się do wzrostu stopy bezrobocia w tych krajach. W Korei powtarzany jest żart, że IMF (skrót angielskiej nazwy funduszu) oznacza I'm Fired (jestem zwolniony z pracy). W Rosji też się nie udało Do niepowodzeń MFW należy zaliczyć również zbyt szybkie wypłacenie pieniędzy Rosjanom. Jak wiadomo, co najmniej 4,6 mld USD z pakietu stabilizacyjnego nie wykorzystano na finansowanie reform czy nawet na obronę rubla, lecz zostało wywiezione z Rosji i umieszczone na kontach prywatnych przedstawicieli administracji. Stracona dla reform jest zresztą cała suma 22 mld USD przeznaczona w pakiecie stabilizacyjnym dla Rosjan. Teraz w rozmowach z władzami w Moskwie fundusz jest nieustępliwy. Jego przedstawiciele podkreślają, że program pożyczkowy może być wznowiony dopiero wówczas, kiedy zatwierdzone zostaną przez Dumę odpowiednie ustawy, a budżet będzie realistyczny. Zbyt wiele tajemnic MFW był również atakowany za to, że działa w sposób zbyt tajemniczy, w zaciszu gabinetów, że nie informuje o nadchodzących kryzysach. Ten brak informacji i otaczanie tajemnicą działań były podkreślane zwłaszcza przy krytyce obecności Funduszu w Tajlandii. Teraz MFW zobowiązał się do ujawniania więcej informacji niż dotychczas. Zaprezentowana pod koniec roku korekta prognoz gospodarczych była jednym z dowodów, że rzeczywiście przejął się krytyką. Jak powiedział Shailendra Anjaria, szef Departamentu Stosunków Zewnętrznych MFW, w Internecie znajduje się coraz więcej informacji o działaniu organizacji, a miesięcznie zarejestrowano 2 miliony użytkowników strony internetowej MFW. - Nie jesteśmy już instytucją, w której ministrowie finansów i prezesi banków centralnych mogą sobie spokojnie rozmawiać, bo są pewni, że ani słowo nie wydostanie się na zewnątrz - podkreślił. Anjaria jest chyba najbardziej nie lubianym przez dziennikarzy urzędnikiem MFW. Natomiast od kilkunastu miesięcy o wiele sympatyczniejszy i rozmowniejszy stał się dyrektor generalny Michel Camdessus. Znacznie bardziej otwarty i mniej zgryźliwy niż dotychczas jest także Stanley Fischer, jego pierwszy zastępca. Ale właśnie Anjaria, "szara eminencja" tej organizacji, czasami przerywający w pół zdania swym szefom wypowiedzi dla prasy, pozostał symbolem skostniałych struktur. Polska jako przykład sukcesu W tej sytuacji MFW stara się wykazać, że jego rady rzeczywiście pomogły niektórym krajom wydobyć się z głębokiego kryzysu. Takim przykładem dobrego wykorzystania rad funduszu, przy zachowaniu dyscypliny budżetowej, jest Polska. - Wasz kraj, gdyby tylko pojawiła się taka potrzeba, naturalnie zawsze otrzyma pomoc MFW - podkreślał w rozmowie z "Rzeczpospolitą" jeden z wysokich funkcjonariuszy tej organizacji. Przedstawiciele MFW kokieteryjnie nie zgadzają się też ze stwierdzeniem, że polskie reformy to jedna z "historii sukcesu" funduszu. - Nie można powiedzieć, że jest to sukces MFW, to sukces kraju - powiedział "Rz" Stanley Fischer. A w przypadku współpracy z funduszem są dwa ważne warunki do spełnienia: po pierwsze, rady muszą być właściwe - co, miejmy nadzieję, w większości przypadków się sprawdza, a po drugie, wprowadzenie ich w życie musi być prawidłowe. Jeśli fundusz udzieli nawet najlepszych rad, a potem nie zostaną one wprowadzone w życie, żaden program nie zadziała. - W Polsce zadziałał - powiedział "Rzeczpospolitej" Stanley Fischer Pomogą profesjonaliści W każdym razie w najbliższym czasie fundusz będzie starał się poprawić swój wizerunek. Przedstawiciele Edelman Public Relations Worldwide oraz Witrhlin Worldwide ocenią, jak widzą tę organizację przedstawiciele administracji krajów członkowskich, dziennikarze oraz przedstawiciele firm. Potem przedstawią program, w jaki sposób to postrzeganie można poprawić. Podobnych zabiegów dokonał rok temu Bank Światowy. Jednocześnie eksperci sprawdzą, czy nie ma możliwości udoskonalenia działalności wewnątrz samej organizacji. Dokonają równolegle przeglądu portfeli kredytowych i zasugerują możliwości usprawnienia pracy poszczególnych departamentów. W lutym rozpocznie się kolejna analiza działalności MFW. Były szef departamentu prognoz i analiz Rezerwy Federalnej z Nowego Jorku skontroluje, czy analizy i prognozy funduszu są wykonywane prawidłowo. Danuta Walewska
trudności gospodarcze krajów azjatyckich oraz obecne zaostrzenie kryzysu brazylijskiego to główne powody nowej fali krytyki Międzynarodowego Funduszu Walutowego. MFW ma swoich zagorzałych krytyków. Oskarżany jest, że bronił nie kraju, ale inwestorów. MFW był również atakowany za to, że działa w sposób zbyt tajemniczy. Teraz MFW zobowiązał się do ujawniania więcej informacji niż dotychczas.
ANALIZA Kampania wyborcza w telewizji publicznej Cienka czerwona linia Pozwalam sobie przywołać pana do porządku - mówił dziennikarz TVP Piotr Gembarowski do Mariana Krzaklewskiego podczas programu "Kandydat" FOT. RAFAŁ GUZ LUIZA ZALEWSKA Niedawno Sejmowa Komisja Kultury nie była w stanie ocenić, czy telewizja publiczna właściwie wypełnia swoją misję. Trudno to zrozumieć, bo kampania wyborcza dostarczyła aż nadto przykładów, że TVP ma kłopoty z realizacją swych obowiązków przynajmniej na jednym polu - dostarczania uczciwej i bezstronnej informacji oraz stworzenia forum do prezentacji poglądów wszystkich reprezentantów sceny politycznej. Ustawa o radiofonii i telewizji sprzed ośmiu lat określiła wyraźnie, co należy do zadań publicznej telewizji. Z dziewięciu artykułów precyzujących jej podstawowe powinności w czasie kampanii wyborczej najważniejsze wydają się cztery: odpowiedzialność za słowo, rzetelne ukazywanie różnorodności wydarzeń i zjawisk w kraju, sprzyjanie swobodnemu kształtowaniu się poglądów obywateli oraz formowaniu się opinii publicznej, umożliwianie obywatelom i ich organizacjom uczestniczenia w życiu publicznym poprzez prezentowanie zróżnicowanych poglądów i stanowisk. Miniona kampania dała aż nadto przykładów, że właśnie te cztery artykuły TVP zdarzało się lekceważyć. Cenne sekundy Najprościej posłużyć się metodą, którą sama TVP wprowadziła przed kilkoma laty. Dowodząc, że sprawiedliwie traktuje wszystkich bohaterów sceny politycznej, zaczęła skrupulatnie podliczać czas wystąpień głowy państwa, rządu i najważniejszych ugrupowań parlamentarnych. Dzięki temu mogła odpierać ataki oponentów. Po tę samą metodę sięgnęły niezależne firmy badawcze, ale ich wyniki nie były dla TVP korzystne. Już w sierpniu z pierwszych zestawień wynikało, że w programach informacyjnych TVP pojawia się najczęściej jeden kandydat - Aleksander Kwaśniewski. Na pretensje sztabu Mariana Krzaklewskiego, którego wyprzedzali w tych zestawieniach nawet Lech Wałęsa i Andrzej Lepper, TVP tak odpowiadała: - Pan Krzaklewski nie był tak długo lustrowany ani osadzony w areszcie. We wrześniu niewiele się zmieniło. Telewizja w zestawieniu przesłanym Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji potwierdziła, że faworytem publicznej stacji był w czasie kampanii Kwaśniewski. Niektórzy wyszli przed szereg Prezes TVP Robert Kwiatkowski już pięć lat temu radził prezydentowi, jak zdobyć popularność wśród wyborców. Z taką biografią trudno zachować pozory bezstronności, ale przyznać trzeba, że prezes podejmował wysiłki, by jego telewizja nie stała się jawną filią sztabu prezydenta. Przed wyborami wszystkim pracownikom stacji w Warszawie i w ośrodkach regionalnych przypomniano, że "zasady etyczne dziennikarstwa zakazują prezenterom, reporterom, dziennikarzom oraz publicystom wykonywania zajęć podważających niezależność i wiarygodność dziennikarską, w tym uczestniczenia w kampaniach wyborczych". A mimo to co rusz dochodziło do incydentów, które przekreślały starania o zachowanie tych pozorów. Zaczęło się 9 września na placu Zamkowym w Warszawie, gdzie SLD zorganizował festyn z udziałem Kwaśniewskiego. Prowadził go Robert Samot, który przedstawił się warszawiakom jako prezenter najstarszej polskiej telewizji. Dzień później wystąpił on na antenie, by poprowadzić konkurs audiotele. We wrześniowym numerze lubelskiego "Głosu Lewicy" na liście członków honorowego komitetu wyborczego Aleksandra Kwaśniewskiego w Lubelskiem znaleźli się - obok Izabelli Sierakowskiej i Lecha Nikolskiego - Jeremi Karwowski i Krzysztof Komorski. Komorski jest dziennikarzem lubelskiego ośrodka TVP, podobnie jak Karwowski, który do niedawna był wicedyrektorem ośrodka, a teraz jest szefem publicystyki. Do programu "W naszym imieniu" zapraszał posłów ziemi lubelskiej. 23 września w Brzozie Toruńskiej na spotkaniu z honorowym komitetem wyborczym Aleksandra Kwaśniewskiego w Kujawsko-Pomorskiem pojawił się dyrektor ośrodka TVP w Bydgoszczy Marek Brodowski. Jak twierdzi, zdjęcie, które publikujemy obok, zrobiono mu przypadkiem i jest ono absolutnym nieporozumieniem. - Nadzorowałem tam i wyłącznie pracę ekipy telewizyjnej naszego oddziału, która obsługiwała konferencję prasową dla Telewizyjnej Agencji Informacyjnej i programu regionalnego. Naklejkę, którą po chwili zdjąłem, przyklejono mi tuż przy wejściu na konferencję prasową, jak mi powiedziano, ze względów organizacyjnych - zapewnia dyrektor. Atmosfera przyzwolenia Ostatni dzień kampanii TVP zwieńczyła skandalem na antenie ogólnopolskiej. Rozmowę telewizyjnego dziennikarza Piotra Gembarowskiego z Marianem Krzaklewskim jego rzecznik nazwał absolutnym szaleństwem. "Pozwalam sobie przywołać pana do porządku", "Konwencja programu jest taka, że nie mówi pan tego, co chce, a odpowiada na pytania", "Pan odpowiada na pytanie, którego nie zadałem", "Proszę szanować reguły tego programu", "O takich sprawach może pan mówić w swoich reklamówkach", "Nie szkoda panu czasu? Zaraz skończy się program" - strofował Gembarowski swego gościa i odbierał głos, zwłaszcza gdy Krzaklewski próbował przypomnieć weto Kwaśniewskiego do ustawy odbierającej przywileje emerytalne funkcjonariuszom PRL. Na koniec oświadczył: "Skutecznie uniemożliwił mi pan zadanie dalszych pytań" i zakończył program. Przeciwko arogancji dziennikarza, podawaniu przezeń fałszywych danych i informacji zaprotestowała telewizyjna "Solidarność", ministrowie, posłowie i rzecznik rządu. - Sam nie wiem, co się stało. Dziennikarza poniósł temperament, może nerwy, może nie wytrzymał napięcia - przepraszał jeszcze tego samego wieczora dyrektor Jedynki Sławomir Zieliński. Nikt nie potrafił wyjaśnić, jak mogło dojść do takiego skandalu, skoro wcześniej TVP starannie dobrała skład dziennikarzy wytypowanych do przeprowadzenia wywiadów z pretendentami do prezydenckiego fotela. Właśnie z tego powodu zrezygnowała z usług dziennikarza Radia Zet Krzysztofa Skowrońskiego, który dotąd w tym paśmie prowadził rozmowy z politykami. Zastanawiano się wówczas, czy nie stało się tak właśnie dlatego, że Skowroński - jako dziennikarz spoza TVP - mógłby zadawać niewygodne pytania. - Nic podobnego - zarzekała się telewizja. Zachowanie Gembarowskiego odbiło się szerokim echem. Zaprotestowali inni dziennikarze skupieni w telewizyjnym kole Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, którzy sposób przeprowadzenia wywiadu określili jako "urągający zasadom profesjonalizmu". Ich zdaniem taka rozmowa nie byłaby możliwa, gdyby nie atmosfera przyzwolenia, jaka panuje w kierownictwie telewizji. Pięć dni później Rada Etyki Mediów uznała, że rozmowa Gembarowskiego "była całkowicie nieprofesjonalna i naruszała podstawowe standardy moralne". TVP: wyjaśniamy, wyjaśniamy... Dlaczego mimo jasnych reguł, które przypomniano przed wyborami, doszło do takich incydentów? - Biorąc pod uwagę, że miesięcznie produkowanych jest 9 tys. godzin programów i liczbę dziennikarzy zatrudnionych lub współpracujących z TVP w skali całego kraju, to 4 czy 5 nagannych zachowań stanowi zaledwie ułamek promila. Choć oczywiście nie jesteśmy zadowoleni, że takie incydenty miały miejsce - odpowiada Janusz Cieliszak, rzecznik zarządu TVP. Do tej pory żaden bohater wyborczych incydentów nie stracił pracy. Robertowi Samotowi "zwrócona została uwaga na niestosowność takich działań, ale ponieważ jest on współpracownikiem TVP, konsekwencje służbowe nie mogą być wobec niego wyciągnięte. W przypadku ponownego naruszenia zasad współpraca z nim zostanie rozwiązana" - napisał prezes TVP do szefa KRRiTV. Na razie telewizyjna agencja, z którą Samot współpracował, postanowiła nie korzystać z jego usług. Karwowski i Komorski do czasu wyborów zostali zawieszeni w obowiązkach i otrzymali zakaz pojawiania się na antenie, dopóty, dopóki telewizyjna Komisja Etyki nie oceni ich zachowania. Sprawę dyrektora Brodowskiego bada Biuro Kontroli TVP i Biuro Programów Regionalnych. Pracy nie stracił również Gembarowski. Na razie został zawieszony do czasu wyjaśnienia sprawy przez telewizyjną Komisję Etyki i wysłany na urlop. Dyrektor Zieliński informuje, że codziennie do telewizji przychodzi ponad setka listów z... gratulacjami dla odważnego dziennikarza. Konsekwencji nie poniósł żaden z przełożonych i raczej nie należy się spodziewać, że poniesie je w przyszłości. Krajowa Rada, która miała nieraz okazję, by zaapelować do TVP o stosowanie właściwych proporcji, w czasie kampanii z boku przyglądała się rozwojowi sytuacji i postanowiła poczekać z oceną na finał wyborów. Równocześnie ta sama Rada jeszcze w czasie kampanii, ale już w innej sprawie wykazała zaskakującą sprawność i zaangażowanie. Kiedy sztab Krzaklewskiego przekroczył limit płatnych reklamówek wyborczych, co skrupulatnie podliczył sztab Kwaśniewskiego dokładnie w tym samym dniu, co Departament Reklamy KRRiTV, jej sekretarz Włodzimierz Czarzasty nie czekał do 9 października, ale niezwłocznie powiadomił o fakcie Państwową Komisję Wyborczą. Nie skarżył się tylko jeden Sprzeciw wobec nierównego traktowania kandydatów przez telewizję publiczną połączył aż pięciu rywali do prezydenckiego fotela. W połowie września pięć prawicowych sztabów zarzuciło TVP promowanie tylko jednego kandydata - Kwaśniewskiego. Dzień wcześniej czworo członków Rady Programowej TVP, m.in. Robert Tekieli i Wojciech Wencel, zawiesiło swe uczestnictwo w tym organie z powodu "zaangażowania się TVP po stronie Aleksandra Kwaśniewskiego". Zarzuciło również TVP tendencyjny dobór dziennikarzy, którzy prowadzić będą programy wyborcze, a w przeszłości byli czynnie zaangażowani po stronie prezydenta oraz w budowanie niekorzystnych wizerunków jego rywali. Władze TVP nie zmieniły jednak swej polityki. Już kilka dni później wykorzystały do kampanii wyborczej letnie igrzyska w Sydney, na które wybrał się Kwaśniewski. W sportowych programach pokazano, jak prezydent udziela wskazówek przed kolejnym meczem, wizytuje wioskę olimpijską, macha z trybun, a potem w specjalnym studiu olimpijskim podsumowuje kondycję polskiego sportu. Nie zareagowała Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, ale zabrała głos Państwowa Komisja Wyborcza. "TVP w okresie kampanii powinna unikać prezentacji w swoich audycjach kandydatów na prezydenta pełniących funkcje publiczne, jeżeli prezentacje te nie dotyczą wykorzystywanych przez nich funkcji" - oświadczyła. Nawet ci kandydaci, którzy nie przyłączyli się do protestu, nie byli zadowoleni z pracy TVP. Już w sierpniu Janusz Korwin-Mikke zaskarżył telewizję do sądu i wygrał proces, bo dziennikarze przypisali mu nieprawdziwą wypowiedź. Niezadowolony był także - dość wstrzemięźliwy w atakach na TVP - komitet Andrzeja Olechowskiego. Już po wyborach szef jego sztabu Maciej Jankowski w jednym z programów zakwestionował słowa dziennikarza, który powiedział, że 8 października Polacy wzięli los w swoje ręce. - Los Polski w swoje ręce postanowiła wziąć telewizja - oświadczył Jankowski. Zbieżne plany prezydenta i TVP Jednym z najistotniejszych zarzutów stawianych publicznej stacji było ograniczenie czy nawet celowe unikanie debaty publicznej, która powinna towarzyszyć każdej kampanii wyborczej. Telewizja w obronie przytaczała taki argument: - To nie od nas zależy, że kandydatów jest trzynastu. Chcieliśmy zapraszać do programów tylko pięciu najpopularniejszych kandydatów, ale nie zgodziła się reszta, a PKW nie wykluczyła, że przyzna im rację. Przypomnijmy, że debaty publicznej domagali się wszyscy najpoważniejsi kandydaci z wyjątkiem Kwaśniewskiego, którego strategia wyborcza nie przewidywała takiego spotkania przed pierwszą turą. Również w tym przypadku plany sztabu prezydenta i władz telewizji okazały się zbieżne i w rezultacie - tak jak chciał prezydent - poważnej debaty między najważniejszymi kandydatami nie było. Nie można jednak zarzucić TVP całkowitego ignorowania faktów niewygodnych dla prezydenta. Kompromitujące taśmy z Kalisza stały się czołówką "Wiadomości", a w "Monitorze Wiadomości" rozprawiano na ten temat dwukrotnie. Realizując zresztą zapowiedź prezydenta, TVP wyemitowała po wyborach kaliski film w całości, choć pokazywał on to samo, co wcześniej ujawnili już konkurenci. Nie oznacza to bynajmniej, że dziennikarze analizowali zachowanie prezydenta i jego otoczenia. Dyskusja dotyczyła najpierw sensu prowadzenia kampanii negatywnej, którą film z Kalisza wywołał, a potem ubolewano nad skutkami ujawnienia kompromitujących taśm. - Czy nie zaszkodzi to stosunkom państwo - Kościół? - dopytywała dziennikarka "Monitora". Pytania, jak ocenić osoby, które gesty papieża parodiowały i dlaczego prezydent zwleka z decyzją w sprawie dymisji Marka Siwca, nie padły. Najniższy poziom Niektórzy kandydaci niezadowoleni byli także z prezentacji ich oferty w autorskich audycjach TVP. Co prawda w "Forum wyborczym" do głosu dopuszczono przedstawicieli sztabów wyborczych, ale już "Tygodnik wyborczy Jedynki" zdominowały spory ekspertów. Ci bardziej skupiali się na prezentacji własnych opinii niż analizie poglądów polityków. Pojawiły się więc sugestie, że media powinny dokonywać wstępnej selekcji i poświęcać czas przede wszystkim liczącym się kandydatom. - A według jakich kryteriów powinno się przeprowadzać taką selekcję? Według poparcia w sondażach? Tym samym prezentowanie wyników badań opinii publicznej stałoby się decyzją polityczną - protestuje prof. Andrzej Rychard z Instytutu Filozofii i Socjologii PAN. Zauważa, że takie decyzje prowadzić by mogły do paradoksalnych sytuacji i do grupy egzotycznych kandydatów trzeba by zaliczyć także Lecha Wałęsę. - Konieczność prezentowania wszystkich kandydatów jest niestety jednym z kosztów demokracji. Ale jest on nieporównywalnie mniejszy niż możliwość wybierania przez dziennikarzy według własnych kryteriów tych kandydatów, którzy powinni być ich zdaniem eksponowani - dodaje prof. Rychard. Niektórzy proponują daleko idące zmiany przynajmniej w sposobie prezentacji bezpłatnych audycji wyborczych. Tym bardziej że niektóre nie zdołały zgromadzić przed telewizorami nawet 500 tys. widzów. - To dobry moment, by zastanowić się nad tym, jak uatrakcyjnić te bloki. To, co oglądaliśmy w czasie kampanii, tworzyło kakofonię. Było męczące dla wyborców i mało korzystne dla samych kandydatów, skoro oglądalność audycji była niska - mówi prof. Lena Kolarska-Bobińska, dyrektor Instytutu Spraw Publicznych. Proponuje ona dyskusję nad tym, czy wszystkim komitetom wyborczym powinna przysługiwać jednakowa ilość czasu i czy ich audycje powinny być prezentowane w blokach czy raczej powinno się je rozbić na kilka części, by nadawać je w różnych godzinach. - Wiem, że powstanie dylemat nad sprawiedliwym podziałem czasu, ale ważniejsza jest chyba kwestia jakości programów i funkcja, jaką powinny one spełniać, a której w tej kampanii, jak się okazało, nie spełniły - mówi dyrektor ISP. Za ocenę telewizji publicznej zabrali się również politycy i to z obu stron. Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe zwróciło się właśnie o publiczną debatę w sprawie przekształcenia stacji w "prawdziwie publiczną instytucję". Do podsumowania działalności dzisiejszych władz TVP szykują się także liderzy SLD. Leszek Miller, opierając się na badaniach opinii publicznej i własnych obserwacjach, mówi wprost: - Obecna telewizja jest zbyt prawicowa. Z punktu widzenia Millera publiczna stacja powinna bardziej przechylić się w lewą stronę. Trudno sobie jednak wyobrazić, że publiczną stację można jeszcze bardziej upartyjnić i obowiązujące dziś standardy obniżyć. Kampania wyborcza dowiodła, że już teraz osiągnęły poziom najniższy z możliwych do zaakceptowania. Luiza Zalewska
kampania wyborcza dostarczyła aż nadto przykładów, że TVP ma kłopoty z realizacją swych obowiązków na polu dostarczania uczciwej i bezstronnej informacji oraz stworzenia forum do prezentacji poglądów wszystkich reprezentantów sceny politycznej. Już w sierpniu z pierwszych zestawień wynikało, że w programach informacyjnych TVP pojawia się najczęściej jeden kandydat - Aleksander Kwaśniewski. Na pretensje sztabu Mariana Krzaklewskiego TVP odpowiadała: - Pan Krzaklewski nie był tak długo lustrowany ani osadzony w areszcie. Prezes TVP Robert Kwiatkowski podejmował wysiłki, by jego telewizja nie stała się jawną filią sztabu prezydenta. mimo to co rusz dochodziło do incydentów. na placu Zamkowym w Warszawie SLD zorganizował festyn z udziałem Kwaśniewskiego. Prowadził go Robert Samot, który przedstawił się jako prezenter najstarszej polskiej telewizji. We wrześniowym numerze "Głosu Lewicy" na liście członków honorowego komitetu wyborczego Kwaśniewskiego znaleźli się Jeremi Karwowski i Krzysztof Komorski. Komorski jest dziennikarzem TVP, podobnie jak Karwowski. Ostatni dzień kampanii TVP zwieńczyła skandalem. Rozmowę telewizyjnego dziennikarza Piotra Gembarowskiego z Krzaklewskim jego rzecznik nazwał absolutnym szaleństwem. "Pozwalam sobie przywołać pana do porządku", "Konwencja programu jest taka, że nie mówi pan tego, co chce, a odpowiada na pytania" - strofował Gembarowski swego gościa i odbierał głos. Przeciwko arogancji dziennikarza, podawaniu przezeń fałszywych danych i informacji zaprotestowała telewizyjna "Solidarność", ministrowie, posłowie i rzecznik rządu. Zaprotestowali inni dziennikarze. Ich zdaniem taka rozmowa nie byłaby możliwa, gdyby nie atmosfera przyzwolenia, jaka panuje w kierownictwie telewizji. Do tej pory żaden bohater wyborczych incydentów nie stracił pracy. Robertowi Samotowi zwrócona została uwaga na niestosowność takich działań. Karwowski i Komorski zostali zawieszeni w obowiązkach. Gembarowski został zawieszony do czasu wyjaśnienia sprawy przez telewizyjną Komisję Etyki. Konsekwencji nie poniósł żaden z przełożonych. W połowie września pięć prawicowych sztabów zarzuciło TVP promowanie tylko jednego kandydata. czworo członków Rady Programowej TVP zawiesiło swe uczestnictwo w tym organie z powodu zaangażowania się TVP po stronie Kwaśniewskiego. Władze TVP nie zmieniły jednak swej polityki. kilka dni później wykorzystały do kampanii wyborczej letnie igrzyska w Sydney, na które wybrał się Kwaśniewski. Jednym z zarzutów stawianych publicznej stacji było ograniczenie czy unikanie debaty publicznej, która powinna towarzyszyć każdej kampanii wyborczej. debaty domagali się najpoważniejsi kandydaci z wyjątkiem Kwaśniewskiego, którego strategia wyborcza nie przewidywała takiego spotkania przed pierwszą turą. plany sztabu prezydenta i władz telewizji okazały się zbieżne i w rezultacie debaty nie było. Niektórzy kandydaci niezadowoleni byli także z prezentacji ich oferty w autorskich audycjach TVP. Pojawiły się sugestie, że media powinny dokonywać wstępnej selekcji i poświęcać czas przede wszystkim liczącym się kandydatom. Niektórzy proponują zmiany w sposobie prezentacji bezpłatnych audycji wyborczych. Za ocenę telewizji publicznej zabrali się również politycy. Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe zwróciło się o publiczną debatę w sprawie przekształcenia stacji w "prawdziwie publiczną instytucję".
SEJM UCHWALIŁ Cel - poprawa bezpieczeństwa Nowy kodeks drogowy STANISŁAW SOBOŃ Sejm uchwalił 25 kwietnia 1997 r. ustawę - Prawo o ruchu drogowym. Teraz musi ją jeszcze rozpatrzyć Senat. Zamieszczamy dziś dokończenie omówienia tego aktu prawnego. Pierwszą cześć opublikowaliśmy wczoraj. Tablice i dowody rejestracyjne Aby zarejestrować pojazd, właściciel będzie musiał przedstawić dowód jego własności, kartę pojazdu (jeżeli była wydana dla niego), skrócony odpis świadectwa homologacji, decyzji zwalniającej z obowiązku homologacji albo zaświadczenie o pozytywnym wyniku badania technicznego, dowód rejestracyjny (jeżeli pojazd był zarejestrowany) i dowód odprawy celnej przywozowej, jeżeli był sprowadzony z zagranicy i jest rejestrowany po raz pierwszy. Nie określił jednak pełnego katalogu warunków i upoważnił ministra transportu i gospodarki morskiej do ich uzupełnienia w rozporządzeniu. Kodeks określił równocześnie warunki rejestracji czasowej pojazdu, które dotychczas były szczątkowo uregulowane w rozporządzeniu. Według nowych przepisów pojazd może być zarejestrowany czasowo w dwóch wypadkach. Pierwszy - to rejestracja z urzędu w razie konieczności sprawdzenia lub uzupełnienia dokumentów wymaganych do rejestracji. Drugi - to rejestracja na wniosek właściciela pojazdu dla wywozu pojazdu za granicę, przejazdu z miejsca zakupu lub odbioru pojazdu na terytorium Polski oraz przejazdu w związku z koniecznością przeprowadzenia badań homologacyjnych lub technicznych w stacji kontroli pojazdów albo naprawy. Pojazd może być zarejestrowany czasowo do 30 dni. Możliwe jest przedłużenie tego terminu o 14 dni, jednakże po jego upływie właściciel ma obowiązek zwrócić organowi rejestrującemu pozwolenie czasowe i tablice rejestracyjne. Kodeks wprowadził zakaz rejestracji pojazdów wykonanych (złożonych) poza wytwórnią. Chodzi tu o wszelkie pojazdy złożone we własnym zakresie, które w dotychczasowych przepisach nazywane były SAMAMI lub SKŁADAKAMI. Zakaz ten nie dotyczy pojazdu zbudowanego przy wykorzystaniu nadwozia, podwozia lub ramy konstrukcji własnej, którego markę określa się jako SAM. Jeśli więc ktoś sam wykona taki pojazd, nie będzie miał kłopotów z jego zarejestrowaniem. Zakaz nie dotyczy także pojazdu zabytkowego. Umożliwia się rejestrację pojazdów będących w dyspozycji zakładów lub wydzielonych jednostek wielozakładowych przez organ rejestrujący, właściwy ze względu na ich siedzibę, jeżeli ich kierownicy zostaną upoważnieni przez właścicieli do dokonania takich czynności. Jest to wyjątek od ogólnej zasady obowiązującej przy rejestracji pojazdów, przewidującej rejestrację na wniosek właściciela i przez organ właściwy ze względu na jego miejsce zamieszkania lub siedzibę. Określono też warunki wyrejestrowania pojazdu. Może nastąpić to tylko na wniosek jego właściciela w razie zniszczenia (kasacji) pojazdu, jeżeli przedstawi zaświadczenie o przekazaniu pojazdu do składnicy złomu wyznaczonej przez wojewodę, kradzieży, jeżeli złoży odpowiednie oświadczenie pod odpowiedzialnością karną za fałszywe zeznanie oraz wywozu pojazdu za granicę, jeżeli został tam zarejestrowany lub zbyty. Pojazd wyrejestrowany z powodu kasacji nie może być ponownie zarejestrowany. Oznacza to, że przestaną obowiązywać przepisy o czasowym lub stałym wycofaniu pojazdu z ruchu, które przewiduje obecnie rozporządzenie o rejestracji i ewidencji pojazdów. Na właścicielu ciążyć będą wszelkie opłaty do czasu wyrejestrowania pojazdu, a więc podatek od środków transportowych i ubezpieczenie OC. Pojazdy zostaną zaopatrzone w nowe tablice rejestracyjne. Kodeks przewiduje odpowiednią nowelizację ustawy o działalności gospodarczej w celu wprowadzenia koncesjonowania produkcji i dystrybucji tablic rejestracyjnych. Tablice te mają być produkowane według nowego wzoru, z uwzględnieniem standardów europejskich. Będą też odpowiednio zabezpieczone przed możliwością ich podrobienia. Koncesjonowanie produkcji i dystrybucji tablic rejestracyjnych nastąpi od 1 lipca 1998 r. Tablice rejestracyjne, dowód rejestracyjny i pozwolenie czasowe będą wydawane za opłatą, niezależnie od opłaty skarbowej za rejestrację pojazdu. Organem rejestrującym pojazdy będzie kierownik rejonowego urzędu rządowej administracji ogólnej. Może on powierzyć to zadanie w drodze porozumienia organom samorządu terytorialnego. W wypadku dużych miast, określonych w ustawie o zmianie zakresu działania niektórych miast oraz o miejskich strefach usług publicznych, zadania te przechodzą do właściwości organów gmin jako zadania zlecone. Praktycznie więc rejestracją pojazdów będą się zajmować nadal samorządy. Zostanie utworzona centralna ewidencja pojazdów oraz właścicieli i posiadaczy pojazdów. Wpisowi do ewidencji podlegać będzie każdy zarejestrowany pojazd. Będą w niej dane o pojeździe, jego kolejnych właścicielach i posiadaczach oraz o zawartych przez te osoby umowach obowiązkowego ubezpieczenia OC. Ewidencja będzie prowadzona od 1 lipca 1998 r. przez jednostkę podległą ministrowi spraw wewnętrznych i administracji. Przepisy nie określają bliżej warunków jej funkcjonowania, lecz odsyłają do rozporządzenia ministra. Karta pojazdu Nowe przepisy przewidują wprowadzenie karty pojazdu jako dodatkowego, obok dowodu rejestracyjnego, dokumentu. Karta będzie wydawana przez producenta lub importera na każdy nowy pojazd samochodowy wprowadzony do obrotu handlowego w Polsce, a następnie przekazywana jego właścicielowi. Przy sprzedaży będzie przekazywana kolejnemu właścicielowi. W karcie będzie zapisywana historia pojazdu. Na pojazd sprowadzony z zagranicy i tam zarejestrowany właściciel otrzyma kartę pojazdu przy pierwszej rejestracji w Polsce. Przepisy te wejdą w życie od 1 lipca 1998 r. Właścicielom pojazdów zarejestrowanych przed dniem wejścia tego obowiązku w życie karty mogą być wydane po podjęciu takiej decyzji przez ministra transportu i gospodarki morskiej. Wówczas warunki i terminy w jakich to nastąpi, zostaną określone w drodze rozporządzenia. Badania techniczne Zmieniły się terminy okresowych badań technicznych niektórych pojazdów. Pojazdy przeznaczone do nauki jazdy i egzaminowania podlegać będą okresowym badaniom technicznym co 6 miesięcy, a pojazdy marki SAM nowego typu oraz przystosowane do zasilania gazem - corocznie. Badanie techniczne pojazdu będzie można przeprowadzić w stacji kontroli pojazdów w całym kraju, a nie tylko w województwie, jak proponowano poprzednio. Poza tymi zmianami, określono wyraźnie warunki wydawania upoważnień do przeprowadzania badań technicznych przez stacje kontroli pojazdów, wydawania i cofania uprawnień diagnostom do wykonywania badań technicznych oraz środki nadzoru wojewody nad stacjami i diagnostami. W razie cofnięcia diagnoście uprawnienia do wykonywania badań technicznych wydanie ponownego nie może nastąpić wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o cofnięciu stała się ostateczna. Stacje kontroli pojazdów działające w dniu wejścia w życie ustawy na podstawie dotychczasowych przepisów uważa się za spełniające wymagania przewidziane w kodeksie w terminach określonych w wydanych im upoważnieniach. Osoby wykonujące czynności diagnosty w dniu wejścia w życie kodeksu na podstawie dotychczasowych przepisów uważa się za spełniające wymagania określone w kodeksie. Prawa jazdy Wzorem rozwiązań istniejących w państwach Unii Europejskiej, w każdej z istniejących obecnie kategorii prawa jazdy zostały wyodrębnione podkategorie. Kategoria podstawowa prawa jazdy uprawnia do kierowania pojazdem w nim określonym bez ograniczeń, a podkategoria - z ograniczeniami. I tak, prawo jazdy kat. A uprawnia do kierowania każdym motocyklem, a kat. A1 tylko motocyklem o pojemności skokowej silnika nie przekraczającej 125 cm sześc. i o mocy nie większej niż 11 kW. Prawo jazdy kat. B uprawnia do kierowania pojazdami samochodowymi o dopuszczalnej masie całkowitej (dmc) nie przekraczającej 3,5 t, z wyjątkiem autobusów i motocykli, oraz tymi pojazdami z przyczepą o dmc nie przekraczającej masy własnej pojazdu ciągnącego, jeżeli łączna dmc zespołu tych pojazdów nie przekracza 3,5 t, a także ciągnikiem rolniczym lub pojazdem wolnobieżnym, natomiast kat. B1 - trójkołowym lub czterokołowym pojazdem samochodowym o masie własnej nie przekraczającej 550 kg i pojemności silnika spalinowego o zapłonie iskrowym większej niż 50 cm sześc., z wyjątkiem autobusów i motocykli. Prawo jazdy kat. C uprawnia do kierowania pojazdem samochodowym o dmc przekraczającej 3,5 t, z wyjątkiem autobusów, oraz ciągnikiem rolniczym, natomiast kat. C1 - pojazdem samochodowym o dmc przekraczającej 3,5 t i nie większej niż 7,5 t, ciągnikiem rolniczym i pojazdem wolnobieżnym, z wyjątkiem autobusów. Prawo jazdy kat. D uprawnia do kierowania autobusem, ciągnikiem rolniczym i pojazdem wolnobieżnym, natomiast kat D1 - autobusem przeznaczonym konstrukcyjnie do przewozu nie więcej niż 17 osób, łącznie z kierowcą, oraz ciągnikiem rolniczym i pojazdem wolnobieżnym. Nie wprowadzono podkategorii w kategorii T. Ustalono też, że kat. C1+E uprawnia do kierowania zespołem pojazdów o dmc nie przekraczającej 12 t, składającym się z pojazdu ciągnącego określonego w kat. C1 i przyczepy o dmc nie przekraczającej masy własnej pojazdu ciągnącego, a kategoria D1+E - do kierowania zespołem pojazdów o dmc nie przekraczającej 12 t, składającym się z pojazdu ciągnącego określonego w kat. D1 i przyczepy o dmc nie przekraczającej masy własnej pojazdu ciągnącego. Dopuszczono też możliwość kierowania pojazdami przez osoby nie posiadające do tego uprawnień. Chodzi tu o odbywających naukę jazdy pod nadzorem instruktora lub egzamin państwowy pod nadzorem egzaminatora. Regulacje te likwidują lukę, która istnieje w dotychczasowych przepisach. Warunkiem uzyskania prawa jazdy wyższych kategorii (C, C1, D lub D1), jest posiadanie prawa jazdy kat. B. Nie zmieniły się wymagania wiekowe dla osób ubiegających się o prawo jazdy kategorii B. Osoby, które nie ukończyły 18 lat, mogą uzyskać prawo jazdy kat. A, A1, B, B1 i T tylko za zgodą rodziców lub opiekunów. Kierujący może posiadać tylko jedno ważne krajowe prawo jazdy lub pozwolenie do kierowania tramwajem. Organem wydającym prawa jazdy będzie kierownik rejonowego urzędu rządowej administracji ogólnej. Zadania w zakresie wydawania praw jazdy może on powierzyć w drodze porozumienia organom samorządu terytorialnego. W wypadku dużych miast, określonych w ustawie o zmianie zakresu działania niektórych miast oraz o miejskich strefach usług publicznych, zadania te przechodzą do właściwości organów gmin jako zadania zlecone. Praktycznie więc sprawami związanymi z wydaniem prawa jazdy, będą zajmować sie nadal samorządy. Odmiennie niż dotychczas określono uprawnienia cudzoziemca do kierowania pojazdem w czasie dłuższego pobytu na terytorium Polski. Jeżeli posiada prawo jazdy, wydane za granicą zgodnie z konwencją o ruchu drogowym, może kierować pojazdem rodzaju określonego w prawie jazdy przez 6 miesięcy od dnia rozpoczęcia stałego lub czasowego pobytu w Polsce. Może ubiegać się też o wydanie polskiego prawa jazdy. Podstawą do wydania jest zawsze krajowe prawo jazdy. Jeżeli prawo jazdy nie będzie odpowiadać wymaganiom powołanej konwencji, musi zdać egzamin państwowy w części teoretycznej oraz przedłożyć uwierzytelnione tłumaczenie zagranicznego prawa jazdy. Analogiczne zasady dotyczą obywatela polskiego, który uzyskał prawo jazdy za granicą, a następnie powrócił do Polski. Kierujący samochodem ciężarowym lub zespołem pojazdów o dmc powyżej 24 t musi posiadać, oprócz prawa jazdy, świadectwo kwalifikacji. Powinien więc spełnić warunki przewidziane dla jego wydania (m. in. posiadać prawo jazdy odpowiedniej kategorii przez 3 lata, przejść badania lekarskie i psychologiczne). Kierujący pojazdem przewożącym materiały niebezpieczne musi odbyć specjalistyczny kurs. Osoby, które ukończyły 18 lat, nie muszą mieć karty rowerowej, motorowerowej lub woźnicy. Obowiązek ich posiadania dotyczy wyłącznie dzieci i młodzieży do 18 lat. Tworzy się centralną ewidencję osób posiadających uprawnienia do kierowania pojazdami. W ewidencji znajdzie się każdy, kto uzyska uprawnienie do kierowania pojazdem. Ewidencję będzie prowadzić jednostka podległa ministrowi spraw wewnętrznych i administracji. Przepisy nie określają bliżej warunków jej funkcjonowania, lecz odsyłają do rozporządzenia ministra. Ewidencja zacznie działać 1 lipca 1998 r. Szkolenie kierowców Zmiany mają charakter zasadniczy. Kodeks przewiduje, iż szkolenie kandydatów na kierowców może być prowadzone tylko w jednostkach lub szkołach spełniających określone warunki i posiadających zezwolenie kierownika rejonu. Wśród warunków wymienia się posiadanie: odpowiedniego lokalu; wyposażenia dydaktycznego; pojazdu przystosowanego do nauki jazdy; placu manewrowego. Jednostka szkoląca ma obowiązek zatrudnienia co najmniej jednego instruktora, chyba że osoba fizyczna prowadząca taką działalność sama jest instruktorem. Określono równocześnie kompetencje nadzorcze kierownika rejonu nad tymi jednostkami. W razie stwierdzenia naruszenia warunków przewidzianych dla jednostek szkolących, prowadzenia szkolenia niezgodnie z przepisami oraz wydania zaświadczenia o ukończeniu szkolenie niezgodnie ze stanem faktycznym organ ten będzie miał obowiązek cofnięcia zezwolenia na prowadzenie szkolenia. W razie cofnięcia zezwolenia z dwóch ostatnich powodów ponowne nie może być wydane wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o cofnięciu stała się ostateczna. Ośrodki szkolenia i szkoły prowadzące działalność szkoleniową na podstawie dotychczasowych przepisów będą mogły ją kontynuować przez rok od dnia wejścia kodeksu w życie. Po tym terminie, jeżeli zamierzają nadal prowadzić szkolenie kierowców, muszą spełnić nowe warunki. Osoba ubiegająca się o prawo jazdy lub pozwolenie do kierowania tramwajem może rozpocząć szkolenie najwcześniej trzy miesiące przed osiągnięciem wieku wymaganego dla danej kategorii prawa jazdy lub pozwolenia. Jeżeli jest nią uczeń szkoły, której program nauczania obejmuje szkolenie osób ubiegających się o prawo jazdy, okres ten wynosi 12 miesięcy. W związku z wprowadzeniem nowych wymagań dla kandydatów na kierowców oraz nowych warunków szkolenia osoby od 17 do 18 lat ubiegające się o prawo jazdy kategorii B, które ukończyły wymagane szkolenie lub w nim uczestniczą 1 lipca 1998 r., uważa się za spełniające wymagania w zakresie wieku. Również osoby ubiegające się o prawo jazdy kategorii C lub D, które ukończyły wymagane szkolenie lub uczestniczą w nim 1 lipca 1998 r., uważa się za spełniające wymagania w zakresie wieku. Osoby te nie muszą też posiadać prawa jazdy kategorii B. Kodeks określił też dodatkowe wymagania wobec instruktorów. Instruktorem może być osoba, która ma co najmniej wykształcenie średnie, posiada uprawnienie do kierowania pojazdem rodzaju objętego nauczaniem przez co najmniej 3 lata, potwierdziła wymagany stan zdrowia i predyspozycje psychiczne w odpowiednim orzeczeniu, ukończyła kurs kwalifikacyjny w jednostce upoważnionej przez wojewodę, zdała egzamin przed komisją powołaną przez wojewodę, nie była karana wyrokiem sądu lub orzeczeniem kolegium do spraw wykroczeń za przestępstwa lub wykroczenia przeciwko bezpieczeństwu w ruchu lądowym i została wpisana do ewidencji instruktorów prowadzonej przez kierownika rejonu. Instruktorzy zostali objęci kontrolnymi badaniami lekarskimi tak jak kierowcy. Powinni posiadać też świadectwo kwalifikacji. Instruktor może być skreślony z ewidencji przez kierownika rejonu, jeżeli przestał spełniać warunki przewidziane dla instruktorów, nie przedstawił orzeczenia lekarskiego z badań kontrolnych o braku przeciwwskazań zdrowotnych do wykonywania czynności instruktora, nie zdał egzaminu przed komisją wojewody w wyznaczonym terminie oraz dopuścił się rażącego naruszenia przepisów obowiązujących w zakresie szkolenia kierowców. Po skreśleniu instruktora z powodu rażącego naruszenia przepisów z zakresu szkolenia ponowny wpis do ewidencji nie może być dokonany wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o skreśleniu stała się ostateczna. Nadzór nad szkoleniem sprawuje kierownik rejonu. Może on kontrolować dokumentację związaną ze szkoleniem oraz skierować instruktora, w uzasadnionych sytuacjach, na egzamin kontrolny. Wykładowcy i instruktorzy, którzy uzyskali uprawnienia na podstawie dotychczasowych przepisów, będą mogli wykonywać swoje funkcje po wejściu kodeksu w życie, jeżeli spełniają nowe wymagania w zakresie wykształcenia, prawa jazdy, niekaralności i zostali wpisani do ewidencji instruktorów. W ciągu 6 miesięcy od dnia wejścia kodeksu w życie muszą zdać egzamin dla instruktorów, jeżeli zamierzają dalej wykonywać ten zawód (nie będzie już wykładowcy). Egzaminy państwowe Egzaminy państwowe na prawo jazdy kat. A, B, C i D będą przeprowadzane w wojewódzkich ośrodkach ruchu drogowego, zlokalizowanych w miastach wojewódzkich. W razie potrzeby mogą być przeprowadzane również w miastach powyżej 100 tys. mieszkańców. Na prawo jazdy kat. T oraz na kartę rowerową, motorowerową i woźnicy egzaminy będą przeprowadzane w jednostce szkolącej, szkole lub innym miejscu wyznaczonym przez kierownika rejonu. Kodeks przewiduje utworzenie przez wojewodów, w ciągu 6 miesięcy od dnia wejścia ustawy w życie, wojewódzkich ośrodków ruchu drogowego. Ośrodki te będą zajmowały się organizowaniem egzaminów. Mogą też wykonywać inne zadania z zakresu bezpieczeństwa ruchu. Tym samym zakończą organizowanie egzaminów wojewódzkie ośrodki egzaminacyjne, prowadzone przez różne podmioty na zlecenie wojewodów. Ośrodki egzaminowania działające w dniu wejścia w życie ustawy na podstawie dotychczasowych przepisów uważa się za spełniające wymagania określone w kodeksie w ciągu 6 miesięcy od dnia jego wejścia w życie. Egzaminy państwowe ze wszystkich kategorii prawa jazdy, z wyjątkiem kategorii T, będą przeprowadzane przez egzaminatorów zatrudnionych przez dyrektora wojewódzkiego ośrodka ruchu drogowego na podstawie umowy o pracę, a na pozostałe uprawnienia - przez kierownika rejonu na podstawie umowy zlecenia. Wprowadzono dodatkowe warunki dla egzaminatorów. Kandydat na egzaminatora ze wszystkich kategorii prawa jazdy musi posiadać prawo jazdy kat. B przez co najmniej 6 lat, uprawnienie do kierowania pojazdem rodzaju objętego egzaminowaniem przez co najmniej rok oraz wymagany stan zdrowia i predyspozycje psychiczne, potwierdzone odpowiednimi orzeczeniami. Egzaminatorzy, tak jak instruktorzy, zostali objęci kontrolnymi badaniami lekarskimi. Egzaminatorzy z prawa jazdy kategorii T oraz pozwolenia do kierowania tramwajem zostali potraktowani nieco łagodniej. Nie muszą mieć wyższego wykształcenia, ukończyć kursu kwalifikacyjnego i uczestniczyć w egzaminach państwowych w charakterze obserwatorów oraz przeprowadzać egzaminów pod kierunkiem egzaminatorów. Ustawodawca zrezygnował z określania wieku, w którym można starać się o uprawnienia egzaminatora oraz zakończyć pełnienie tej funkcji. Egzaminator, który zostanie wpisany do ewidencji egzaminatorów, otrzyma odpowiednią legitymacje. Zwiększono też nadzór wojewodów nad egzaminatorami. Wojewoda ma obowiązek skreślenia egzaminatora z ewidencji, jeżeli przestał spełniać określone warunki, nie odbył okresowego szkolenia, nie przedstawił orzeczenia z badań kontrolnych o braku przeciwwskazań zdrowotnych do wykonywania czynności egzaminatora, nie zdał egzaminu przed odpowiednią komisją w wyznaczonym terminie lub naruszył zasady egzaminowania. W razie skreślenia egzaminatora z ewidencji z powodu naruszenia zasad egzaminowania ponowny wpis nie może nastąpić wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o skreśleniu stała się ostateczna. Egzaminatorzy, którzy uzyskali uprawnienia do egzaminowania na podstawie dotychczasowych przepisów, zachowują te uprawnienia nadal. Przez 10 miesięcy od dnia wejścia kodeksu w życie mogą jeszcze pełnić swoje funkcje na podstawie umowy zlecenia. Na kartę rowerową i motorowerową nie będzie już egzaminów, lecz tylko sprawdzenie kwalifikacji przez nauczycieli wychowania komunikacyjnego upoważnionych przez dyrektorów szkół lub policjantów posiadających specjalistyczne przeszkolenie z ruchu drogowego. Karty te będą wydawane bezpłatnie przez dyrektorów szkół podstawowych i ponadpodstawowych. Do lekarza i psychologa W przepisach o badaniach lekarskich skonkretyzowano zakres osób objętych obowiązkiem przeprowadzania badań kontrolnych (dotychczas okresowych). Zamiast obecnego określenia "osoby wykonujące zawód kierowcy", które powodowało kłopoty interpretacyjne, ustalono, że obowiązek ten będzie dotyczył kierowcy pojazdu silnikowego o dmc powyżej 7,5 t, pojazdu przewożącego materiały niebezpieczne i uprzywilejowanego, autobusu oraz kierowcy przewożącego zarobkowo osoby na własny lub cudzy rachunek. Terminy badań poszczególnych kierowców uzależniono od rodzaju uprawnień do kierowania pojazdami. Badaniami lekarskimi objęto także kandydatów na egzaminatorów i instruktorów, a kontrolnymi egzaminatorów i instruktorów. Badaniami psychologicznymi zostali objęci kierujący, o których mowa wyżej, przy ubieganiu się o wydanie świadectwa kwalifikacji, kandydaci na instruktorów i egzaminatorów oraz kierujący będący sprawcami wypadków drogowych, w których jest zabity lub ranny. Określono też zasady przeprowadzania badań kierowców w celu ustalenia zawartości w organizmie alkoholu lub środka działającego podobnie do alkoholu. Przyjęto, iż badanie na zawartość w organizmie alkoholu będzie przeprowadzane przy użyciu urządzeń elektronicznych dokonujących pomiaru stężenia alkoholu w wydychanym powietrzu. Jeżeli nie będzie to możliwe, bada się krew lub mocz. Mogą być one przeprowadzone również w razie braku zgody kierującego, o czym należy go uprzedzić. Analogiczna zasada obowiązuje przy ocenie obecności w organizmie środka działającego podobnie do alkoholu (np. narkotyków). Warunki i sposób przeprowadzania badań określi rozporządzenie ministra zdrowia i opieki społecznej. W razie uczestniczenia w wypadku drogowym, w którym jest zabity lub ranny, kierujący jest poddawany obowiązkowo badaniu na zawartość w organizmie alkoholu lub środka działającego podobnie. Poza kierującym pojazdem, badaniu temu może być poddana także inna osoba, jeżeli zachodzi podejrzenie, że mogła kierować pojazdem uczestniczącym w wypadku drogowym. Osoby te mają jednak prawo żądać przeprowadzenia badań na podstawie krwi lub moczu. Uprawnienia drogówki Policja otrzymała nowe uprawnienia. Będzie kontrolować przewóz materiałów niebezpiecznych oraz naciski osi i masy pojazdów. W razie stwierdzenia nieprawidłowości policjant będzie miał prawo uniemożliwić kierującemu dalszą jazdę pojazdem. Takie same uprawnienia będzie miał także w razie nieokazania przez kierującego dokumentu stwierdzającego zawarcie umowy ubezpieczenia OC lub opłacenie składki tego ubezpieczenia oraz kierowania pojazdem przez osobę nie posiadającą uprawnień. Pojazdy te będą usuwane lub przemieszczane na odpowiednie parkingi, jeżeli nie będzie możliwości ich zabezpieczenia w inny sposób. Będzie miał też prawo żądać, aby osoba, wobec której zachodzi podejrzenie, że mogła kierować pojazdem pod wpływem alkoholu, poddała się badaniu w celu ustalenia zawartości w organizmie alkoholu lub środka działającego podobnie. Policja nadal będzie prowadzić ewidencję kierowców naruszających przepisy ruchu drogowego. Za konkretne naruszenie kierujący może otrzymać od 1 do 10 punktów. Okresem rozliczeniowym jest rok liczony od dnia pierwszego naruszenia. Punkty wpisane do ewidencji usuwa się po upływie roku. Kierowca, który zgromadził określoną liczbę punktów, może uczestniczyć na własny koszt w specjalnym szkoleniu, aby zmniejszyć swój dorobek. Jeśli tego nie uczyni, zostanie skierowany na egzamin kontrolny po przekroczeniu limitu 24 punktów, którego celem jest sprawdzenie kwalifikacji do prowadzenia pojazdu (zdanie egzaminu przewidzianego dla kierującego pojazdem określonej kategorii). Młodemu kierowcy, a więc temu, który w ciągu roku od dnia wydania po raz pierwszy prawa jazdy zgromadził 20 punktów za naruszenie przepisów ruchu drogowego, zostanie cofnięte bezpowrotnie uprawnienie do kierowania pojazdem. Wówczas będzie musiał zaczynać wszystko od początku, a więc odbyć szkolenie i zdać egzamin państwowy. Nowy kodeks drogowy rozszerzył znacznie katalog przyczyn zatrzymania prawa jazdy. Poza dotychczasowymi, policjant będzie mógł zatrzymać prawo jazdy, gdy wobec kierującego pojazdem wydane zostało postanowienie lub decyzja o jego zatrzymaniu, orzeczono zakaz prowadzenia pojazdów lub wydano decyzję o cofnięciu prawa jazdy oraz po zgromadzeniu przewidzianej liczby punktów karnych za naruszenie przepisów ruchu drogowego: 20 punktów przez młodego kierowcę i 24 punktów przez pozostałych. Policjant będzie mógł zatrzymać dowód rejestracyjny pojazdu również w razie uzasadnionego przypuszczenia, że dane w nim zawarte nie odpowiadają stanowi faktycznemu. Dowód rejestracyjny pojazdu zarejestrowanego za granicą, zatrzymany w sytuacjach przewidzianych w kodeksie, przechowuje się w odpowiedniej jednostce policji przez 7 dni, a następnie przekazuje przedstawicielstwu państwa, w którym jest zarejestrowany. Nie dotyczy to podejrzenia o podrobienie lub przerobienie dokumentu oraz braku dokumentu stwierdzającego zawarcie umowy OC. Autor jest głównym legislatorem w Kancelarii Sejmu
Sejm uchwalił 25 kwietnia 1997 r. ustawę - Prawo o ruchu drogowym. Aby zarejestrować pojazd, właściciel będzie musiał przedstawić dowód jego własności, kartę pojazdu,skrócony odpis świadectwa homologacji, decyzji zwalniającej z obowiązku homologacji albo zaświadczenie o pozytywnym wyniku badania technicznego, dowód rejestracyjny i dowód odprawy celnej przywozowej. Określono też warunki wyrejestrowania pojazdu. Pojazdy zostaną zaopatrzone w nowe tablice rejestracyjne. Nowe przepisy przewidują wprowadzenie karty pojazdu. Poza tymi zmianami, określono wyraźnie warunki wydawania upoważnień do przeprowadzania badań technicznych przez stacje kontroli pojazdów, wydawania i cofania uprawnień diagnostom . Kategoria podstawowa prawa jazdy uprawnia do kierowania pojazdem w nim określonym bez ograniczeń, a podkategoria - z ograniczeniami. Odmiennie niż dotychczas określono uprawnienia cudzoziemca do kierowania pojazdem. Osoby, które ukończyły 18 lat, nie muszą mieć karty rowerowej, motorowerowej lub woźnicy. Kodeks określił też dodatkowe wymagania wobec instruktorów. Wprowadzono dodatkowe warunki dla egzaminatorów. Na kartę rowerową i motorowerową nie będzie już egzaminów, lecz tylko sprawdzenie kwalifikacji. Policja otrzymała nowe uprawnienia. Za konkretne naruszenie kierujący może otrzymać od 1 do 10 punktów.
SLD Na szesnastu przewodniczących organizacji wojewódzkich tylko dwie osoby nie rekrutują się z dawnej Socjaldemokracji RP Czy nowa jakość lewicy O stanowiska wiceprzewodniczących SLD będą walczyli zapewne byli wiceprzewodniczący SdRP - Jerzy Szmajdziński i Marek Borowski, wicemarszałek Sejmu z ramienia SLD. FOT. JACEK DOMIŃSKI ELIZA OLCZYK Politycy SLD kpią z nowego otwarcia rządu Jerzego Buzka, że skończyło się na wymianie jednego ministra. Sami jednak pragną, aby partia Sojusz Lewicy Demokratycznej również stała się dla nich nowym otwarciem. Mówiąc o składzie partii, zawsze podkreślają, że jedna trzecia członków to osoby, które nie skończyły 35 lat i że dla 30 proc. działaczy SLD jest pierwszą partią w życiu. Czołowi politycy SLD podkreślają, że ich partia to nowa jakość. Na dowód przywołują chociażby obecność w jej szeregach Andrzeja Celińskiego, byłego członka władz Unii Demokratycznej. Tymczasem na zjazdach wojewódzkich, które wyłaniały delegatów na pierwszy kongres SLD oraz wybierały władze wojewódzkie, owa nowa jakość była słabo widoczna. Liderzy jak w SdRP Dziś już wiadomo, że na szesnastu przewodniczących organizacji wojewódzkich tylko dwie osoby nie rekrutują się z dawnej Socjaldemokracji RP. Krzysztof Janik, sekretarz generalny SdRP, podkreśla jednak inny aspekt zagadnienia - tylko 3 osoby to działacze z okresu PRL, reszta zaczynała swoją działalność w latach 90. Zdaniem Janika we władzach powiatowych zasiada znacznie więcej osób spoza SdRP - około 25 procent. - Przewodniczący organizacji wojewódzkiej jest lokalnym liderem. To naturalne, że zwykle staje się nim parlamentarzysta z danego terenu - mówi Janik. Dodaje, że funkcję sekretarzy w ponad połowie organizacji wojewódzkich objęli młodzi ludzie, którzy wcześniej nie byli związani z SdRP i że to jest dowód zmian, jakie się dokonały. Statut nowej partii daje przewodniczącym różnych szczebli (z wyjątkiem szczebla centralnego) niezwykle duże kompetencje. Przewiduje mianowicie, że zarządy partii - gminne, powiatowe, wojewódzkie - powoływane są przez radę określonego szczebla na wniosek przewodniczącego. Co prawda każdy kandydat, żeby zostać członkiem zarządu musi uzyskać 50 proc. głosów plus jeden, jednak prawo zgłaszania kandydatów ma wyłącznie przewodniczący. Podczas publicznej dyskusji nad programem i przyszłością Sojuszu część działaczy wyrażała zaniepokojenie tym przepisem. Obawiali się, że przewodniczący zechcą wybierać do współpracy wyłącznie ludzi sobie posłusznych, że w rezultacie mogą powstawać sitwy, a nowi członkowie partii, nie związani z SdRP, będą się czuli jak działacze drugiej kategorii. Za parę dni, kiedy odbędą się pierwsze posiedzenia nowo wybranych rad i zostaną wyłonione zarządy struktur terenowych, okaże się, w jakim stopniu te obawy były słuszne. Działacz statystyczny Zjazdy wojewódzkie obnażyły również inne problemy w partii, przede wszystkim brak kobiet, ale również młodzieży i - jak to zwykle w partiach bywa - rozmaite konflikty. Zjazd organizacji małopolskiej ujawnił na przykład konflikt Krakowa z tzw. terenem. Teren okazał się sprytniejszy od mieszczuchów, ponieważ się dogadał. Działacze z terenu jednomyślnie "wycięli w pień" kandydatów na I Kongres z Krakowa (podobno ci ostatni traktowali zbyt protekcjonalnie swoich kolegów z innych miejscowości). W rezultacie organizacja krakowska skupiająca 30 proc. członków SLD z terenu Małopolski uzyskała... jeden mandat na Kongres, co stanowi 3 proc. wszystkich małopolskich mandatów. Podczas zjazdu mazowieckiej SLD okazało się, że lista delegatów na kongres została ustalona przed zjazdem (chodziło podobno o to, aby Warszawa nie zdominowała organizacji terenowych i nie zagarnęła znakomitej większości mandatów). Rezultat: kandydaci zgłaszani z sali - głównie kobiety - zostali w większości odrzuceni. Zjazdy w innych województwach były bardziej spontaniczne, jednak i tam w walce o mandaty zwyciężali mężczyźni, i to raczej niemłodzi. Jerzy Szmajdziński, goszcząc na zjeździe w Zielonej Górze, ubolewał nad brakiem kobiet. - Ta sala nie oddaje struktury społeczeństwa, bo jest męska, a w dodatku ze starszego pokolenia - mówił niebezzasadnie, bowiem na 130 uczestników zjazdu było ok. 10 kobiet. Szmajdziński przekonywał zielonogórskich delegatów, że w ciągu kilku najbliższych miesięcy każdy z nich powinien skłonić do uczestnictwa w Sojuszu jedną, młodszą kobietę. Ta z kolei powinna przyprowadzić na zebranie ucznia ostatniej klasy szkoły średniej lub studenta. Widać więc, że działaczom SLD jeszcze daleko do upragnionej nowej jakości. Gdzie te kobiety Sylwia Pusz, która była przewodniczącą frakcji młodych w SdRP, uważa, że na I Kongresie partii młodych ludzi będzie jak na lekarstwo. Prawdopodobnie niewiele więcej będzie kobiet. Jolanta Gontarczyk ocenia, że najwyżej 10 proc. Krzysztof Janik jest większym optymistą i szacuje, że wśród delegatów kobiet będzie około 20 procent, choć dotychczas jeszcze nie wiadomo, ile w ogóle jest ich w Sojuszu. Zdaniem Janika niewielka liczba kobiet wśród delegatów na kongres jest spowodowana tym, że w ogóle mało kobiet ubiegało się o mandat. Jolanta Gontarczyk uważa jednak, że jest to, pokutujący wśród działaczy terenowych, skutek starego sposobu myślenia. - Partia nie jest gotowa na przyjęcie kobiet w innej roli niż w charakterze paprotki - mówi. Zastrzega się, że ten zarzut nie odnosi się do ścisłego kierownictwa partii, które przyznaje, że kobiety powinny odgrywać znaczącą rolę w polityce, ale do działaczy terenowych, ciągle uważających, iż kobieta nie ma prawa upominać się o awans. - Nasi koledzy traktują udział kobiet we władzy jako nagrodę. To, co odbywało się na zjazdach wojewódzkich, było swoistym karceniem kobiet, a nawet próbą zastraszenia, aby w przyszłości nie żądały zbyt wiele - uważa Gontarczyk. Zarówno Janik, jak i inni czołowi działacze SLD zgodnie twierdzą, że będą popierali zmianę w statucie, która ma zagwarantować kobietom 30 proc. miejsc we władzach wszystkich szczebli oraz na listach wyborczych do organów przedstawicielskich. Własnego parytetu - 15-procentowego - domaga się też SLD-owska młodzież (uchwała w tej sprawie zostanie przyjęta w sobotę, 11 grudnia). - Skoro będzie parytet dla kobiet, może być i dla młodzieży - mówi Sylwia Pusz. - My również będziemy wnosić o zmianę w statucie. Partyjne mniejszości, a więc młodzież i kobiety, chcą też mieć coś w rodzaju swoich platform-frakcji, tylko nazwane inaczej, bo podobno słowo "frakcja" źle działa na przewodniczącego. Bez względu jednak na to, czy takie platformy-frakcje zostaną zaakceptowane i czy parytet dla kobiet oraz dla młodzieży zostanie uwzględniony w statucie partii, nie będzie to miało większego znaczenia dla przebiegu I Kongresu. Zmiany w statucie, które ewentualnie wprowadziłby kongres, zaczną obowiązywać dopiero po ich zarejestrowaniu w sądzie, a więc za kilka miesięcy. Wybór władz partii będzie się zatem odbywać według obecnie obowiązującego statutu, a władze wybierane są na cztery lata. Każdego roku, co prawda, odbywa się konwencja, ale jej rolą jest udzielenie skwitowania aktualnym władzom. W historii SdRP nie było przypadku, by podczas głosowania nad wotum zaufania dla władz partii ktoś ze ścisłej czołówki nie dostał wymaganej bezwzględnej większości głosów. O tym, czy ktoś cieszył się większą sympatią czy antypatią w partii, świadczyły jedynie niewielkie różnice w liczbie oddanych głosów. Przypuszczalnie nie inaczej będzie w SLD. Można się więc spodziewać, że parytet dla kobiet - o ile zostanie uchwalony przez Kongres - po raz pierwszy odegra znaczącą rolę dopiero za dwa lata, przy układaniu list wyborczych kandydatów do parlamentu. Przywódca niekwestionowany Nowe otwarcie w partii nie dotyczy starego kierownictwa. Na samym szczycie Sojusz prawdopodobnie w niewielkim stopniu będzie się różnił od "nieboszczki" SdRP. Wśród kandydatów na najwyższe stanowiska przewijają się nazwiska znane od lat. Partia powołała komisję wyborczą, która przyjmuje zgłoszenia kandydatów na przewodniczącego, wiceprzewodniczących i sekretarza generalnego SLD. Mało jest jednak prawdopodobne, aby poza Leszkiem Millerem, tymczasowym przewodniczącym SLD, ostatnim przewodniczącym SdRP, ktokolwiek ubiegał się o stanowisko przewodniczącego partii. W każdym razie na niespełna 10 dni przed kongresem nikogo takiego nie widać. Działacze SLD pytani, czy sądzą, że znajdzie się ktoś chętny do konkurowania z liderem, tylko się uśmiechają. Przywództwo Millera jest więc niekwestionowane. Część działaczy uważa, że kreowanie nowego przewodniczącego przed wyborami parlamentarnymi w 2001 roku byłoby błędem, że ludzie, którzy utożsamiają Leszka Millera z lewicą, przeżyliby szok. Jednak do wyborów parlamentarnych są dwa lata, a po drodze odbędzie się jeszcze bój o fotel prezydencki. Kampania prezydencka byłaby doskonałą okazją do wykreowania nowego lidera Sojuszu Lewicy Demokratycznej, tyle że po prostu nie ma takiej woli w partii. Krzysztof Janik, ostatni sekretarz generalny SdRP, zapewne też ma zagwarantowane stanowisko sekretarza generalnego SLD. Przypuszczalnie natomiast ostra walka będzie się toczyła o stanowiska wiceprzewodniczących i o wejście do zarządu partii. Po dwóch chętnych na jedno miejsce Ze względu na to, że Rada Krajowa SLD będzie liczyła około 300 osób (samych parlamentarzystów jest prawie 200, a oni stają się automatycznie jej członkami), zarząd będzie się składał z ok. 30 osób, a wiceprzewodniczących przypuszczalnie będzie siedmiu. Już w piątek, 10 grudnia, okaże się, kto będzie ubiegał się o stanowiska wiceprzewodniczących. Na razie spośród ewentualnych kandydatów znakomitą większość stanowią byli działacze i zarazem członkowie władz nie istniejącej SdRP. Zapewne o stanowiska wiceprzewodniczących zechcą powalczyć obaj byli premierzy: Józef Oleksy i Włodzimierz Cimoszewicz (nie był członkiem SdRP, ale należał do PZPR). Spośród pań typuje się Jolantę Banach, byłą pełnomocnik rządu ds. rodziny i kobiet, Annę Bańkowską, byłą prezes ZUS (jej pozycja nie jest najmocniejsza, a więc nominacja mało prawdopodobna), Izabellę Sierakowską, byłą wiceprzewodniczącą SdRP (uzyskała nominację organizacji w Lublinie na to stanowisko), Krystynę Łybacką, obecną przewodniczącą wielkopolskiego SLD (jedyna kobieta na stanowisku szefa wojewódzkiej organizacji). Jedna kobieta musi się znaleźć w prezydium partii. Podobno największe szanse na to stanowisko ma Krystyna Łybacka. Zapewne o stanowiska wiceprzewodniczących SLD będą walczyli byli wiceprzewodniczący SdRP - Jerzy Szmajdziński, Marek Borowski, wicemarszałek Sejmu z ramienia SLD, Jacek Piechota (obecnie szef zachodniopomorskiego SLD). Mówi się też, że apetyt na stanowiska mają Jerzy Jaskiernia i Tadeusz Iwiński. Z całą pewnością o stanowiska wiceprzewodniczących partii będą się ubiegali związkowcy. Oni również będą musieli dostać przynajmniej jedno miejsce w prezydium - jako ewentualnych kandydatów wymienia się Zbigniewa Janasa, tymczasowego wiceprzewodniczącego SLD (był jednym z trójki pełnomocników, którzy rejestrowali nową partię), Zbigniewa Kaniewskiego (przewodniczący Federacji NSZZ Przemysłu Lekkiego, był w PZPR) i Zbigniewa Janowskiego (Związek Zawodowy "Budowlani", prezydium OPZZ). Kto nie zgłosi swojej kandydatury do komisji wyborczej, może to jeszcze uczynić na kongresie, ale w SLD uważa się, że takie osoby nie będą miały zbyt wielu szans na zyskanie poparcia. Ostra walka będzie się też toczyła o miejsca w zarządzie, choć liczny zarząd może oznaczać, że decyzje będą podejmowane w gronie prezydium, czyli o przewodniczącego i wiceprzewodniczących.
Politycy SLD kpią z nowego otwarcia rządu Jerzego Buzka. Czołowi politycy SLD podkreślają, że ich partia to nowa jakość. Tymczasem na zjazdach wojewódzkich, które wyłaniały delegatów na pierwszy kongres SLD oraz wybierały władze wojewódzkie, owa nowa jakość była słabo widoczna.Zjazdy wojewódzkie obnażyły również inne problemy w partii, przede wszystkim brak kobiet, ale również młodzieży i rozmaite konflikty.Wśród kandydatów na najwyższe stanowiska przewijają się nazwiska znane od lat. Przypuszczalnie natomiast ostra walka będzie się toczyła o stanowiska wiceprzewodniczących i o wejście do zarządu partii.
Nie tylko ugrupowania postsolidarnościowe mają prawo zabierać głos w debacie o dzisiejszym sensie idei "Sierpnia" - także SLD powinien być w niej stale obecny Wartości pod różnymi dachami Michał Tober Co by było, gdyby "Solidarność" nie powstała - pyta Lech Mażewski ("Rz" 22 maja). Bez wahania udziela sobie także odpowiedzi - Polska wyglądałaby dzisiaj nie gorzej bez związku, który powstał w sierpniu 1980 roku. "Jednostronna i tendencyjna teza" (Janusz A. Majcherek), "jednostronne i naiwne ujęcie" (Bronisław Wildstein), "upadek rozumu indywidualnego", "absurdy" rodem z "propagandowych broszur lokalnych ogniw SLD" (Jarosław Gowin) - to tylko garść reakcji na historyczne spekulacje Mażewskiego. Temperatura tej dyskusji nie jest pochodną trafności lub absurdalności tezy wyjściowej. Wynika raczej z charakteru pytania, które zostało publicznie zadane. Historyczno-publicystyczne "co by było gdyby" jest zazwyczaj niewinną zabawą, urozmaiceniem naukowego dyskursu. Problem pojawia się jednak wówczas, gdy dotyczy ono wydarzeń, idei lub osób, o których w tym kontekście mówić nie wolno, nie wypada lub nie należy. "Sierpień" 1980 pasuje jak ulał do tej właśnie kategorii. Lektura kolejnych polemik nasuwa nieodparte wrażenie, iż grzechem Mażewskiego nie są historyczne i logiczne niekonsekwencje, których w artykule nie brakuje. Grzechem jest tu raczej pycha autora - zadawanie pytań w sprawach jednoznacznych, zbadanych ponad wszelką wątpliwość, "uklepanych". Z "Solidarnością" jest u Mażewskiego trochę tak jak z poezją Słowackiego w "Ferdydurke" Gombrowicza. "Jak zachwyca, kiedy nie zachwyca...?" W perspektywie wartości Dyskusja o dziedzictwie "Sierpnia" jest niezwykle trudna, kiedy towarzyszy jej metodologiczny zamęt. Pomocne mogą tu być pewne kategorie opisu i wyjaśniania historii proponowane przez wybitnego metodologa prof. Jerzego Topolskiego. Po pierwsze - historia jako ciąg działań przyczynowo-skutkowych, odpersonalizowanych faktów. Po drugie - historia pojmowana w kategoriach działań ludzkich, uwikłana wprawdzie w uwarunkowania, ale jednak subiektywna, uzależniona od ludzi. Do tej tradycji intelektualnej można dodać trzeci jeszcze pryzmat służący rozumieniu historii - w perspektywie aksjologicznej, gdzie wyjaśniamy fakty i działania jako realizację wartości motywujących ruchy społeczne, zwłaszcza w okresach dziejowych burz i przełomów. W tych trzech wymiarach można postrzegać przebieg zmian jakościowych w najnowszej historii Polski. Pytanie o znaczenie powstania "Solidarności" dla dzisiejszej Polski, jej kondycji i charakteru, powinno nas skłaniać zwłaszcza ku kategorii ostatniej - kategorii wartości. Problem z oceną dziedzictwa "Sierpnia" pojawia się jednak, gdy należy rozstrzygnąć o źródłach, przemianach i kontynuacji sierpniowej tradycji. Czy wciąż żywotnym czynnikiem jest program pierwszej "Solidarności"? Czy też niezwykle pojemny, pracowicie uzupełniany i przepakowywany przez ostatnich dwadzieścia lat worek idei, postulatów i wartości? Program samorządnej Rzeczypospolitej, powiązany dodatkowo z "socjalnym romantyzmem" gdańskich postulatów strajkowych z sierpnia 1980 roku, trudno z dzisiejszej perspektywy uznać za realną i perspektywiczną wizję rozwoju nowoczesnego państwa. Należy jednak uwzględnić fakt, iż w tamtych realiach był to jednak jakiś pomysł na odebranie monopolu PZPR, odpartyjnienie zakładów pracy i pobudzenie społecznej aktywności. Szczęśliwa niewierność Recenzowanie i krytyka politycznego programu "Sierpnia" jest jednak dość jałowa. Najlepszym komentarzem do programu z roku 1980 jest to, iż jego twórcy nie próbowali nawet wcielać go w życie, gdy mogli to robić w majestacie państwa i prawa po roku 1989. Z przekąsem można powiedzieć, iż ta niewierność pierwszej "S" była ich wielką i niezaprzeczalną zasługą, zwłaszcza dla tworzenia podstaw nowoczesnej gospodarki rynkowej. Skoro po "Sierpniu" nie ostał się konkretny program, musimy zwrócić się w stronę wartości, do których odwoływała się pierwsza "Solidarność". Trafnie wymienia niektóre z nich Jarosław Gowin. To społeczeństwo obywatelskie, solidarność sumień, otwarty charakter wspólnoty, religia niezideologizowana. Po roku 1989 próbę czasu wytrzymała w zasadzie jedynie idea budowy społeczeństwa obywatelskiego. Jest to "obywatelskość" wciąż mocno fasadowa, ale proces ten trwa przecież lata. Co do pozostałych wyznaczników, to w przypadku zdecydowanej większości politycznych depozytariuszy tradycji sierpniowej trudno mówić o prymacie etyki nad polityką, przyjaznej otwartości na inne postawy ideowe i tradycje historyczne, religii odseparowanej od bieżącej polityki. "Sierpień" nie przetrwał więc nie tylko w postaci spójnego programu politycznego. Próbie czasu z trudem opierają się również wartości, które ze sobą niósł. Choć wciąż istnieje jako ważny punkt odniesienia, w warstwie praktycznej polityki jest jednak prawie nieuchwytny. Zamrożenie przemian i ducha rewolucji Porażka "Solidarności" ma podobne źródła i naturę, co porażki wszelkich romantycznych ruchów rewolucyjnych. "Solidarność" z roku 1980, a następnie z 1989 była bowiem ruchem rewolucyjnym, choć była to rewolucyjność szczególnego rodzaju. Polityczne i społeczne przyczyny przegranych rewolucji są od zawsze niezmienne. Po pierwsze - planu rewolucyjnego nigdy nie udaje się zrealizować w pełni (choć przywódcy rewolucji bardzo mocno weń wierzą). Po drugie - rewolucjoniści wierzą, że stan ducha z romantycznych dni rewolucji będzie trwał wiecznie. Entuzjazm i zdolność do poświęceń są tymczasem ulotne. Patrząc z tej perspektywy, stan wojenny przyczynił się do przedłużenia żywotności "Sierpnia". 13 Grudnia oznaczał represje i zamrożenie demokratycznych przemian, ale oznaczał jednocześnie hibernację ducha rewolucyjnego, który mógł bez wyraźnego uszczerbku odrodzić się w roku 1989. Utworzenie rządu Tadeusza Mazowieckiego oznacza wyraźną cezurę - koniec okresu romantycznej rewolucji. Bodajże prof. Jan Baszkiewicz, wybitny znawca dziejów i mechanizmów rewolucji, porównał kiedyś rewolucję do burzy, do konieczności, oczyszczającej atmosferę. Burza rządzi się jednak swoimi prawami, a następujące bezpośrednio po niej zjawiska atmosferyczne mają już zupełnie inne przyczyny, przebieg i charakter. Ochronić spuściznę Odejściu od programu i wartości "Solidarności" towarzyszyła także dekompozycja solidarnościowej strony sceny politycznej. Wojna na górze, kolejne podziały i rozłamy roznieciły walkę o historyczny status strażników świętego ognia. Szczegółowo opisuje to Jakub Kowalski ("Rz" 16 maja), przywołując dokumenty programowe prawicowych partii i komitetów wyborczych. Trudno dziś jednoznacznie stwierdzić, kto i w jakim stopniu ma prawo do korzystania z politycznego spadku pierwszej "Solidarności". Taki stan rzeczy powinien skłaniać do ostatecznego odpersonalizowania i odpartyjnienia przesłania "Sierpnia". Nie chodzi tu o pozbawianie kogokolwiek praw do własnej biografii. Nie chodzi o zamazywanie różnic pomiędzy "katami i ofiarami" - że posłużę się językiem prawicowych publicystów. Warto natomiast chronić spuściznę "Solidarności" przed pójściem na dno wraz ze swoimi "jedynymi" nosicielami. "Wartości mają to do siebie, że znajdują schronienie pod różnymi dachami" - to zdanie "zdrajcy" i "renegata" Andrzeja Celińskiego. Zabawne w tych przykrych epitetach jest to, że nadają mu je politycy i publicyści o nieporównywalnie mniejszych prawach do solidarnościowego rodowodu. Celiński i wielu ludzi jemu podobnych pozwalają spojrzeć na wartości "Sierpnia" z zupełnie innej, wymykającej się politycznym schematom perspektywy. Nie oznacza to, iż SLD kiedykolwiek będzie próbował zawłaszczać etosowe korzenie. Tradycja "Sierpnia" stała się już jednak wartością ogólnonarodową i także ugrupowania o odmiennej proweniencji historycznej muszą odnosić się do niej z należytą powagą. W debacie publicznej, a wzorem takiej debaty powinna być kampania parlamentarna, muszą padać pytania o dzisiejszy wymiar i sens idei "Sierpnia". Ugrupowania postsolidarnościowe nie są jedynymi, które w tej debacie mają prawo zabierać głos, także SLD powinien być w niej stale obecny. Ludzi, którzy pragną dziś urzeczywistnienia tych wartości, nie powinno to niepokoić lub dotykać. Fakty i retoryka Klęska czteroletnich rządów postsolidarnościowych jest oczywista, nawet jeśli rozmiar wyborczego triumfu SLD nie będzie taki, jak przewidują dzisiejsze sondaże. 17-procentowe bezrobocie, rosnące obszary nędzy, nieudane reformy, zanik dialogu społecznego. Zestawienie tych faktów z górnolotną retoryką solidarnościową wypada śmiesznie i strasznie zarazem. Cytowany już Jarosław Gowin pisze: "Politycznej klęski obozu Solidarności nie można wykluczyć. Jeśli nastąpi, nie będzie to jednak katastrofa Polski. Katastrofą byłaby klęska idei solidarności". Dalej proponuje środki zaradcze: "Teraz, kiedy staliśmy się krajem kapitalistycznym, potrzeba nam więcej solidarności społecznej, troski o tych, których mechanizmy gospodarcze bez ich winy spychają na margines". Zaraz, zaraz... Gdzieś już to czytałem! Chyba w przywoływanych przez Jarosława Gowina "propagandowych broszurach lokalnych ogniw SLD"... Autor jest rzecznikiem prasowym SLD
Co by było, gdyby "Solidarność" nie powstała - pyta Lech Mażewski - Polska wyglądałaby dzisiaj nie gorzej bez związku, który powstał w sierpniu 1980 roku. Program trudno z dzisiejszej perspektywy uznać za realną wizję rozwoju nowoczesnego państwa. był to jednak pomysł na odebranie monopolu PZPR, odpartyjnienie zakładów pracy i pobudzenie społecznej aktywności. Warto chronić spuściznę "Solidarności". stała się wartością ogólnonarodową.
Nie poszukujmy dokumentów historycznych, które by mogły tragedię Jedwabnego zamienić w błahy epizod Banalizacja barbarzyństwa ABP JÓZEF ŻYCIŃSKI W 1990 r., gdy przyszedłem do Tarnowa jako biskup diecezjalny, żyło tam piękne wspomnienie Ottona Schimka, żołnierza Wehrmachtu rozstrzelanego na ziemi tarnowskiej za niesubordynację podczas drugiej wojny światowej. W romantycznej wersji jego śmierci opowiadano, że widząc niemoralny charakter wojny rozpętanej przez nazistów, odmówił strzelania do Polaków i zapłacił za to cenę własnego życia. Postać Schimka w okresie stanu wojennego inspirowała młodzież do protestów przeciw przemocy praktykowanej przez ówczesne władze. Na domniemany grób Schimka przyjeżdżali pielgrzymi z odległych rejonów Polski, by wyrazić szacunek dla młodego żołnierza, który głos sumienia cenił tak wysoko, że w warunkach pogardy dla zasad moralnych potrafił wyraźnie ujmować granicę między godnością a barbarzyństwem. Niektórzy marzyli wtedy, aby rozpocząć proces beatyfikacyjny Schimka i ukazać na jego przykładzie, że silne osobowości potrafią kierować się głosem sumienia nawet w skrajnie trudnych warunkach, gdy deptane są prawa człowieka. Z zamiaru tego trzeba było jednak zrezygnować, gdy otrzymałem dokumentację uzasadniającą wyrok sądu polowego, który skazał Schimka na karę śmierci. Jeśli wierzyć dokumentom sporządzonym na wewnętrzny użytek Wehrmachtu, przyczyna śmierci była znacznie mniej wzniosła, niż głosiła fama. Miało ją stanowić notoryczne włóczęgostwo lekceważące wszelkie zasady dyscypliny wojskowej. Kształtowana w popularnych opowieściach tęsknota za jedynym sprawiedliwym w Sodomie okazała się kolejny raz piękna, lecz odległa od życia. W tęsknocie tej odnajdujemy jednak ważną ekspresję naszych poszukiwań takich wzorców ludzkiej godności, w których nawet agresywna erupcja barbarzyństwa nie jest w stanie zniszczyć poczucia elementarnej ludzkiej solidarności. Godot zamiast Schimka Mieszkańcy Jedwabnego nie potrafili naśladować wzorców, które w popularnej opinii przypisywano Schimkowi. Nie znamy dokumentów, według których w tragiczny dzień usiłowaliby oni wyrazić elementarną solidarność z żydowskimi braćmi w człowieczeństwie. Można prowadzić w nieskończoność dyskusje, w jakim stopniu tamta barbarzyńska sytuacja była wynikiem nazistowskiej prowokacji, w jakim zaś wyrażała indywidualne odczucia polskich mieszkańców Jedwabnego. Nie zmienia to jednak faktu, że oczekiwanie w Jedwabnem na utrwalony w popularnych opowieściach styl Schimka okazało się ostatecznie czekaniem na Godota. Skłonny jestem sądzić, iż w pamiętnym dniu w Jedwabnem wśród tłumu gapiów, którzy patrzyli na przerażone postacie wijące się z bólu wśród płomieni ognia, krzyżowały się różnorodne odczucia. Jedni widzieli w konających niedawnych sympatyków bolszewickiej władzy, inni - lokalnych przedstawicieli małego biznesu, którzy jeszcze niedawno święcili sukcesy ekonomiczne. Nie brakło zapewne także takich, u których poczucie zażenowania łączyło się z bezsilnością wobec wszechpotężnego fatalizmu zdarzeń, na który niewielki wpływ mają mieszkańcy małych miasteczek. Próby matematycznego określania proporcji tych odczuć są z góry skazane na niepowodzenie. Niewiele wnoszą zresztą do moralnej oceny sytuacji, gdyż szalone byłyby sugestie, że mogą istnieć jakiekolwiek racje usprawiedliwiające zbiorowe palenie istot ludzkich w stodołach. Próby rekonstruowania tych mechanizmów psychologii tłumu, które byłyby w stanie złagodzić wymowę dramatu tamtej sytuacji, niewiele zmieniają, przez odwołanie bowiem do psychologii tłumu można próbować łagodzić najbardziej żenujące zachowania. Społeczność Jedwabnego nie stanowiła wszak jedynie anonimowego tłumu gapiów noszących w psychice ślady wcześniejszych urazów i uprzedzeń. Jej kulturowe środowisko winny określać również zasady etyki chrześcijańskiej. Żyjący tymi zasadami o. Maksymilian Kolbe potrafił w oświęcimskich warunkach oddać życie za skazanego na śmierć brata w człowieczeństwie. To prawda, że nie możemy oczekiwać, by mieszkańcy prowincjonalnych miasteczek praktykowali na co dzień heroizm, którego uczy przykład życia wielkich świętych. Istniały jednak powody, by w tamtych warunkach oczekiwać na tę podstawową ludzką solidarność, której zabrakło. W czasach programowego rozmywania wielu wartości granice między heroizmem a bestialstwem okazują się trudne do natychmiastowego określenia. Casus Jedwabnego stanowi ostrzeżenie dla tych wszystkich, którzy jako mistrzowie relatywizmu chcieliby programowo rozmywać te granice. Nawet jeśli demarkacja między dobrem a złem jest trudniejsza, niż zwykliśmy sądzić, przykład Jedwabnego ukazuje sytuację moralnego zła, w której tłumaczona bezsilnością obojętność rodzi zażenowanie i poczucie wstydu. Oswoić barbarzyństwo? Bezradna akceptacja barbarzyństwa jako metody działania rodzi w nas zarówno poczucie bezsilności, jak i pytanie: dlaczego tak łatwo można zaakceptować i oswoić prymitywne przejawy agresji wymierzonej przeciw drugiemu człowiekowi?. Pytanie to podejmowało już wiele osób pytających o mechanizmy banalizacji zła. Zmagał się z nim m.in. Szymon Wiesenthal na kartach "Słonecznika" (PIW 2000). W opisywanym przez niego środowisku małych, wylęknionych konformistów przeciętny Niemiec wyciszał w latach trzydziestych głos sumienia pragmatyczną zasadą: Musimy przecież jakoś żyć z Hitlerem, skoro robią to miliony innych. Sąsiedzi na nas patrzą. Patrzenie na sąsiadów, którzy współtworzyli bezmyślny tłum, ułatwiało wyciszanie sumień, przynajmniej na najbliższy okres. Dopiero po latach "dobrzy chłopcy" z mieszczańskich rodzin konkludowali w godzinie śmierci: "Nie urodziłem się mordercą. Zrobiono ze mnie mordercę...". Anonimowe "zrobiono" kojarzy się łatwo z Heideggerowskim "man". Zaciera ono kształt osobowej odpowiedzialności tych, którzy mogli skutecznie głosić ideologię nienawiści, korzystając z wygodnej obojętności najbliższego środowiska. Istnieją sytuacje, w których psychologicznie łatwa obojętność okazuje się przestępstwem. Aby wyciągnąć wnioski z bolesnego promieniowania barbarzyństwa, trzeba umieć stawiać osobistą odpowiedzialność moralną ponad anonimową mentalność tłumu, w którym na miejscu moralnych wyborów pojawia się bezmyślne kopiowanie konformizmu naszych bliźnich. Akceptacja barbarzyństwa może dotknąć przeciętnych ludzi, którzy bynajmniej nie zamierzają usprawiedliwiać ludobójstwa ani niszczyć humanistycznej kultury. Wiesenthal wspomina konkretnych esesmanów, którzy uwielbiali muzykę Bacha, Griega i Wagnera. Nawet znany z sadyzmu i okrucieństwa SS-untersturmfuhrer Richard Rokita ocierał wilgotne ze wzruszenia oczy, gdy słuchał "Żałobnego tanga" Nie było więc tak, by szaleńczy plan eksterminacji Żydów zrodził się ex nihilo jako wytwór czyjejś chorej psychiki; nie powstał on również z prostej pogardy dla kulturowego dziedzictwa Europy. Miał znacznie bardziej wyrafinowaną postać, w której obrońcy maniakalnych idei mogli nawet czasem występować w roli intelektualistów cytujących intelektualne autorytety, uznawane jako symbol odwagi i twórczego poszukiwania nowych szlaków. Cytowali wszak nie tylko rasistowską antropologię Gobineau, lecz również wielkie prace Heideggera czy Nietzscheańskie projekty nadczłowieka, których retoryka dziś jeszcze fascynuje tyle umysłów. Tła dla ich planów dostarczały szerokie kręgi konformistów, którzy pocieszali się w przypływach łatwego optymizmu, że Hitler zrobi najczarniejszą robotę, a potem "pójdzie w odstawkę", gdyż naród niemiecki jest zbyt wielki, by mógł na dłużej zawierzyć swą przyszłość psychopatom. Tło takie stanowiły również wpływowe kręgi intelektualne, które tworzyły klimat, w jakim absurd, barbarzyństwo czy sadyzm traciły swój dotychczasowy sens i mogły stawać się fundamentem nowego świata, wznoszonego przez ubermenschów wyzwolonych zarówno z elementarnej logiki, jak i tradycyjnie rozumianej moralności. Ostatecznie promieniowanie barbarzyństwa dotykało mieszkańców prowincjonalnych miasteczek, którzy wyciszali spokojnie sumienia, powołując się na autorytet tych, którzy występowali w roli ostatecznych ekspertów od kwestii żydowskiej. Ludobójstwo - zbanalizowane na pewnym etapie społecznej kontroli - generowało reakcję łańcuchową, której zasięg wykraczał poza granice systemów politycznych i tradycji kulturowych. Doraźne zanieczyszczenie środowiska intelektualnego przez ignorowanie prawdy i odpowiedzialności moralnej stworzyło klimat swobodnego rozwoju wszelkich patologii, włącznie z usprawiedliwianiem barbarzyństwa przez małomiasteczkowe środowiska, które wcześniej dowiadywały się o barbarzyństwie jedynie z lektury gazet. Antropologia empiryczna Dramat Jedwabnego niesie gorzką lekcję prawdy o człowieku. Jest ona szczególnie gorzka dla tych, którzy chcieliby traktować barbarzyństwa nazizmu tylko jako lokalną fluktuację ludobójstwa, przerażająco obcą dla reprezentatywnej reszty rodziny ludzkiej. Okazuje się, że prawda o naturze człowieka jest znacznie bardziej złożona. Ofiary przemocy doświadczające barbarzyńskiej agresji mogą łatwo przyzwyczaić się do tej ostatniej, by stosować nową agresję wobec niewinnych. Spirala zła nie zna ograniczeń etnicznych i nie wolno nam traktować żadnego środowiska jako niewrażliwego na promieniowanie prymitywizmu. Ta gorzka prawda chroni przed ideologicznymi złudzeniami, w których niektórzy próbują absolutyzować więzy krwi czy wspólnotę kulturową. Nie wolno traktować tych wartości jako współczesnych bożków, gdyż podatność natury ludzkiej na zło przekracza wszelkie granice bliskich nam klasyfikacji. Czy doświadczenie tej gorzkiej prawdy nie musi prowadzić do pesymizmu albo nawet relatywizmu, w którym załamuje się nasza wiara w człowieka? Uważam, że nie. Bolesną prawdę o całej złożoności natury człowieka możemy poznawać choćby z biblijnej historii króla Dawida. Król Dawid, autor pełnych poezji psalmów, nie potrafił kierować się głosem sumienia, gdy na horyzoncie jego życia pojawiła się Betszeba (2 Księga Samuela, rozdz. 11). Zawirował jego świat i w doświadczeniu sytuacji granicznej legł w gruzach cały system uznawanych wcześniej wartości. Promieniowanie zła, przybierające postać reakcji łańcuchowej, skłoniło go do intryg, w których wyniku mąż Betszeby Uriasz zapłacił cenę życia (2 Sm. 11, 15 - 17). Ilu Uriaszów powinien zniszczyć Dawid, byśmy patrzyli na jego dramat w podobny sposób, jak patrzymy na tragedię Jedwabnego? Istotnym składnikiem postawy Dawida pozostaje to, iż potrafił uznać swą winę. Dawid rzekł do Natana: Zgrzeszyłem wobec Pana. Natan rzekł Dawidowi: Pan odpuszcza ci też twój grzech (2 Sm. 12, 13n). Znamienne jest, że Dawid nie usiłuje szukać czynników usprawiedliwiających jego czyn. Nie przytacza argumentów, że znalazł się w jakościowo nowej sytuacji, w której stracił głowę i zagubił elementarne poczucie odpowiedzialności moralnej. Jego stwierdzenie "zgrzeszyłem wobec Pana" pozostaje czytelnym, po męsku przyjętym, znakiem odpowiedzialności moralnej. Wyzwala ono ze złudzeń, że istnieją osoby, a może nawet narody, które są wyłącznie krystalicznym uosobieniem dobra moralnego. Dobro jest w naszym realnym świecie wymieszane ze złem, podobnie jak w życiu króla Dawida. Nie zwalnia to jednak z odpowiedzialności moralnej ani nie czyni obojętności na zło cnotą. Dlatego też nie poszukujmy jakichś wyimaginowanych dokumentów historycznych, które by mogły tragedię Jedwabnego zamienić w błahy epizod. Dokumenty takie nie mogą istnieć, bo śmierci niewinnych istot nie można nigdy sprowadzać do rangi epizodu. Dzisiaj potrzeba, byśmy modlili się za ofiary tego mordu, okazując tę solidarność ducha, której zabrakło w godzinie ich rozstania z ziemią ojców, na której żyli. Potrzeba, byśmy - w imieniu społeczności tych, którzy obojętnie patrzyli na ich śmierć - powtórzyli krótkie Dawidowe: "Zgrzeszyłem wobec Pana"; niezależnie od tego, czy jakikolwiek protest obserwatorów mógł okazać się skuteczny w tamtej sytuacji. Tekst ukazuje się w marcowej "Więzi".
w pamiętnym dniu w Jedwabnem wśród tłumu gapiów, którzy patrzyli na przerażone postacie wijące się z bólu wśród płomieni ognia, krzyżowały się różnorodne odczucia. Nie brakło zapewne takich, u których poczucie zażenowania łączyło się z bezsilnością wobec wszechpotężnego fatalizmu zdarzeń. Próby rekonstruowania mechanizmów psychologii tłumu, które byłyby w stanie złagodzić wymowę dramatu tamtej sytuacji, niewiele zmieniają. Społeczność Jedwabnego nie stanowiła jedynie anonimowego tłumu gapiów. Jej kulturowe środowisko winny określać również zasady etyki chrześcijańskiej. Istniały powody, by w tamtych warunkach oczekiwać na podstawową ludzką solidarność, której zabrakło. Bezradna akceptacja barbarzyństwa jako metody działania rodzi w nas zarówno poczucie bezsilności, jak i pytanie: dlaczego tak łatwo można zaakceptować i oswoić przejawy agresji wymierzonej przeciw drugiemu człowiekowi? Istnieją sytuacje, w których obojętność okazuje się przestępstwem. Aby wyciągnąć wnioski z promieniowania barbarzyństwa, trzeba umieć stawiać osobistą odpowiedzialność moralną ponad anonimową mentalność tłumu, w którym na miejscu moralnych wyborów pojawia się kopiowanie konformizmu naszych bliźnich. szaleńczy plan eksterminacji Żydów Miał wyrafinowaną postać, w której obrońcy maniakalnych idei mogli nawet występować w roli intelektualistów cytujących intelektualne autorytety. Dramat Jedwabnego niesie gorzką lekcję prawdy o człowieku. Jest ona szczególnie gorzka dla tych, którzy chcieliby traktować barbarzyństwa nazizmu tylko jako lokalną fluktuację ludobójstwa, obcą dla reprezentatywnej reszty rodziny ludzkiej. Okazuje się, że prawda o naturze człowieka jest bardziej złożona. Ofiary przemocy doświadczające barbarzyńskiej agresji mogą łatwo przyzwyczaić się do tej ostatniej, by stosować nową agresję wobec niewinnych. Czy doświadczenie tej gorzkiej prawdy nie musi prowadzić do pesymizmu albo nawet relatywizmu, w którym załamuje się nasza wiara w człowieka? Uważam, że nie. Bolesną prawdę o całej złożoności natury człowieka możemy poznawać z biblijnej historii króla Dawida. Istotnym składnikiem postawy Dawida pozostaje to, iż potrafił uznać swą winę. Jego "zgrzeszyłem wobec Pana" pozostaje znakiem odpowiedzialności moralnej. Dzisiaj potrzeba, byśmy modlili się za ofiary tego mordu. Potrzeba, byśmy - w imieniu społeczności tych, którzy obojętnie patrzyli na ich śmierć - powtórzyli Dawidowe: "Zgrzeszyłem wobec Pana".
ROZMOWA Profesor Tadeusz Wilczok, prorektor do spraw nauki Śląskiej Akademii Medycznej Jeszcze o plamie na honorze nauki polskiej Panie profesorze, na pana spadł obowiązek wyjaśnienia sprawy słynnego już plagiatu. Kiedy przed dwoma laty uczelniana Komisja Dyscyplinarna umarzała postępowanie w sprawie plagiatu, jaki popełnił doktor Andrzej Jendryczko ("Rz" opisała sprawę 8 stycznia), postąpiła, jak państwo twierdzicie, zgodnie z prawem. Czy prawo rzeczywiście uniemożliwia karanie naukowców, którzy popełnili plagiat, lub temu przeszkadza? TADEUSZ WILCZOK: Zapis w ustawie o szkolnictwie wyższym w części dotyczącej spraw dyscyplinarnych jest bardzo niekorzystny dla ścigania wszelkiego rodzaju przestępstw. Jeżeli badany czyn został popełniony przed trzema laty lub więcej, nie ma podstaw do tego, by zajmowała się nim komisja dyscyplinarna. Jest to fatalne. Przy czym plagiat jest tu tylko jednym z przypadków. Dotyczy to każdego wykroczenia przeciw regulaminowi akademickiemu. Czy to oznacza, że rektor nie może zwolnić pracownika naukowego, który, popełniając plagiat, zachował się głęboko nieetycznie, czy nie może go zwolnić choćby dlatego, że jest to słaby pracownik? W każdej firmie takiego pracownika po prostu się zwalnia. Jeśli pracownik ten nie popełnił czynu, który został mu udowodniony przez sąd, w wyniku postępowania karnego, to praktycznie nie ma żadnych podstaw do zwolnienia. Można skierować sprawę do Komisji Dyscyplinarnej. Ma ona prawo dawać nagany, upomnienia, aż do odsunięcie od wykonywania zawodu, lecz pod warunkiem, że nie nastąpiło przedawnienie sprawy. Przyznam, że budzi to zdumienie... Moje również. Jeśli jestem niezadowolony z nauczyciela akademickiego, bo źle prowadzi zajęcia ze studentami, albo jeśli jestem niezadowolony z kierownika katedry, bo prowadzi fatalnie badania naukowe, nie mam prawa go zwolnić. Raz na cztery lata jest oceniany ustawowo przez komisję, lecz nawet negatywna opinia nie jest powodem do zwolnienia. Trzeba mu jeszcze pozwolić na pracę przez rok. Po drugiej negatywnej opinii komisji można zastanawiać się, jak rozwiązać z nim stosunek pracy. A sprawa pierwszego plagiatu pana Andrzeja Jendryczki i kilku autorów dotyczyła roku 1995, kiedy to duński Komitet do spraw Nierzetelności w Nauce wystąpił do kierownika Katedry Biochemii i Chemii profesora Drożdża, w której był zatrudniony doktor Jendryczko, informując, że został popełniony plagiat pracy autorów duńskich. Profesor Drożdż (wpisywany jako współautor, zrzekł się stanowiska kierownika katedry - B.C.) poinformował o tym rektora. Ten skierował sprawę do rzecznika dyscyplinarnego. Rzecznik potwierdził zarzuty duńskiego komitetu. Rektor (wtedy był to profesor Władysław Pierzchała - B.C.) zawiesił pana Jendryczkę na sześć miesięcy, bo tyle było mu wolno... Wiemy już, że nie mógł go natychmiast zwolnić... Nie mógł go zwolnić, a jedynie zawiesić na pół roku, stwarzając mu komfortowe warunki, ponieważ ten pan nie musiał przychodzić do pracy, nie musiał niczego wykonywać, a pierwszego przychodził jedynie po pieniądze. Dotyczy to każdego zawieszonego pracownika naukowego, nie tylko Jendryczki. A czy Komisja Dyscyplinarna, zgodnie z prawem umarzając sprawę, uważała, że już wszystko jest w porządku? Z całą pewnością nie. Wykonała rzecz bez precedensu. Zwróciła się do trzech profesorów prawa, aby wyjaśnili, jak należy rozumieć zapis tej ustawy. Profesorowie stanęli na stanowisku, że plagiat plagiatem, my, profesorowie, nim się nie zajmujemy. Tępimy plagiaty, lecz jeśli chodzi o merytoryczną stronę, to sprawa jest przedawniona. Na podstawie tych właśnie opinii prawnych komisja, po rocznym postępowaniu, dziesiątkach posiedzeń i wyjaśnień, zajęła stanowisko takie: my, komisja, potępiamy plagiaty, natomiast w konkretnym przypadku odstępujemy od dalszego postępowania poprzez umorzenie sprawy. Dlaczego jednak komisja nie zawiadomiła pism medycznych, a szczególnie "Przeglądu Lekarskiego", o popełnieniu plagiatu? Komisja nie jest ciałem stałym. Działała w najlepszej wierze, o czym jestem głęboko przekonany, ale nie wiedziała, przez nikogo nie została poinformowana, że tak należy postąpić. Nie ma tu znów żadnych wytycznych, a byłoby to rozwiązanie. A pan Jendryczko mógł spokojnie sam odejść z uczelni... Szczęśliwie złożyło się, że panu Jendryczce kończył się kontrakt na kierowanie katedrą. Była to Katedra Chemii i Analizy Leków. Kiedy minęło sześć miesięcy "zawieszenia", rektor musiał przywrócić go do pracy, ale już nie na stanowisko kierownika katedry. Pan Jendryczko po kilku miesiącach wyraźnego niezadowolenia poprosił nas o zgodę na jego przejście do pracy w Politechnice Częstochowskiej. Dostał ją natychmiast. Został zatrudniony na stanowisku profesora. Nikt z częstochowskiej uczelni nie pytał państwa o opinię? Nie uznaliście, że należy poinformować nowego pracodawcę o popełnionym plagiacie? Nie zostaliśmy o opinię poproszeni, choć powinno tak zawsze być. W związku z tym nikt panu Jendryczce nie wystawiał żadnej opinii. Czy nie wydaje się panu profesorowi, że jest to luka w mechanizmach akademickich? Jest to luka. Uczelnia może, ale nie musi wystawiać opinii. Nie jest też nigdzie powiedziane, że uczelnia musi zasięgać opinii z poprzedniego miejsca pracy. Ciekawe, jak teraz, po ujawnieniu ponad trzydziestu kolejnych plagiatów, zachowa się obecny pracodawca pana Jendryczki, rektor Politechniki Częstochowskiej. A jakie instytucje oprócz uczelni zajmowały lub powinny zajmować się tego typu sprawą? Nikt się nią nie zajmował oprócz uczelni. W takich przypadkach, jeśli obwiniony czuje się poszkodowany, ma prawo odwołać się do Komisji Dyscyplinarnej przy Radzie Głównej Szkolnictwa Wyższego i Nauki. Nic takiego się nie stało, wszyscy byli zadowoleni. Czy nie wydaje się panu profesorowi, że coś więcej należało uczynić, powiedzieć o sprawie głośno, uprzedzić innych naukowców, by nie powoływali się na plagiaty Andrzeja Jendryczki? Dzisiaj wydaje mi się, że będąc członkiem Komisji Dyscyplinarnej - mając bardzo krytyczny stosunek do plagiatów - napisałbym votum separatum i spowodował przesłanie sprawy do tejże Głównej Komisji Dyscyplinarnej. Ale to jest moje stanowisko dzisiaj, a nie wiem, czy dwa lata temu postąpiłbym tak samo. Dziś już wiemy, że pan Jendryczko plagiatów popełnił ponad trzydzieści. Wprawdzie nie mówi się o tym głośno, lecz wiadomo, że plagiaty naukowe nie są niczym nowym. Tak, to bardzo przykre i, niestety, ma miejsce na całym świecie. Także w najwybitniejszych instytucjach naukowych. Co ciekawe, po ujawnieniu plagiatu jednostka nie traci prestiżu, dalej jest świetną jednostką naukową, mimo że pozbyła się plagiatora. Może właśnie oczyszczanie się i mówienie wprost o winach jest lepsze niż ich tuszowanie. Czy środowisko medyczne ma swój kodeks etyczny, nie lekarski, a naukowy? O tej sprawie mówi się dużo i głośno. Profesor Kornel Gibiński jest przewodniczącym Komitetu Etyki Polskiej Akademii Nauk. To jest bardzo aktywne ciało kolegialne, które piętnuje w sposób jednoznaczny działania niegodne uczonego czy nauczyciela akademickiego. Natomiast nie ma przekładni prawnej. Brakuje nam możliwości odwołania się do litery prawa. Szkoda wobec tego, że komitet nie zajął stanowiska w sprawie Andrzeja Jendryczki... Może powinniśmy w Polsce utworzyć na wzór duński niezależny od uczelni komitet badania nierzetelności naukowej? Oczywiście, powinniśmy utworzyć reprezentatywne ciało, w którym zasiadałyby autorytety w nauce, by wywierały presję na tych, którzy postępują tak niegodnie. Osobę popełniającą plagiat należy potępić, zwolnić natychmiast z pracy, zakazać jej pracy naukowej i dydaktycznej. rozmawiała Barbara Cieszewska
Zapis w ustawie o szkolnictwie wyższym w części dotyczącej spraw dyscyplinarnych jest niekorzystny dla ścigania przestępstw. Jeśli pracownik nie popełnił czynu, który został mu udowodniony przez sąd, to nie ma żadnych podstaw do zwolnienia. sprawa plagiatu pana Andrzeja Jendryczki dotyczyła roku 1995, kiedy to duński Komitet do spraw Nierzetelności w Nauce wystąpił do kierownika Katedry Biochemii i Chemii informując, że został popełniony plagiat pracy autorów duńskich. Rektor zawiesił pana Jendryczkę na sześć miesięcy. nie mógł go zwolnić. Komisja Dyscyplinarna zajęła stanowisko: my, komisja, potępiamy plagiaty, natomiast w konkretnym przypadku odstępujemy od dalszego postępowania poprzez umorzenie sprawy. środowisko medyczne ma swój kodeks etyczny, naukowy. Natomiast nie ma przekładni prawnej.
Europa nie potrzebuje ani polskiego tradycjonalizmu, ani polskich imitacji zachodnich wzorów Dziedzictwo dla przyszłości RYS. KATARZYNA GERKA TOMASZ MERTA, DARIUSZ GAWIN, JACEK KOPCIŃSKI Publiczna debata na temat stanu kultury stała się ostatnio całkowicie przewidywalna. Z jednej strony mamy do czynienia z doskonale znanym lamentem nad upadkiem kultury. Mówi się o załamaniu odziedziczonego po PRL, rozbudowanego systemu jej upowszechniania i pauperyzacji środowisk twórczych. Wraz z odzyskaną w roku 1989 wolnością - słyszymy - kultura padła ofiarą wolnorynkowego mitu, narzucającego wiarę w samoregulujący się mechanizm życia publicznego. Z drugiej strony rodzimi obrońcy leseferyzmu każdą ingerencję w spontaniczne procesy gospodarcze i kulturowe z coraz większą nieustępliwością piętnują jako zgubny i pachnący błędami minionej epoki etatyzm. Oba głosy, dodajmy, zdominowały zakończony niedawno Kongres Kultury Polskiej. Układając program Instytutu Dziedzictwa Narodowego, formułując zasadnicze cele jego działalności, pragniemy przekroczyć granice tej rytualnej debaty. Sprzyja temu dystans, z jakim patrzymy dziś na ostatnią dekadę XX wieku. Okres przejściowy W latach dziewięćdziesiątych kultura stała się obszarem gwałtownych konfliktów politycznych. Rozpoczynając budowę zrębów demokracji, wkroczyliśmy w okres przejściowy. Dawne formy życia odchodziły w przeszłość, kontury nowych mgliście majaczyły na horyzoncie przyszłości. W tej sytuacji musiało dojść do starć między przedstawicielami najróżniejszych światopoglądów. Każdy uczestnik sporu wierzył oczywiście, że to właśnie on będzie w stanie określić przyszłą tożsamość Polaków. Rozgorzały zatem zajadłe spory o wartości. Kultura stała się polem walki, a wyniszczające "wojny kulturowe" przyczyniały się do spadku wiary w autonomię i niezależność tej sfery życia publicznego. Gwałtowne konflikty z pierwszych lat niepodległości mogły wprawdzie pomóc społeczeństwu oswoić się z pluralizmem opinii i gustów - wcześniej bowiem, wobec braku demokracji, postulat ten był raczej pobożnym życzeniem, jednak dla wielu jedyną lekcją, jaką wyciągnęli z tych sporów, było przekonanie, iż są one poręcznym narzędziem mobilizowania politycznego poparcia. Nie jest ważne zresztą, pod jakimi hasłami instrumentalizowano kulturę - zdarzało się to przecież wszystkim stronom "kulturowych wojen" lat dziewięćdziesiątych, zarówno obrońcom swojskiej tradycji, jak i zwolennikom zamorskich nowinek. Jedni i drudzy miewali i miewają znaczne kłopoty z uznaniem autonomii kultury, ze zrozumieniem, iż żyje ona swoim własnym, nieco tajemniczym życiem, na które można i należy wpływać, jednak nigdy nie będąc pewnym ostatecznych skutków takich zabiegów. Transformacja, czyli styl życia Kiedy mówimy o kulturze dzisiaj, na progu drugiego dziesięciolecia niepodległości, nie powinniśmy zapominać o czynniku niezwykle istotnym dla jej funkcjonowania - o czasie. W latach dziewięćdziesiątych przyzwyczailiśmy się myśleć o naszym życiu społecznym jako jednym wielkim stanie prowizorycznej tymczasowości. Słowem, którym wciąż określa się wszystko to, co dzieje się w naszym kraju, jest pojęcie transformacji. Słyszymy je od lat i przywykliśmy do niego. Nie dociera więc do nas jego właściwy sens - transformacja to przecież nic innego, jak okres przekształceń, zmiany, przebudowy. Zgadzamy się co do tego wszyscy. A jednak co jest właściwie jej celem? Budowa demokracji i gospodarki wolnorynkowej? Jedno i drugie już w Polsce mamy, ciągle jednak w niedoskonałej postaci. Nadal potrzeba zmian. Może więc zasadniczym celem transformacji jest wejście do zjednoczonej Europy? Im bliżej jesteśmy tego celu, tym lepiej widać, że włączenie się w struktury unijne nie przyniesie kresu transformacji. Przeciwnie - przystąpienie do Unii oznaczać będzie nowy, jeszcze silniejszy impuls do przekształceń wszystkich dziedzin życia gospodarczego i społecznego. Gdzieś w głębi serca żywimy nadzieję, że transformacja to okres przejściowy, czas wielkiej mobilizacji, po którym nastąpi wreszcie upragniony spokój i wytchnienie. Tymczasem rzeczywistość jest całkiem inna. Jeśli przez transformację rozumieć budowę podstaw nowego porządku, to mamy ją już dawno za sobą; jeśli przez to pojęcie rozumieć proces gwałtownych zmian cywilizacyjnych i kulturowych, to trwa ona i trwać będzie jeszcze długo. Transformacja dla żyjącego obecnie pokolenia Polaków to styl życia i zarazem wyzwanie, przed którym nie sposób uciec. Nowe podejście Owa instynktowna, nigdy głośno niewypowiadana wiara w to, iż procesy przekształceń to chwilowy epizod w perspektywie długiego trwania, wpływa także na nasz stosunek do kultury. Nasi niepoprawni wolnorynkowi optymiści na lamenty nad upadkiem kultury odpowiadali zawsze, że są to tylko chwilowe kłopoty, że funkcje mecenasa i animatora kultury przejmie klasa średnia i wolnorynkowe mechanizmy, które wyręczą w tej mierze inteligencję i państwo. Dodawano przy tym często argument, że dawny sposób myślenia o kulturze przesycony był inteligenckim paternalizmem, na który dzisiaj nie może już być miejsca. W wolnorynkowym społeczeństwie nikt nikomu nie może narzucać gustów, ponieważ wszyscy mamy prawo do wyboru, nawet jeśli - jak przyznają co bardziej rozsądni wolnorynkowcy - jest to wybór zły. Po dwunastu latach przemian widać już poczciwą naiwność takiej argumentacji. Przemiany stały się permanentne, niedługo dojrzałość osiągnie pokolenie, które nie zna innego świata, poza światem bezustannych zmian. Potrzebne jest więc zupełnie nowe podejście do problemów kultury, pozbawione zarówno wolnorynkowego hurraoptymizmu, jak i wolnorynkowych fobii, łączące aktywność w sferze kultury z nieufnością w stosunku do wszelkich prób instrumentalizowania kultury dla politycznych celów. Przystępując do opracowywania planów działalności Instytutu Dziedzictwa Narodowego, jeszcze raz postawiliśmy sobie pytania podstawowe. Do czego potrzebna jest kultura? Jaką korzyść możemy odnieść z ochrony naszego narodowego dziedzictwa? Jednak odpowiedź, do jakiej doszliśmy, nie wiąże się z pojęciem korzyści, ale - zobowiązania. Zarówno wobec naszych przodków, jak i następców. Narodowe dziedzictwo kultury nie jest mechanicznie przekazywanym spadkiem; jest przekazem, który należy przyjąć i na nowo uczynić własnym. Tylko wtedy pozostaje ono dziedzictwem żywym, jeśli staje się czymś rzeczywistym dla teraźniejszości, jeśli teraźniejszość potrafi rozpoznać się w jej przekazie, choć niekoniecznie całkowicie z nią się utożsamić. Nie znaczy to jednak, iż ochrona dziedzictwa i kultury nie przynosi także wymiernych korzyści. Wszyscy w latach dziewięćdziesiątych odebraliśmy dobrą lekcję pragmatycznego myślenia o sprawach publicznych i wiemy, że dobro rzeczy samej w sobie nie musi się kłócić z korzyścią, jaką ta rzecz może przynieść społeczeństwu. W wielu wypadkach wolnorynkowe mechanizmy są jednak zbyt słabe lub też nie doprowadziły na razie do powstania wśród nowej klasy średniej poczucia odpowiedzialności za kulturę w takiej skali, aby znacząco rozwiązać jej problemy. Dwanaście lat transformacji pokazały wyraźnie, że oprócz sprawnych profesjonalistów przyczyniających się do krzepnięcia w Polsce cywilizacji potrzebni są również ludzie wrażliwi i twórczy, przyczyniający się do rozwoju kultury. Naszą powinnością jest im pomóc. Stan tymczasowości trwa zbyt długo; rozumnego wsparcia - którego nie należy traktować w kategoriach bezwarunkowej, automatycznej opieki - nie można odkładać na później. Źródło inspiracji dla współczesnych twórców Dlatego powstał Instytut Dziedzictwa Narodowego. Najważniejszym celem jego istnienia będzie wspieranie badania i upowszechniania kultury polskiej oparte na jej najlepszych wzorcach z przeszłości. Dzieło i myśl najwybitniejszych Polaków pragniemy uczynić źródłem inspiracji dla współczesnych twórców i myślicieli, którzy znajdą w Instytucie pomoc w realizacji swoich projektów. Spodziewamy się, że nasza aktywność w obszarze szeroko pojętej humanistyki i twórczości artystycznej, obejmująca refleksję nad najważniejszymi problemami historii, polityki, filozofii, sztuki i teorii kultury, pomoże stworzyć warunki owocnej pracy ludziom pragnącym zaangażować się w budowanie duchowej przyszłości naszego kraju. Zapewne już w tym dziesięcioleciu Polska stanie się członkiem Unii Europejskiej. Tylko naród mający świadomość swojej tożsamości, zdolny do zachowania ciągłości swego kulturowego dziedzictwa gotowy jest do twórczego rozwoju. Dziedzictwo narodowe, rozumiane jako coś więcej niż tylko suma dokonań przeszłości, stanowi tym samym niezbędny warunek uczestnictwa w przemianach cywilizacyjnych, które przyniesie ze sobą XXI wiek. Stawką nie jest więc trwanie społeczeństwa w jednym kształcie, raczej jego zdolność wykorzystywania własnej tożsamości w kształtowaniu przyszłości. Europa nie potrzebuje ani polskiego tradycjonalizmu, ani polskich imitacji zachodnich wzorów. Potrzebuje polskiej oryginalności, którą możemy wykreować, czerpiąc ze źródeł rodzimej kultury. Autorzy są twórcami koncepcji programowej Instytutu Dziedzictwa Narodowego.
Publiczna debata na temat stanu kultury stała się ostatnio całkowicie przewidywalna. Z jednej strony mamy do czynienia z doskonale znanym lamentem nad upadkiem kultury. Wraz z odzyskaną w roku 1989 wolnością - słyszymy - kultura padła ofiarą wolnorynkowego mitu. Z drugiej strony rodzimi obrońcy leseferyzmu każdą ingerencję w spontaniczne procesy gospodarcze i kulturowe piętnują jako pachnący błędami minionej epoki etatyzm.
WŁADZA Zapowiedź zmian w Kancelarii Premiera - Poza nią najbliżsi współpracownicy Eksperyment się nie powiódł FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI MAłGORZATA SUBOTIĆ Szykuje się kolejna burza personalna w Kancelarii Premiera Jerzego Buzka. Wojciech Arkuszewski, jeden z czterech najwyższych rangą urzędników, złożył dymisję. Zrezygnować ma również zamiar, według nieoficjalnym informacji, Kazimierz Marcinkiewicz, szef gabinetu politycznego premiera. Niemal dokładnie rok temu Jerzy Buzek przeprowadził reorganizację swojej Kancelarii, w tym radykalne zmiany personalne. Kancelaria miała się stać rzeczywistym zapleczem merytorycznym szefa rządu. Chyba nikt nie ma dzisiaj złudzeń - eksperyment się nie powiódł. Formalnie powodem dymisji Arkuszewskiego, sekretarza stanu odpowiedzialnego za sprawy parlamentarne, jest objęcie przez niego stanowiska sekretarza generalnego Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Ale tajemnicą poliszynela jest, że wysocy rangą urzędnicy Kancelarii składali już wcześniej rezygnacje. Do tej pory wszystko wracało na stare tory. Tym razem prawdopodobnie tak się nie stanie, bo także najbliżsi współpracownicy premiera oceniają, że "Kancelaria jest podzielona parytetami politycznymi, a powinni w niej być bliscy współpracownicy szefa rządu". I efekt jest taki, że ośrodek decyzyjny znalazł się poza strukturami formalnymi. Decyzje będące w gestii premiera nie zapadają w Kancelarii, choć z założenia ma to być jego zaplecze. Tylko że Jerzy Buzek Kancelarii nie traktuje jako swojego zaplecza. Tego, że premier zamierza odwołać ministra łączności, Macieja Srebro, żaden z prominentnych urzędników Kancelarii nie wiedział. Nie mówiąc już o tym, że Jerzy Buzek tej decyzji z pracownikami swojego zaplecza nie konsultował. Przypadek ministra łączności nie jest wyjątkowy, ponieważ Kancelaria nie zajmuje się sprawami personalnymi. Decyzje o nominacjach, na przykład na wojewodów i wicewojewodów, zapadają bez wiedzy ministrów z Kancelarii. (Po wejściu w życie ustawy o działach administracji rządowej premier przejął kompetencje związane z wojewodami od MSWiA.) Nie tylko Marian Krzaklewski Opinie o tym, że "Marian Krzaklewski kieruje rządem z tylnego siedzenia", są już w polskim życiu politycznym banałem. Ważniejsze decyzje Jerzy Buzek rzeczywiście konsultuje z przewodniczącym największego klubu koalicji. Ale na co dzień ma swoich zaufanych współpracowników, których się radzi i którzy mają wpływ na jego decyzje. Nie są oni jednak członkami formalnego zaplecza. Według opinii z wielu źródeł najbliższym doradcą premiera jest Teresa Kamińska, szefowa Urzędu Nadzoru Ubezpieczeń Zdrowotnych. Formalnie nie jest ani członkiem rządu, ani nawet politykiem. Oprócz Teresy Kamińskiej grono najbliższych doradców tworzą ministrowie: Longin Komołowski - minister pracy i wicepremier, Janusz Pałubicki - minister koordynator służb specjalnych, Janusz Steinhoff - minister gospodarki. - Jest to grono, z którym premiera łączą związki nie tyle polityczne, ile towarzyskie - ujawnia pragnący zachować anonimowość polityk. Ale dodaje, że mimo wszystko są to najbliżsi współpracownicy szefa rządu, osoby, które mają na niego największy wpływ, ponieważ: "Jerzy Buzek nie jest politykiem, nie był nim i przez dwa i pół roku premierowania nim się nie stał; jest nieufny wobec polityki, nie chce się dać w nią wmanewrować, a każdy, o kim sądzi, że próbuje to robić, traci jego zaufanie". Dlaczego akurat te osoby, a nie ktoś inny? Jednej odpowiedzi na to pytanie nie ma. Ale najbardziej ogólna - jak przekonuje znawca kulis polityki - brzmi: to wszystko "chemia". - To znaczy, że albo między ludźmi jest wzajemne zaufanie i wiara, że warto razem pracować, albo tego nie ma. Działa chemia albo nie. Dotyczy to także relacji między szefem a podwładnym. Najbliższe otoczenie premiera spotyka się nie tylko w gmachu Kancelarii Premiera, ale także w mieszkaniach służbowych. W budynku przy Alejach Ujazdowskich często bywa Teresa Kamińska. Urzędnicy widują o różnych porach dnia jej kierowcę (był on kierowcą także w okresie, gdy Kamińska była ministrem koordynatorem ds. reform społecznych) przechadzającego się po korytarzach Kancelarii. Teresa Kamińska sama zrezygnowała z ministerialnego stanowiska, gdy rok temu Jerzy Buzek zaczął przeprowadzać reorganizację swojej Kancelarii. Premier proponował, by została jej szefem. Szefowa UNUZ (już wtedy pełniła tę funkcję), odmówiła. Michał Wojtczak, poseł AWS, od lat współpracujący z Kamińską: "Niezwykle zaangażowana w to, co robi, typ pasjonatki, ale w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Angażuje się emocjonalnie. Ma szczerość mówienia krytycznych rzeczy o osobach, z którymi współpracuje. Jest bardzo kobieca, roztacza wokół siebie aurę, która sprawia, że choć naraża się innym, jest lubiana. Formalnie politykiem nie jest. Bardzo męska w sposobie analitycznego myślenia, potrafi powiązać różne zjawiska lepiej niż wielu innych, choć już z wnioskami nie zawsze trzeba się zgadzać. Jej pozycja została zbudowana w tym czasie, gdy pełniła funkcję ministra koordynatora ds. reform społecznych, gdy znalazła się w bezpośredniej orbicie szefa rządu. Byłaby bardziej naturalnym kandydatem na szefa Kancelarii Premiera niż wielu innych. Dlaczego nie została, nie wiem. O ile wiem, to wciąż jej pozycja jako doradcy premiera jest bardzo wysoka". Wicepremier Komołowski, jak twierdzą osoby go znające, jest pod niektórymi względami psychicznie bardzo podobny do premiera. To niestrudzony negocjator ze wszystkimi, "gotów negocjować dopóty, dopóki pozostaje jeszcze ktoś żywy." Janusz Pałubicki jest bliskim współpracownikiem premiera nie tylko w sprawach bezpieczeństwa i lustracji. Początek bliskości nastąpił zapewne wtedy, gdy posłowie KPN-OP kwestionowali prawdziwość oświadczenia lustracyjnego premiera. Pałubicki zdecydowanie powiedział wtedy przed telewizyjnymi kamerami, że u premiera ubeka nigdy by nie pracował. Była to jedna z pierwszych publicznych reakcji na oskarżenia ze strony posłów KPN-OP. Z kolei Janusz Steinhoff to kolega premiera z Gliwic. Pracowali na tej samej uczelni - Politechnice Śląskiej, startowali do Sejmu z tego samego okręgu wyborczego. Miara pozycji Miarą pozycji ludzi z otoczenia szefa rządu jest ich wpływ na decyzje. Trudno go jednak ocenić. Dlatego też urzędniczo-polityczne wygi stosują inne miary. Najważniejszą z nich jest dostęp do premiera. To, czy dla danej osoby drzwi do gabinetu są zawsze otwarte i jak często ma ona bezpośredni kontakt z szefem rządu. "Cesarz" Ryszarda Kapuścińskiego: "Stopnie władzy układały się w pałacu nie według hierarchii stanowisk, lecz według ilości dojść do przezacnego pana. Takie było nasze wewnątrzpałacowe ułożenie. Mówiło się: ważniejszy jest ten, kto ma częściej ucho cesarskie. Częściej i dłużej... Takiemu, o którym wiedziało się, że dysponuje dużą ilością wejść bezpośrednich, wszyscy w pas się kłaniali, choćby nie był ministrem. A taki, któremu ilość dojść spadała, wiedział już, że dobrotliwy pan przesuwa go po linii pochyłej." Zachowując wszelkie proporcje, można powiedzieć, że bez względu na szerokość geograficzną i epokę mechanizmy władzy są więc dość podobne. Czwórka osób z najbliższego otoczenia premiera nie ma żadnego problemu z "ilością wejść". Nie można jednak tego powiedzieć o pracownikach Kancelarii, także tych wyższych rangą. Po reorganizacji Kancelarii, której dokonano rok temu, jest w niej czterech sekretarzy stanu, przedstawicieli tzw. R-ki. (Jan Kułakowski i Maria Smereczyńska, także w randze sekretarzy stanu, tylko formalnie są podłączeni pod Kancelarię. Zajmują się własnymi działkami. Pierwsza z tych osób odpowiada za nasze negocjacje z Unią Europejską, druga - jest pełnomocnikiem rządu ds. rodziny.) Parytety w Kancelarii Jerzy Widzyk (RS ASW) jest szefem Kancelarii. Podlega mu ponad 30 z 39 departamentów w tym urzędzie. Mimo że premier sam go wybrał po odwołaniu poprzedniego szefa kancelarii Wiesława Walendziaka, jego pozycja jest słaba. Prawdopodobnie "chemii" między obu panami brakuje. Mirosław Koźlakiewicz (RS AWS) jest zastępcą szefa Kancelarii. Zajmuje się współpracą z wojewodami. Ale jak mówią złośliwi, ogranicza się to do organizowania dla nich obiadów i kolacji. Wojciech Arkuszewski (SKL) odpowiadał za Departament Współpracy z Parlamentem. Przez pierwsze miesiące był dość bliskim współpracownikiem premiera, obaj znali się dobrze z działalności związkowej. (Jedyny, który pozostał z "R-ki" po reorganizacji Kancelarii, ale jego kompetencje zostały znacznie ograniczone, także formalnie.) Kazimierz Marcinkiewicz (ZChN) jest od roku szefem gabinetu politycznego premiera. Początek współpracy z premierem rokował duże nadzieje. Nie wiadomo jednak, czego zabrakło. Mówi się o nim, że jest bardzo pracowity. Przeciwnicy zarzucają mu, że jest skupiony na promocji własnej partii. Wyjątkiem wśród pracowników Kancelarii, jeśli chodzi o "liczbę dostępów" do premiera, jest Krzysztof Kwiatkowski, wicedyrektor sekretariatu prezesa Rady Ministrów, a wcześniej doradca premiera. Kwiatkowski zajmuje się organizowaniem politycznych kontaktów premiera, przede wszystkim z Ruchem Społecznym AWS oraz patronatami szefa rządu. Pozostali wicedyrektorzy to: Krzysztof Gołaszewski, który zajmuje się sprawami typowo kancelaryjnymi, pismami, które wpływają do premiera, zapytaniami, prośbami, korespondencją z ministerstw, oraz Joanna Gepfert, która odpowiada za krajowe wyjazdy premiera Buzka. Od niedawna nowym dyrektorem sekretariatu premiera - po Gabrielu Beszłeju, który został ambasadorem w Meksyku - jest Tomasz Troniewski. Ostatnio pracował w PricewaterhouseCoopers, renomowanej firmie audytorskiej. Z premierem zna się z Gliwic. Za wyjazdy zagraniczne szefa rządu odpowiadają Jerzy Marek Nowakowski, doradca główny ds. międzynarodowych, oraz Robert Kostro, dyrektor Departamentu Spraw Zagranicznych (ma odejść do MSZ). Asystenci, zdaniem krytyków, pełnią niewspółmiernie dużą rolą jak na swoje funkcje. Są to młodzi ludzie: Piotr Tutak, Rafał Halabura. Umawiają premiera na niepubliczne spotkania, prowadzą kalendarz spotkań nieformalnych. Kalendarzem spotkań publicznych zajmuje się natomiast Kazimierz Marcinkiewicz. W tych sprawach nie ma problemu z kontaktami z premierem. Dobrze przyjąć gości Odprawy szefostwa Kancelarii odbywają się raz w tygodniu, w poniedziałek. Przez kilka pierwszych miesięcy (za czasów Walendziaka) takie spotkania odbywały się codziennie rano, ale premier szybko ich zaniechał. Żadne decyzje na tych spotkaniach nie zapadały. Jerzy Buzek zrezygnował z nich na rzecz konsultacji telefonicznych i kontaktów za pośrednictwem notatek i dokumentów. Jak mówią ci, którzy z premierem współpracowali bądź współpracują, jest on nieufny wobec współpracowników ("po jakimś czasie przestaje ufać ludziom, z którymi współpracuje"). Tą cechą premiera można wyjaśnić zadziwiające kariery niektórych osób i ich koniec: Magdaleny Boruc, Krzysztofa Augustina (specjaliści od p.r.), a także Krzysztofa Lufta, który, choć jest rzecznikiem rządu, ze swoim szefem ma słaby kontakt. Premier dość szybko przerzuca sympatię z jednych osób na inne, zraża się do ludzi, bo nie spełniają jego oczekiwań. Ale podwładni nie wiedzą, jakie są te oczekiwania. Jerzy Buzek nie formułuje ich wprost. Mówi: "goście mają być dobrze przyjęci" - i to wszystko. A co to dla premiera znaczy, nie wiadomo. Przynajmniej nie wiedzą tego jego współpracownicy.
Niemal dokładnie rok temu Jerzy Buzek przeprowadził reorganizację swojej Kancelarii. Kancelaria miała się stać rzeczywistym zapleczem merytorycznym szefa rządu. eksperyment się nie powiódł. Decyzje będące w gestii premiera nie zapadają w Kancelarii. Jerzy Buzek ma swoich zaufanych współpracowników, których się radzi i którzy mają wpływ na jego decyzje. Nie są oni jednak członkami formalnego zaplecza. Według opinii z wielu źródeł najbliższym doradcą premiera jest Teresa Kamińska, szefowa Urzędu Nadzoru Ubezpieczeń Zdrowotnych. Oprócz Teresy Kamińskiej grono najbliższych doradców tworzą ministrowie: Longin Komołowski - minister pracy i wicepremier, Janusz Pałubicki - minister koordynator służb specjalnych, Janusz Steinhoff - minister gospodarki. Dlaczego akurat te osoby? albo między ludźmi Działa chemia albo nie. Dotyczy to także relacji między szefem a podwładnym. Miarą pozycji ludzi z otoczenia szefa rządu jest ich wpływ na decyzje. Trudno go jednak ocenić. Dlatego też urzędniczo-polityczne wygi stosują inne miary. Najważniejszą z nich jest dostęp do premiera. Czwórka osób z najbliższego otoczenia premiera nie ma żadnego problemu z "ilością wejść". Nie można jednak tego powiedzieć o pracownikach Kancelarii. Jerzy Widzyk (RS ASW) jest szefem Kancelarii. Mirosław Koźlakiewicz (RS AWS) jest zastępcą szefa Kancelarii. Zajmuje się współpracą z wojewodami. Wojciech Arkuszewski (SKL) odpowiadał za Departament Współpracy z Parlamentem. Kazimierz Marcinkiewicz (ZChN) jest szefem gabinetu politycznego premiera. Krzysztof Kwiatkowski, wicedyrektor sekretariatu prezesa Rady Ministrów, zajmuje się organizowaniem politycznych kontaktów premiera. Pozostali wicedyrektorzy to: Krzysztof Gołaszewski, który zajmuje się sprawami typowo kancelaryjnymi, oraz Joanna Gepfert, która odpowiada za krajowe wyjazdy premiera Buzka. Od niedawna nowym dyrektorem sekretariatu premiera jest Tomasz Troniewski. Za wyjazdy zagraniczne szefa rządu odpowiadają Jerzy Marek Nowakowski, doradca główny ds. międzynarodowych, oraz Robert Kostro, dyrektor Departamentu Spraw Zagranicznych. Asystenci, Piotr Tutak, Rafał Halabura, prowadzą kalendarz spotkań nieformalnych. Kalendarzem spotkań publicznych zajmuje się natomiast Kazimierz Marcinkiewicz. Jerzy Buzek jest nieufny wobec współpracowników. Premier zraża się do ludzi, bo nie spełniają jego oczekiwań. Ale podwładni nie wiedzą, jakie są te oczekiwania. Jerzy Buzek nie formułuje ich wprost.
AUTOGAZ Branża niepewna przyszłości Mniej gazu, wyższe rachunki RYS. MARIUSZ FRANSOWSKI ADAM JAMIOŁKOWSKI, ARTUR MORKA W ciągu ostatnich kilku tygodni gwałtownie podrożał sprzedawany na stacjach benzynowych autogaz. Główną przyczyną jest spadek importu z Rosji i konieczność sprowadzania go z Europy Zachodniej. Montaż instalacji gazowej pozostaje atrakcyjną propozycją dla posługujących się autem na co dzień, spore zaniepokojenie budzą jednak propozycje, by autogaz objąć akcyzą na równi z innymi paliwami silnikowymi. Rosnące szybko ceny benzyny oraz znaczna liczba paliwożernych aut znajdujących się nadal w eksploatacji stworzyły w naszym kraju spory rynek dla alternatywnych systemów zasilania, w tym przede wszystkim dla najpopularniejszego, wykorzystującego płynny propan-butan (LPG). Szacuje się, że w naszym kraju jeździ około 470 tys. samochodów wyposażonych w instalacje gazowe. Tylko w zeszłym roku w Polsce zamontowano około 140 tys. układów zasilania autogazem, a więc o 40 tys. więcej w porównaniu do najlepszego dotychczas roku 1997. W rezultacie w dziedzinie zasilania gazowego pojazdów mechanicznych zajmujemy trzecie miejsce w Europie - tuż za utrzymującymi od lat prym Włochami i Holandią. Łączna liczba punktów zaopatrujących pojazdy w autogaz przekroczyła już 1900. Działa wiele wyspecjalizowanych stacji gazowych, a ponadto coraz częściej polscy i zagraniczni dystrybutorzy paliw instalują dystrybutory z gazem płynnym na swych stacjach benzynowych. W sumie w Polsce sprzedano w ubiegłym roku 395 tys. ton autogazu (o 32 proc. więcej niż przed rokiem), co stanowi około 39 proc. całości sprzedaży gazu płynnego. Opłacalne nie tylko dla właścicieli O tym, że wciąż są chętni do ponoszenia kosztów montażu drugiego układu zasilania w swym samochodzie przesądzają oczywiście korzyści ekonomiczne. W czasie jazdy na autogazie zużycie paliwa mierzone w litrach na 100 km wzrasta o ok. 13 proc., co wynika z faktu, iż ma on niższą od benzyny wartość energetyczną. Jednak gaz jest ponad dwa razy tańszy od benzyny, a więc oszczędność jest bardzo duża, sięgająca 60 proc. wydatków na paliwo. W tej sytuacji nakłady na montaż instalacji gazowej zwracają się - w zależności od paliwożerności samochodu i kosztu konkretnej instalacji - po przejechaniu mniej więcej 15 do 20 tysięcy kilometrów. W wypadku pojazdów wykorzystywanych na przykład do prowadzenia działalności gospodarczej odpowiada to zaledwie kilku lub kilkunastu tygodniom eksploatacji. Jednak zjawisko montowania instalacji do zasilania gazem przynosi korzyści nie tylko właścicielom samochodów. Oprócz istotnego dla użytkownika zmniejszenia kosztów eksploatacji, montaż instalacji gazowej ma spore znaczenie środowiskowe. Istotną zaletą samochodów zasilanych gazem jest bowiem wyraźnie niższa emisja substancji toksycznych zawartych w spalinach. Emisja tlenku węgla spada aż o połowę, zaś tlenku azotu - o 3 proc. Dotyczy to nowoczesnych jednostek napędowych z katalizatorami - w wypadku starych silników gaźnikowych korzyści są jeszcze większe. Ostatnio jednak zarówno sprzedający gaz płynny, jak i użytkownicy samochodów nim zasilanych są zaniepokojeni. Jeszcze kilka tygodni temu za litr autogazu (gazu płynnego do napędzania samochodów) trzeba było zapłacić ok. 1 zł. W chwili obecnej trzeba już za niego zapłacić nawet ok. 1,4 zł. Wyjątkiem jest Wybrzeże, gdzie wysoka cena autogazu utrzymuje się już od dłuższego czasu. Drożej bo mniej Według firmy Gaspol (największego dystrybutora autogazu w kraju) rynek gazu płynnego jest obecnie w stanie destabilizacji. Okresowo u niektórych dystrybutorów występują braki gazu. Hurtownicy zmuszeni są do kupowania LPG na giełdach zachodnioeuropejskich, gdyż nie można go kupić na rynkach wschodnich. Zdaniem analityków braki LPG w Rosji wydają się mieć charakter okresowy. Wiąże się ze wzrostem popytu na to paliwo w Europie Zachodniej. Rosjanie zaś chętniej sprzedają je tam niż w Polsce, gdyż możliwe jest uzyskanie wyższych cen. W ostatnim czasie rozpoczęli oni sprzedaż autogazu m.in. do Finlandii. Według Ireneusza Wypycha z biura prasowego PKN Orlen SA już na przełomie czerwca i lipca dało się odczuć zwiększony popyt na autogaz. Spółka ma ok. 20-proc. udział w produkcji tego paliwa, nie jest jednak w stanie zwiększyć jego produkcji, gdyż jest ona w pełni powiązana z procesem destylacji paliw silnikowych. Analitycy zwracają też uwagę na fakt, że w ostatnim okresie popyt na gaz płynny rośnie, co wiąże się z przygotowaniami do sezonu jesienno-zimowego. Za tonę gazu płynnego na giełdzie w Amsterdamie trzeba obecnie zapłacić ok. 262 USD. Cena taka utrzymuje się na zbliżonym poziomie od czerwca. Za gaz z Rosji trzeba zapłacić kilkadziesiąt dolarów mniej. Kierowcy boją się akcyzy Ostatnie podwyżki cen autogazu nie przestraszyły kierowców jeżdżących samochodami napędzanymi tym paliwem. Cena gazu, jeśli porówna się ją np. do benzyny bezołowiowej jest bardzo konkurencyjna. Różnica w zależności od regionu Polski wynosi 1,73-1,99 zł na litrze. Bardziej niż kłopoty z zakupem autogazu kierowców niepokoją informacje na temat planów Ministerstwa Finansów, by w przyszłym roku zrównać podatek akcyzowy, płacony w cenie tego paliwa, z podatkiem obowiązującym w przypadku innych paliw silnikowych. Nieoficjalnie mówi się, że akcyza na autogaz miałaby wzrosnąć maksymalnie do poziomu 80 proc. akcyzy paliwowej. Spowodowałoby to wzrost ceny autogazu o 60-85 groszy na litrze (przy obecnych stawkach podatkowych), czyli do poziomu 2-2,25 zł/l. W chwili obecnej akcyza płacona w cenie autogazu stanowi 9,8 proc. akcyzy na benzynę bezołowiową lub 13,2 proc. akcyzy na olej napędowy. Według Polskiej Organizacji Gazu Płynnego w chwili obecnej akcyza płacona w cenie autogazu stanowi w Unii Europejskiej 21 proc. akcyzy na benzynę bezołowiową. Jak powiedziała "Rz" Sylwia Popławska z POGP organizacja zaproponowała rządowi, aby podatek akcyzowy na autogaz podnieść maksymalnie do wysokości 50 proc. akcyzy na benzynę. Nie otrzymała jednak odpowiedzi. TYLKO MARKOWE Przed kilku laty montaż instalacji do autogazu w samochodzie z zasilaniem wtryskowym bywał zabiegiem ryzykownym. Dziś to już przeszłość - markowi producenci oferują wyroby gwarantujące sprawne i bezawaryjne działanie auta. W fabryce na Żeraniu trwają już przygotowania do rozpoczęcia fabrycznego montażu instalacji gazowych w kilku modelach aut Daewoo. Przestrzec trzeba natomiast przed montażem instalacji niemarkowych, np. pochodzących od wschodnich sąsiadów. To może się źle skończyć. Montaż układu zasilania LPG trwa kilka godzin, w praktyce auto podstawione do warsztatu w godzinach rannych można odebrać jeszcze tego samego dnia. Trzeba się jednak wcześniej umówić. Zestawy montażowe do samochodów poszczególnych marek różnią się od siebie dość znacznie i może się zdarzyć, że mechanik będzie potrzebował czasu na ściągnięcie potrzebnych elementów od dystrybutora. Za instalację do samochodu Polonez z wtryskiem jednopunktowym trzeba zapłacić (ceny z Warszawy wraz z montażem) około 2400 złotych. Instalacja do auta zachodniego kosztuje około 2800 złotych. W wypadku aut gaźnikowych ceny są nieco niższe, zaś montaż w nowoczesnym samochodzie o skomplikowanym układzie zasilania może być droższy o kilkaset złotych. Kupując używany samochód wyposażony w układ zasilania LPG należy żądać oryginalnej gwarancji wystawionej przez warsztat montujący; firmowe placówki zawsze wydają taki dokument. Zazwyczaj znaleźć w nim można także wskazówki dotyczące eksploatacji. Jeśli gwarancji nie ma, lepiej będzie sprawdzić, czy układ LPG pochodzi w całości od jednego producenta, a nie np. z trzech różnych kompletów wymontowanych z samochodów, które trafiły na złom. To jednak w pełni kompetentnie może wykonać tylko fachowiec. Eksploatacja samochodu zasilanego gazem płynnym nie różni się od eksploatacji auta "normalnego" - przyspieszenia są minimalnie mniejsze, ale w codziennej praktyce różnica jest nieodczuwalna. A. J.
Rosnące ceny benzyny oraz liczba paliwożernych aut stworzyły rynek dla alternatywnych systemów zasilania, w tym dla wykorzystującego płynny propan-butan. w kraju jeździ 470 tys. samochodów wyposażonych w instalacje gazowe. w dziedzinie zasilania gazowego pojazdów mechanicznych zajmujemy trzecie miejsce w Europie. O tym, że wciąż są chętni do ponoszenia kosztów montażu drugiego układu zasilania w samochodzie przesądzają korzyści ekonomiczne. oszczędność jest duża, sięgająca 60 proc. wydatków na paliwo. nakłady na montaż instalacji gazowej zwracają się po przejechaniu 15 do 20 tysięcy kilometrów.zaletą samochodów zasilanych gazem jest niższa emisja substancji toksycznych. Ostatnio sprzedający gaz płynny i użytkownicy samochodów nim zasilanych są zaniepokojeni. kilka tygodni temu za litr autogazu trzeba było zapłacić 1 zł. W chwili obecnej trzeba zapłacić 1,4 zł. rynek gazu płynnego jest obecnie w stanie destabilizacji. Hurtownicy zmuszeni są do kupowania LPG na giełdach zachodnioeuropejskich, gdyż nie można go kupić na rynkach wschodnich. braki LPG w Rosji wydają się mieć charakter okresowy. Wiąże się ze wzrostem popytu na to paliwo w Europie Zachodniej. Ostatnie podwyżki nie przestraszyły kierowców. Cena gazu jest konkurencyjna. Bardziej kierowców niepokoją informacje na temat planów Ministerstwa Finansów, by zrównać podatek akcyzowy tego paliwa z podatkiem innych paliw silnikowych. akcyza na autogaz miałaby wzrosnąć do 80 proc. akcyzy paliwowej. Spowodowałoby to wzrost ceny autogazu o 60-85 groszy na litrze. Przed kilku laty montaż instalacji do autogazu bywał zabiegiem ryzykownym. Dziś markowi producenci oferują wyroby gwarantujące sprawne i bezawaryjne działanie auta. Przestrzec trzeba przed montażem instalacji niemarkowych.
ROZMOWA Jarosław Kalinowski, prezes Polskiego Stronnictwa Ludowego Wszyscy będziemy głosować tak samo Jak idzie akcja zbierania podpisów pod wnioskiem o referendum w sprawie powiatów? JAROSłAW KALINOWSKI: Coraz lepiej. Coraz więcej środowisk włącza się w inicjatywę podjętą przez PSL i ruch "Samorządowa Rzeczpospolita". Jakie środowiska się włączają? Również polityczne. Znane jest choćby oświadczenie PPS, znane jest stanowisko Unii Pracy. Także wielu działaczy SdRP i SLD w terenie włącza się w kampanię. A i w ramach AWS są pewne środowiska, które deklarują wsparcie. Jestem przekonany, że do końca lutego powinniśmy się z tą akcją uporać. Do końca lutego spodziewają się państwo zebrać wymagane 500 tysięcy podpisów? Tak. Szacujemy, że w tej chwili jest około 100 tysięcy podpisów, ale dopiero teraz na dobre rozkręcamy propagowanie tej inicjatywy, rozprowadzanie list. Jaki przewidywałby pan wynik referendum? Ostatnie sondaże wskazują, że społeczeństwo jest przeciwne przeprowadzaniu w tej chwili tak kosztownej reformy. Dominuje przekonanie, że dziś są ważniejsze sprawy do realizacji i pilniejsze zadania dla rządu. Reforma w proponowanej przez dzisiejszą koalicję wersji bowiem, to odwracanie uwagi od spraw znacznie ważniejszych, jak likwidacja bezrobocia, szczególnie wśród młodzieży, wprowadzenie mechanizmów wspierających rodzimą produkcję oraz eksport itp. Sondaże nie są jednoznaczne. Badanie przeprowadzone dla naszej gazety przez PBS pokazuje, że zwolenników powiatów jest więcej niż przeciwników Mówi się często o PSL, że jesteśmy przeciw reformie samorządowej. A my jesteśmy za kontynuowaniem reformy. Jesteśmy za autentycznym przekazaniem kompetencji i środków gminom. Należy jeszcze wiele kompetencji przekazać gminom. Opowiadamy się za zróżnicowaniem kompetencji w zależności od możliwości gmin. Mamy ustawę o dużych miastach - trzeba pójść dalej i doskonalić ją. Na podstawie obowiązującej ustawy samorządowej można też tworzyć związki celowe gmin, na przykład na poziomie powiatów. Uważamy również, że jest potrzebny drugi szczebel samorządu terytorialnego, ale uwzględniający najnowsze tendencje w reformowaniu administracji, tendencje do spłaszczania struktur. Dzisiejsze województwo powinno być drugim poziomem samorządu, bo liczebnością mieszkańców odpowiadałoby powiatom w państwach zachodnich. W ten sposób, naprawdę niewielkim kosztem, można przeprowadzić reformę. Mówił pan kilkanaście dni temu w Rzeszowie, że PSL "zrobi wszystko, aby zablokować działania koalicji rządowej" w sprawie reformy ustrojowej w proponowanym kształcie. Co, oprócz referendum, miał pan na myśli? Wszystko to, co jest w warunkach demokracji możliwe. Czyli? Najważniejsze, żeby doszło do referendum. Uważamy, że wybory samorządowe powinny być przeprowadzone w ustawowym terminie (kadencja rad gmin upływa 19 czerwca - przyp. red.). Do tego momentu powinna się odbyć rzetelna debata ekspertów, którzy by przedstawili rzeczywiste koszty i konsekwencje wdrożenia tej reformy oraz alternatywnych rozwiązań. Potem należy oddać głos społeczeństwu. Koszty referendum, które odbyłoby się razem z wyborami gminnymi, byłyby znikome. Może gdyby wyborcom zależało, żeby powiatów nie było, głosowaliby w wyborach parlamentarnych na te ugrupowania, które powiatów nie chcą? W kampanii wyborczej stosunkowo czytelny był stosunek Unii Wolności do reformy. Ale w programie wyborczym AWS nie było mowy o powiatach, a kandydaci na posłów AWS, szczególnie w województwach powstałych po 1975 roku, wyraźnie mówili, że są przeciwko powiatom i likwidacji tych województw. W SLD też stanowisko w tych kwestiach nie jest jednolite. Zresztą stosunek do reformy to tylko jeden z elementów, który decyduje o takim czy innym wyborze. Uważa pan więc, że wynik wyborów nie daje rządzącej koalicji mandatu do przeprowadzenia reformy według własnej koncepcji? Tak uważam. Przypomnę, że w tych wyborach niestety wzięło udział mniej niż 50 procent uprawnionych. Tak więc, korzystając z argumentów niedawnej opozycji, a dzisiaj AWS, ta koalicja też reprezentuje mniejszość narodu. Powiedział pan podczas jednego ze spotkań, że "ugrupowania, które opowiadają się za reformą samorządową, czynią to ze względów politycznych". Jakie to względy? Wielu polityków na reformę patrzy przez pryzmat interesów partyjnych, politycznych, a nie z uwagi na to, żeby państwo było sprawne. Jakie są te interesy partyjne? Dwa lata temu na konferencji zorganizowanej w Krakowie z okazji szóstej rocznicy wprowadzenia samorządu w Polsce pan Jerzy Stępień - dziś wiceminister - przytaczał argumenty, dlaczego rzekomo PSL i środowiska bliskie PSL są przeciwne powiatyzacji: Bo jak będą powiaty, to będą duże województwa i nowe ordynacje wyborcze. A wtedy ta nadreprezentacja w parlamencie, jaką dziś mają środowiska wiejskie i małomiasteczkowe, będzie im odebrana. Ja stawiam tezę przeciwną. Jest interesem liderów dzisiejszej koalicji, żeby zdecydowaną przewagę w parlamencie miały środowiska wielkomiejskie. Przede wszystkim Unia Wolności tak na to patrzy. A jaki byłby w tej sprawie partyjny interes AWS? Nie chcę spekulować. Ale ogólnie zwolennicy reformy powiatowej decydują się na pełne upolitycznienie samorządu terytorialnego. Jest też kwestia usadowienia w samorządach własnego aparatu. Tworząc powiaty idziemy w kierunku jeszcze większego rozrostu biurokracji. Nawet uwzględniając przejęcie przez powiaty pracowników dzisiejszej administracji rejonowej i specjalnej, liczba urzędników zwiększy się o ponad 20 tysięcy. Chyba łatwiej jest obsadzać stanowiska, gdy podlegają centrali, niż gdy to zależy od rad wybieranych w wyborach powszechnych. Ależ według nas także ma to zależeć od wybieralnych organów, tyle że my mówimy o dwóch zamiast o trzech szczeblach samorządu. A jak reforma miałaby się do interesów partyjnych PSL? Niedawno wmawiano nam: "Dlaczego jesteście przeciwnikami powiatów? Przecież PSL w rejonach powiatowych, wiejskich, ma najlepsze struktury, najwięcej wyborców. Nie bójcie się, bo politycznie wygracie". W pewnym sensie trzeba się z tym zgodzić. Jeśli więc jesteśmy przeciwko, to dlatego, że w tej sprawie nie chodzi nam o interes partyjny. Myślimy przede wszystkim kategoriami państwa. Wszystkie ugrupowania kierują się interesem partyjnym, a tylko PSL myśli o państwie? Nie tylko, bo także Unia Pracy się opowiada za naszą koncepcją, PPS, część SdRP, część AWS, ROP Czy PSL jest monolitem w kwestii powiatów i dużych województw? Są wśród peeselowców działacze, którzy mają inne zdanie. Badania wykazywały, że 10 czy 11 procent członków PSL opowiadało się za wprowadzeniem powiatów. Tak jest i w innych ugrupowaniach, zdania są podzielone. Mówi się, że przy głosowaniu nad reformą podziały będą przebiegały w poprzek ugrupowań politycznych. Sądzę, że w przypadku PSL wszyscy będziemy w parlamencie głosować tak samo. Czy zostanie wprowadzona dyscyplina głosowania? Z tego, co wiem, i bez dyscypliny nasze stanowisko będzie jednolite. Mimo że 10 procent członków Stronnictwa jest za powiatami? Powiedzmy sobie prawdę. Niektórzy działacze, nie analizując tego, co się za powiatami kryje, już się widzą w roli radnych powiatowych, starostów, członków zarządów powiatów. Czasem także mieszkańcy miast "powiatowych" dają się zwieść i myślą: "Jak będzie już u nas powiat, to rozwój mamy zagwarantowany i wszystkie problemy znikną". A będzie wręcz przeciwnie. Jak pan ocenia, czy postawa Stronnictwa wobec reformy samorządowej politycznie opłaciła się PSL-owi, czy też mu zaszkodziła? O naszym wyniku wyborczym nie zdecydował stosunek do koncepcji reformy administracyjnej. Zadecydował przede wszystkim brak skuteczności, w końcowym okresie działalności poprzedniej koalicji, w kwestiach dotyczących rolnictwa. Prawie 70 procent naszego elektoratu podstawowego - rolniczego - po prostu nie poszło do wyborów. To, i kilka innych błędów, zdecydowało o naszej porażce. Premier Jerzy Buzek prowadzi konsultacje w sprawie reformy ze wszystkimi ugrupowaniami. Co PSL powie premierowi? Przedstawimy nasze argumenty, które wskazują na koszty (komu rząd z tak dziurawego budżetu zabiera?) i na groźbę zmniejszania roli gmin. Skoro jednak wasze stanowisko jest tak zdecydowane, to czy te konsultacje mają sens? Rozmowa zawsze ma sens, jeśli tylko rozmówcy wsłuchują się w argumenty. Rozmawiała Renata Wróbel
Jak idzie akcja zbierania podpisów pod wnioskiem o referendum w sprawie powiatów? JAROSłAW KALINOWSKI: Coraz więcej środowisk włącza się w inicjatywę podjętą przez PSL i ruch "Samorządowa Rzeczpospolita". Znane jest choćby oświadczenie PPS, znane jest stanowisko Unii Pracy. Także wielu działaczy SdRP i SLD w terenie włącza się w kampanię. A i w ramach AWS są pewne środowiska, które deklarują wsparcie. Jestem przekonany, że do końca lutego powinniśmy się z tą akcją uporać. Szacujemy, że w tej chwili jest około 100 tysięcy podpisów, ale dopiero teraz na dobre rozkręcamy propagowanie tej inicjatywy, rozprowadzanie list. Ostatnie sondaże wskazują, że społeczeństwo jest przeciwne przeprowadzaniu w tej chwili tak kosztownej reformy. Dominuje przekonanie, że dziś są ważniejsze sprawy do realizacji i pilniejsze zadania dla rządu. Reforma w proponowanej przez dzisiejszą koalicję wersji bowiem, to odwracanie uwagi od spraw znacznie ważniejszych. my jesteśmy za kontynuowaniem reformy. Jesteśmy za autentycznym przekazaniem kompetencji i środków gminom. Opowiadamy się za zróżnicowaniem kompetencji w zależności od możliwości gmin. Mamy ustawę o dużych miastach - trzeba pójść dalej i doskonalić ją. Na podstawie obowiązującej ustawy samorządowej można też tworzyć związki celowe gmin, na przykład na poziomie powiatów. Uważamy również, że jest potrzebny drugi szczebel samorządu terytorialnego, ale uwzględniający najnowsze tendencje w reformowaniu administracji, tendencje do spłaszczania struktur. Dzisiejsze województwo powinno być drugim poziomem samorządu, bo liczebnością mieszkańców odpowiadałoby powiatom w państwach zachodnich. W ten sposób, naprawdę niewielkim kosztem, można przeprowadzić reformę.
PUCHAR DAVISA Francja - Australia w setnym finale w Nicei Przewaga zbiorowej pamięci Kapitanowie obu drużyn: John Newcombe (Australia, z lewej) i Guy Forget (Francja) FOT. (C) REUTERS MIROSŁAW ŻUKOWSKI Od piątku do niedzieli tenisiści Francji i Australii walczyć będą o Puchar Davisa. W singlu najprawdopodobniej zagrają Cedric Pioline i Sebastien Grosjean (Francja) oraz Mark Philippoussis i Lleyton Hewitt (Australia). Pary deblowe to Francuzi Fabrice Santoro i Olivier Delaitre oraz Australijczycy Mark Woodforde i Todd Woodbridge. Kapitanowie mogą te składy zmienić na godzinę przed dzisiejszym losowaniem. Puchar Davisa to trochę inny tenisowy świat, dowodów tego dostarczyła historia i ta dawna, i ta najnowsza, z czasów, gdy tenis jest już sportem skrajnie sprofesjonalizowanym. John McEnroe, jeden z najwybitniejszych graczy ostatnich dwudziestu lat, zawsze uważał Puchar Davisa za imprezę priorytetową. Na pytanie dlaczego tak było, odpowiedział, że o tym zadecydowali rodzice. "To oni przekazali mi, że Puchar Davisa i gra dla Ameryki, jest czymś ważnym. Jeśliby tego nie zrobili, mogło być różnie." McEnroe, który wzniecił na korcie dziesiątki awantur, a grał najlepiej wówczas, gdy wszyscy byli przeciwko niemu, wydawał się typem idealnego buntownika-indywidualisty, a jednak gdy ojczyzna była w potrzebie, zawsze stawał w pierwszym szeregu. Jego kompletnym przeciwieństwem był inny amerykański gwiazdor z tamtych lat, Jimmy Connors. On nigdy nie ukrywał, że Puchar Davisa to nie jest jego pierwsza miłość. "Było tak, ponieważ dla Connorsa najważniejszy był Connors, a nie drużyna, on w ogóle nie wiedział, co to jest drużyna" - ocenia McEnroe. Ich wspólny finałowy występ przeciwko Szwedom zakończył się w roku 1984 katastrofą i awanturą. McEnroe uważa, iż napięcie, które towarzyszy meczom daviscupowym jest tak ogromne, że po przejściu czegoś takiego - oczywiście w spotkaniu o najwyższą stawkę - chłopiec staje się mężczyzną. Ludzie z drugiego planu W ostatnich latach w Pucharze Davisa raczej nie wygrywały drużyny mające w swych składach gwiazdorów. Bohaterami zostają tenisiści, którzy w zawodowych turniejach odgrywają często drugo-, a nawet trzecioplanowe role. Andriej Czesnokow był już u schyłku kariery, gdy Rosjanie w Moskwie pokonali w półfinale Niemców(1995). Następnie w pojedynku finałowym z USA ten sam Czesnokow o mało nie zmusił do kapitulacji Samprasa, który po ostatniej wygranej piłce padł na kort jak ścięty, bo złapały go skurcze. Dla Francji Puchar Davisa w roku 1996 wywalczył w Malmoe Arnaud Boetsch, który w piątym secie piątego meczu wygrał 10:8 ze Szwedem Nicklasem Kultim. Obaj byli bohaterami, a poza kibicami tenisa prawie nikt tych nazwisk nie zna. W ubiegłym roku w finale spotkały się zespoły Włoch i Szwecji i w składach obu drużyn nie było ani jednego gracza, który znaczyłby coś w ścisłej światowej czołówce. W tym roku jest pod tym względem trochę lepiej, a byłoby jeszcze lepiej, gdyby w zespole australijskim zagrał Patrick Rafter. Sikawkowy Puchar Davisa to jest impreza specyficzna jeszcze z jednego powodu - gospodarz ma tu prawo wyboru nawierzchni, a to jest sprawa kapitalna. Francuzi grali kiedyś z Paragwajem na wyjeździe na lakierowanych na błysk parkietowych klepkach, a tuż za linią końcową siedział facet i walił w bęben. Niemcy podczas wspomnianego wyżej meczu z Rosją, kiedy przyszli rano i zobaczyli ziemny kort przygotowany przez gospodarzy, chcieli natychmiast wracać do domu, bo stała woda prawie po kostki. Sędzia nakazał szybkie osuszenie, a później kortu pilnowała już warta, ale i tak przypominał on raczej kartoflisko, w którym zagrzebali się i Becker, i Stich. Ten pierwszy pytany w kilka dni później, co jest w tenisie najważniejsze, odpowiedział krótko: "Sikawkowy". Australijczycy wygrali w tym roku z Rosją na nielubianej przez Rosjan trawie. W spotkaniu tym Lleyton Hewitt pokonał Marata Safina i Jewgienija Kafielnikowa. Na korcie ziemnym wyniki byłyby prawdopodobnie odwrotne. Wielka nacja Francuzi nie mieli łatwej drogi do finału (przy okazji przepraszam za wczorajszą pomyłkę: Francja oczywiście wszystkie tegoroczne mecze grała u siebie, a nie na wyjeździe, jak napisałem). Francuzi najpierw pokonali w Nimes Holandię dowodzoną przez Richarda Krajicka, następnie w Pau wygrali z Brazylią z Gustavo Kuertenem a później półfinał z Belgią. Australijczycy wygrali z Zimbabwe w Harare i z USA (bez Samprasa i Agassiego) w Bostonie, a w półfinale u siebie w Brisbane pokonali Rosję. Lleyton Hewitt w tegorocznych daviscupowych zmaganiach nie przegrał jeszcze ani jednego meczu. Po stronie francuskiej bohaterem gier singlowych był także niezwyciężony Cedric Pioline, zdecydowanie pierwszoplanowa dziś postać francuskiego męskiego tenisa. Australijczycy to wielka tenisowa nacja, ale dni ich chwały to czasy dość odległe. Australijscy bohaterowie tacy jak Harry Hopman, Neale Frazer, Rod Laver, Ken Rosewall, Lew Hoad czy John Newcombe to raczej postacie z tenisowej encyklopedii, niż herosi naszych czasów. Francuzi mają sławnych przedwojennych "Muszkieterów", ale też tradycję nowszą, przede wszystkim legendarny triumf Henri Leconte'a i Guya Forgeta nad USA z Samprasem i Agassim w Lyonie w roku 1991. Wtedy rodziła się legenda Yannicka Noaha - kapitana, który potrafi natchnąć drużynę do rzeczy nadzwyczajnych. To nie było tak dawno, a dziesięć tysięcy ludzi w hali Gerland wtedy płakało. Mają też Francuzi w pamięci jeszcze świeższe zwycięstwo nad Szwecją (1996), gdy Boetsch zanim wygrał decydujący mecz, obronił trzy meczbole. Przewaga własnej publiczności obdarzonej zbiorową pamięcią o rzeczach wielkich i przyjemnych plus tradycyjny szacunek, jaki mają Francuzi dla Pucharu Davisa, powoduje, że metafizyka jest po ich stronie. Goście mają natomiast atomowy serwis Marka Philippoussisa (jednak o wiele mniej skutecznego na korcie ziemnym) i wiarę w siebie Lleytona Hewitta, który mówi, że nie boi się nikogo na żadnej nawierzchni. Pierwszy finał rozegrano w roku 1900. Stany Zjednoczone wygrały z Wyspami Brytyjskimi 3:0. O tym kto zwycięży w setnym finale przekonamy się w Nicei, chyba w niedzielę, bowiem raczej trudno przypuszczać, by mecz ten rozstrzygnął się już po sobotnim deblu. FRANCJA Zdobywca Pucharu Davisa w latach: 1927-32, 1991, 1996; finalista w latach 1925-26, 1933 i 1982. Tegoroczne wyniki: I runda 4:1 z Holandią; II runda 3:2 z Brazylią; półfinał: 4:1 z Belgią. AUSTRALIA Zdobywca Pucharu Davisa w latach: 1907-09, 1911, 1914, 1919, 1939. 1950-53, 1955-57, 1959-62, 1964-67, 1973, 1977, 1983, 1986; finalista: 1912, 1920, 1922-24, 1936, 1938, 1946-49, 1954, 1958, 1963, 1968, 1990, 1993. Tegoroczne wyniki: I runda 4:1 z Zimbabwe; II runda 4:1 z USA, półfinał 4:1 z Rosją. Australijczycy odmawiają poddania się kontroli dopingowej John Newcombe - kapitan reprezentacji Australii - poinformował, że nie zgadza się, by jego zawodnicy poddali się kontroli antydopingowej przeprowadzonej na zlecenie Francuskiego Ministerstwa Sportu i Młodzieży. Newcombe powiedział, że zgodziłby się na kontrolę przeprowadzaną przez Międzynarodową Federację Tenisową, organizatora Pucharu Davisa, ale nie przez "ludzi, o których nic nie wie". Kiedy Australijczycy zostali poinformowani, że kontrola jest następstwem międzyrządowego porozumienia zawartego między Francją i Australią, Newcombe stwierdził, że to trzeba sprawdzić i jeśli tak jest naprawdę, zgodzi się na kontrolę. Dwaj wylosowani Francuzi zostali skontrolowani bez przeszkód.
Od piątku do niedzieli tenisiści Francji i Australii walczyć będą o Puchar Davisa. John McEnroe, jeden z najwybitniejszych graczy ostatnich dwudziestu lat, zawsze uważał Puchar Davisa za imprezę priorytetową. Jimmy Connors nigdy nie ukrywał, że Puchar Davisa to nie jest jego pierwsza miłość. W ostatnich latach w Pucharze Davisa raczej nie wygrywały drużyny mające w swych składach gwiazdorów. W ubiegłym roku w finale spotkały się zespoły Włoch i Szwecji i w składach obu drużyn nie było ani jednego gracza, który znaczyłby coś w ścisłej światowej czołówce. Puchar Davisa to impreza specyficzna - gospodarz ma prawo wyboru nawierzchni. Francuzi nie mieli łatwej drogi do finału: pokonali w Nimes Holandię, następnie w Pau wygrali z Brazylią a później półfinał z Belgią. Australijczycy wygrali z Zimbabwe i z USA , a w półfinale pokonali Rosję. Australijczycy to wielka tenisowa nacja, ale dni ich chwały to czasy dość odległe. Francuzi mają sławnych przedwojennych "Muszkieterów", ale też tradycję nowszą, przede wszystkim. Przewaga własnej publiczności plus tradycyjny szacunek, jaki mają Francuzi dla Pucharu Davisa, powoduje, że metafizyka jest po ich stronie. Pierwszy finał rozegrano w roku 1900. John Newcombe - kapitan reprezentacji Australii - nie zgadza się, by jego zawodnicy poddali się kontroli antydopingowej przeprowadzonej na zlecenie Francuskiego Ministerstwa Sportu i Młodzieży. Dwaj wylosowani Francuzi zostali skontrolowani bez przeszkód.
POLSKA - UNIA Zniesienie barier na granicy zachodniej jest możliwe za cenę postawienia znacznie wyższych murów na granicach ze wschodnimi sąsiadami Schengen i polityka strachu RYS. DARIUSZ PIETRZAK HEATHER GRABBE W Europie Zachodniej straszy nowy upiór: jej mieszkańcy nie obawiają się już czołgów i pocisków Układu Warszawskiego - teraz boją się zalewu imigrantów i przestępczości międzynarodowej. Wszyscy się obawiają: nie możemy polegać na wojsku, które ochroni nas przed atakiem zbrojnym, ponieważ nowe zagrożenia są zagrożeniami ze strony osób indywidualnych, a nie sił kontrolowanych przez państwo. Obywatele Unii Europejskiej czują, że potrzebne im są nowe metody obrony przed nowymi rodzajami ryzyka - siły policyjne, straż graniczna, wizy i dowody tożsamości. Unia się boi Strach w Unii Europejskiej leży u podstaw jej nalegań na to, by Polska przyjęła ustalenia z Schengen. Czym jest Schengen, ten szeroko dyskutowany, ale nie w pełni pojmowany element polityki Unii Europejskiej? Samo Schengen jest małym miasteczkiem w Luksemburgu, gdzie w 1985 r. pięć państw członkowskich Unii Europejskiej zawarło porozumienie o znoszeniu kontroli na swoich wspólnych granicach. W ciągu kolejnej dekady do grupy tej przystąpiły dalsze kraje, porozumienie pozostawało jednak porozumieniem międzyrządowym, nie będącym częścią systemu Unii Europejskiej, mimo iż jego sygnatariuszami były państwa członkowskie. Podczas szczytu w Amsterdamie w 1997 r. Unia Europejska uznała porozumienie z Schengen za swą integralną instytucjonalno-prawną część. Unia podejmuje obecnie prace mające na celu stworzenie wspólnego systemu wizowego oraz ujednoliconych procedur na granicach lądowych, w portach i na lotniskach, jak również szeroką współpracę policyjną, obejmującą korzystanie ze wspólnej bazy danych wywiadu (zwanej systemem informacyjnym z Schengen). Transakcja wiązana Porozumienie z Schengen jest pod wieloma względami korzystne: tworzy strefę, dzięki której towary, osoby, usługi i kapitał mogą się swobodnie przemieszczać po terytorium całej Unii Europejskiej, nie napotykając na takie przeszkody, jak kontrola paszportowa czy straż graniczna. Polska też na tym skorzysta, kiedy zostanie członkiem Unii. Wspólny system wizowy, imigracyjny oraz udzielania azylu oznacza, że obcokrajowcy posiadający wizę Schengen, wjeżdżający na terytorium któregoś kraju członkowskiego (np. Niemiec), mogą swobodnie podróżować po wszystkich pozostałych krajach - od Morza Arktycznego w Finlandii aż po śródziemnomorskie wybrzeża Hiszpanii. Problem Polski i innych krajów ubiegających się o członkostwo polega na tym, że porozumienie z Schengen stanowi pewnego rodzaju transakcję: przystąpienie do wspomnianej strefy swobodnego przepływu oznacza dla danego państwa, że jego granice - po zniesieniu mechanizmów kontroli granicznej - po wewnętrznej stronie strefy stają się "porowate", natomiast po zewnętrznej muszą stać się znacznie trudniejsze do przeniknięcia, ponieważ odtąd będą jedyną barierą dla niepożądanych osób z innych krajów. Biała i czarna lista wizowa Państwa Unii Europejskiej obawiają się imigrantów i przestępców ze Wspólnoty Niepodległych Państw, dlatego też zezwolą Polsce na przystąpienie do porozumienia z Schengen jedynie wtedy, gdy wzniesie ona wysokie bariery na swoich granicach wschodnich, między innymi wprowadzając wizy dla Ukraińców, Rosjan i Białorusinów, a także dla obywateli innych krajów trzecich. Jest tak dlatego, że Unia Europejska stosuje system wspólnych "białych list" i "czarnych list" wizowych: obywatele państw znajdujących się na "białej liście" mogą otrzymać wizę ważną w całej strefie Schengen, natomiast obywatele państw z "czarnej listy" muszą ubiegać się o wizę wjazdową do każdego kraju tej strefy. Tak więc Polacy (znajdujący się obecnie na "białej liście") mogą podróżować do dowolnego kraju - sygnatariusza porozumienia z Schengen bez wizy, podczas gdy obywatele państw z "czarnej listy" (między innymi Bułgarzy, Rumuni, Ukraińcy i Rosjanie) muszą uzyskać wizę wjazdową. Po przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej osoby te będą również musiały ubiegać się o wizy wjazdowe do Polski - Unia twierdzi, że nie są tu możliwe żadne wyjątki czy specjalne ustalenia. Jest to dla Polski trudny dylemat: uzyskanie korzyści wynikających z eliminacji barier na granicy zachodniej jest możliwe jedynie za cenę wzniesienia znacznie wyższych murów na granicach ze wschodnimi sąsiadami. Te wyższe bariery na wschodzie stanowią przeszkodę dla handlu, inwestycji i przyjaznego współdziałania z sąsiednimi narodami. Są również sprzeczne ze wschodnią polityką zagraniczną Polski, zakładającą budowanie mostów łączących Polskę z Ukrainą i Rosją, gdyż na mostach tych staną uzbrojeni strażnicy żądający wiz. Nie będzie wyjątków Problem polega na tym, że pozycja negocjacyjna Polski jest bardzo słaba, ponieważ porozumienie z Schengen stanowi integralną część Unii Europejskiej, a polityka strachu sprawia, że państwa położone na obecnych granicach Unii (takie jak Niemcy i Austria) nalegają na uzyskanie przez kraje ubiegające się o członkostwo pełnej zgodności z polityką wizową i mechanizmami kontroli granicznej przed ich wstąpieniem do Unii. Dla nowych członków nie będzie żadnych wyjątków, chociaż w przypadku obecnych państw członkowskich możliwe były odrębne ustalenia - Wielka Brytania, Irlandia i Dania dzięki specjalnym uzgodnieniom znajdują się częściowo poza systemem z Schengen, podczas gdy Norwegia i Islandia częściowo do tego systemu należą, chociaż nie są członkami Unii. Kandydaci do członkostwa nie mogą, niestety, negocjować takich wyłączeń - muszą w pełni przyjąć zasady ustalone przez obecnych członków, a ci stanowczo pragną ochronić się przed zagrożeniami ze Wschodu. Porozumienie z Schengen różni się od innych części systemu Unii Europejskiej: nie chodzi jedynie o standardy techniczne czy harmonizację prawa, w grę wchodzi również kwestia zaufania. Państwa członkowskie, jak Niemcy czy Austria, mające skrajnie prawicowych polityków wysuwających argumenty przeciw imigracji muszą dbać o to, by ich obywatele byli pewni, iż są chronieni przez wysoki mur na granicach Europy Środkowej - w przeciwnym wypadku, ich parlamenty mogłyby całkowicie zablokować poszerzenie Unii o kraje Europy Środkowej. Irracjonalne obawy Wspomniane obawy są, w pewnym sensie, irracjonalne: badania naukowe wskazują na to, że liczba osób zmieniających miejsce pobytu nie jest duża, a przestępczość zorganizowaną znacznie skuteczniej zwalcza się przez właściwie ukierunkowane, oparte na wywiadzie patrolowanie miast niż wyłącznie za pośrednictwem mechanizmów kontroli granicznej i wiz. Przestępcy często mają do dyspozycji liczne paszporty i fałszywe dokumenty, dlatego nowe mechanizmy kontroli granicznej wywrą znacznie większy wpływ na ukraińskich handlowców i białoruskich chłopów niż na przestępców i osoby zdecydowane wyemigrować na Zachód. Polityka jest jednak często irracjonalna - oportunistyczni politycy (tacy jak Jörg Haider) wykorzystują silne obawy przed niekontrolowaną imigracją, nawet jeżeli obawy te są bezpodstawne. Rządy państw Unii Europejskiej muszą reagować na ten strach, okazując stanowczość w kwestii budowania silnej granicy na Wschodzie, tak by przyjęcie Polski i innych krajów ubiegających się o członkostwo do strefy Schengen nie naraziło na szwank ich bezpieczeństwa. Współpraca, negocjacje, terminy Istnieje kilka spraw mogących doprowadzić do zmiany stanowiska Unii w odniesieniu do sposobu zastosowania ustaleń z Schengen na granicach Polski. Warto na nie zwrócić uwagę przed integracją: 1. Współpraca. Unia Europejska pracuje obecnie nad poszerzaniem współpracy między siłami policyjnymi i systemami wymiaru sprawiedliwości w sprawach karnych. Polska może na tym skorzystać, pokazując Unii, że jej policja, sędziowie i straż graniczna osiągają coraz większą sprawność i skuteczność w rozpatrywaniu spraw sądowych i regulowaniu przepływu towarów i usług. 2. Pertraktacje. Polska może prowadzić negocjacje akcesyjne w taki sposób, by skłonić Unię Europejską do wykazania większej elastyczności w odniesieniu do wyłączeń z systemu wizowego. Szczególnie ważne jest podkreślanie tego, że jeżeli Unia próbuje ograniczać możliwości podejmowania przez Polaków pracy na terytorium unijnym przez wiele lat po akcesji, to jednocześnie powinna mieć bardziej elastyczne podejście do ruchu na wschodnich granicach Polski. 3. Terminy. Unia Europejska pragnie, by Polska nałożyła wymagania wizowe na sąsiednie kraje wiele lat przed uzyskaniem członkostwa w celu wykazania, że jest w stanie skutecznie stosować system z Schengen. W Brukseli toczy się debata dotycząca tego, czy nowe państwa członkowskie powinny zastosować się do wszystkich zasad z Schengen bezpośrednio po wstąpieniu do Unii, czy też należy dać im możliwość wprowadzenia niektórych mechanizmów kontroli granicznej w późniejszym czasie. Ostateczna decyzja w tej sprawie nie została jeszcze podjęta, poglądy są zróżnicowane. System wizowy nie podlega jednak negocjacjom: nie ma żadnego wyboru co do jego wprowadzenia, pozostaje natomiast pytanie, czy wprowadzenie to musi nastąpić przed akcesją. Rozproszyć wątpliwości Polscy negocjatorzy mają rację, pozostając przy swoim obecnym stanowisku, zgodnie z którym nowe wymagania wizowe powinny wejść w życie na kilka dni przed akcesją. Koszty, jakie musiałaby ponieść Polska w związku ze wznoszeniem barier na wschodzie, są zbyt wysokie, by uzasadniać podjęcie takich działań na wiele lat przed uzyskaniem członkostwa w Unii. Opóźnienie we wprowadzaniu wiz oznacza jednak, że polski rząd będzie musiał znaleźć inne sposoby rozproszenia wątpliwości Unii Europejskiej. Co Polska może zrobić w tej sytuacji? Jak ma przekonać Unię Europejską, że nie pozwoli na przejazd obywateli trzecich krajów przez swoje terytorium do Niemiec, a jednocześnie zapewnić Ukrainę, że nie zostanie ona odizolowana? Ukraińcy już obawiają się, że żelazną kurtynę zastąpi papierowa kurtyna wiz. Najlepszym rozwiązaniem jest prowadzenie otwartego dialogu ze wschodnimi sąsiadami oraz przekonywanie Unii Europejskiej o tym, że dobre stosunki Polski z Rosją, Ukrainą i Białorusią mogą stanowić niezwykle cenny wkład w bezpieczeństwo europejskie. Jednocześnie Polska może skorzystać ze znacznych sum udostępnianych przez Unię Europejską w celu wzmocnienia granic - środki te muszą jednak zostać mądrze wykorzystane na otwarcie nowych przejść granicznych, tak by na nielicznych istniejących przejściach nie tworzyły się olbrzymie kolejki osób czekających na przekroczenie granicy. Polska musi także wyszkolić bardziej skuteczną, kompetentną i niepodatną na korupcję straż graniczną, aby ruch osób i towarów na nowej wschodniej granicy przebiegał sprawnie i nie był uzależniony od łapówek. To wszystko przekonałoby Unię Europejską, a jednocześnie pomogłoby zmniejszyć przeszkody w handlu i podróży - przyczyniając się także do utrzymania właściwej równowagi między otwieraniem granic na zachodzie a koniecznym ich zamykaniem na wschodzie. Autorka jest wykładowcą na Uniwersytecie w Birmingham w Wielkiej Brytanii. Jako gość Centrum Stosunków Międzynarodowych prowadziła badania w Warszawie.
W Europie Zachodniej straszy nowy upiór: jej mieszkańcy boją się zalewu imigrantów i przestępczości międzynarodowej. Strach w Unii Europejskiej leży u podstaw jej nalegań na to, by Polska przyjęła ustalenia z Schengen. Jest to dla Polski trudny dylemat: uzyskanie korzyści wynikających z eliminacji barier na granicy zachodniej jest możliwe jedynie za cenę wzniesienia znacznie wyższych murów na granicach ze wschodnimi sąsiadami. Te wyższe bariery na wschodzie stanowią przeszkodę dla handlu, inwestycji i przyjaznego współdziałania z sąsiednimi narodami.
ROZMOWA Craig R. Barrett, wiceprezes i dyrektor operacyjny Intel Corporation Nowi użytkownicy, nowe zastosowania RYS. MAREK KONECKI Był pan profesorem Uniwersytetu Stanford, a napisany 25 lat temu podręcznik materiałoznawstwa jest do dziś wykorzystywany na amerykańskich uczelniach technicznych. Dlaczego zrezygnował pan z dalszej kariery naukowej na rzecz biznesu? CRAIG R. BARRETT: Niektórzy są szczęśliwi prowadząc badania podstawowe. Ja jednak po ponad dziesięciu latach pracy na uniwersytecie poczułem, że jestem tym znudzony. Chciałem znaleźć się wśród tych, którzy odkrycia naukowe zmieniają w konkretne zastosowania. Trafiłem do Intel Corporation, na stanowisko osoby odpowiedzialnej za rozwój technologii. A następnie przez dwadzieścia kilka lat z dnia na dzień coraz rzadziej byłem inżynierem, a coraz częściej - menedżerem. Rezultat jest taki, że 21 maja obejmie pan obowiązki prezesa i dyrektora generalnego firmy Intel, zastępując na tym stanowisku legendarnego Andrew Grove'a. To dla pana wielkie wyzwanie i okazja do zaprezentowania własnej strategii rozwoju firmy czy też naturalny rezultat rotacji kadr? Zawsze kiedy zastępuje się kogoś takiego jak Grove, to jest to wielkie wyzwanie, choćby dlatego, że jego dokonania są tak ogromne, że samo tylko utrzymanie pozycji osiągniętej przez firmę będzie wielkim zadaniem. Od lat pracowaliśmy razem według zasady, którą ująłbym tak: Andrew zajmuje się tym co chce, a ja - wszystkimi pozostałymi sprawami. Teraz będzie podobnie, z tym, że ponieważ obejmuje on stanowisko prezesa rady nadzorczej, to prawdopodobnie zmieni się nieco podział obowiązków. Jednak jeśli idzie o strategię i organizację firmy, to uważam, że wszystko jest w porządku i tu nie należy oczekiwać znaczących zmian. Czyli nadal pozostajecie wierni przewidywaniom zawartym w prawie Moore'a, które głosi, iż liczba tranzystorów w procesorze będzie podwajać się co 18 - 24 miesiące? Nie obawia się pan, że może dojść do załamania tego procesu rozwojowego? Od z górą trzydziestu lat prawo sformułowane przez założyciela naszej firmy potwierdza swą słuszność z idealną niemal precyzją i nic nie wskazuje na to, by przynajmniej w ciągu najbliższych 15 - 20 lat miało być inaczej. Do osiągnięcia limitów wyznaczanych przez fizykę jest jeszcze bardzo daleko. Gdy pytają mnie, jak będzie wyglądał średniej klasy komputer w okolicach roku 2010 odpowiadam: jego procesor będzie miał ok. 1 mld tranzystorów, pracował będzie z zegarem 10 GHz i wykonywał ok. 200 mld instrukcji na sekundę. Ale czy rzeczywiście takie komputery będą potrzebne? Dotychczasowe doświadczenie pokazuje, że nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Tempo rozwoju jest wspaniałe, ale równie szybko rosną oczekiwania użytkowników, którzy wciąż żądają od nas, byśmy dostarczali rozwiązań silniejszych, lepszych i tańszych. Wzrost możliwości obliczeniowych procesorów umożliwi powstanie i zastosowanie ogromnej liczby bardzo wymagających programów użytkowych. Aplikacje te nie tylko zmienią sposób komunikowania się ludzi ze sobą, ale także stworzą nowe możliwości zastosowań komputera w pracy i w domu. Zmiany w asortymencie dostępnych produktów i usług, jakie nastąpią w wyniku rozpoczętego już procesu połączenia przemysłu komputerowego i telekomunikacyjnego będą zaiste ogromne. Dźwięk, sekwencje wideo, funkcje konferencyjne komputera będą dostępne dla każdego, przybliżając ludzi i pozwalając im współpracować ze sobą ściślej niż kiedykolwiek wcześniej. Techniki rozpoznawania mowy i pisma odręcznego, lokalne sterowanie złożonymi aplikacjami internetowymi i generowanie w czasie rzeczywistym trójwymiarowych animacji, takich jak choćby "Park Jurajski", będą możliwe na każdym komputerze osobistym. Użytkownicy komputerów domowych będą mogli obejrzeć na ekranie monitora i wydrukować zdjęcie zrobione aparatem cyfrowym, przetworzyć je za pomocą specjalnego oprogramowania potrafiącego automatycznie polepszyć ich jakość i skorygować błędy (czerwone oczy, prześwietlone tło), a następnie umieścić je w rodzinnym biuletynie lub na stronach sieci WWW. Spotkałem się z opinią, że Intel osiągając ponadosiemdziesięcioprocentowy udział w rynku mikroprocesorów znalazł się w swego rodzaju pułapce. Teraz, aby rozwijać się dalej, musicie albo znaleźć nowe rynki, albo zacząć działać na innych polach. Który wariant wybieracie? Obydwa. Od dawna działamy w myśl zasady "new uses, new users" (nowe zastosowania, nowi użytkownicy). W tej chwili w USA realizujemy już tylko 40 proc. obrotów i coraz intensywniej rozwijamy operacje w odległych częściach świata. W Polsce wzrost sprzedaży komputerów kształtuje się na poziomie 35 proc., a w Chinach, Indiach czy Brazylii jest jeszcze dwukrotnie większy. Wyciągamy z tego wnioski, zresztą jak można się domyślić - przy całym szacunku dla waszego kraju - nie przyjechałem tutaj po to, by podziwiać krajobrazy. Chodzi o to, by także tutaj znaleźć nowych użytkowników. Jeśli zaś idzie o zastosowania Nadal jesteśmy rozpoznawani przede wszystkim jako producent mikroprocesorów do komputerów osobistych. Jest to oczywiście prawda, ale sedno naszej działalności stanowi znajdowanie nowych zastosowań dla tych komputerów. Sprawa jest prosta - nasz sukces uzależniony jest bezpośrednio od powodzenia rynku komputerowego jako całości. Dlatego właśnie od lat zaangażowani jesteśmy w tworzenie rozwiązań komunikacyjnych, jak choćby Ethernet 100 Mb. Dlatego doprowadziliśmy do tego, by można było odbywać wideokonferencji za pośrednictwem zwykłych, analogowych łączy telefonicznych. Dlatego - wspólnie z Microsoftem - opracowaliśmy specyfikację komputera sieciowego NetPC, która pozwoli radykalnie usprawnić zarządzanie sieciami i zmniejszyć koszty użytkowania komputerów. I dlatego też włożyliśmy dużo pracy, by móc wykazać, że język programowania Java - pozwalający na obsługę starych baz danych za pośrednictwem sieci intranetowych - najszybciej wykonywany jest w architekturze Intela. Nie wchodząc już dalej w szczegóły techniczne mogę powiedzieć, że rocznie inwestujemy około 1 mln dolarów w małe i bardzo małe firmy komputerowe, które zajmują się właśnie wyszukiwaniem nowych zastosowań. Jest pan także przewodniczącym Rady ds. Technologii Półprzewodnikowych przy amerykańskim Departamencie Handlu. Na miejscu będzie więc pytanie następujące: dlaczego międzynarodowe firmy informatyczne zwlekają z poważnym inwestowaniem w naszej części Europy? Przemysł samochodowy już się na to zdecydował, przykładem choćby zaangażowanie General Motors w Polsce, a wy wciąż się - powiedzmy - ociągacie? To nie jest właściwe słowo. Jesteśmy dopiero na etapie początkowym. Po pierwsze - musi zostać zachowany naturalny porządek rzeczy. Najpierw muszą istnieć wytwórcy komputerów - tych już macie, i są to polskie firmy działające na bardzo dobrym poziomie. Potem - pojawią się wytwórcy płyt głównych, komponentów, wyposażenia itd. Dopiero wtedy, gdy pojawi się już rzeczywiste zapotrzebowanie, można myśleć o otwieraniu np. fabryki układów mikroprocesorowych pracującej na potrzeby danego rynku. Po drugie - fabryka taka wymaga idealnego zasilania w energię, idealnej wody, dostaw gazów technicznych o najwyższych parametrach, słowem - osadzenia w infrastrukturze najwyższej jakości. Osiągnięcie tego także wymaga czasu. Nie sztuką jest zainwestować w fabrykę 2 mld dolarów, a potem nie być w stanie wykorzystać jej możliwości. Tymczasem musimy więc importować mikroprocesory i pamięci. Wie pan o tym, że polscy wytwórcy komputerów płacą cło importowe? Wiem i rozmawiałem o tym w Polsce wielokrotnie, w tym także z waszym prezydentem. Uważam, że jest to rodzaj nieuzasadnionej kary nałożonej na polskich producentów. Taki stan rzeczy, promujący firmy zagraniczne, jest dla mnie zdumiewający. Dodam, że także dla nas jest to spory kłopot. Bariery celne skłaniają bowiem słabsze firmy do szukania dostawców w tzw. szarej strefie, co oprócz strat dla budżetu waszego państwa, również nas naraża na straty - jeśli nie materialne, to na pewno moralne. Są bowiem także firmy oszukańcze, które odsprzedają nasze komponenty zmieniwszy wcześniej np. oznaczenie szybkości zegara procesora. Części te nie spełniają oczekiwań użytkownika, a odium - spada na nas. Próbujemy aktywnie temu przeciwdziałać, ale najprostszym zabiegiem byłoby po prostu zniesienie szkodliwych barier. rozmawiał Adam Jamiołkowski
Niektórzy są szczęśliwi prowadząc badania podstawowe. Ja jednak po ponad dziesięciu latach pracy na uniwersytecie poczułem, że jestem tym znudzony. Chciałem znaleźć się wśród tych, którzy odkrycia naukowe zmieniają w konkretne zastosowania. Trafiłem do Intel Corporation, na stanowisko osoby odpowiedzialnej za rozwój technologii. A następnie przez dwadzieścia kilka lat z dnia na dzień coraz rzadziej byłem inżynierem, a coraz częściej - menedżerem. Rezultat jest taki, że 21 maja obejmie pan obowiązki prezesa i dyrektora generalnego firmy Intel, zastępując na tym stanowisku legendarnego Andrew Grove'a. jeśli idzie o strategię i organizację firmy, to uważam, że wszystko jest w porządku i tu nie należy oczekiwać znaczących zmian. Tempo rozwoju jest wspaniałe, ale równie szybko rosną oczekiwania użytkowników. Zmiany w asortymencie dostępnych produktów i usług, jakie nastąpią w wyniku rozpoczętego już procesu połączenia przemysłu komputerowego i telekomunikacyjnego będą zaiste ogromne. Techniki rozpoznawania mowy i pisma odręcznego, lokalne sterowanie złożonymi aplikacjami internetowymi i generowanie w czasie rzeczywistym trójwymiarowych animacji, takich jak choćby "Park Jurajski", będą możliwe na każdym komputerze osobistym. Od dawna działamy w myśl zasady "new uses, new users". W tej chwili w USA realizujemy już tylko 40 proc. obrotów i coraz intensywniej rozwijamy operacje w odległych częściach świata. Jeśli idzie o zastosowania Nadal jesteśmy rozpoznawani przede wszystkim jako producent mikroprocesorów do komputerów osobistych. Jest to oczywiście prawda, ale sedno naszej działalności stanowi znajdowanie nowych zastosowań dla tych komputerów.
ANALIZA Kampania wyborcza w telewizji publicznej Cienka czerwona linia Pozwalam sobie przywołać pana do porządku - mówił dziennikarz TVP Piotr Gembarowski do Mariana Krzaklewskiego podczas programu "Kandydat" FOT. RAFAŁ GUZ LUIZA ZALEWSKA Niedawno Sejmowa Komisja Kultury nie była w stanie ocenić, czy telewizja publiczna właściwie wypełnia swoją misję. Trudno to zrozumieć, bo kampania wyborcza dostarczyła aż nadto przykładów, że TVP ma kłopoty z realizacją swych obowiązków przynajmniej na jednym polu - dostarczania uczciwej i bezstronnej informacji oraz stworzenia forum do prezentacji poglądów wszystkich reprezentantów sceny politycznej. Ustawa o radiofonii i telewizji sprzed ośmiu lat określiła wyraźnie, co należy do zadań publicznej telewizji. Z dziewięciu artykułów precyzujących jej podstawowe powinności w czasie kampanii wyborczej najważniejsze wydają się cztery: odpowiedzialność za słowo, rzetelne ukazywanie różnorodności wydarzeń i zjawisk w kraju, sprzyjanie swobodnemu kształtowaniu się poglądów obywateli oraz formowaniu się opinii publicznej, umożliwianie obywatelom i ich organizacjom uczestniczenia w życiu publicznym poprzez prezentowanie zróżnicowanych poglądów i stanowisk. Miniona kampania dała aż nadto przykładów, że właśnie te cztery artykuły TVP zdarzało się lekceważyć. Cenne sekundy Najprościej posłużyć się metodą, którą sama TVP wprowadziła przed kilkoma laty. Dowodząc, że sprawiedliwie traktuje wszystkich bohaterów sceny politycznej, zaczęła skrupulatnie podliczać czas wystąpień głowy państwa, rządu i najważniejszych ugrupowań parlamentarnych. Dzięki temu mogła odpierać ataki oponentów. Po tę samą metodę sięgnęły niezależne firmy badawcze, ale ich wyniki nie były dla TVP korzystne. Już w sierpniu z pierwszych zestawień wynikało, że w programach informacyjnych TVP pojawia się najczęściej jeden kandydat - Aleksander Kwaśniewski. Na pretensje sztabu Mariana Krzaklewskiego, którego wyprzedzali w tych zestawieniach nawet Lech Wałęsa i Andrzej Lepper, TVP tak odpowiadała: - Pan Krzaklewski nie był tak długo lustrowany ani osadzony w areszcie. We wrześniu niewiele się zmieniło. Telewizja w zestawieniu przesłanym Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji potwierdziła, że faworytem publicznej stacji był w czasie kampanii Kwaśniewski. Niektórzy wyszli przed szereg Prezes TVP Robert Kwiatkowski już pięć lat temu radził prezydentowi, jak zdobyć popularność wśród wyborców. Z taką biografią trudno zachować pozory bezstronności, ale przyznać trzeba, że prezes podejmował wysiłki, by jego telewizja nie stała się jawną filią sztabu prezydenta. Przed wyborami wszystkim pracownikom stacji w Warszawie i w ośrodkach regionalnych przypomniano, że "zasady etyczne dziennikarstwa zakazują prezenterom, reporterom, dziennikarzom oraz publicystom wykonywania zajęć podważających niezależność i wiarygodność dziennikarską, w tym uczestniczenia w kampaniach wyborczych". A mimo to co rusz dochodziło do incydentów, które przekreślały starania o zachowanie tych pozorów. Zaczęło się 9 września na placu Zamkowym w Warszawie, gdzie SLD zorganizował festyn z udziałem Kwaśniewskiego. Prowadził go Robert Samot, który przedstawił się warszawiakom jako prezenter najstarszej polskiej telewizji. Dzień później wystąpił on na antenie, by poprowadzić konkurs audiotele. We wrześniowym numerze lubelskiego "Głosu Lewicy" na liście członków honorowego komitetu wyborczego Aleksandra Kwaśniewskiego w Lubelskiem znaleźli się - obok Izabelli Sierakowskiej i Lecha Nikolskiego - Jeremi Karwowski i Krzysztof Komorski. Komorski jest dziennikarzem lubelskiego ośrodka TVP, podobnie jak Karwowski, który do niedawna był wicedyrektorem ośrodka, a teraz jest szefem publicystyki. Do programu "W naszym imieniu" zapraszał posłów ziemi lubelskiej. 23 września w Brzozie Toruńskiej na spotkaniu z honorowym komitetem wyborczym Aleksandra Kwaśniewskiego w Kujawsko-Pomorskiem pojawił się dyrektor ośrodka TVP w Bydgoszczy Marek Brodowski. Jak twierdzi, zdjęcie, które publikujemy obok, zrobiono mu przypadkiem i jest ono absolutnym nieporozumieniem. - Nadzorowałem tam i wyłącznie pracę ekipy telewizyjnej naszego oddziału, która obsługiwała konferencję prasową dla Telewizyjnej Agencji Informacyjnej i programu regionalnego. Naklejkę, którą po chwili zdjąłem, przyklejono mi tuż przy wejściu na konferencję prasową, jak mi powiedziano, ze względów organizacyjnych - zapewnia dyrektor. Atmosfera przyzwolenia Ostatni dzień kampanii TVP zwieńczyła skandalem na antenie ogólnopolskiej. Rozmowę telewizyjnego dziennikarza Piotra Gembarowskiego z Marianem Krzaklewskim jego rzecznik nazwał absolutnym szaleństwem. "Pozwalam sobie przywołać pana do porządku", "Konwencja programu jest taka, że nie mówi pan tego, co chce, a odpowiada na pytania", "Pan odpowiada na pytanie, którego nie zadałem", "Proszę szanować reguły tego programu", "O takich sprawach może pan mówić w swoich reklamówkach", "Nie szkoda panu czasu? Zaraz skończy się program" - strofował Gembarowski swego gościa i odbierał głos, zwłaszcza gdy Krzaklewski próbował przypomnieć weto Kwaśniewskiego do ustawy odbierającej przywileje emerytalne funkcjonariuszom PRL. Na koniec oświadczył: "Skutecznie uniemożliwił mi pan zadanie dalszych pytań" i zakończył program. Przeciwko arogancji dziennikarza, podawaniu przezeń fałszywych danych i informacji zaprotestowała telewizyjna "Solidarność", ministrowie, posłowie i rzecznik rządu. - Sam nie wiem, co się stało. Dziennikarza poniósł temperament, może nerwy, może nie wytrzymał napięcia - przepraszał jeszcze tego samego wieczora dyrektor Jedynki Sławomir Zieliński. Nikt nie potrafił wyjaśnić, jak mogło dojść do takiego skandalu, skoro wcześniej TVP starannie dobrała skład dziennikarzy wytypowanych do przeprowadzenia wywiadów z pretendentami do prezydenckiego fotela. Właśnie z tego powodu zrezygnowała z usług dziennikarza Radia Zet Krzysztofa Skowrońskiego, który dotąd w tym paśmie prowadził rozmowy z politykami. Zastanawiano się wówczas, czy nie stało się tak właśnie dlatego, że Skowroński - jako dziennikarz spoza TVP - mógłby zadawać niewygodne pytania. - Nic podobnego - zarzekała się telewizja. Zachowanie Gembarowskiego odbiło się szerokim echem. Zaprotestowali inni dziennikarze skupieni w telewizyjnym kole Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, którzy sposób przeprowadzenia wywiadu określili jako "urągający zasadom profesjonalizmu". Ich zdaniem taka rozmowa nie byłaby możliwa, gdyby nie atmosfera przyzwolenia, jaka panuje w kierownictwie telewizji. Pięć dni później Rada Etyki Mediów uznała, że rozmowa Gembarowskiego "była całkowicie nieprofesjonalna i naruszała podstawowe standardy moralne". TVP: wyjaśniamy, wyjaśniamy... Dlaczego mimo jasnych reguł, które przypomniano przed wyborami, doszło do takich incydentów? - Biorąc pod uwagę, że miesięcznie produkowanych jest 9 tys. godzin programów i liczbę dziennikarzy zatrudnionych lub współpracujących z TVP w skali całego kraju, to 4 czy 5 nagannych zachowań stanowi zaledwie ułamek promila. Choć oczywiście nie jesteśmy zadowoleni, że takie incydenty miały miejsce - odpowiada Janusz Cieliszak, rzecznik zarządu TVP. Do tej pory żaden bohater wyborczych incydentów nie stracił pracy. Robertowi Samotowi "zwrócona została uwaga na niestosowność takich działań, ale ponieważ jest on współpracownikiem TVP, konsekwencje służbowe nie mogą być wobec niego wyciągnięte. W przypadku ponownego naruszenia zasad współpraca z nim zostanie rozwiązana" - napisał prezes TVP do szefa KRRiTV. Na razie telewizyjna agencja, z którą Samot współpracował, postanowiła nie korzystać z jego usług. Karwowski i Komorski do czasu wyborów zostali zawieszeni w obowiązkach i otrzymali zakaz pojawiania się na antenie, dopóty, dopóki telewizyjna Komisja Etyki nie oceni ich zachowania. Sprawę dyrektora Brodowskiego bada Biuro Kontroli TVP i Biuro Programów Regionalnych. Pracy nie stracił również Gembarowski. Na razie został zawieszony do czasu wyjaśnienia sprawy przez telewizyjną Komisję Etyki i wysłany na urlop. Dyrektor Zieliński informuje, że codziennie do telewizji przychodzi ponad setka listów z... gratulacjami dla odważnego dziennikarza. Konsekwencji nie poniósł żaden z przełożonych i raczej nie należy się spodziewać, że poniesie je w przyszłości. Krajowa Rada, która miała nieraz okazję, by zaapelować do TVP o stosowanie właściwych proporcji, w czasie kampanii z boku przyglądała się rozwojowi sytuacji i postanowiła poczekać z oceną na finał wyborów. Równocześnie ta sama Rada jeszcze w czasie kampanii, ale już w innej sprawie wykazała zaskakującą sprawność i zaangażowanie. Kiedy sztab Krzaklewskiego przekroczył limit płatnych reklamówek wyborczych, co skrupulatnie podliczył sztab Kwaśniewskiego dokładnie w tym samym dniu, co Departament Reklamy KRRiTV, jej sekretarz Włodzimierz Czarzasty nie czekał do 9 października, ale niezwłocznie powiadomił o fakcie Państwową Komisję Wyborczą. Nie skarżył się tylko jeden Sprzeciw wobec nierównego traktowania kandydatów przez telewizję publiczną połączył aż pięciu rywali do prezydenckiego fotela. W połowie września pięć prawicowych sztabów zarzuciło TVP promowanie tylko jednego kandydata - Kwaśniewskiego. Dzień wcześniej czworo członków Rady Programowej TVP, m.in. Robert Tekieli i Wojciech Wencel, zawiesiło swe uczestnictwo w tym organie z powodu "zaangażowania się TVP po stronie Aleksandra Kwaśniewskiego". Zarzuciło również TVP tendencyjny dobór dziennikarzy, którzy prowadzić będą programy wyborcze, a w przeszłości byli czynnie zaangażowani po stronie prezydenta oraz w budowanie niekorzystnych wizerunków jego rywali. Władze TVP nie zmieniły jednak swej polityki. Już kilka dni później wykorzystały do kampanii wyborczej letnie igrzyska w Sydney, na które wybrał się Kwaśniewski. W sportowych programach pokazano, jak prezydent udziela wskazówek przed kolejnym meczem, wizytuje wioskę olimpijską, macha z trybun, a potem w specjalnym studiu olimpijskim podsumowuje kondycję polskiego sportu. Nie zareagowała Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, ale zabrała głos Państwowa Komisja Wyborcza. "TVP w okresie kampanii powinna unikać prezentacji w swoich audycjach kandydatów na prezydenta pełniących funkcje publiczne, jeżeli prezentacje te nie dotyczą wykorzystywanych przez nich funkcji" - oświadczyła. Nawet ci kandydaci, którzy nie przyłączyli się do protestu, nie byli zadowoleni z pracy TVP. Już w sierpniu Janusz Korwin-Mikke zaskarżył telewizję do sądu i wygrał proces, bo dziennikarze przypisali mu nieprawdziwą wypowiedź. Niezadowolony był także - dość wstrzemięźliwy w atakach na TVP - komitet Andrzeja Olechowskiego. Już po wyborach szef jego sztabu Maciej Jankowski w jednym z programów zakwestionował słowa dziennikarza, który powiedział, że 8 października Polacy wzięli los w swoje ręce. - Los Polski w swoje ręce postanowiła wziąć telewizja - oświadczył Jankowski. Zbieżne plany prezydenta i TVP Jednym z najistotniejszych zarzutów stawianych publicznej stacji było ograniczenie czy nawet celowe unikanie debaty publicznej, która powinna towarzyszyć każdej kampanii wyborczej. Telewizja w obronie przytaczała taki argument: - To nie od nas zależy, że kandydatów jest trzynastu. Chcieliśmy zapraszać do programów tylko pięciu najpopularniejszych kandydatów, ale nie zgodziła się reszta, a PKW nie wykluczyła, że przyzna im rację. Przypomnijmy, że debaty publicznej domagali się wszyscy najpoważniejsi kandydaci z wyjątkiem Kwaśniewskiego, którego strategia wyborcza nie przewidywała takiego spotkania przed pierwszą turą. Również w tym przypadku plany sztabu prezydenta i władz telewizji okazały się zbieżne i w rezultacie - tak jak chciał prezydent - poważnej debaty między najważniejszymi kandydatami nie było. Nie można jednak zarzucić TVP całkowitego ignorowania faktów niewygodnych dla prezydenta. Kompromitujące taśmy z Kalisza stały się czołówką "Wiadomości", a w "Monitorze Wiadomości" rozprawiano na ten temat dwukrotnie. Realizując zresztą zapowiedź prezydenta, TVP wyemitowała po wyborach kaliski film w całości, choć pokazywał on to samo, co wcześniej ujawnili już konkurenci. Nie oznacza to bynajmniej, że dziennikarze analizowali zachowanie prezydenta i jego otoczenia. Dyskusja dotyczyła najpierw sensu prowadzenia kampanii negatywnej, którą film z Kalisza wywołał, a potem ubolewano nad skutkami ujawnienia kompromitujących taśm. - Czy nie zaszkodzi to stosunkom państwo - Kościół? - dopytywała dziennikarka "Monitora". Pytania, jak ocenić osoby, które gesty papieża parodiowały i dlaczego prezydent zwleka z decyzją w sprawie dymisji Marka Siwca, nie padły. Najniższy poziom Niektórzy kandydaci niezadowoleni byli także z prezentacji ich oferty w autorskich audycjach TVP. Co prawda w "Forum wyborczym" do głosu dopuszczono przedstawicieli sztabów wyborczych, ale już "Tygodnik wyborczy Jedynki" zdominowały spory ekspertów. Ci bardziej skupiali się na prezentacji własnych opinii niż analizie poglądów polityków. Pojawiły się więc sugestie, że media powinny dokonywać wstępnej selekcji i poświęcać czas przede wszystkim liczącym się kandydatom. - A według jakich kryteriów powinno się przeprowadzać taką selekcję? Według poparcia w sondażach? Tym samym prezentowanie wyników badań opinii publicznej stałoby się decyzją polityczną - protestuje prof. Andrzej Rychard z Instytutu Filozofii i Socjologii PAN. Zauważa, że takie decyzje prowadzić by mogły do paradoksalnych sytuacji i do grupy egzotycznych kandydatów trzeba by zaliczyć także Lecha Wałęsę. - Konieczność prezentowania wszystkich kandydatów jest niestety jednym z kosztów demokracji. Ale jest on nieporównywalnie mniejszy niż możliwość wybierania przez dziennikarzy według własnych kryteriów tych kandydatów, którzy powinni być ich zdaniem eksponowani - dodaje prof. Rychard. Niektórzy proponują daleko idące zmiany przynajmniej w sposobie prezentacji bezpłatnych audycji wyborczych. Tym bardziej że niektóre nie zdołały zgromadzić przed telewizorami nawet 500 tys. widzów. - To dobry moment, by zastanowić się nad tym, jak uatrakcyjnić te bloki. To, co oglądaliśmy w czasie kampanii, tworzyło kakofonię. Było męczące dla wyborców i mało korzystne dla samych kandydatów, skoro oglądalność audycji była niska - mówi prof. Lena Kolarska-Bobińska, dyrektor Instytutu Spraw Publicznych. Proponuje ona dyskusję nad tym, czy wszystkim komitetom wyborczym powinna przysługiwać jednakowa ilość czasu i czy ich audycje powinny być prezentowane w blokach czy raczej powinno się je rozbić na kilka części, by nadawać je w różnych godzinach. - Wiem, że powstanie dylemat nad sprawiedliwym podziałem czasu, ale ważniejsza jest chyba kwestia jakości programów i funkcja, jaką powinny one spełniać, a której w tej kampanii, jak się okazało, nie spełniły - mówi dyrektor ISP. Za ocenę telewizji publicznej zabrali się również politycy i to z obu stron. Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe zwróciło się właśnie o publiczną debatę w sprawie przekształcenia stacji w "prawdziwie publiczną instytucję". Do podsumowania działalności dzisiejszych władz TVP szykują się także liderzy SLD. Leszek Miller, opierając się na badaniach opinii publicznej i własnych obserwacjach, mówi wprost: - Obecna telewizja jest zbyt prawicowa. Z punktu widzenia Millera publiczna stacja powinna bardziej przechylić się w lewą stronę. Trudno sobie jednak wyobrazić, że publiczną stację można jeszcze bardziej upartyjnić i obowiązujące dziś standardy obniżyć. Kampania wyborcza dowiodła, że już teraz osiągnęły poziom najniższy z możliwych do zaakceptowania. Luiza Zalewska
Ustawa o radiofonii i telewizji sprzed ośmiu lat określiła wyraźnie, co należy do zadań publicznej telewizji. Z dziewięciu artykułów precyzujących jej podstawowe powinności w czasie kampanii wyborczej najważniejsze wydają się cztery: odpowiedzialność za słowo, rzetelne ukazywanie różnorodności wydarzeń i zjawisk w kraju, sprzyjanie swobodnemu kształtowaniu się poglądów obywateli oraz formowaniu się opinii publicznej, umożliwianie obywatelom i ich organizacjom uczestniczenia w życiu publicznym poprzez prezentowanie zróżnicowanych poglądów i stanowisk. Miniona kampania dała aż nadto przykładów, że właśnie te cztery artykuły TVP zdarzało się lekceważyć.Za ocenę telewizji publicznej zabrali się politycy i to z obu stron. Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe zwróciło się właśnie o publiczną debatę w sprawie przekształcenia stacji w "prawdziwie publiczną instytucję". Do podsumowania działalności dzisiejszych władz TVP szykują się także liderzy SLD.
ZDROWIE Konkurs ofert na świadczenia zdrowotne na 2000 rok Pieniędzy mniej, trzeba oszczędzać W kasach chorych kończy się konkurs ofert na udzielanie świadczeń zdrowotnych w 2000 roku. Większość kas zakłada, że będzie mogła przeznaczyć na nie tyle samo lub nawet mniej pieniędzy co w tym roku. Z optymizmem powita Nowy Rok szef Śląskiej Kasy Chorych Andrzej Sośnierz. Zachodniopomorska Regionalna Kasa Chorych podpisała na razie kontrakty z 54 szpitalami na terenie województwa. Nie zawarto umowy ze szpitalem w Świnoujściu i Koszalinie. Pierwszy wycenił swoje usługi na 8 mln zł, podczas gdy kasa zaoferowała tylko cztery. Druga placówka swoje potrzeby oceniła na 43 mln zł. Kasa zaproponowała 31 mln zł. Wobec znacznych rozbieżności kasa ogłosiła nowy konkurs ofert. Termin ich składania mija 31 grudnia 1999 roku. Zakończono natomiast kontraktowanie ambulatoryjnych usług specjalistycznych. Ze zgłoszonych do konkursu 205 jednostek z województwa i 24 spoza wybrano odpowiednio 164 oraz pięć ofert. Kasa nie podpisała jeszcze kontraktów z lekarzami podstawowej opieki zdrowotnej. Rozstrzygnięcie tego konkursu zaplanowano na 15 stycznia. Do tego czasu lekarze mogą przyjmować pacjentów ze zgłoszonej przez siebie listy, którą kasa traktuje jako promesę umowy. Od nowego roku pogotowie ratunkowe w województwie ograniczy się tylko do funkcji transportowej i udzielania pierwszej pomocy w sytuacjach zagrożenia zdrowia i życia pacjenta. Porad lekarskich w nie wymagających nagłej reakcji przypadkach mają udzielać dyżurujący przez całą dobę lekarze podstawowej opieki zdrowotnej. Ta zmiana nie została w Szczecinie wcześniej publicznie nagłośniona i wywołała pod koniec roku istną burzę. Punktem zapalnym było niepodpisanie przez kasę chorych kontraktu z pogotowiem na świadczenie usług ambulatoryjnych, co oznacza likwidację wielu ambulatoriów, w tym wyremontowanego ambulatorium chirurgicznego w Szczecinie. Przez rok przewinęło się przez nie około 18,5 tys. pacjentów. Dopiero w tym tygodniu po kolejnych negocjacjach kasa zdecydowała o podpisaniu miesięcznej umowy z pogotowiem, obejmującą pracę ambulatorium chirurgicznego. Biedniej na Warmii i Mazurach... W 1999 roku Warmińsko-Mazurska Kasa Chorych jako jedna z nielicznych w Polsce pracowała bez strat. W 2000 roku budżet kasy wyniesie około 721 mln zł. Jest to o prawie 20 mln zł mniej niż w tym roku (740 mln zł). Oznacza to, że pieniędzy na lecznictwo będzie o 2,6 proc. mniej, a uwzględniając przyszłoroczną inflację i nowe zadania, o ponad 10 proc. mniej. Dlatego podpisane kontrakty przyszłoroczne są średnio o kilkanaście procent niższe od tych z 1999 roku. Zdaniem dyrektorów szpitali pieniędzy nie wystarczy na całoroczne funkcjonowanie jednostek. Według kasy jedenaście z czterdziestu szpitali będzie musiało "zmienić swoje zadania". Chodzi przede wszystkim o zmniejszenie zatrudnienia i liczby łóżek tzw. ostrych. Na pierwszy ogień pójdą szpitale powiatowe w Dobrym Mieście, Lidzbarku Warmińskim, Nidzicy, Pasłęku i Węgorzewie, w których kasa chce zatrzymać kilka łóżek ostrych i utworzyć placówki opieki długoterminowej. Kontrakty z nimi kasa podpisała na pół roku. W tym czasie kasa i starostwa mają wspólnie wypracować drogę dostosowania powiatowych szpitali do potrzeb rynku. Starosta olsztyński Adam Sierzputowski uważa, że od reformy powiatowego lecznictwa żadne starostwo nie ucieknie. Na rynku powinny pozostać placówki najlepsze, nowocześnie wyposażone, z dobrą kadrą. Warunkiem zmian jest jednak współpraca kasy chorych z samorządami. ...oraz na Mazowszu Mazowiecka Kasa Chorych będzie mogła wydać na świadczenia zdrowotne w 2000 roku tyle samo pieniędzy co w roku 1999. - Gdy uwzględnimy inflację, okazuje się, że pieniędzy mamy mniej - uważa Ewa Działowska z Biura Prasowego MKCh. Kasa zakończyła już konkurs ofert - najdłużej (bo do ostatniego czwartku) trwał konkurs na lecznictwo stacjonarne. Mazowiecka Kasa Chorych będzie co kwartał ogłaszać nowy konkurs ofert na podstawową opiekę zdrowotną, by usługi w tym zakresie mogły świadczyć nowe placówki - niepubliczne zakłady opieki zdrowotnej, prywatne praktyki lekarskie - które spełnią formalne warunki. Z oszczędności kasa w ogóle nie zakontraktowała ambulatoryjnych świadczeń specjalistycznych poza terenem województwa. - Jeżeli taka porada będzie konieczna w nagłym przypadku, kasa ureguluje rachunek - zapewnia Ewa Działowska. Sprawy będą musiały być rozpatrywane indywidualnie. Nowe reguły kasa wprowadza w stomatologii. W 1999 roku placówkom, które podpisały kontrakt na świadczenie usług, przypisano określoną liczbę punktów. Za każdy zabieg odpisywało się punkty - na przykład za założenie opatrunku 80. Po wyczerpaniu limitu placówka nie mogła już leczyć zębów bezpłatnie, a pacjenci, których nie stać było na płacenie za usługi, musieli szukać gabinetu, który punkty jeszcze miał. W 1999 roku MKCh podpisała 585 kontraktów - w 2000 roku świadczenia stomatologiczne w ramach kontraktów będzie udzielać 456 placówek na terenie całego województwa. Każda dostanie minimum 70 tysięcy punktów. Według MKCh, choć będzie mniej placówek, pacjenci będą zadowoleni - będą mogli kontynuować leczenie w placówce, którą wybiorą. Tymczasem przewodniczący Komisji Zdrowia Rady Powiatu Warszawskiego Witold Paweł Kalbarczyk zaprotestował przeciw ograniczeniu liczby świadczeń zakontraktowanych przez kasę. W liście do władz MKCh napisał, że w stosunku do roku 1999 w 2000 roku liczba świadczeń specjalistycznych kupionych przez MKCh zmniejszy się o około 30 - 40 proc., co utrudni do nich dostęp. Rzeczniczka kasy Wanda Pawłowicz zapewniła, że przy wyborze ofert kasa kierowała się m.in. ich ceną. MKCh zrezygnowała z oferty na specjalistyczne świadczenia ginekologiczne warszawskiego Szpitala Położniczo-Ginekologicznego im. św. Zofii. - Dyrektor zaproponował stawkę za poradę ginekologiczną w wysokości stu złotych i nie chciał jej obniżyć - wyjaśniła. Dostatniej na Śląsku Ponad 2 mld 165 mln zł, czyli o blisko 50 mln zł więcej niż w roku 1999, może wydać na świadczenia w 2000 roku Śląska Kasa Chorych. Nadwyżka ta pochodzić ma z wyższej ściągalności składek. W listopadzie do ŚKCh wpłynęło 101,8 proc. składek - płacili je również dłużnicy. - Wzrośnie liczba wielu udzielanych świadczeń - porad specjalistycznych, dializoterapii, nie powinno być trudności z dostępem do endoprotez biodrowych i kolanowych - poinformował szef kasy Andrzej Sośnierz. Bardziej dostępne będą też usługi stomatologiczne. Kasa prawdopodobnie zamknie rok z niewielką nadwyżką finansową - środki te zostaną przesunięte na obecny rok. ŚKCh nie wie, ile dokładnie osób do niej należy - ZUS nie przekazał tych informacji - prawdopodobnie jest to jednak około 4,6 mln ubezpieczonych. Według Sośnierza śląska służba zdrowia mogłaby leczyć w swych placówkach mieszkańców jeszcze jednego średniej wielkości województwa. Dlatego też w województwach ościennych ŚKCh prowadziła ostatnio intensywną kampanię reklamową pod hasłem "Śląska? Tak... to moja szansa". Sośnierz liczy, że do kierowanej przez niego kasy zapisze się minimum kilkanaście tysięcy osób. Poza województwem śląskim kasa otworzyła cztery filie: w Olkuszu, Chrzanowie (Małopolskie), Pajęcznie (Łódzkie) i Włoszczowie (Świętokrzyskie). SOL, KORESPONDENCI "RZ"
W kasach chorych kończy się konkurs ofert na udzielanie świadczeń zdrowotnych w 2000 roku. Większość kas zakłada, że będzie mogła przeznaczyć na nie tyle samo lub nawet mniej pieniędzy co w tym roku. W 1999 roku Warmińsko-Mazurska Kasa Chorych jako jedna z nielicznych w Polsce pracowała bez strat. W 2000 roku budżet kasy wyniesie prawie 20 mln zł mniej niż w tym roku. Mazowiecka Kasa Chorych będzie mogła wydać na świadczenia zdrowotne w 2000 roku tyle samo pieniędzy co w roku 1999. więcej niż w roku 1999 może wydać na świadczenia w 2000 roku Śląska Kasa Chorych.
BUDŻET 2000 Posłowie bardziej pamiętali o swoich wyborcach, niż o potrzebach kraju Co winien żubr, że nie żyje na Podkarpaciu RYS. MARCIN CHUDZIK KATARZYNA JĘDRZEJEWSKA Jeszcze nigdy decyzje o kształcie przyszłorocznego budżetu nie były podejmowane pod taką presją interesów lokalnych, jak stało się to kilka dni temu w Sejmowej Komisji Finansów Publicznych. Zarówno w trakcie kilkutygodniowych prac, jak i w momencie podejmowania ostatecznych decyzji komisja wykazała niewielkie zainteresowanie podstawami przyszłorocznego budżetu, a o słusznych wnioskach wysnuwanych podczas prac nad głównymi pozycjami w budżecie posłowie szybko zapomnieli, kiedy dzielono pieniądze. Nie były to zresztą wielkie pieniądze. W tym roku komisja postanowiła niemal w pełni zawierzyć rządowym wyliczeniom, więc kwota, na jaką obcięła wydatki niektórym resortom i instytucjom, nie przekroczyła 66 mln zł. Dla porównania: rok temu posłowie znaleźli oszczędności na ponad 220 mln zł, dwa lata temu - na 278 mln zł, trzy lata temu - na prawie 650 mln zł. Z oświaty na oświatę Mimo powszechnego przekonania o zbyt szczupłym budżecie policji i wojska, posłowie nie zwiększyli wydatków na obronę, a policji przyznali zaledwie 20 mln zł, które udało im się zaoszczędzić dzięki wcześniejszym cięciom. Przy zaplanowanym na przyszły rok prawie 4,7-mliliardowym budżecie policji była to kropla w morzu. Ktoś mógłby spytać: a GROM? Przecież komisja zwiększyła budżet tej jednostki o ponad 8 mln zł. To prawda, tyle że jednocześnie zabrała je z wydatków na... bezpieczeństwo publiczne. Było to więc tylko zwykłe przesunięcie, spowodowane przeniesieniem GROM z jednego resortu (MSWiA) do drugiego (MON). Nie inaczej było z oświatą i zdrowiem. Najpierw członkowie komisji zgodnie przyznawali, że wydatki na szkoły i opiekę zdrowotną nie wystarczają na pokrycie potrzeb, gdy jednak doszło do ostatecznych decyzji, zwiększyli środki na Internet w gimnazjach, zabierając je z... rezerwy na reformę oświaty. Natomiast zaplanowana przez rząd druga rezerwa - na działania osłonowe i restrukturyzację w ochronie zdrowia - posłużyła komisji za doskonałe źródło, z którego można było sfinansować wydatki na wybrane szpitale w wybranych województwach. Zabrać żubrom, dać Bieszczadom Nie był to jedyny przejaw partykularyzmu. Właściwie dwa ostatnie dni, kiedy komisja podejmowała w głosowaniach decyzje, stały się dla wielu posłów najlepszą okazją, by "załatwić" większą dotację do szpitala, straży pożarnej czy przejścia granicznego we własnym regionie. Bez najmniejszego zażenowania grupa posłów AWS złożyła około 26 odrębnych wniosków dotyczących jednego tylko województwa - podkarpackiego (propozycji dotyczących tego regionu było więcej, ale często sprowadzały się do jednego wniosku, rozpisanego pod kilkoma pozycjami). To nic, że posłowie, przyznając większe środki na zabytki podkarpackie, zabierali jednocześnie pieniądze zabytkom krakowskim, a zwiększając wydatki na trzy przejścia drogowe na Podkarpaciu, zmniejszali jednocześnie środki na przejścia drogowe w całej Polsce. Nie pamiętali przy tym lub nie chcieli pamiętać, że jedno z tych trzech przejść, w Korczowej, dostało już w tym roku dodatkowe środki, które miały wystarczyć na dokończenie jego budowy. Absurdalna była propozycja odebrania miliona złotych Krajowemu Centrum Doradztwa, Rozwoju Rolnictwa i Obszarów Wiejskich, by pieniądze te przekazać na doradztwo rolnicze w województwie podkarpackim. Jeszcze bardziej groteskowo brzmiało uzasadnienie: pozostawienie środków w Krajowym Centrum byłoby przejawem centralizacji, a my jesteśmy za decentralizacją (jednocześnie wnioskodawcy zapomnieli, że rok temu nie sprzeciwiali się, by wydatki na to samo Krajowe Centrum Doradztwa zwiększyć aż trzynastokrotnie). Trudno odmówić słuszności ich obecnej argumentacji, ale dlaczego akurat decentralizacja miałaby oznaczać przesuwanie środków do jednego województwa? Nie inaczej trzeba ocenić propozycję, by pół miliona złotych zabrać Białowieskiemu Parkowi Narodowemu i przekazać go dwóm innym parkom: Bieszczadzkiemu i Magurskiemu. Wnioskodawcy argumentowali, że chcieliby, aby dodatkowe środki posłużyły na odbudowę stacji meteorologicznej na bazie upadłego Igloopolu. Dlaczego akurat miałoby to się odbyć kosztem białowieskich żubrów? Wy nas - my was Z propozycji zgłaszanych przez tę grupę posłów można było wysnuć wniosek, że na Podkarpaciu nie ma pieniędzy absolutnie na nic: ani na straż pożarną, ani na inspekcje sanitarne i weterynaryjne, pomoc społeczną i wiele innych dziedzin życia. Za to mieszkańcom pozostałych regionów powodzi się nadzwyczaj dobrze. Ale można też było dojść do innej konstatacji: im więcej zgłosi się propozycji dotyczących własnego okręgu wyborczego, tym bardziej wzrosną szanse na "przepchnięcie" choćby kilku z nich. Zwłaszcza jeśli uda się to zrobić na zasadzie wymiany: wy nam poprzecie przejście graniczne na Podkarpaciu, my pomożemy wam dostać więcej pieniędzy na regionalny ośrodek pomocy społecznej na Podlasiu. Wskutek takich lub podobnych układów grupa posłów z województwa podkarpackiego wywalczyła dla swojego regionu 26 mln zł. To więcej, niż dostała policja, i więcej, niż otrzymała oświata w całej Polsce. - Zdziwiłabym się, gdyby w drugim sejmowym czytaniu budżetu nie zebrały się grupy posłów z innych województw, by złożyć wnioski o zwiększenie wydatków w ich regionach - podsumowała postępowanie kolegów posłanka UW Helena Góralska. Nie czas na założenia Wyraźnie zabrakło za to w komisji całościowego podejścia do projektu budżetu. Bez próby polemiki przyjęto zapewnienia Ministerstwa Finansów, że przyszłoroczna inflacja średnioroczna wyniesie 5,7 proc., a kurs dolara - 4 złote i 4 grosze. Nie chodzi o to, by z góry podważać resortowe wyliczenia (tak jak to robili kilka dni później posłowie opozycyjnego SLD), ale można było przynajmniej spytać przedstawicieli ministerstwa, czym uzasadniają tak duży optymizm i jakie wyjścia awaryjne przewidują na wypadek, gdyby wskaźniki wyraźnie się pogorszyły. Na nic zdały się pytania dwojga posłów Unii Wolności (Heleny Góralskiej i Andrzeja Wielowieyskiego) oraz posła PSL (Mirosława Pietrewicza), skoro ich dociekliwości nie wsparli koledzy z AWS. Nie spisali się także sprawozdawcy przedstawiający budżety poszczególnych resortów i instytucji. Wielu z nich ograniczyło się jedynie do prezentacji danych liczbowych i mało brakowało, by bez zastrzeżeń "przeszedł" budżet takich instytucji, jak Państwowa Inspekcja Pracy czy Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Nie budził podejrzeń sprawozdawcy ani planowany zakup 40 samochodów przez PIP, ani koszty budowy siedziby tej inspekcji we Wrocławiu, ani nawet brak informacji o przewidywanym wzroście płac. Idealnie wypadł w ocenie innego posła sprawozdawcy złożony w ostatniej chwili plan finansowy PFRON. Dopiero później okazało się, że nie ma w nim wielu istotnych danych o planowanych na 2000 rok wydatkach, a z tych, które PFRON przedstawił, wynikało, iż niektóre formy jego działalności będą... zanikać (na przykład tworzenie miejsc pracy, dofinansowanie usług transportowych dla niepełnosprawnych dzieci i młodzieży). W przypadku instytucji, która miałaby w 2000 roku wydać 1,6 mld zł, a oprócz tego trzymać 305 mln zł w bonach skarbowych, ponad 51 mln w akcjach i przeszło 79 mln zł na rachunkach bankowych, informacja o ograniczaniu niektórych form pomocy dla niepełnosprawnych mogła wydawać się co najmniej dziwna. Pokrzyczymy, darujemy Ale nawet tam, gdzie od początku pojawiały się zastrzeżenia, komisja w swoich ostatecznych decyzjach nic nie zmieniała. Czasami czyniła wręcz odwrotnie. Z niezrozumiałych względów przyznała na przykład dodatkowy milion złotych Urzędowi Ochrony Konkurencji i Konsumentów, choć zastrzeżeń do słabych efektów pracy tej instytucji miała niemało. Po wielokrotnym ponaglaniu rządu, by uregulował wszystkie zaległe zobowiązania z tytułu przynależności Polski do międzynarodowych organizacji, posłowie postanowili ostatecznie... obciąć budżet MSZ o 20 mln zł zaplanowanych właśnie na te składki. Po ujawnieniu bulwersujących informacji o trzydziestopięciomilionowym środku specjalnym w Urzędzie Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi (trzykrotnie wyższym niż środki z budżetu państwa na funkcjonowanie tej instytucji), jeden z posłów postanowił złożyć wniosek o... zwiększenie budżetu UNFE o 10 mln zł (na szczęście wniosek nie uzyskał większości w komisji). Właściwie tylko w przypadku Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji posłowie zachowali się konsekwentnie, krytykując i ostatecznie obcinając budżet tej instytucji o prawie 22,8 mln zł. Idealnie też nie bywało Niekonsekwencji podczas tegorocznych prac sejmowej komisji było znacznie więcej. Nie twierdzę, że w latach poprzednich było idealnie. Zasadą kilku ostatnich budżetów stało się na przykład lukrowanie prognoz dotyczących dochodów tylko po to, by zawyżone "papierowe" wpływy przekazać na z góry upatrzone cele. W tym roku - trzeba przyznać - dzielenia skóry na niedźwiedziu nie było. Nie było też zwiększania wydatków na własne diety i biura poselskie, przy jednoczesnych cięciach wydatków na płace w innych urzędach. A tak zdarzyło się rok temu. Ale nie sposób też nie zauważyć, że gdy dzielono wówczas budżetowe nadwyżki, dostawali je rolnicy, uczniowie i chorzy w całym kraju. Nie tylko na Podkarpaciu.
Jeszcze nigdy decyzje o kształcie przyszłorocznego budżetu nie były podejmowane pod taką presją interesów lokalnych, jak stało się to kilka dni temu w Sejmowej Komisji Finansów Publicznych.Zarówno w trakcie kilkutygodniowych prac, jak i w momencie podejmowania ostatecznych decyzji komisja wykazała niewielkie zainteresowanie podstawami przyszłorocznego budżetu, a o słusznych wnioskach wysnuwanych podczas prac nad głównymi pozycjami w budżecie posłowie szybko zapomnieli, kiedy dzielono pieniądze. Mimo powszechnego przekonania o zbyt szczupłym budżecie policji i wojska, posłowie nie zwiększyli wydatków na obronę, a policji przyznali zaledwie 20 mln zł, które udało im się zaoszczędzić dzięki wcześniejszym cięciom. Nie inaczej było z oświatą i zdrowiem. dwa ostatnie dni, kiedy komisja podejmowała w głosowaniach decyzje, stały się dla wielu posłów najlepszą okazją, by "załatwić" większą dotację do szpitala, straży pożarnej czy przejścia granicznego we własnym regionie.Bez najmniejszego zażenowania grupa posłów AWS złożyła około 26 odrębnych wniosków dotyczących jednego tylko województwa - podkarpackiego. Z propozycji zgłaszanych przez tę grupę posłów można było wysnuć wniosek, że na Podkarpaciu nie ma pieniędzy absolutnie na nic. Za to mieszkańcom pozostałych regionów powodzi się nadzwyczaj dobrze.Ale można też było dojść do innej konstatacji: im więcej zgłosi się propozycji dotyczących własnego okręgu wyborczego, tym bardziej wzrosną szanse na "przepchnięcie" choćby kilku z nich. Wyraźnie zabrakło za to w komisji całościowego podejścia do projektu budżetu. Bez próby polemiki przyjęto zapewnienia Ministerstwa Finansów, że przyszłoroczna inflacja średnioroczna wyniesie 5,7 proc., a kurs dolara - 4 złote i 4 grosze. Nie spisali się także sprawozdawcy przedstawiający budżety poszczególnych resortów i instytucji. Niekonsekwencji podczas tegorocznych prac sejmowej komisji było znacznie więcej.
Kim Dzong Il i Kim De Dzung spotykają się w Phenianie podczas historycznego szczytu koreańskiego Jak pierwszy krok człowieka na księżycu Południowokoreańscy parlamentarzyści w trakcie uroczystości palenia świec wokół mapy Półwyspu Koreańskiego dla uczczenia spotkania przywódców państw koreańskich w Seulu FOT. (C) AP OD NASZEGO SPECJALNEGO WYSŁANNIKA Po raz pierwszy od podziału Korei na dwa wrogie sobie państwa ich przywódcy uścisną sobie dziś dłonie. "To dla nas to samo co dla świata pierwszy krok człowieka na Księżycu"- napisała wczoraj jedna z seulskich gazet. Przez trzy dni, od dziś do czwartku, północnokoreański przywódca Kim Dzong Il będzie gościł w Phenianie prezydenta Korei Południowej Kim De Dzunga. Choć spotkanie zapowiedziano przed dwoma miesiącami, opinia publiczna na Południu wciąż nie może ochłonąć z oszołomienia. Ogłoszone w ostatniej chwili jednodniowe opóźnienie szczytu pogłębiło tylko panujące na Południu wrażenie nieprzewidywalności dalszych wydarzeń. - Jesteśmy jak widzowie w teatrze - przyznaje Ju Kun Il, publicysta dziennika "Chosun Ilbo", jeden z najbardziej wpływowych komentatorów politycznych w kraju, znany z konserwatywnych poglądów. - Możemy jedynie z osłupieniem obserwować błyskawiczny rozwój wydarzeń, do końca nie rozumiejąc, dokąd zmierzają. Przez ostatnie pół wieku Seul i Phenian to szczerzyły do siebie zęby, to próbowały ze sobą rozmawiać, ale bez większego skutku. Stan uśpionej wojny i całkowita izolacja Korei Północnej od świata sprawiły, że Koreańczycy na Południu zdążyli przyzwyczaić się do zimnowojennego status quo, którego nie zmienił nawet koniec zimnej wojny między USA i ZSRR. Szczyt prezydencki był blisko w 1994 roku, ale niespodziewana śmierć północnokoreańskiego przywódcy Kim Ir Sena doprowadziła do zerwania dialogu. Jeszcze w zeszłym roku, mimo prowadzonej przez Seul "słonecznej polityki" angażowania Północy, doszło do starcia okrętów obu państw u wybrzeży półwyspu. Dwa wewnętrzne przełomy Wszyscy w Seulu zadają więc sobie pytanie: skąd ten nagły przełom? Czemu Kim Dzong Il, którego reżim tak długo nie chciał rozmawiać z "amerykańskimi marionetkami z Południa", nagle zgodził się przyjąć ze wszystkimi honorami południowokoreańskiego prezydenta? Zdaniem Czoj Dzin Wuka, analityka z Koreańskiego Instytutu Zjednoczenia Narodowego, o wszystkim zadecydowały sprawy wewnętrzne obu państw. Nagłe przyspieszenie tajnych negocjacji i ogłoszenie wspólnego komunikatu tuż przed wyborami parlamentarnymi na Południu nie pozostawia żadnych wątpliwości - Kim De Dzung, który nie może się pochwalić znaczącymi sukcesami na innych frontach, potrzebował spektakularnego sukcesu swej polityki wobec Korei Północnej, by zapobiec przewidywanej w sondażach katastrofie wyborczej jego partii. Partia co prawda przegrała, ale porażka była znacznie łagodniejsza, niż przewidywano, i Kim De Dzungowi udało się utrzymać niezbędny do swobodnego rządzenia stan posiadania w parlamencie. Dla Kim Dzong Ila, który najwyraźniej zdążył już okrzepnąć u władzy po śmierci swego legendarnego ojca Kim Ir Sena, traktowanego na Północy z boską czcią, szczyt jest szansą na ugruntowanie swej pozycji i wystąpienie w roli przyszłego przywódcy zjednoczonej Korei. Już teraz tak właśnie określają go północnokoreańskie media. Między innymi dlatego Północ nalegała na zorganizowanie szczytu w Phenianie, tak by to prezydent Południa przyjechał na Północ i niejako uznał zwierzchnictwo tamtejszego przywódcy. Pod władaniem Kim Dzong Ila kraj pogrążył się w najgłębszej od wojny koreańskiej zapaści gospodarczej, po części w wyniku nawiedzających go rok po roku klęsk żywiołowych, po części wskutek izolacji, a po części z powodu niewydolności systemu komunistycznego. Przeczekawszy najgorsze, Kim Dzong Il przystąpił do dyplomatycznej ofensywy na nie spotykaną w historii Korei Północnej skalę. W ciągu paru miesięcy Phenian nawiązał stosunki dyplomatyczne z Włochami i wznowił rozmowy z Japonią. Przed dwoma tygodniami Kim Dzong odbył swą pierwszą podróż zagraniczną od 17 lat i odwiedził Pekin, tradycyjnego sojusznika KRL-D. Wkrótce przyjmie u siebie prezydenta Władimira Putina. Mówi się, że osobiście wystąpi podczas sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ. Ryzykowny sukces Wbrew pozorom szczyt jest politycznie bardziej ryzykownym przedsięwzięciem dla prezydenta Południa. To Północ dyktuje warunki - jak widać na przykładzie decyzji o opóźnieniu szczytu o jeden dzień - i to ona będzie mogła bez problemu wykorzystać szczyt do własnych, wewnętrznych i zewnętrznych, celów. Zdaniem seulskich specjalistów od Korei Północnej, tamtejsza propaganda działa tak sprawnie, a społeczeństwo jest kontrolowane w tak wielkim stopniu, że szczyt będzie odbierany przez społeczeństwo tak, jak tego będą chciały władze. Przed prezydentem Kim De Dzungiem, któremu na ręce patrzą nie tylko opozycja i media w kraju, ale i zagraniczni sojusznicy, stoi dużo trudniejsze zadanie. Zdaniem politologa Kim Wu Sanga, prezydent Kim De Dzung może i zapewne będzie rozmawiać o pomocy gospodarczej dla Północy, ale nie może sobie pozwolić na dyskusje w sprawie poważnych zmian politycznych, o co zapewne zabiegać będzie strona północna. Chodzi na przykład o żądania Phenianu wycofania wojsk amerykańskich z półwyspu czy zniesienia ustawy o bezpieczeństwie narodowym, wymierzonej w zwolenników Phenianu na Południu. - Wszelkie nagłe przełomy polityczne podczas tego szczytu mogły być dla nas katastrofalne w skutkach - mówi politolog Kim. Zdaniem jego i większości południowokoreańskich analityków bezpieczeństwa, sojusz militarny z USA to podstawa bezpieczeństwa Korei Południowej, a więc zgoda na wycofanie wojsk amerykańskich czy choćby uznanie, że może być ono przedmiotem negocjacji, są zwyczajnie niebezpieczne. Z kolei ustępstwa w sprawie ustawy o bezpieczeństwie narodowym oznaczałyby uznanie prawa Phenianu do wtrącania się w wewnętrzne sprawy Południa. Kim De Dzung będzie się poruszał po dość grząskim gruncie. Z punktu widzenia stosunków międzykoreańskich decyzja o szczycie to ze strony Kim De Dzunga hazardowa zagrywka - mówi Czoj Dzin Wuk. - Każdy nieuważny krok może mieć opłakane skutki. Spotkanie obu Kimów będzie więc udane, jeśli przełamie powstałe przez pół wieku lody i zapoczątkuje dalszy dialog - więcej trudno się spodziewać. - Największym sukcesem tego szczytu będzie to, że się odbył - mówi Kim Wu Sang, politolog z renomowanego Uniwersytetu Jonsej. Ostrożnie ze świętowaniem Sukcesem będzie więc sam fakt, że przywódcy obu państw koreańskich będą ze sobą normalnie rozmawiać, a nie przerzucać się inwektywami ponad szczelną barierą strefy zdemilitaryzowanej, oddzielającej te kraje. Jak mówi się w Seulu, wielki sukces oznaczałoby ustalenie stałych kanałów negocjacji lub porozumienie w sprawie podzielonych rodzin. - Ale najważniejszy jest precedens, danie impulsu do zmian, stworzenie lepszej atmosfery - dodaje Kim Wu Sang. Na Południu już widać zmianę nastawienia do Phenianu. Książki o Korei Północnej, zwykle cieszące się miernym zainteresowaniem południowokoreańskich czytelników, sprzedają się ostatnio jak świeże bułeczki. W telewizji nieustannie pokazywane są nieliczne dostępne materiały filmowe z Północy. Media, w których jeszcze parę lat temu celowo unikano przedstawiania wizerunków przywódców z Północy, pełne są Kim Dzong Ila. Zmienił się też ton, w jakim mówi się o skrytym północnokoreańskim przywódcy. Kiedyś południowokoreańska propaganda przedstawiała go jako playboya i półidiotę, teraz mówi się o nim zwyczajnie jak o polityku o "odmiennym niż Kim De Dzung stylu i życiorysie". Jedna z największych firm zajmujących się organizacją ślubów i wesel przeprowadziła konkurs na sobowtórów obu koreańskich przywódców. Dom towarowy Lotte zorganizował dla swych klientów zabawę w przecinanie kolczastego drutu. - Tu, na Południu, odbiera się ten szczyt zbyt emocjonalnie, panuje nastrój narodowej fiesty - uważa publicysta Ju Kun Il. - Tymczasem to nie są żarty, powinniśmy do sprawy podchodzić chłodno, kalkulować jak brydżyści, pamiętać, z kim rozmawiamy. Mam nadzieję, że prezydentowi nie udzieli się ta ekscytacja. Sojusznicy patrzą Od Pekinu po Waszyngton, od Tokio po Moskwę - obu Kimów w napięciu obserwować będą także największe mocarstwa świata. Każde z nich ma na Półwyspie Koreańskim wiele do zyskania i równie wiele do stracenia. Gra o zjednoczenie Korei stała się na przykład głównym frontem batalii politycznej między USA a Chinami o dominację na Dalekim Wschodzie. Obu krajom gwałtowne zjednoczenie jest nie na rękę, ale zdają sobie dobrze sprawę, że nagłe załamanie reżimu na Północy może sprawić, że sytuacja wymknie się spod czyjejkolwiek kontroli. Każda ze stron mówi więc: jeśli już Koreańczycy się zjednoczą, to niech to następuje stopniowo i pod naszą kuratelą. Gra toczy się o wielką stawkę. Dotąd to Amerykanie rozgrywali karty, kontrolując poczynania Seulu i utrzymując Koreę Północną w politycznej oraz gospodarczej izolacji. Ale tajne negocjacje prowadzące do koreańskiego szczytu odbywały się w Chinach. W czwartek Amerykanie zapowiedzieli rychły przełom w swoich stosunkach z Phenianem. Nieoficjalnie mówi się o zniesieniu przez USA sankcji wobec Phenianu i wstrzymaniu przez Koreę Północną prac nad rakietami balistycznymi coraz dalszego zasięgu. Już na następny dzień do gry włączyła się Rosja, która ogłosiła, że w najbliższym czasie prezydent Putin złoży wizytę oficjalną w Phenianie. Jak mówi jeden z dyplomatów zagranicznych w Seulu, koreańska kurtyna poszła w górę i zaczął się spektakl, którego scenariusza nie są w stanie dokładnie przewidzieć nawet jego współtwórcy. Piotr Gillert z Seulu
Po raz pierwszy od podziału Korei na dwa wrogie sobie państwa ich przywódcy uścisną sobie dziś dłonie. Przez trzy dni, od dziś do czwartku, północnokoreański przywódca Kim Dzong Il będzie gościł w Phenianie prezydenta Korei Południowej Kim De Dzunga.Przez ostatnie pół wieku Seul i Phenian to szczerzyły do siebie zęby, to próbowały ze sobą rozmawiać, ale bez większego skutku. Stan uśpionej wojny i całkowita izolacja Korei Północnej od świata sprawiły, że Koreańczycy na Południu zdążyli przyzwyczaić się do zimnowojennego status quo, którego nie zmienił nawet koniec zimnej wojny między USA i ZSRR. Wszyscy w Seulu zadają więc sobie pytanie: skąd ten nagły przełom? Zdaniem Czoj Dzin Wuka, analityka z Koreańskiego Instytutu Zjednoczenia Narodowego, o wszystkim zadecydowały sprawy wewnętrzne obu państw. Spotkanie obu Kimów będzie więc udane, jeśli przełamie powstałe przez pół wieku lody i zapoczątkuje dalszy dialog - więcej trudno się spodziewać.
SPRZEDAŻ Jak obliczyć dochód Darowane akcje i udziały w spółce Od dochodu uzyskanego ze sprzedaży akcji spółki akcyjnej i udziałów spółki z o o. uzyskanych w drodze darowizny trzeba co do zasady zapłacić podatek dochodowy. Dochodem jest w takim wypadku różnica między ceną uzyskaną ze sprzedaży a wartością darowanych akcji z momentu zawarcia umowy darowizny. Taki sposób ustalania dochodu obowiązuje także w razie sprzedaży przez obdarowanego akcji nabytych przez darczyńcę bezpłatnie lub na warunkach preferencyjnych na podstawie ustawy z 1990 r. o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych, a w przyszłości również w razie sprzedaży darowanych akcji uzyskanych przez darczyńcę na podstawie ustawy z 30 sierpnia 1996 r. o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych. W świetle art. 17 ust. 1 pkt 6 ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych (dalej: updf) przychody z odpłatnego przeniesienia (sprzedaży, zamiany) tytułu własności udziałów w spółkach, akcji oraz innych papierów wartościowych, należne, choćby nie zostały faktycznie otrzymane, są przychodem z kapitałów pieniężnych. Podatek od dochodów Tylko wyjątkowo, gdy ustawa wyraźnie to przewiduje - podatek dochodowy płaci się od przychodów (np. art. 28 i 30 pkt 1-4 i 6 updf). Podatek płaci się więc od dochodów uzyskanych ze sprzedaży udziałów w spółkach, akcji oraz innych papierów wartościowych. Potwierdza to art. 44 ust. 8 updf normujący sposób opłacania zaliczek na podatek z racji takiej sprzedaży. Wynika z niego jednoznacznie, że podstawą ustalania zaliczki jest dochód z tej sprzedaży. Podatnicy, którzy osiągnęli taki dochód, są obowiązani samodzielnie obliczyć i wpłacić do urzędu skarbowego zaliczkę w wysokości 20 proc. tego dochodu (jeżeli nie jest on objęty zwolnieniem przewidzianym w art. 52 pkt 1 lit. a updf). Co z kosztami Rzecz w tym, iż żaden przepis nie normuje szczegółowo sposobu ustalania dochodu z racji sprzedaży udziałów, akcji, obligacji i innych papierów wartościowych. Dochód zaś to przychód minus koszty jego uzyskania. Obowiązuje więc tu ogólna reguła ustanowiona w art. 22 updf, według której kosztami uzyskania przychodów są wszelkie koszty poniesione w celu ich osiągnięcia , z wyjątkiem wymienionych w art. 23 updf, które dla celów podatkowych nie są za takie uważane. Według zaś art. 23 ust. 1 pkt 38 updf nie uważa się za koszty uzyskania przychodów m.in. wydatków na objęcie lub nabycie udziałów albo wkładów w spółdzielni, udziałów w spółce albo akcji i innych papierów wartościowych. W przepisie tym jednocześnie wyraźnie się zastrzega, iż wydatki takie są jednak kosztem uzyskania przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów, akcji i innych papierów wartościowych. Sprawa jest stosunkowo prosta, gdy np. akcje sprzedaje osoba, która nabyła je w wyniku umowy spółki, w drodze umowy kupna- sprzedaży, a nawet nieodpłatnie lub na warunkach preferencyjnych na podstawie ustawy z 1990 r. o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych czy nowej ustawy z 30 sierpnia 1996 r. o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych (akcje uzyskane w trybie tej ostatniej ustawy będzie wolno sprzedać dopiero po upływie dwóch lat od dnia zbycia przez Skarb Państwa pierwszych akcji na zasadach ogólnych, a uzyskane przez pracowników będących członkami zarządu spółki - po trzech latach od tego momentu). Przyjmuje się, że w razie razie sprzedaży akcji otrzymanych nieodpłatnie nie ma kosztu ich nabycia (kosztu uzyskania przychodu), lub inaczej - jest on zerowy. A zatem cały przychód jest dochodem. Gdy akcje zostały nabyte na warunkach preferencyjnych, po obniżonej cenie - kosztem jest cena ich nabycia. Dochodem ze sprzedaży będzie różnica między przychodem (uzyskana cena) a tak ustalonym kosztem nabycia (por. Witold Bień: Dochody z kapitałów i ich opodatkowanie w 1996 r., seria Vademecum Podatnika nr 70, wyd. Difin, str. 100). W razie darowizny A jak przedstawia się kwestia kosztów nabycia, jeżeli sprzedający akcje (udziały w spółce, obligacje, inne papiery wartościowe) nabył je w drodze darowizny? Jak obliczyć dochód ze sprzedaży, od którego będzie płacona najpierw zaliczka na podatek, a potem, po doliczeniu w zeznaniu rocznym do innych dochodów - przypadający na nią podatek? Co będzie w takim wypadku kosztem uzyskania przychodu? Jak sygnalizowali czytelnicy, urzędy skarbowe przyjmowały najpierw, że skoro darowizna jest darmowa, to nabywca nie poniósł żadnych kosztów nabycia akcji, a więc w razie ich sprzedaży, tak jak przy sprzedaży przez pracownika akcji nabytych bezpłatnie, dochód jest równy przychodowi, słowem, podatkiem objęta jest cała kwota uzyskana ze sprzedaży akcji. W takim układzie darowizna akcji uzyskanych przez darczyńcę bezpłatnie zupełnie by się "nie opłacała", zwłaszcza jeśli zważyć, że darowizna o wartości przekraczającej kwoty wolne jest obciążona podatkiem od spadków i darowizn. Oczywiście jeszcze gorsza byłaby kalkulacja w wypadku sprzedaży przez obdarowanego akcji, które darczyńca nabył na warunkach preferencyjnych czy po prostu za cenę rynkową. Wartość z umowy Wedle wyjaśnień Ministerstwa Finansów z lutego 1997 r. przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów i akcji otrzymanych w drodze darowizny przyjmuje się jako koszt uzyskania wartość akcji ustaloną w umowie darowizny. Musi więc być zawarta oficjalna umowa, najlepiej, dla celów dowodowych - na piśmie. Wskazówką interpretacyjną mógł tu być art. 21 ust. 1 pkt 50 lit. b) updf. Dotyczy on wprawdzie zupełnie innej kwestii: zwolnienia z podatku przychodów otrzymanych w związku ze zwrotem udziałów lub wkładów w spółdzielni, wkładów w spółce albo z umorzeniem udziałów lub akcji w spółce mającej osobowość prawną, ale można wyciągnąć z niego wnioski co do sposobu ustalania kosztu nabycia także udziałów w spółkach, akcji czy innych papierów wartościowych uzyskanych przez sprzedającego w wyniku darowizny. Przychody otrzymane w związku ze zwrotem udziałów lub wkładów w spółdzielni, wkładów w spółce albo z umorzeniem udziałów lub akcji w spółce mającej osobowość prawną są zwolnione od podatku dochodowego w części stanowiącej koszt nabycia. W świetle art. 21 ust. 1 pkt 50 lit. b) updf, jeśli nabycie nastąpiło w drodze spadku lub darowizny, ekwiwalentem kosztu nabycia jest wysokość wartości udziałów, wkładów, akcji z dnia nabycia spadku lub darowizny. W wypadku bowiem ich zwrotu lub umorzenia zwolnione od podatku na podstawie tego przepisu są przychody do wysokości ich wartości z dnia nabycia spadku lub darowizny. Analogiczne zasady obowiązują w razie sprzedaży uzyskanych w drodze spadku lub darowizny udziałów w spółce cywilnej, komandytowej, z o.o. Jeżeli ich wartość w momencie darowizny przekracza wspomniane kwoty wolne, będzie trzeba zapłacić podatek od nadwyżki ponad tę kwotę. Wniosek oczywisty Wniosek z interpretacji Ministerstwa Finansów jest oczywisty: w razie zamierzonej sprzedaży akcji nabytych bezpłatnie albo na warunkach preferencyjnych opłaca się najpierw darować je komuś z rodziny. Jeżeli sprzedającym będzie obdarowany, obciążenie podatkowe, przy uwzględnieniu ewentualnej daniny od spadków i darowizn, będzie znacznie mniejsze, niż gdyby akcje te sprzedawał pracownik, który otrzymał je na warunkach preferencyjnych lub nieodpłatnie. Jeżeli więc np. ojciec darował córce w styczniu 1997 r. nabyte bezpłatnie akcje wartości 25.000 zł, powstał przede wszystkim obowiązek zapłacenia podatku od spadków i darowizn. Kwota wolna dla osób należących do I grupy podatkowej (najbliższa rodzina) wynosiła wówczas 6100 zł. Dla ustalenia, czy limit ten nie został przekroczony, sumuje się wszystkie darowizny między tymi samymi osobami z ostatnich pięciu lat. Podatek od spadków i darowizn płaci się od nadwyżki ponad kwotę wolną, tutaj więc od 18.900 zł. Obliczony według skali dla nabywców z I grupy podatkowej, wynosiłby 933 zł. Jeżeli córka akcje te sprzeda np. za 30.000 zł, zapłaci podatek (najpierw w formie zaliczki) od różnicy, czyli od 5000 zł. Ponieważ dochody ze sprzedaży akcji, udziałów itd. sumuje się w zeznaniu podatkowym z innymi dochodami opodatkowanymi na zasadach ogólnych, faktyczne obciążenie podatkiem dochodu ze sprzedaży tych walorów będzie zależeć od wysokości zsumowanego dochodu tej osoby i wynosić w 1997 r.: 20, 32 lub 44 proc. Gdy np. cała kwota dochodu ze sprzedaży akcji przypada na dochód opodatkowany stawką 44 proc., w podanym przykładzie obciążone nią będzie tylko 5000 zł, a podatek dochodowy wyniesie 2200 zł (5000 zł x 44 proc.). Obciążenie na rzecz fiskusa, łącznie z podatkiem od spadków i darowizn, wyniesie 3133 zł (933 zł + 2200 zł). Gdyby zaś sprzedawała je osoba (pracownik), która nabyła je na warunkach preferencyjnych lub bezpłatnie, jej obciążenie byłoby znacznie wyższe. Jak już bowiem wspomniano, przy sprzedaży akcji otrzymanych bezpłatnie (darmo) koszt ich nabycia (koszt uzyskania przychodu) jest zerowy. Przychód ze sprzedaży jest więc równy dochodowi. Podatkiem ustalonym według skali, po doliczeniu dochodu ze sprzedaży, obciążona byłaby cała uzyskana cena, a zatem w naszym przykładzie - 30.000 zł. Sprzedający takie akcje pracownik, jeżeli kwota uzyskana ze sprzedaży w całości mieściłaby się w dochodach opodatkowanych stawką 44 proc., oddałby fiskusowi 13.200 zł. Liczby te mówią same za siebie. Zwolnienie ograniczone Przypomnijmy jeszcze, że zaliczkę na podatek dochodowy od dochodu ze sprzedaży udziałów, akcji, obligacji i innych papierów wartościowych osoba, która uzyskała dochód ze sprzedaży akcji nabytych na warunkach preferencyjnych lub bezpłatnie albo z takich akcji otrzymanych w darowiźnie, musi obliczyć samodzielnie i wpłacić do urzędu skarbowego najpóźniej do 20 miesiąca następującego po tym, w którym uzyskała dochód. W tym samym terminie ma obowiązek złożyć deklarację o wysokości tego dochodu (PIT-13). Dochód z akcji musi uwzględnić następnie w zeznaniu rocznym, dopisując go do innych w nim wykazanych. To samo dotyczy sprzedaży uzyskanych w darowiźnie udziałów w spółce z o.o., cywilnej, komandytowej. Na podstawie bowiem art. 52 updf do 31 grudnia 2000 r. zwolnione od podatku dochodowego są tylko dochody (czyli różnica między ceną nabycia a ceną sprzedaży) uzyskane ze sprzedaży akcji dopuszczonych do obrotu publicznego, nabytych na podstawie publicznej oferty, na Giełdzie Papierów Wartościowych albo w regulowanym pozagiełdowym obrocie publicznym. Zwolnienie to więc nie obejmuje akcji otrzymanych w drodze darowizny lub np. nabytych na zasadach preferencyjnych przez pracowników prywatyzowanych firm, z których powstały spółki giełdowe. IZABELA LEWANDOWSKA
Od dochodu uzyskanego ze sprzedaży akcji i udziałów uzyskanych w drodze darowizny trzeba zapłacić podatek dochodowy. Rzecz w tym, iż żaden przepis nie normuje sposobu ustalania dochodu z racji sprzedaży udziałów, akcji. Dochód to przychód minus koszty jego uzyskania. urzędy skarbowe przyjmowały najpierw, że skoro darowizna jest darmowa, to nabywca nie poniósł żadnych kosztów nabycia akcji. Wedle wyjaśnień Ministerstwa Finansów z lutego 1997 r. przy ustalaniu dochodu przyjmuje się jako koszt uzyskania wartość akcji ustaloną w umowie darowizny.
Najważniejszymi sprawami politycznymi w najbliższych 12 miesiącach będzie dla Polski kwestia członkostwa w NATO i początek rokowań z Unią Europejską Rok Tygrysa RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA KAZIMIERZ DZIEWANOWSKI Rozpoczął się rok 1998 - w chińskim kalendarzu Rok Tygrysa. Zaczęło się też coś, co można by nazwać - na podobieństwo papuziej, kurzej czy krowiej - chorobą tygrysią. Wywołuje ona wstrząsy i niepokój na całym świecie: na Wall Street, na polskiej giełdzie, w londyńskim City, w niemieckim Bundesbanku, w Tokio. Nie jest to choroba wirusowa, ale jest zaraźliwa. Rok 1998. Jaki będzie? Oczywiście nikt tego nie wie, ale wielu publicystów na świecie sądzi, że będzie miał rozstrzygające znaczenie dla wielu zasadniczych kwestii w kluczowych rejonach świata. Czy kryzys będzie zaraźliwy? Zacznijmy od chleba, czyli od gospodarki. W tej dziedzinie rok 1998 powinien odpowiedzieć na kilka pytań o ogromnej wadze. Po pierwsze: Czy kryzys finansowy, jaki dotknął wschodnioazjatyckie "tygrysy", przeminie i okaże się nieprzyjemnym wspomnieniem bez większych konsekwencji, czy też doprowadzi do zapaści o zasięgu światowym? W tej chwili możliwe jest i jedno, i drugie. Możliwe jest przeniesienie choroby do Europy. Sytuacja gospodarcza w tak ważnych krajach jak Niemcy i Francja jest skomplikowana i nie można jej uznać za krzepiącą. W lecie 1997 r. zebrała się nawet konferencja wybitnych amerykańskich i niemieckich ekspertów gospodarczych, podczas której wylansowano nieoczekiwaną nazwę dla Niemiec i Francji: "kraje cofające się w rozwoju". Francja ze swymi problemami socjalnymi i roszczeniową postawą społeczeństwa od dawna budzi obawy, ale nazwanie "niemieckiej lokomotywy" krajem cofającym się jest czymś nowym. Odpowiedź na pytanie, czy kryzys wschodnioazjatycki okaże się zaraźliwy, będzie ważna dla innej kluczowej kwestii roku 1998: losów waluty europejskiej. Euro ma być wprowadzone 1 stycznia 1999 r. Dziś spora liczba krajów Unii Europejskiej (w tym Niemcy i Francja) jest zdecydowana dotrzymać terminu. Jednak rozszerzenie kryzysu mogłoby poważnie temu zagrozić. Inaczej mówiąc, euro urodzi się, jeżeli "choroba tygrysia" nie okaże się zaraźliwa. Chcieliśmy dobrze, wyszło jak zwykle Następnym problemem roku 1998 jest gospodarka rosyjska. Wciąż nie potrafi ona wejść na drogę normalnego wzrostu, choć spodziewano się tego w roku 1997. "Economist" przypomniał z tej okazji posępne stwierdzenie premiera Czernomyrdina, wypowiedziane już trzy lata temu: "Spodziewaliśmy się poprawy, ale wszystko potoczyło się jak zwykle". W roku 1998 kwestia owej poprawy (lub jej braku) nabierze jeszcze głębszego znaczenia. W prasie zachodniej (pisał o tym między innymi właśnie "Economist") podkreśla się, że banki i biznes świata rozwiniętego wykazują coraz większą niecierpliwość wobec Rosji. Potencjalne możliwości rynku rosyjskiego są oceniane wysoko i nie brakuje chętnych, którzy chcieliby tam inwestować. Ale dotychczasowe doświadczenia były zniechęcające. Jest tego wiele przyczyn. Po pierwsze: brak przejrzystego ustawodawstwa finansowo-podatkowego i obezwładniająca biurokracja. Po drugie: brak stabilizacji politycznej, niepewny stan zdrowia prezydenta Jelcyna, obawy przed zaburzeniami, które mogłyby ugodzić w inwestorów (zwłaszcza strach przed ewentualnym objęciem władzy przez komunistów i nacjonalistów). Po trzecie: wysoki poziom przestępczości. Po czwarte: brak wiary w stabilność waluty, wynikający z niesprawności systemu bankowego, niemożności skutecznego ściągania podatków, z ogromnych rozmiarów szarej strefy gospodarczej. Po piąte: zadłużenie zagraniczne i wyciekanie na prywatne konta za granicą kapitałów, które miały być przeznaczone na restrukturyzację gospodarki. To wszystko sprawia, że wielkie firmy zachodnie zachowują wprawdzie w Rosji (najczęściej w Moskwie) swe przyczółki, jednak powstrzymują się przed inwestycjami na znaczącą skalę. Jeżeli rok 1998 nie przyniesie przełomu, a przynajmniej wyraźnej poprawy, nasili się pewne zjawisko, które już obecnie rodzi obawy rosyjskiej klasy politycznej. Otóż wielki kapitał zachodni, zwłaszcza amerykański, wykazuje rosnące zainteresowanie tymi republikami postradzieckimi, które dysponują bogactwami naturalnymi, przede wszystkim zaś ropą naftową i gazem. Już w roku 1997 wkroczył tam na poważną skalę i to zarówno z poszukiwaniami naftowymi, jak i budową rurociągów. Zapewne w roku 1998 prace (i inwestycje) zostaną przyśpieszone. Jeśli więc Rosja nie zintensyfikuje reform i nie zanotuje poważniejszego wzrostu gospodarczego - wtedy stanie w obliczu marginalizacji. Inwestorzy zagraniczni zmienią kierunek swych zainteresowań. Może to dotyczyć nie tylko republik WNP, ale i rosyjskiego regionu dalekowschodniego; takie zaś republiki jak Azerbejdżan, czy Kazachstan po jakimś czasie wyprzedzą Rosję pod względem poziomu dochodu narodowego i poziomu życia. To zaś musiałoby spowodować nasilenie tendencji odśrodkowych wewnątrz samej Federacji Rosyjskiej. W ostatnich latach swego istnienia ZSRR doświadczał dramatycznego spadku produkcji naftowej. Spadła ona niemal o jedną trzecią, a kryzys był tak dotkliwy, że ograniczono komunikację lotniczą, armia przeżywała wielkie trudności w Afganistanie, natomiast o rozwoju motoryzacji w ogóle nie mogło być mowy. Dziś wkroczenie zachodniej technologii i kapitału zmieniło sytuację jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Trwają dyskusje na temat nowych złóż i trasy nowych rurociągów. Trudno o lepszą ilustrację niewydolności gospodarki komunistycznej. Wspomniany tu już "Economist", w numerze specjalnym poświęconym perspektywom gospodarczym w roku 1998, zwraca też uwagę na inne zjawisko dotyczące Rosji. Przewiduje mianowicie w 1998 roku pięćdziesięcioprocentowy wzrost eksportu rosyjskiej broni, zwłaszcza samolotów MiG i Suchoj, sprzedawanych Chinom, Indiom i innym krajom azjatyckim. Ale i to ma swoje ograniczenia. Rosja wciąż zbywa produkty, których technologie zostały opracowane przed upadkiem ZSRR, nie ma zaś środków na nowe badania. Przewidywany boom eksportowy nie potrwa więc długo. Słabością rosyjską w tej dziedzinie jest również kiepska jakość obsługi gwarancyjnej, złe zaopatrzenie w części, itd. Kwestia brudnego mleka Trudności w stawieniu czoła konkurencji zagranicznej to zresztą nie tylko problem rosyjski. Również polski. Przykład polskich mleczarni i produkowanego przez nie mleka pokazuje, że nie będzie nam łatwo sprostać prawdziwej rywalizacji międzynarodowej. Warto tu zwrócić uwagę na dość charakterystyczną polską reakcję na tę sprawę. Od razu podniosły się głosy, że Europa chce zniszczyć nasze rolnictwo, a nawet pozbawić nas tożsamości narodowej. Jeżeli jednak nasza tożsamość polegałaby na piciu brudnego mleka, to pijmy je sobie nadal, ale nie liczmy, że uda nam się sprzedać je za granicą. Zagranicznym klientom nie zależy bowiem na naszej tożsamości, tylko na zdrowych produktach. Na tym samym powinno zresztą zależeć również rodzicom polskich dzieci. Myślę, że w roku 1998 możemy się natknąć na więcej podobnych problemów. Będzie tak, mimo że niektórym naszym ekonomistom i politykom wydaje się, że to my możemy stawiać Unii warunki. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że zostaniemy sami z brudnym mlekiem. Istnieje natomiast inny problem - naprawdę trudny. To sprawa tak zwanego porozumienia z Schengen. Z jednej strony to rzecz wspaniała, o której przez kilkadziesiąt lat mogliśmy tylko marzyć: porozumienie w sprawie całkowitej swobody poruszania się wewnątrz Unii - bez wiz i kontroli paszportowych. Uczestnictwo w tym porozumieniu jest warunkiem przystąpienia do UE. Na jego mocy każdy obywatel kraju członkowskiego uzyskuje prawo swobodnego poruszania się na terenie UE, a także podjęcia pracy - jeśli ją znajdzie. Istnieje jednak również świat zewnętrzny - i tu się zaczynają trudności. Mają z nimi nieustannie do czynienia Włosi z powodu Albańczyków, a ostatnio także Kurdów. Mają do czynienia Francuzi - głównie z powodu Algierczyków i innych mieszkańców Afryki. Mają kłopoty Niemcy, Anglicy, Skandynawowie. Teraz problem zaczynamy mieć również my. Nadzieja w podróżach Polska prowadziła dotąd otwartą i liberalną politykę wizową wobec swych wschodnich sąsiadów. Było to korzystne i dla nich, i dla nas. Przede wszystkim z przyczyn gospodarczych - wiadomo, że istnieje ożywiona i korzystna prywatna wymiana towarowa między naszymi krajami. Warszawski Stadion Dziesięciolecia plasuje się według oficjalnych danych w czołówce naszych przedsiębiorstw handlu zagranicznego i ma obroty rzędu kilku miliardów dolarów rocznie. Podobnie, choć może na mniejszą skalę (z wyjątkiem słynnego bazaru pod Łodzią), jest w wielu innych miejscach. Ale chodzi nie tylko o to. Ogromne znaczenie ma polityczna wymowa tej otwartości. Rozprasza ona w znacznym stopniu pojawiające się na Wschodzie obawy związane z naszym przystąpieniem do NATO. Fakt, że do Polski przyjeżdża co roku parę milionów Ukraińców, Białorusinów, Litwinów, Rosjan, Gruzinów, Ormian, Kazachów i tak dalej, że handlują oni, pracują, nawiązują tysiące kontaktów - to wszystko ma wagę ogromną. Uśmierza lęki, ukazuje prawdziwy obraz Polski, skutecznie przeciwdziała nieprzychylnej nam propagandzie. Myślę, że ma to tak wielkie znaczenie, jakie miały i mają polskie podróże do Niemiec, USA, Francji, Wielkiej Brytanii. Nieraz mówi się o mafii, praniu pieniędzy, kradzieżach. Te same argumenty spotyka się w Niemczech w odniesieniu do Polaków. W USA też można niejedno usłyszeć o ludziach z Polski, którzy nielegalnie pracują w Ameryce. Ale wszystko to jest drobiazgiem w porównaniu z ogromnymi korzyściami ekonomicznymi, politycznymi, psychologicznymi, jakie płyną z takiego ruchu między krajami. Nie ma wspanialszego czynnika stabilizującego aniżeli te podróże - jakże nieraz biedne i skromne, ale jakże dla wszystkich pożyteczne. Niepotrzebne bariery Lecz tu pojawia się problem Schengen. Jest rzeczą zrozumiałą, że Unia Europejska, znosząc wszelkie kontrole graniczne między państwami członkowskimi, musi ustanowić kontrolę na granicach zewnętrznych. Polska nie może się temu sprzeciwiać. Jednak Polska ma wszechstronny i sięgający daleko interes narodowy w popieraniu swobody podróży oraz zbliżenia z Zachodem i ze Wschodem. Co więcej, myślę, że na popieraniu tego polega coś w rodzaju polskiej misji. Nie leży w naszym interesie odcięcie się barierą od Wschodu; ani w interesie Unii Europejskiej. Jakie więc znaleźć wyjście? Co zaproponować? Szczerze mówiąc - nie wiem, ale jestem pewny, że otwiera się tu przed nami szeroka niezbadana przestrzeń, którą powinniśmy spenetrować; znaleźć pomysł, który stanowiłby oryginalny polski wkład w przyszły kształt Unii. Zapewne trzeba znaleźć takie rozwiązanie, które wprowadzałoby co prawda pewną kontrolę ruchu, ale nie byłoby podobne do dawnego, sztywnego i nieprzyjaznego ludziom systemu wizowego. Nie oddawałoby decyzji w ręce obojętnych urzędników, nie zmuszało ludzi do udowodnienia przed wjazdem, że nie są bandytami, ani nie zmuszało ich do beznadziejnego czekania na łaskawe przyzwolenie. Budziłoby to wrogość, a my powinniśmy budować zaufanie. I o tym trzeba dyskutować z Unią, bronić czystej idei współpracy europejskiej - również z tymi krajami, które nie są zaproszone do Unii. Nie należy natomiast bronić brudnego mleka. Ważny marzec Zacząłem od spraw gospodarczych, ale jak zawsze łączą się one ściśle z polityką. Najważniejszymi sprawami politycznymi w nadchodzącym roku będzie dla Polski właśnie kwestia członkostwa w NATO i początek rokowań z UE. Sprawa sojuszu jest już kwestią najbliższych tygodni. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to w marcu powinna zapaść decyzja w Senacie USA. Jeżeli dwie trzecie senatorów opowiedzą się za naszym bezpieczeństwem i włączeniem Polski do zachodniej organizacji obronnej - inne parlamenty członkowskie zapewne tę decyzję poprą. Gdyby tak się nie stało... Wydaje się jednak, że decyzja powinna być pozytywna. Wiąże się to z drugim pytaniem politycznym Roku Tygrysa: z losem prezydentury Billa Clintona. Wielu publicystów w Ameryce pisze dziś o nim jako o prezydencie, który utracił energię i siłę przebicia. Ale ma on przecież przed sobą jeszcze trzy lata. I jest człowiekiem ambitnym. Rozszerzenie NATO, włączenie doń najsilniejszych demokracji Europy Środkowej (co nie znaczy, że nie mających problemów wewnętrznych), nadanie sojuszowi nowej roli Wielkiego Stabilizatora będzie osiągnięciem, które zapewni Clintonowi trwałe miejsce w historii. Jak mawiają Amerykanie: nic nie jest tak skuteczne jak sukces. Ale też nic tak skutecznie nie przekreśla polityka jak porażka. Myślę, że prezydent Clinton odniesie sukces. Drugie wielkie pytanie polityczne wiąże się z rozwojem sytuacji w Rosji. Trzecie - z sytuacją w Chinach. Czwarte z Ukrainą. Piąte z Niemcami, nadchodzącymi wyborami, kanclerzem Kohlem. Szóste z islamem. A reszta to sprawy gospodarcze, od których trzeba było zacząć. I na których na ogół się kończy.
Rozpoczął się rok 1998. Czy kryzys finansowy, jaki dotknął wschodnioazjatyckie "tygrysy", przeminie czy doprowadzi do zapaści o zasięgu światowym? gospodarka rosyjska Wciąż nie potrafi wejść na drogę normalnego wzrostu. Przykład polskich mleczarni pokazuje, że nie będzie nam łatwo sprostać rywalizacji międzynarodowej. Istnieje problem porozumienia z Schengen. Unia Europejska musi ustanowić kontrolę na granicach zewnętrznych. trzeba znaleźć rozwiązanie, które wprowadzałoby pewną kontrolę ruchu, ale nie byłoby podobne do dawnego systemu wizowego. Najważniejszymi sprawami politycznymi w nadchodzącym roku będzie dla Polski kwestia członkostwa w NATO i początek rokowań z UE.
PO RAPORCIE "RZECZPOSPOLITEJ" Wypełnione seksem programy proponowane są widzowi już od rana Przemoc, ekshibicjonizm, pseudonauka RYS. PAWEŁ GAŁKA IRENEUSZ KRZEMIŃSKI Analiza programów telewizyjnych, przeprowadzona drugi raz przez dziennikarzy "Rzeczpospolitej" (19. 12. 2000), jest przedsięwzięciem imponującym. Tym ważniejszym, że w Polsce na oglądanie telewizji poświęca się bardzo dużo czasu, a inicjatywa podobna do niemieckiej - jeden dzień w tygodniu bez telewizji - chyba nie ma szans powodzenia. Nie znam naukowych przedsięwzięć na dużą skalę analizujących zawartość telewizyjnych programów, dziennikarskie studium wypełnia więc ważną lukę w budowaniu naszej "medialnej" samowiedzy. Ponieważ taką analizę przeprowadzono drugi raz, można dostrzec utrwalające się tendencje i uchwycić nowości. Obecność przemocy jest stała nawet w bajkowych programach dla dzieci. Pamiętam sprzed lat rysunkowe filmiki produkcji ZSRR "Nu, pogodi", które budziły moją żywą niechęć. Tym się różniły od filmów disneyowskich, że obecny był w nich element brutalnej przemocy, również symbolicznej, polegającej na wyśmiewaniu przegranego "zajca". Wobec dzisiejszych produkcji - to było zgoła niewinne. Na szczęście pojawiły się też nowe, żywe i interesujące programy dla dzieci, które zyskały aprobatę obserwatorów. Według ich obliczeń liczba scen przemocy w telewizji publicznej, zwłaszcza w pierwszym programie, wzrosła. Jest to jeden z przejawów upodabniania się publicznej telewizji do stacji komercyjnych. Dziennikarze "Rzeczpospolitej" zwrócili też uwagę na stałą obecność seksu i golizny w telewizji. Wypełnione seksem programy proponowane są widzowi już od rana. Nowe zjawisko - ekshibicjonizm Pojawiła się cała gama programów, w których bezwstydnie odsłania się ludzkie emocje i uczucia, bezwzględnie drąży powikłane związki albo po prostu podgląda ludzkie życie. Jest ich coraz więcej i są coraz bardziej obrzydliwe. Telewidzowie zamieniają się w podglądaczy i coraz częściej sami dołączają do występujących. Programy te mają bowiem charakter interakcyjny, zawsze z widownią i na ogół z połączeniem telefonicznym. Przygotowujący je dziennikarze przypominają małomiasteczkowe plotkary siedzące w oknach i obserwujące każdy ruch bliźnich. Przodująca pod tym względem okazała się stacja, która z początku reklamowała się jako "telewizja na poziomie", czyli TVN. Już w ubiegłorocznym raporcie "Rzeczpospolitej" odnotowano specyficzne epatowanie widza "podglądaniem z dreszczykiem" w TVN, skupiające się wtedy na życiu więźniów i ich wyznaniach. Teraz rzutki i inteligentny zespół dziennikarski włączony został w produkcję programów jeszcze bardziej moralnie podejrzanych, z "Agentem" na czele, który stanowi niewątpliwe przygotowanie do słynnego już "Wielkiego Brata" (zamyka się grupkę ludzi i podgląda ich wszędzie; widzowie eliminują co jakiś czas kolejną osobę, a zwycięzca, oczywiście, zdobywa nagrodę). Rozrastający się w programie TVN "Telewizjer" wydaje mi się programem coraz bardziej odrażającym, bo zbudowanym na mieszaninie plotkarstwa, pseudoinformacji, pseudo- i paranauki, astrologii i wszelkich dziwactw potraktowanych komercyjnie. A ponieważ w TVN zebrano dobry i ambitny zespół, nic dziwnego, że tę mieszaninę idiotyzmu, ohydy i pseudowspółczucia podaje się w bardzo sprawny dziennikarsko sposób. Czasem nawet wyrobiony widz może dać się "uwieść". Jakże nieprzyjemne jest rozczarowanie, gdy się wykryje cały fałsz tych produkcji. Moje własne doświadczenia jako widza w pełni potwierdzają diagnozę dziennikarzy, którzy słusznie zwrócili uwagę na to, że TVN - prezentując się jako telewizja ambitna i "na wyższym poziomie" - w gruncie rzeczy wprowadza na ekran kolejne komercyjne i manipulacyjne programy. Polsat wydaje się uczciwszy, bo nikomu nie sugeruje, że ma ambicje, a i jemu zdarzają się ambitniejsze produkcje. Pseudonauka i miraże nagród Namnożyło się konkursów, jeden głupszy od drugiego, oraz programów typu "Milionerzy", kuszących widzów mirażem wielkich pieniędzy i atmosferą, która jest mieszaniną meczu i ruletki. Może tylko tradycyjna "Wielka gra" ma poza rozrywkowymi jakieś edukacyjne funkcje. Zgodnie z poczynionymi przez obserwatorów uwagami, główną motywacją i do grania, i do oglądania są wysokie nagrody. Popularność tych programów jest więc wynikiem marzeń o dużych pieniądzach. Warto odnotować również pojawienie się filmów, ba, zgoła seriali dokumentalnych, albo paradokumentalnych, którym też przyświeca zasada podglądactwa, często podbudowana naukowym autorytetem. Szczególne znaczenie mają tu programy medyczne. Zdaje się, że wyparły one filmy przyrodnicze, do niedawna tak popularne i chętnie oglądane. Takie "dokumenty" czasem są cennymi obrazami, na ogół jednak wykorzystują w całkowicie dowolny albo nawet cyniczny sposób naukowców i naukową wiedzę dla epatowania widza drastycznością obrazów. Znowu przewodzi tu TVN. Wnioski - to, po pierwsze, zachwianie wzorów przyzwoitości, wzorów szacunku dla ludzkich uczuć i problemów. Dziennikarze, pokazując dramatyczne sytuacje i powikłane losy, wcale nie zamierzają dać widzom okazji do refleksji i pogłębienia umiejętności wzajemnego zrozumienia między ludźmi. Są zarazem prymitywnie moralistyczni i całkowicie amoralni. Po drugie, uderza niezwykły wprost prymitywizm myślowy programów telewizyjnych, oferowanie widzowi pseudonauki i pseudoinformacji. Telewizję polską wypełniły poza quizami dla półgłówków filmiki "rozrywkowe", tzw. sitcomy, wytwór telewizji amerykańskiej, szokujący prostactwem. U nas rozpowszechniły się chyba jeszcze bardziej niż w telewizji niemieckiej, gdzie się zadomowiły, przerobione na coś jeszcze gorszego, zgodnie z ciężkim poczuciem humoru naszych zachodnich sąsiadów. W USA kretyńskie filmiki oglądane są głównie przez nastolatków. Od dawna też toczy się dyskusja nad ograniczeniem ekshibicjonistycznych talk-showów. U nas te najgorsze wzorce stają się normą programową. To, co dobre - w środku nocy W innych krajach telewizja publiczna znacząco różni się od komercyjnej. W polskiej telewizji publicznej mamy do czynienia ze wszystkimi moralnie dwuznacznymi tendencjami. Wypełniona jest po brzegi tym, czym żyją telewizje komercyjne. Można jej przypisać nawet pierwszeństwo w nadawaniu niektórych programów, na przykład seriali dokumentalnych i paranaukowych. Telewizyjna "Jedynka" oferuje taką samą liczbę głupkowatych quizów, jak telewizje komercyjne, nie mówiąc już o tzw. talk-showach. Czy i na ile telewizja publiczna spełnia więc swe ustawowe funkcje? Gdy podliczyć określonego typu programy - wszystko się zgadza. Kultury, publicystyki i dobrych filmów jest tyle, ile być powinno. Ale szefowie telewizji wybrnęli z sytuacji niezwykle pomysłowo i cynicznie. Otóż telewizja publiczna staje się interesująca po godz. 22.00 lub 23.00. Wtedy można zobaczyć kontrowersyjne dokumenty, które mówią o istotnych problemach kraju i świata, cykle programów filmowych, a także programy muzyczne, baletowe, operowe i dodatkowe edycje Teatru Telewizji. A poza tym - sitcomy, quizy, idiotyzm nowel i seriali. Telewizyjna publicystyka przybrała kształt szczególny: zamiast budzić refleksję, "miga obrazkami". Politycy różnej maści, acz też dość wyselekcjonowani, są głównymi dyskutantami i ekspertami, co naprawdę trudno zaakceptować. Uderza rosnąca liczba pseudodyskusji z udziałem publiczności, która na ogół używana jest jako tło - barwny tłumek, przemieszczający się z "nie" na "tak" i odwrotnie. Nie udało mi się zobaczyć ani jednego programu w telewizji publicznej, po którego obejrzeniu miałbym poczucie, że przynajmniej zarysowano w pełni jakiś doniosły i gnębiący nas na co dzień problem. Odnoszę wrażenie, że poziom dziennikarstwa w telewizji publicznej wyraźnie się obniża. Informacja jest tak skonstruowana, że nie można dotrzeć do istoty rzeczy, na przykład przyczyny konfliktu, który został barwnie opowiedziany i zilustrowany. Zapewne to efekt założenia o tzw. bezstronności dziennikarskiej, które na ogół i tak jest łamane, choćby komentarzem albo tonem głosu i treścią dziennikarskich pytań. Ale zarazem ten model zabrania dziennikarzowi dokonania analizy, zbadania po czyjej stronie jest racja, jakie argumenty mają jedni, a jakie drudzy, jakie motywy i jakie interesy reprezentują strony sporu. Bez takiego wglądu w przebieg konfliktów i dyskusji nie można naprawdę w pełni odpowiedzieć na pytanie, co się dzieje i dlaczego. Gusty można kształtować Przed laty telewizyjna Jedynka pełniła niezwykle ważną funkcję wychowawczą, rozwijając program telewizji edukacyjnej. Pasmo to pozostało, ale i tam górę wzięła "telewizja obrazkowa". Funkcje edukacyjne, zwłaszcza wobec dorosłych widzów, realizuje jednak telewizja nie tylko w programach stricte edukacyjnych. Ludzie uczą się najwięcej z przykładów. Telewizyjne podglądactwo to manipulacja ludzką potrzebą wiedzy o tym, jak żyją i jak działają inni, jak sobie radzą w różnych życiowych sytuacjach. Ta potrzeba w społeczeństwie polskim wydaje się szczególnie silna, bo przecież wszyscy uczymy się żyć w nowej rzeczywistości i musimy z nią sobie jakoś radzić. Programów, które mówiłyby o tym, jak ludzie potrafią odnieść sukces, jak rozwiązują problemy, w telewizji publicznej praktycznie nie ma. Jak się pracuje na sukces? Oto pytanie, które wypełnia nawet w komercyjnych telewizjach zachodnich programy o aktorach, politykach czy biznesmenach. Takie programy w telewizji publicznej mogłyby pomóc wielu ludziom. Zasadzie konkurowania z telewizją komercyjną towarzyszy założenie, że takie są gusty szerokiej publiczności. Siła tego argumentu w dużym stopniu płynie z tego, że jest on samospełniającym się proroctwem. Działanie "pod publiczkę" utwierdza tylko określone wzorce i one stają się właśnie gustami ogółu. To nie tyle gusty publiczności wpływają na telewizję, ile telewizja na ludzkie gusty. Dlatego telewizja publiczna powinna mieć nieco inne ambicje niż te, które dają o sobie znać obecnie. Właśnie ona powinna być standardem i normą. Ona powinna wyznaczać wzorce dla nadawców, eksperymentować z różnymi formami i treściami telewizyjnych programów. Nie wolno jej zaniedbywać funkcji obywatelskich. Niestety, dziennikarstwo staje się w naszej publicznej telewizji coraz bardziej upolitycznione i służy określonym politycznym aktorom. Nawet jeśli robi to dość subtelnie, burzy proporcje i uniemożliwia pełną, swobodną dyskusję. Najwyższa pora na dyskusję o działaniu publicznych mediów i o zmianach ustawowych, które wyzwoliłyby je spod władzy polityków. Autor jest profesorem socjologii
Analiza programów telewizyjnych, przeprowadzona drugi raz przez dziennikarzy "Rzeczpospolitej" (19. 12. 2000), jest przedsięwzięciem imponującym. dziennikarskie studium wypełnia ważną lukę w budowaniu naszej "medialnej" samowiedzy. Ponieważ taką analizę przeprowadzono drugi raz, można dostrzec utrwalające się tendencje i uchwycić nowości.Obecność przemocy jest stała nawet w bajkowych programach dla dzieci. Na szczęście pojawiły się też nowe, żywe i interesujące programy dla dzieci, które zyskały aprobatę obserwatorów.Według ich obliczeń liczba scen przemocy w telewizji publicznej, zwłaszcza w pierwszym programie, wzrosła. Jest to jeden z przejawów upodabniania się publicznej telewizji do stacji komercyjnych.Dziennikarze "Rzeczpospolitej" zwrócili też uwagę na stałą obecność seksu i golizny w telewizji. Wypełnione seksem programy proponowane są widzowi już od rana. Pojawiła się cała gama programów, w których bezwstydnie odsłania się ludzkie emocje i uczucia, bezwzględnie drąży powikłane związki albo po prostu podgląda ludzkie życie. Telewidzowie zamieniają się w podglądaczy i coraz częściej sami dołączają do występujących. Przygotowujący je dziennikarze przypominają małomiasteczkowe plotkary siedzące w oknach i obserwujące każdy ruch bliźnich.Namnożyło się konkursów oraz programów typu "Milionerzy", kuszących widzów mirażem wielkich pieniędzy i atmosferą, która jest mieszaniną meczu i ruletki. Może tylko tradycyjna "Wielka gra" ma poza rozrywkowymi jakieś edukacyjne funkcje. Popularność tych programów jest więc wynikiem marzeń o dużych pieniądzach.Gdy podliczyć określonego typu programy - wszystko się zgadza. Kultury, publicystyki i dobrych filmów jest tyle, ile być powinno. Ale szefowie telewizji wybrnęli z sytuacji niezwykle pomysłowo i cynicznie. Otóż telewizja publiczna staje się interesująca po godz. 22.00 lub 23.00. Wtedy można zobaczyć kontrowersyjne dokumenty, które mówią o istotnych problemach kraju i świata, cykle programów filmowych, a także programy muzyczne, baletowe, operowe i dodatkowe edycje Teatru Telewizji.Przed laty telewizyjna Jedynka pełniła niezwykle ważną funkcję wychowawczą, rozwijając program telewizji edukacyjnej. Pasmo to pozostało, ale i tam górę wzięła "telewizja obrazkowa".
Berdyczów jest dla ukraińskich katolików tym, czym dla polskich Częstochowa. Poza tym od innych, prowincjonalnych miast Ukrainy nie różni go prawie nic. Życie tu prozaiczne aż do bólu - bieda, bezrobocie, brud, brak jakichkolwiek perspektyw. Aż dziw, że wciąż są wśród berdyczowian ludzie, którym chce się chcieć. Prawie martwa natura z nieczynną latarnią JAN TRZCIŃSKI Do Berdyczowa, odległego od Kijowa o 185 kilometrów, jedzie się autobusem ukraińskiego PKS-u cztery godziny. Na stołecznym dworcu wsiada do starego, lepkiego ikarusa wszystkiego dziesięć osób. Drugie tyle czeka na drodze, sto, sto pięćdziesiąt metrów od dworca. To prywatni pasażerowie kierowcy. Potem będzie ich co i rusz przybywać i ubywać, najwięcej na ostatnim odcinku, między Żytomierzem a Berdyczowem, gdzie kierowca zatrzymuje się co dwa kilometry, podwożąc ze wsi do wsi przekupki i podpitych chłoporobotników. W głowie kręci się od zapachów - owoce, warzywa, drób, mokre od deszczu kurtki, podły tytoń, nieprzetrawiona wódka i kwaśne piwo. W radiu wokalista z silnym, rosyjskim akcentem pośpiewuje "akapulko, aj, ajajajajaj", a szofer dociska ręką wysypujący mu się z kieszeni plik tłustych banknotów. Na każdym takim kursie można spokojnie zarobić, nawet podzieliwszy się zyskami z przełożonymi, połowę średniej miesięcznej pensji, której wysokość nie przekracza na Ukrainie równowartości 25 dolarów. 50 mililitrów po ciemku Styczniowy krajobraz za oknem nastraja raczej smutno, dopiero tuż przed Berdyczowem wzrok ożywia wieś Gryszkowce - zadbane domy, czyste, zagrabione podwórza, kosze pachnących jabłek wystawione na sprzedaż wzdłuż drogi. Potem będzie znów szaro, brudno, betonowo. Ulice blisko stutysięcznego Berdyczowa są bardzo szerokie; taka Liebknechta, na przykład - prawie jak Marszałkowska. Od krawężnika do krawężnika 20 metrów, jeżeli nie lepiej. Kiedyś pośrodku rosły piękne drzewa, ale wycięto je na prawie całej długości, żeby pierwszomajowy pochód mogł się rozlewać jeszcze i jeszcze większą falą. Samochody mkną miejscami slalomem - dziury w jezdni są czasem tak wielkie, że zdaje się, jakby przez pół wieku jeździły tędy w tę i z powrotem tylko czołgi. Wygląda na to, że od czasu rozpadu Związku Radzieckiego, od upadku kołchozów i wielu innych przedsiębiorstw niczego tu nie remontowano. Ulice i chodniki są nieoświetlone, nie ma jak iść po ciemku, jest tylko strach i nic więcej. Wrogiem zdaje się każdy kształt pojawiający się niespodziewanie na chodniku w odległości trzech metrów, wyrokiem - każde słowo dochodzące gdzieś z boku, z mgły. Palą się raptem trzy latarnie na krzyż przy domu towarowym; zgasną zresztą tuż po siódmej. Żeby gdzieś się dostać, trzeba wziąć taksówkę. Taksówkarze też się boją, ale jeżdżą. W styczniu jeden z nich stracił w Gryszkowcach życie z rąk pasażera, który połakomił się na cztery grzywny. Cztery grzywny to około trzech złotych. Nawet upić się za taką kwotę trudno, choć można to zrobić praktycznie na każdym kroku. "Żyj krasiwo, pij berdyczowskie piwo" - zachęca reklama na ścianie jednego z budynków przy Liebknechta. Obok, w bocznej uliczce coś na kształt sklepiku przyfabrycznego. Ludzie stoją w kolejce od rana. Berdyczowskie piwo, marki Hetmańskie, jest w smaku niespecjalne, w porównaniu z najpopularniejszym na Ukrainie obołonem ponosi sromotną porażkę. Ale sklepik nie narzeka na brak klientów. Podobnie jest w sklepach z wódką, której zresztą pije się najwięcej. Można ją kupić nawet w budce z hot dogami. W cenniku, od góry: hot dog, hamburger, 50 mililitrów plus kubeczek, 100 mililitrów plus kubeczek, 50 mililitrów koniaku... Benedykt z Grybowa i siedmiogłowy smok Wszystko to przygnębia, ale są w Berdyczowie ludzie, którzy nie poddają się beznadziei i kroczek po kroczku próbują zmieniać świat. Wielu wśród nich Polaków - Berdyczów to przecież kawał i polskiej historii. Ojciec Benedykt Krok z Grybowa pod Nowym Sączem walczy z siedmiogłowym smokiem niemożności na pierwszym froncie. Modli się, nawraca, namawia, zdobywa, buduje, peroruje, poucza. Nauczył się ukraińskiego i kazania w klasztorze Karmelitów Bosych wygłasza po ukraińsku, choć śpiewy nadal odbywają się po polsku. Wśród wiernych - mówi proboszcz Benedykt - wielu jest Ukraińców, którzy przeszli na katolicyzm. Benedykt głosi kazanie silnym, zdecydowanym głosem. Na koniec nabożeństwa ma dla wiernych jeszcze kilka rad. - Za kilka dni wypada święto Matki Boskiej Gromnicznej - tłumaczy. A na Matki Boskiej Gromnicznej zapala się gromnicę. Gromnica to świeca solidna, a nie cienka jak kabelek - tu demonstruje fragment cieniutkiego przewodu głośnikowego - bo ma stać mocno, a nie chwiać się, jak nie przymierzając jakaś trzcina na wietrze. I jeszcze jedno: gromnica to świeca na specjalną okazję, więc żeby nikomu nie przyszło do głowy oświetlać nią mieszkania, gdy jak zwykle znów wyłączą na kilka godzin prąd... Klasztor jest wciąż w odbudowie i ksiądz mieszka w zwyczajnym bloku. Rozumie więc, co znaczy brak światła, zniszczona klatka schodowa, wyrwana ze ściany żeliwna pokrywa zsypu, śmiecie rozrzucone po korytarzu, zdezelowane drzwi do budynku, pogięte, rozerwane skrzynki pocztowe. Tak jest w co drugim, trzecim berdyczowskim bloku. Wokół zdewastowane place zabaw, rozjeżdżone, zaśmiecone trawniki, okaleczone drzewa. Nikt nie czuje się tu właścicielem i nikt o nic nie dba. Za grzechy jednych władza karze wszystkich pozostałych. Ktoś nie płaci za ogrzewanie - miasto odcina dopływ ciepłej wody i jemu, i całej reszcie. Zimą z kranów leci czasem woda tak zimna, że po dwóch minutach mycia człowiek czuje się, jakby wbijano mu igły w kości palców. Spod chińskiej granicy do Świętej Barbary Klasztor Karmelitów Bosych - sanktuarium Matki Boskiej Szkaplerznej - leży wysoko nad rzeką Gniłopiać; w dole widać wędkarzy-kamikadze łowiących ryby na lodzie cienkim jak serwetka. Sanktuarium postawił w pierwszej połowie XVII wieku wojewoda kijowski Janusz Tyszkiewicz. W 1642 Tyszkiewicz podarował klasztorowi obraz Najświętszej Marii Panny, słynący w jego rodzinie łaskami. Przez ponad trzysta lat obraz, karmelici i klasztor przechodzili różne koleje losu. Sowieci na przykład urządzili w górnym kościele muzeum, a w dolnym kino. W 1941 roku, tuż przed napaścią Niemiec na ZSRR komsomolcy z Berdyczowa ograbili i spalili klasztor oraz sanktuarium. Obraz zaginął wówczas w niewyjaśnionych okolicznościach i do dziś nie wiadomo, czy spłonął, czy został ukradziony. Kościół karmelici odzyskali przed dziesięciu laty i od tej pory go rekonstruują, co zajmie im pewnie jeszcze kolejne dziesięć lat. O prawo do wyznawania wiary musiał też długo walczyć ojciec Albert Gałecki, skromny proboszcz w kościele Świętej Barbary. Ksiądz Gałecki urodził się w 1955 roku w Jakucji, dokąd w 1937 roku wysiedlono z Berdyczowa jego rodziców za to, że nie chcieli wstąpić do kołchozu. Do rodzinnego miasta pozwolono im wrócić dopiero po 20 latach. Albert chciał po szkole wstąpić do seminarium w Rydze - bezskutecznie. Uczył się więc w seminarium podziemnym na Litwie. W 1982 roku wzięto go do wojska, aż do Chabarowska pod chińską granicę. Było nieźle - wspomina - bo zrobili go kierownikiem magazynu z żywnością, nie chodził więc głodny i nie marzł, choć na dworze temperatura spadała do minus 40 stopni. Po wojsku znów chciał do seminarium i znów nie pozwolili, potem przyjęli, potem wyrzucili i tak w kółko. Po święceniach objął parafię w Berdyczowie. Kościół Świętej Barbary, w którym żenił się ongiś Honoriusz Balzak, zwrócono katolikom dopiero pięć lat temu. Katolicyzm przeżywa tu dziś renesans, ale parafii brakuje kapłanów. - Trzeba czasem odprawić pięć nabożeństw dziennie, odprawić a nie odbębnić, a już po czterech człowiek zmęczony do cna. Cztery jeszcze idzie wytrzymać, ale pięć już nie - mówi ojciec Albert. Co się dzieje z naszą klasą W kościele Świętej Barbary mieści się popularna wśród Polaków biblioteka. Wśród książek z Polski, których zawsze mało, leżą numery "Mozaiki Berdyczowskiej" - dwumiesięcznika polonijnego, którym kieruje Larysa Wermińska, wicedyrektorka jednej z miejscowych szkół podstawowych. Larysa, podobnie jak setki, a może tysiące jej kolegów - nie dostaje od wielu tygodni swojej i tak nikczemnej pensji. Na początku stycznia berdyczowskim nauczycielom powiedziano, że trzeba jechać do Żytomierza i protestować. Wsiedli więc do autobusów i pojechali. Na miejscu okazało się, że uczestniczą w wiecu poparcia dla prezydenta Leonida Kuczmy, na który spędzono również uczniów i studentów. Szkołę otwarto z pompą dokładnie 1 września 1939 roku, gdy do Polski wkraczali Niemcy. Dwa lata później wkroczyli do Związku Radzieckiego. Po inwazji, w szkole mieścił się niemiecki zarząd miasta, podobno raz był tu nawet z wizytą Adolf Hitler. W szkolnej izbie pamięci blakną fotografie absolwentów, którzy niedawno jeszcze grali wyświechtaną szmacianką w piłkę, jak widoczni teraz właśnie przez okno chłopcy na boisku. Albo jak, lata temu, młodzieniec z jednego ze zdjęć, który, skończywszy szkołę, niedługo potem, w 1985 roku, zaginął podczas służby w "ograniczonym kontyngencie wojsk radzieckich w Demokratycznej Republice Afganistanu". A za szybą z pamiątkami z Polski, obok kilku albumów o Krakowie i Warszawie leżą sobie, nie wiedzieć czemu, "Czarne koszule w Tiranie" z popularnej ongiś kieszonkowej serii "Sensacje XX wieku"... Jeszcze będzie przepięknie Berdyczów to historia, którą wciąż jeszcze można ocalić. Oświetlić, posprzątać, odmalować. Odbudować Klasztor Karmelitów, odrestaurować stary cmentarz żydowski z setkami omszałych nagrobków, wśród których hołota urządziła sobie dzikie wysypisko śmieci, zadbać o ogromną nekropolię miejską z XIX wieku, gdzie gross grobowców, w tym wiele polskich, zniszczono straszliwie, obrabowano, zamieniono na pijackie meliny pełne potłuczonego szkła i ekskrementów. Potrzeba tylko więcej ludzi wrażliwych, ludzi z wyobraźnią, przede wszystkim we władzach, które dziś troszczą się chyba tylko o swoje interesy i o majestatyczny, lśniący czystością pomnik Lenina przed zadbanym ratuszem. Na razie brud, ciemność, strach i bieda zabijają w ludziach w zarodku wszystko, co tylko mogliby zrobić dobrego. Oczywiście, wiosną będzie lepiej, będzie bardziej zielono i dużo jaśniej, przyjedź wiosną - namawiają berdyczowianie. - Na wiosnę zorganizujemy festyn "Polskie Dni", a później, w czerwcu, do Kijowa przyjedzie Jan Paweł II, z Berdyczowa będzie pielgrzymka, kilkanaście autokarów, może nawet specjalny pociąg - zapalają się. Na razie za wiosnę, lato i sny o ciepłych, beztroskich popołudniach starczyć musi słodkie, krymskie wino Massandra o cudownym, obiecującym bukiecie, biłyj muskat z czerwonych winogron ze sklepiku przy Swierdłowa. Reszta ma się dopiero zdarzyć. Dla tych z Państwa, którzy zechcieliby wesprzeć polonijny dwumiesięcznik "Mozaika Berdyczowska", podajemy numer konta Fundacji "Rodacy - Rodakom": Bank Pekao SA II 0/Warszawa, 12401024-21033247-2700-401110-001, koniecznie z dopiskiem: "dla Mozaiki Berdyczowskiej".
Do Berdyczowa, odległego od Kijowa o 185 kilometrów, jedzie się autobusem ukraińskiego PKS-u cztery godziny. Wygląda na to, że od czasu rozpadu Związku Radzieckiego niczego tu nie remontowano.Ulice i chodniki są nieoświetlone, nie ma jak iść po ciemku, jest tylko strach i nic więcej. "Żyj krasiwo, pij berdyczowskie piwo" - zachęca reklama na ścianie jednego z budynków przy Liebknechta. Berdyczowskie piwo jest w smaku niespecjalne. Ale sklepik nie narzeka na brak klientów. Podobnie jest w sklepach z wódką, której zresztą pije się najwięcej. Wszystko to przygnębia, ale są w Berdyczowie ludzie, którzy nie poddają się beznadziei i kroczek po kroczku próbują zmieniać świat. Wielu wśród nich Polaków - Berdyczów to przecież kawał i polskiej historii. Berdyczów to historia, którą wciąż jeszcze można ocalić. Oświetlić, posprzątać, odmalować. Potrzeba tylko więcej ludzi wrażliwych, ludzi z wyobraźnią, przede wszystkim we władzach. Na razie brud, ciemność, strach i bieda zabijają w ludziach w zarodku wszystko, co tylko mogliby zrobić dobrego.
Wyspecjalizowane instytucje nie zwalniają nas z moralnego obowiązku pomocy potrzebującym Obrona jałmużny DARIUSZ KARŁOWICZ W tradycji judeochrześcijańskiej jałmużna ma najwyższą sankcję - jest jednym ze sposobów, w jaki człowiek naśladuje dobroć, miłosierdzie i sprawiedliwość Boga. Obowiązki wobec ubogich mają charakter religijny. W chrześcijaństwie wymóg dzielenia się z potrzebującym stanowi probierz trwania w miłości Bożej (1J 3,17; Jk 2,15), a nawet warunek uczestniczenia we wspólnocie eucharystycznej (1Kor 11,20). Pomoc materialna to przejaw chrześcijańskiej miłości. Odmowa pomocy bliźniemu, który cierpi niedostatek, wyklucza komunię z Chrystusem i Kościołem. Jałmużna to sprawa o zasadniczym znaczeniu dla każdego, kto zrozumiał sens zdania "byłem głodny, a daliście mi jeść...". Dawać czy rozeznawać? Pytania o szczegółowe zastosowania tego oczywistego dla chrześcijan imperatywu rodzą komplikacje. Czy dawać każdemu, kto prosi, również oszustom? Czy danie jałmużny zwalnia z odpowiedzialności za skutki filantropii? Jeśli dać tylko niektórym, to komu i ile? Jaka jest granica naszej pomocy? Są to pytania, które stawia rosnąca z każdym dniem armia żebraków, bezdomnych, bezrobotnych, nędzarzy, alkoholików, narkomanów, chorych, ludzi w rozpaczy i członków żebraczych mafii, a wreszcie działaczy organizacji charytatywnych, słowem - tych wszystkich, którzy z puszką w garści pukają do naszych domów. Nie jest ich mało. Według Polskiego Radia żebrze już u nas około trzystu tysięcy ludzi, z czego sto tysięcy zawodowo. Czy chrześcijanom wolno sądzić potrzebujących, pytać: dlaczego prosisz? Czy chrześcijanin może uznać, że ktoś jest sam sobie winien? Oceniać zasadność prośby? A czy wolno nie oceniać? Te problemy nie rodzą się w głowach bezkrwistych teoretyków. Dla chrześcijanina każdy człowiek w potrzebie to Chrystus. Tak wyglądają ćwiczenia z teologii moralnej w czasach transformacji - w kraju, w którym teologowie nabrali wody w usta. Czy pytanie, jak i komu dawać, może doczekać się jednoznacznego rozstrzygnięcia? Dylemat pojawił się już w starożytnym Kościele i otrzymał dwie wykluczające się odpowiedzi. W cieszącym się w oczach wielu pisarzy chrześcijańskich powagą dzieła kanonicznego (por. Ireneusz, Haer. 4,20,2; Tert., Or. 16) apokaliptycznym Pasterzu Hermasa (V, II, 1,4-7) moralne ryzyko jałmużny ponosi wyłącznie biorący: "Dawaj - objawia autorowi dzieła Anioł Pokuty - wszystkim biednym z prostotą, nie pytając, komu dać, a komu nie dać. Wszystkim dawaj. Chce bowiem Ojciec, by każdy otrzymał jego część darów. Ci, którzy biorą, zdadzą Bogu rachunek, dlaczego brali i na co. Albowiem ci, którzy biorą z niedostatku, nie będą sądzeni, którzy zaś biorą obłudnie, poniosą karę. A zatem kto daje, jest bez winy". Obdarzona nie mniejszą powagą Didache albo Nauka dwunastu apostołów wprawdzie powtarza nakaz, by dawać "każdemu, który prosi" i stwierdza, że kto bierze, nie cierpiąc niedostatku, "będzie musiał zdać sprawę, dlaczego brał i za co" - ta jednak konkluzja jest radykalnie odmienna. Didache zaleca ostrożność, formułując zasadę, która zrobi karierę wśród następnych pokoleń myślicieli chrześcijańskich. "Niech pot - pisze autor - zrosi jałmużnę w ręku twoim, póki nie rozeznasz, komu masz dać"(1,6). Jałowe byłoby rozważanie, która postawa jest bardziej chrześcijańska. Łatwo sparodiować i "dobroczynność, która nie szuka rozumu", i "filantropię podejrzeń". Czy wybór sprowadza się więc do alternatywy: rozum czy serce? Otóż nie. Zalecenie, by dawać bez wahania każdemu, kto prosi, to nie ustępstwo rozumu przed sercem, lecz konsekwencja ostrożnej oceny naszych zdolności rzeczywistego osądu człowieka, który prosi o jałmużnę; lepiej mylnie dać, niż mylnie odmówić. Ale odpowiedzialność zaleca ostrożność. Problemem jest anonimowość potrzebujących w społeczeństwie masowym. Pomoc emerytowi z sąsiedztwa wolna jest od dylematów, które rodzi prośba nieznanego żebraka na ulicy. Proponuję wyraźnie oddzielić postawę wobec osoby od postawy wobec instytucji. W stosunku do zbiórek organizowanych przez instytucje ostrożność zalecana w Didache ma pełne zastosowanie. Czy dewiza ta stosuje się również do tych, którzy wyciągają rękę na ulicy? Żebrak i oszust Ulice roją się od obiboków i pijaków, którzy nie chcą wziąć się do uczciwej roboty. Nie ma prostej odpowiedzi na pytanie o przyczyny, które spychają ludzi na margines, dlatego też, niestety, nie ma prostego rozwiązania problemów, które rodzą ubóstwo. Wątpliwości budzi zarówno przekonanie, że ludzie z marginesu sami ten los wybrali, jak i traktowanie wszystkich jako ofiar transformacji, braku wykształcenia, złych wzorców, własnej głupoty. Nie chodzi o to, żeby nie szukać rozwiązań systemowych, ale raczej, by do nich się nie ograniczać. Wbrew doktrynerom ludziom nierzadko trzeba dać rybę, nie tylko wędkę. A więc dawać każdemu? Przeciw przemawiają trojakie obiekcje: lęk przed oszustwem, obawa demoralizacji i wreszcie współodpowiedzialność za niewłaściwe wykorzystanie pomocy. Zacznijmy od oszustwa. Obawiam się, że błądzi, kto sądzi, iż wśród żebraków można odróżnić naprawdę potrzebujących od wydrwigroszów. W tej sferze o oszustwie nie można mówić w tym samym znaczeniu, co na przykład w dziedzinie podatków czy grze w karty. Żebractwo nie jest profesją, lecz kondycją. Wykrycie udawanego kalectwa odkrywa tylko część prawdy. Nie można bezkarnie udawać kaleki, nie stając się nim naprawdę. Swojego garbu żebrak nie zostawia w garderobie, nawet jeśli zostawia tam fałszywą protezę, kulę czy wózek. Kto jest bardziej oszukany, jałmużnik czy żebrzący, posłani przez swoich bossów na skrzyżowania lub pod kościół z dworca, noclegowni i kanału? Dlatego jeśli jałmużnę traktować jako akt solidarnej miłości z ludźmi w nieszczęściu i upokorzeniu, to trudno zostać oszukanym nawet przez kogoś, kto sam uważa się za oszusta. A jeśli kogoś ten argument nie przekonuje i mimo wszystko uważa się za wystawionego do wiatru? Dla niego mam inną radę. Niech nie robi sobie wyrzutów i traktuje wyłudzony datek jako opłatę za udany spektakl. Gdyby jednak chodziło tylko o złodziejski chichot Mackie Majchra, tylko o ryzyko, że wystawi nas do wiatru fałszywy kaleka, rzekomy sierota czy lipny pogorzelec, to dla tych paru groszy nie byłoby pewnie o czym mówić. Ale, jak powiadają ludzie ostrożni, idzie tu o coś więcej niż wartość wrzuconej do kapelusza monety. Ludziom ubogim - twierdzą - powinniśmy dawać nie jałmużnę, która tylko utrwala złe nawyki, ale szansę wyjścia z ubóstwa. Zastanówmy się. Nawet jeśli bieda jest nałogiem, to czy wyleczymy alkoholika, nie dając mu na piwo? A czy zdemoralizujemy go, dając? Ale wróćmy do opinii, że ludziom należy dać szansę, a nie jałmużnę. W logice "szansa albo jałmużna" najmniej przekonująco przedstawia się założenie, iż muszą to być koniecznie akty rozłączne, a więc, że w sposób skuteczny nadzieję na wyjście z biedy można dać tylko wtedy, gdy odmówi się jałmużny. Trudno mi w to uwierzyć. Mam wrażenie, że popularność tego przeświadczenia - zwłaszcza u liberałów - bierze się z mylenia jałmużny i pomocy społecznej, a to dwie różne rzeczy. Bronię jałmużny jako moralnego odruchu i obowiązku materialnego wspierania proszących o pomoc. W argumentacji przeciw jałmużnie, wykorzystującej porażkę kosztownych programów pomocy społecznej, znajduję poważne usterki. Otóż nawet jeśli wydatki socjalne na walkę z nędzą nie przynoszą rezultatów w postaci awansu społecznego wspieranych grup czy choćby zmiany ich aspiracji, to niebagatelnym efektem wydaje się faktyczna likwidacja najjaskrawszych przejawów ubóstwa - jak choćby głodu. Warto też zwrócić uwagę na pewien utrwalony przesąd. Otóż z faktu, iż pomoc socjalna nie owocuje zmianą postaw, nie wynika wcale, iż koniecznym warunkiem zmiany tych postaw jest odebranie pomocy. W wyniku odebrania pomocy na pewno pojawiłby się tylko głód. To jedyny pewnik i zarazem koszt weryfikacji przekonania o motywującej funkcji nędzy. Czy znaczy to, że powinniśmy płacić każdemu, kto o to prosi - na przystanku, skrzyżowaniu i na ulicy? Można rzecz jasna powiedzieć, że nigdy nie znamy wszystkich konsekwencji naszych działań, ale to ucieczka, nie odpowiedź. Datek włącza nas w tragedię żebraka i jego najbliższych. Żebrak może za to kupić działkę narkotyku, która okaże się śmiertelna, lub alkoholowe zamroczenie pełne wyzwisk, złorzeczeń i cierpień jego najbliższych. Mamy uczucie, że - dając - pomagamy zrobić kolejny krok w ciemność. Nie dając, czujemy się czyści, spokojniejsi. Niełatwo tu o odpowiedź. Odmówienie jałmużny narkomanowi pozbawia go zarówno porcji narkotyku, jak i bułki (niestety, również bułki). Zachęty do jałmużny nie należy odczytywać jako zachęty: daj i niech cię nie obchodzi, co dalej się stanie. To nie wyłącza rozumu, tylko wyklucza, by rozumne na pozór skrupuły stały się przeszkodą w podjęciu decyzji o pomocy. Nieuczciwa konkurencja Czy jałmużny indywidualnej obarczonej tak dużym ryzykiem moralnym i społecznym nie należy zastąpić wsparciem wyspecjalizowanych organizacji? Pytanie to powróciło ostatnio za sprawą głośnej radomskiej akcji "nie dawaj na ulicy". Zwróćmy uwagę: nie chodzi o kwestionowanie sensu jałmużny, lecz o to, by przekazać ją instytucjom, które potrafią dotrzeć do naprawdę potrzebujących. Bezpośrednim powodem radomskiej akcji było, jak powiedział dyrektor radomskiego TPD Włodzimierz Wolski, sprawdzenie kilkunastu żebrzących dzieci. Okazało się, że większość z nich zbierała na narkotyki lub na alkohol dla rodziców. Co sądzić o tej akcji, czy rozwiązuje chrześcijańskie dylematy? Odpowiedź wymaga kilku zastrzeżeń. Oczywiście instytucjonalizacja dobroczynności nie gwarantuje skuteczności. To jasne. Nie trzeba powtarzać argumentów o wadach centralnej, państwowej pomocy społecznej, która bywa nie tylko kosztowna, ale nierzadko ślepa na bolesne problemy. Prawdopodobnie organizatorom akcji chodzi o organizacje pozarządowe, które środki otrzymane od prywatnych dobroczyńców przeznaczają na publiczne cele. Obce bezduszności państwowej opieki społecznej i wolne od chimerycznej jednostkowej filantropii budują model dobroczynności odwołujący się do kategorii odpowiedzialności i solidarności. I tu jednak nie istnieje żaden automatyzm, który zwalniałby dobroczyńcę od wszelkiego ryzyka. Instytucjom organizującym masowe kolekty powinniśmy przyglądać się bardzo starannie. Dlatego uważnie czytajmy statuty, pytajmy o cele, wertujmy sprawozdania finansowe! Organizacja przeznaczająca nasze pieniądze na sprawy publiczne musi dbać o pełną przejrzystość celów i finansów. Załóżmy więc, że uważnie sprawdziliśmy wiarygodność wybranej instytucji, akceptujemy jej cele i sposób działania, jesteśmy przekonani o jej skuteczności. Czy - mając jej numer konta - możemy odtąd obojętnie mijać wszystkich żebraków, a wśród nich dzieci szukające pieniędzy dla pijanych rodziców, ludzi naprawdę kalekich i tych, którzy tylko udają, narkomanów, którzy nie chcą się leczyć, leniów i nieudaczników, bezdomnych, którzy nie chcą pójść do noclegowni, zwykłych głupców i wreszcie przekonanych o swoim życiowym sprycie pracowników żebraczych mafii? Wyższość pomocy, którą świadczą społeczne organizacje, nad jednorazową jałmużną jest faktem. Czy jednak wspieranie instytucji musi wykluczać dawanie pieniędzy na ulicy? Nie lekceważę patologii żebractwa, ale nie sądzę, by zasada "nie dawaj na ulicy" stanowiła rozwiązanie problemu. Czy pomoc świadczona przez instytucje dotrze do wszystkich? Czy wszyscy zechcą z niej skorzystać? Czy przekreśla osoby, którym łatwiej jest wyciągnąć rękę, niż udać się do instytucji? Trzeba być ostrożnym. Przecież akcja skierowana przeciwko zawodowemu żebractwu staje się mimowolnie atakiem na wszystkich, którzy w rozpaczy wyciągają rękę o pomoc. Logika "gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą" nie jest najlepszym sposobem krzewienia wrażliwości na ludzkie cierpienie. Całkowita instytucjonalizacja dobroczynności może prowadzić do jej depersonalizacji. Żywiołem dobroczynności jest konkret, osoba z krwi i kości, a nie abstrakcyjna idea i numer konta. Dobrowolne opodatkowanie na rzecz społecznego stowarzyszenia nie musi owocować wzrostem solidarności, odpowiedzialności za innych i wrażliwości na ludzkie cierpienie. Ta forma pomocy nie jest wolna od moralnego ryzyka, które towarzyszy państwowym systemom opieki społecznej, gdzie - jak trafnie pisała Chantal Millon-Delsol - bezosobowa sprawiedliwość miała zastąpić upokarzającą jałmużnę, a wyeliminowała solidarność i wrażliwość na cierpienie człowieka żyjącego za ścianą. Choć tu za instytucjonalizacją przemawia skuteczność, a nie abstrakcyjna sprawiedliwość, skutki mogą być podobne. Nie chodzi oczywiście o to, by nie szukać najskuteczniejszej formy pomocy, lecz o to, że w sprawach ludzkich kategoria lepszej inwestycji nie zawsze znajduje zastosowanie. Prawdziwa dobroczynność powinna pomagać również dobroczyńcom. Jeśli nie daje im szansy, by stawali się lepsi, zamienia się w higienę sumienia lub po prostu zamiera. Tak jak oczywistą groźbą jałmużny jest jej jednorazowość i stroniący od zobowiązań sentymentalizm - tak zasadzie "nie dawaj na ulicy" grozi oschłość serca. Czy sami organizatorzy akcji chcieliby żyć wśród ludzi, którzy z czystym sumieniem mijają żebrzące dzieci, kaleki i starców, bo przecież przelali już pieniądze na właściwe konto. "Myśmy już dali. Teraz niech zajmą się tym specjaliści". Ostatnia uwaga dotyczy finansów. Radzę jednak, niech pominą ją finansiści - łączy się bowiem z kwestią cudów. Oczywiście dobroczynność jest również zjawiskiem rynkowym. Żebracy konkurują z instytucjami charytatywnymi o te same pieniądze, a ponieważ gorzej wykorzystują społeczne środki i na dodatek stosują nieuczciwą konkurencję, rozpoczęto kampanię negatywną. Nie chcę zaczynać dyskusji, czy to rozsądny rodzaj marketingu. Jak nie od dziś wiadomo, negatywna kampania jest zawsze ryzykowna. Jej przesłanie często uderza rykoszetem we wszystkich zainteresowanych - nie oszczędzając jej twórców. Skutek jest taki, że tracą wszyscy. Otóż sądzę, że założenie, "jeśli pieniądz się nie dzieli, to albo my, albo oni", jest nietrafne. Liczne doświadczenia związane ze zbieraniem pieniędzy na cele społeczne dowodzą, że w dobroczynności nie obowiązują zwykłe zasady rynkowe. Po nakarmieniu pięciu tysięcy głodnych pięcioma chlebami i dwiema rybami zostaje dwanaście koszów ułomków. Na tym rynku monopol nie zwiększa zysków, a pomoc świadczona konkurencji poprawia własne przychody. Cóż, taki jest język Ewangelii. Gdy pytamy, komu powinniśmy pomagać, słyszymy, że wszystkim. Gdy mówimy, że to niemożliwe, przychodzą świadkowie, którzy na naszych oczach dokonują cudu rozmnożenia chleba. Ja sam ten cud widziałem wielokrotnie. Widziało go w Polsce wielu ludzi. Dlatego prośmy o wsparcie organizacji pozarządowych i nie zabierajmy chleba żebrakom. Wystarczy dla wszystkich. -
Czy dawać każdemu, kto prosi, również oszustom? Czy danie jałmużny zwalnia z odpowiedzialności za skutki filantropii? Jeśli dać tylko niektórym, to komu i ile? Jaka jest granica naszej pomocy? Są to pytania, które stawia rosnąca z każdym dniem armia żebraków, bezdomnych, bezrobotnych, nędzarzy, alkoholików, narkomanów, chorych, ludzi w rozpaczy i członków żebraczych mafii, a wreszcie działaczy organizacji charytatywnych, słowem - tych wszystkich, którzy z puszką w garści pukają do naszych domów. Łatwo sparodiować i "dobroczynność, która nie szuka rozumu", i "filantropię podejrzeń". lepiej mylnie dać, niż mylnie odmówić. Przeciw przemawiają trojakie obiekcje: lęk przed oszustwem, obawa demoralizacji i wreszcie współodpowiedzialność za niewłaściwe wykorzystanie pomocy.
ROZMOWA Cezary Kosiński: od jakiegoś czasu wystarczy być poprawnym Aktor to nie znaczy ktoś lepszy FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Wrócił pan z festiwalu w Awinionie. Jak przyjęto tam polskie spektakle? CEZARY KOSIŃSKI: Bardzo dobrze. Mimo że Francuzi reagują dość chłodno w trakcie przedstawienia, po spektaklu za każdym razem dostaliśmy brawa na stojąco. Krakowską "Iwonę, księżniczkę Burgunda" Niemcy zaprosili na festiwal do Berlina. Na ulicy co chwilę ktoś nas zaczepiał i gratulował. A jak wygląda "festiwalowa" ulica? Jest bardzo głośno i kolorowo. Wszyscy zapraszają na swoje występy, biegają przebierańcy z ulotkami, jeżdżą samochody z megafonami, aktorzy grają fragmenty przedstawień. Z czasem ten teatralny zgiełk robi się nie do zniesienia. Mówiąc szczerze - po kilku dniach chciałem stamtąd uciekać. Od paru lat absolwentom szkół teatralnych ciężko jest znaleźć pracę w teatrze. Kiedy cztery lata temu kończył pan Akademię Teatralną, nie bał się pan o przyszłość? Na pewno nie czułem się aktorem. Studia wspominam raczej oschle. Zdawałem na Wydział Aktorski bardziej z poczucia niezdecydowania, co chcę robić w życiu. Po skończeniu studiów chciałem o nich jak najszybciej zapomnieć. Akademia to miejsce, gdzie wiecznie słyszysz, co robisz źle, a nie co dobrze. Szczęśliwie jeszcze w trakcie grania spektakli dyplomowych, zanim zacząłem się zastanawiać, co dalej, dostałem angaż w Warszawie. Ciągle jednak nie wiedziałem, czy na pewno chcę być aktorem. I w Teatrze Dramatycznym, mimo aktorskiego wyróżnienia na łódzkim przeglądzie dyplomów, grał pan "ogony". To nie bolało? Wielu moich kolegów w tym czasie nie robiło nic, więc i tak byłem zadowolony, że jestem w teatrze. To był okres, kiedy bardzo intensywnie żyłem i życie było dla mnie ważniejsze niż praca. Przyjmowałem "ogony" z pokorą. Studia aktorskie tego pana nauczyły? Nie. Mimo tego, że profesorowie bez przerwy wytykają studentom błędy, szkoła teatralna daje jakieś dziwne poczucie zadowolenia, że jest się aktorem. Wiele osób płaci potem za to ciężką frustracją. Kiedy wypatrzył pana Grzegorz Jarzyna, wszystko się zmieniło. Rola Sydneya Price'a w "Bziku tropikalnym" Witkacego przyniosła panu duży sukces. Tak, pisano dobrze. A pan się z tym nie zgadzał? Myślę, że jestem dość odporny na pochwały. Poza tym swojej gry nie chciałbym porównywać do tego, co dzieje się na polskich scenach czy ekranach, ale do tego, co naprawdę mnie porusza. Wszelkie splendory, jakie na mnie spłynęły po "Bziku...", to wynik tego, że byłem poprawny. Nie zepsułem roli, a to - przy kiepskiej kondycji teatru i filmu w Polsce - powoduje, że można zostać zauważonym i zbierać nagrody. Nie bardzo mogę się cieszyć, że osiągnąłem jakiś tam malutki sukces, skoro mnie samego moje aktorstwo nie powala. Oglądam film z wybitnymi aktorami, który mnie zachwyca. Jest świetnie zagrany, doskonale wyreżyserowany. Potem oglądam siebie i widzę, że jest to przeciętne. W polskim aktorstwie od jakiegoś czasu wystarczy być poprawnym. Kiedy pana zdaniem to się zaczęło? Myślę, że momentem przełomowym była śmierć Tadeusza Łomnickiego. To był człowiek, który wyznaczał kryteria. Kiedy zmarł, okazało się, że nie ma już mistrzów, zapanował chaos. Nie ma autorytetów w polskim teatrze, chociaż myślę, że nie dotyczy to tylko teatru, ale także wielu innych dziedzin życia. W 1989 roku coś się załamało, skończyła się pewna epoka i wielu z nas ciągle błąka się po omacku. Pan się odnalazł? Ja staram się po prostu dobrze wykonywać swój zawód, czasem aż przerasta mnie i przeraża, kiedy czytam, że zagrałem świetnie. Teraz czuję, że się zatrzymałem. Po czterech latach grania w teatrze, po rolach naprawdę dla mnie ciężkich, to znaczy takich, które wymagały bardzo głębokiego wejścia we własną psychikę, wydaje mi się, że przyszedł moment, kiedy muszę odpocząć. Nie chcę grać za wszelką cenę z poczuciem, że kolejna rola jest kalką poprzedniej. Kiedyś traktowałem teatr jak świątynię, gdzie zbawia się ludzi. Dziś mam już dystans i wiem, że to jest zdrowsze. Aktor nie jest misjonarzem. Myślę, że ten zawód był dla mnie zawsze próbą znalezienia odpowiedzi na pytanie "kim jestem?". Już ją znalazłem. I kim pan jest? Jestem ojcem. Pół roku temu urodziła mi się córeczka. Jest wspaniała. Po pracy nad spektaklem zostaje pewna pustka, przychodzi poczucie osamotnienia. Dlatego trzeba mieć mocne oparcie. W czym? Albo trzeba mieć silnie rozwiniętą duchowość, albo rodzinę. A pan? Ja teraz mam rodzinę. A duchowość? Ciągle mi się wydaje, że mi jej brakuje. Moment, kiedy wygrywa we mnie rzemiosło, jest moją przegraną. Nawet jeśli próbuję się do tego przed sobą nie przyznawać, poczucie porażki wraca tak długo, aż w roli czy w konkretnej scenie nie odnajdę siebie. Chodzi tylko o to, żeby znaleźć w sobie postać, a nie zastanawiać się, czy rola jest lepsza czy gorsza od poprzedniej. Myśli pan, że można zagrać kilka dużych ról w jednym sezonie? Dla mnie byłoby to niemożliwe. Oczywiście są aktorzy, którzy całe życie grają jedną rolę. Nie twierdzę, broń Boże, że to jest coś gorszego, ale ja bym tak nie chciał. Myśli pan, że wystarczy panu siły na, bądź co bądź, dość idealistyczne myślenie o aktorstwie? Mam nadzieję, że będę rozwijał się w dobrym kierunku. A dobry kierunek, to taki, kiedy nie będę myślał o sobie, ale o pracy nad konkretną postacią. Chciałbym zachować w sobie tę czystość i niewinność. A jeśli przyjdzie wielki sukces? Poczucie ojcostwa jest we mnie silniejsze od największych nawet sukcesów. Poza tym za dużo naoglądałem się kolegów, którzy chełpili się, że są aktorami, tak jakby było to coś lepszego od bycia na przykład hydraulikiem. Cieszę się, że uszczelki nie są moją pasją, ale nie uważam, że być aktorem, to być kimś lepszym. Rozmawiał Krzysztof Feusette Wywiad z Grzegorzem Jarzyną opublikujemy w jutrzejszym kolorowym Magazynie Cezary Kosiński, aktor warszawskiego Teatru Rozmaitości. Na Festiwalu Teatralnym w Awinionie wystąpił w dwóch przedstawieniach: jako Cyryl w "Iwonie, księżniczce Burgunda" Gombrowicza (Stary Teatr w Krakowie) i jako Książę Myszkin w "Księciu Myszkinie" na podstawie "Idioty" Dostojewskiego (Teatr Rozmaitości w Warszawie). Oba spektakle wyreżyserował Grzegorz Jarzyna. Wybrane nagrody i wyróżnienia: - nagroda na Opolskich Konfrontacjach Teatralnych Klasyka Polska (1997) za rolę Sydneya Price'a w "Bziku tropikalnym" S. I. Witkiewicza w reż. Grzegorza Jarzyny; - wyróżnienie na IV Ogólnopolskim Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej (1998) za rolę Karlosa w "Krawcu" Mrożka w reż. Michała Kwiecińskiego (Teatr Telewizji); - nagroda dla "najprzyjemniejszego aktora" na Festiwalu Sztuk Przyjemnych w Łodzi (1999) za rolę Sydneya Price'a w "Bziku tropikalnym"; - nagrody na Festiwalu Sztuki Aktorskiej w Kaliszu (1999) oraz na Opolskich Konfrontacjach Teatralnych Klasyka Polska (2000) za rolę Albina w "Magnetyzmie serca" Fredry w reż. Grzegorza Jarzyny.
Wrócił pan z festiwalu w Awinionie. Jak przyjęto polskie spektakle? CEZARY KOSIŃSKI: Bardzo dobrze. po spektaklu dostaliśmy brawa na stojąco. Kiedy kończył pan Akademię Teatralną, nie bał się pan o przyszłość? Studia wspominam oschle. Akademia to miejsce, gdzie wiecznie słyszysz, co robisz źle, a nie co dobrze. Ciągle nie wiedziałem, czy na pewno chcę być aktorem. Przyjmowałem "ogony" z pokorą. Mimo tego, że profesorowie wytykają błędy, szkoła teatralna daje dziwne poczucie zadowolenia, że jest się aktorem. Kiedy wypatrzył pana Grzegorz Jarzyna, wszystko się zmieniło. Rola w "Bziku tropikalnym" Witkacego przyniosła panu duży sukces. jestem odporny na pochwały. Wszelkie splendory, jakie na mnie spłynęły po "Bziku...", to wynik tego, że byłem poprawny. Nie zepsułem roli, a to powoduje, że można zostać zauważonym i zbierać nagrody. mnie moje aktorstwo nie powala. staram się dobrze wykonywać swój zawód. Po czterech latach grania, po rolach naprawdę dla mnie ciężkich, przyszedł moment, kiedy muszę odpocząć. Kiedyś traktowałem teatr jak świątynię, Dziś mam dystans. zawód był dla mnie próbą znalezienia odpowiedzi na pytanie "kim jestem?". kim pan jest? Jestem ojcem. trzeba mieć silnie rozwiniętą duchowość albo rodzinę. Mam nadzieję, że będę rozwijał się w dobrym kierunku. to taki, kiedy nie będę myślał o sobie, ale o pracy nad konkretną postacią. nie uważam, że być aktorem, to być kimś lepszym.
Reportaż "Platinum Ray" zwodowany Z modlitwą rabina, z błogosławieństwem księdza Niezwykłość ceremonii wtorkowego chrztu w Stoczni Gdynia SA polegała na tym, że pierwszy raz w historii polskiego okrętownictwa za statek i załogę modlił się rabin i ksiądz katolicki. Na zdjęciu rabin David Lau. Fot. Piotr Kowalczyk Piotr Adamowicz Samochodowiec "Platinum Ray" przewozi sześć tysięcy pojazdów. Bywają jednak większe. Niezwykłość ceremonii wtorkowego chrztu w Stoczni Gdynia SA polegała na tym, że pierwszy raz w historii polskiego okrętownictwa za statek i załogę modlił się rabin i ksiądz katolicki. W Gdyni statek zamówił armator izraelski. Stąd obecność rabina Davida Laua, syna naczelnego rabina Izraela. - Aby Bóg chronił statek przed niebezpieczeństwami na morzu - modlił się po hebrajsku rabin. Kiedy ksiądz Krzysztof Niedałtowski rozpoczął "Ojcze nasz", Żydzi zdjęli czarne kapelusze z głów. Mimo że modlił się po polsku, wielu gości z Izraela rozumiało jego słowa. - Moja rodzina wywodzi się z Radomia, mojej żony z Warszawy, babcia ukończyła gimnazjum w Wolnym Mieście Gdańsku, rodzina rabina jest z Piotrkowa, rodzina... - wyjaśniał, nie kryjąc wzruszenia, Rami Ungar, armator, przywołując również tragiczną przeszłość swojego narodu. - Morza i oceany nie mają swego króla, mają Boga - powiedział. - Niech to symboliczne wydarzenie będzie znakiem pokoju między Polakami i Żydami, między wszystkimi wyznawcami jednego Boga - odpowiedział na to ksiądz, kropiąc święconą wodą burtę statku. Nim zabrzmiały hymny izraelski i polski, aktor Chaim Topol, znany z najsłynniejszej wersji "Skrzypka na dachu", odśpiewał żydowską pieśń. - Skoro chrześcijańskie ręce zbudowały ten statek, to niech będzie i chrześcijański obrządek - wyjaśnił potem zaproszenie księdza na uroczystość jeden z członków izraelskiej delegacji. Różna tradycja Chrzestna tradycyjnie rozbiła o burtę butelkę szampana. - Hindusi schodzili do doku, rozbijali kokos i wylewali mleczko na stępkę, odmawiali modlitwy w strojach rytualnych. Podobnie Indonezyjczycy. Chińczycy mają inny obyczaj. Polewają statek mlekiem. Ale jak odbierali statek w Gdyni, przyjęli zwyczaj europejski. Natomiast Pakistańczycy wcierali krew z jagnięcia - objaśnia tradycje chrztów Ludwik Zawiślak, zastępca dyrektora ds. obsługi handlu kontraktowego Stoczni Gdynia SA, który zajmował się sprzedażą ponad czterystu statków. Świecka ceremonia zazwyczaj łączy się z religijną. W Polsce Ludowej krajowi armatorzy nadawali statkom imiona bez udziału duchownego, jednak ceremonię tę nadal nazywali chrzcinami. Ale za pierwszej "Solidarności" na uroczystość wodowania budowanego pod patronatem Socjalistycznego Związku Młodzieży Polskiej "Daru Młodzieży" związkowcy sprowadzili do Stoczni Gdańskiej księdza Henryka Jankowskiego. Na trybunie honorowej stała w tym czasie pokaźna ekipa aparatczyków. Inaczej było z armatorami zachodnimi. Nawet w komunizmie obowiązywała reguła "klient nasz pan". - Kiedy budowaliśmy w tamtych czasach statki dla armatorów z Ameryki Południowej, ksiądz zawsze przy wodowaniu był. Bo tamci armatorzy zdecydowanie sobie tego życzyli - wspomina inżynier Henryk Jankowski, stoczniowiec z czterdziestoośmioletnim stażem, dziś jeden z dyrektorów Stoczni Gdańskiej SA. Francuzi też żądali chrztu z księdzem. Szwedzi przywozili własnego pastora lub zapraszali sopockiego. Chrzestna nie jest osobą przypadkową Różne są powody, dla których wybiera się kogoś na matkę chrzestną. Decydującą rolę odgrywa chęć uhonorowania danej osoby. Skandynawowie zazwyczaj na chrzestną wybierają kobietę, która zrobiła coś ważnego dla firmy armatorskiej. Rosjanie z ZSRR przywozili na oddanie statku matkę chrzestną (oni również zachowali słownictwo, choć dla nich "matka chrzestna" była tylko "matką nadającą imię") zasłużoną na przykład dla Ministerstwa Floty. Jedną z radzieckich matek chrzestnych była kosmonautka Walentyna Tierieszkowa. Za czasów PRL chrzestnymi bywały żony działaczy partyjno-państwowych, na przykład Józefa Cyrankiewicza, Edwarda Gierka czy Piotra Jaroszewicza. Teraz żony współczesnych polityków również chrzczą statki, zrobiły to Jolanta Kwaśniewska, żona prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, oraz Ludgarda Buzek, żona premiera Jerzego Buzka. Chrzestnymi bywają także kobiety z rodzin królewskich. Matka chrzestna ma wiele przywilejów. Może na przykład odbyć dziewiczy rejs chrzczonym statkiem, ma także prawo do wejścia na jego pokład "o każdej porze". Często portrety chrzestnych wiszą w oficerskich mesach. Rozbije się czy nie Podczas ceremonii chrztu wszyscy z niepokojem czekają, czy butelka z szampanem rozbije się o burtę od pierwszego uderzenia. Dawniej, jeśli się to nie udało, statek uważano za mniej szczęśliwy i marynarze niechętnie się na niego mustrowali. Dziś większość załóg nie zważa na to, niektórzy jednak nadal przywiązują do tego wagę. Więc matki chrzestne są najczęściej mocno zdenerwowane. Wiedzą, czego wszyscy oczekują. - To jest sztuka, żeby odpowiednio przygotować sznurek z butelką. Trzeba obliczyć jego długość. Butelki nie można rzucać. Należy ją pchnąć - wyjaśnia Jankowski. W podziękowaniu matka chrzestna zawsze dostaje jakiś prezent od stoczni i szyjkę od rozbitej butelki szampana. Teresa Drobińska do dziś świetnie wszystko pamięta. - Był 3 stycznia 1976 roku. Potwornie zimno, nadawałam imię, czyli - po mojemu - chrzciłam stutysięcznik dla armatora radzieckiego, "Marszałka Koniewa". Wtedy, w latach siedemdziesiątych, pracowała w stoczni eksperymentalna brygada malarska, składająca się z 35 kobiet, a ja byłam pierwszą kobietą mistrzem malarskim w przemyśle okrętowym. Z tej racji mnie poproszono na matkę chrzestną. Całą noc nie spałam. Żeby się nie pomylić, powtarzałam formułę chrztu: "Płyń po morzach i ocenach, sław imię radzieckiego marynarza i polskiego stoczniowca". I ciągle się myliłam. Zamiast radzieckiego marynarza wychodził radziecki żołnierz. Może dlatego, że w tamtym czasie było tyle filmów radzieckich o wojnie? A może dlatego, że statek nosił imię marszałka Koniewa? Radziecki armator nie respektował przywileju odbycia dziewiczego rejsu, więc nie popłynęła. Za to spędziła cały miesiąc nad Morzem Czarnym. Zaprzyjaźniła się z kapitanem chrzczonego statku i jego rodziną. Utrzymywała z nimi kontakt. Od trzech lat nie ma już jednak wiadomości o "swoim" statku. Pewnie dlatego, że jego kapitan przeszedł na emeryturę. "Bierut" nie chciał spłynąć Najczęściej nadawanie imienia statkowi połączone jest z wodowaniem. Jeśli jednak matka chrzestna nie może być na wodowaniu lub armator nie chce pokazać gościom niewykończonego statku, ceremonia chrzcin odbywa się później. W nowych stoczniach, takich jak gdyńska, nie ma klasycznych pochylni do wodowania. Są suche doki. Wpuszcza się do nich wodę i statek opuszcza dok. Nie ma poważniejszego ryzyka. Tradycyjnie statek schodzi z pochylni. Jeśli rufą - jest to wodowanie wzdłużne. Posadowiony na specjalnych płozach statek spływa wtedy do wody majestatycznie, jakby jechał na saniach. Bardziej widowiskowe jest wodowanie boczne: uderzający burtą w taflę wody statek wywołuje wysokie fale. - Każde wodowanie jest skomplikowane i obciążone dużym ryzykiem technicznym. Jak zwolnimy statek ze stoperów, praktycznie nie jesteśmy już w stanie go kontrolować. Po komendzie "Woduj!" nie ma siły ludzkiej, żeby go zatrzymać. Ten proces musi się zakończyć. Pomyślnie lub wypadkiem - mówi inżynier Jankowski. W Gdańsku pamiętają dwa takie wypadki. W 1987 roku podczas wodowania bocznego zatonął żaglowiec zbudowany dla ZSRR. W latach pięćdziesiątych przez kilkanaście godzin nie chciał wodować "Bolesław Bierut". W związku z tym podejrzewano sabotaż gospodarczo-polityczny, chociaż przyczyna była prozaiczna: gwałtownie spadła temperatura, powodując zakrzepnięcie smarów umożliwiających wodowanie. - W tych czasach nie było żartów. Jak coś się nie powiodło, a nadającej imię statkowi matce chrzestnej nie chciała rozbić się butelka z szampanem, chodził za tym Urząd Bezpieczeństwa - wspomina Ludwik Zawiślak ze Stoczni Gdynia SA.
Samochodowiec "Platinum Ray" przewozi sześć tysięcy pojazdów. Niezwykłość ceremonii chrztu w Stoczni Gdynia SA polegała na tym, że pierwszy raz w historii polskiego okrętownictwa za statek modlił się rabin i ksiądz katolicki. Chrzestna tradycyjnie rozbiła o burtę butelkę szampana. Różne są powody, dla których wybiera się kogoś na matkę chrzestną. Decydującą rolę odgrywa chęć uhonorowania danej osoby.
Wadliwa struktura i szkodliwe otoczenie Świat wokół TVP JAN DWORAK Po przemianach roku 1989 Telewizja Polska została odideologizowana, lecz pozostała bardzo mocno zetatyzowana, czyli bardziej służy strukturom państwa, szczególnie partiom politycznym, mniej opinii publicznej. O jej funkcjonowaniu głos decydujący mają politycy, a nie środowiska dziennikarskie, twórcze czy np. samorządowe. Nie jest to sytuacja niezwykła. Tak mniej więcej, jak dzisiaj w Polsce, telewizja publiczna wyglądała na zachodzie Europy dwadzieścia i więcej lat temu. Wykorzystywali ją, a w każdym razie próbowali wykorzystywać, traktując jako jedno z narzędzi kierowania państwem politycy, także ci najwybitniejsi, jak Charles de Gaulle czy Konrad Adenauer. Od tamtych czasów minęła jednak epoka. Dziś w krajach Unii Europejskiej zadania telewizji publicznych umieszcza się gdzieś na pograniczu kultury, instytucji społeczeństwa obywatelskiego i przemysłu audiowizualnego, zwracając szczególną uwagę na ten kontekst jej działania, który wiąże się z błyskawicznym rozwojem technologicznym mediów. Decyzje sprzed dekady Obecną sytuację Telewizji Polskiej wyznaczyło kilka strategicznych decyzji sprzed dziesięciu lat. W roku 1990 było to powstrzymanie prywatyzacji II Programu (w innych krajach regionu, np. w Czechach, do niej doszło) oraz rozwinięcie biura reklamy, co pozwoliło na bardzo obfite czerpanie pieniędzy z rynku komercyjnego. W latach 1992 i 1993 uchwalenie ustawy o radiofonii i telewizji wyznaczyło nowe ramy dla telewizji: powstała jedna silna spółka akcyjna skarbu państwa. Decyzja ta spowodowała, że w odróżnieniu od większości państw regionu w Polsce telewizja publiczna przetrwała do dziś jako największy nadawca, w znacznym stopniu autonomiczny od władzy wykonawczej, ale niewiele zmieniony strukturalnie, nieprzygotowany organizacyjnie do wyzwań rynkowej konkurencji. Telewizja Polska przeżyła w ciągu ostatnich dwunastu lat trzy odmienne epoki: okres trudności ekonomicznych z powodu załamania gospodarki PRL, okres prosperity, kiedy była monopolistką w połowie lat 90. i okres ponownych trudności ekonomicznych, wynikających z pojawienia się konkurencji. Inne czynniki nie odgrywają w tej "historii gospodarczej" żadnej istotnej roli - nawet przekształcenie telewizji w spółkę prawa handlowego. Wystarczy porównać obowiązujący regulamin spółki z dokumentami dawnego Radiokomitetu i tzw. p.j.o. - państwowej jednostki organizacyjnej Telewizja Polska, by stwierdzić, że wewnętrzna struktura nie zmieniła się wcale tak bardzo. Wszystkie kierownictwa p.j.o. i zarządy spółki, choć w różnych proporcjach, odpowiadają za grzech zaniechania - wszystkie zapowiadały reformę telewizji i żadne z nich tego nie zrobiło. Obecny zarząd co prawda reformę zaczął, ale nikt nie wie, jakie jest jej stadium dzisiaj. Poszukiwanie panaceum Do dziś telewizja publiczna nie jest więc przygotowana strukturalnie, aby skutecznie stawiać czoła konkurencji. Jej problemy to: kosztowna i nieefektywna struktura, szczególnie oddziałów terenowych, oraz znaczne przerosty zatrudnienia (poczynając od najwyższych szczebli zarządu), którego nie udaje się zmniejszyć. Przestrzegałbym przed poszukiwaniem na te kłopoty panaceum. Zazwyczaj wymienia się kilka środków, które mają wyleczyć wszelkie zło: zmienić ustawę, zlikwidować formę spółki prawa handlowego, zapewnić stosowny przypływ środków - najlepiej z budżetu państwa. Wszystkie te pomysły mają charakter zaklinania rzeczywistości i biorą się albo z czystej bezradności, albo z chęci powrotu do bezpiecznej przeszłości - zakładają, że telewizja publiczna nie powinna brać udziału w rywalizacji rynkowej. Uważam inaczej. To nie forma spółki powoduje, że w TVP nie istnieją jasne kryteria oceny pracy, nie funkcjonuje system motywacji i awansu zawodowego pracowników, zwłaszcza dziennikarzy, a każdy pracownik w dowolnej chwili może znaleźć się na dowolnym stanowisku albo zostać zwolniony. Także nie forma spółki powoduje, że nie pojawiły się zapowiadane od dawna konkursy na programy, a proces układania ramówki nie podlega czytelnym regułom. Przecież to nie ustawa jest winna temu, że wśród skrajnie rozbudowanego kierownictwa wyższego i najwyższego szczebla panuje chaos kompetencyjny. Trudno jest ustalić, kto naprawdę odpowiada za program i w jakim zakresie: zarząd, poszczególni jego członkowie w ramach podziału odpowiedzialności, dyrektorzy anten, dyrektorzy agencji produkcyjnych, producenci wewnętrzni czy wreszcie twórcy i dziennikarze. Bo na pewno nie odpowiadają za program te ciała, które słowo "program" mają w nazwie: Rada Programowa i Biuro Programowe. Ustawa oczywiście nie jest aktem doskonałym, wymaga zmian - także w zakresie organizacji mediów publicznych. Choćby w sprawie społecznej kontroli programu. Dziś oceny programu może dokonywać Rada Programowa, której niejasne miejsce w strukturze spółki i status ciała opiniodawczo-doradczego dają minimalną rolę we wpływie na postępowanie zarządu. A to właśnie Rada Programowa powinna stać się reprezentantem opinii publicznej, wskazywać na kluczowe zadania stojące przed telewizją publiczną i mieć taką pozycję w strukturze firmy, aby jej głos nie mógł być zlekceważony. Być może powinna to być pozycja komisji rewizyjnej przewidziana dla spółki z o.o. w kodeksie spółek handlowych. Na pewno jednak skład Rady Programowej powinien uwzględniać większą złożoność opinii publicznej niż tylko podział na ugrupowania polityczne. Potrzeba całej gamy środków, którymi posługuje się prawodawstwo, wiedza o mediach i współczesne zarządzanie, aby telewizja stała się instytucją dobrze służącą społeczeństwu. Z jasno określonymi zadaniami, z systemem motywacji jej pracowników, z przejrzystymi regułami gospodarki finansowej. Tymczasem wszystkie działania naprawcze blokowane są przez nieustanny polityczny spór czy walkę o wpływy, którą bez końca toczą o telewizję wszystkie ugrupowania polityczne. Jeśli więc szukać jednego klucza do uruchomienia właściwej dynamiki zmian, to jest nim jawny consensus głównych sił politycznych dotyczący telewizji publicznej. Być może dałoby się go zbudować z uwzględnieniem następujących założeń: 1. Telewizja publiczna jest domeną kultury, jedną z najważniejszych instytucji odpowiedzialnych współcześnie za tworzenie tożsamości narodowej i tożsamości innych wspólnot społecznych. 2. Telewizja publiczna powołana jest do rozpowszechniania i tworzenia programu, a nie generowania zysku. To odróżnia ją od innych spółek prawa handlowego, nie zwalnia jej jednak ani z konkurencji na rynku mediów, ani ze stałego doskonalenia struktury wewnętrznej. 3. Rolą polityków jest dbałość o bezstronność i maksymalną neutralność telewizji w debacie publicznej, natomiast kierowanie nią powierzone zostaje osobom kompetentnym i obdarzonym niezbędnym do pełnienia tych funkcji autorytetem. Po dwunastu latach Na przełomie lat 80. i 90. nie było w polskiej telewizji masowych czystek, choć musieli odejść ludzie skompromitowani służbą dla propagandowej machiny totalitaryzmu. Ważniejsze było przekształcanie struktur prawnych i budowanie nowych podstaw ekonomicznych, a w dziedzinie programu - tworzenie właściwych standardów etycznych i zawodowych, choćby w czasie pierwszych kampanii wyborczych demokratycznej Polski. Później właściwie wszyscy - od prawa do lewa - mieli szansę kierować telewizją i za nią odpowiadać. Dzisiaj najwyższy czas zmienić reguły gry - jasno odgraniczyć prawa i odpowiedzialność polityki od odpowiedzialności i kompetencji ludzi kierujących publiczną telewizją. Niedawno Rada Programowa jednomyślnie, właśnie w obliczu dwóch zagrożeń - upolitycznienia i komercjalizacji - wezwała kierownicze gremia ugrupowań politycznych, aby określiły swój stosunek do mediów w swoich programach wyborczych. W interesie publicznym, a w szczególności w interesie całej polskiej kultury jest, aby ten apel nie zawisł w powietrzu. Autor jest przewodniczącym Rady Programowej TVP.
Po roku 1989 Telewizja Polska została odideologizowana, lecz pozostała zetatyzowana, bardziej służy strukturom państwa, szczególnie partiom politycznym, mniej opinii publicznej. O jej funkcjonowaniu głos decydujący mają politycy, nie środowiska dziennikarskie, twórcze czy samorządowe. w Unii Europejskiej zadania telewizji publicznych umieszcza się na pograniczu kultury, instytucji społeczeństwa obywatelskiego i przemysłu audiowizualnego. Obecną sytuację Telewizji Polskiej wyznaczyło kilka strategicznych decyzji. W roku 1990 było to powstrzymanie prywatyzacji II Programu oraz rozwinięcie biura reklamy, co pozwoliło na czerpanie pieniędzy z rynku komercyjnego. W latach 1992 i 1993 powstała jedna silna spółka akcyjna skarbu państwa. telewizja publiczna przetrwała do dziś jako największy nadawca. Do dziś telewizja publiczna nie jest przygotowana strukturalnie, aby skutecznie stawiać czoła konkurencji. Jej problemy to: kosztowna i nieefektywna struktura, szczególnie oddziałów terenowych, oraz znaczne przerosty zatrudnienia. nie ustawa jest winna temu, że wśród rozbudowanego kierownictwa panuje chaos kompetencyjny. Trudno jest ustalić, kto naprawdę odpowiada za program i w jakim zakresie. Ustawa oczywiście wymaga zmian. Choćby w sprawie społecznej kontroli programu. Potrzeba całej gamy środków, którymi posługuje się prawodawstwo, wiedza o mediach i współczesne zarządzanie, aby telewizja stała się instytucją dobrze służącą społeczeństwu. wszystkie działania naprawcze blokowane są przez polityczny spór czy walkę o wpływy, którą toczą o telewizję wszystkie ugrupowania polityczne. najwyższy czas jasno odgraniczyć prawa i odpowiedzialność polityki od odpowiedzialności i kompetencji ludzi kierujących publiczną telewizją.
KONCERT W hołdzie Włodzimierzowi Wysockiemu - w 20. rocznicę śmierci Można go było tylko zabić FOT. (C) PIOTR WALCZAK PAP/CAF 25 lipca minie 20 lat od śmierci Włodzimierza Wysockiego, pieśniarza i aktora, barda uwielbianego przez miliony, którego noblista Josif Brodski nazwał "największym poetą Rosji". W najbliższą niedzielę w amfiteatrze w Koszalinie odbędzie się koncert poświęcony twórcy "Polowania na wilki" i "Łaźni na biało". Włodzimierza Wysockiego wspominać będą m.in. Jerzy Hoffman, Wojciech Młynarski i Daniel Olbrychski, a jego utwory zaśpiewają Jacek Kaczmarski, Emilian Kamiński, Marian Opania, ale i Hanna Banaszak, a nawet Grzegorz Markowski z Perfectem. Reżyserowany przez Laco Adamika koncert transmituje Program 2 Telewizji Polskiej. Organizatorką i duszą przedsięwzięcia jest dr Marlena Zimna, autorka książek o Wysockim, dyrektorka muzeum mieszczącego się w jej mieszkaniu, w którym wraz z matką zgromadziła wiele pamiątek po sławnym aktorze Teatru na Tagance, płyt i kaset, filmów, plakatów, książek. To z jej inspiracji, autorka scenografii koncertu Barbara Kędzierska umieściła na scenie obok czarnej wołgi tajemniczy drogowskaz z napisem "Wesele". Nawiązuje on do opatrzonej tym kryptonimem operacji KGB, które w 1972 r. w lesie pod Sosnowem w okolicach Petersburga (wtedy Leningradu) usiłowało pozbyć się ukochanego przez ludzi, ale niebezpiecznego dla władzy twórcy. Jurij Lubimow, dyrektor artystyczny Teatru na Tagance po śmierci artysty powiedział: "Wysocki to wielki fenomen. W kraju, w którym nic nie było wolno, on zaśpiewał wszystko, co chciał. Był tak kochany i tak popularny, że nic nie można było z tym zrobić. Można go było tylko zabić". Marlena Zimna postanowiła pójść krok dalej, stawiając wprost w tytule swej ostatniej książki pytanie: "Kto zabił Wysockiego?". - Już 25 lipca 1980 roku, gdy po Moskwie rozeszła się wieść o jego śmierci, pojawiły się głosy, że ktoś mu w tym dopomógł - mówi Marlena Zimna. - Długo uważałam je za wytwór fantazji fanów, którzy nie pogodzili się ze śmiercią swego idola. Jednak, studiując w Moskwie i podążając śladami Wysockiego, dotarłam do jego osobistego lekarza, Anatolija Fiedotowa. Opowiadając o okolicznościach śmierci Wysockiego, powiedział nagle: "Załatwiliśmy to genialnie". Później powtórzył te słowa w jednym z wywiadów. Nie minęło wiele czasu, a sam zmarł. Według oficjalnej wersji - przedawkował narkotyki. Oficjalna wersja głosiła, że Włodzimierz Wysocki umarł w wieku 42 lat na zawał serca, a jako przyczynę zgonu uznano "ostrą niewydolność naczyń sercowo-naczyniowych". Nie została przeprowadzona sekcja zwłok. Niewątpliwie starano się zataić przed opinią publiczną fakt, że artysta był uzależniony od narkotyków, ale też chodziło o ukrycie wydarzeń bezpośrednio poprzedzających jego śmierć. Tymczasem to ten sam doktor nauk medycznych napompował go toksycznym preparatem, a następnie na zmianę podawał mu środki uspokajające i alkohol. Umierający Wysocki był przenoszony z miejsca na miejsce, a wreszcie ułożony na plecach i związany. Udusił się w wyniku zapadnięcia języka... Tym też tropem podążało milicyjne dochodzenie, umorzone po kilku miesiącach na polecenie silniejszego w resortowej rywalizacji - KGB. 28 lipca 1980 r. w ostatniej drodze na cmentarz Wagańkowski towarzyszyło Wysockiemu 300-400 tysięcy mieszkańców Moskwy, których zupełnie przestała obchodzić odbywająca się wówczas w stolicy ZSRR olimpiada. Gdy na polecenie oficera KGB z fasady Teatru na Tagance usunięto portret zmarłego artysty, tłum zaczął skandować: "Faszyści!" i "Hańba!". Jeden z partyjnych dygnitarzy miał powiedzieć: "Przez całe życie nam bruździł i nawet po śmierci zepsuł takie święto!". Popularność Wysockiego była fenomenem nieporównywalnym z niczym. Jego pieśni (a napisał ich 900 - autobiograficznych, wojennych, sportowych, lotniczych, marynarskich, alpinistycznych, złodziejskich - tzw. błatnych) znano w ZSRR na pamięć, a przecież niemal nie nagrywał płyt, nie występował w telewizji, jego role filmowe - poza postacią kapitana Gleba Żegłowa w serialu wyświetlanym w Polsce pod tytułem "Gdzie jest Czarny Kot" - także nie były czymś wyjątkowym. Owszem, był świetnym Hamletem i znakomitym Swidrygajłowem w Teatrze na Tagance, ale nawet w Rosji, gdzie ludzie kochają teatr i znają się na nim, to jeszcze za mało, by zdobyć tak obłędną sławę, jaka stała się jego udziałem. Cenzurowano go i sekowano, za życia tylko jeden (!) jego wiersz został opublikowany w Związku Radzieckim, koncertów nie zapowiadały żadne afisze, na półki wędrowały nagrania recitali, a gdy Wiaczesław Kotionoczkin, reżyser sławnej kreskówki o wilku i zającu, umyślił sobie, że jedyne padające w tym filmie słowa: "Nu, pogodi" wypowie swą niepowtarzalną chrypą właśnie Wysocki, usłyszał kategorycznie brzmiące: "Nielzia", wraz z uzasadnieniem: "To awanturnik, skandalista, on drwi z patriotycznych uczuć narodu radzieckiego! I do tego zadaje się z cudzoziemką". Wszystko to, akurat, było prawdą. Istotnie, wywoływał skandale, bywał agresywny, patriotą radzieckim ten pół Żyd, pół Rosjanin nie był na pewno, za to rosyjskim - z całą pewnością. Jeśli chodzi o cudzoziemki, to trzecią jego żoną była francuska aktorka Marina Vlady. Dwóch synów Wysockiego - 38-letni dziś Arkadij i 36-letni Nikita pochodzi z drugiego małżeństwa poety, z Ludmiłą Abramową. Powtarzana jest wersja, że Wysocki był też ojcem córki znanej aktorki Taganki, Tatiany Iwanienko. Żył, jak chciał, mówił i śpiewał, co chciał, pozostał po nim mit, wciąż żywy, podsycany nowymi edycjami jego nieznanych wcześniej tekstów i pieśni, publikowanymi wspomnieniami niezliczonych przyjaciół. Dopóki mogli, chronili go: przed nieprzyjaciółmi i tym najgroźniejszym wrogiem, którego nosił w sobie. Wydawać się to może dziwne, ale nie brak przesłanek wskazujących na to, że przez dłuższy czas anonimowym aniołem stróżem poety był sam Jurij Andropow, w chwili śmierci artysty przewodniczący KGB, a później sekretarz generalny KC KPZR. Pisał na ten temat mieszkający obecnie w Minneapolis Mark Tsibulsky, pisał amerykański publicysta Martin Walker, także Michaił Gorbaczow utrzymywał, że Andropow, który "w wolnej chwili słuchał wyłącznie bardów", szczególnie wyróżniał Wysockiego. Czyż nie jest paradoksem, że to kierowane przez Andropowa KGB urządziło na Wysockiego polowanie? Rocznica śmierci Wysockiego i związane z nią wydarzenia, a wśród nich i koszaliński koncert, są dobrą okazją do przypomnienia twórczości jednego z najsłynniejszego bardów drugiej połowy kończącego się stulecia. Tylko ze względu na to, że żył za żelazną kurtyną, nie zdobył na Zachodzie sławy, równej czy większej niż Bob Dylan. Zyskał za to wdzięczność i miłość milionów, którym swoimi buntowniczymi songami dodawał sił, wiary i nadziei. Gdy Wysocki zmarł, na wszystkich okrętach Radzieckiej Floty Północnej spuszczono flagi do połowy masztu. Oczywiście, takiego rozkazu nikt nie wydał, tak się jednak stało, a malarz Grigorij Ostrowski, który płynął wtedy wraz z grupą artystów statkiem "Piotr Wielki" z Murmańska na Tajmyr, zapamiętał ów dzień następująco: "Flotyllę składającą się z dziesięciu statków, prowadził lodołamacz o napędzie atomowym «Syberia». Z każdego statku słychać było pieśni Wysockiego: marynarze i badacze polarni żegnali się ze swym poetą. «Ocalcie nasze dusze!» - zachrypniętym głosem grzmiał potężny lodołamacz, umożliwiający dostęp do czystej, nieskutej lodem, wody. Było to coś wstrząsającego". Krzysztof Masłoń
25 lipca minie 20 lat od śmierci Włodzimierza Wysockiego, pieśniarza i aktora, barda uwielbianego przez miliony, którego noblista Josif Brodski nazwał "największym poetą Rosji". W najbliższą niedzielę w amfiteatrze w Koszalinie odbędzie się koncert poświęcony twórcy "Polowania na wilki" i "Łaźni na biało".Organizatorką i duszą przedsięwzięcia jest dr Marlena Zimna.
Propozycje SLD walki z bezrobociem są niekompetentne i nieskuteczne Kiedy góra rodzi mysz Jan Winiecki Przedstawione przed kilkoma dniami propozycje SLD dotyczące polityki zatrudnienia i walki z bezrobociem rażą pustosłowiem, a tam, gdzie proponują coś konkretnego, są najczęściej albo szkodliwe, albo nieskuteczne, co świadczy o słabej znajomości przedmiotu autorów propozycji. Nie pierwszy raz zresztą zauważamy słabość zaplecza intelektualnego najsilniejszego obecnie ugrupowania na polskiej scenie politycznej. Nie dziwi to, ale martwi, biorąc pod uwagę dużą siłę sprawczą kiepskich pomysłów, jeśli forsuje je silna partia. Zacznijmy od spraw podstawowych, od zrozumienia istoty problemu przez twórców programu SLD. Otóż ewidentnie nie widać takiego zrozumienia, gdy czyta się - powtarzane zresztą przez różnych "specjalistów" - rekomendacje zwiększenia tempa wzrostu gospodarczego, do przynajmniej 6 procent rocznie. Swoją drogą, skąd takie umiarkowanie? Dlaczego nie domagać się 8, 10, a może 12 procent rocznie? Zdarzały się przecież we współczesnej historii gospodarczej takie przypadki! PKB rośnie, bezrobocie nie spada Podstawowe pytanie o relacje wzrostu gospodarczego i zatrudnienia nie dotyczy tego, jak szybko rosnąć powinien PKB, lecz tego, dlaczego wysokie skądinąd tempo wzrostu nie zwiększa w Polsce zatrudnienia? Dlaczego w Czechach w roku 2000 - pierwszym po trzech latach zerowego wzrostu - wzrost PKB o 2,8 procent spowodował zauważalny wzrost zatrudnienia, a w Polsce wzrost o ponad 4 procent przyniósł zwiększone bezrobocie? Wszystkiego nie da się wytłumaczyć wyżem demograficznym, gdyż równolegle ze wzrostem bezrobocia w Polsce wyraźnie zmalała liczba stanowisk pracy. Po prostu czeski rynek pracy jest znacznie bardziej elastyczny pod względem reakcji płac na zmiany zatrudnienia, mniej przeregulowany, a świat polityki nie jest zdominowany przez krótkowzrocznych związkowców i nie mniej krótkowzrocznych polityków, którzy nie chcą narażać się tym ostatnim (najnowszy przykład u nas: niedawna ustawa o skróceniu tygodnia pracy!). Przy okazji, domaganie się od RPP pilnego obniżania stóp procentowych bez dostrzegania warunków, w jakich dokonują się decyzje monetarne i fiskalne, świadczy o zupełnej nieznajomości makroekonomii gospodarki otwartej. Dla ilustracji istoty problemu nawiążę do przykładu Czech. Otóż recesja w Czechach w latach 1997 - 1999 (trzy lata zerowego wzrostu) była następstwem kryzysu bilansu płatniczego i w konsekwencji kryzysu walutowego. Te zaś z kolei wyniknęły z nadmiernie stymulacyjnej polityki banku centralnego, który nie chciał czy nie potrafił zredukować inflacji, aby nie narazić stabilności stałego kursu korony. Trwający rozziew między inflacją krajową i partnerów handlowych Czech spowodował utratę zaufania rynków finansowych, ucieczkę od korony i w efekcie wymuszenie przejścia na kurs płynny i deprecjację korony. Restryktywna polityka monetarna wymusiła w latach 1997 - 1999 działania dostosowawcze i deficyt bilansu płatności bieżących spadł z około 7,5 do około 2,5 procent PKB. Spadła też wyraźnie inflacja. Proponuję twórcom programu SLD, aby zastanowili się przez chwilę, jaka polityka jest korzystniejsza dla gospodarki: ta, która zmusza do dostosowania ex post, jak w Czechach, czy ta, która zmusza do dostosowania ex ante? Wyższość polskiego wariantu Porównanie kosztów wyraźnie wskazuje wyższość polskiego wariantu. Czesi przeszli trzy lata zerowego wzrostu, a my będziemy mieli dwa, trzy lata wzrostu około 3,5 - 4 procent rocznie, jeśli polityka monetarna pozostanie jeszcze przez 12 - 15 miesięcy umiarkowanie restryktywna (umiarkowanie, gdyż uwzględniać musi trwały spadek inflacji w tym okresie). Nie weszliśmy jeszcze w obszar bezpiecznej skali deficytu płatności bieżących i nie osiągnęliśmy jeszcze trwałego wzrostu orientacji proeksportowej polskich przedsiębiorstw, choć zrobiliśmy postęp. Dlatego na razie popyt krajowy musi rosnąć wyraźnie wolniej niż wzrost PKB, co oznacza utrzymywanie strategii wzrostu ciągnionego eksportem (export-led growth). Warto przypomnieć coś, co mogło umknąć uwagi tych, którzy w tych latach akurat "reformowali socjalizm", że pomysły stosowania polityki makroekonomicznej do stymulowania gospodarki umarły pod koniec lat siedemdziesiątych. Dlatego "zdolność polityki budżetowej i pieniężnej do stymulowania inwestycji krajowych" należy odłożyć tam, gdzie jest jej miejsce od ćwierćwiecza - do lamusa zaprzeszłych pomysłów. Natomiast do księgi nonsensów wpisać należy propozycję "rozwoju instrumentów makroekonomicznych" poprzez "zróżnicowanie instrumentów finansowych i podatkowych" między regionami. Zróżnicowane regionalnie stopy procentowa czy podatkowa zasługują niewątpliwie na jakiegoś "anty-Nobla" (czy też może po prostu "jobla", jak proponował kiedyś Janek Pietrzak). W porównaniu z pomysłami dotyczącymi posunięć makroekonomicznych pomysły dotyczące mikroekonomicznych interwencji odznaczają się większą różnorodnością - ale, niestety, wcale nie większym sensem. Od dłuższego czasu - nie tylko w niewydarzonym programie będącym tutaj obiektem krytyki - słychać z szeregów SLD nawoływania do ulg i preferencji dla inwestorów czy eksporterów. Izolacja I tutaj widać lata izolacji od gospodarki światowej. Tego rodzaju pomysły, proponowane przez interwencjonistycznie nastawionych ekonomistów spod znaku tzw. development economics, stosowane były bez większego skutku przez dziesięciolecia w różnych krajach Trzeciego Świata. To, co pomagało w utrzymywaniu wysokiego tempa wzrostu oszczędności, inwestycji i eksportu, to: równowaga makroekonomiczna i dodatnie stopy procentowe (zachęcające do oszczędności), konkurencja (wymuszająca efektywność podejmowanych inwestycji) i niskie podatki (pozwalające zatrzymać większą część dochodów i zysków oraz zwiększające zakres niezależności inwestowania od polityki monetarnej). Innymi słowy, nie Indie, lecz Hongkong, nie Egipt, Pakistan czy inny interwencjonistyczny potworek, lecz Tajwan (który w efekcie ma dochód na mieszkańca kilkanaście razy większy) powinny być dla nas wzorcem do naśladowania. Przy okazji propozycji ulg inwestycyjnych, kredytów preferencyjnych i obniżania podatków dla tych, którzy "naprawdę tworzą miejsca pracy", warto wyjaśnić sobie jeszcze jedną sprawę zaciemniającą umysły liderów SLD i ich doradców. Otóż pomysł obniżania podatków dla przedsiębiorców, a nie dla wszystkich w danej klasie podatkowej świadczy znowu o nieznajomości podstawowych zasad ekonomii. Miejsca pracy są następstwem trafionych, sensownych inwestycji, a inwestycje są następstwem oszczędności. Przedsiębiorcy, inwestując, sięgają po oszczędności własne i oszczędności cudze, zbierane przez efektywny system finansowy (taka jest właśnie przewyższająca inne systemy uroda kapitalizmu). Niskie podatki pozwalają na zwiększanie oszczędności przez innych, nie tylko przez przedsiębiorców. I im większe będą te oszczędności, tym większe możliwości inwestowania, tworzenia miejsc pracy itd., itp. Stopa oszczędności w Polsce jest niska i nie możemy na dłuższą metę polegać na jej uzupełnianiu wyłącznie oszczędnościami zagranicznymi poprzez inwestycje bezpośrednie w polskiej gospodarce. Stąd konieczność obniżenia podatków od działalności gospodarczej i podatku od dochodów indywidualnych. Co do reszty rozlicznych propozycji, wychodzących poza nic nie znaczące pustosłowie, to można zgodzić się nazwać "porozumieniem dla pracy" kroki propodażowe, zmniejszające podatki, obciążenia przedsiębiorców z tytułu świadczeń nakładanych na nich przez kodeks pracy i z tytułu przeregulowania polskiej gospodarki. Jak zwał, tak zwał, chociaż rozliczne "pakty" i "porozumienia" wywołują już odruch wymiotny. Nad szczegółowymi propozycjami zwiększania wydatków lub wprowadzania nowych czy zwiększonych ulg (funduszy gwarancyjnych, poręczeń dla małych i średnich przedsiębiorstw) można dyskutować, mając jednak na uwadze dwa zastrzeżenia: - pieniądze przeznaczone na proponowane cele nie spadają z nieba i należy jednocześnie wskazać, jakie wydatki trzeba odpowiednio zmniejszyć; - odstępstwa od jednolitych reguł gry rynkowej (alokacja zasobów na zasadach szczególnych) muszą być stosowane rzadko i z pełną świadomością ich kosztów, aby nie utracić sprawności podstawowych reguł gry rynkowej. To, nad czym można by ewentualnie dyskutować, w programie SLD okazuje się jednak marginesem zagadnienia. Co do całej reszty, to można powiedzieć, że góra (góra krytyki stanu obecnego i triumfalnych zapowiedzi przełomu) urodziła mysz. I do tego garbatą.
Przedstawione przed kilkoma dniami propozycje SLD dotyczące polityki zatrudnienia i walki z bezrobociem rażą pustosłowiem, a tam, gdzie proponują coś konkretnego, są najczęściej albo szkodliwe, albo nieskuteczne, co świadczy o słabej znajomości przedmiotu autorów propozycji. Zacznijmy od spraw podstawowych, od zrozumienia istoty problemu przez twórców programu SLD. Otóż ewidentnie nie widać takiego zrozumienia, gdy czyta się - powtarzane zresztą przez różnych "specjalistów" - rekomendacje zwiększenia tempa wzrostu gospodarczego, do przynajmniej 6 procent rocznie. Swoją drogą, skąd takie umiarkowanie? Dlaczego nie domagać się 8, 10, a może 12 procent rocznie? do księgi nonsensów wpisać należy propozycję "rozwoju instrumentów makroekonomicznych" poprzez "zróżnicowanie instrumentów finansowych i podatkowych" między regionami. Zróżnicowane regionalnie stopy procentowa czy podatkowa zasługują niewątpliwie na jakiegoś "anty-Nobla". I tutaj widać lata izolacji od gospodarki światowej. Tego rodzaju pomysły, proponowane przez interwencjonistycznie nastawionych ekonomistów spod znaku tzw. development economics, stosowane były bez większego skutku przez dziesięciolecia w różnych krajach Trzeciego Świata. nie Indie, lecz Hongkong, nie Egipt, Pakistan czy inny interwencjonistyczny potworek, lecz Tajwan (który w efekcie ma dochód na mieszkańca kilkanaście razy większy) powinny być dla nas wzorcem do naśladowania.To, nad czym można by ewentualnie dyskutować, w programie SLD okazuje się marginesem zagadnienia. Co do całej reszty, to można powiedzieć, że góra (góra krytyki stanu obecnego i triumfalnych zapowiedzi przełomu) urodziła mysz. I do tego garbatą.
KONCERT W hołdzie Włodzimierzowi Wysockiemu - w 20. rocznicę śmierci Można go było tylko zabić FOT. (C) PIOTR WALCZAK PAP/CAF 25 lipca minie 20 lat od śmierci Włodzimierza Wysockiego, pieśniarza i aktora, barda uwielbianego przez miliony, którego noblista Josif Brodski nazwał "największym poetą Rosji". W najbliższą niedzielę w amfiteatrze w Koszalinie odbędzie się koncert poświęcony twórcy "Polowania na wilki" i "Łaźni na biało". Włodzimierza Wysockiego wspominać będą m.in. Jerzy Hoffman, Wojciech Młynarski i Daniel Olbrychski, a jego utwory zaśpiewają Jacek Kaczmarski, Emilian Kamiński, Marian Opania, ale i Hanna Banaszak, a nawet Grzegorz Markowski z Perfectem. Reżyserowany przez Laco Adamika koncert transmituje Program 2 Telewizji Polskiej. Organizatorką i duszą przedsięwzięcia jest dr Marlena Zimna, autorka książek o Wysockim, dyrektorka muzeum mieszczącego się w jej mieszkaniu, w którym wraz z matką zgromadziła wiele pamiątek po sławnym aktorze Teatru na Tagance, płyt i kaset, filmów, plakatów, książek. To z jej inspiracji, autorka scenografii koncertu Barbara Kędzierska umieściła na scenie obok czarnej wołgi tajemniczy drogowskaz z napisem "Wesele". Nawiązuje on do opatrzonej tym kryptonimem operacji KGB, które w 1972 r. w lesie pod Sosnowem w okolicach Petersburga (wtedy Leningradu) usiłowało pozbyć się ukochanego przez ludzi, ale niebezpiecznego dla władzy twórcy. Jurij Lubimow, dyrektor artystyczny Teatru na Tagance po śmierci artysty powiedział: "Wysocki to wielki fenomen. W kraju, w którym nic nie było wolno, on zaśpiewał wszystko, co chciał. Był tak kochany i tak popularny, że nic nie można było z tym zrobić. Można go było tylko zabić". Marlena Zimna postanowiła pójść krok dalej, stawiając wprost w tytule swej ostatniej książki pytanie: "Kto zabił Wysockiego?". - Już 25 lipca 1980 roku, gdy po Moskwie rozeszła się wieść o jego śmierci, pojawiły się głosy, że ktoś mu w tym dopomógł - mówi Marlena Zimna. - Długo uważałam je za wytwór fantazji fanów, którzy nie pogodzili się ze śmiercią swego idola. Jednak, studiując w Moskwie i podążając śladami Wysockiego, dotarłam do jego osobistego lekarza, Anatolija Fiedotowa. Opowiadając o okolicznościach śmierci Wysockiego, powiedział nagle: "Załatwiliśmy to genialnie". Później powtórzył te słowa w jednym z wywiadów. Nie minęło wiele czasu, a sam zmarł. Według oficjalnej wersji - przedawkował narkotyki. Oficjalna wersja głosiła, że Włodzimierz Wysocki umarł w wieku 42 lat na zawał serca, a jako przyczynę zgonu uznano "ostrą niewydolność naczyń sercowo-naczyniowych". Nie została przeprowadzona sekcja zwłok. Niewątpliwie starano się zataić przed opinią publiczną fakt, że artysta był uzależniony od narkotyków, ale też chodziło o ukrycie wydarzeń bezpośrednio poprzedzających jego śmierć. Tymczasem to ten sam doktor nauk medycznych napompował go toksycznym preparatem, a następnie na zmianę podawał mu środki uspokajające i alkohol. Umierający Wysocki był przenoszony z miejsca na miejsce, a wreszcie ułożony na plecach i związany. Udusił się w wyniku zapadnięcia języka... Tym też tropem podążało milicyjne dochodzenie, umorzone po kilku miesiącach na polecenie silniejszego w resortowej rywalizacji - KGB. 28 lipca 1980 r. w ostatniej drodze na cmentarz Wagańkowski towarzyszyło Wysockiemu 300-400 tysięcy mieszkańców Moskwy, których zupełnie przestała obchodzić odbywająca się wówczas w stolicy ZSRR olimpiada. Gdy na polecenie oficera KGB z fasady Teatru na Tagance usunięto portret zmarłego artysty, tłum zaczął skandować: "Faszyści!" i "Hańba!". Jeden z partyjnych dygnitarzy miał powiedzieć: "Przez całe życie nam bruździł i nawet po śmierci zepsuł takie święto!". Popularność Wysockiego była fenomenem nieporównywalnym z niczym. Jego pieśni (a napisał ich 900 - autobiograficznych, wojennych, sportowych, lotniczych, marynarskich, alpinistycznych, złodziejskich - tzw. błatnych) znano w ZSRR na pamięć, a przecież niemal nie nagrywał płyt, nie występował w telewizji, jego role filmowe - poza postacią kapitana Gleba Żegłowa w serialu wyświetlanym w Polsce pod tytułem "Gdzie jest Czarny Kot" - także nie były czymś wyjątkowym. Owszem, był świetnym Hamletem i znakomitym Swidrygajłowem w Teatrze na Tagance, ale nawet w Rosji, gdzie ludzie kochają teatr i znają się na nim, to jeszcze za mało, by zdobyć tak obłędną sławę, jaka stała się jego udziałem. Cenzurowano go i sekowano, za życia tylko jeden (!) jego wiersz został opublikowany w Związku Radzieckim, koncertów nie zapowiadały żadne afisze, na półki wędrowały nagrania recitali, a gdy Wiaczesław Kotionoczkin, reżyser sławnej kreskówki o wilku i zającu, umyślił sobie, że jedyne padające w tym filmie słowa: "Nu, pogodi" wypowie swą niepowtarzalną chrypą właśnie Wysocki, usłyszał kategorycznie brzmiące: "Nielzia", wraz z uzasadnieniem: "To awanturnik, skandalista, on drwi z patriotycznych uczuć narodu radzieckiego! I do tego zadaje się z cudzoziemką". Wszystko to, akurat, było prawdą. Istotnie, wywoływał skandale, bywał agresywny, patriotą radzieckim ten pół Żyd, pół Rosjanin nie był na pewno, za to rosyjskim - z całą pewnością. Jeśli chodzi o cudzoziemki, to trzecią jego żoną była francuska aktorka Marina Vlady. Dwóch synów Wysockiego - 38-letni dziś Arkadij i 36-letni Nikita pochodzi z drugiego małżeństwa poety, z Ludmiłą Abramową. Powtarzana jest wersja, że Wysocki był też ojcem córki znanej aktorki Taganki, Tatiany Iwanienko. Żył, jak chciał, mówił i śpiewał, co chciał, pozostał po nim mit, wciąż żywy, podsycany nowymi edycjami jego nieznanych wcześniej tekstów i pieśni, publikowanymi wspomnieniami niezliczonych przyjaciół. Dopóki mogli, chronili go: przed nieprzyjaciółmi i tym najgroźniejszym wrogiem, którego nosił w sobie. Wydawać się to może dziwne, ale nie brak przesłanek wskazujących na to, że przez dłuższy czas anonimowym aniołem stróżem poety był sam Jurij Andropow, w chwili śmierci artysty przewodniczący KGB, a później sekretarz generalny KC KPZR. Pisał na ten temat mieszkający obecnie w Minneapolis Mark Tsibulsky, pisał amerykański publicysta Martin Walker, także Michaił Gorbaczow utrzymywał, że Andropow, który "w wolnej chwili słuchał wyłącznie bardów", szczególnie wyróżniał Wysockiego. Czyż nie jest paradoksem, że to kierowane przez Andropowa KGB urządziło na Wysockiego polowanie? Rocznica śmierci Wysockiego i związane z nią wydarzenia, a wśród nich i koszaliński koncert, są dobrą okazją do przypomnienia twórczości jednego z najsłynniejszego bardów drugiej połowy kończącego się stulecia. Tylko ze względu na to, że żył za żelazną kurtyną, nie zdobył na Zachodzie sławy, równej czy większej niż Bob Dylan. Zyskał za to wdzięczność i miłość milionów, którym swoimi buntowniczymi songami dodawał sił, wiary i nadziei. Gdy Wysocki zmarł, na wszystkich okrętach Radzieckiej Floty Północnej spuszczono flagi do połowy masztu. Oczywiście, takiego rozkazu nikt nie wydał, tak się jednak stało, a malarz Grigorij Ostrowski, który płynął wtedy wraz z grupą artystów statkiem "Piotr Wielki" z Murmańska na Tajmyr, zapamiętał ów dzień następująco: "Flotyllę składającą się z dziesięciu statków, prowadził lodołamacz o napędzie atomowym «Syberia». Z każdego statku słychać było pieśni Wysockiego: marynarze i badacze polarni żegnali się ze swym poetą. «Ocalcie nasze dusze!» - zachrypniętym głosem grzmiał potężny lodołamacz, umożliwiający dostęp do czystej, nieskutej lodem, wody. Było to coś wstrząsającego". Krzysztof Masłoń
25 lipca minie 20 lat od śmierci Włodzimierza Wysockiego, pieśniarza i aktora, barda uwielbianego przez miliony, którego noblista Josif Brodski nazwał "największym poetą Rosji". W najbliższą niedzielę w amfiteatrze w Koszalinie odbędzie się koncert poświęcony twórcy. 28 lipca 1980 r. w ostatniej drodze na cmentarz Wagańkowski towarzyszyło Wysockiemu 300-400 tysięcy mieszkańców Moskwy. Popularność Wysockiego była fenomenem nieporównywalnym z niczym. Jego pieśni znano w ZSRR na pamięć. Cenzurowano go i sekowano, za życia tylko jeden jego wiersz został opublikowany w Związku Radzieckim.Rocznica śmierci Wysockiego i związane z nią wydarzenia są dobrą okazją do przypomnienia twórczości jednego z najsłynniejszego bardów drugiej połowy kończącego się stulecia.
STADION ŚLĄSKI: Na budowie jest więcej kontrolerów niż dźwigów - Sto razy drożej - Minister sportu jest za Warszawą Najbliżej do Berlina Dzisiaj Stadion Śląski jest placem budowy i na świecie nie widuje się meczów rozgrywanych przez reprezentację kraju na stadionach, zbudowanych w dwóch trzecich FOT. (C) RAFAŁ KLIMKIEWICZ/TRYBUNA ŚLĄSKA ANDRZEJ ŁOZOWSKI Stadion narodowy powinien być w Warszawie, a nie w Chorzowie - twierdzą minister sportu Jacek Dębski i trener piłkarskiej reprezentacji Janusz Wójcik. W 1998 roku minister Dębski nie dał złotówki na modernizację Stadionu Śląskiego, a trener Wójcik wszem i wobec mówił, że polscy piłkarze najlepiej grają na stadionie warszawskiej Legii. Czy to jest zbieg okoliczności, że na terenie budowy Stadionu Śląskiego było w 1998 roku więcej kontroli niż dźwigów, i chociaż nie wisi tam kłódka, budowa jest bardzo opóźniona? Stadion Śląski wygląda efektownie na planszach, branżowe pisma architektoniczne poświęcają mu dużo miejsca, ale ten obiekt nie ma dobrej prasy. Od miesięcy pisze się o nim w tonacji sensacyjno-kryminalnej, media zamieszczają kolejne komunikaty rzeczników Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki oraz Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach, z których wynika, że na budowie jest bałagan i brzydko pachnie. Pierwszy komunikat pochodzi z 12 maja ub. roku, przekazał go Polskiej Agencji Prasowej rzecznik ministra sportu. Oto treść: "Komisja działająca z ramienia Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki oraz Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach zakończyła wstępną kontrolę na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Zwrócono uwagę na istotne nieprawidłowości związane z podejmowanymi procedurami przetargowymi. Poważne zastrzeżenia budzą znaczące kwoty wydawane na budowę tzw. inwestycji tymczasowych, takich jak: trybuna prasowa czy tunel dla zawodników, które po krótkim okresie funkcjonowania zostaną zdemontowane. Stwierdzono niczym nie uzasadniony wzrost ceny instalowanych na stadionie siedzeń plastikowych oraz przejawy rażącej niegospodarności dotyczącej m.in. dokumentacji technicznej, która pochłonęła blisko stokrotnie więcej środków, niż pierwotnie zakładano. Pełne rezultaty kontroli zostaną podane do publicznej wiadomości po zakończeniu wszystkich szczegółowych działań." Sto albo tysiąc Kolejne komunikaty miały podobną treść, były chętnie przechwytywane przez media, również zniekształcane, świadomie lub nie. Na przykład łódzka gazeta "TOPGOL" 18 listopada w tekście zatytułowanym "Utopione miliony" zawiadamiała, że dokumentacja techniczna kosztowała nie sto - jak informował 12 maja rzecznik prasowy ministra sportu - lecz tysiąc razy więcej, niż pierwotnie proponowano. Telewizyjna Panorama, informując 1 grudnia ub.r. o tym, że wojewoda katowicki, Marek Kempski, złożył w Prokuraturze Wojewódzkiej wniosek o skontrolowanie Stadionu Śląskiego, zilustrowała wiadomość materiałem filmowym, który rzeczywiście był ponury. Kiedy prezenterka zawiadamiała telewidzów, że na stadion wkracza prokurator, na obrazie pokazywano widok budowy z zimy 1996, kiedy zaczynano modernizację, i dominującym wrażeniem był straszny bałagan. Następnie zabrał głos wojewoda Marek Kempski, który wyjaśnił, dlaczego nie czeka na wnioski po kontroli NIK, tylko zawiadamia pośpiesznie prokuraturę, i to się bardzo ładnie komponowało z ponurym widokiem stadionu z zimy 1996, czyli z bałaganem. Uzasadniało pośpiech wojewody. Jeden scenariusz Obfity w komunikaty był koniec roku. Po wiosennych i letnich kontrolach połączonych sił UKFiT oraz UW w Katowicach przyszedł czas na kontrolę NIK. Zakończyła ona pracę 6 listopada, a 30 listopada wojewoda Marek Kempski złożył wniosek w Prokuraturze Wojewódzkiej o zbadanie modernizacji Stadionu Śląskiego. W tym samym czasie dyrektor delegatury NIK w Katowicach, Mieczysław Kosmalski, informował media, że przygotowuje wnioski i przekazuje je kontrolowanym, którzy mają czas na wyjaśnienia, i że opinia publiczna pozna wnioski pokontrolne w lutym przyszłego roku. Oczywiście wojewoda nie musiał zwlekać z powiadomieniem prokuratury aż do lutego - czas w takich przypadkach pracuje na niekorzyść wymiaru sprawiedliwości - ale powinien liczyć się ze skutkami komunikatów, które brzmiały jak zapowiedź rychłego ujęcia sprawców poważnych przestępstw gospodarczych. Wojewoda Marek Kempski mówił co prawda w styczniowym wywiadzie dla "Dziennika Zachodniego", że nie jest mu po drodze z ministrem Jackiem Dębskim, który toczy najdłuższą w dziejach polskiego sportu wojnę z PZPN i jego prezesem Marianem Dziurowiczem, ale posyłając kolejne kontrole na Stadion Śląski, użył dokładnie tej samej broni co prezes UKFiT i przyjął podobną taktykę walki. Scenariusz wszystkich kontroli na chorzowskim obiekcie był taki sam jak w PZPN: najpierw podawano do wiadomości publicznej komunikaty o niegospodarności, nadużyciach i rażących nieprawidłowościach, a dopiero potem kontrole starały się potwierdzić prognozę, to znaczy dostarczyć dowodów rzeczowych tych nadużyć. Jeśli pierwsza kontrola była mało skuteczna, to posyłano drugą, po niej trzecią, można powiedzieć, aż do skutku. Do dzisiaj skutki nie są znane i zasadne jest pytanie, jakie stawia sobie ulica: czy tu nie chodzi o coś innego? Projekt za 33 tysiące Czy nie może budzić wątpliwości, że kontrola UKFiT oraz UW w Katowicach stwierdza stukrotne przekroczenie kosztów dokumentacji technicznej? Na tym przykładzie warto się zatrzymać. Pierwsze zlecenie od głównego inwestora modernizacji Stadionu Śląskiego, czyli wojewody katowickiego, na prace projektowe wpłynęło do Zakładu Projektowania i Wdrożeń TB Spółka z o.o. w Katowicach w lutym 1994 roku. W tym czasie inwestor, czyli wojewoda katowicki, nie dysponował środkami finansowymi, nie umiał określić, ile ich zdobędzie w przyszłości, więc zdecydował się na kosmetyczny remont obiektu. Mając takie skromne plany, zlecił wspomnianemu zakładowi projektowania dokumentację techniczną, która została wyceniona wstępnie na kwotę 33 tys. złotych. Sprawy przybrały wkrótce inny obrót. Już wstępne prace projektowe oraz badanie stanu technicznego stadionu przekonały inwestora, że kosmetyka nie ma sensu, i zdecydowano się na gruntowną przebudowę Stadionu Śląskiego. Inwestor wytyczył cele z wielkim rozmachem, powiedział, że efektem modernizacji ma być stadion nowoczesny, wielofunkcyjny, przeznaczony do organizowania imprez masowych o randze międzynarodowej dla 60 tys. widzów. Ma on spełniać - życzył sobie wojewoda - krajowe i międzynarodowe normy oraz standardy użytkowe. Inwestor nadmienił również, że obiekt ma cechować najwyższy poziom rozwiązań architektonicznych i technicznych. Projekt za 3 miliony Skoro cele inwestycyjne zmieniły się tak drastycznie, katowickie biuro projektów zabrało się ostro do pracy, której efektem był taki projekt Stadionu Śląskiego, na jaki opiewało zamówienie wojewody. Projektanci odwiedzali europejskie stadiony, poznawali najnowocześniejsze rozwiązania architektoniczne i zaproponowali dzieło wyróżnione dwoma prestiżowymi nagrodami w konkursach Stowarzyszenia Architektów Polskich. Koszt dokumentacji technicznej tego przedsięwzięcia zamknął się kwotą 3 mln 300 tys. złotych. Jeśli porówna się tę sumę z pierwszą - 33 tys. złotych - to rzeczywiście różnica daje liczbę sto, co stwierdziła kontrola UKFiT oraz UW, a potem potwierdziła kontrola NIK. Były to jednak dwa różne zakresy projektowe, oba wykonane na zamówienie inwestora. Wyjaśnienie dyrektora Zakładu Projektowania i Wdrożeń TB w Katowicach, Teodora Badory: "Zarzut rażącej niegospodarności dotyczącej dokumentacji technicznej modernizacji Stadionu Śląskiego, która jakoby pochłonęła stokrotnie więcej środków, niż pierwotnie zakładano, jest absurdalny, całkowicie bezpodstawny i nieprawdziwy. Wykonany koszt dokumentacji projektowej stanowi: 1. dla prac koncepcyjnych 0,19 procent preliminowanego kosztu inwestycji; 2. dla dokumentacji projektowej Widowni Zachodniej 3,49 procent zrealizowanego kosztu robót budowlano-montażowych; 3. dla dokumentacji projektowej Trybuny Wschodniej 4,91 procent preliminowanej wartości robót budowlano-montażowych. Wyżej wymienione wartości są niższe od stosowanych w praktyce gospodarczej, które dla tego typu unikalnych obiektów wynoszą od 5 do 8 procent wartości robót budowlano-montażowych." Ocena autorytetów Projekt Stadionu Śląskiego został oceniony przez kontrole Urzędu Wojewódzkiego oraz ministerstwa sportu jako sto razy za drogi, natomiast autorytety architektoniczne w osobach prof. Wojciecha Bulińskiego i Stanisława Deńki są odmiennego zdania. W ocenie procesu projektowego, zleconej przez SARP, krakowscy architekci piszą m.in:. "Przyjęte podstawy wyceny projektów (oparte na cennikach SARP) są bardzo skromnym ekwiwalentem w porównaniu do stopnia trudności warunków projektowania, trybu realizacji inwestycji, jej charakteru funkcjonalno-technologicznego, uwarunkowań miejsca i ostatecznych nakładów organizacyjno-technicznych i koordynacyjnych. Nagromadzenie w jednym dziele tylu utrudnień technologicznych, wynikających z trybu realizacji tej inwestycji, powoduje nieporównywalne nakłady kosztów, które muszą przekraczać przeciętne standardy w tym względzie. Trzeba podkreślić fakt, że podobna inwestycja w Europie osiągnęłaby znacznie wyższe stawki procentowe wyceny prac projektowych w stosunku do kosztów inwestycji, a ta znacznie przekroczyłaby koszty dotychczas poniesione w warunkach polskiej realizacji, przy pomocy polskich środków i naszej siły roboczej. Zakres koordynacji i nadzoru w warunkach europejskich pochłania olbrzymi procent kosztów globalnych inwestycji." Przeczekiwanie W dalszej części opracowania krakowscy architekci może nie czynią zarzutu swoim katowickim kolegom, że byli tacy skromni przy wycenie dokumentacji technicznej Stadionu Śląskiego, ale przestrzegają potencjalnych inwestorów przed tanimi ofertami i przypominają, że proponowanie stawek niższych od obowiązujących jest formą dumpingu i może skończyć się pozbawieniem praw wykonywania zawodu architekta. Warto przy tej okazji przytoczyć opinię prof. Wojciecha Bulińskiego i Stanisława Deńki o wartości merytorycznej projektu architektów z Katowic: "W przypadku analizy prac wykonanych na rzecz inwestora należy podkreślić znakomite rezultaty jakościowe architektury, tak użytkowe jak estetyczne, za stosunkowo niskie koszta prac projektowych. Wskazuje to na wielkie emocjonalne zaangażowanie projektantów i szukanie rekompensaty w satysfakcji zawodowej z prestiżowego dzieła." Zważywszy na treść komunikatów kolejnych kontroli UW i UKFiT ta satysfakcja z prestiżowego dzieła jest na razie wątpliwa. W demokratycznym państwie prawa pomawiane oraz obrażane biura i przedsiębiorstwa pozwałyby oskarżycieli, w tym przypadku władzę państwową, do sądu, wytoczyły procesy o zniesławienie i domagały się wysokich odszkodowań za szarganie wizerunku zawodowego. W przypadku projektantów i wykonawców Stadionu Śląskiego nic takiego nie miało na razie miejsca, wieloletni dyrektor i jeden z głównych animatorów modernizacji tego obiektu, Józef Bąk, usunął się po cichu w cień. Inni opluci przeczekują burzę z piorunami, ale wszystko to, czego doświadczyli, bardziej kojarzy się z arogancją władzy i awanturnictwem politycznym niż z robieniem porządków i przywracaniem państwa prawa, o którym tak dużo i często mówi minister sportu. Rozlane mleko Dla ministra sportu, Jacka Dębskiego, ten obiekt nie był miłością od pierwszego wejrzenia, z czym nawiasem mówiąc nie krył się wcale. Po otrzymaniu nominacji w pierwszą podróż udał się na Śląsk, a po wizycie na Stadionie Śląskim miał ambiwalentne odczucia. "Jeśli uda się dokończyć modernizację stadionu zgodnie z planami projektantów - mówił przy tej okazji - będziemy mieli obiekt XXI wieku. Problemem polskiego sportu są także inne stadiony ligowe, które można raczej nazwać XIX-wiecznymi. W tej sytuacji decyzja o wydaniu na odbudowę swego rodzaju pomnika, jakim był Stadion Śląski, tak dużych pieniędzy, za które można by poprawić standard kilkunastu innych, musi budzić kontrowersje." Budzi to kontrowersje ministra do dzisiaj. Jacek Dębski powiedział co prawda przy okazji tej samej wizyty, że "mleko zostało rozlane": skoro się wydało na remont chorzowskiego giganta 30 mln złotych i stadion jest w połowie gotowy, trzeba brnąć dalej i jak najszybciej dokończyć modernizację. Ale minister mówił też przy innych okazjach, że piłkarska reprezentacja powinna rozgrywać ważne mecze w stolicy kraju, tak jest wszędzie za granicą i to jest jeden z tropów, którym podążał, kiedy przyszło do dzielenia pieniędzy na rok 1998. Z zaplanowanych jeszcze przez poprzednika, Stefana Paszczyka, 5 mln złotych z funduszu Totalizatora Stadion Śląski nie dostał ani grosza. Minister nasyłał kolejne kontrole, pozbywał się wieloletniego dyrektora chorzowskiego obiektu, Józefa Bąka ("dopóki ten pan jest dyrektorem, nie dam na Stadion Śląski ani złotówki"), można powiedzieć, że obrzydzał opinii publicznej tę inwestycję. Miał również silne wsparcie w osobie trenera reprezentacji Janusza Wójcika. Tylko w Warszawie "Czuję wzruszenie i dreszcz emocji. Ten stadion jest pełen wspomnień" - mówił przed rozgrywanym w maju towarzyskim meczem z Rosją trener reprezentacji narodowej, ale mówił przez zaciśnięte zęby. Kiedy cztery dni przed meczem nie było wiadomo, gdzie zostanie rozegrany i kiedy w końcu na stadion przybyło tylko sześć tysięcy widzów, Janusz Wójcik nie mógł powstrzymać satysfakcji i wołał do kamery telewizyjnej: "No i gdzie są te dziesiątki tysięcy widzów?!" Trener ma swoją własną wizję stadionu narodowego, zbudowałby go najchętniej przy ulicy Łazienkowskiej w Warszawie, bo tam czuje się najlepiej. Na szczęście lokalizacji stadionów nie dopasowuje się do komfortu komunikacyjnego trenerów reprezentacji. Między innymi dlatego, że trenerzy bez przerwy zmieniają się na tym stanowisku (nie jest to postulat kadrowy). Na prośbę naszej redakcji o podanie powodów nieotrzymania przez Stadion Śląski planowanych pieniędzy na rok 1998 rzecznik prasowy ministra Jacka Dębskiego przekazał następujące wyjaśnienie: "Stadion Śląski był finansowany jako inwestycja centralna z budżetu państwa przez wojewodę. Inwestycja była też dofinansowywana przez UKFiT do wysokości 33 procent wartości zadania, określonego na dany rok w planie wojewody. Pieniądze w ramach planu na rok 1998 były przewidziane na sumę 5 mln PLN. Nie zostały uruchomione z uwagi na wszczęcie postępowania wyjaśniającego co do prawidłowego wykonywania robót do tego czasu. Kontrola Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach i UKFiT w maju stwierdziła wiele rażących nieprawidłowości. Efektem jest oddanie sprawy do prokuratury przez wojewodę Marka Kempskiego, jako rezultat kontroli NIK. W związku z wynikami kontroli został wstrzymany tryb przyznawania środków z Totalizatora Sportowego." Rozdwojony wojewoda O ile minister sportu mówi wprost, że modernizacja Stadionu Śląskiego jest rozrzutnością i budowaniem pomników, o tyle postawa wojewody katowickiego jest mniej czytelna. Z jednej strony Marek Kempski na okrągło kontroluje tych, którzy zarządzali i budowali chorzowski obiekt, jednocześnie rozpiera go duma, że region, którego jest gospodarzem, będzie miał piękny stadion. Niespełna dwa tygodnie przed złożeniem wniosku w prokuraturze (19 października) wojewoda mówił do posłów województwa katowickiego m.in.: "Dwa najpoważniejsze polskie miesięczniki architektoniczne, będące witryną polskiej architektury na forum światowym, zajęły się w ostatnim czasie tematem trwającej od 1994 r. modernizacji Stadionu Śląskiego w Chorzowie (...). Publikacje te potwierdzają wyjątkowość i najwyższą użytkową, kulturową oraz symboliczną rangę przedsięwzięcia, prowadzącego do odrodzenia się Stadionu Śląskiego - bez wątpienia miejsca »kultowego«, na trwale wpisanego w świadomość społeczną, jako symbol sukcesów polskiego sportu i wielkich wydarzeń kulturalnych. Artykuły te, w połączeniu z dwoma wysokimi wyróżnieniami Stowarzyszenia Architektów Polskich (SARP), stanowią dowód uznania i wysokiej oceny środowiska architektonicznego dla efektów działania projektantów, animatorów i realizatorów modernizacji." Po grzecznej prośbie do posłów, by uczestniczyli w ustalaniu budżetu na 1999 rok, a w podtekście, by byli hojni dzieląc pieniądze i pamiętali o Stadionie Śląskim, wojewoda Kempski konstatował: "Jakiekolwiek opóźnienie w realizacji tej inwestycji spowodować może zmarnotrawienie przekazanych dotychczas pieniędzy publicznych oraz utratę uzyskanych homologacji FIFA i FIM, co byłoby niepowetowaną stratą dla naszego regionu." Opóźnienie z powodu zatrzymania środków przez UKFiT jest już faktem dokonanym. Od czerwca - mówią projektanci i wykonawcy - prace przy Stadionie Śląskim szły na bardzo wolnych obrotach i tak jest do dzisiaj. Wojewoda Marek Kempski, do którego dzwoniliśmy przez tydzień, odpowiadał - za pośrednictwem swych przemiłych sekretarek - że nie ma w tej sprawie nic do powiedzenia, ponad to, co już powiedział. Mecz na budowie Czy Stadion Śląski jest - jak traktuje go AWS-owski minister sportu, Jacek Dębski -niepotrzebnym komunistycznym pomnikiem, którego, jeśli nie można rozwalić, to przynajmniej nie trzeba przykładać ręki do jego rozbudowy? Czy może jest jedyną szansą polskiego futbolu, w ogóle sportu, na to, by było miejsce, gdzie można rozegrać mecz międzypaństwowy nie rumieniąc się przed zagranicznymi gośćmi, kiedy zechcą pójść do toalety? Na to drugie pytanie próbuje odpowiedzieć bywalec światowych stadionów, Michał Listkiewicz: "Lech Wałęsa, kiedy był prezydentem, zapytał Kazimierza Górskiego, na jakim stadionie reprezentacja powinna rozgrywać mecze międzypaństwowe? Prezes PZPN uśmiechnął się i odpowiedział grzecznie, że najbliższy taki stadion jest w Berlinie. Nic się nie zmieniło w tym względzie, żaden polski stadion nie spełnia norm i wymagań FIFA. Dzisiaj Stadion Śląski jest wciąż placem budowy i nigdzie na świecie nie ogląda się meczów rozgrywanych przez reprezentację kraju na stadionach zbudowanych w dwóch trzecich. Oczywiście jest pytanie: jeżeli nie Śląski, to jaki? Odpowiedź jest bardzo łatwa - żaden. Stadion Legii w Warszawie jest mały, UEFA zgodziła się na sprzedaż 7 tysięcy biletów na jesienny mecz z Luksemburgiem, my wybłagaliśmy zwiększenie tej liczby do 8,5 tysiąca. Jeśli Szwedzi chcieli pół roku przed marcowym meczem z Polską zamówić ok. 12 tysięcy biletów, nie trzeba dalej wyjaśniać przydatności stadionu warszawskiego. Zresztą już na mecz z Luksemburgiem koniki sprzedawały bilety. Przejdźmy się dalej po kraju. Stadion ŁKS w Łodzi UEFA dopuściła do meczów pucharowych, ale tylko na rundę wstępną, bo tam nie ma krzesełek. Stadiony Widzewa Łódź, Lecha Poznań, Wisły Kraków - wszystkie są zbyt małe, a ich wyposażenie techniczne nie spełnia norm FIFA. Jakiś stadion musi powstać, bo to jest wstyd dla 40-milionowego kraju, położonego w środku Europy." Michał Listkiewicz przypomniał, że Europejska Unia Piłkarska wyznaczyła krajom takim jak Polska okresy przystosowawcze na poprawienie stanu stadionów piłkarskich dopuszczonych do międzynarodowych spotkań. Nawet Łukaszenko Sezon 1999-2000 jest datą graniczną i parę krajów potraktowało ją poważnie: ładne stadiony ma Bułgaria i Rumunia (w Bukareszcie są trzy spełniające normy UEFA), na ukończeniu jest modernizacja Nepstadionu w Budapeszcie. Moskiewskie Łużniki są już pod dachem i tam odbędzie się najbliższy finał Pucharu UEFA. Nawet prezydent Aleksandr Łukaszenko potrafił w ciągu roku zmodernizować stary stalinowski stadion w Mińsku, który stał się jednym z ładniejszych w tamtej części Europy. Jeśli chodzi o Polskę, najbliższym miejscem, gdzie reprezentacja może zagrać mecz, jest ciągle Berlin. "Nie bardzo widzę drugi kraj w Europie poza Polską, gdzie stadiony są w tak podłym stanie" - mówi Listkiewicz, przestrzegając, że UEFA nie żartuje i trzeba będzie rozgrywać mecze bez widzów. Zakończenie modernizacji Stadionu Śląskiego, na który państwo wydało już ok. 50 mln złotych, nie jest dzisiaj wyborem, lecz pilną koniecznością. Aktor Jan Nowicki, pytany o stosunek do wojny futbolowej, jaką toczy minister Jacek Dębski z prezesem Marianem Dziurowiczem, powiedział w jednym z programów telewizyjnych, że przyszła najwyższa pora, by usunąć tę "skamielinę komunistyczną". Zdaje się, że minister sportu ma taki sam stosunek do Stadionu Śląskiego, widząc w tej budowli silną fortyfikację prezesa PZPN i jego wojska, którą najchętniej potraktowałby tak samo jak prezydent Bill Clinton pałace Husajna. To znaczy posłałby do Chorzowa rakietę Tomahawk. Nie ma stołu i krzeseł Pierwszy przyszłoroczny mecz piłkarskiej reprezentacji Polski odbędzie się 27 marca na stadionie Wembley w Londynie, nie ma więc zmartwienia z wyborem miasta i stadionu. Niestety, następny, ze Szwecją, jest zaplanowany na 30 marca w naszym kraju. Ten mecz ma być rozegrany na Stadionie Śląskim w Chorzowie, na którym są nadużycia, niegospodarność i prokurator stara się zrobić porządek. Gdzie odbędą się następne (z Bułgarią w czerwcu, z Anglią we wrześniu) - to jest pytanie w pierwszej kolejności do ministra sportu, Jacka Dębskiego, który chciałby podejmować gości tylko na stołecznych salonach, na których nie ma ani stołu, ani krzeseł. Został jeszcze Berlin.
Stadion narodowy powinien być w Warszawie, a nie w Chorzowie - twierdzą minister sportu Jacek Dębski i trener piłkarskiej reprezentacji Janusz Wójcik. W 1998 roku minister Dębski nie dał złotówki na modernizację Stadionu Śląskiego, a trener Wójcik wszem i wobec mówił, że polscy piłkarze najlepiej grają na stadionie warszawskiej Legii. Stadion Śląski wygląda efektownie na planszach, branżowe pisma architektoniczne poświęcają mu dużo miejsca, ale ten obiekt nie ma dobrej prasy. Od miesięcy pisze się o nim w tonacji sensacyjno-kryminalnej, media zamieszczają kolejne komunikaty rzeczników Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki oraz Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach, z których wynika, że na budowie jest bałagan i brzydko pachnie. Obfity w komunikaty był koniec roku. Po wiosennych i letnich kontrolach połączonych sił UKFiT oraz UW w Katowicach przyszedł czas na kontrolę NIK. Zakończyła ona pracę 6 listopada, a 30 listopada wojewoda Marek Kempski złożył wniosek w Prokuraturze Wojewódzkiej o zbadanie modernizacji Stadionu Śląskiego. Scenariusz wszystkich kontroli na chorzowskim obiekcie był taki sam jak w PZPN: najpierw podawano do wiadomości publicznej komunikaty o niegospodarności, nadużyciach i rażących nieprawidłowościach, a dopiero potem kontrole starały się potwierdzić prognozę, to znaczy dostarczyć dowodów rzeczowych tych nadużyć. Jeśli pierwsza kontrola była mało skuteczna, to posyłano drugą, po niej trzecią, można powiedzieć, aż do skutku. Do dzisiaj skutki nie są znane i zasadne jest pytanie, jakie stawia sobie ulica: czy tu nie chodzi o coś innego? Czy nie może budzić wątpliwości, że kontrola UKFiT oraz UW w Katowicach stwierdza stukrotne przekroczenie kosztów dokumentacji technicznej? Projekt Stadionu Śląskiego został oceniony przez kontrole Urzędu Wojewódzkiego oraz ministerstwa sportu jako sto razy za drogi, natomiast autorytety architektoniczne w osobach prof. Wojciecha Bulińskiego i Stanisława Deńki są odmiennego zdania. Dla ministra sportu, Jacka Dębskiego, ten obiekt nie był miłością od pierwszego wejrzenia, z czym nawiasem mówiąc nie krył się wcale. Po otrzymaniu nominacji w pierwszą podróż udał się na Śląsk, a po wizycie na Stadionie Śląskim miał ambiwalentne odczucia. Jacek Dębski powiedział co prawda przy okazji tej samej wizyty, że "mleko zostało rozlane": skoro się wydało na remont chorzowskiego giganta 30 mln złotych i stadion jest w połowie gotowy, trzeba brnąć dalej i jak najszybciej dokończyć modernizację. Ale minister mówił też przy innych okazjach, że piłkarska reprezentacja powinna rozgrywać ważne mecze w stolicy kraju, tak jest wszędzie za granicą i to jest jeden z tropów, którym podążał, kiedy przyszło do dzielenia pieniędzy na rok 1998. Miał również silne wsparcie w osobie trenera reprezentacji Janusza Wójcika. Trener ma swoją własną wizję stadionu narodowego, zbudowałby go najchętniej przy ulicy Łazienkowskiej w Warszawie, bo tam czuje się najlepiej. O ile minister sportu mówi wprost, że modernizacja Stadionu Śląskiego jest rozrzutnością i budowaniem pomników, o tyle postawa wojewody katowickiego jest mniej czytelna. Z jednej strony Marek Kempski na okrągło kontroluje tych, którzy zarządzali i budowali chorzowski obiekt, jednocześnie rozpiera go duma, że region, którego jest gospodarzem, będzie miał piękny stadion. Czy Stadion Śląski jest - jak traktuje go Jacek Dębski -niepotrzebnym komunistycznym pomnikiem, którego, jeśli nie można rozwalić, to przynajmniej nie trzeba przykładać ręki do jego rozbudowy? Czy może jest jedyną szansą polskiego futbolu, w ogóle sportu, na to, by było miejsce, gdzie można rozegrać mecz międzypaństwowy nie rumieniąc się przed zagranicznymi gośćmi, kiedy zechcą pójść do toalety? Sezon 1999-2000 jest datą graniczną i parę krajów potraktowało ją poważnie. Nawet prezydent Aleksandr Łukaszenko potrafił w ciągu roku zmodernizować stary stalinowski stadion w Mińsku. Jeśli chodzi o Polskę, najbliższym miejscem, gdzie reprezentacja może zagrać mecz, jest ciągle Berlin.
MEDIA Nieoczekiwana koalicja AWS - PSL - SLD Komentarz: Radiowa transakcja Nowy prezes Polskiego Radia Ludowiec Ryszard Miazek został nowym prezesem publicznego radia. Zmian w zarządzie dokonano głosami ośmiu członków rady nadzorczej związanych z AWS, PSL i SLD. Tylko przewodniczący rady Andrzej Długosz (związany z UW) sprzeciwił się tej zmianie. - Jeżeli ktoś z AWS powie mi teraz, że w mediach rządzi koalicja SLD - PSL - UW, to będę mu się śmiał w twarz - mówił tuż po głosowaniu kompletnie zaskoczony Andrzej Długosz. Rada zdecydowała się we wtorek wieczorem przyjąć dymisję dwóch ludowców w zarządzie PR: prezesa Stanisława Popiołka i Henryka Cicheckiego. Ich miejsce zajęli Ryszard Miazek (prezes telewizji publicznej w latach 1996 - 1998, redaktor naczelny "Zielonego Sztandaru") oraz wysoki rangą działacz PSL Stanisław Kolbusz. Zmian we władzach publicznego radia spodziewano się od wielu tygodni, ale AWS i UW skutecznie je dotąd blokowały. Ludowcy chcieli wymienić swoich przedstawicieli po incydencie z początków października ubiegłego roku. Wtedy to jeden z dyrektorów PR opisał w liście do prezesa Popiołka, jak skutecznie wzmacniana jest obecność ludowców na antenie stacji. We wtorek na kolejnym już posiedzeniu rady nadzorczej w tej sprawie AWS nieoczekiwanie zmieniła zdanie i głosowała razem z SLD i PSL. AWS: to nasz pierwszy ukłon - Jak Kali ukraść krowę, to dobrze, jak Kalemu ukraść krowę, to źle - tak skomentował krytyczne opinie UW o decyzji rady nadzorczej sekretarz Klubu AWS Andrzej Szkaradek. Jego zdaniem prawica dotąd tylko traciła na pozostawaniu w opozycji, bo - w przeciwieństwie do swojego rządowego koalicjanta - nie miała żadnego wpływu na media publiczne. - To nasz pierwszy ukłon w stronę ludowców. Chcemy, by wszystkie ugrupowania miały wpływ na to, co się dzieje w mediach - wyjaśnia Szkaradek. Wspólnego głosowania z SLD nie traktuje jako porażki prawicy, która dotąd głośno odżegnywała się od takich sojuszy. - Porażką jest brak współpracy z UW - twierdzi sekretarz Klubu Akcji. Wspólne głosowanie przedstawicieli AWS i SLD "ani zmartwiło, ani ucieszyło" rzecznika Klubu SLD Andrzeja Urbańczyka. Czy to początek współpracy prawicy z lewicą? - Nie widzę w tym nic złego. Skoro członkowie rady nadzorczej współpracują ze sobą, nie bacząc na interesy polityczne, to dowód na to, że dochodzi do odpolitycznienia mediów publicznych - ocenia Urbańczyk. Marek Sawicki, wiceprezes PSL, również utrzymuje, że nominacji Miazka nie należy traktować jako decyzji politycznej. - Tu układy polityczne nie miały znaczenia - mówi. Jego zdaniem nowy prezes PR nie jest osobą zaangażowaną politycznie, ale dobrym fachowcem i menedżerem. - Sądzę, że właśnie dlatego zaakceptowała go AWS, pamiętając, iżto właśnie Miazek wyprowadził TVP z bardzo trudnej sytuacji - uważa lider PSL. Tymczasem prawicowy członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Jarosław Sellin nie ukrywa, że z jego punktu widzenia nie ma różnicy między byłym prezesem a obecnym. - Poprzedni prezes oficjalnie przecież akceptował polityczne nominacje na stanowiska w Polskim Radiu. Nie przypuszczam, by obecny prezes prowadził inną politykę - mówi. Nowy sojusz? Niektórzy działacze prawicy liczą na to, że wtorkowe głosowanie będzie pierwszym krokiem do rozbicia sojuszu medialnego SLD, PSL i UW. - Skłócenie tego frontu jest dla nas korzystne - mówi polityk AWS. Czy jednak koalicja z ludowcami i postkomunistami może być trwała? - PSL nigdy nie ukrywało, że w wielu kwestiach programowych bardzo mu blisko do AWS. Cieszyłbym się także, gdyby Akcja zaakceptowała ewentualny sojusz z SLD. PSL jest partią środka i chętnie będzie współpracować z obiema stronami - zapewnia Marek Sawicki. Jednak zdaniem niektórych obserwatorów głosowanie rady nadzorczej może jeszcze bardziej scementować dotychczasowy układ panujący w mediach. - Unia przez wiele tygodni dzielnie trzymała się w radiu razem z nami. A teraz pokazaliśmy im figę - martwi się jeden z prawicowych polityków. Podobny pogląd wyraża Jerzy Wierchowicz, szef Klubu UW: - AWS dowiodła, że jest niewiarygodna. - Nie ma sensu płakać za Unią, bo gorzej z nią już być nie mogło. Nigdy nie troszczyła się o nasz interes, zawsze o własny, a my tylko na tym traciliśmy - odpowiada na to inny polityk prawicy. - Akcja jest uczciwsza choćby dlatego, że jako ugrupowanie niczego w radiu nie zyskała. Unia też nic nie straciła, a przy okazji załatwiliśmy ważną dla państwa sprawę: zgodę na powołanie szefa Instytutu Pamięci Narodowej. Według nieoficjalnych informacji, właśnie obiecane poparcie ludowców dla nowego kandydata na prezesa Instytutu Pamięci Narodowej Andrzeja Chwalby (prorektora Uniwersytetu Jagiellońskiego) było ceną za wejście AWS w układ z ugrupowaniami wywodzącymi się z dawnego systemu. - Ale czy można wierzyć ludowcom? - drwi jeden z polityków prawicy, przeciwny takim sojuszom. - Popierając Miazka, wygłupiliśmy się niemiłosiernie. Mam tylko cichą nadzieję, że nie skompromitujemy się drugi raz, gdy ludowcy zapomną o naszym układzie podczas głosowania na szefa IPN. LUZ, M.D.Z. Od powołania koalicji z UW w 1997 roku AWS zabiegała o zlikwidowanie monopolu ludowców i SLD w mediach publicznych. Już w umowie koalicyjnej AWS i UW zapisały, że "wolne, rzetelne i bezstronne media publiczne są gwarantem rozwoju demokracji". Koalicja zapowiedziała zmianę formuły Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji oraz przekształcenia Telewizji Polskiej i Polskiego Radia w "instytucje prawdziwie publiczne i obiektywne". W tym celu miała zostać przeprowadzona "konieczna nowelizacja" ustawy o radiofonii i telewizji. Unia wybrała jednak współpracę z SLD, dzięki której rekomendowane przez nią osoby (m.in. Juliusz Braun w Krajowej Radzie, Walter Chełstowski w TVP, Eugeniusz Smolar w PR) weszły w skład władz instytucji medialnych. Po kilku kryzysach koalicyjnych AWS udało się nakłonić UW do podpisania w październiku ubiegłego roku. aneksu do umowy koalicyjnej, w którym znalazła się m.in. zapowiedź "podjęcia skutecznych działań służących budowie wolnych, rzetelnych i bezstronnych mediów w sposób określony w umowie koalicyjnej". Aneks nie doprowadził jednak do żadnych zmian we władzach publicznych mediów. KOMENTARZ Radiowa transakcja Jedną z nielicznych instytucji, cieszących się dużym zaufaniem społecznym, jest Polskie Radio. Udało mu się nie tylko utrzymać dominującą pozycję na konkurencyjnym rynku mediów, ale również autorytet związany z szanowaną i cenioną ofertą programową. Instytucja o tak dobrej reputacji nie powinna być poddawana niejasnym partyjnym rozgrywkom albo być przedmiotem politycznych transakcji. Za mało jest instytucji obdarzonych autorytetem, by nadwyrężać je przez tego typu zachowania. Wczorajsza decyzja rady nadzorczej Polskiego Radia o wymianie dwóch członków zarządu na dwóch innych daje podstawy do przypuszczeń, że kryją się za nią niekoniecznie względy merytoryczne. Odwołanie - bez podania powodów - prezesa oraz członka zarządu instytucji zaufania publicznego, zarazem spółki prawa handlowego, i powołanie na ich miejsce redaktora naczelnego PSL-owskiego "Zielonego Sztandaru" oraz partyjnego urzędnika pozostawia wątpliwości. Nawet jeśli prezes sam podał się do dymisji, jej przyczyny powinny być chociaż podane do publicznej wiadomości. W przeciwnym razie nie uniknie się pytań, czy jest to dymisja merytoryczna czy polityczna. Bożena Wawrzewska
Zmian we władzach publicznego radia spodziewano się od wielu tygodni, ale AWS i UW je dotąd blokowały. We wtorek AWS nieoczekiwanie głosowała razem z SLD i PSL. Według nieoficjalnych informacji, obiecane poparcie ludowców dla nowego kandydata na prezesa Instytutu Pamięci Narodowej było ceną za wejście AWS w układ z ugrupowaniami z dawnego systemu.
Komitety obywatelskie, czyli jak hartowała się demokracja Dzielenie tortu 18 grudnia 1988 roku. Pierwsze spotkanie w warszawskim kościele przy ul. Żytniej. Na zdjęciu - przy stole od lewej: Andrzej Wielowieyski, Bronisław Geremek, Lech Wałęsa, Leszek Kołakowski, Tadeusz Mazowiecki, Gustaw Holoubek FOT. ERAZM CIOŁEK MARCIN DOMINIK ZDORT Jest grudzień 1988 roku. Od kilku miesięcy trwają już negocjacje niektórych liderów podziemnej "Solidarności" z komunistycznymi władzami. Lech Wałęsa nie czuje jednak wystarczającego poparcia dla tych negocjacji w kierownictwie związku. On i jego ówczesne otoczenie - Bronisław Geremek, Jacek Kuroń, Adam Michnik - chcą utworzyć blok przychylnych sobie społecznych autorytetów, gotowych do poparcia kompromisu z komunistami. Po naradzie Wałęsa podejmuje decyzję - trzeba powołać komitet obywatelski przy przewodniczącym NSZZ "Solidarność". Tak rozpoczęła się ponaddwuletnia historia ruchu komitetów obywatelskich, które praktycznie znikły z firmamentu wraz z wyborami 1991 roku, gdy rolę reprezentanta obozu solidarnościowego przejęły partie polityczne. Kadry do wyborów Początek był 18 grudnia 1988 roku w warszawskim kościele przy ulicy Żytniej, gdzie spotkało się 135 osób zaproszonych przez Wałęsę do Komitetu Obywatelskiego. W gronie członków Komitetu nie znaleźli się politycy uważani przez otoczenie Wałęsy za zbyt skrajnych, nieskłonnych do porozumienia z władzą (KPN i Solidarność Walcząca) lub przez nich lekceważeni (gdański Kongres Liberałów). Osobami nadającymi ton pierwszemu i następnym spotkaniom byli - oprócz Geremka, Kuronia i Michnika - Stefan Bratkowski, Marcin Król, Tadeusz Mazowiecki, Jacek Moskwa, Witold Trzeciakowski, Andrzej Wielowieyski i Henryk Wujec, którego Komitet wybrał na sekretarza. Pierwsze zebrania to podział zadań i przygotowanie do obrad Okrągłego Stołu, które rozpoczęły się w lutym 1989 r. Niedługo po powstaniu Komitetu przy Lechu Wałęsie, wraz z sygnałami o liberalizacji postawy władz, w wielu miejscach Polski zaczynają działać regionalne komitety obywatelskie. To one - w trakcie przygotowań do wynegocjowanych przy Okrągłym Stole kontraktowych wyborów - odegrały rolę organizatorów kampanii i zgłaszały kandydatów na parlamentarzystów. Po zakończeniu negocjacji okrągłostołowych w Komitecie rozpoczęła się dyskusja na temat tego, jaką reprezentację powinna wystawić opozycja w wyborach. Aleksander Hall proponował zaproszenie do współpracy przedstawicieli tych organizacji opozycyjnych, które nie uczestniczyły w Okrągłym Stole lub wręcz go kontestowały. Zwyciężyła jednak koncepcja Kuronia i Geremka, aby nie poszerzać wyborczej reprezentacji. Mimo tego prowadzono rozmowy m.in. z Leszkiem Moczulskim, który jednak uznał zaproponowane mu trzy miejsca na listach Komitetu Obywatelskiego za niewystarczające. Postanowienie KO zaważyło na decyzjach m.in. Halla i Mazowieckiego, którzy uznali, że nie będą startować w kontraktowych wyborach. Początek sporu Po czerwcowym głosowaniu ośrodek decyzyjny przesunął się z Komitetu Obywatelskiego "Solidarność" do Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, któremu przewodniczył Bronisław Geremek. Odsunięty został Wałęsa, który nie kandydował w wyborach. Jego dawne otoczenie zajęło się sprawowaniem władzy i pracami parlamentarnymi. Przewodniczący "Solidarności" zaczął tracić wpływy na rzecz swoich dawnych doradców, co mocno go zaniepokoiło. Niedługo po wyborach wraz z Krajową Komisją Wykonawczą "Solidarności" zdecydował więc o rozwiązaniu regionalnych komitetów obywatelskich. Ta decyzja przez kierownictwo OKP została jednak odrzucona i był to pierwszy widoczny sygnał rozpoczęcia sporu nazwanego później "wojną na górze". U jego źródeł stały dwie różne koncepcje rozwoju obozu solidarnościowego i kształtu politycznego państwa. Koncepcja Geremka, Kuronia i Michnika zakładała, że ruch obywatelski będzie trwał jako w miarę jednolita formacja dokonująca - jako zaplecze rządu Mazowieckiego - wspólnie z reformatorami z PZPR dzieła przebudowy ustrojowej i gospodarczej Polski. Miała to być formacja scentralizowana, nie deklarująca się ani jako prawica, ani jako lewica - te pojęcia przywódcy OKP uważali za nieaktualne. Przeciwnicy zarzucali Bronisławowi Geremkowi, że zmierza do utworzenia nowej "siły przewodniej narodu". Na czele grupy kontestującej pomysły kierownictwa OKP stanął Jarosław Kaczyński, podówczas senator powołany przez - niezadowolonego z sytuacji - Wałęsę na redaktora naczelnego "Tygodnika Solidarność". Sojusznikiem Kaczyńskiego został Zdzisław Najder, którego w lutym 1990 Wałęsa powołał na przewodniczącego Komitetu Obywatelskiego. Najder i Kaczyński zmierzali do wykształcenia się z solidarnościowego ruchu obywatelskiego nowego sposobu organizacji sceny politycznej. Rolę lewicy pełniłoby w nim stronnictwo Geremka, Kuronia i Michnika, prawicą byłaby partia tworzona właśnie przez Jarosława Kaczyńskiego - Porozumienie Centrum. Kaczyński liczył, że dzięki temu polska scena polityczna będzie w całości zagospodarowana przez partie solidarnościowe, a partia postkomunistyczna - choć będzie nadal funkcjonować - pozostanie na marginesie. Aby zrównoważyć układ sił w KO, na zaproszenie Zdzisława Najdera do Komitetu dokooptowano 24 nowe osoby - przedstawicieli dotychczas lekceważonych organizacji antykomunistycznych. Walka o komitety Objęcie kierownictwa KO przez Zdzisława Najdera nie odbyło się jednak bezkonfliktowo. Administrujący dotychczas Komitetem Henryk Wujec kontestował decyzje Najdera i utrudniał mu podejmowanie jakichkolwiek działań. Wałęsa podjął więc decyzję o odwołaniu Wujca ze stanowiska sekretarza Komitetu Obywatelskiego. Wujec nie przyjął dymisji do wiadomości, stwierdzając, że tylko Komitet może go usunąć ze stanowiska. Na to Wałęsa odpowiedział krótką depeszą: "Czuj się odwołany". Na forum Komitetu Obywatelskiego dochodziło już do otwartych spięć między Mazowieckim a Wałęsą, którzy prowadzili wojnę podjazdową. 17 czerwca 1990 roku Andrzej Wielowieyski zorganizował spotkanie przedstawicieli części komitetów obywatelskich, podczas którego - nie informując o tym Zdzisława Najdera - zwołano na 1 lipca posiedzenie ogólnopolskiej konferencji komitetów obywatelskich. Tego dnia miało dojść do przekształcenia komitetów w stałą organizację pod przywództwem Zbigniewa Bujaka, Geremka i Wujca. Jednocześnie miał zostać rozwiązany krajowy Komitet Obywatelski, którym kierował Najder. Lech Wałęsa i Zdzisław Najder uprzedzili plany swoich konkurentów i na 30 czerwca zwołali własne spotkanie komitetów. Jednak sytuacja wyjaśniła się już sześć dni wcześniej podczas spotkania krajowego Komitetu Obywatelskiego, gdzie Wałęsa ostro zaatakował swoich przeciwników, oni odpłacili mu pięknym za nadobne, a następnie wystąpili z Komitetu. Przeprowadzone w następnych dniach konkurencyjne konferencje regionalnych komitetów obywatelskich wykazały, że większą popularnością cieszy się Wałęsa. Na jego spotkanie przybyło ponad 170 delegatów, a na spotkanie zwołane przez Wujca i Wielowieyskiego zaledwie 70. Równocześnie z utarczkami na spotkaniach i konferencjach komitetów obywatelskich obie strony konfliktu budowały własne struktury polityczne. Rodzą się partie Jarosław Kaczyński utworzył Porozumienie Centrum (miało być szeroką koalicją ugrupowań centroprawicowych, udział w nim deklarowały początkowo m.in. Kongres Liberałów Janusza Lewandowskiego oraz jeden z odłamów PSL), natomiast Zbigniew Bujak, Adam Michnik i Henryk Wujec powołali lewicowy Ruch Obywatelski - Akcję Demokratyczną, która w obozie prorządowym współpracowała z konserwatywnym Forum Prawicy Demokratycznej Aleksandra Halla i Kazimierza Ujazdowskiego. Podział i rozpad komitetów obywatelskich ostatecznie przypieczętowały dwie kolejne kampanie wyborcze. W kampanii prezydenckiej 1990 roku komitety obywatelskie były wykorzystywane przez sztaby wyborcze Mazowieckiego i Wałęsy jako przyszły składnik budowanych wówczas intensywnie partii politycznych. Jednak jeszcze przed wyborami parlamentarnymi 1991 roku komitety obywatelskie były partnerem samodzielnym i atrakcyjnym politycznie - świadczyć może o tym kształt koalicji wyborczych, które utworzyły najważniejsze ugrupowania solidarnościowe. Najmniejszą część komitetów obywatelskich udało się uszczknąć Unii Demokratycznej - utworzonej przez Mazowieckiego po przegranej batalii o prezydenturę. Z komitetów skorzystały natomiast partie wspierające w kampanii zwycięskiego Wałęsę - PC startowało w wyborach wraz z częścią komitetów jako Porozumienie Obywatelskie Centrum, a Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe jako Wyborcza Akcja Katolicka w sojuszu ze zrzeszającym inną część komitetów Chrześcijańskim Ruchem Obywatelskim. ZChN, utworzone jeszcze w 1989 roku, nie brało oficjalnie udziału w walce o komitety obywatelskie, choć niewątpliwie z ich kadr korzystało. Wyraźnie poza sporem o komitety był też zawiązany w połowie 1990 roku Kongres Liberalno-Demokratyczny, budujący swoją tożsamość na nieco innych podstawach. Po 1991 roku nastał czas polityki partyjnej. Ci działacze ruchu komitetów, którzy nie wstąpili do żadnego stronnictwa politycznego, powoli tracili na znaczeniu. Tort, jakim były komitety obywatelskie, został podzielony. - Miało być pięknie i uroczyście - na niedzielę 17 czerwca 2001 r. zaplanowano uroczyste spotkanie jubileuszowe ruchu komitetów obywatelskich w Sali Kolumnowej Sejmu. W programie były przemówienia Lecha Wałęsy, Jerzego Buzka, Mariana Krzaklewskiego i Macieja Płażyńskiego. Niestety, pozostały tylko w programie. W dniu święta komitetów nie przybył żaden z mających przemawiać. Premier przysłał swojego doradcę ds. mediów Andrzeja Urbańskiego, który rozdał jubilatom medale. Przygotowaną wcześniej deklarację o konieczności zjednoczenia obozu posierpniowego przyjęto bez dyskusji.
Jest grudzień 1988 roku. Od kilku miesięcy trwają już negocjacje niektórych liderów podziemnej "Solidarności" z komunistycznymi władzami. Lech Wałęsa nie czuje jednak wystarczającego poparcia dla tych negocjacji w kierownictwie związku. On i jego ówczesne otoczenie chcą utworzyć blok przychylnych sobie społecznych autorytetów, gotowych do poparcia kompromisu z komunistami. Po naradzie Wałęsa podejmuje decyzję - trzeba powołać komitet obywatelski przy przewodniczącym NSZZ "Solidarność".Tak rozpoczęła się ponaddwuletnia historia ruchu komitetów obywatelskich, które praktycznie znikły z firmamentu wraz z wyborami 1991 roku, gdy rolę reprezentanta obozu solidarnościowego przejęły partie polityczne. Niedługo po powstaniu Komitetu przy Lechu Wałęsie, wraz z sygnałami o liberalizacji postawy władz, w wielu miejscach Polski zaczynają działać regionalne komitety obywatelskie. To one odegrały rolę organizatorów kampanii i zgłaszały kandydatów na parlamentarzystów.
ANALIZA Nadzwyczajny zjazd samorządu lekarskiego Dwa obozy i zakładnik MAŁGORZATA SOLECKA W najbliższych dniach rząd może się spodziewać wielu gorzkich słów pod adresem reformy ochrony zdrowia - w środę w Mikołajkach rozpoczyna się nadzwyczajny zjazd samorządu lekarskiego. - Nie ma naukowej metody zbadania, czy po reformie jest lepiej, czy gorzej. Sądząc po nastrojach lekarzy, jest gorzej. Brakuje nadziei, która towarzyszyła nam do momentu wprowadzenia nowego systemu - ocenia prezes Naczelnej Rady Lekarskiej dr Krzysztof Madej. Według badań opinii społecznej około 80 procent Polaków nie jest zadowolonych z działania ochrony zdrowia. Szczególnie doskwiera nam utrudniony dostęp do specjalistów. Nie chodzi tu nawet o konieczność posiadania skierowania, ale o to, że limity wprowadzane przez kasy chorych powodują ograniczenie liczby przyjmowanych pacjentów. Antylekarska wojna? - Reformę ochrony zdrowia należało zacząć od porozumienia ponad podziałami - ocenia dr Madej. Warto przypomnieć, że w pierwszych tygodniach 1999 roku, gdy trwał protest anestezjologów, a do strajków szykowali się pozostali pracownicy służby zdrowia, Naczelna Rada Lekarska wystąpiła z propozycją tzw. okrągłego stołu wszystkich zainteresowanych stron. Do takiego spotkania do tej pory nie doszło. Nic więc dziwnego, że system ochrony zdrowia przypomina obecnie - z dalszej perspektywy - pole bitwy, na którym naprzeciw siebie ustawiły się dwa wrogie obozy. Obóz reformatorów, organizatorów i urzędników odpowiedzialnych za funkcjonowanie kas chorych i obóz pracowników publicznej służby zdrowia. Jest jeszcze jeden aktor - pacjent: zakładnik obu stron konfliktu. - Trwa antylekarska wojna - alarmuje dr Krzysztof Madej. Jego zdaniem organizatorzy systemu ochrony zdrowia próbują przerzucić moralną odpowiedzialność za błędy reformy właśnie na lekarzy. Temu ma służyć m.in. utwierdzanie pacjentów w przekonaniu, że limity przyjęć do specjalistów są wewnętrzną, organizacyjną sprawą między placówką a kasą chorych, a pacjenci muszą być przyjmowani w zależności od potrzeb. Pacjent, który nie dostał się do specjalisty i zadzwonił ze skargą do kasy chorych, takie tłumaczenie słyszy najczęściej. Niektórzy urzędnicy kas chorych wręcz oskarżają lekarzy o tzw. strajk włoski - drobiazgowe przestrzeganie litery ustawy ubezpieczeniowej, które daje się we znaki pacjentom. W stosunku do części lekarzy to na pewno krzywdząca opinia. Tym niemniej takie wypadki, jak żądanie skierowania od lekarza pierwszego kontaktu dla dziecka, które rodzice przywieźli do szpitala ze złamaną nogą, można zinterpretować albo jako uprzykrzanie życia pacjentom (według zasady "jak oni nam, tak my wam"), albo jako przejaw głupoty graniczącej z obłędem. Nie można jednak nie zauważyć, że przynajmniej niektórzy zachowują w tej materii zdrowy rozsądek, traktując limity przyjęć jako element podlegający negocjacjom. - Nie można zaprzeczyć, że właśnie taki negocjacyjno-umowny system organizacji ochrony zdrowia, oparty na przesłankach czysto liberalnych, powoduje napięcia - uważa dr Madej, zwracając uwagę, iż nastąpiła zmiana nawet w nomenklaturze - mówi się o świadczeniu usług, a nie leczeniu, lekarza zastąpił świadczeniodawca, a posługę lekarską nazywa się usługą. Pieniędzy za mało - Niedoinwestowanie ochrony zdrowia jest długoletnie. Co więcej, mają rację ci, którzy twierdzą, że na tę dziedzinę życia można przeznaczyć każde pieniądze, a i tak nie wszystkie potrzeby będą zaspokojone - uważa prezes NRL. Jest jednak - jego zdaniem - próg biedy, poniżej którego rozpoczyna się patologia. I polska ochrona zdrowia ciągle jest poniżej tego progu. - Błędem reformy był brak zastrzyku kapitałowego - podkreśla dr Madej. Nadzieje na uruchomienie dodatkowych źródeł finansowania autorzy reformy i część lekarzy pokładają nie tyle w zwiększeniu składki, ile we wprowadzeniu koszyka gwarantowanych świadczeń zdrowotnych. Takie rozwiązanie pozwoliłoby wprowadzić zarówno system dopłat do części świadczeń, jak i otworzyć rynek dla dodatkowych ubezpieczeń zdrowotnych. Prezes samorządu lekarskiego zapatruje się jednak na takie rozwiązania sceptycznie. - Medycyna to kategoria usług publicznych. I trzeba szukać optymalizacji metod zarządzania przez dobrze podejmowane decyzje administracyjne, a nie zdawać się na mechanizmy rynkowe - mówi wprost. Niemniej jest spora grupa lekarzy, którzy właśnie w mechanizmach rynkowych upatrują dla siebie szansy. - To ci, którzy mają nadzieję na zwycięstwo w walce rynkowej. Już zostali zasileni kapitałowo i liczą na to, że pieniądz rzeczywiście przyjdzie za pacjentem - ocenia dr Madej. Jego zdaniem samorząd lekarski powinien być bardzo ostrożny w wypowiedziach na temat dodatkowych źródeł finansowania ochrony zdrowia. - To może pogłębić proces przerzucania moralnej odpowiedzialności za ograniczenia w dostępie do świadczeń na lekarzy - przestrzega. Klęska nie tylko lekarzy Jednym z najpoważniejszych problemów w tym zawodzie są dochody. Oficjalne zarobki są niskie. Według prezesa NRL jest to efekt niedoinwestowania ochrony zdrowia i nieprzyjęcia w modelu reformy motywacyjnego systemu wynagradzania za pracę. Wprawdzie przy wprowadzaniu nowego systemu mówiło się, że im lekarz będzie przyjmował więcej pacjentów, tym wyższe będą jego zarobki, jednak w zdecydowanej większości publicznych placówek - zwłaszcza w szpitalach - sposób płacenia lekarzom za pracę się nie zmienił. Zdaniem prezesa NRL dopóki problem płac w ochronie zdrowia nie zostanie rozwiązany, dopóty nie będzie można mówić o rzeczywistej zmianie systemu. Choć lekarze narzekają, że zarabiają mało, opinia społeczna jest zdania, że ich zawód jest jednym z najbardziej dochodowych (OBOP, luty 2000 rok). Tę rozbieżność można tłumaczyć świadomością społeczną, że coraz więcej pieniędzy lekarze zarabiają dzięki prywatnym praktykom. Jest jednak i inne wytłumaczenie - niemal ośmiu na dziesięciu Polaków (według sondażu OBOP z listopada 1999 roku) jest przekonanych, że lekarze publicznej służby zdrowia biorą łapówki za zabiegi i opiekę nad chorymi. W tym niechlubnym rankingu lekarze zajęli pierwsze miejsce, znacznie wyprzedzając celników, policjantów i urzędników. Takie wyniki - co trzeba podkreślić - to klęska nie tylko lekarzy. Wszak jednym z podstawowych celów reformy było wyeliminowanie, a przynajmniej ograniczenie szarej strefy w ochronie zdrowia, doprowadzenie do tego, by pacjent, świadom swoich praw wynikających z płacenia składek, nie sięgał do kieszeni, aby dodatkowo zapłacić doktorowi. Tak się jednak nie stało - obecny kształt reformy nie zmienił pod tym względem położenia pacjenta. Ale jak z wynikami badań opinii społecznej radzą sobie lekarze? Wątpią i tłumaczą Po pierwsze, wątpią nie tyle w rzetelność, ile w świadomość ankietowanych osób. - Nie każde wręczenie pieniędzy lekarzowi jest łapówką - przypomina dr Krzysztof Madej. Rzeczywiście - z łapówką mamy do czynienia, gdy lekarz uzależnia wykonanie badań, przeprowadzenie operacji czy wydanie skierowania od "korzyści majątkowej". Po drugie, przypominają, że przyjmowanie - i dawanie - łapówek jest ścigane przez wymiar sprawiedliwości. Sprawy te mogą również trafić do samorządu lekarskiego i wtedy przeciw lekarzowi wszczynane jest postępowanie. Takie jest stanowisko izb lekarskich. Ale nieoficjalnie można usłyszeć więcej. - Ryba psuje się od głowy. Biorą ordynatorzy, biorą i inni - tłumaczą młodzi lekarze, przerzucając winę za fatalny wizerunek środowiska na "lobby ordynatorsko-profesorskie". Po trzecie, ujmują rzecz globalnie. - Fatalny system wynagrodzeń w ochronie zdrowia rodzi pokusę korupcji - uważa dr Madej. I na takich rozbieżnych opiniach kończy się dyskusja z lekarzami na temat ich nielegalnych - i legalnych zresztą też - zarobków. Lekarze pilnują jednego - by tzw. dowodów wdzięczności, wręczanych lekarzowi pieniędzy czy prezentów już po wykonaniu usługi, nie traktować jak łapówki. I w sensie prawnym mają rację - taki gest ze strony pacjenta, zupełnie dobrowolny lub też wymuszony presją otoczenia (wszyscy dają, jak nie dam, na drugi raz mogą być kłopoty - tłumaczą często pacjenci) łapówką nie jest. Kto ma bronić przed pokusą? Jednak jak można się domyślać z sondażu, Polacy nie rozróżniają łapówek, "dowodów wdzięczności" i czasami nawet opłat, które mogą być całkiem legalne (wnoszenie opłat na rzecz fundacji, czyli tzw. cegiełek), pod warunkiem że nie uzależnia się od nich przyjęcia do szpitala czy wykonania badań. A z takimi przypadkami również można się jeszcze spotkać, choć zniesienie rejonizacji powinno zniechęcać dyrektorów szpitali do tego rodzaju praktyk. Ale pokusy pojawiają się nie tylko w relacji lekarz - pacjent. Coraz głośniej jest o przypadkach "kupowania" lekarzy przez firmy farmaceutyczne. Przykład? Ot, choćby sprzed kilku tygodni - kilkudniowe szkolenie zorganizowane przez duży koncern farmaceutyczny w alpejskiej miejscowości w środku sezonu narciarskiego dla kilkudziesięciu lekarzy. - System ochrony zdrowia, w tym również zasady wynagradzania za pracę, powinien bronić lekarzy przed pokusą korzystania z takich ofert - uważa prezes NRL. Jego zdaniem wyniki badań opinii społecznej dotyczącej korupcji środowiska lekarskiego to samonapędzająca się przepowiednia. - Samorząd lekarski powstał m.in. po to, by walczyć z tym fatum społecznym - podkreśla. Zdaniem lekarzy media uczestniczą w nagonce na środowisko. Opinie o zmasowanym ataku prasy i telewizji - zwłaszcza telewizji - towarzyszyły w ostatnich kilku tygodniach zjazdom okręgowych izb lekarskich. Że tak samo będzie na zbliżającym się, kwietniowym zjeździe krajowym w Mikołajkach, jest więcej niż pewne. Byłoby jednak źle, gdyby był to jedyny wniosek lekarzy dotyczący ich wizerunku w oczach opinii publicznej. W środowej "Rzeczpospolitej" rozmowa z minister zdrowia Franciszką Cegielską.
W najbliższych dniach rząd może się spodziewać wielu gorzkich słów pod adresem reformy ochrony zdrowia - w środę w Mikołajkach rozpoczyna się nadzwyczajny zjazd samorządu lekarskiego. - Nie ma naukowej metody zbadania, czy po reformie jest lepiej, czy gorzej. Sądząc po nastrojach lekarzy, jest gorzej - ocenia prezes Naczelnej Rady Lekarskiej dr Krzysztof Madej.Według badań opinii społecznej około 80 procent Polaków nie jest zadowolonych z działania ochrony zdrowia.
Korupcja jest zjawiskiem groźnym. Jednak walka z nią prowadzić może do głębokich patologii demokracji Zepsute reguły gry RYS. KATARZYNA GERKA JACEK RACIBORSKI Trochę o korupcji w świecie polityki wiadomo na pewno. Jest zjawiskiem uniwersalnym, ale w poszczególnych państwach ma różne natężenie. Dotyka wszystkich sfer życia społecznego, ale jest szczególnie groźna w sferze polityki. Nie dlatego, że odbywa się na koszt podatników, bo często niekorupcyjne, a błędne decyzje polityków wiodą do daleko większych strat, a decyzje, którym towarzyszyły "datki", mogą być ekonomicznie i politycznie dobrze uzasadnione i efektywne. Najważniejsze negatywne konsekwencje korupcji w świecie polityki to psucie reguł gry, stanowiących podstawę ładu społecznego i ekonomicznego. Jeśli jakaś pani profesor na podrzędnej uczelni brała od studentów datki w postaci bluzki, kryształu czy butelki brandy w zamian za pozytywną ocenę na egzaminie (historia z życia wzięta), to jest to psucie reguł gry na tej konkretnej uczelni. Jeśli zaś minister w zamian za korzyść osobistą lub partii kupuje czołg, sprzedaje tanio fabrykę czy umożliwia ucieczkę przestępcy, to podważa owe reguły w skali makro. Dla moralnej oceny zjawiska skala ma znaczenie drugorzędne. Ocena natomiast społecznych konsekwencji korupcji i rangi patologii musi być w obu przypadkach odmienna. Prawdą o korupcji jest i to, że ma systemowe korzenie, a nie bierze się z ułomności natury ludzkiej, gdyż w wielce wpływowych koncepcjach osobowości człowieka dążenie do korzyści uważa się wręcz za jego gatunkową cechę. Co sprzyja korupcji polityków? Stosunkowo łatwo wskazać mechanizm psychologiczny. Idzie o deprywację względną. Decyzje polityka, wysokiego urzędnika państwowego przynoszą konkretnym ludziom bardzo duże korzyści materialne. Ci z nich korzystają: budują wille, kupują luksusowe samochody, wydają wystawne przyjęcia, utrzymują kochanki. Dlaczego polityk ma być finansowym kopciuszkiem, jeżeli w dodatku powie sobie, że jest wybrańcem narodu, wybitnym specjalistą, marnie wynagradzanym w porównaniu z byle biznesmenem. Dodatkowo niepewna wydaje mu się droga stopniowego akumulowania dóbr, bo jego pozycja jest z natury rzeczy niestabilna. Im większa niepewność, tym silniejsza pokusa korupcji. Uleganie owej deprywacji względnej nie jest rzecz jasna nieuchronne. Sprawowanie władzy, poczucie mocy często jest wystarczającą nagrodą. Nie warto tego wątku kontynuować, bo nie wykracza poza ludową psychologię. Dociekać trzeba strukturalnych źródeł korupcji, czyli takich, które wypływają ze struktur organizacyjnych społeczeństwa i państwa. Kilka ważnych przyczyn korupcji polityków wskazał Andrzej Kojder w artykule "W aurze korupcji" ("Rzeczpospolita", 19 lipca 2001 r.). Przede wszystkim zgadzam się z jego tezami o fikcji przejrzystości finansów polityków, o powszechnym lekceważeniu wprowadzonych dotychczas rozwiązań antykorupcyjnych. Jednak nazbyt wąsko ujmuje on ustrojowy kontekst korupcji i zupełnie pomija polityczne aspekty obecnej przeciw niej ofensywy. Ortodoksyjni liberałowie zwykli wskazywać, że korupcja w świecie polityki to prosta konsekwencja rozrostu funkcji państwa i ograniczania wolnego rynku. Rzeczywiście, w modelowym wolnorynkowym społeczeństwie nie ma potrzeby przekupywania polityków, bo o niczym ważnym dla produkcji dóbr nie decydują. Takiego społeczeństwa jednak nie ma i z wielu powodów jest trudne nawet do pomyślenia. Komunistyczna recepta na korupcję jest równie mało realistyczna: znosząc własność prywatną, znosi się dawców łapówek, a z czasem i potencjalnych biorców, skoro zaniknąć ma państwo. Rzeczywistość współczesnych państw mieści się pomiędzy tymi dwoma modelami. W gospodarkach względnie liberalnych korupcja dotyczy przede wszystkim sfery zamówień publicznych, a w szczególności handlu bronią. Wszystko wskazuje na to, że i my mamy właśnie tego rodzaju aferę. Handel bronią z racji poufności procedur, bardzo wysokich prowizji dla kolejnych pośredników wręcz nieuchronnie korumpuje polityków. Demokracja, transformacja a korupcja Innego rodzaju korupcję generuje konieczność zdobywania przez partie i polityków pieniędzy na kampanie wyborcze. Tu nie idzie o osobistą korzyść polityka, lecz o zdolność partii do gry w ramach demokratycznych procedur. Za większe darowizny trzeba jednak płacić - stanowiskami (to częste w USA) lub korzystnymi dla konkretnych osób i firm decyzjami. To zaś wiedzie zawsze do społecznych szkód. Demokracje usiłują bronić się przed tym rodzajem korupcji, wprowadzając ograniczenia wydatków na kampanie wyborcze, a przede wszystkim dotując partie z budżetu państwa. W tym kierunku poszły też polskie rozwiązania. Nowa ordynacja wyborcza do Sejmu i Senatu oraz ustawa o partiach politycznych ma szanse istotnie ograniczyć korupcyjne praktyki w zdobywaniu środków na kampanie wyborcze. Czynnikiem, który w Polsce i w innych krajach postkomunistycznych wywołał falę korupcji, była prywatyzacja. Miał sporo racji Jan Olszewski, gdy mówił w Sejmie, iż zbyt często niewidzialna ręka rynku okazywała się ręką złodzieja i aferzysty. Transformacja ustrojowa wielorako sprzyja korupcji. W miejsce dawnych monopoli państwowych, które siłą rzeczy nie musiały nikogo korumpować, pojawiły się firmy prywatne korzystające z państwowych koncesji (jak w telekomunikacji). Koncesja równie dobrze kosztować może pięćset milionów złotych i dwa razy więcej, po części według uznania urzędników. Z natury procesu transformacji wynika też zmienność prawa. Złe prawo, grzeszące nadmierną szczegółowością, ale zarazem zawierające nie zawsze przypadkowe luki w oczywisty sposób sprzyja korupcji. Z tego punktu widzenia nie jest dobra polska ustawa o zamówieniach publicznych. Pozornie restrykcyjna, drobiazgowa, starająca się ująć nawet zamówienia na prace twórcze, w rzeczywistości dostarcza wygodnego parawanu, za którym kryją się prawdziwi decydenci, nie ponosząc przy tym odpowiedzialności. Patologie walki z korupcją Korupcja jest zjawiskiem groźnym. Paradoksalnie jednak walka z korupcją prowadzić może do głębokich patologii demokracji. Na czele frontu walki z korupcją znajdują się UOP i WSI. Służby specjalne zawsze i wszędzie problem ten traktują instrumentalnie wobec innego rodzaju gry i wielce selektywnie dzielą się podejrzeniami z uprawnionymi do zwalczania korupcji organami państwa, a także z prasą. Wśród kanonów skonsolidowanej demokracji jest realna cywilna kontrola nad służbami specjalnymi. Te bowiem często wykorzystują argument korupcji do poszerzania swej autonomii i manipulowania polityką. W warunkach polskich są powody do niepokoju. Premier Waldemar Pawlak podał się do dymisji po serii artykułów we "Wprost", powstałych nie bez pomocy informatorów ze służb specjalnych. Nieuzasadnione oskarżenie premiera Józefa Oleksego o szpiegostwo, które w dodatku od razu uczyniono faktem medialnym, stanowiło przejaw bezprecedensowego zaangażowania się służb specjalnych w politykę na najwyższym szczeblu. Obserwujemy ponownie wzmożoną ich aktywność. Trudno zaprzeczyć, że walka z korupcją polityków jest bliska statutowym zadaniom UOP. Wszystko byłoby w porządku, gdyby każde podejrzenie o korupcję wobec jakiegokolwiek polityka było przedkładane prokuraturze i starannie przez nią badane, przy wykorzystaniu policji, we współpracy z inspektoratami kontroli skarbowej i innymi państwowymi urzędami. Jeżeli jest inaczej i argument korupcji stał się orężem w politycznej walce toczonej na gruzach obecnego rządu, a służby specjalne odgrywają w niej aktywną rolę, to ofensywa przeciwko korupcji wygaśnie po wyborach, część polityków i ich protegowanych uczestniczących w korupcyjnych układach nie będzie ukarana, a autonomia służb specjalnych zostanie potwierdzona. Nie jestem pewien, czy polityczna instrumentalizacja problemu korupcji nie wystąpiła nawet w przypadku NIK - instytucji, która skądinąd ma niezaprzeczalne zasługi w walce z korupcją i która we współdziałaniu z prokuraturą może w tej sferze odegrać dużą rolę. Autor jest profesorem socjologii, pracuje w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej i w Instytucie Socjologii UW.
Najważniejsze negatywne konsekwencje korupcji w świecie polityki to psucie reguł gry, stanowiących podstawę ładu społecznego i ekonomicznego. Stosunkowo łatwo wskazać mechanizm psychologiczny. Decyzje polityka, wysokiego urzędnika państwowego przynoszą konkretnym ludziom bardzo duże korzyści materialne. Dlaczego polityk ma być finansowym kopciuszkiem marnie wynagradzanym w porównaniu z byle biznesmenem.Dociekać trzeba strukturalnych źródeł korupcji, czyli takich, które wypływają ze struktur organizacyjnych społeczeństwa i państwa. Paradoksalnie jednak walka z korupcją prowadzić może do głębokich patologii demokracji. Na czele frontu walki z korupcją znajdują się UOP i WSI. Wśród kanonów skonsolidowanej demokracji jest realna cywilna kontrola nad służbami specjalnymi. Te bowiem często wykorzystują argument korupcji do poszerzania swej autonomii i manipulowania polityką.
OPINIE Fałszywa jest teza, że duża liczba powiatów to cena za zlikwidowanie znacznej liczby województw - twierdzą naukowcy z Europejskiego Instytutu Rozwoju Regionalnego i Lokalnego Powiaty potrzebne tylko przy dużych regionach ZYTA GILOWSKA, GRZEGORZ GORZELAK, BOHDAN JAŁOWIECKI Dzięki koalicji AWS - UW zakończyliśmy rozważania, czy reformować terytorialną organizację kraju. Możemy podjąć dyskusję, jak to robić. Europejski Instytut Rozwoju Regionalnego i Lokalnego od wielu lat postuluje wprowadzenie nowej terytorialnej organizacji kraju (t.o.k.). Działamy na rzecz regionalizacji, prowadząc badania, publikując książki i artykuły oraz uczestnicząc w zespołach ekspertów. Nasze doświadczenia upoważniają nas do zabrania głosu, dlatego też zwracamy się do osób odpowiedzialnych za decentralizację kraju z następującymi postulatami. - Decentralizacja państwa jest możliwa jedynie przez przekazanie uprawnień rządu centralnego samorządowym regionom, ponieważ tylko duży region jest zdolny do udźwignięcia przekazanych mu zadań i uprawnień. - Utworzenie powiatów nie oznacza decentralizacji państwa, ponieważ mogą one przejąć jedynie niektóre funkcje dotychczasowych małych województw, a nie rządu centralnego. Powiaty są potrzebne jedynie w przypadku utworzenia dużych regionów. Tak więc regionalizacja powinna poprzedzać powiatyzację lub być wprowadzona jednocześnie. - Utworzenie najpierw powiatów, a następnie regionów, i to dopiero w perspektywie 2000 roku, zagrażałoby decentralizacji państwa, a więc jego żywotnym potrzebom, ponieważ w miarę zbliżania się do końca kadencji obecnego parlamentu opór wobec regionalizacji będzie rósł. Będzie wzrastał dlatego, że regionalizacja zagraża istotnym interesom prowincjonalnych elit w województwach przeznaczonych do likwidacji, a zmieniając geografię wyborczą kraju, stwarza ryzyko dla całej klasy politycznej. Może się zdarzyć, że powiaty zostaną utworzone w istniejącej siatce województw, co nie tylko nie będzie prowadzić do decentralizacji funkcji państwa, ale przeciwnie - utrwali jego centralizację, a kompromitując reformę, uniemożliwi jej przeprowadzenie w przyszłości. Centrum - województwa - powiaty Decentralizacji powinny przede wszystkim podlegać kompetencje rządu, to bowiem właśnie administracja rządowa uległa najmniejszym zmianom po 1989 roku. Kompetencje administracji rządowej są skupione na szczeblu centralnym. To ten właśnie szczebel powinien podlegać decentralizacji, a więc oddać kompetencje i zadania innym jednostkom - dużym województwom samorządowym, w których obecna byłaby oczywiście także władza rządowa. Oddanie regionom (województwom) większości spraw związanych z rozwojem społeczno-gospodarczym uwolniłoby rząd centralny od zagadnień drobiazgowych i pozwoliłoby na przeprowadzenie fundamentalnej reformy centrum. (Rząd mógłby przyjąć na przykład następującą strukturę: Kancelaria Prezesa Rady Ministrów, Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Ministerstwo Obrony Narodowej, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji, Ministerstwo Skarbu i Budżetu Państwa, Ministerstwo Gospodarki, Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Obszarów Wiejskich, Ministerstwo Edukacji, Nauki i Kultury, Ministerstwo Ochrony Środowiska, Ministerstwo Zdrowia, Pracy i Opieki Społecznej.) Utworzenie dużych województw samorządowych pozwoliłoby także na podjęcie wielu bardzo ważnych funkcji, których w obecnej t.o.k. nikt nie może pełnić we właściwy sposób (na przykład tworzenie regionalnych systemów innowacji i transferu technologii, współpraca przygraniczna, tworzenie silnych instytucji wspierających rozwój regionów itp.). Regionalizacja kraju (utworzenie dużych samorządowych województw jako regionów samorządowych w państwie unitarnym) jest znacznie ważniejszym elementem decentralizacji kraju niż przywrócenie powiatów samorządowych. Funkcje powiatu są ograniczone (opieka zdrowotna, edukacja ponadpodstawowa, służby pracy, niektóre inne usługi publiczne) i uzupełniające w stosunku do funkcji obecnie spełnianych przez gminy. Przywrócenie powiatu tylko w bardzo nikłym stopniu przyczyni się do decentralizacji administracji rządowej. Nie będzie również zabiegiem zwiększającym potencjał rozwoju gospodarczego. Powiat jest strukturą wtórną w stosunku do regionalizacji kraju. Województwa Granice jednostek przestrzennych zależą od ich kompetencji. Oznacza to, że wyznaczanie granic powinno być oparte na kryteriach o znaczeniu powszechnym, ogólnokrajowym, w żadnym zaś stopniu nie powinno być podporządkowane interesom cząstkowym, na przykład jakiejś elity regionalnej. Można sformułować jasną i precyzyjną zasadę regionalizacji, spełniającą wymóg powszechności. Stolicami nowych województw powinny zostać wielkie metropolie o znaczeniu ogólnokrajowym, które są zdolne podołać szerokim kompetencjom nowych województw (Bydgoszcz z Toruniem, Gdańsk, Katowice, Kraków, Łódź, Poznań, Szczecin, Warszawa, Wrocław), oraz miasta we wschodniej części kraju (Białystok, Lublin, Olsztyn, Rzeszów). Daje to trzynaście województw. Jakiekolwiek zwiększenie tej liczby narusza tę zasadę i prowokuje do postulowania tworzenia coraz to nowych województw, które to propozycje nie wynikają z żadnej ogólnej zasady, a są manifestacją interesów elit tego czy innego województwa. Zwiększanie liczby województw ponad trzynaście otwiera pole do przetargów politycznych, których rola powinna być minimalizowana przy projektowaniu reformy o tak fundamentalnym znaczeniu. Powiaty Powiat ma być jednostką organizującą publiczne usługi ponadpodstawowe zgodnie z potrzebami i preferencjami społecznymi, przy możliwie małej skali zasileń finansowych z budżetu państwa. Powiat powinien być więc wyposażony w podstawowe urządzenia infrastruktury społecznej i instytucjonalnej. Powinien mieć odpowiednią liczbę ludności, a miasto będące jego siedzibą nie powinno mieć mniej niż około dziesięciu tysięcy mieszkańców. Powinien dysponować wystarczającą bazą podatkową. Siedziba władz powiatowych powinna być łatwo dostępna dla mieszkańców. Jak wynika z przeprowadzonych studiów, w myśl tych kryteriów sensowne byłoby utworzenie w Polsce nie więcej niż dwustu powiatów. Tymczasem twierdzi się, że jednostek tych miałoby być trzysta sześćdziesiąt pięć (w tym trzysta dwadzieścia powiatów ziemskich i czterdzieści pięć miejskich). Tego rodzaju sieć byłaby nie tylko bardzo kosztowna, ale równocześnie niefunkcjonalna i marnotrawna. W razie utworzenia ponad trzystu powiatów wiele z nich liczyłoby po trzy, cztery gminy, co jest niezgodne z założeniami powiatowej reformy, której głównym celem jest zapewnienie koordynacji działań na większej przestrzeni. Takie małe powiaty, których siedziby liczyłyby zaledwie kilka tysięcy mieszkańców, nie byłyby w stanie pełnić funkcji przewidzianych dla nich ustawą o samorządzie powiatowym. Znaczna ich część byłaby tak słaba finansowo, że dominującym źródłem ich finansów musiałyby być środki przekazywane z budżetu państwa. Zmniejszenie liczby powiatów pozwoliłoby na utworzenie jednostek silniejszych finansowo i funkcjonalnie. W obliczu rozwoju motoryzacji i komunikacji publicznej miasta powiatowe byłyby również łatwo dostępne (trzysta powiatów to sieć utworzona w epoce dominacji transportu konnego). Mniejsza liczba powiatów to także mniejsze koszty stałe funkcjonowania tego szczebla t.o.k. oraz lepsze kwalifikacje kadr administracji samorządowej i rządowej na szczeblu powiatowym. Tylko razem z reformą finansów publicznych Decentralizacja t.o.k. musi być przeprowadzona równocześnie z decentralizacją polskiego systemu budżetowego. Tylko w ten sposób nowe jednostki samorządu terytorialnego zyskają prawo stanowienia swoich własnych budżetów, a zakres przedmiotowy budżetu państwa zostanie znacznie pomniejszony. Operacja taka nie wystarczy jednak do odzyskania przez podmioty władzy publicznej pełnej kontroli nad publicznymi zasobami finansowymi i nie zapobiegnie utrwalaniu się niekorzystnych zjawisk w gospodarowaniu tymi zasobami (niska dyscyplina budżetowa, mało czytelne zasady udzielania dotacji, wzrost wydatków publicznych, rozpraszanie dochodów publicznych). Dlatego reformę t.o.k. musi funkcjonalnie i metodologicznie wyprzedzać reforma finansów publicznych. W jej ramach najważniejsze jest ustanowienie nowych, bardziej precyzyjnych zasad cyrkulacji publicznego pieniądza. Chodzi głównie o to, by budżety publiczne (a więc budżet państwa i budżety jednostek samorządu terytorialnego) objęły praktycznie wszystkie dochody publiczne. Oznaczać to będzie radykalne zmniejszenie liczby instytucji pozabudżetowych uprawnionych do pobierania i wydatkowania publicznych zasobów finansowych (jednostek pozabudżetowych, funduszy celowych i rozmaitych agencji państwowych). Budżety tych instytucji zostaną włączone do budżetu państwa oraz budżetów wojewódzkich i powiatowych. Finalnym celem obu reform - t.o.k. oraz finansów publicznych - będzie konsolidacja budżetów publicznych w formę zwartego systemu finansowego państwa. Cel ten odpowiadałby głównym zamierzeniom reformatorskim wobec całej sfery budżetowej. W takim ujęciu reformy cząstkowe, tj. reformy poszczególnych segmentów tej sfery (zwłaszcza ochrony zdrowia i edukacji), powinny być ustrojowo, finansowo i chronologicznie podporządkowane reformom głównym, t.o.k. i finansów publicznych. Dopiero przeprowadzenie tych reform i konsolidacja finansów publicznych dostarczyłyby informacji o rzeczywistych kosztach wykonywania podstawowych usług publicznych, kosztach niemożliwych do oszacowania w obecnym systemie finansów państwa. Interes mieszkańców czy interes elit Autorzy reformy powinni pamiętać, że chodzi tutaj o zmiany, które mają usprawnić i unowocześnić sposób rządzenia państwem, a nie zaspokajać interesy elit lokalnych. Dla większości obywateli ostateczna siatka województw i powiatów nie ma większego znaczenia - ma natomiast znaczenie ich sprawność w obsłudze obywatela i rozwoju gospodarki. Badania wskazują, że oprócz Śląska i w mniejszym stopniu Wielkopolski nie istnieje w Polsce wyraźna identyfikacja regionalna. Podobnie bezzasadne wydaje się wskazywanie, że istnieje identyfikacja mieszkańców z określonymi układami ponadlokalnymi, które tworzyłyby siatkę ponad trzystu powiatów. Za tworzeniem możliwie dużej liczby województw i powiatów optują przedstawiciele lokalnych elit politycznych i administracyjnych, nie zaś sami mieszkańcy. Elity te, dążąc do zapewnienia sobie stanowisk i wpływów, używają nieprawdziwych argumentów, mówiących, że dążenia te są wyrażane przez ludność. Niestety, argumentom tym dają wiarę politycy szczebla centralnego. Formułowane są tezy, iż duża liczba powiatów jest ceną, jaką trzeba zapłacić za zlikwidowanie znacznej liczby województw. Jest to teza fałszywa, a jest ona wynikiem przyjmowania postulatów elit za dążenia mieszkańców. W rezultacie decyzje o fundamentalnym i długofalowym znaczeniu dla całego kraju zostają uwikłane w doraźne przetargi polityczne i są poddane wpływom lokalnych grup interesów. Tryb przygotowania i wprowadzenia reformy Reforma t.o.k. powinna być wprowadzona jedną ustawą łączącą reformę powiatową i wojewódzką. Ustawa powinna być przygotowana przez ekspertów i zaakceptowana przez ścisłe centra kierownicze rządzących partii. Ustawa tylko w możliwie niewielkim stopniu powinna być przedmiotem dyskusji w Sejmie, a na pewno nie powinna stać się przedmiotem debaty ogólnokrajowej. Powinna być wprowadzona szybko. Czas pracuje przeciwko fundamentalnym reformom, w których głosujący za nimi posłowie narażają się lokalnym grupom interesów. Jeżeli całościowa reforma organizacji terytorialnej kraju nie zostanie dokonana w ciągu kilku następnych miesięcy, nie zostanie dokonana w ogóle lub też zostanie wprowadzona częściowo - na przykład wprowadzi się ponad trzysta powiatów i pozostawi obecne województwa - co będzie rozwiązaniem znacznie gorszym, niż gdyby nic nie zmieniano. Autorzy współpracują z Europejskim Instytutem Rozwoju Regionalnego i Lokalnego Uniwersytetu Warszawskiego
Europejski Instytut Rozwoju Regionalnego i Lokalnego od wielu lat postuluje wprowadzenie nowej terytorialnej organizacji kraju (t.o.k.). zwracamy się do osób odpowiedzialnych za decentralizację kraju z następującymi postulatami. Decentralizacja państwa jest możliwa jedynie przez przekazanie uprawnień rządu centralnego samorządowym regionom, ponieważ tylko duży region jest zdolny do udźwignięcia przekazanych mu zadań i uprawnień. Utworzenie powiatów nie oznacza decentralizacji państwa, ponieważ mogą one przejąć jedynie niektóre funkcje dotychczasowych małych województw, a nie rządu centralnego. Powiaty są potrzebne jedynie w przypadku utworzenia dużych regionów. Tak więc regionalizacja powinna poprzedzać powiatyzację lub być wprowadzona jednocześnie. Utworzenie najpierw powiatów, a następnie regionów, zagrażałoby decentralizacji państwa. Decentralizacja t.o.k. musi być przeprowadzona równocześnie z decentralizacją polskiego systemu budżetowego. Tylko w ten sposób nowe jednostki samorządu terytorialnego zyskają prawo stanowienia swoich własnych budżetów. Finalnym celem obu reform - t.o.k. oraz finansów publicznych - będzie konsolidacja budżetów publicznych w formę zwartego systemu finansowego państwa.
SLD Na szesnastu przewodniczących organizacji wojewódzkich tylko dwie osoby nie rekrutują się z dawnej Socjaldemokracji RP Czy nowa jakość lewicy O stanowiska wiceprzewodniczących SLD będą walczyli zapewne byli wiceprzewodniczący SdRP - Jerzy Szmajdziński i Marek Borowski, wicemarszałek Sejmu z ramienia SLD. FOT. JACEK DOMIŃSKI ELIZA OLCZYK Politycy SLD kpią z nowego otwarcia rządu Jerzego Buzka, że skończyło się na wymianie jednego ministra. Sami jednak pragną, aby partia Sojusz Lewicy Demokratycznej również stała się dla nich nowym otwarciem. Mówiąc o składzie partii, zawsze podkreślają, że jedna trzecia członków to osoby, które nie skończyły 35 lat i że dla 30 proc. działaczy SLD jest pierwszą partią w życiu. Czołowi politycy SLD podkreślają, że ich partia to nowa jakość. Na dowód przywołują chociażby obecność w jej szeregach Andrzeja Celińskiego, byłego członka władz Unii Demokratycznej. Tymczasem na zjazdach wojewódzkich, które wyłaniały delegatów na pierwszy kongres SLD oraz wybierały władze wojewódzkie, owa nowa jakość była słabo widoczna. Liderzy jak w SdRP Dziś już wiadomo, że na szesnastu przewodniczących organizacji wojewódzkich tylko dwie osoby nie rekrutują się z dawnej Socjaldemokracji RP. Krzysztof Janik, sekretarz generalny SdRP, podkreśla jednak inny aspekt zagadnienia - tylko 3 osoby to działacze z okresu PRL, reszta zaczynała swoją działalność w latach 90. Zdaniem Janika we władzach powiatowych zasiada znacznie więcej osób spoza SdRP - około 25 procent. - Przewodniczący organizacji wojewódzkiej jest lokalnym liderem. To naturalne, że zwykle staje się nim parlamentarzysta z danego terenu - mówi Janik. Dodaje, że funkcję sekretarzy w ponad połowie organizacji wojewódzkich objęli młodzi ludzie, którzy wcześniej nie byli związani z SdRP i że to jest dowód zmian, jakie się dokonały. Statut nowej partii daje przewodniczącym różnych szczebli (z wyjątkiem szczebla centralnego) niezwykle duże kompetencje. Przewiduje mianowicie, że zarządy partii - gminne, powiatowe, wojewódzkie - powoływane są przez radę określonego szczebla na wniosek przewodniczącego. Co prawda każdy kandydat, żeby zostać członkiem zarządu musi uzyskać 50 proc. głosów plus jeden, jednak prawo zgłaszania kandydatów ma wyłącznie przewodniczący. Podczas publicznej dyskusji nad programem i przyszłością Sojuszu część działaczy wyrażała zaniepokojenie tym przepisem. Obawiali się, że przewodniczący zechcą wybierać do współpracy wyłącznie ludzi sobie posłusznych, że w rezultacie mogą powstawać sitwy, a nowi członkowie partii, nie związani z SdRP, będą się czuli jak działacze drugiej kategorii. Za parę dni, kiedy odbędą się pierwsze posiedzenia nowo wybranych rad i zostaną wyłonione zarządy struktur terenowych, okaże się, w jakim stopniu te obawy były słuszne. Działacz statystyczny Zjazdy wojewódzkie obnażyły również inne problemy w partii, przede wszystkim brak kobiet, ale również młodzieży i - jak to zwykle w partiach bywa - rozmaite konflikty. Zjazd organizacji małopolskiej ujawnił na przykład konflikt Krakowa z tzw. terenem. Teren okazał się sprytniejszy od mieszczuchów, ponieważ się dogadał. Działacze z terenu jednomyślnie "wycięli w pień" kandydatów na I Kongres z Krakowa (podobno ci ostatni traktowali zbyt protekcjonalnie swoich kolegów z innych miejscowości). W rezultacie organizacja krakowska skupiająca 30 proc. członków SLD z terenu Małopolski uzyskała... jeden mandat na Kongres, co stanowi 3 proc. wszystkich małopolskich mandatów. Podczas zjazdu mazowieckiej SLD okazało się, że lista delegatów na kongres została ustalona przed zjazdem (chodziło podobno o to, aby Warszawa nie zdominowała organizacji terenowych i nie zagarnęła znakomitej większości mandatów). Rezultat: kandydaci zgłaszani z sali - głównie kobiety - zostali w większości odrzuceni. Zjazdy w innych województwach były bardziej spontaniczne, jednak i tam w walce o mandaty zwyciężali mężczyźni, i to raczej niemłodzi. Jerzy Szmajdziński, goszcząc na zjeździe w Zielonej Górze, ubolewał nad brakiem kobiet. - Ta sala nie oddaje struktury społeczeństwa, bo jest męska, a w dodatku ze starszego pokolenia - mówił niebezzasadnie, bowiem na 130 uczestników zjazdu było ok. 10 kobiet. Szmajdziński przekonywał zielonogórskich delegatów, że w ciągu kilku najbliższych miesięcy każdy z nich powinien skłonić do uczestnictwa w Sojuszu jedną, młodszą kobietę. Ta z kolei powinna przyprowadzić na zebranie ucznia ostatniej klasy szkoły średniej lub studenta. Widać więc, że działaczom SLD jeszcze daleko do upragnionej nowej jakości. Gdzie te kobiety Sylwia Pusz, która była przewodniczącą frakcji młodych w SdRP, uważa, że na I Kongresie partii młodych ludzi będzie jak na lekarstwo. Prawdopodobnie niewiele więcej będzie kobiet. Jolanta Gontarczyk ocenia, że najwyżej 10 proc. Krzysztof Janik jest większym optymistą i szacuje, że wśród delegatów kobiet będzie około 20 procent, choć dotychczas jeszcze nie wiadomo, ile w ogóle jest ich w Sojuszu. Zdaniem Janika niewielka liczba kobiet wśród delegatów na kongres jest spowodowana tym, że w ogóle mało kobiet ubiegało się o mandat. Jolanta Gontarczyk uważa jednak, że jest to, pokutujący wśród działaczy terenowych, skutek starego sposobu myślenia. - Partia nie jest gotowa na przyjęcie kobiet w innej roli niż w charakterze paprotki - mówi. Zastrzega się, że ten zarzut nie odnosi się do ścisłego kierownictwa partii, które przyznaje, że kobiety powinny odgrywać znaczącą rolę w polityce, ale do działaczy terenowych, ciągle uważających, iż kobieta nie ma prawa upominać się o awans. - Nasi koledzy traktują udział kobiet we władzy jako nagrodę. To, co odbywało się na zjazdach wojewódzkich, było swoistym karceniem kobiet, a nawet próbą zastraszenia, aby w przyszłości nie żądały zbyt wiele - uważa Gontarczyk. Zarówno Janik, jak i inni czołowi działacze SLD zgodnie twierdzą, że będą popierali zmianę w statucie, która ma zagwarantować kobietom 30 proc. miejsc we władzach wszystkich szczebli oraz na listach wyborczych do organów przedstawicielskich. Własnego parytetu - 15-procentowego - domaga się też SLD-owska młodzież (uchwała w tej sprawie zostanie przyjęta w sobotę, 11 grudnia). - Skoro będzie parytet dla kobiet, może być i dla młodzieży - mówi Sylwia Pusz. - My również będziemy wnosić o zmianę w statucie. Partyjne mniejszości, a więc młodzież i kobiety, chcą też mieć coś w rodzaju swoich platform-frakcji, tylko nazwane inaczej, bo podobno słowo "frakcja" źle działa na przewodniczącego. Bez względu jednak na to, czy takie platformy-frakcje zostaną zaakceptowane i czy parytet dla kobiet oraz dla młodzieży zostanie uwzględniony w statucie partii, nie będzie to miało większego znaczenia dla przebiegu I Kongresu. Zmiany w statucie, które ewentualnie wprowadziłby kongres, zaczną obowiązywać dopiero po ich zarejestrowaniu w sądzie, a więc za kilka miesięcy. Wybór władz partii będzie się zatem odbywać według obecnie obowiązującego statutu, a władze wybierane są na cztery lata. Każdego roku, co prawda, odbywa się konwencja, ale jej rolą jest udzielenie skwitowania aktualnym władzom. W historii SdRP nie było przypadku, by podczas głosowania nad wotum zaufania dla władz partii ktoś ze ścisłej czołówki nie dostał wymaganej bezwzględnej większości głosów. O tym, czy ktoś cieszył się większą sympatią czy antypatią w partii, świadczyły jedynie niewielkie różnice w liczbie oddanych głosów. Przypuszczalnie nie inaczej będzie w SLD. Można się więc spodziewać, że parytet dla kobiet - o ile zostanie uchwalony przez Kongres - po raz pierwszy odegra znaczącą rolę dopiero za dwa lata, przy układaniu list wyborczych kandydatów do parlamentu. Przywódca niekwestionowany Nowe otwarcie w partii nie dotyczy starego kierownictwa. Na samym szczycie Sojusz prawdopodobnie w niewielkim stopniu będzie się różnił od "nieboszczki" SdRP. Wśród kandydatów na najwyższe stanowiska przewijają się nazwiska znane od lat. Partia powołała komisję wyborczą, która przyjmuje zgłoszenia kandydatów na przewodniczącego, wiceprzewodniczących i sekretarza generalnego SLD. Mało jest jednak prawdopodobne, aby poza Leszkiem Millerem, tymczasowym przewodniczącym SLD, ostatnim przewodniczącym SdRP, ktokolwiek ubiegał się o stanowisko przewodniczącego partii. W każdym razie na niespełna 10 dni przed kongresem nikogo takiego nie widać. Działacze SLD pytani, czy sądzą, że znajdzie się ktoś chętny do konkurowania z liderem, tylko się uśmiechają. Przywództwo Millera jest więc niekwestionowane. Część działaczy uważa, że kreowanie nowego przewodniczącego przed wyborami parlamentarnymi w 2001 roku byłoby błędem, że ludzie, którzy utożsamiają Leszka Millera z lewicą, przeżyliby szok. Jednak do wyborów parlamentarnych są dwa lata, a po drodze odbędzie się jeszcze bój o fotel prezydencki. Kampania prezydencka byłaby doskonałą okazją do wykreowania nowego lidera Sojuszu Lewicy Demokratycznej, tyle że po prostu nie ma takiej woli w partii. Krzysztof Janik, ostatni sekretarz generalny SdRP, zapewne też ma zagwarantowane stanowisko sekretarza generalnego SLD. Przypuszczalnie natomiast ostra walka będzie się toczyła o stanowiska wiceprzewodniczących i o wejście do zarządu partii. Po dwóch chętnych na jedno miejsce Ze względu na to, że Rada Krajowa SLD będzie liczyła około 300 osób (samych parlamentarzystów jest prawie 200, a oni stają się automatycznie jej członkami), zarząd będzie się składał z ok. 30 osób, a wiceprzewodniczących przypuszczalnie będzie siedmiu. Już w piątek, 10 grudnia, okaże się, kto będzie ubiegał się o stanowiska wiceprzewodniczących. Na razie spośród ewentualnych kandydatów znakomitą większość stanowią byli działacze i zarazem członkowie władz nie istniejącej SdRP. Zapewne o stanowiska wiceprzewodniczących zechcą powalczyć obaj byli premierzy: Józef Oleksy i Włodzimierz Cimoszewicz (nie był członkiem SdRP, ale należał do PZPR). Spośród pań typuje się Jolantę Banach, byłą pełnomocnik rządu ds. rodziny i kobiet, Annę Bańkowską, byłą prezes ZUS (jej pozycja nie jest najmocniejsza, a więc nominacja mało prawdopodobna), Izabellę Sierakowską, byłą wiceprzewodniczącą SdRP (uzyskała nominację organizacji w Lublinie na to stanowisko), Krystynę Łybacką, obecną przewodniczącą wielkopolskiego SLD (jedyna kobieta na stanowisku szefa wojewódzkiej organizacji). Jedna kobieta musi się znaleźć w prezydium partii. Podobno największe szanse na to stanowisko ma Krystyna Łybacka. Zapewne o stanowiska wiceprzewodniczących SLD będą walczyli byli wiceprzewodniczący SdRP - Jerzy Szmajdziński, Marek Borowski, wicemarszałek Sejmu z ramienia SLD, Jacek Piechota (obecnie szef zachodniopomorskiego SLD). Mówi się też, że apetyt na stanowiska mają Jerzy Jaskiernia i Tadeusz Iwiński. Z całą pewnością o stanowiska wiceprzewodniczących partii będą się ubiegali związkowcy. Oni również będą musieli dostać przynajmniej jedno miejsce w prezydium - jako ewentualnych kandydatów wymienia się Zbigniewa Janasa, tymczasowego wiceprzewodniczącego SLD (był jednym z trójki pełnomocników, którzy rejestrowali nową partię), Zbigniewa Kaniewskiego (przewodniczący Federacji NSZZ Przemysłu Lekkiego, był w PZPR) i Zbigniewa Janowskiego (Związek Zawodowy "Budowlani", prezydium OPZZ). Kto nie zgłosi swojej kandydatury do komisji wyborczej, może to jeszcze uczynić na kongresie, ale w SLD uważa się, że takie osoby nie będą miały zbyt wielu szans na zyskanie poparcia. Ostra walka będzie się też toczyła o miejsca w zarządzie, choć liczny zarząd może oznaczać, że decyzje będą podejmowane w gronie prezydium, czyli o przewodniczącego i wiceprzewodniczących.
Politycy SLD kpią z nowego otwarcia rządu Jerzego Buzka. Sami jednak pragną, aby partia SLD również stała się dla nich nowym otwarciem. Czołowi politycy SLD podkreślają, że ich partia to nowa jakość. Tymczasem na zjazdach wojewódzkich, które wyłaniały delegatów na pierwszy kongres SLD oraz wybierały władze wojewódzkie, owa nowa jakość była słabo widoczna. Dziś już wiadomo, że na szesnastu przewodniczących organizacji wojewódzkich tylko dwie osoby nie rekrutują się z dawnej Socjaldemokracji RP. Statut nowej partii daje przewodniczącym różnych szczebli niezwykle duże kompetencje. Przewiduje, że zarządy partii powoływane są przez radę określonego szczebla na wniosek przewodniczącego. część działaczy wyrażała zaniepokojenie tym przepisem. Za parę dni, kiedy odbędą się pierwsze posiedzenia nowo wybranych rad i zostaną wyłonione zarządy struktur terenowych, okaże się, w jakim stopniu te obawy były słuszne. Zjazdy wojewódzkie obnażyły również inne problemy w partii, przede wszystkim brak kobiet, ale również młodzieży i rozmaite konflikty. Zdaniem Janika niewielka liczba kobiet wśród delegatów na kongres jest spowodowana tym, że w ogóle mało kobiet ubiegało się o mandat. Jolanta Gontarczyk uważa jednak, że jest to, pokutujący wśród działaczy terenowych, skutek starego sposobu myślenia. działacze SLD zgodnie twierdzą, że będą popierali zmianę w statucie, która ma zagwarantować kobietom 30 proc. miejsc we władzach wszystkich szczebli oraz na listach wyborczych do organów przedstawicielskich. Zmiany w statucie, które ewentualnie wprowadziłby kongres, zaczną obowiązywać dopiero po ich zarejestrowaniu w sądzie, a więc za kilka miesięcy. Wybór władz partii będzie się zatem odbywać według obecnie obowiązującego statutu, a władze wybierane są na cztery lata. Nowe otwarcie w partii nie dotyczy starego kierownictwa. Na samym szczycie Sojusz prawdopodobnie w niewielkim stopniu będzie się różnił od "nieboszczki" SdRP. Wśród kandydatów na najwyższe stanowiska przewijają się nazwiska znane od lat. Mało jest prawdopodobne, aby poza Leszkiem Millerem, tymczasowym przewodniczącym SLD, ostatnim przewodniczącym SdRP, ktokolwiek ubiegał się o stanowisko przewodniczącego partii. Działacze SLD pytani, czy sądzą, że znajdzie się ktoś chętny do konkurowania z liderem, tylko się uśmiechają. Przypuszczalnie natomiast ostra walka będzie się toczyła o stanowiska wiceprzewodniczących i o wejście do zarządu partii.
ROZMOWA Michał Stępka, doktor nauk medycznych, ordynator I Oddziału Chorób Wewnętrznych Szpitala Kolejowego w Pruszkowie O powołaniu nikt nie mówi Nie wróżę sukcesu żadnym biurokratycznym, podejmowanym odgórnie decyzjom. Pacjenci sami powinni decydować o sposobie wydatkowania ich pieniędzy przeznaczonych na zdrowie i jego ochronę. FOT. PIOTR KOWALCZYK Rz: Jak głębokie musi być zobojętnienie pielęgniarki, która - wiedząc, że kilkadziesiąt metrów dalej, u wejścia do szpitala, zasłabł człowiek - nie udziela mu pomocy, a wzywa karetkę pogotowia z drugiego końca miasta? Tak stało się w Olsztynie, karetka przyjechała za późno, człowiek zmarł. Lekarze szpitala podobno o tym nie wiedzieli. MICHAł STĘPKA: Nie znam szczegółów tego wydarzenia i nie mam podstaw do wyrażania opinii. Jestem natomiast przekonany, że jest to wielki dramat rodziny pacjenta i dyżurującego wówczas personelu. Nieporównanie większy - rodziny. Nie chcę i nie mogę wartościować. Czy lekarze, pielęgniarki traktują jeszcze swoją profesję jako powołanie? W środowisku mało się o tym rozmawia. Owszem, jest to temat do dyskusji przed studiami, wśród studentów młodszych lat medycyny, ale później bardzo rzadko. Dlaczego? Ci lekarze, którzy traktują zawód jak powołanie, uważają, że podobnie jak uczucia wiara jest to sprawa zbyt osobista, by publicznie o niej mówić. Inni z kolei nie mówią, bo zdają sobie sprawę, że powołanie do czegoś zobowiązuje. Do bardziej życzliwego, delikatnego stosunku do drugiego człowieka, zwłaszcza cierpiącego. Studenci, a także młodzi lekarze mają w sobie dużo wrażliwości. Którą potem się zatraca, a pacjent staje się kolejnym "przypadkiem"? Może traci się tę wrażliwość z latami pracy, w pośpiechu, w zderzeniu z biurokracją. Ale jeżeli w zespole, od dyrektora i ordynatora do salowej, panuje ogólnie życzliwe nastawienie do pacjentów, jeżeli chorych się po prostu lubi, to taka atmosfera promieniuje na wszystkich i młody lekarz czy pielęgniarka przychodzący do pracy tej wrażliwości nie zatracą. Czy lekarze w ogóle dostrzegają ogromne odhumanizowanie medycyny, uprzedmiotowienie pacjenta. Nacisk położony jest na techniczne nowości, gdy pacjentowi czasami bardziej niż rewelacyjnego leku potrzeba dobrego słowa, zainteresowania. Rzeczywiście, często młodzi lekarze są zafascynowani nowościami technicznymi, ułatwiającymi diagnostykę i terapię. Nie można jednak zapominać, że istnieje druga strona medycyny, bez której nie można jej zrozumieć, a jest nią zwykły życzliwy stosunek człowieka do człowieka. Sławny psychiatra Antoni Kępiński mówił, że w medycynie najważniejszym lekiem jest sam lekarz, który oddziałuje na chorego całą swoją osobowością. Czy można być dobrym lekarzem bez powołania? Można, z tym, że ów lekarz, nawet świetny fachowiec, bardzo dużo traci, nie wykorzystuje szansy rozwoju. Widzi medycynę tylko w jednym wymiarze - przyrodniczo-technicznym, w wymiarze rzemiosła, techniki medycznej. Albo przepisów reformy? Myślę, że i lekarze, i pielęgniarki, i pacjenci liczyli na to, iż po wprowadzeniu reformy służby zdrowia wszyscy będą wreszcie zadowoleni. Lekarze i pielęgniarki z godziwych zarobków, a pacjenci, choć chorzy, będą szczęśliwi z powodu wysokiej jakości usług, możliwości wyboru najlepszego lekarza oraz nareszcie zdrowych, nie skorumpowanych relacji z personelem medycznym. Tymczasem zarobki poprawiły się tylko niektórym lekarzom, a w ocenie pacjentów opieka medyczna działa gorzej niż przed reformą. Obraz przeraźliwie smutny... Rzeczywiście, taki jest odbiór reformy przez większość pacjentów i znaczną część personelu medycznego. Nie wróżę zresztą sukcesu żadnym etatystycznym, podejmowanym odgórnie decyzjom. Pacjenci sami powinni decydować o sposobie wydatkowania ich pieniędzy przeznaczonych na zdrowie i jego ochronę. Rozwiązanie widzę w dobrowolnych prywatnych ubezpieczeniach. Na Pana oddziale podobno nikt łapówek nie daje ani nie bierze, ale są szpitale, w których pacjenci przekazują sobie z ust do ust, ile "kosztuje" operacja u poszczególnych lekarzy. Jak głęboko sięga ten rodzaj demoralizacji? W moim środowisku zawodowym, w dziedzinie chorób wewnętrznych, nie spotkałem się nigdy z przypadkami uzależnienia leczenia od łapówki. Być może należy odróżnić, jeżeli o to chodzi, medycynę niezabiegową od zabiegowej. Na jednym biegunie jest, jak słyszałam, pediatria, na drugim, przeciwnym - chirurgia. Dziedziny niezabiegowe to interna z jej licznymi podspecjalnościami, jak psychiatria i neurologia, natomiast zabiegowe to chirurgia, ortopedia, ginekologia. Kiedyś medycyna wewnętrzna i chirurgia to były dwie różne dziedziny. Lekarze wykształceni na uniwersytetach zepchnęli chirurgów do roli niższych pomocników. W średniowieczu chirurgią zajmowali się łaziebnicy i cyrulicy, traktując swoje zajęcia wyłącznie usługowo. Dopiero w czasach nowożytnych chirurgia połączyła się z medycyną. Dzisiaj jest to bardzo skomplikowana dziedzina, ale być może historyczne uwarunkowania mają jakiś wpływ na sposób jej uprawiania. Ale chyba trudno dzisiaj mówić o zróżnicowanej specjalistycznie wrażliwości. Tak jak nie mogą być usprawiedliwieniem łapówkarstwa niskie zarobki części lekarzy. Dlaczego zatem biorą? Niektórzy ludzie, którzy opanowali jakąś trudną sztukę, mają pokusę, by - jeśli pojawi się taka możliwość - wykorzystać tę umiejętność, niedostępną dla innych, dla korzyści finansowych. Myślę, że podobnie jest w każdym zawodzie: polityka, bankowca, prawnika. Poza tym korupcjogenny jest każdy system rozdzielczy, w którym odgórnie decyduje się o podziale wspólnych dóbr. Dlaczego nie ma korupcji w prywatnych gabinetach czy lecznicach? Sam prowadzę również prywatną praktykę i proszę wierzyć, że tu nikt niczego nie proponuje. Zdarza się natomiast, że pacjent ma kłopoty finansowe, nie ma czym zapłacić, ale dochodzimy do porozumienia. To jest nasz dwustronny układ. Trzeba również, moim zdaniem, odróżnić korupcję, która znaczy kupienie zwiększonej troski o chorego, od formy wyrażenia przez pacjenta wdzięczności, w momencie wypisania ze szpitala, za pomyślnie przeprowadzoną operację czy leczenie. Tego typu wdzięczność uważa Pan za dopuszczalną? Tak, nie można pacjentowi odmówić prawa do wyrażania wdzięczności, chociaż jej forma to osobne zagadnienie. Uważam za nieludzkie wyproszenie z gabinetu pacjenta, który przyszedł podziękować za leczenie. W jaki sposób pacjenci wyrażają Panu wdzięczność? Czasem, po zakończeniu hospitalizacji, pacjenci żegnają się, przychodzą z kwiatkiem, niekiedy przyślą list z podziękowaniem, czasem przyniosą własnoręcznie namalowany obraz, niekiedy słodycze albo alkohol. Forma wyrażenia wdzięczności w dużym stopniu zależy od kultury i osobowości pacjenta oraz jego rodziny. Czy wtedy, kiedy Pan studiował medycynę, wystarczająco zwracano uwagę na etyczną stronę zawodu? Zarówno w czasie studiów, jak i stażu miałem poczucie niedosytu w uwzględnianiu tych zagadnień w codziennej praktyce. Od początku studiów w akademii medycznej brakowało mi rozmów z asystentami, profesorami na temat etyki zawodowej. Zajęcia z deontologii prowadzone były przez semestr na ostatnim roku i były to dyskusje o kodeksach etycznych. Uważam, że zajęcia te powinny być zintegrowane z zajęciami przy łóżku pacjenta. Pamiętam moje pierwsze zajęcia z anatomii, ćwiczenia z osteologii, czyli nauki o kościach. W tej samej sali, w której się uczyliśmy, zorganizowano imieniny, bodajże z kwiatami i czekoladkami. Dla mnie, młodego człowieka, który świadomie wybrał ten kierunek studiów, który zwłoki człowieka traktował jak sacrum, było to szokiem. Teraz myślę, że jest w tym może swoisty sposób na wyrobienie w przyszłym lekarzu dystansu do choroby, do pacjenta, do jego ciała, gdyż skuteczna pomoc cierpiącemu wymaga obiektywizmu i często chłodnego spojrzenia. Emocje mogą przeszkadzać, ale wrażliwość jest niezbędna. Czy młodzi lekarze, których Pan przyjmuje teraz do pracy, są inni, czy tacy sami jak Pan dwadzieścia lat temu? Odnajduję w nich podobne cechy, podobną wrażliwość. Oprócz wiedzy młodzi lekarze poszukują wzorców osobowych, poszukują mistrza, którego, bywa, przez całe życie nie odnajdują. Na akademii też takich nie było? Może to wina organizacji studiów? Do odnalezienia mistrza potrzebny jest czas i skupienie, tymczasem studenci ciągle przemieszczają się ze szpitala do szpitala, z oddziału na oddział. Mało zostaje czasu na rzeczowy kontakt z asystentem, profesorem, rozmowę z doświadczonym lekarzem, na podpatrzenie go podczas pracy, podzielenie się refleksją czy wątpliwościami. Nauka medycyny, oprócz poznania patofizjologii i terapii chorób, polega na kopiowaniu wzorów, na naśladowaniu starszych, bardziej doświadczonych lekarzy. Czy przyszłym lekarzom mówi się, jak należy zachować się wobec śmierci człowieka, wobec rodziny umierającego? W okresie moich studiów nie mówiło się. Teraz mówi się więcej. Są nawet na ten temat odpowiednie rozdziały w podręcznikach. Jakie Pan przeżywa dylematy moralne w swojej pracy? Podstawowy dylemat to niemożność zapewnienia pacjentom zarówno badań, jak i sposobów leczenia, które są uznawane za optymalne, ale w większości wypadków trudno dostępne. Mamy teraz dostęp do wspaniałych leków, ale są one bardzo drogie. Dlatego często jestem też zmuszony do rezygnacji z przepisania sprawdzonego leku dobrej marki, bo pacjenta na taki nie stać, i do zastąpienia go preparatem objętym opłatą zryczałtowaną, choć wiem, że będzie to preparat mniej skuteczny. Rozmawiała Ewa K. Czaczkowska
lekarze, którzy traktują zawód jak powołanie, uważają, że podobnie jak uczucia wiara jest to sprawa zbyt osobista, by publicznie o niej mówić. Inni z kolei nie mówią, bo zdają sobie sprawę, że powołanie do czegoś zobowiązuje. Do bardziej życzliwego, delikatnego stosunku do drugiego człowieka, zwłaszcza cierpiącego. Może traci się tę wrażliwość z latami pracy, w pośpiechu, w zderzeniu z biurokracją. Nie wróżę sukcesu żadnym etatystycznym, podejmowanym odgórnie decyzjom. Pacjenci sami powinni decydować o sposobie wydatkowania ich pieniędzy przeznaczonych na zdrowie i jego ochronę. Rozwiązanie widzę w dobrowolnych prywatnych ubezpieczeniach. Niektórzy ludzie, którzy opanowali jakąś trudną sztukę, mają pokusę, by - jeśli pojawi się taka możliwość - wykorzystać tę umiejętność, niedostępną dla innych, dla korzyści finansowych. Myślę, że podobnie jest w każdym zawodzie: polityka, bankowca, prawnika. Poza tym korupcjogenny jest każdy system rozdzielczy, w którym odgórnie decyduje się o podziale wspólnych dóbr. Trzeba również, moim zdaniem, odróżnić korupcję, która znaczy kupienie zwiększonej troski o chorego, od formy wyrażenia przez pacjenta wdzięczności, w momencie wypisania ze szpitala, za pomyślnie przeprowadzoną operację czy leczenie. Od początku studiów w akademii medycznej brakowało mi rozmów z asystentami, profesorami na temat etyki zawodowej.Zajęcia z deontologii prowadzone były przez semestr na ostatnim roku i były to dyskusje o kodeksach etycznych. Uważam, że zajęcia te powinny być zintegrowane z zajęciami przy łóżku pacjenta. Oprócz wiedzy młodzi lekarze poszukują wzorców osobowych, poszukują mistrza, którego, bywa, przez całe życie nie odnajdują. Nauka medycyny, oprócz poznania patofizjologii i terapii chorób, polega na kopiowaniu wzorów, na naśladowaniu starszych, bardziej doświadczonych lekarzy.
OPINIE Fałszywa jest teza, że duża liczba powiatów to cena za zlikwidowanie znacznej liczby województw - twierdzą naukowcy z Europejskiego Instytutu Rozwoju Regionalnego i Lokalnego Powiaty potrzebne tylko przy dużych regionach ZYTA GILOWSKA, GRZEGORZ GORZELAK, BOHDAN JAŁOWIECKI Dzięki koalicji AWS - UW zakończyliśmy rozważania, czy reformować terytorialną organizację kraju. Możemy podjąć dyskusję, jak to robić. Europejski Instytut Rozwoju Regionalnego i Lokalnego od wielu lat postuluje wprowadzenie nowej terytorialnej organizacji kraju (t.o.k.). Działamy na rzecz regionalizacji, prowadząc badania, publikując książki i artykuły oraz uczestnicząc w zespołach ekspertów. Nasze doświadczenia upoważniają nas do zabrania głosu, dlatego też zwracamy się do osób odpowiedzialnych za decentralizację kraju z następującymi postulatami. - Decentralizacja państwa jest możliwa jedynie przez przekazanie uprawnień rządu centralnego samorządowym regionom, ponieważ tylko duży region jest zdolny do udźwignięcia przekazanych mu zadań i uprawnień. - Utworzenie powiatów nie oznacza decentralizacji państwa, ponieważ mogą one przejąć jedynie niektóre funkcje dotychczasowych małych województw, a nie rządu centralnego. Powiaty są potrzebne jedynie w przypadku utworzenia dużych regionów. Tak więc regionalizacja powinna poprzedzać powiatyzację lub być wprowadzona jednocześnie. - Utworzenie najpierw powiatów, a następnie regionów, i to dopiero w perspektywie 2000 roku, zagrażałoby decentralizacji państwa, a więc jego żywotnym potrzebom, ponieważ w miarę zbliżania się do końca kadencji obecnego parlamentu opór wobec regionalizacji będzie rósł. Będzie wzrastał dlatego, że regionalizacja zagraża istotnym interesom prowincjonalnych elit w województwach przeznaczonych do likwidacji, a zmieniając geografię wyborczą kraju, stwarza ryzyko dla całej klasy politycznej. Może się zdarzyć, że powiaty zostaną utworzone w istniejącej siatce województw, co nie tylko nie będzie prowadzić do decentralizacji funkcji państwa, ale przeciwnie - utrwali jego centralizację, a kompromitując reformę, uniemożliwi jej przeprowadzenie w przyszłości. Centrum - województwa - powiaty Decentralizacji powinny przede wszystkim podlegać kompetencje rządu, to bowiem właśnie administracja rządowa uległa najmniejszym zmianom po 1989 roku. Kompetencje administracji rządowej są skupione na szczeblu centralnym. To ten właśnie szczebel powinien podlegać decentralizacji, a więc oddać kompetencje i zadania innym jednostkom - dużym województwom samorządowym, w których obecna byłaby oczywiście także władza rządowa. Oddanie regionom (województwom) większości spraw związanych z rozwojem społeczno-gospodarczym uwolniłoby rząd centralny od zagadnień drobiazgowych i pozwoliłoby na przeprowadzenie fundamentalnej reformy centrum. (Rząd mógłby przyjąć na przykład następującą strukturę: Kancelaria Prezesa Rady Ministrów, Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Ministerstwo Obrony Narodowej, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji, Ministerstwo Skarbu i Budżetu Państwa, Ministerstwo Gospodarki, Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Obszarów Wiejskich, Ministerstwo Edukacji, Nauki i Kultury, Ministerstwo Ochrony Środowiska, Ministerstwo Zdrowia, Pracy i Opieki Społecznej.) Utworzenie dużych województw samorządowych pozwoliłoby także na podjęcie wielu bardzo ważnych funkcji, których w obecnej t.o.k. nikt nie może pełnić we właściwy sposób (na przykład tworzenie regionalnych systemów innowacji i transferu technologii, współpraca przygraniczna, tworzenie silnych instytucji wspierających rozwój regionów itp.). Regionalizacja kraju (utworzenie dużych samorządowych województw jako regionów samorządowych w państwie unitarnym) jest znacznie ważniejszym elementem decentralizacji kraju niż przywrócenie powiatów samorządowych. Funkcje powiatu są ograniczone (opieka zdrowotna, edukacja ponadpodstawowa, służby pracy, niektóre inne usługi publiczne) i uzupełniające w stosunku do funkcji obecnie spełnianych przez gminy. Przywrócenie powiatu tylko w bardzo nikłym stopniu przyczyni się do decentralizacji administracji rządowej. Nie będzie również zabiegiem zwiększającym potencjał rozwoju gospodarczego. Powiat jest strukturą wtórną w stosunku do regionalizacji kraju. Województwa Granice jednostek przestrzennych zależą od ich kompetencji. Oznacza to, że wyznaczanie granic powinno być oparte na kryteriach o znaczeniu powszechnym, ogólnokrajowym, w żadnym zaś stopniu nie powinno być podporządkowane interesom cząstkowym, na przykład jakiejś elity regionalnej. Można sformułować jasną i precyzyjną zasadę regionalizacji, spełniającą wymóg powszechności. Stolicami nowych województw powinny zostać wielkie metropolie o znaczeniu ogólnokrajowym, które są zdolne podołać szerokim kompetencjom nowych województw (Bydgoszcz z Toruniem, Gdańsk, Katowice, Kraków, Łódź, Poznań, Szczecin, Warszawa, Wrocław), oraz miasta we wschodniej części kraju (Białystok, Lublin, Olsztyn, Rzeszów). Daje to trzynaście województw. Jakiekolwiek zwiększenie tej liczby narusza tę zasadę i prowokuje do postulowania tworzenia coraz to nowych województw, które to propozycje nie wynikają z żadnej ogólnej zasady, a są manifestacją interesów elit tego czy innego województwa. Zwiększanie liczby województw ponad trzynaście otwiera pole do przetargów politycznych, których rola powinna być minimalizowana przy projektowaniu reformy o tak fundamentalnym znaczeniu. Powiaty Powiat ma być jednostką organizującą publiczne usługi ponadpodstawowe zgodnie z potrzebami i preferencjami społecznymi, przy możliwie małej skali zasileń finansowych z budżetu państwa. Powiat powinien być więc wyposażony w podstawowe urządzenia infrastruktury społecznej i instytucjonalnej. Powinien mieć odpowiednią liczbę ludności, a miasto będące jego siedzibą nie powinno mieć mniej niż około dziesięciu tysięcy mieszkańców. Powinien dysponować wystarczającą bazą podatkową. Siedziba władz powiatowych powinna być łatwo dostępna dla mieszkańców. Jak wynika z przeprowadzonych studiów, w myśl tych kryteriów sensowne byłoby utworzenie w Polsce nie więcej niż dwustu powiatów. Tymczasem twierdzi się, że jednostek tych miałoby być trzysta sześćdziesiąt pięć (w tym trzysta dwadzieścia powiatów ziemskich i czterdzieści pięć miejskich). Tego rodzaju sieć byłaby nie tylko bardzo kosztowna, ale równocześnie niefunkcjonalna i marnotrawna. W razie utworzenia ponad trzystu powiatów wiele z nich liczyłoby po trzy, cztery gminy, co jest niezgodne z założeniami powiatowej reformy, której głównym celem jest zapewnienie koordynacji działań na większej przestrzeni. Takie małe powiaty, których siedziby liczyłyby zaledwie kilka tysięcy mieszkańców, nie byłyby w stanie pełnić funkcji przewidzianych dla nich ustawą o samorządzie powiatowym. Znaczna ich część byłaby tak słaba finansowo, że dominującym źródłem ich finansów musiałyby być środki przekazywane z budżetu państwa. Zmniejszenie liczby powiatów pozwoliłoby na utworzenie jednostek silniejszych finansowo i funkcjonalnie. W obliczu rozwoju motoryzacji i komunikacji publicznej miasta powiatowe byłyby również łatwo dostępne (trzysta powiatów to sieć utworzona w epoce dominacji transportu konnego). Mniejsza liczba powiatów to także mniejsze koszty stałe funkcjonowania tego szczebla t.o.k. oraz lepsze kwalifikacje kadr administracji samorządowej i rządowej na szczeblu powiatowym. Tylko razem z reformą finansów publicznych Decentralizacja t.o.k. musi być przeprowadzona równocześnie z decentralizacją polskiego systemu budżetowego. Tylko w ten sposób nowe jednostki samorządu terytorialnego zyskają prawo stanowienia swoich własnych budżetów, a zakres przedmiotowy budżetu państwa zostanie znacznie pomniejszony. Operacja taka nie wystarczy jednak do odzyskania przez podmioty władzy publicznej pełnej kontroli nad publicznymi zasobami finansowymi i nie zapobiegnie utrwalaniu się niekorzystnych zjawisk w gospodarowaniu tymi zasobami (niska dyscyplina budżetowa, mało czytelne zasady udzielania dotacji, wzrost wydatków publicznych, rozpraszanie dochodów publicznych). Dlatego reformę t.o.k. musi funkcjonalnie i metodologicznie wyprzedzać reforma finansów publicznych. W jej ramach najważniejsze jest ustanowienie nowych, bardziej precyzyjnych zasad cyrkulacji publicznego pieniądza. Chodzi głównie o to, by budżety publiczne (a więc budżet państwa i budżety jednostek samorządu terytorialnego) objęły praktycznie wszystkie dochody publiczne. Oznaczać to będzie radykalne zmniejszenie liczby instytucji pozabudżetowych uprawnionych do pobierania i wydatkowania publicznych zasobów finansowych (jednostek pozabudżetowych, funduszy celowych i rozmaitych agencji państwowych). Budżety tych instytucji zostaną włączone do budżetu państwa oraz budżetów wojewódzkich i powiatowych. Finalnym celem obu reform - t.o.k. oraz finansów publicznych - będzie konsolidacja budżetów publicznych w formę zwartego systemu finansowego państwa. Cel ten odpowiadałby głównym zamierzeniom reformatorskim wobec całej sfery budżetowej. W takim ujęciu reformy cząstkowe, tj. reformy poszczególnych segmentów tej sfery (zwłaszcza ochrony zdrowia i edukacji), powinny być ustrojowo, finansowo i chronologicznie podporządkowane reformom głównym, t.o.k. i finansów publicznych. Dopiero przeprowadzenie tych reform i konsolidacja finansów publicznych dostarczyłyby informacji o rzeczywistych kosztach wykonywania podstawowych usług publicznych, kosztach niemożliwych do oszacowania w obecnym systemie finansów państwa. Interes mieszkańców czy interes elit Autorzy reformy powinni pamiętać, że chodzi tutaj o zmiany, które mają usprawnić i unowocześnić sposób rządzenia państwem, a nie zaspokajać interesy elit lokalnych. Dla większości obywateli ostateczna siatka województw i powiatów nie ma większego znaczenia - ma natomiast znaczenie ich sprawność w obsłudze obywatela i rozwoju gospodarki. Badania wskazują, że oprócz Śląska i w mniejszym stopniu Wielkopolski nie istnieje w Polsce wyraźna identyfikacja regionalna. Podobnie bezzasadne wydaje się wskazywanie, że istnieje identyfikacja mieszkańców z określonymi układami ponadlokalnymi, które tworzyłyby siatkę ponad trzystu powiatów. Za tworzeniem możliwie dużej liczby województw i powiatów optują przedstawiciele lokalnych elit politycznych i administracyjnych, nie zaś sami mieszkańcy. Elity te, dążąc do zapewnienia sobie stanowisk i wpływów, używają nieprawdziwych argumentów, mówiących, że dążenia te są wyrażane przez ludność. Niestety, argumentom tym dają wiarę politycy szczebla centralnego. Formułowane są tezy, iż duża liczba powiatów jest ceną, jaką trzeba zapłacić za zlikwidowanie znacznej liczby województw. Jest to teza fałszywa, a jest ona wynikiem przyjmowania postulatów elit za dążenia mieszkańców. W rezultacie decyzje o fundamentalnym i długofalowym znaczeniu dla całego kraju zostają uwikłane w doraźne przetargi polityczne i są poddane wpływom lokalnych grup interesów. Tryb przygotowania i wprowadzenia reformy Reforma t.o.k. powinna być wprowadzona jedną ustawą łączącą reformę powiatową i wojewódzką. Ustawa powinna być przygotowana przez ekspertów i zaakceptowana przez ścisłe centra kierownicze rządzących partii. Ustawa tylko w możliwie niewielkim stopniu powinna być przedmiotem dyskusji w Sejmie, a na pewno nie powinna stać się przedmiotem debaty ogólnokrajowej. Powinna być wprowadzona szybko. Czas pracuje przeciwko fundamentalnym reformom, w których głosujący za nimi posłowie narażają się lokalnym grupom interesów. Jeżeli całościowa reforma organizacji terytorialnej kraju nie zostanie dokonana w ciągu kilku następnych miesięcy, nie zostanie dokonana w ogóle lub też zostanie wprowadzona częściowo - na przykład wprowadzi się ponad trzysta powiatów i pozostawi obecne województwa - co będzie rozwiązaniem znacznie gorszym, niż gdyby nic nie zmieniano. Autorzy współpracują z Europejskim Instytutem Rozwoju Regionalnego i Lokalnego Uniwersytetu Warszawskiego
Dzięki koalicji AWS - UW zakończyliśmy rozważania, czy reformować terytorialną organizację kraju. Możemy podjąć dyskusję, jak to robić. Europejski Instytut Rozwoju Regionalnego i Lokalnego od wielu lat postuluje wprowadzenie nowej terytorialnej organizacji kraju. Nasze doświadczenia upoważniają nas do zabrania głosu, dlatego też zwracamy się do osób odpowiedzialnych za decentralizację kraju z następującymi postulatami. - Decentralizacja państwa jest możliwa jedynie przez przekazanie uprawnień rządu centralnego samorządowym regionom, ponieważ tylko duży region jest zdolny do udźwignięcia przekazanych mu zadań i uprawnień. - Utworzenie powiatów nie oznacza decentralizacji państwa, ponieważ mogą one przejąć jedynie niektóre funkcje dotychczasowych małych województw, a nie rządu centralnego. Powiaty są potrzebne jedynie w przypadku utworzenia dużych regionów. Tak więc regionalizacja powinna poprzedzać powiatyzację lub być wprowadzona jednocześnie. - Utworzenie najpierw powiatów, a następnie regionów, i to dopiero w perspektywie 2000 roku, zagrażałoby decentralizacji państwa, a więc jego żywotnym potrzebom, ponieważ w miarę zbliżania się do końca kadencji obecnego parlamentu opór wobec regionalizacji będzie rósł. Będzie wzrastał dlatego, że regionalizacja zagraża istotnym interesom prowincjonalnych elit w województwach przeznaczonych do likwidacji. Decentralizacji powinny przede wszystkim podlegać kompetencje rządu, to bowiem właśnie administracja rządowa uległa najmniejszym zmianom po 1989 roku. Kompetencje administracji rządowej są skupione na szczeblu centralnym. To ten właśnie szczebel powinien podlegać decentralizacji, a więc oddać kompetencje i zadania innym jednostkom - dużym województwom samorządowym, w których obecna byłaby oczywiście także władza rządowa. Granice jednostek przestrzennych zależą od ich kompetencji. Oznacza to, że wyznaczanie granic powinno być oparte na kryteriach o znaczeniu powszechnym, ogólnokrajowym, w żadnym zaś stopniu nie powinno być podporządkowane interesom cząstkowym, na przykład jakiejś elity regionalnej. Decentralizacja t.o.k. musi być przeprowadzona równocześnie z decentralizacją polskiego systemu budżetowego. Tylko w ten sposób nowe jednostki samorządu terytorialnego zyskają prawo stanowienia swoich własnych budżetów, a zakres przedmiotowy budżetu państwa zostanie znacznie pomniejszony.
Berdyczów jest dla ukraińskich katolików tym, czym dla polskich Częstochowa. Poza tym od innych, prowincjonalnych miast Ukrainy nie różni go prawie nic. Życie tu prozaiczne aż do bólu - bieda, bezrobocie, brud, brak jakichkolwiek perspektyw. Aż dziw, że wciąż są wśród berdyczowian ludzie, którym chce się chcieć. Prawie martwa natura z nieczynną latarnią JAN TRZCIŃSKI Do Berdyczowa, odległego od Kijowa o 185 kilometrów, jedzie się autobusem ukraińskiego PKS-u cztery godziny. Na stołecznym dworcu wsiada do starego, lepkiego ikarusa wszystkiego dziesięć osób. Drugie tyle czeka na drodze, sto, sto pięćdziesiąt metrów od dworca. To prywatni pasażerowie kierowcy. Potem będzie ich co i rusz przybywać i ubywać, najwięcej na ostatnim odcinku, między Żytomierzem a Berdyczowem, gdzie kierowca zatrzymuje się co dwa kilometry, podwożąc ze wsi do wsi przekupki i podpitych chłoporobotników. W głowie kręci się od zapachów - owoce, warzywa, drób, mokre od deszczu kurtki, podły tytoń, nieprzetrawiona wódka i kwaśne piwo. W radiu wokalista z silnym, rosyjskim akcentem pośpiewuje "akapulko, aj, ajajajajaj", a szofer dociska ręką wysypujący mu się z kieszeni plik tłustych banknotów. Na każdym takim kursie można spokojnie zarobić, nawet podzieliwszy się zyskami z przełożonymi, połowę średniej miesięcznej pensji, której wysokość nie przekracza na Ukrainie równowartości 25 dolarów. 50 mililitrów po ciemku Styczniowy krajobraz za oknem nastraja raczej smutno, dopiero tuż przed Berdyczowem wzrok ożywia wieś Gryszkowce - zadbane domy, czyste, zagrabione podwórza, kosze pachnących jabłek wystawione na sprzedaż wzdłuż drogi. Potem będzie znów szaro, brudno, betonowo. Ulice blisko stutysięcznego Berdyczowa są bardzo szerokie; taka Liebknechta, na przykład - prawie jak Marszałkowska. Od krawężnika do krawężnika 20 metrów, jeżeli nie lepiej. Kiedyś pośrodku rosły piękne drzewa, ale wycięto je na prawie całej długości, żeby pierwszomajowy pochód mogł się rozlewać jeszcze i jeszcze większą falą. Samochody mkną miejscami slalomem - dziury w jezdni są czasem tak wielkie, że zdaje się, jakby przez pół wieku jeździły tędy w tę i z powrotem tylko czołgi. Wygląda na to, że od czasu rozpadu Związku Radzieckiego, od upadku kołchozów i wielu innych przedsiębiorstw niczego tu nie remontowano. Ulice i chodniki są nieoświetlone, nie ma jak iść po ciemku, jest tylko strach i nic więcej. Wrogiem zdaje się każdy kształt pojawiający się niespodziewanie na chodniku w odległości trzech metrów, wyrokiem - każde słowo dochodzące gdzieś z boku, z mgły. Palą się raptem trzy latarnie na krzyż przy domu towarowym; zgasną zresztą tuż po siódmej. Żeby gdzieś się dostać, trzeba wziąć taksówkę. Taksówkarze też się boją, ale jeżdżą. W styczniu jeden z nich stracił w Gryszkowcach życie z rąk pasażera, który połakomił się na cztery grzywny. Cztery grzywny to około trzech złotych. Nawet upić się za taką kwotę trudno, choć można to zrobić praktycznie na każdym kroku. "Żyj krasiwo, pij berdyczowskie piwo" - zachęca reklama na ścianie jednego z budynków przy Liebknechta. Obok, w bocznej uliczce coś na kształt sklepiku przyfabrycznego. Ludzie stoją w kolejce od rana. Berdyczowskie piwo, marki Hetmańskie, jest w smaku niespecjalne, w porównaniu z najpopularniejszym na Ukrainie obołonem ponosi sromotną porażkę. Ale sklepik nie narzeka na brak klientów. Podobnie jest w sklepach z wódką, której zresztą pije się najwięcej. Można ją kupić nawet w budce z hot dogami. W cenniku, od góry: hot dog, hamburger, 50 mililitrów plus kubeczek, 100 mililitrów plus kubeczek, 50 mililitrów koniaku... Benedykt z Grybowa i siedmiogłowy smok Wszystko to przygnębia, ale są w Berdyczowie ludzie, którzy nie poddają się beznadziei i kroczek po kroczku próbują zmieniać świat. Wielu wśród nich Polaków - Berdyczów to przecież kawał i polskiej historii. Ojciec Benedykt Krok z Grybowa pod Nowym Sączem walczy z siedmiogłowym smokiem niemożności na pierwszym froncie. Modli się, nawraca, namawia, zdobywa, buduje, peroruje, poucza. Nauczył się ukraińskiego i kazania w klasztorze Karmelitów Bosych wygłasza po ukraińsku, choć śpiewy nadal odbywają się po polsku. Wśród wiernych - mówi proboszcz Benedykt - wielu jest Ukraińców, którzy przeszli na katolicyzm. Benedykt głosi kazanie silnym, zdecydowanym głosem. Na koniec nabożeństwa ma dla wiernych jeszcze kilka rad. - Za kilka dni wypada święto Matki Boskiej Gromnicznej - tłumaczy. A na Matki Boskiej Gromnicznej zapala się gromnicę. Gromnica to świeca solidna, a nie cienka jak kabelek - tu demonstruje fragment cieniutkiego przewodu głośnikowego - bo ma stać mocno, a nie chwiać się, jak nie przymierzając jakaś trzcina na wietrze. I jeszcze jedno: gromnica to świeca na specjalną okazję, więc żeby nikomu nie przyszło do głowy oświetlać nią mieszkania, gdy jak zwykle znów wyłączą na kilka godzin prąd... Klasztor jest wciąż w odbudowie i ksiądz mieszka w zwyczajnym bloku. Rozumie więc, co znaczy brak światła, zniszczona klatka schodowa, wyrwana ze ściany żeliwna pokrywa zsypu, śmiecie rozrzucone po korytarzu, zdezelowane drzwi do budynku, pogięte, rozerwane skrzynki pocztowe. Tak jest w co drugim, trzecim berdyczowskim bloku. Wokół zdewastowane place zabaw, rozjeżdżone, zaśmiecone trawniki, okaleczone drzewa. Nikt nie czuje się tu właścicielem i nikt o nic nie dba. Za grzechy jednych władza karze wszystkich pozostałych. Ktoś nie płaci za ogrzewanie - miasto odcina dopływ ciepłej wody i jemu, i całej reszcie. Zimą z kranów leci czasem woda tak zimna, że po dwóch minutach mycia człowiek czuje się, jakby wbijano mu igły w kości palców. Spod chińskiej granicy do Świętej Barbary Klasztor Karmelitów Bosych - sanktuarium Matki Boskiej Szkaplerznej - leży wysoko nad rzeką Gniłopiać; w dole widać wędkarzy-kamikadze łowiących ryby na lodzie cienkim jak serwetka. Sanktuarium postawił w pierwszej połowie XVII wieku wojewoda kijowski Janusz Tyszkiewicz. W 1642 Tyszkiewicz podarował klasztorowi obraz Najświętszej Marii Panny, słynący w jego rodzinie łaskami. Przez ponad trzysta lat obraz, karmelici i klasztor przechodzili różne koleje losu. Sowieci na przykład urządzili w górnym kościele muzeum, a w dolnym kino. W 1941 roku, tuż przed napaścią Niemiec na ZSRR komsomolcy z Berdyczowa ograbili i spalili klasztor oraz sanktuarium. Obraz zaginął wówczas w niewyjaśnionych okolicznościach i do dziś nie wiadomo, czy spłonął, czy został ukradziony. Kościół karmelici odzyskali przed dziesięciu laty i od tej pory go rekonstruują, co zajmie im pewnie jeszcze kolejne dziesięć lat. O prawo do wyznawania wiary musiał też długo walczyć ojciec Albert Gałecki, skromny proboszcz w kościele Świętej Barbary. Ksiądz Gałecki urodził się w 1955 roku w Jakucji, dokąd w 1937 roku wysiedlono z Berdyczowa jego rodziców za to, że nie chcieli wstąpić do kołchozu. Do rodzinnego miasta pozwolono im wrócić dopiero po 20 latach. Albert chciał po szkole wstąpić do seminarium w Rydze - bezskutecznie. Uczył się więc w seminarium podziemnym na Litwie. W 1982 roku wzięto go do wojska, aż do Chabarowska pod chińską granicę. Było nieźle - wspomina - bo zrobili go kierownikiem magazynu z żywnością, nie chodził więc głodny i nie marzł, choć na dworze temperatura spadała do minus 40 stopni. Po wojsku znów chciał do seminarium i znów nie pozwolili, potem przyjęli, potem wyrzucili i tak w kółko. Po święceniach objął parafię w Berdyczowie. Kościół Świętej Barbary, w którym żenił się ongiś Honoriusz Balzak, zwrócono katolikom dopiero pięć lat temu. Katolicyzm przeżywa tu dziś renesans, ale parafii brakuje kapłanów. - Trzeba czasem odprawić pięć nabożeństw dziennie, odprawić a nie odbębnić, a już po czterech człowiek zmęczony do cna. Cztery jeszcze idzie wytrzymać, ale pięć już nie - mówi ojciec Albert. Co się dzieje z naszą klasą W kościele Świętej Barbary mieści się popularna wśród Polaków biblioteka. Wśród książek z Polski, których zawsze mało, leżą numery "Mozaiki Berdyczowskiej" - dwumiesięcznika polonijnego, którym kieruje Larysa Wermińska, wicedyrektorka jednej z miejscowych szkół podstawowych. Larysa, podobnie jak setki, a może tysiące jej kolegów - nie dostaje od wielu tygodni swojej i tak nikczemnej pensji. Na początku stycznia berdyczowskim nauczycielom powiedziano, że trzeba jechać do Żytomierza i protestować. Wsiedli więc do autobusów i pojechali. Na miejscu okazało się, że uczestniczą w wiecu poparcia dla prezydenta Leonida Kuczmy, na który spędzono również uczniów i studentów. Szkołę otwarto z pompą dokładnie 1 września 1939 roku, gdy do Polski wkraczali Niemcy. Dwa lata później wkroczyli do Związku Radzieckiego. Po inwazji, w szkole mieścił się niemiecki zarząd miasta, podobno raz był tu nawet z wizytą Adolf Hitler. W szkolnej izbie pamięci blakną fotografie absolwentów, którzy niedawno jeszcze grali wyświechtaną szmacianką w piłkę, jak widoczni teraz właśnie przez okno chłopcy na boisku. Albo jak, lata temu, młodzieniec z jednego ze zdjęć, który, skończywszy szkołę, niedługo potem, w 1985 roku, zaginął podczas służby w "ograniczonym kontyngencie wojsk radzieckich w Demokratycznej Republice Afganistanu". A za szybą z pamiątkami z Polski, obok kilku albumów o Krakowie i Warszawie leżą sobie, nie wiedzieć czemu, "Czarne koszule w Tiranie" z popularnej ongiś kieszonkowej serii "Sensacje XX wieku"... Jeszcze będzie przepięknie Berdyczów to historia, którą wciąż jeszcze można ocalić. Oświetlić, posprzątać, odmalować. Odbudować Klasztor Karmelitów, odrestaurować stary cmentarz żydowski z setkami omszałych nagrobków, wśród których hołota urządziła sobie dzikie wysypisko śmieci, zadbać o ogromną nekropolię miejską z XIX wieku, gdzie gross grobowców, w tym wiele polskich, zniszczono straszliwie, obrabowano, zamieniono na pijackie meliny pełne potłuczonego szkła i ekskrementów. Potrzeba tylko więcej ludzi wrażliwych, ludzi z wyobraźnią, przede wszystkim we władzach, które dziś troszczą się chyba tylko o swoje interesy i o majestatyczny, lśniący czystością pomnik Lenina przed zadbanym ratuszem. Na razie brud, ciemność, strach i bieda zabijają w ludziach w zarodku wszystko, co tylko mogliby zrobić dobrego. Oczywiście, wiosną będzie lepiej, będzie bardziej zielono i dużo jaśniej, przyjedź wiosną - namawiają berdyczowianie. - Na wiosnę zorganizujemy festyn "Polskie Dni", a później, w czerwcu, do Kijowa przyjedzie Jan Paweł II, z Berdyczowa będzie pielgrzymka, kilkanaście autokarów, może nawet specjalny pociąg - zapalają się. Na razie za wiosnę, lato i sny o ciepłych, beztroskich popołudniach starczyć musi słodkie, krymskie wino Massandra o cudownym, obiecującym bukiecie, biłyj muskat z czerwonych winogron ze sklepiku przy Swierdłowa. Reszta ma się dopiero zdarzyć. Dla tych z Państwa, którzy zechcieliby wesprzeć polonijny dwumiesięcznik "Mozaika Berdyczowska", podajemy numer konta Fundacji "Rodacy - Rodakom": Bank Pekao SA II 0/Warszawa, 12401024-21033247-2700-401110-001, koniecznie z dopiskiem: "dla Mozaiki Berdyczowskiej".
Do Berdyczowa, odległego od Kijowa o 185 kilometrów, jedzie się cztery godziny. "Żyj krasiwo, pij berdyczowskie piwo" - zachęca reklama na ścianie jednego z budynków. sklepik nie narzeka na brak klientów. Podobnie jest w sklepach z wódką, której pije się najwięcej. Wszystko przygnębia, ale są w Berdyczowie ludzie, którzy nie poddają się beznadziei. Wielu wśród nich Polaków. Ojciec Benedykt Krok z Grybowa walczy z siedmiogłowym smokiem niemożności na pierwszym froncie. ksiądz mieszka w zwyczajnym bloku. Rozumie, co znaczy brak światła, zniszczona klatka schodowa, wyrwana pokrywa zsypu. Tak jest w co drugim berdyczowskim bloku. Nikt nie czuje się tu właścicielem i nikt o nic nie dba. Klasztor Karmelitów Bosych postawił w pierwszej połowie XVII wieku wojewoda kijowski. Kościół karmelici odzyskali przed dziesięciu laty.O prawo do wyznawania wiary musiał też długo walczyć ojciec Albert Gałecki, proboszcz w kościele Świętej Barbary. W kościele Świętej Barbary mieści się biblioteka. Wśród książek leżą numery "Mozaiki Berdyczowskiej" - dwumiesięcznika polonijnego, którym kieruje Larysa Wermińska. Berdyczów to historia, którą można ocalić. Potrzeba tylko więcej ludzi wrażliwych.
MEDYCYNA Nieporozumieniem jest twierdzenie, że po trunki należy sięgać ze względów zdrowotnych Wątpliwa pochwała czerwonego wina ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI Ludzie spożywający umiarkowane ilości wina są mniej narażeni na zawały serca i nowotwory niż zwolennicy innych trunków - piwa i wyrobów spirytusowych. Wino od wielu lat uznawane jest za najbardziej korzystny dla zdrowia napój alkoholowy. Mimo to żadna organizacja medyczna nie namawia do picia alkoholu w jakiejkowiek postaci. Nie ma wciąż pewności, jaka jest optymalna jego dawka, trudno też wyjaśnić, dlaczego niektórzy uzależniają się od tej używki. Picie alkoholu uznawane jest za czynnik rakotwórczy aż na 25 listach Międzynarodowej Agencji Badań nad Rakiem (IARC). Znani badacze Doll i Peto uważają, że jest ono odpowiedzialne w USA za 3 proc. zgonów z powodu nowotworów. Podejrzewa się, że zwiększa ryzyko takich chorób górnej części układu oddechowo-pokarmowego, jak rak jamy ustnej, gardła, krtani, przełyku, a także - raka wątroby. Mimo to alkohol nie jest całkowicie potępiany jako czynnik rakotwórczy. Trzy lampki wina lub dwa kufle piwa W 1989 r. amerykańska Narodowa Akademia Nauk oświadczyła, że choć nie poleca jego konsumpcji, to przyznaje, że pewna ilość jest dopuszczalna: 28 g czystego etanolu dziennie, czyli ponad dwa drinki, za które uznaje się napój zawierający 12 g czystego alkoholu (tj. 270 ml piwa, 100 ml wina oraz 30 ml napojów spirytusowych 40-proc.). Bardziej powściągliwe jest Amerykańskie Towarzystwo Zwalczania Raka. W 1996 r. opublikowało oświadczenie, że nawet umowne dwa drinki zwiększają ryzyko choroby nowotworowej. Specjaliści od dawna spierają się o to, jaką dawkę alkoholu można uznać za nieszkodliwą, a nawet korzystniejszą dla zdrowia niż abstynencja. Najczęściej mówią o umiarkowanym piciu alkoholu. Ale nie ma pewności, co to oznacza. Ci sami badacze - Doll i Peto twierdzą, że wśród ponad 12 tys. lekarzy brytyjskich w wieku 48-78 lat, ogólna śmiertelność była niższa u tych, którzy pili nie więcej niż trzy drinki dziennie - czyli 36 g etanolu. Duńczycy stwierdzili, że najdłużej żyją mieszkańcy Kopenhagi spożywający od jednego do dwóch drinków dziennie. Można zatem przyjąć, że optymalna dawka w przeliczeniu na etanol mieści się w granicach od 20 do 40 g. Wiele nieporozumień wynika z tego, że wpływ alkoholu na zdrowie zależy nie tylko od jego dawki, ale też rodzaju trunku. W tym porównaniu coraz wyraźniej wygrywa wino, szczególnie czerwone. Nawet Duńczycy przyznają, że lepszym zdrowiem cieszą się mieszkańcy ich kraju, którzy wypijają 3-5 drinków w postaci wyłącznie czerwonego wina. Dotąd wiadomo było, że zwolennicy tego płynu rzadziej chorują na chorobę niedokrwienną serca. Z najnowszych badań wynika, że są też mniej narażeni na choroby nowotworowe, przynajmniej w porównaniu z ludźmi preferującymi inne napoje alkoholowe. W poszukiwaniu napoju Bogów - Zaletą umiarkowanego picia wina jest to, że zmniejsza ryzyko nowotworów górnego odcinka przewodu pokarmowego, czego nie można powiedzieć o piwie i napojach spirytusowych - twierdzi na łamach "British Medical Journal" dr Morten Grobaek z Instytutu Medycyny Prewencyjnej w Kopenhadze. Uczony tłumaczy to tym, że ulubiony trunek starożytnych Greków i Francuzów zawiera substancje przeciwrakowe, jak np. wykryty niedawno resveratrol. Inni badacze ostrzegają, że alkohol w każdej postaci zawiera szkodliwe substancje, nawet czerwone wino; hamują one syntezę białek, co zaburza mechanizmy naprawcze komórek, a tym samym zwiększa ryzyko raka. Nawet wina nie można zatem uznać za "cudowny napój Bogów". Czerwone wino, jak Cabernet Sauvignon, faktycznie zmniejsza ryzyko zawału serca, gdyż zawiera znaczne ilości polifenoli, działających jak przeciwutleniacze i zapobiegających osadzaniu się tłuszczu na ściankach naczyń krwionośnych serca. Substancje te znajdują się w skórce winogron, które są usuwane w początkowej fazie wyrobu białego wina. Dlatego mniej chroni ono przed arteriosklerozą, podobnie jak częste nawet spożycie ciemnych winogron, gdyż w czerwonym winie stężenie polifenoli jest znacznie większe. Amerykanie wymyślili nawet tabletkę o tych samych właściwościach, ale pozbawioną alkoholu. Mało jednak jest osób, które chcą zrezygnować z przyjemności picia wina. Zresztą, badania specjalistów z Papworth Hospital w Cambridge, opublikowane na łamach "American Journal of Clinical Nutrition", wykazały, że Cabernet skuteczniej niż tabletki z polifenolami chroni przed zawałem serca. Abstynenci przekonują jednak, że do wyboru są też inne napoje, bogate w tego rodzaju dobroczynne substancje - zielona i czarna herbata. Kontrowersyjny jest też tzw. paradoks francuski. Słynne badania sugerują, że Francuzi o jedną trzecią rzadziej umierają na chorobę niedokrwienną serca i zawały niż Walijczycy i jedną czwartą rzadziej niż Szkoci. Cieszą się lepszym zdrowiem, choć wcale nie odżywiają lepiej niż inni Europejczycy, gdyż spożywają dużo mięsa oraz tłustych serów, zawierających znaczne ilości szkodliwych tłuszczy pochodzenia zwierzęcego. Podobnie jest z Francuzkami: umierają na serce aż 5-6 razy rzadziej niż Walijki i Szkotki. Mniej jednak mówi się o tym, że we Francji jest większa umieralność z powodu innych przyczyn niż choroba wieńcowa, jak nowotwory alkoholozależne, przewlekłe schorzenia wątroby, samobójstwa i wypadki komunikacyjne. Zastanawiające jest tylko, że kobiety w tym kraju rzadziej umierają na nowotwory. Jest to tym bardziej zaskakujące, gdyż panie są o połowę bardziej zagrożone marskością wątroby. Inne badania sugerują, że szczególnie młode kobiety są bardziej narażone na raka. Kultura rasy białej Alkohol sam w sobie jest toksyną uszkadzającą serce. Wydaje się jednak, że najbardziej szkodliwe jest wypijanie go w dużych dawkach, nawet jeśli się to zdarza od czasu do czasu. Więcej zalet ma częste, ale umiarkowane spożywanie trunków. Bo sam alkohol - nie tylko czerwone wino - ma też kilka zalet: zwiększa stężenie we krwi HDL, tzw. dobrego cholesterolu, chroniącego przed zawałem. Zapobiega oksydacji LDL - złego cholesterolu, który jest szkodliwy dla tętnic po utlenieniu. W umiarkowanych ilościach korzystnie modyfikuje procesy krzepnięcia i fibrynolizy: hamuje agregację płytek, nasila uwalnianie tkankowego aktywatora plazminogenu, zmniejsza poziom fibrynogenu. Dopiero przekroczenie dopuszczalnej dawki (40-50 g) wykazuje odwrotne działanie, np. zwiększa krzepliwość krwi. W Skandynawii powstało nawet określenie "poniedziałkowych" zatorowych udarów mózgu - po zaprzestaniu picia i wzrostu krzepliwości krwi. Badania te pokazują, jak trudno jest ocenić wpływ alkoholu na zdrowie ludzi. Nieporozumieniem jest zatem twierdzenie, że po trunki należy sięgać ze względów zdrowotnych, że tak powinni postępować nawet abstynenci. Obecnie przeważa raczej pogląd, że jeśli komukolwiek można zalecać picie alkoholu, to jedynie ludziom z wysokim ryzykiem choroby niedokrwiennej, ale o niskim ryzyku innych zaburzeń alkoholozależnych. Trzeba też pamiętać, że nawet umiarkowane picie może doprowadzić do uzależnienia. Wielu specjalistów woli zatem przemilczać korzyści, jakie wynikają nawet z picia czerwonego wina, a częściej mówią - i chyba słusznie - o zagrożeniach. Tym bardziej, że alkohol i tak jest częścią naszej kultury.
Picie alkoholu uznawane jest za czynnik rakotwórczy aż na 25 listach Międzynarodowej Agencji Badań nad Rakiem (IARC). Specjaliści spierają się o to, jaką dawkę alkoholu można uznać za nieszkodliwą, a nawet korzystniejszą dla zdrowia niż abstynencja. Można przyjąć, że optymalna dawka w przeliczeniu na etanol mieści się w granicach od 20 do 40 g. wpływ alkoholu na zdrowie zależy nie tylko od jego dawki, ale też rodzaju trunku. wino zawiera substancje przeciwrakowe, jak np. wykryty niedawno resveratrol. badacze ostrzegają, że alkohol w każdej postaci zawiera szkodliwe substancje; hamują one syntezę białek, co zaburza mechanizmy naprawcze komórek, a tym samym zwiększa ryzyko raka. Czerwone wino zmniejsza ryzyko zawału serca, gdyż zawiera znaczne ilości polifenoli, zapobiegających osadzaniu się tłuszczu na ściankach naczyń krwionośnych serca. Alkohol jest toksyną uszkadzającą serce. najbardziej szkodliwe jest wypijanie go w dużych dawkach. alkohol ma też kilka zalet: zwiększa stężenie we krwi HDL, tzw. dobrego cholesterolu, chroniącego przed zawałem. Zapobiega oksydacji LDL - złego cholesterolu. W umiarkowanych ilościach korzystnie modyfikuje procesy krzepnięcia i fibrynolizy. Dopiero przekroczenie dopuszczalnej dawki (40-50 g) wykazuje odwrotne działanie. jeśli komukolwiek można zalecać picie alkoholu, to jedynie ludziom z wysokim ryzykiem choroby niedokrwiennej, ale o niskim ryzyku innych zaburzeń alkoholozależnych. nawet umiarkowane picie może doprowadzić do uzależnienia.
ELEKTROMIS Inwestycje w zakłady spożywcze i handel Nowe oblicze poznańskiej spółki PAP Mariusz Świtalski, właściciel Elektromisu DI Jak zapewniają przedstawiciele Elektromisu Dom Inwestycyjny sp. z o.o., spółka nie ma nic wspólnego z aferą podatkową i trwającym od kilku lat procesem wytoczonym kilkunastu pracownikom firm związanych z holdingiem Elektromis. Od dwóch lat Mariusz Świtalski, właściciel Elektromisu DI, rozwija sieć sklepów Żabka i przez inną swoją spółkę Kuchnia Polska inwestuje w zakłady z branży spożywczej. Nad wejściem do budynku będącego siedzibą Elektromisu widnieje dziś duży szyld Żabka Polska. Także firmowa centrala telefoniczna informuje, że dodzwoniliśmy się do Żabki Polskiej, choć potem łączy także na numery wewnętrzne innych firm działających w tym samym miejscu - Elektromisu SA i Elektromis Domu Inwestycyjnego (Elektromis DI) sp. z o.o. Żadna z nich nie była wymieniona w grupie spółek Elektromis zamieszanych w aferę celno-podatkową (zdaniem prokuratury, w rezultacie skarb państwa stracił 40 mln zł) i trwający od '94 r. proces kilkunastu ich pracowników. W poniedziałek poznański Sąd Rejonowy skazał czterech głównych oskarżonych na kary więzienia i wysokie grzywny (wyrok jest nieprawomocny). Jak zapewnia Adam Iżykowski, członek zarządu spółki Elektromis Dom Inwestycyjny, ani sama firma, ani jej właściciel Mariusz Świtalski nie mają jednak nic wspólnego z tzw. aferą Elektromisu. - To pracownicy związani kiedyś z Elektromisem zakładali nowe spółki bez udziału właścicieli Elektromisu - wyjaśnia Iżykowski. Dzisiaj podstawą holdingu jest Elektromis DI (należący w 100 proc. do Mariusza Świtalskiego) Elektromis DI z kolei ma 100 proc. akcji Elektromisu SA, który działa na rynku nieruchomości handlowych, i 55 proc. Żabki Polskiej. Zarejestrowana na początku listopada tego roku Żabka Polska jest najmłodszą spółką należącą do holdingu, choć w małe osiedlowe sklepy Żabka Elektromis SA inwestował już od dwóch lat. W czerwcu 2000 r., gdy w sieci działało już kilkaset sklepów, Elektromis sam zmienił nazwę na Żabka SA. W połowie października spółka wróciła jednak do swej starej nazwy, a nazwę Żabka tym razem z przymiotnikiem Polska nadano nowej firmie, do której wydzielono działalność handlową (organizację, logistykę i hurtowe zaopatrzenie sieci Żabka). Żabi skok W Żabce Polskiej SA zarejestrowanej 1 listopada tego roku, z kapitałem akcyjnym 22,2 mln zł, 55 proc. akcji ma Elektromis Dom Inwestycyjny, a 45 proc. objął amerykański fundusz American International Group Inc. (AIG). Powołując się na nieoficjalne informacje, PAP podała że AIG zainwestował w ten pakiet ok. 40 mln USD. Jarosław Duszyński, prezes Żabki Polskiej, nie chce mówić o wielkości inwestycji AIG, ale podkreśla, że te środki pozwolą na szybki rozwój sieci. Na początku grudnia liczba działających już sklepów wynosiła ok. 430 placówek, a licząc sklepy przygotowywane do otwarcia - 550. Żabki to małe sklepy osiedlowe. Wcześniej Elektromis, a obecnie Żabka Polska, zawiera 10-letnie umowy najmu z właścicielami odpowiednich lokali, które potem remontuje i urządza, a następnie przekazuje prowadzącym działalność gospodarczą ajentom. Sama zarabia na dostawach do sieci. Prezes Duszyński zaprzecza pogłoskom, że Żabki, podobnie jak wcześniej Biedronki, tworzy się z myślą o dużym inwestorze branżowym. Docelowo sieć ma liczyć 7,5 tys. sklepów. Ile dotychczas zainwestowano w rozwój Żabek i ile wynoszą obroty sklepów, prezes nie chce powiedzieć. Zapewnia jednak, że Żabki nie są konkurencją dla - należących obecnie do portugalskiej grupy Jeronimo Martins - Biedronek, które były dla Elektromisu pierwszym doświadczeniem w handlu detalicznym. Sieć 234 tanich, dyskontowych sklepów Biedronka Jeronimo Martins odkupił od Elektromisu w styczniu '98 r. Wcześniej odkupił od niej sieć 48 hurtowni Cash &Carry (dziś Eurocash). Elektromis SA nadal współpracuje z Jeronimo Martins - zgodnie z umową z '98 r. spółka ma przekazać Portugalczykom łącznie 700 ofert lokalizacji Biedronek. Elektromis DI w 1999 r. osiągnął zaledwie 119,2 tys. zł przychodów ze sprzedaży i 515,4 tys. zł straty netto. Spółka, będąca w zasadzie funduszem inwestycyjnym (jej kapitały własne na koniec '99 r. wynosiły 82,1 mln zł), miała na koniec ubiegłego roku znaczący finansowy majątek trwały. Były to udziały i akcje, których wartość w bilansie spółki określono na koniec '99 r. na 346,7 mln zł. Jak wyjaśnia Adam Iżykowski, składają się na to akcje Elektromisu SA, Żabki Polskiej SA i kilku innych mniejszych spółek, m.in. produkującej cygara firmy Factoring Tobacco. Inną inwestycją osób związanych z Elektromisem jest Dom Inwestycyjny Kuchnia Polska (DI KP). O zyski boi się rewident W DI KP w Poznaniu, założonym w kwietniu 1998 r., z 105 mln zł kapitału założycielskiego, 50 proc. akcji ma Mariusz Świtalski, a po 25 proc. powiązani z nim wcześniej (m.in. w Elektromisie) Ireneusz Pilarz i Krzysztof Wegenke. Od '98 r. spółka inwestuje obecnie w akcje i udziały 7 zakładów przemysłu spożywczego. Wcześniej przedstawiciele spółki zapowiadali, że akcje DI KP będą wprowadzone na rynek publiczny. Teraz jednak zarząd realizuje już inną strategię; dla dwóch zakładów znaleziono zagranicznego inwestora i prawdopodobnie pozostałe również zostaną sprzedane. Mariusz Światalski nigdy nie wypowiadał się o pochodzeniu pieniędzy włożonych w DI KP. Ireneusz Pilarz i Krzysztof Wegenke wyjaśniają, że przez kilkanaście lat pracy w handlu wyspecjalizowali się w zakupie i "naprawie" firm zadłużonych, zagrożonych bankructwem lub poszukujących inwestora strategicznego. Spółka, działająca jak fundusz inwestycyjny, kontroluje obecnie Zakłady Koncentratów Spożywczych w Wodzisławiu Śląskim, ZPOW Międzychód, Stovit w Bydgoszczy, Zakład Mięsny w Małaszewiczach, Rolniczy Kombinat Spółdzielczy Czempiń, szczecinecki Elmilk i spółkę w Jarowniewicach. Biegły rewident z firmy Ernst & Young Audit, w opinii do sprawozdania DI KP za 1999 r. wskazuje, że "w przypadku niepowodzenia procesów restrukturyzacyjnych w poszczególnych spółkach odzyskanie pełnych nakładów może okazać się niemożliwe i wówczas spółka może nie być w stanie kontynuować swojej działalności". Rewident podaje, że na majątek finansowy spółki składają się akcje i udziały w 9 spółkach. Tymczasem "Rz" doliczyła się jedynie 7 spółek i w sprawie pozostałych 2 spółek nie uzyskała wyjaśnień z DI KP. Na koniec grudnia 1999 r. w bilansie spółki zamieszczonym w Monitorze Polskim nr B-751 jej wpływy ze sprzedaży wyliczono na 88 mln zł i przy ponad 15 mln zł straty netto (w grudniu 1998 r. strata wyniosła 1,3 mln zł). W '99 znacząco wzrosły koszty działalności operacyjnej i wynagrodzenia. Najprawdopodobniej na początku przyszłego roku międzynarodowy koncern Heintz, mający polski oddział w Pudliszkach, przejmie należące do DI KP Zakłady Koncentratów Spożywczych w Wodzisławiu Śląskim i ZPOW Międzychód. DI KP nie powinien też mieć kłopotów z korzystną dla siebie sprzedażą pozostałych firm. Zakład w Jarowniewicach (jeden z największych polskich producentów płynnej śmietanki do kawy) dzięki modernizacji kilkakrotnie zwiększył wydajność i jest dochodowy. Coraz lepiej wiedzie się bydgoskiemu Stovitowi, specjalizującemu się w produkcji konfitur i dżemów. Na zbyt swoich płodów nie narzeka Rolniczy Kombinat Spółdzielczy Czempiń. Szczecinecki Elmilk (margaryny i miksy) w porównaniu z ubiegłym rokiem (dane za 11 miesięcy) aż 3-krotnie zwiększył sprzedaż. Zdaniem Andrzeja Danieluka, wiceprezesa Elmilku, spółka ta na koniec tego roku będzie miała kilka mln zysku. Anita Błaszczak, Lidia Oktaba Spółkę Elektromis sp. z o.o. założył w 1987 r. z dwójką wspólników Mariusz Świtalski. Na początku spółka handlowała komputerami i sprzętem AGD i RTV, a potem artykułami spożywczymi, rozwijając sieć kilkudziesięciu hurtowni w całym kraju. Znany z reklam telewizyjnych Elektromis prowadził też handel papierosami m.in. z poznańską Strefą Wolnocłową, gdzie zainwestował jeden ze znajomych Mariusza Świtalskiego. Z czasem Elektromis stał się holdingiem kilkunastu powiązanych ze sobą i prowadzących wspólne interesy firm, także wydawniczych i finansowych (Bank Posnania). Według informacji prasowych, opartych na materiałach prowadzonego od 1994 r. procesu 13 osób z kierownictwa spółek holdingu, z których część używała nazwy Elektromis, wszystkie firmy były zakładane i prowadzone przez znajomych i kolegów Mariusza Świtalskiego. Spółki oskarżone o oszustwa celno-podatkowe i narażenie skarbu państwa na ok. 40 mln zł strat, prowadziły też interesy z Elektromisem sp. z o.o. Po sprzedaniu sieci hurtowni spółce Jeronimo Martins-Booker, Mariusz Świtalski zainwestował poprzez nową spółkę Poznańska Szkoła Handlowa, w sieć sklepów Biedronka, którą następnie kupił Jeronimo Martins rozpoczynajac inwestycje w Kuchnię Polską i w Żabki. A. B.
Jak zapewniają przedstawiciele Elektromisu Dom Inwestycyjny sp. z o.o., spółka nie ma nic wspólnego z aferą podatkową i trwającym od kilku lat procesem wytoczonym kilkunastu pracownikom firm związanych z holdingiem Elektromis. Od dwóch lat Mariusz Świtalski, właściciel Elektromisu DI, rozwija sieć sklepów Żabka i przez inną swoją spółkę Kuchnia Polska inwestuje w zakłady z branży spożywczej. Dzisiaj podstawą holdingu jest Elektromis DI (należący w 100 proc. do Mariusza Świtalskiego) Elektromis DI z kolei ma 100 proc. akcji Elektromisu SA, który działa na rynku nieruchomości handlowych, i 55 proc. Żabki Polskiej.Zarejestrowana na początku listopada tego roku Żabka Polska jest najmłodszą spółką należącą do holdingu, choć w małe osiedlowe sklepy Żabka Elektromis SA inwestował już od dwóch lat.W Żabce Polskiej SA zarejestrowanej 1 listopada tego roku, z kapitałem akcyjnym 22,2 mln zł, 55 proc. akcji ma Elektromis Dom Inwestycyjny, a 45 proc. objął amerykański fundusz American International Group Inc. (AIG). Powołując się na nieoficjalne informacje, PAP podała że AIG zainwestował w ten pakiet ok. 40 mln USD.Żabki to małe sklepy osiedlowe. Wcześniej Elektromis, a obecnie Żabka Polska, zawiera 10-letnie umowy najmu z właścicielami odpowiednich lokali, które potem remontuje i urządza, a następnie przekazuje prowadzącym działalność gospodarczą ajentom. Sama zarabia na dostawach do sieci.Prezes Duszyński zaprzecza pogłoskom, że Żabki, podobnie jak wcześniej Biedronki, tworzy się z myślą o dużym inwestorze branżowym. Docelowo sieć ma liczyć 7,5 tys. sklepów. Ile dotychczas zainwestowano w rozwój Żabek i ile wynoszą obroty sklepów, prezes nie chce powiedzieć. Zapewnia jednak, że Żabki nie są konkurencją dla - należących obecnie do portugalskiej grupy Jeronimo Martins - Biedronek, które były dla Elektromisu pierwszym doświadczeniem w handlu detalicznym.
ROZMOWA Profesor Jadwiga Staniszkis, socjolog: W naszych warunkach wyprowadzanie bez kontroli pieniędzy państwa to zaproszenie do korupcji i moim zdaniem jej główne źródło Zaproszenie do korupcji - Żeby stworzyć nieczytelne okazje do klientelizmu, korupcji, finansowania partii politycznych, dubluje się zadania administracji. Jeżeli czegoś ze względów politycznych nie można opanować, to się tworzy coś równoległego. Dla doraźnych celów psuje się państwo. FOT. JACEK DOMIŃSKI Po ujawnieniu przez "Rzeczpospolitą" afery w śląskim Urzędzie Wojewódzkim okazało się, że niektórzy członkowie rządu od kilku miesięcy wiedzieli, co się tam dzieje, trwało wewnętrzne śledztwo. Jak pani myśli, jeżeli dziennikarze nie ujawniliby tej sprawy, czy obywatele kiedykolwiek by się o niej dowiedzieli? JADWIGA STANISZKIS: Obawiam się, że nie. Może wyciągnięto by jakieś konsekwencje wobec urzędników, ale wszystko odbyłoby się po cichu. Uważam, że media mają potężną władzę. Im słabsza jest administracja centralna, tym większa rola dziennikarzy. Śląsk nie jest chyba jakimś wyjątkowym miejscem w polskiej administracji. Takich układów personalno-gospodarczych jest na pewno znacznie więcej. Gdybym była premierem Buzkiem, to bym zarządziła kontrolę we wszystkich województwach, taki bilans zamknięcia przed wyborami. Niepokojący jest poziom wojewodów. Bardzo dobrze przygotowany i oceniany wojewoda lubuski Jan Majchrowski odszedł m.in. z tego względu, że próbował walczyć ze środowiskiem, któremu zarzucał korupcję. Jego przeciwnicy awansowali. Dobrzy ludzie odchodzą, a pozostają ci, którzy często nie są w stanie kontrolować skomplikowanych relacji na styku państwa i gospodarki, funduszy publicznych i samorządów. Bilans zamknięcia? W przyszłym roku są wybory. To samobójstwo! Proszę pamiętać, że wokół organów administracji powstały również siatki powiązań niezależne od zmieniającej się władzy. Są raczej wspólnotami interesów niż politycznymi. Sądzę, że kontrola powinna zająć się nie tylko sprawdzaniem konkretnych urzędników, ale wykryć niejasne relacje między biznesem i administracją. Na początku lat 90., kiedy ujawniano duże afery gospodarcze, często można było usłyszeć, że korupcja to bagaż, który zawsze towarzyszy zmianie systemu, iż jest nieunikniona. Wielu biznesmenów wierzyło, iż "pierwszy milion trzeba ukraść". Ale miało być lepiej. Czy teraz, po dziesięciu latach, jest już lepiej? Jest gorzej, bo jest więcej okazji do korupcji. Wiąże się to z przejściem od czegoś, co ja w swoich analizach nazywam "kapitalizmem politycznym" - czyli używania władzy do tworzenia kapitału - do "kapitalizmu sektora publicznego", tzn. tworzenia klientelistycznych układów wokół instytucji obracających państwowymi pieniędzmi. Instytucje te znalazły się na rynku w konsekwencji przyjęcia ustawy o finansach publicznych z 1998 roku. Miała nastąpić "kapitałowa decentralizacja administracji", to znaczy realizowanie zadań państwa przez rynek przy minimalnej możliwości kontroli państwa. Na tym polega paradoks - choć pieniądze są państwowe, to instytucje te państwowe nie są. Nie ma możliwości kontrolowania ich za pomocą instrumentów, którymi dysponuje państwo. Ale instytucje te nie są też prywatne, bo nie ma w nich ponoszącego odpowiedzialność właściciela. A działają jak gdyby były prywatne. Ustawa o finansach publicznych reguluje możliwości wprowadzania funduszy publicznych na rynek, ale nie określa ani skali zadań przekazywanych rozmaitym agendom, ani dziedzin, w jakich mają one działać. W ten sposób można ciągle dokładać nowe instytucje. W tej chwili np. czeka na uchwalenie zmiana ustawy o Bankowym Funduszu Gwarancyjnym, który będzie miał dokładnie taką strukturę jak FOZZ. Dlaczego wiąże pani bezpośrednio korupcję z rozbudowanym tzw. sektorem publicznym? Jeśli ktoś znajdzie się w tym sektorze, to nie obowiązują go rygory dotyczące przejrzystości zamówień publicznych, likwidowanie kominów płacowych i nie podlega on merytorycznej kontroli NIK. Instytucje działające w sektorze publicznym to nie otwarte rynki, na których obowiązują jasne zasady - przetargi, wyceny usług i konkursy ofert. To są zorganizowane struktury korupcjogenne, upartyjnione i oparte na klientelizmie. Tak działa kilkaset tysięcy osób. Analizy pokazują, że połowa płacących podatki w najwyższym przedziale to ludzie związani z funduszami publicznymi, dotyczy to także rad nadzorczych skomercjalizowanych przedsiębiorstw. W naszych warunkach wyprowadzanie bez kontroli pieniędzy państwa to zaproszenie do korupcji i moim zdaniem jej główne źródło. W tej chwili już przekroczono punkt krytyczny - przez struktury te przepływa więcej pieniędzy niż przez budżet. Nigdzie na świecie tak nie jest. Jakie są skutki tego, że państwo nie ma kontroli nad większością publicznych pieniędzy i do obrotu nimi ma podejście komercyjne? Skutki są dość poważne - nazywam to odpaństwowieniem i odspołecznieniem. Ze społecznego punktu widzenia państwo przestaje być, jak nazywają to Amerykanie, "centrum zaufania". Zmienia się też zasadniczo sposób funkcjonowania społeczeństwa - jak pokazują badania, zanika współpraca, a wzrost ryzyka indywidualnego i osamotnienie prowadzą do korozji emocji wspólnotowych. Dla gospodarki osłabianie państwa jako tego ośrodka, który jest gwarantem bezpieczeństwa, również jest ryzykowne. Mniejsze zaufanie to zwiększenie ryzyka inwestycji, co w naszym przypadku może spowodować wycofanie kapitału spekulacyjnego i załamanie się złotówki. Sygnałem alarmowym była dla mnie sprawa światłowodu, który Gazprom poprowadził przez nasz kraj. Okazało się, że państwo przekazało strategiczne uprawnienia swojemu przedsiębiorstwu i straciło kontrolę w sprawie, która dotyczy naszego bezpieczeństwa. Traktat międzynarodowy został sprowadzony do umowy cywilnoprawnej. Czyli więcej państwa? Więcej kontroli państwa. Zwolennicy przenoszenia zadań państwa do jednostek pozabudżetowych przywołują ciągle przykład Margareth Thatcher, która po 1979 roku w Wielkiej Brytanii wprowadzała taką "komercjalizację państwa". Ale jeżeli przyjrzeć się dokładnie, jak to wyglądało, to nie sposób nie zauważyć, że państwo brytyjskie dalej pozostało stroną. Bardzo wyraźnie określono w każdej dziedzinie standardy, według których muszą działać prywatne instytucje przejmujące część zadań państwa, i utworzono przy Radzie Ministrów jednostkę, która kontrolowała przestrzeganie tych zasad. Podkreślam - zadania państwa przejmowały prywatne instytucje, a nie jakiś mętnie wydzielony sektor publiczny wewnątrz państwa. Usamodzielniono finansowo np. szpitale, przychodnie, z którymi kontrakty zawierały nie biurokratyczne kasy chorych z upolitycznionymi radami, ale publiczne i konkurujące z nimi prywatne firmy ubezpieczeniowe. Jednak nawet tam - jak pokazują badania - pojawiły się klientelizm i korupcja. A przecież nie było pokus takich jak u nas - szukania w publicznych pieniądzach taniego kredytu ze względu na najwyższe w Europie realne stopy procentowe. Upolitycznione są rady kas, zarządy spółek, z nadania politycznego są prezesi funduszy celowych. Jeżeli - jak pani mówi - państwo rzeczywiście traci kontrolę nad wydawaniem publicznych pieniędzy, to politycy na pewno trzymają rękę na kasie. Rzeczywiście nastąpiło odpaństwowienie, a równocześnie upartyjnienie. Fundusze publiczne stały się zapleczem finansowym partii politycznych. Nie dawniej niż parę tygodni temu na konferencji zorganizowanej przez Instytut Spraw Publicznych wicemarszałek Sejmu Marek Borowski sugerował coś, co określano jako "opozycyjną partycypację", czyli pozostawienie w zarządzaniu funduszami publicznymi części ludzi AWS po wyborczym zwycięstwie SLD. To nic innego jak skomercjalizowane, międzypolityczne państwo, w którym wszystko rozpatruje się w kategoriach łupu wyborczego. Wiele funduszy publicznych, samorządów i organizacji pozarządowych jest traktowanych jako miejsca służące do utrzymania swoich ludzi przy życiu. W samych tylko organizacjach pozarządowych z pieniędzy publicznych korzysta 2,5 miliona osób. To duży błąd - nie zmusza się ich do prawdziwego wysiłku, do tego, by stawili czoło wyzwaniom, żeby naprawdę czegoś się nauczyli i byli w przyszłości elitą. System, o którym pani mówi, to duże pieniądze i powiązania na najwyższym szczeblu. Właściciele małych i średnich przedsiębiorstw mają jednak problemy nawet na najniższych poziomach administracji. Badania z zeszłego roku przeprowadzone w tej grupie przedsiębiorców pokazują, że aż 55,5 proc. skarży się, iż pole do korupcji otwiera ogromna uznaniowość przy podejmowaniu decyzji administracyjnych. To drugi ważny czynnik - obok kapitalizmu sektora publicznego - wpływający na poziom korupcji. Uznaniowość może mieć kilka postaci. Po pierwsze - w izbach skarbowych, jeśli chodzi o podatki, wiele jest niejasnych możliwości, luk, sposobów na uniki, a to, czy zostaną wykorzystane, zależy wyłącznie od decyzji urzędników. Po drugie ustawa o finansach publicznych z 1998 roku wprowadziła uznaniowe decydowanie przez ministra finansów, co należy do długu publicznego, a co nie. To pozwala bezkarnie łamać konstytucyjną zasadę, że dług publiczny nie może przekroczyć granicy bezpieczeństwa - 60 proc. produktu krajowego brutto. Po trzecie możliwe jest dokapitalizowywanie słabych przedsiębiorstw akcjami spółek giełdowych, czyli dobrych. Jest to zupełnie uznaniowe uwłaszczanie naprawdę dużymi wartościami, a przede wszystkim dużą władzą, często strategiczną, menedżerów bankrutujących firm. Mówiono mi np. o upadającej fabryce zbrojeniowej, która dostała trzy decydujące akcje KGHM Polskiej Miedzi. Po czwarte wreszcie ma się zalegalizować handel zobowiązaniami, np. wobec ZUS. To pozwoli za niewielką część wartości przechwytywać bardzo duży majątek. O tym, kto wejdzie na ten lukratywny rynek, znów zdecydują urzędnicy. Podsumujmy: ograniczenie kontrolnej roli państwa, uznaniowość, czy są jeszcze inne znaczące elementy zachęcające do korupcji? Żeby stworzyć nieczytelne okazje do klientelizmu, korupcji, finansowania partii politycznych, dubluje się zadania administracji. Jeżeli czegoś ze względów politycznych nie można opanować, to się tworzy coś równoległego. Dla doraźnych celów psuje się państwo. Niedawno powstał Urząd Regulacji Telekomunikacji, który ma się zajmować rynkiem telekomunikacyjnym, a przecież zajmuje się już tym Ministerstwo Łączności. Różnica polega na tym, że minister może stracić stanowisko po wyborach, a szef takiego urzędu będzie nieusuwalny przez kilka lat. Takie pokrywające się struktury tylko zacierają odpowiedzialność. A oprócz uznaniowości i obecnej formuły funduszy publicznych elementem sprzyjającym korupcji są właśnie struktury bez jasnej odpowiedzialności. U nas występują wszystkie te elementy. Co zatem trzeba zrobić, żeby zmniejszyć korupcję w Polsce? Po pierwsze wyeliminować uznaniowość, zlikwidować furtki w przepisach. Poza tym radykalnie zrewidować formułę sektora publicznego - określić jednolity system zamówień publicznych, kominy płacowe i odzyskać możliwości kontroli. Abdykacja państwa jest nie tylko nieuprawniona i marnotrawna, ale niszczy także cały symboliczny klimat towarzyszący demokracji. Aby poważnie traktować obowiązki obywatelskie, trzeba traktować państwo jako władzę. A u nas następuje świadome osłabianie państwa. Wielu ma nadzieję, że korupcja zmniejszy się wraz z przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej. Czekanie na Unię Europejską to wielki błąd. Moim zdaniem, jeżeli sytuacja się nie zmieni, to jeszcze przed przystąpieniem do UE czeka nas poważny kryzys finansowy związany ze stanem sektora publicznego. Jesteśmy już bardzo blisko takiego kryzysu. W zeszłym roku - oficjalnie - dług publiczny sięgnął 55 proc. PKB, a jest mnóstwo długów nierejestrowanych i mnóstwo niezrealizowanych zobowiązań państwa np. w sferze obligatoryjnej pomocy społecznej czy składek ZUS dla bezrobotnych. Prawdopodobnie przekroczyliśmy więc poziom zadłużenia bezpieczny dla państwa. A nie mamy takich amortyzatorów, jakie mają inne kraje. We Włoszech silna jest szara strefa, Niemcy czy Austria mają korporacyjny system budowania zaufania na linii pracownicy - przedsiębiorcy. My nie mamy nic. Nie można oczekiwać, że Unia Europejska uzdrowi sytuację. Jeżeli sami nie naprawimy sektora publicznego, to w ciągu roku może nastąpić załamanie publicznych finansów. A wtedy nasze wejście do Unii będzie stało pod znakiem zapytania. Uważam, że wielkim nieszczęściem jest to, iż w raporcie Komisji Europejskiej dotyczącym przygotowania do integracji znaleźliśmy się wysoko - w drugiej grupie państw. Tak się stało, moim zdaniem, ze względu na interes europejskich firm finansowych, które prowadzą interesy w Polsce. Dla nich umieszczenie nas w trzeciej grupie zwiększyłoby ryzyko inwestycji. Tak wysoka pozycja absolutnie uspokoiła naszych decydentów politycznych, poczuli się bezpiecznie. To wielki błąd. Rozmawiał Andrzej Stankiewicz
JADWIGA STANISZKIS: Gdybym była premierem Buzkiem, to bym zarządziła kontrolę we wszystkich województwach. kontrola powinna zająć się nie tylko sprawdzaniem konkretnych urzędników, ale wykryć niejasne relacje między biznesem i administracją. Na początku lat 90. można było usłyszeć, że korupcja zawsze towarzyszy zmianie systemu. Czy teraz jest już lepiej? Jest więcej okazji do korupcji. Wiąże się to z przejściem do "kapitalizmu sektora publicznego", tzn. tworzenia klientelistycznych układów wokół instytucji obracających państwowymi pieniędzmi. choć pieniądze są państwowe, to instytucje te państwowe nie są. Nie ma możliwości kontrolowania ich za pomocą instrumentów, którymi dysponuje państwo. państwo przestaje być "centrum zaufania". Fundusze publiczne stały się zapleczem finansowym partii politycznych. pole do korupcji otwiera ogromna uznaniowość przy podejmowaniu decyzji administracyjnych. Żeby stworzyć nieczytelne okazje do klientelizmu, korupcji, finansowania partii politycznych, dubluje się zadania administracji. Takie pokrywające się struktury tylko zacierają odpowiedzialność. Co trzeba zrobić, żeby zmniejszyć korupcję w Polsce? Po pierwsze wyeliminować uznaniowość, zlikwidować furtki w przepisach. Poza tym radykalnie zrewidować formułę sektora publicznego - określić jednolity system zamówień publicznych, kominy płacowe i odzyskać możliwości kontroli.
Spółka Maja otwiera centrum usługowe przy KL Auschwitz Turyści poza strefą Robotnicy kończą budowę parkingu dla 50 autobusów i 150 samochodów osobowych. W pobliskim pawilonie ma być wszystko, czego potrzebuje turysta przyjeżdżający do Oświęcimia: sklep spożywczy, stoiska z pamiątkami i wydawnictwami, kwiaciarnia, apteka, filie poczty i banku. FOT. RAFAŁ KLIMKIEWICZ JERZY SADECKI - Zapraszam pana na siódmy września. O dwunastej. Na uroczyste otwarcie naszego centrum usługowo-parkingowego - Janusz Marszałek, prezes i współwłaściciel spółki Maja, jest zadowolony, pewny swego. Jak sportowiec, który po długim biegu przerwał taśmę mety i czeka na dekorację medalem. - Otwarcie? Bez zezwolenia wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej? - pytam zdumiony. - Nie ma sprawy, wszystko będzie legalnie, jak trzeba - uśmiecha się szeroko prezes Marszałek. - Otwieram tylko tę część, która jest poza strefą ochronną KL Auschwitz. Tam pozwolenia nie potrzebuję. Resztę uruchomię później, jak będzie inny wojewoda, może lepszy? - mówi. Przypomina o ok. 120 nowych miejscach pracy, jakie inwestycja daje miastu, w którym jest spore bezrobocie. Czy to się nie liczy? Newralgiczna topografia W inwestycji tej bardzo ważna jest topografia. Może nawet najważniejsza. Należące do spółki Maja 25 tysięcy metrów kwadratowych - odkupione przed laty od miasta tereny, wówczas zaniedbane i zabudowane ruderami - znajdują się po drugiej stronie drogi przylegającej do dawnego hitlerowskiego obozu koncentracyjnego KL Auschwitz, niedaleko obozowej bramy z napisem "Arbeit Macht Frei". To sąsiedztwo już raz - w 1996 roku - sprawiło, że o inwestycji Mai rozpisywała się prasa międzynarodowa, bardzo ostro protestowały organizacje żydowskie i kombatanckie. Wszystko przez to, że planowane przez Marszałka centrum handlowe okrzyknięto "supermarketem Auschwitz", który uwłacza pamięci pomordowanych. Prezydent Kwaśniewski oświadczył wtedy, że "budowa supermarketu w pobliżu miejsca zagłady Żydów jest niewłaściwa, niezależnie od sytuacji prawnej inwestycji", a ówczesne władze państwowe wstrzymały budowę, narażając inwestora na straty. Po tych doświadczeniach Janusz Marszałek zmienił swoje plany i na tym newralgicznym terenie postanowił zbudować kompleks parkingowy i usługowo-handlowy, przeznaczony do obsługi osób przyjeżdżających do Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. W 1998 roku uzyskał pozwolenie na budowę. Topografia tego miejsca nabrała dodatkowego znaczenia, gdy ustawa z 7 maja 1999 r. o ochronie terenów byłych hitlerowskich obozów zagłady wprowadziła wokół Auschwitz strefę ochronną do stu metrów. W strefie tej obowiązują specjalne zasady zachowania się i inwestowania. Nie wystarczy mieć tu pozwolenia na budowę, należy uzyskać też zgodę wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej. Część terenu należącego do spółki Maja znalazła się w strefie ochronnej. Granica przez halę Wyłożony starannie kolorową kostką parking dla 50 autobusów i 150 samochodów osobowych już jest niemal gotowy. Dobiegają końca prace wykończeniowe w eleganckim, parterowym pawilonie handlowo-usługowym o powierzchni 1500 metrów kwadratowych. Ma tam być wszystko, co niezbędne dla turysty, m.in. sklep spożywczy, stoiska z pamiątkami i wydawnictwami, kwiaciarnia, apteka, filie poczty i banku. Janusz Marszałek z satysfakcją pokazuje też nowocześnie urządzone toalety i łazienki. Większa część pawilonu znajduje się poza strefą ochronną. - O, tu przebiega granica - pokazuje Janusz Marszałek, gdy wchodzimy do hali handlowo-usługowej. Po prawej jest strefa, po lewej już nie. - Tę lewą stronę będziemy na razie urządzać. Tam jest też całe zaplecze sanitarne. Kolejnym obiektem nowego centrum Mai jest pawilon gastronomiczny z restauracją i barem szybkiej obsługi o powierzchni 750 metrów kwadratowych. W całości znajduje się na terenie strefy ochronnej, ale prace budowlane jeszcze trochę potrwają i na 7 września nie będzie gotowy. W strefie pozostało też sporo wolnego terenu i dwie stare hale, które mogą być wykorzystane w przyszłości - na razie będą przysłonięte, aby nie szpeciły. Jak brak zgody, to bez zgody O zgodę na prowadzenie działalności gospodarczej w strefie spółka Maja już raz występowała, ale wojewoda małopolski Ryszard Masłowski wydał decyzję odmowną. Uznał, że istniejące po drugiej stronie drogi, na terenie obozu-muzeum parkingi, placówki usługowe i handlowe oraz gastronomiczne "zaspokajają niezbędne potrzeby w zakresie obsługi osób odwiedzających". Dlatego niecelowe jest organizowanie w sąsiedztwie przez Maję nowych parkingów i części handlowo-usługowej. - Ustawa bardzo wyraźnie podkreśla, że na terenie strefy ochronnej i pomnika Pamięci może być prowadzona tylko taka działalność, która zabezpiecza w stopniu niezbędnym obsługę ruchu turystycznego. Nie może więc powstawać tam nic poza tym, co niezbędne - tłumaczył wówczas decyzję wojewody jego rzecznik prasowy Artur Paszko. Jednak minister spraw wewnętrznych i administracji w lipcu 2000 r. uchylił odmowną decyzję wojewody małopolskiego i polecił mu, aby sprawę rozpatrzył ponownie, przeprowadzając m.in. szczegółową analizę ruchu turystycznego na terenie obozu i wykorzystania istniejących tam obiektów temu ruchowi służących. Do takich analiz jednak nie doszło, bo spółka Maja zwróciła się do wojewody o zawieszenie postępowania w tej sprawie. Wybrała inny wariant: uruchomienia najpierw obiektów znajdujących się poza strefą. - O pozwolenie na działalność gospodarczą w strefie ochronnej będą występowały później indywidualnie firmy, którym wynajmiemy poszczególne części naszych obiektów - wyjaśnia prezes Mai. Nie zgadza się ze stanowiskiem wojewody. - Nasza inwestycja jest zgodna z założeniami Oświęcimskiego Strategicznego Programu Rządowego z 1996 roku - zapewnia Janusz Marszałek. Przypomina też, iż w uchwale Prezydium Międzynarodowej Rady Muzeum Oświęcim-Brzezinka z kwietnia 1996 r. znalazły się stwierdzenia, że wszelka istniejąca działalność gospodarcza ma być zlikwidowana i wyprowadzona poza granice obozu, a następnie zlokalizowana na terenach pobliskich. - Chcemy więc przejąć te wszystkie funkcje likwidowanych placówek obsługujących ruch turystyczny wokół obozu - mówi prezes Mai. - Nie można powoływać się dzisiaj na dokumenty rady muzeum i programu rządowego z 1996 r. One powstały w innych realiach niż te, które stworzyła ustawa z 1999 roku o ochronie terenów byłych hitlerowskich obozów zagłady - uważa Jerzy Wróblewski, dyrektor Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. Zwracał na to uwagę już rok temu w rozmowie z "Rzeczpospolitą". Natomiast Stefan Wilkanowicz, wiceprzewodniczący Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej (następczyni Międzynarodwej Rady Muzeum Oświęcim-Brzezinka), przypomina, że w ubiegłym roku prezydium tej rady wyraźnie opowiedziało się za tym, żeby parkingi i obsługę ruchu turystycznego pozostawić w gestii Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. Bomba z opóźnionym zapłonem? - Nasze stanowisko jest jasne. Dobrze byłoby przenieść parkingi i obsługę turystów poza teren muzeum. Ale pod jednym warunkiem: powinny one należeć do skarbu państwa. Tylko państwowa kontrola może zapewnić, że nie będzie tam konfliktów, o jakie w Oświęcimiu nietrudno. Dlatego występowaliśmy do kolejnych ministrów kultury z wnioskami o wykupienie terenów spółki Maja - wyjaśnia Krystyna Oleksy, wicedyrektor muzeum Auschwitz-Birkenau. - Nigdy takiej oferty od władz państwowych nie dostałem, choć był okres, że bardzo chciałem się tego terenu pozbyć - twierdzi Janusz Marszałek. Muzeum nie zamierza obecnie rezygnować z parkingów przy wjeździe do obozu. Poza wszystkim przynoszą one spore dochody, a te w budżecie muzeum bardzo się liczą. Zapowiada się więc ostra rywalizacja, przechwytywanie turystów. - Już sama konkurencja może być zarzewiem napięć, których w Oświęcimiu trzeba jak ognia unikać, bo zawsze mogą wywołać międzynarodową aferę - twierdzi Krystyna Oleksy. Obecność takich konkurencyjnych obiektów, to jak siedzenie na bombie z opóźnionym zapłonem. - Czy spółka Maja jest w stanie zagwarantować, że na terenie jej nowego kompleksu nie pojawią się na przykład niestosowne reklamy albo nie będą sprzedawane antysemickie publikacje? - pyta Stefan Wilkanowicz. - Wszak niepokojące jest to, co pisze w różnych listach pan Marszałek. Nie mniej niepokojące są treści, jakie pojawiają się na uruchomionej przez niego stronie w Internecie - Stefan Wilkanowicz przypomina m.in. ataki prezesa Mai na Kalmana Sultanika, który - zdaniem Marszałka - "jako przedstawiciel Światowego Kongresu Żydów w organie doradczym premiera RP będzie mógł zrealizować przestępcze w stosunku do narodu polskiego plany ŚKŻ ". Marszałek proponował też odwołanie Władysława Bartoszewskiego z funkcji ministra spraw zagranicznych "z powodu współpracy z p. Kalmanem Sultanikiem na szkodę narodu polskiego". - Dlaczego ludzie na zapas się martwią, że stanie się coś złego? Przecież nie jestem żadnym antysemitą, którego należałoby się bać. Mam wielu przyjaciół wśród Żydów. Zapewniam, że turyści będą mieli u nas zagwarantowane bezpieczeństwo i dobrą obsługę - mówi Marszałek. - Niech pan pamięta: 7 września, w samo południe - rzuca na pożegnanie. - Marszałek zaprasza na siódmy? - dziwi się starosta oświęcimski Adam Bilski. - Jeszcze niedawno mówił o 15 września. Teraz przyspieszył? Ten pośpiech i nieczekanie na zgodę wojewody w Oświęcimiu niektórzy tłumaczą kampanią wyborczą. Janusz Marszałek przez pewien czas był członkiem RS AWS, ale z ugrupowania tego wystąpił - teraz startuje do Sejmu z listy PSL. -
Janusz Marszałek, prezes spółki Maja, po drugiej stronie drogi przylegającej do dawnego hitlerowskiego obozu KL Auschwitz postanowił zbudować kompleks usługowo-handlowy, przeznaczony do obsługi osób przyjeżdżających do Muzeum Auschwitz-Birkenau. Nie wystarczy mieć pozwolenia na budowę, należy uzyskać też zgodę wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej. wojewoda małopolski wydał decyzję odmowną. spółka Maja Wybrała wariant uruchomienia najpierw obiektów znajdujących się poza strefą.Muzeum nie zamierza rezygnować z parkingów. Zapowiada się rywalizacja.
Z ks. Piotrem Brząkalikiem, duszpasterzem trzeźwości w archidiecezji katowickiej, rozmawia Danuta Lubina-Cipińska Byłem na dnie FOT. RAFAŁ KLIMKIEWICZ Rz: Jak ksiądz wpadł w nałóg pijaństwa? KS. PIOTR BRZĄKALIK: Nie wiem. Nie umiem sprecyzować przyczyny. Nie da się jasno powiedzieć, że to samotność, opuszczenie. Wpadłem jak każdy inny człowiek, którzy nie chce dostrzec - bo jest zakłamany - objawów dowodzących, że jego sposób używania alkoholu zwiastuje niebezpieczeństwo. Pijał ksiądz sam czy w towarzystwie? Choroba alkoholowa to proces, który trwa latami. W pierwszym etapie były to spotkania towarzyskie. Należę do ludzi łatwo nawiązujących kontakt. Zawsze wydawało mi się, że istotą kapłaństwa jest być bardzo blisko ludzi. Miałem złudzenie, że alkohol może być elementem tworzenia owej bliskości. Potem jest etap, kiedy się zostaje samemu i za pomocą alkoholu rozluźnia się napięcie, coś tam próbuje się znieczulić w sobie. Dalej jest już taki etap, w którym pojawia się element wstydu, przebłyski świadomości, że należy to zostawić w czterech ścianach swego mieszkania. To następny krok. Czy na nim się ksiądz zatrzymał? Spadłem na dno. Każdy musi spaść, bo nie ma innej możliwości obiektywnego przyjrzenia się temu zjawisku. Trzeba spaść na dno. I to musi zaboleć. Zawalone obowiązki, zły przykład, zgorszenie, wszystko to sprawiło, że mój arcybiskup pozbawił mnie prawa wykonywania funkcji kapłańskiej. Nie buntował się ksiądz? Przez lata rozwoju choroby alkoholowej miałem momenty, kiedy raz, drugi, dziesiąty, trzydziesty bardzo postanawiałem, że już nigdy więcej. Miesiąc, dwa, pół roku nie piłem. Potem znowu coś pękało. Aż w końcu doszedłem do przekonania, że już sobie z tym nie poradzę. Czułem się fatalnie. Tyle razy próbowałem, obiecywałem, przepraszałem. A kiedy szef pozbawił mnie funkcji kapłańskiej, pomyślałem: po co Kościołowi taki facet, który nie potrafi się z tego wyplątać, to nie Kościół mnie wyrzuca, to ja jestem do luftu. Został ksiądz sam ze swoim problemem. Jest wielu, którzy chcą pomóc. Pytanie czy chcesz, aby ci pomagali. Myślałem: jestem wykształcony, poważny ksiądz i z głupią gorzałą nie potrafiłbym sobie dać rady? Przyznanie się do alkoholizmu było dla mnie strasznie trudne. Najtrudniej leczyć z alkoholizmu lekarzy, nauczycieli, prawników i duchownych. Oni zawsze występują z pozycji radzenia komuś, jak trzeba żyć. To oni są od dawania rozwiązań, co zażywać, jakie napisać podanie, jak się zachowywać, jak moralnie postępować. I o wiele trudniej przyznają się przed sobą do tego, że z czymś nie mogą dać sobie rady. Czy parafianie widzieli, co się z księdzem dzieje? Nikt księdzu nie powie wprost niczego złego. Jeśli ksiądz fałszuje i źle śpiewa, to nawet organista się nie odezwie. Ten mechanizm wynika może z szacunku, może z obawy. A wiadomość, że ksiądz pije, rozchodzi się błyskawicznie. Co ksiądz robił po pozbawieniu go funkcji kapłańskiej? Z czegoś trzeba żyć. Redagowałem gazetę, pracowałem w Teatrze Rozrywki. Jako kapłan byłem osobą publiczną - istniałem w mediach jako organizator koncertów i corocznego festiwalu teatralnego. Pojawili się więc dziennikarze, którzy chcieli zrobić ze mną sensacyjny wywiad. Z mety odcinałem się, że nie powiem złego słowa na biskupa czy instytucję Kościoła. Czy w nowej, "cywilnej", roli ksiądz się pozbierał? Praca niczego nie zmieniła w procesie choroby. Jedna, druga, trzecia wpadka. Nadszedł moment, że byłem na skraju życia i śmierci. Odwodniony, fizycznie wyniszczony, ostatkiem sił zwróciłem się do proboszcza mojej rodzinnej miejscowości, który kiedyś zostawił w drzwiach domu moich rodziców kartkę: "Jak będziesz potrzebował pomocy - o każdej porze dnia i nocy". Pojechaliśmy do szpitala. Zostałem odtruty. Potem było leczenie odwykowe w Gorzycach - w normalnym, nie żadnym specjalnym dla duchownych, ośrodku odwykowym. Tam nastąpił przełom? Pierwszego dnia spotkałem człowieka lat około 60, który nam, leczącym się, powiedział: Mam na imię Marian, jestem alkoholikiem, jestem księdzem. Dostałem w twarz. To była pierwsza iskra. Skoro on, to może i ja? Następnego dnia przyjechał do Gorzyc ówczesny wikariusz generalny katowickiej kurii, dziś biskup tarnowski, z jednym zdaniem: "Szef się bardzo cieszy". Czy ksiądz był w Gorzycach anonimowy? Kapłaństwa nie da się utrzymać w tajemnicy, a pojawienie się księdza w ośrodku odwykowym zawsze jest elementem sensacji dla wszystkich, także dla personelu. Nie demonstrowałem jednak kapłaństwa, robiłem wszystko to, co inni pensjonariusze: sprzątałem, myłem toaletę, miałem dyżury. Jeśli ktoś mnie po zajęciach poprosił o osobistą rozmowę, nie odmawiałem. Uważam, że uzależnieni od alkoholu duchowni winni korzystać ze zwykłych ośrodków. Skoro alkoholizm jest chorobą, to duchowni powinni się leczyć tam, gdzie wszyscy. Nie ma przecież specjalnych szpitali dla chorych cukrzyków księży. Tak, ale w odbiorze społecznym alkoholizm to wstydliwa choroba. I tego przekonania trzeba się pozbyć. Kiedy kapłan leczy się wśród innych ludzi, oni nabierają zupełnie innej perspektywy. Widzą, że choroba alkoholowa to nie tylko sprawa marginesu, roboli, ryli. Dla księdza, pod warunkiem że zostawi kapłaństwo w kieszeni, jest to również dobre, bo słysząc dramatyczne historie innych, także nabiera zupełnie innej perspektywy do własnego życia, inaczej ustawia hierarchię wartości. W Gorzycach coś się we mnie przełamało. Uwierzyłem, że rzeczy nie są ostatecznie przegrane. Przez sześć tygodni nauczyłem się paru mechanizmów przyglądania się sobie. Wyszedłem. Szef mnie przyjął. Wróciłem do posługi kapłańskiej, do tego samego miasta, do dodatkowych zajęć, które robiłem przedtem - a więc do zachęcania do korzystania z uczestnictwa w kulturze, bo ono też może prowadzić do Boga. Rozpoczął się piąty rok mojej abstynencji. Jestem zdumiona. Sześć tygodni i żadnych nawrotów? Żadnych. A wino przy ołtarzu? Jak człowiek jest uzależniony od alkoholu, to powinien wystrzegać się nawet picia tzw. trunków bezalkoholowych - piwa czy szampana. Bo cały rytuał picia - owo otwieranie, szum, smak, mogą działać na naszą świadomość i wyzwolić nawrót nałogu. Stojące w ampułce na ołtarzu wino jest alkoholem. Jednak dla mnie jest ono wyłącznie elementem mojej wiary. Nigdy w kapłaństwie nie zwracałem tak uwagi na ten fragment Przeistoczenia, jak teraz. W tym momencie wierzę, że to nie jest wino. Wierzę, że jest to krew Pana Jezusa, mimo że ma atrybuty alkoholu. To brzmi bardzo górnolotnie, ale to prawda. I to się sprawdza przez tyle lat, dzięki Bogu. Czy alkoholizm jest poważnym problemem wśród duchowieństwa? Takim samym, jak w każdym innym środowisku. Jednak opowiadają o nim tylko ci, którzy mają to doświadczenie za sobą. Założyłem sobie, że przez pierwszy rok po odwyku nie powiem nic. Choć pokusa neofity była ogromna, bo jak człowiek zobaczy ogrom strat, krzywd, które wyrządził innym, to chciałby to wszystko od razu ponaprawiać. To jest niebezpieczne. Musi być karencja. Dopiero po roku nabiera się pewnego okrzepnięcia. I teraz jest czas dawania świadectwa? Alkoholizm jest chorobą. Nie ma potrzeby robić z tego sztandaru, ale jeśli ktoś o to wyraźnie pyta, to trzeba dać ewangeliczne świadectwo prawdzie. A jeśli ono może stać się dla kogoś innego iskrą - to jest to obowiązek. Dlatego chciałbym, by znani z pierwszych stron gazet ludzie, którzy mają za sobą doświadczenie choroby alkoholowej i późniejszego życia bez alkoholu, odważyli się o tym publicznie mówić. To, jaki teraz jestem, zawdzięczam mnóstwu ludzi. Tym, którzy byli wobec mnie stanowczy i tym, którzy ofiarowali w mojej intencji modlitwy, pielgrzymki. Dopiero po latach dowiaduję się, że takich towarzyszących mi milcząco, ale z chęcią wsparcia, ludzi było wielu. Jestem im wdzięczny. W tym, co robię teraz, jest więc nie tylko świadectwo, ale i forma wdzięczności, że te modlitwy, starania, współczucie nie poszły na marne. Mam też świadomość, że jest wielu ludzi, których nigdy nie będę w stanie przeprosić za wyrządzoną im krzywdę, że ich gorszyłem, że byłem złym przykładem. To ciężar, który będę nosił do końca życia. Dlatego każdą mszę rozpoczynam od westchnienia modlitewnego za tych, którym kiedykolwiek wyrządziliśmy krzywdę. To jest jedyny sposób mojego zadośćuczynienia. Czy ksiądz uważa, że to, co najbardziej przekonuje trzeźwiejących alkoholików, to kontakt z człowiekiem, który ma to już za sobą? Mam poczucie, że to, co robię teraz, jest akceptowane. Arcybiskup obdarzył mnie funkcją duszpasterza trzeźwości i pozostawił mi wolną rękę do zorganizowania tego duszpasterstwa. W katolickim Radiu Plus od ponad dwóch lat prowadzę audycję, gdzie zapraszam ludzi ze środowiska trzeźwiejących alkoholików. Dla Radia Watykańskiego nagrałem cykl refleksji. Odwiedzam zakłady odwykowe, spotykam się z Anonimowymi Alkoholikami. Na każdych rekolekcjach, które głoszę, jest nutka zachęty do poszerzenia wiedzy na temat alkoholu i choroby alkoholowej, do uczenia się mechanizmów obronnych, do mówienia prawdy. Przez mój pokój przewija się wielu ludzi. Czasem wiedzą, że mam osobiste doświadczenie z chorobą alkoholową, czasem nie. Kiedy nie wiedzą, jest lepiej, bo mogę zweryfikować ich prawdomówność, powiedzieć: słuchaj stary, ja to też przerobiłem. To działa czasem piorunująco. Czy znalazł ksiądz nowy sposób na propagowanie trzeźwości? Nie jestem wrogiem alkoholu, nie mam ochoty zamykać sklepów monopolowych. Nie jestem za prohibicją. Jestem za wiedzą i mądrością. Zawsze daleki byłem w kapłaństwie od tonacji nakazującej: tak zrób, postępuj. O sprawach alkoholu też nie powinno się tak mówić. Nie trzeba rozkazywać, tylko dawać świadectwo. Tak narodził się w 1999 roku pomysł medialnej kampanii propagującej w województwie śląskim lipiec i sierpień jako miesiące trzeźwości. W ubiegłym roku zrobiliśmy badania i okazało się, że 46 proc. ludzi naszego regionu słysząc hasło kampanii, wiedziało, o co w niej chodzi. Co więcej, 73 proc. było za tym, by kampanię powtarzać. Nikt nie był przeciw. Czy nagłaśnianie problemu alkoholizmu może coś zmienić? Uważam, że trzeba propagować wiedzę na temat choroby alkoholowej, by umieć rozpoznawać jej symptomy, by wiedzieć, kiedy sposób używania alkoholu zwiastuje niebezpieczeństwo. Kiedy umie się je rozpoznać, może można dużo wcześniej, przed osiągnięciem dna, zatrzymać się. Pod warunkiem że środowisko alkoholika też będzie wiedziało, jak postępować, będzie traktowało alkoholizm jak chorobę, a nie jako cechę charakteru, słabą wolę, złe prowadzenie się, grzech. Taki jest zamysł mojego zaangażowania. -
Jak ksiądz wpadł w nałóg pijaństwa? KS. PIOTR BRZĄKALIK: samotność, opuszczenie. Wpadłem jak każdy, który nie chce dostrzec, że jego sposób używania alkoholu zwiastuje niebezpieczeństwo.Spadłem na dno. Co ksiądz robił po pozbawieniu go funkcji kapłańskiej? Redagowałem gazetę, pracowałem w Teatrze Rozrywki. Praca niczego nie zmieniła. zwróciłem się do proboszcza mojej rodzinnej miejscowości. Potem było leczenie odwykowe w Gorzycach.Uwierzyłem, że rzeczy nie są przegrane. Wyszedłem. Wróciłem do posługi kapłańskiej. Rozpoczął się piąty rok mojej abstynencji. Arcybiskup obdarzył mnie funkcją duszpasterza trzeźwości.
MULTIPLEKSY W ciągu kilku lat przybędzie 800 sal - Szansa dla filmów artystycznych Inwazja kinowych molochów Multipleksy oferują kinomanom supernowoczesne, klimatyzowane sale z wygodnymi fotelami i najwyższej jakości sprzętem projekcyjnym oraz dźwiękiem stereo FOT. PIOTR KOWALCZYK BARBARA HOLLENDER Multipleksy - wielkie kinowe molochy z co najmniej ośmioma, a czasem nawet dwudziestoma salami - zrewolucjonizowały rynek kinowy na świecie. Od dwóch lat pojawiają się także w Polsce. Już mogą odwiedzać je widzowie Warszawy i Poznania, a niedawno uroczystym pokazem "Patrioty" zainaugurował swoją działalność multipleks "Gemini" w Gdyni. Czterech aktywnych "Gemini" jest drugim, po warszawskim, polskim multipleksem należącym do firmy Silver Screen World Cinemas. Ma ona jeszcze w tym roku otworzyć kolejne, tym razem dziesięciosalowe kino w centrum Łodzi. Rok 2001 przyniesie następne - w Krakowie i Gdańsku. W ciągu czterech lat firma zamierza uruchomić łącznie 15 obiektów wielokinowych. Poważnym inwestorem jest firma Multikino. To ona właśnie w lipcu 1998 roku otworzyła pierwszy, dziesięciosalowy polski multipleks w Poznaniu. Dzisiaj Multikino jest także właścicielem obiektu na warszawskim Ursynowie, buduje kolejne w Zabrzu, Gdańsku i Krakowie. Do 2004 roku zapowiada otwarcie 15 kin w całej Polsce. Południowoafrykański Ster Century dysponuje dwoma kinami - 13-salową "Promenadą" w Warszawie oraz 9-salową "Koroną" we Wrocławiu. W trakcie budowy są dwa inne multipleksy tej firmy - "Galeria Mokotów" w Warszawie oraz w podstołecznych Jankach. W planach firmy są kolejne obiekty - w Katowicach, Wrocławiu, Warszawie, Szczecinie. Krakowie, Łodzi i Bydgoszczy. Weszła też na polski rynek bardzo prężna firma izraelska Cinema City, która działa u nas pod nazwą I.T.I.T. Swoje pierwsze wielkie kino I.T.I.T. otworzy w kompleksie Best Mall na warszawskiej Sadybie we wrześniu. Będzie ono miało 12 ekranów (łącznie 2600 miejsc), obok znajdzie się też eksperymentalne kino IMAX. Za rok ma powstać kino w Krakowie, w ciągu trzech lat planowanych jest kolejnych 10-15 inwestycji w innych dużych miastach. Te cztery firmy są w Polsce najaktywniejsze. Ale naszym rynkiem interesuje się jeszcze kilka innych firm specjalizujących się w budowie multipleksów. Powstanie wielosalowych molochów kinowych ożywiło rynki filmowe w wielu krajach. W Wielkiej Brytanii pierwszy multipleks zbudowano w 1985 roku, dzisiaj jest ich już ponad 150. Dynamicznie rozwijają się multipleksy w Niemczech; w samym Berlinie przybyło w ostatnich latach 30 takich obiektów. Multipleksy sprawiły, że frekwencja w kinach Europy Zachodniej gwałtownie wzrosła. Jak będzie w Polsce? Raj dla dystrybutorów Warto przypomnieć, że w latach 70. funkcjonowało w kraju ok. 2,5 tys. kin. W połowie lat 90. było ich już tylko 700, potem liczba ich stopniała do ok. 600. Dzięki multipleksom w ciągu najbliższych kilku lat przybędzie ok. 800 ekranów. I to w supernowoczesnych, klimatyzowanych salach z wygodnymi fotelami i najwyższej jakości sprzętem projekcyjnym i dźwiękiem stereo. Szef Warner Bros Poland Arkadiusz Pragłowski twierdzi, że multipleksy zmienią polski krajobraz filmowy. - Na naszym rynku - mówi - mamy z jednej strony wielkie sukcesy frekwencyjne "Titanica" czy polskich superprodukcji, z drugiej całą resztę, która musi zadowolić się mizernymi wynikami. Dzięki powstaniu nowoczesnych kin wielosalowych znikną tak duże dysproporcje. Dzisiaj wiele tytułów schodzi z ekranów po dwóch tygodniach, bo wypychają je filmy nowsze, premierowe. W multipleksach, w mniejszych salach, będą mogły zarabiać na siebie przez wiele tygodni, a nawet miesięcy. Dzięki temu pojawi się coś w rodzaju "filmowej klasy średniej" - obrazy może nie przebojowe, ale osiągające przyzwoite wyniki. Pragłowski uważa też, że powstanie multipleksów wzbogaci repertuar: - Warner Bros. ma bogatą ofertę. Wprowadzam na ekrany tylko kilkanaście tytułów rocznie, ponieważ nie chcę przedwcześnie zdejmować z kin własnych tytułów. Poza tym dotąd koncentrowałem się na hitach. Jeśli będę miał do dyspozycji niewielkie sale, będę mógł również wprowadzać filmy bardziej ambitne, w mniejszej liczbie kopii. W multipleksach szansę na sukces widzą także dystrybutorzy skromniejsi, oferujący filmy trudniejsze. - Tam, gdzie pojawiają się multipleksy, jest mi znacznie łatwiej znaleźć ekrany dla moich filmów - mówi znany dystrybutor Roman Gutek. - I nie chodzi wyłącznie o szansę, jaką stwarzają te kinowe molochy. Gdy wiele kopii filmowych zagospodarowywanych jest przez multipleksy, luźniej robi się w małych, tradycyjnych kinach. Już dzisiaj kierownicy kin z miast, w których są multikina, dzwonią z pytaniami o filmy. Małe kina zagubione Czy multipleksy zagrożą istnieniu małych kin? Właściciele tradycyjnych obiektów muszą się ich obawiać, gdyż przy zbliżonej cenie biletów widz woli iść do kina nowoczesnego, o wysokiej jakości projekcji, z klimatyzowaną salą i wygodnymi fotelami. Jest oczywiste, że po to, by wytrzymać konkurencję, małe kina muszą się modernizować, dbać o wystrój sal, zmieniać fotele, jak to już dzieje się np. w warszawskim "Muranowie", ulepszać sprzęt projekcyjny. I to jest już jakaś korzyść. Ale czy nawet po takich inwestycjach utrzymają się? Ich dyrektorzy nie kryją zaniepokojenia. Przeciętny Amerykanin chodzi do kina 4-5 razy w ciągu roku, przeciętny Francuz, Niemiec czy Brytyjczyk - 3 razy w roku; Polak - mniej więcej raz na dwa lata. W ubiegłym roku mówiliśmy o wielkich sukcesach "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza". Filmy te zgarnęły 13 mln widzów. Ale ogólna liczba widzów zwiększyła się w stosunku do roku ubiegłego zaledwie o cztery miliony. Już z tego zestawienia widać, że w Polsce hity nie zwiększają kinowej frekwencji, raczej zabierają widzów innym tytułom. I zapewne trzeba będzie wielu lat, by to zmienić. Przede wszystkim dlatego, że z kina niemal odeszło średnie pokolenie; dla młodego - ceny biletów są relatywnie do kieszonkowego i zarobków bardzo wysokie, dla starszego - zupełnie niedostępne. Szansa dla polskiego kina? Gdy powstawały pierwsze multipleksy, szefowie firm twierdzili, że jest to również szansa dla polskiego kina. Dzisiaj trudno jeszcze ocenić, jak jest naprawdę. Dobrze radził sobie na ekranach film Olafa Lubaszenki "Chłopaki nie płaczą", pół roku grany był w Ster Cinema "Dług" Krzysztofa Krauzego. Ale oprócz nich w ostatnim czasie poza wielkimi produkcjami nie weszło na ekrany zbyt wiele atrakcyjnych polskich tytułów. Być może, rzeczywiście, w małych salach multipleksów uda się utrzymywać rodzimą produkcję dłużej niż kilka dni. Ale też nie ma co liczyć na cud. - U nas też obowiązują reguły rynkowe - mówi Mirosław Trębowicz, zastępca kierownika w kinie "Silver Screen". - Możemy utrzymywać filmy na ekranie, dopóki zarabiają pieniądze. Ponad miesiąc pokazywaliśmy komedię Olafa Lubaszenki "Chłopaki nie płaczą", jednak gdy frekwencja spada - tytuł zdejmujemy. Izabela Duda, dyrektor programowy "Silver Screen" zapewnia, że jej firma chce tworzyć repertuar dla każdego. Stara się, by na ekranach znalazło się zarówno kino akcji, jak i tytuły ambitniejsze. - Ale nie chcemy wyświetlać obrazów niedobrych, niezależnie od tego, czy są to produkcje amerykańskie czy polskie - mówi. Na ciekawą kwestię zwraca uwagę Urszula Malska, prezes ITI Cinema: - Może się i tak zdarzyć - mówi - że multipleksy odbiorą część widowni polskim superprodukcjom. "Ogniem i mieczem" czy "Pan Tadeusz" zajmowały po premierze większość dobrych ekranów w mieście. Człowiek, który chciał wówczas iść do kina, nie miał wielkiego wyboru. Multipleksy mają szeroką ofertę. W nowych warunkach następne polskie superprodukcje będą już musiały rywalizować z filmami zagranicznymi. Dzisiaj nowoczesność na kinowym rynku to niewątpliwie multipleksowe centra rozrywki. Większość krajów, może poza Francją, która się przed nimi broni, już poszła w tym kierunku. Ale na polskim rynku wprowadzeniu kinowych molochów ciągle jeszcze towarzyszy wiele pytań. Czy powstanie multipleksów zachęci Polaków do częstszego chodzenia do kina? Czy utrzymają się na rynku kina tradycyjne? Czy zmieni się na lepsze sytuacja polskich obrazów? I jak będzie wyglądał rynek kinowy poza wielkimi miastami, na prowincji, tam, gdzie multipleksy nie mają racji bytu? Na odpowiedzi trzeba będzie poczekać kilka lat.
"Gemini" jest drugim, po warszawskim, polskim multipleksem należącym do firmy Silver Screen World Cinemas. Ma ona jeszcze w tym roku otworzyć kolejne, tym razem dziesięciosalowe kino w centrum Łodzi. Rok 2001 przyniesie następne - w Krakowie i Gdańsku. W ciągu czterech lat firma zamierza uruchomić łącznie 15 obiektów wielokinowych. Poważnym inwestorem jest firma Multikino. To ona właśnie w lipcu 1998 roku otworzyła pierwszy, dziesięciosalowy polski multipleks w Poznaniu. Dzisiaj Multikino jest także właścicielem obiektu na warszawskim Ursynowie, buduje kolejne w Zabrzu, Gdańsku i Krakowie. Do 2004 roku zapowiada otwarcie 15 kin w całej Polsce.Południowoafrykański Ster Century dysponuje dwoma kinami - 13-salową "Promenadą" w Warszawie oraz 9-salową "Koroną" we Wrocławiu. W trakcie budowy są dwa inne multipleksy tej firmy - "Galeria Mokotów" w Warszawie oraz w podstołecznych Jankach. W planach firmy są kolejne obiekty - w Katowicach, Wrocławiu, Warszawie, Szczecinie. Krakowie, Łodzi i Bydgoszczy. Weszła też na polski rynek bardzo prężna firma izraelska Cinema City, która działa u nas pod nazwą I.T.I.T. Swoje pierwsze wielkie kino I.T.I.T. otworzy w kompleksie Best Mall na warszawskiej Sadybie we wrześniu. Będzie ono miało 12 ekranów (łącznie 2600 miejsc), obok znajdzie się też eksperymentalne kino IMAX. Za rok ma powstać kino w Krakowie, w ciągu trzech lat planowanych jest kolejnych 10-15 inwestycji w innych dużych miastach.Te cztery firmy są w Polsce najaktywniejsze. Ale naszym rynkiem interesuje się jeszcze kilka innych firm specjalizujących się w budowie multipleksów.Powstanie wielosalowych molochów kinowych ożywiło rynki filmowe w wielu krajach.
TRANSFORMACJA Z upadkiem ustroju nastąpiła destrukcja dawnych form więzi społecznej i kulturowej wspólnoty oraz zanikanie odpowiedzialności za państwo Bilans pierwszej dekady RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA ANDRZEJ KOJDER Nie sposób przewidzieć w szczegółach modelu państwa i gospodarki, jaki wyłoni się po zakończeniu transformacji. Ale na pewno Polska będzie państwem o ustabilizowanym ustroju demokratycznym, z przewagą parlamentu nad innymi organami władzy, z gospodarką rynkową i z umiarkowanym uczestnictwem obywateli w życiu politycznym, w którym dominować będą trzy, cztery partie. Transformacja, podobnie jak kryzys czy rewolucja, nie może trwać bez końca. W pewnym momencie nie tyle dobiegnie kresu, ile zacznie być widziana przez socjologów i politologów jako zjawisko zakończone, minione, przeszłe. Wątpliwości nie budzi teza, że po roku 1989 rozpoczął się nowy okres w dziejach Polski i Polaków. Zmienił się status Polski na mapie świata: przestaliśmy być prowincją imperium. Staliśmy się peryferium Europy z szansami na rychłe, pełne członkostwo w elicie państw Unii Europejskiej. Niektóre przemiany pierwszej dekady są zgodne z kierunkiem dotychczasowego rozwoju państw unijnych, i przybliżają spełnienie naszych europejskich aspiracji. Inne - wraz ze stabilizacją części struktur poprzedniego ustroju - aspiracje te wyraźnie osłabiają i opóźniają ich realizację. Przegląd przeobrażeń zacznę od wyliczenia tych dziedzin, które są dla Polski i Polaków korzystne tyleż z punktu widzenia wewnątrzkrajowego, co i międzynarodowego, przede wszystkim unijnego. - Wśród krajów postkomunistycznych Polska ma najdynamiczniej rozwijającą się gospodarkę. Od 1994 roku roczny wzrost produktu krajowego brutto wynosi około 6 procent. Przewiduje się, że wzrost ten utrzyma się na tym poziomie w najbliższych latach, co będzie m.in. powodowało zmniejszanie się bezrobocia. - W wyniku prywatyzacji i reprywatyzacji zmieniają się stosunki własnościowe. Zmniejsza się obszar własności państwowej, poszerza się natomiast sfera własności prywatnej. - Stabilizują się nowe zawody (w dziedzinie konsultingu, marketingu, bankowości, public relations itp.), różnicują się także wyraźnie wymagania stawiane pracownikom. - Wzrasta gospodarcze i społeczne znaczenie konsumpcji. Rodzaj, ilość i jakość konsumowanych dóbr jest nie tylko wskaźnikiem pozycji społecznej, lecz także służy ludziom do samookreślania się i budowania własnej tożsamości. - Tworzy się nowa elita dużych pieniędzy i dużych wpływów nie tylko w gospodarce, ale także w administracji i polityce. Pragnienia i gusty tej elity zaspokajają producenci ekskluzywnych dóbr i dostawcy specjalnych usług. Nowej elicie służy taka reklama, która nie tyle informuje o towarach wprowadzanych na rynek i ich zaletach, ile przekonuje potencjalnych konsumentów, że ten kto nie ma pewnych produktów, przestaje być człowiekiem pełnowartościowym, godnym zaufania i z przyszłością. - Sympatie polityczne i preferencje wyborcze są tylko w części uzależnione od dochodów i miejsca zajmowanego w strukturze społecznej. Elektorat większości partii politycznych nie pokrywa się z podziałami społecznymi. - Zmienia się koncepcja polskości. To, co "polskie", przestaje być kategorią etniczną, staje się polityczną. Cudzoziemcy są dla Polaków coraz bardziej swojscy. Wśród przybyszów z byłego ZSRR nie odróżnia się etnicznych Rosjan, nazywa się ich "Ruskimi", choć w rzeczywistości są to także Ukraińcy, Białorusini, Litwini lub Gruzini. Badanie Demoskopu z maja 1997 roku ujawniło, że ponad połowa Polaków (53 procent) uważa, iż ludziom prześladowanym w swoim kraju z powodów politycznych, rasowych czy religijnych, należy umożliwić zamieszkanie w Polsce. Za osiedleniem się cudzoziemców w Polsce są przede wszystkim ludzie do 29. roku życia, z wykształceniem co najmniej średnim. Pozytywny stosunek do cudzoziemców wyraźnie zwiększa się wraz z obyciem w świecie. Do zjawisk szczególnie niekorzystnych - zarówno w wymiarze wewnętrznym, jak i ze względu na reperkusje międzynarodowe - należy zaliczyć: - Powstanie licznej warstwy (podklasy) bezrobotnych i ludzi marginesu społecznego. Około 10 procent społeczeństwa dotknęła różnego typu marginalizacja. Najdotkliwiej jej skutki odczuli robotnicy wykwalifikowani, których liczba zmniejszyła się w ciągu dekady o jedną trzecią. Wprawdzie część dawnych robotników wykwalifikowanych sprywatyzowała się, ale jeszcze większa część "zmarginalizowała się". - Polska wieś nie tylko w niewielkim stopniu uczestniczy w rozwoju gospodarczym, ale jakby zastygła w dziewiętnastowiecznym kształcie. Co piąty Polak pracuje na roli, a w zachodniej Europie co dwudziesty - trzydziesty obywatel. Ponad połowa z 4 milionów gospodarstw nie ma wodociągów, 80 procent nie ma telefonów. Sprzęt rolniczy jest przestarzały, pola rozdrobnione. Tylko 50 tysięcy rolników uprawia więcej niż 5 hektarów. - Nie ukształtowała się żadna, względnie powszechna w polskim społeczeństwie hierarchia wartości. Polaków nie łączą wspólne cele kulturowe. Tylko w sytuacjach zagrożenia Polacy skłaniają się do solidarnych działań zbiorowych. - Utrwaliły się dawne układy interesów, powiązania biznesowe i finansowe oraz zależności służbowe. Niedostatek mieszkań hamuje ruchliwość społeczną - zwłaszcza w grupie inteligencji o specjalistycznych kwalifikacjach. - Polacy nie są dostatecznie wykształceni. 11 - 16 procent Polaków lokuje się w dolnym poziomie alfabetyzacji, tj. umiejętności pisania i czytania. Ludzi z wyższym wykształceniem jest w Polsce mniej niż 10 procent; w krajach Unii Europejskiej 30 procent. Wykształcenie absolwentów szkół wyższych jest coraz gorsze. Żeby osiągnąć w dziedzinie oświaty wskaźniki Unii Europejskiej, trzeba by kształcić na poziomie szkoły średniej 35 procent młodzieży. Wszystko wskazuje, że nie nastąpi to prędko. W Polsce dokonuje się "dziedziczenie" (odtwarzanie) wykształcenia, zwłaszcza w niższych kręgach społeczeństwa. W 1997 roku badania ujawniły, że 71 procent dzieci ojców z wykształceniem podstawowym uzyskuje co najwyżej wykształcenie zasadnicze zawodowe. - Brakuje klasy średniej: ludzi wolnych zawodów, menedżerów i pracowników biurowych o wysokich kwalifikacjach. To oni propagują innowacje, wprowadzają i upowszechniają nowe technologie, nowe style działania itp. W krajach Unii Europejskiej do klasy średniej należy około 36 procent społeczeństwa, w Polsce trzy-, czterokrotnie mniej. Przy dotychczasowych nakładach na edukację, znacznie poniżej 1 procentu dochodu narodowego brutto, doścignięcie zachodniej Europy w liczebności klasy średniej będzie trwało wiele lat, a przecież świat nie stoi w miejscu. - Wizerunkowi Polski nie służą zaciekłe spory o nasze przyszłe usytuowanie w strukturach międzynarodowych. Jedni chcą zachowania jak największej niezależności gospodarczej i pozostawienia całej własności w polskich rękach (choć nie bardzo wiadomo, czyje ręce są "polskie"), inni postulują jak najpełniejsze włączenie się do Wspólnot Europejskich, włącznie ze swobodnym kupowaniem polskiej własności przez cudzoziemców. Pod koniec dekady zmian ustrojowych występują w Polsce również zjawiska oceniane przez jednych pozytywnie, przez innych negatywnie, które jednak dla naszego członkostwa w Unii Europejskiej nie mają większego znaczenia. - Wyraźny wzrost rozpiętości dochodów z pracy. Jedni za tę samą pracę zarabiają bardzo dużo, inni bardzo mało. Niektóre tradycyjne zasoby finansowe Polaków, jak oszczędności dewizowe, zdewaluowały się, lecz pojawiły się nowe, na przykład odzyskane domy. Wolny rynek stworzył możliwości szybkiego zdobycia dużego kapitału - zarówno w sposób dozwolony prawem, jak i nielegalny. Wydatne poszerzenie się tzw. szarej strefy sprzyja postępującemu rozwarstwieniu majątkowemu polskiego społeczeństwa. - Specyficznym, pozafinansowym przejawem nowego rozwarstwienia jest spór o niedawną, peerelowską przeszłość. Jej obraz w publicznej dyskusji i w społecznej świadomości Polaków podlega ciągłej reinterpretacji i nie ma wyraźnych, powszechnie przypisywanych mu znamion i rysów swoistych. - Wśród odzyskanych sfer wolności poczesne miejsce zajęła cielesność i seks. Przejawem emancypacji ciała jest manifestowane prawo do swobodnego nim dysponowania. Takie jest tło - mówiąc w skrócie - ekspansji agencji towarzyskich ("towarem" są przyjemności ciała), prostytucji, pornografii, dietetyki oraz wydatne ożywienie dyskusji na temat kontroli urodzin. Jakąkolwiek przykładać by miarę do polskich przemian, politycznych, gospodarczych, moralnych i innych, nie ulega wątpliwości, że towarzyszy im osłabienie więzi społecznej, erozja poczucia kulturowej wspólnoty i zanikanie odpowiedzialności za państwo. Wyrazem więzi społecznej jest poczucie bliskości i swojskości, wspólne interesy i dążenia, identyfikowanie się ze środowiskiem i konformizm wobec norm, które w nim obowiązują. Mówiąc "my", wskazujemy na krąg ludzi, do których mamy zaufanie, czujemy się wobec nich lojalni i gotowi jesteśmy solidarnie z nimi działać. Wraz z upadkiem głównych instytucji dawnego ustroju i legitymizujących go autorytetów (nawet jeśli rachitycznych i sztucznie kreowanych) nastąpiła destrukcja dawnych form więzi społecznej, które ożywiała opozycja "my" (społeczeństwo) - "oni" (władza). Krach struktur realnego socjalizmu i szybkie, na oczach społeczeństwa, przystosowanie się nomenklatury do nowych warunków ustrojowych, wytworzyły swoistą próżnię normatywną i stan rozchwiania wartości. Miejsce osłabionego zaufania zajmuje cynizm, manipulacja zastępuje lojalność, a niewiara w powodzenie solidarnych działań owocuje obojętnością. Areną nieobyczajności, bezkarności, braku obywatelskiej odpowiedzialności staje się świat większej (państwowej) i mniejszej (samorządowej) polityki. To stamtąd płyną sygnały, że nie istnieją niezbywalne powinności, że niemal wszystko jest dozwolone, że egoizm, prywata czy kłamstwo, to pojęcia względne. To utrudnia kształtowanie się społeczeństwa obywatelskiego, upowszechnianie się postaw prospołecznych i respektu dla prawa. Mimo nasilenia się destruktywnych tendencji liczne grupy (m.in. w towarzystwa naukowe, wspólnoty religijne, ruchy ekologiczne) afirmują wartości ideowe i usiłują bezinteresownie, według społecznikowskich wzorców, angażować się w sprawy publiczne. Prawość, rzetelność, sumienność, hart ducha i odwaga cywilna dla nich nie trącą staroświecką stęchlizną i ciągle coś konkretnego znaczą. Narasta też moralny sprzeciw wobec brutalnych zbrodni, okrucieństwa i bezwzględności. Zjawisko to poświadcza twierdzenie Emila Durkheima, że "zbrodnia budzi sumienia". Nowe technologie porozumiewania się ludzi: "wspólnoty wirtualne", internetowe grupy dyskusyjne, poczta elektroniczna i sieć komputerowa, ludzi raczej łączą, niż dzielą, i pozwalają na uczuciowe identyfikowanie się z innymi. Zmiany w postawach Polaków nie wpływają w znaczniejszym stopniu na strukturę społeczną. Większość dzieci "dziedziczy" pozycję (i z reguły wykształcenie) rodziców. Dzieci rolników pozostają rolnikami, robotników - robotnikami, inteligentów - inteligentami itd. Oznacza to, że struktura społeczna pozostaje stabilna i nie otwarta na tyle, by awans społeczny był tylko sprawą osobistych zdolności i tzw. siły uczciwego przebicia się. W bilansie pierwszej dekady III Rzeczypospolitej Polskiej trudno dopatrzyć się nadwyżki osiągnięć, ale nie ma też manka. Negatywy nie przeważają nad pozytywami. Powodów do optymizmu jest chyba tyle samo co powodów do obaw, że w przyszłym stuleciu Polsce i Polakom nadal częściej będzie pod górkę niż z górki. Autor jest prof. dr. hab. w Katedrze Socjologii Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, przewodniczącym Polskiego Towarzystwa Socjologicznego i wiceprezesem Instytutu Lecha Wałęsy.
po zakończeniu transformacji Polska będzie państwem o ustabilizowanym ustroju demokratycznym, z przewagą parlamentu nad innymi organami władzy, z gospodarką rynkową. po roku 1989 Zmienił się status Polski na mapie świata. Wśród krajów postkomunistycznych Polska ma najdynamiczniej rozwijającą się gospodarkę. W wyniku prywatyzacji i reprywatyzacji poszerza się sfera własności prywatnej. Stabilizują się nowe zawody. Wzrasta gospodarcze i społeczne znaczenie konsumpcji. Tworzy się nowa elita dużych pieniędzy i dużych wpływów. Pragnienia tej elity zaspokajają producenci ekskluzywnych dóbr i dostawcy specjalnych usług. Elektorat większości partii politycznych nie pokrywa się z podziałami społecznymi. To co "polskie" przestaje być kategorią etniczną. Pozytywny stosunek do cudzoziemców zwiększa się wraz z obyciem w świecie.Do zjawisk niekorzystnych należy zaliczyć: Powstanie podklasy bezrobotnych i ludzi marginesu społecznego. Polska wieś zastygła w dziewiętnastowiecznym kształcie. Nie ukształtowała się żadna hierarchia wartości. Polaków nie łączą wspólne cele kulturowe. Utrwaliły się dawne układy interesów oraz zależności służbowe. Niedostatek mieszkań hamuje ruchliwość społeczną. Polacy nie są dostatecznie wykształceni. Brakuje klasy średniej: ludzi wolnych zawodów, menedżerów i pracowników biurowych o wysokich kwalifikacjach. To oni propagują innowacje, nowe style działania. Wizerunkowi Polski nie służą spory o przyszłe usytuowanie w strukturach międzynarodowych. występują w Polsce również zjawiska oceniane przez jednych pozytywnie, przez innych negatywnie. Wyraźny wzrost rozpiętości dochodów z pracy. Wolny rynek stworzył możliwości szybkiego zdobycia dużego kapitału. Wśród odzyskanych sfer wolności poczesne miejsce zajęła cielesność i seks. Przejawem emancypacji ciała jest manifestowane prawo do swobodnego nim dysponowania. Wyrazem więzi społecznej jest poczucie swojskości, wspólne interesy i dążenia. Wraz z upadkiem głównych instytucji dawnego ustroju nastąpiła destrukcja dawnych form więzi społecznej. Krach realnego socjalizmu i szybkie przystosowanie się nomenklatury do nowych warunków ustrojowych wytworzyły próżnię normatywną. Areną nieobyczajności staje się świat państwowej i samorządowej polityki. Mimo destruktywnych tendencji liczne grupy afirmują wartości ideowe. Prawość, rzetelność, sumienność dla nich ciągle coś konkretnego znaczą. Zmiany nie wpływają na strukturę społeczną. Większość dzieci "dziedziczy" pozycję rodziców.
W 1960 roku, kiedy Czetwertyńscy udawali się na emigrację, zburzono pałacyk. Dla amerykańskich urzędników nie miało znaczenia to, że miał on wartość zabytkową. Dla rodziny szczególnie bolesne jest to, że wszystkie wartościowe przedmioty - ornamenty, rzeźby, kominki, kandelabry - zostały sprzedane na licytacji. Czetwertyńscy kontra Stany Zjednoczone Pod budynkiem ambasady USA w Warszawie, w miejscu w którym stał pałac rodziny Czetwertyńskich, w sierpniu 1997 zebrali się potomkowie i spadkobiercy rodziny. Na ręce urzędników ambasady przekazali list, w którym przypominali o prawie do utraconej posesji. FOT. (C) RADOSŁAW PIETRUSZKA/PAP ANNA ROGOZIńSKA-WICKERS Z RAWDONU Skromny parterowy dom z kortem tenisowym przy Rue de la Terrasse, w kanadyjskim miasteczku Rawdon, dzieli od ambasady amerykańskiej w Warszawie odległość ponad siedmiu tysięcy kilometrów. O ambasadzie i Warszawie mówi się tam jednak często. Właścicielem domu jest Jan Czetwertyński, jeden ze spadkobierców roszczących sobie prawo do nieistniejącego już pałacyku w stylu renesansowym, który stał w Alejach Ujazdowskich pod numerem 31. Wyburzyli go Amerykanie po wydzierżawieniu posiadłości od rządu polskiego w 1956 roku, aby wybudować w tym miejscu betonowo-szklany budynek, pozbawiony jakiegokolwiek stylu. Decyzja o złożeniu pozwu w sądzie w Nowym Jorku przeciwko rządowi USA przybliża rodzinie Czetwertyńskich odzyskanie tego, co utraciła, oraz sprawia, że w ciepłą lipcową sobotę mówi się o przeszłości więcej niż zwykle. Zwłaszcza że przy stole ustawionym na werandzie, z widokiem na wartką rzekę Quareau, która przepływa przez miasteczko, zebrało się aż sześcioro wnuków Róży Czetwertyńskiej, właścicielki skonfiskowanego pałacyku, trzy siostry Jana: Aniela, Dorota i Maruszka oraz dwóch braci, Albert i Sewer. Sąd kapturowy - Gdyby nie konfiskata pałacyku, jedynej własności, jaka pozostała w rękach rodziny po utracie majątków na Białorusi i Ukrainie, nigdy nie znaleźlibyśmy się w Kanadzie. Nasz ojciec po wyzwoleniu obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie, którego był więźniem, znalazł się w Anglii. Mama chciała wyjechać z Polski, żeby do niego dołączyć. Mieliśmy już nawet załatwione bilety na statek. Ojciec jednak uparł się, żeby wrócić do kraju - mówi Maruszka, trzecia pod względem starszeństwa. - Najpierw mieszkaliśmy w Gdyni. Potem przenieśliśmy się pod Warszawę, do Anina. Początkowo radziliśmy sobie nieźle. Głównym źródłem utrzymania był czynsz, jaki płaciło nam Polskie Radio, które mieściło się w pałacyku odebranym naszej babci. Było to 2000 złotych miesięcznie, co na owe czasy stanowiło bardzo dobrą pensję. Albert Czetwertyński FOT. MICHAŁ SADOWSKI Dobry okres skończył się jednak w 1953 roku wraz z aresztowaniem Stanisława Czetwertyńskiego. Najbardziej przeżył to Sewer, który jako jedyny z rodzeństwa znajdował się w domu, kiedy o 6 rano do domu wpadli funkcjonariusze UB i zaczęli przeprowadzać rewizję. Sewer, który miał wówczas jedenaście lat, zobaczył, że na biurku znajduje się ilustracja przedstawiająca księdza Skorupkę błogosławiącego polskich żołnierzy idących do walki z bolszewikami. Złapał ją i schował pod poduszkę, na której usiadł. Nie ruszył się z niej, dopóki nie zakończono rewizji. Pozostałe dzieci, które w tym czasie były na wakacjach w Bukowinie Tatrzańskiej, otrzymały od matki list wzywający do natychmiastowego powrotu. - Przez sześć miesięcy nie wiedzieliśmy, co się dzieje z ojcem. Nie znaliśmy przyczyny aresztowania i nie mieliśmy pojęcia, gdzie jest przetrzymywany. Dopiero od kogoś, kto został wypuszczony z więzienia, dowiedzieliśmy się, że jest na Rakowieckiej i że został skazany wyrokiem sądu kapturowego, to znaczy na tajnej rozprawie. Otrzymał wyrok 8 lat więzienia na podstawie fałszywego oskarżenia o szpiegostwo na rzecz wywiadu amerykańskiego i angielskiego. Odebrano mu też prawa obywatelskie i pozbawiono prawa do posiadania jakiejkolwiek własności - wspomina Albert, który w chwili aresztowania był o dwa lata starszy od Sewera. Stanisław Czetwertyński spędził w wiezieniu prawie dwa lata. Zwolniono go w 1955 roku, kiedy zaczęła się polityczna odwilż, przyznając, że zarzuty o szpiegostwo okazały się bezpodstawne. Zmowa czy przypadek Podczas pobytu w więzieniu Stanisława Czetwertyńskiego rozpoczęto pertraktacje z rządem polskim o wydzierżawienie Amerykanom na 80 lat pałacyku i przylegających do niego terenów. Dzieci Stanisława uważają, że aresztowanie i wydzierżawienie posiadłości wkrótce potem miały ze sobą związek. - Ambasada amerykańska mieściła się w tym czasie w pałacu, który przed wojną należał do rodziny Dziewulskich. Po wojnie został on sprzedany Bułgarom, a ci podnajęli go Amerykanom. Kiedy jednak rząd amerykański zawetował przyjęcie Bułgarii do ONZ, Bułgarzy w rewanżu wypowiedzieli umowę. Zażądali, aby Amerykanie wyprowadzili się do końca 1955 roku. Znalezienie nowego miejsca w prestiżowym miejscu stało się wówczas dla nich sprawą pilną. Przypuszczamy, że rząd USA wywarł presję na rząd polski, aby ten zgodził się wydzierżawić pałacyk naszej babci, który znajdował się obok pałacu Dziewulskich. Polska była winna wówczas USA 50 mln dolarów za dostawy sprzętu wojskowego z demobilu, które nie były już potrzebne armii amerykańskiej. Jest na to dokument w Narodowych Archiwach Stanów Zjednoczonych z podpisem ówczesnego sekretarza stanu Johna Fostera Dullesa - mówi Albert. Aresztowanie ojca było na rękę władzom polskim i Amerykanom. Albert wyjaśnia również, że przed aresztowaniem ojciec pracował dla Amerykanów, pomagając w organizowaniu dostaw żywności do Berlina Zachodniego. Żywność kupowano wówczas w Polsce, następnie przewożono statkami do Niemiec, a stamtąd dostarczano samolotami do amerykańskiej strefy. Kiedy jednak w rok po wyjściu z więzienia Stanisław Czetwertyński poszedł do ambasady Stanów Zjednoczonych, Amerykanie udali, że go nie poznają. Nie doszło również do spotkania zaaranżowanego za pośrednictwem ambasady belgijskiej (najstarsza siostra Izabela wyszła za mąż za Belga i mieszka w Brukseli). Ambasador Jacob Beam odwołał je, kiedy dowiedział się, co ma być tematem rozmowy. Zmuszono nas do wyjazdu W tym czasie pojawiła się możliwość emigracji do Kanady. Nie było jednak pewności, czy rodzina Czetwertyńskich otrzyma zgodę na wyjazd. - Nasza mama poszła do Biura Paszportowego, żeby dowiedzieć się, jak sprawa wygląda... Powiedziano jej, że dostaniemy paszporty, ale pod warunkiem, że wyjedziemy wszyscy. Albo wszyscy, albo nikt. Bardzo to przeżyłam - mówi Maruszka - byłam wtedy na drugim roku medycyny. Dostanie się na studia z takim pochodzeniem jak moje było wówczas bardzo trudne. Marzyłam o tym, żeby zostać chirurgiem. Ale nie mogłam zablokować wyjazdu całej rodzinie i powiedzieć, że zostanę w Polsce - mówi z wyraźną goryczą, chociaż od tego czasu upłynęło 41 lat. Również Albert, który studiował historię na Uniwersytecie Warszawskim, musiał przerwać studia. - Zmuszono nas do wyjazdu. Nie chcieliśmy tego robić - wtóruje siostrze. Załatwianie formalności wyjazdowych zajęło trzy lata. W 1960 roku, kiedy Czetwertyńscy udawali się na emigrację, zburzono pałacyk. Dla amerykańskich urzędników nie miało znaczenia to, że miał on wartość zabytkową. Dla rodziny Czetwertyńskich szczególnie bolesne jest to, że wszystkie wartościowe przedmioty - ornamenty, rzeźby, kominki, kandelabry - zostały sprzedane na licytacji. - Nikt nawet nie próbował skontaktować się z nami - wtrąca Sewer. Dolar dla księcia Maruszka i Sewer przyjechali do Kanady jako pierwsi w grudniu 1960 roku. - Nie mogliśmy wyjechać wszyscy razem - tłumaczą - ponieważ nie starczyło pieniędzy na bilety na "Batory". W tym celu trzeba było sprzedać dom w Aninie, a ojciec nie chciał tego robić, dopóki nie mieliśmy paszportów w ręku. Bał się, że zostaniemy bez dachu nad głową. Wypadło na nas. Mieliśmy przygotować grunt dla pozostałych członków rodziny, którzy dojechali po sześciu miesiącach. Kanada, kiedy tu przyjechali, nie udzielała żadnej pomocy imigrantom. Byliśmy zdani wyłącznie na siebie - mówi Maruszka, która po przyjeździe dostała zatrudnienie jako sprzątaczka w szpitalu. Niechętnie wspominają swoje pierwsze emigracyjne doświadczenia. Książęce pochodzenie oraz fakt, że mają w swoim rodowodzie władców Rusi Kijowskiej, niewiele pomogło w nowym emigracyjnym życiu. - Zyskałem na tym tylko ja - mówi z uśmiechem Sewer. - Pracowałem w Ottawie przy myciu butelek po coca-coli i pepsi. Zarabiałem 90 centów na godzinę. Kiedyś wezwał mnie właściciel firmy. Myślałem, że chce mnie wylać. Tymczasem zapytał, czy to prawda, że jestem księciem. Odparłem, że tak. Poprosił wówczas o czek, który właśnie otrzymałem za tygodniową pracę, podarł go i wypisał nowy, podwyższając stawkę godzinową do jednego dolara - wspomina z humorem. Wykidajło i mięso dla psów Albert Czetwertyński, w rodzinie znany jako Ali, dostał stałą pracę w fabryce papierosów. Żeby dorobić, zatrudnił się jako wykidajło w klubie nocnym "Lorelei" w Montrealu. Kiedyś doszło do burdy. Nie mogąc poradzić sobie sam z rozdzieleniem krewkich gości, którzy wszczęli bójkę, wezwał policję. Właściciel klubu miał mu to za złe i powiedział, że musi sobie poszukać pracy gdzie indziej. W końcu jednak zmiękł i pozwolił pilnować szatni i toalety. Albert skończył studia dopiero później, ale nie historię, a biochemię. Rodzeństwu się nie przelewało. Maruszka pamięta, jak kiedyś obaj bracia wprosili się do niej na lunch. - Miałam tylko makaron i puszki z mięsem dla psa. Takie małe kulki - pokazuje ręką. Podgrzałam je i dodałam do makaronu. Dopiero później dowiedzieli się, co jedli - mówi. - Chciałabym, żeby w Polsce zrozumiano, że emigracja to ciężka rzecz. Na ogół ludzie uważają, że tym, co wyjechali, dobrze się powodzi. A my straciliśmy najpiękniejsze lata naszego życia. Aniela, która w chwili przyjazdu do Kanady miała 9 lat, i o rok młodsza od niej Dorota radziły sobie jeszcze gorzej z zaaklimatyzowaniem się. Były w szkole jedynymi polskimi uczennicami, a na dodatek prawie nie znały francuskiego. Aniela, którą oddano do szkoły z internatem, nie odzywała się do nikogo. - Kiedyś siostra przełożona wezwała mego ojca i powiedziała, że jestem nienormalna, bo nie mówię - wspomina. A ja bałam się coś powiedzieć, bo nie chciałam, żeby mi dokuczano. Kennedy nie pomógł Rawdon, oddalone o godzinę drogi samochodem od Montrealu, znane z Wodospadów Darwina, pięknych lasów i jeziora Pontbriand, odkryli w czasie II wojny światowej polscy lotnicy, którzy odbywali trening w Kanadzie. Czetwertyńscy trafili tu dzięki rodzinie. - Przyjechaliśmy po raz pierwszy do Rawdonu w 1961 roku, żeby odwiedzić naszą ciocię i wujka Zamojskich, i tak to się zaczęło - mówi Maruszka. Szybko okazało się, że nie są jedyną rodziną z arystokratycznym rodowodem, że są tu również Tyszkiewiczowie, Platerowie, Siemieńscy, Roztworowscy. Pierwszy osiedlił się na stałe w Rawdonie Sewer, który z czyszczenia butelek przerzucił się na reperowanie maszyn do pisania. Kupił domek przy 16. ulicy, składający się z dużego pokoju i trzech malutkich sypialni. Zjeżdżała się do niego cała rodzina, wówczas mieszkająca w Montrealu. Obecnie w Rawdonie mieszka na stałe trójka rodzeństwa - Sewer, Jaś, który organizuje znane wśród Polonii kanadyjskiej turnieje tenisowe, i Maruszka, która wyszła za mąż za rosyjskiego emigranta Władimira Boldireffa. Nigdy nie została chirurgiem. Odkryła za to w sobie inny talent. Część jej domu zajmuje pracownia. Maluje tu fajanse, które cieszą się dużym powodzeniem. Niedawno kupił też dom w Rawdonie Albert, który od 1990 roku dzieli czas między Kanadę i Polskę. Natomiast dwie najmłodsze siostry, mieszkające na stałe w Montrealu, mają tu domki letniskowe i przyjeżdżają z rodzinami prawie w każdy weekend. Wyłamał się tylko najstarszy brat Ludwik, który osiadł w Ottawie. Pomimo krótkiego pobytu w Rawdonie Czetwertyńscy zapisali się już w historii miasteczka. W katolickim kościele w środku miasta można obejrzeć kopię obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, którą sprowadziła z Polski matka, Ewa Czetwertyńska, a jedna z rawdońskich ulic nosi nazwę Rue de Varsovie. Zapuszczając korzenie w Kanadzie, Czetwertyńscy nie zapomnieli o pałacyku w Alejach Ujazdowskich. W 1963 roku dzięki wstawiennictwu kuzyna Stanisława Radziwiłła, ożenionego z Lee Bouvier, siostrą Jacqueline Kennedy, miało dojść do spotkania z prezydentem USA w Hyannisport, letniej siedzibie Kennedych. Prezydentowi coś wypadło i w ostatniej chwili przełożył spotkanie. Następne miało się odbyć w Boże Narodzenie, ale tragiczna śmierć Johna Kennedy'ego przekreśliła te plany. Ojciec się załamał - mówi Albert. - Uznał, że to palec boży. Obojętni Amerykanie Właśnie Albert był tym, którego rodzina upoważniła do wznowienia starań po jego powrocie do Polski w 1990 roku. Pojechał do Warszawy, usiłując spotkać się z kolejnym ambasadorem amerykańskim Whitem. I tym razem się nie udało. Do spotkania doszło dopiero siedem lat później, kiedy ambasadorem został mianowany Amerykanin polskiego pochodzenia Nicholas Rey. A stało się to po serii artykułów o rodzinie i odebranym jej pałacyku, jakie ukazały w "Wall Street Journal". Albert Czetwertyński wspomina, że rozmowa nie doprowadziła do niczego. - Ambasador Rey nie wykazał żadnego zainteresowania moralnym aspektem sprawy, twierdząc, że rząd amerykański nie poczuwa się do żadnej odpowiedzialności, ponieważ w umowie podpisanej w 1956 roku rząd polski zwolnił Amerykanów od jakichkolwiek zobowiązań. Rząd USA nie zareagował również na demonstrację zorganizowaną przez Czetwertyńskich w 1997 roku, podczas zjazdu rodzinnego, przed ambasadą amerykańską. Niepowodzeniem zakończyły się także starania podjęte po politycznym przełomie w Polsce w 1989 roku. Ministerstwo Gospodarki Przestrzennej i Budownictwa, do którego Czetwertyńscy zwrócili się o unieważnienie decyzji o przejęciu przez skarb państwa nieruchomości w Alejach Ujazdowskich, odrzuciło wniosek. Od orzeczenia tego odwołano się do kolegium samorządowego w Warszawie. To z kolei zawiesiło postępowanie, uzależniając jego wznowienie od zakończenia postępowania spadkowego po spadkobiercach Róży Czetwertyńskiej. Decyzja o podjęciu starań po zmianie sytuacji politycznej w Polsce nie była łatwa. - Początkowo nie mieliśmy zamiaru ubiegać się o odszkodowanie. Kiedy przyjechałem do Warszawy w 1990 roku, uważałem, że Polska jest biedna i że w takiej sytuacji nie mamy prawa niczego się domagać. Potem jednak okazało się, że wille i kamienice jedna za drugą powracają do właścicieli. Zorientowałem się, że często bywa tak, że właściciel stara się bezskutecznie o zwrot własności. Dopiero kiedy odstępuje swoje prawo do niej komuś innemu, sprawa szybko zostaje załatwiona. Tak np. stało się z pałacem rodziny Sobańskich, która odprzedała swoje roszczenia panu Wejchertowi, właścicielowi firm medialnych. To skłoniło nas do wznowienia starań - wyjaśnia Albert Czetwertyński. Nawet bez pałacyku Czetwertyńscy coraz więcej czasu spędzają w Polsce. Albert prowadzi tu firmę zajmującą się marketingiem lekarstw i kosmetyków. Sewer jest przedstawicielem wielkiej firmy produkującej farby. Do wyjazdu zaczyna również przymierzać się Jan Czetwertyński. - Bracia namawiają mnie, żebym do nich dołączył. Może się zdecyduję. -
Skromny parterowy dom przy Rue de la Terrasse, w kanadyjskim miasteczku Rawdon, dzieli od ambasady amerykańskiej w Warszawie odległość ponad siedmiu tysięcy kilometrów. O ambasadzie i Warszawie mówi się tam jednak często.Właścicielem domu jest Jan Czetwertyński, jeden ze spadkobierców roszczących sobie prawo do nieistniejącego już pałacyku w stylu renesansowym, który stał w Alejach Ujazdowskich. Wyburzyli go Amerykanie po wydzierżawieniu posiadłości od rządu polskiego, aby wybudować w tym miejscu betonowo-szklany budynek.Decyzja o złożeniu pozwu w sądzie w Nowym Jorku przeciwko rządowi USA przybliża rodzinie Czetwertyńskich odzyskanie tego, co utraciła, oraz sprawia, że w ciepłą lipcową sobotę mówi się o przeszłości więcej niż zwykle.
MEDYCYNA Nowa szansa dla chorych na raka krwi i niektóre nowotwory złośliwe Uzdrawiająca chimera ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI Miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych są nową nadzieją w leczeniu chorób nowotworowych - szczególnie białaczek i chłoniaków. - W ten sposób udało się nam uzyskać całkowitą remisję u pięciu pacjentów z wyjątkowo trudnym do leczenia rakiem nerki z przerzutami - twierdzi prof. Shimon Slavin z Izraela, jeden z pionierów tej metody immunoterapii. Inni specjaliści zalecają ostrożność. Przyznają jednak, że dla niektórych chorych pojawiła się nowa szansa skutecznej terapii. - Pomysł tej metody powstał w latach 60., ale żeby ocenić jej skuteczność, potrzebny jest dłuższy okres obserwacji - mówi prof. Jerzy Hołowiecki, kierownik kliniki transplantacji szpiku Śląskiej Akademii Medycznej w Katowicach. Prof. Slavin przytacza przykłady: - Terapię tę po raz pierwszy zastosowaliśmy przed 14 laty u chorego na białaczkę. Żyje on do dziś. Wtedy nikt nie chciał uwierzyć, że w strzykawkach podawaliśmy mu jedynie krwinki pobrane od dawcy. Wydawało się to zbyt proste, by było możliwe - podkreśla uczony. Od 6 lat tę metodę stosuje się w Jerozolimie rutynowo. W przewlekłych białaczka szpikowych jej skuteczność sięga 80 proc., a w chłoniakach nieziarniczych - 70 proc. Gorsze rezultaty uzyskuje się jedynie w ostrych postaciach choroby. W przypadku białaczki szpikowej wyleczalność nie przekracza 20-30 proc. Metoda ostatniej szansy O podobnych efektach mówią polscy specjaliści, którzy od niedawna również stosują tę metodę. - W nowotworowych chorobach hematologicznych wyniki, jakie dotąd uzyskaliśmy, można ocenić jako dobre: zostali uratowani chorzy, którzy musieliby umrzeć, gdyż nie pomogły im tradycyjne metody leczenia - mówi prof. Janusz Hansz z kliniki AM w Poznaniu, gdzie zabiegom takim od stycznia tego roku poddano 23 chorych na białaczki, chłoniaki i szpiczaki. W Katowicach leczonych było ośmiu chorych, spośród których żyje sześciu. Pierwsze trzy przeszczepy wykonano także w Warszawie - w klinice hematologii i onkologii Akademii Medycznej. Trzeba jednak pamiętać, że jest to metoda ostatniej szansy - gdy nie pomaga chirurgia, radio- i chemioterapia. - Nie jest też panaceum na wszystkie oporne na leczenie choroby nowotworowe. Na podstawie dotychczasowych prób możemy powiedzieć jedynie, że można ją stosować w niektórych chorobach hematologicznych, gdy nie ma innej możliwości leczenia - uważa prof. Hansz. Nie wiadomo też, na ile miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych zastąpią klasyczne transplantacje szpiku kostnego lub komórek macierzystych szpiku. Dotychczasowe doświadczenia z użyciem tej metody są zbyt skromne - nawet w klinice prof. Slavina. W Europie dopiero planowane są większe badania, które mają wykazać jej skuteczność. Shimon Slavin sądzi, że jest ona nadzieją w leczeniu schorzeń zarówno nowotworowych, jak i w zaburzeniach genetycznych układu odpornościowego, np. w anemii aplastycznej i niedokrwistości Fanconiego, w których również uzyskał ponad 80 proc. wyleczalności. A nawet w chorobach autoimmunologicznych, jak stwardnienie rozsiane czy reumatoidalne zapalenie stawów. Wcześniejsze niepowodzenia tego rodzaju immunoterapii powodowane były tym, że do miniprzeszczepów wykorzystywano leukocyty pobrane od chorego. To był błąd. Nie można leczyć komórkami odpornościowymi, które przecież "zdradziły" już pacjenta. Dać nadzieję W miniprzeszczepach używa się wyłącznie komórek macierzystych układu krwiotwórczego oraz dojrzałych limfocytów dawcy o podobnej zgodności tkankowej. Metoda ta jest zatem podobna do tradycyjnego przeszczepu szpiku kostnego (lub komórek krwiotwórczych), jaki wykonywany jest od wielu lat. Różni się głównie tym, że szpik chorego nie jest od razu niszczony (chemioterapią i napromieniowaniem), lecz stopniowo - w ciągu kilku miesięcy - zastępowany komórkami z krwi dawcy. W tym czasie jego limfocyty mają zniszczyć komórki nowotworowe i odtworzyć układ krwiotwórczy. Taka metoda jest mniej toksyczna, zmniejsza też podatność na infekcje - szczególnie niebezpieczne w początkowym etapie zabiegu. Grozi jedynie reakcją "przeszczep przeciwko gospodarzowi", gdy komórki dawcy zaczynają atakować organizm ich biorcy. Przez pewien czas w jego organizmie utrzymuje się tzw. chimeryzm hemopoetyczny - współistnienie dwóch układów krwiotwórczych. Dlatego największą trudnością tej metody jest maksymalne zwiększenie dawki limfocytów dawcy, przy jednoczesnym zminimalizowaniu ryzyka tej niekorzystnej reakcji. - Ważne jest też, że stwarza ona szansę leczenia chorych dotąd niekwalifikujących się do klasycznej transplantacji szpiku od dawcy - twierdzi prof. Wiesław W. Jędrzejczak z kliniki hematologii i onkologii warszawskiej AM. Do takich pacjentów zaliczane są osoby z niewydolnością serca, płuc, nerek, wątroby, powyżej 50. roku życia, gdyż są znacznie bardziej narażone na powikłania grożące śmiercią. W Polsce jest to szansa jedynie dla chorych mogących znaleźć dawcę komórek - najlepiej wśród najbliższych krewnych. Koszty przekraczają 100 tys. zł. 24 miliony zł na przesiewowe badania onkologiczne Ministerstwo Zdrowia uruchomiło w tym roku cztery programy wczesnego wykrywania nowotworów piersi, szyjki macicy, jelita grubego i prostaty. Przeznaczyło na nie prawie 19 milionów złotych. Uczestniczące w programach kasy chorych dołożyły jeszcze na ten cel dalsze 5 milionów złotych. Według szacunków koordynatorów programów, badaniami przesiewowymi zostanie objętych 415 tysięcy osób. Onkolodzy zwracają uwagę na znaczenie skriningu - czyli badań, którym poddają się osoby, u których nie występują żadne niepokojące objawy choroby. - Niestety, w Polsce ciągle jeszcze nie ma zwyczaju poddawania się takim badaniom - ocenia prof. Marek Nowacki, szef Centrum Onkologii. Lekarzy niepokoi szczególnie wysoka dynamika wzrostu zachorowań na nowotwory jelita grubego. Zapada na nie 10,5 tysiąca osób rocznie, a 7,5 tysiąca - umiera. Wykrywane stany rakowe są w Polsce dwukrotnie bardziej zaawansowane (a więc dające mniejsze szanse na wyleczenie) niż na zachodzie Europy i w USA. - Rak jelita grubego to wśród chorób nowotworowych drugi zabójca - alarmują onkolodzy. Ryzyko zachorowania wzrasta po 50 roku życia. Dlatego każdy powinien poddać się między 50 a 65 rokiem życia kolonoskopii. W ramach programu badań przesiewowych lekarze pierwszego kontaktu będą mieć prawo do wystawiania skierowań na takie badanie. Trzy pozostałe programy będą realizowane w ten sposób, że samorządy terytorialne lub placówki zdrowotne będą wysyłać zaproszenia do wybranych osób (z grup wiekowych szczególnie zagrożonych poszczególnymi nowotworami). Przedstawiciele ministerstwa i lekarze przyznają, że potrzeby są dużo większe. Ale na objęcie większej grupy osób potrzebne byłyby i większe pieniądze (których nie ma) i większa liczba ośrodków. - Od czegoś trzeba zacząć. To jest program skierowany do ludzi potencjalnie zdrowych. Jeśli ktoś zaobserwuje u siebie jakieś niepokojące objawy, bez żadnego skierowania powinien udać się do onkologa - przypomina prof. Nowacki. W Polsce na choroby nowotworowe zapada rocznie 110 tysięcy osób. 75 tysięcy umiera. Realizacja programów wczesnego wykrywania raka może uratować - według szacunków onkologów - 10 tysięcy osób. SOL
Miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych są nową nadzieją w leczeniu chorób nowotworowych - szczególnie białaczek i chłoniaków. - W ten sposób udało się nam uzyskać całkowitą remisję u pięciu pacjentów z wyjątkowo trudnym do leczenia rakiem nerki z przerzutami - twierdzi prof. Shimon Slavin z Izraela, jeden z pionierów tej metody immunoterapii. Od 6 lat tę metodę stosuje się w Jerozolimie rutynowo. W przewlekłych białaczka szpikowych jej skuteczność sięga 80 proc., a w chłoniakach nieziarniczych - 70 proc. Gorsze rezultaty uzyskuje się jedynie w ostrych postaciach choroby. O podobnych efektach mówią polscy specjaliści, którzy od niedawna również stosują tę metodę. Trzeba jednak pamiętać, że jest to metoda ostatniej szansy - gdy nie pomaga chirurgia, radio- i chemioterapia. Nie jest też panaceum na wszystkie oporne na leczenie choroby nowotworowe. W miniprzeszczepach używa się wyłącznie komórek macierzystych układu krwiotwórczego oraz dojrzałych limfocytów dawcy o podobnej zgodności tkankowej. Metoda ta jest zatem podobna do tradycyjnego przeszczepu szpiku kostnego. Różni się głównie tym, że szpik chorego nie jest od razu niszczony, lecz stopniowo zastępowany komórkami z krwi dawcy.Taka metoda jest mniej toksyczna, zmniejsza też podatność na infekcje. Grozi jedynie reakcją "przeszczep przeciwko gospodarzowi", gdy komórki dawcy zaczynają atakować organizm ich biorcy.
KONFLIKT W Białymstoku z handlu ze Wschodem utrzymuje się około 50 tys. ludzi. Obroty na targowiskach osiągnęły w 1997 roku miliard złotych. Nowa ustawa o cudzoziemcach grozi miastu ekonomicznym krachem Nie oddamy targowicy RYS. ROBERT DĄBROWSKI IWONA TRUSEWICZ Kawaleryjska wczoraj to dziesięć hektarów ubitej ziemi, na której ponad dwadzieścia lat temu Edward Gierek oglądał białostockie dożynki. Kawaleryjska dzisiaj to największy bazar na wschód od Wisły. Tysiąc sześćset straganów, ponad tysiąc ław, "złoty pawilon" z kilkudziesięcioma stoiskami jubilerskimi. Czterdzieści kantorów. Hala, w której sprzedaje się tony wyrobów skórzanych. Kilkanaście zakładów szyjących tylko na potrzeby bazaru. Prawie sześćset milionów rocznego obrotu. Trzy tysiące handlujących podmiotów gospodarczych. Podmioty są jednoosobowe i zatrudniają po kilka - kilkanaście osób. Płacą miastu podatki. W ubiegłym roku z należącej do samorządu Kawaleryjskiej wpłynęło do miejskiej kasy dwa miliony złotych. Mydło, powidło, warzywa, owoce, meble i ubrania sprzedaje w Białymstoku jeszcze pięć mniejszych targowisk i kilkadziesiąt hurtowni. Jak obliczył Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową, osiemdziesiąt trzy procent klienteli białostockich bazarów i dwadzieścia dwa procent hurtowni stanowią cudzoziemcy. A cudzoziemiec w Białymstoku znaczy Rosjanin i Białorusin. Komu wadzi babcia z kolaską Czwartek, 29 stycznia, dziewiąta rano. Pięć stopni mrozu. Słońce prześlizguje się między tunelami straganów na Kawaleryjskiej. Stragany pęcznieją od towaru. Tunele rażą pustką, której nie wypełnia kilku przechodniów. Ludzie za ladami zbici w grupki, piją kawę, chuchają w czerwieniejące dłonie i przeklinają. - Kilka lat temu popadały w Białymstoku największe zakłady. Tysiące ludzi zostało bez pracy. To my sobie pracę same znalazłyśmy. Płacimy podatki, "kuroniówki" nie bierzemy, komu to przeszkadzało? Dlaczego tym Ruskim tak utrudnili do nas przyjazd, że straciliśmy całego klienta? Jesteśmy handlowcy, nie handlarze. Szanujemy swojego klienta i należy nam się szacunek - denerwuje się Barbara (nazwiska nie poda) ze stołu z kurtkami. - Po co im nasze hotele rezerwować, fikcyjne pieczątki wbijać, jeżeli oni na jeden dzień przyjeżdżają? A jeżeli na dłużej, to zatrzymują się u znajomych. Pół Białegostoku wynajmuje im pokoje. My słowiański naród, nie lubimy pustki hoteli. Wolimy stadnie żyć - śmieje się Krystyna. - My tu w takim wieku, że nas nikt do pracy nie weźmie. Jestem na rencie, dostaję dwieście siedemdziesiąt złotych, a samego czynszu mam trzysta dziesięć złotych - włącza się ciemnowłosa czterdziestoletnia Jadwiga. - Mam trzysta trzydzieści złotych renty, a za mieszkanie muszę płacić dwieście siedemdziesiąt. Mąż umarł, jestem sama. Na handlu mogłam się na powierzchni utrzymać, bez niczyjej łaski - dodaje szczupła Henryka. - Tu handluje siedemdziesiąt procent inwalidów, co im spółdzielnia "Odnowa" zbankrutowała. A jest i "Biazet", i "Uchwyty", i "Fasty" - padają nazwy białostockich zakładów, które o połowę zmniejszyły zatrudnienie. - Wczoraj miałam jednego klienta, utargowałam cztery złote. Dzisiaj jeszcze nikogo. Komu przeszkadzała ta babcia z kolaską, która z Grodna przyjechała do nas na zakupy? - zastanawia się wysoka Krystyna. Kobiety wyliczają targowe opłaty: "osiemdziesiąt złotych miesięcznie plus codziennie cztery złote za stół. Kto ma stragan, płaci sto dwadzieścia osiem złotych miesięcznie". - Przestałyśmy płacić, bo nie zarabiamy - mówią. Elżbieta Ancutko sprzedaje spódnice. Z zawodu jest nauczycielką. Na Kawaleryjskiej handluje od początku, czyli od 1992 roku, kiedy z ulicy Bema przeniosło się tutaj miejskie targowisko. Ma za sobą handlowe wyprawy do Turcji. - Najbardziej boję się, że stracimy klientów. Rosjanie zaczną jeździć do Turcji, bo Turek im z pocałowaniem ręki sprzeda. Oduczą się od nas i już nie wrócą. A przecież zostawiali w Polsce miliony dolarów. Czy te pieniądze naszemu krajowi niepotrzebne? - zastanawia się, popijając herbatę. Jej dostawca - firma szwalnicza zatrudniająca dziesięć kobiet - zawiesił działalność. I kurwa, i złodziej, i chałupnik Tatiana Spasina, niewysoka, ubrana w gustowny kożuszek i czapeczkę, pcha pusty wózek, rozgląda się. Wczoraj dotarła do Polski. Pierwszy raz w tym roku. Mieszka w Permie na Uralu. Cztery godziny lotu do Moskwy, doba jazdy pociągiem do Białegostoku. - Mam sklep damskiej odzieży. W Białymstoku zaopatruję się od czterech lat. Przyjeżdżałam regularnie raz na dwa tygodnie. Miałam swoich dostawców i nocowałam w stałym miejscu. Wszyscy byli zadowoleni - opowiada. O wprowadzonych zmianach w polskiej ustawie o cudzoziemcach ma wyrobione zdanie: - To wymyślił jakiś wasz komunista. Nowe przepisy są głupie, nic nikomu nie dają, a ludziom utrudniają życie. Nas zmuszają do fikcyjnej rejestracji w hotelach, w których się nie zatrzymujemy, do wykupywania drogich voucherów do miast, do których nie jedziemy, i okazywania pieniędzy, które i tak mamy, bo przyjeżdżamy tu, żeby kupować - wylicza. Z Permu przyjeżdżały do Polski setki Rosjan. Zostawiali tysiące dolarów. Już nie przyjeżdżają. - Gdy tylko dowiedzieliśmy się o nowych polskich przepisach, bogatsi pojechali do Włoch, biedniejsi do Turcji. I tyle osiągnęliście. Jak to się u nas mówi: chlapnął, nie pomyślał. Taksówka Henryka Kozłowskiego często parkuje pod Kawaleryjską. - Z handlu z Ruskimi żył i złodziej, i, za przeproszeniem, kurwa, i chałupnik, co szył ciuchy, i taksówkarz, co ich wiózł za dworzec czy do mieszkania. Żyli wynajmujący pokoje i restauracje, bo Rosjanin zjadł, zabawił się. Żyły nasze sklepy, bo ludzie mieli więcej pieniędzy i kupowali więcej. To zamknięty krąg - opowiada. Rodzina Pargowskich (nazwisko zmienione na ich prośbę) pierwszych pieniędzy dorobiła się w Stanach. Kiedy w 1992 roku złodzieje oczyścili willę, Pargowscy wzięli się za handel. Otworzyli kramik z ciuchami. Potem drugi, trzeci. Teraz mają siedem pracownic i pięć punktów. Miesięcznie zarabiali na czysto piętnaście tysięcy złotych. Synom kupili mieszkania w Białymstoku, a jednemu studia w stolicy. - Teraz krach. Dwa tygodnie już dokładam do interesu. Obroty spadły o połowę, a podatki i opłaty trzeba wnosić. Dwie dziewczyny już zwolniłem. Poszły na "kuroniówkę"... - wzdycha Pargowski. Targowiskiem przy Kawaleryjskiej zarządza miejska spółka "Lech". Dyrektor Krzysztof Putra, były poseł pierwszej kadencji, mówi, że zrobił wszystko, by unaocznić władzy w Warszawie powagę sytuacji. - Obroty w styczniu są zawsze niższe, ale nowe przepisy spowodowały całkowity zastój. Wyliczenia i materiały przesłaliśmy do rządowego Centrum Studiów Strategicznych ministra Kropiwnickiego. Z białostockich targowisk żyje bezpośrednio pięć tysięcy podmiotów gospodarczych. Do tego dochodzi otoczenie - szwalnie, gastronomia, hurtownie, sklepy; kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Białystok rozwija się dynamicznie, jest ruch w nieruchomościach, bo jest dużo pieniędzy z handlu. Gdyby się ten handel załamał, to wszyscy po kolei by stracili. Stanęłyby firmy budowlane, usługi, sieci sklepów. A "kuroniówki" dla bezrobotnych handlowców z opustoszałych targowisk to ogromne koszty dla budżetu. I nie jest to tylko problem Białegostoku. Zastanawiam się, czy rząd nie dostrzega, że w skali kraju tracimy ogromne pieniądze. Jeżeli padną wszystkie firmy produkujące na Wschód, to firmy zachodnie bardzo szybko zajmą nasze miejsce. Tylko na to czekają. Zaporożce z kartoflami W "Marko", największym białostockim domu handlowym, spadek obrotów dyrektor Sławomir Ignatowicz szacuje na kilka procent. "Marko" to 4600 metrów kwadratowych powierzchni sklepowej, dziesięć tysięcy powierzchni ogółem. Sto tysięcy klientów rocznie. - Z roku na rok wzrastały nam obroty, bo ludzie mieli coraz więcej pieniędzy. Upadek handlu ze Wschodem uderzy także w nas. Zbiednieją nasi klienci, zmniejszą się zakupy. Targowisko Hurt Rolno-Spożywczy jest skupiskiem drewnianych i blaszanych szpetnych bud, stłoczonych na komunalnym gruncie. Samorząd nie godzi się odsprzedać teren zarządcy - Automobilklubowi Podlaskiemu, więc ten nie inwestuje. Na kontenerowym wuceciku kłódka i wywieszka: "WC tylko dla sprzedawców z ważną książeczką zdrowia". - Mamy tu dwustu pięćdziesięciu handlujących, z czego dwadzieścia procent to producenci rolni z województw białostockiego, łomżyńskiego, ostrołęckiego i siedleckiego. Jabłka sprzedają u nas sadownicy z Radomskiego - wylicza Witali Maliszewski, kierownik targowiska. Handlujący płacą za miejsce od dwustu do trzystu złotych. - Mieliśmy tu dwustu klientów ze Wschodu dziennie. Zaczynali od motocykli z przyczepkami. Potem wypełniali kartoflami i cebulą pod sufit stare zaporożce i żiguli. Teraz większość ma już używane zachodnie busy - opowiada kierownik. Zastój na targowisku odczuwają nawet handlujący jajkami, chociaż jajek Białorusini i Rosjanie nie kupowali. Brali je natomiast właściciele budek i zakładów garmażeryjnych. Szło po piętnaście skrzynek od jednego sprzedającego. Teraz idzie może jedna. Sasza i Kola z Grodna przyjechali po kartofle i jabłka. Mówią, iż kupili vouchery po dwadzieścia dolarów i są zadowoleni, że nie ma kolejek na granicy. Zanocują w hotelu Trzy Sosny. - Gdzie to jest? - zastanawia się kierownik Maliszewski. Pani Regina, właścicielka hurtowni "Ananas", od lat handluje cytrusami. W blaszanym baraku komputer drukuje faktury. - Normalnie mamy po stu klientów dziennie, Rosjan i Polaków z przygranicznych miejscowości. Od nowego roku cieszymy się, jeżeli przyjdzie trzydziestu. Co to za państwo, które woli płacić swoim obywatelom "kuroniówki", zamiast dać im zarobić! - mówi. - Szykujemy się do blokady granicy - dodaje jej córka. Nie chcemy blokady, ale... Zygmunt Jakimowicz, przewodniczący Białostockiej Inicjatywy Gospodarczej skupiającej biznesmenów i handlowców ze wszystkich działających z mieście organizacji, pisał już do premiera Buzka, wicepremiera Tomaszewskiego, ministra Geremka, pani wojewody Łukaszuk, białostockich posłów i senatorów. Występował o zmianę tych przepisów w ustawie o cudzoziemcach, które utrudniają wjazd do Polski Rosjanom i Białorusinom. Proponował inne regulacje - krótkoterminowe wizy wjazdowe udzielane na granicy przez Straż Graniczną, na przykład za dwadzieścia złotych, i obowiązkowy wykup krótkoterminowego ubezpieczenia zdrowotnego i NW. W grudniu ubiegłego roku przyjeżdżało do Białegostoku zza wschodniej granicy dwieście - trzysta autokarów dziennie, plus indywidualne osoby pociągami i samochodami. W styczniu granicę przejeżdżało kilka autokarów. Pociągi i autobusy jeździły wypełnione w jednej trzeciej. Zdaniem białostockich przedsiębiorców Polska straciła już na tym ponad dwieście milionów dolarów. Przewodniczący dał decydentom czas na odpowiedź do końca stycznia. Zagroził blokadą przejścia granicznego w Kuźnicy Białostockiej. Dobił się zaproszenia na posiedzenie Sejmowej Komisji Gospodarki 6 lutego. - Rozwój Białegostoku nastąpił dzięki tej tutaj targowicy. Nie ma targowicy, nie ma Białegostoku. To region nieprzemysłowy, ze słabym rolnictwem. Liczy się handel i przygraniczne położenie. Te bazary to nasza fabryka, przez nas zbudowana i przez nas opłacana. Państwo nie wyłożyło na te tysiące miejsc pracy ani złotówki. Nie damy i nie pozwolimy sobie tego odebrać - mówi Zdzisław Kozłowski, właściciel dwóch sklepów zoologicznych, długoletni działacz kupiecki. Zygmunt Jakimowicz: - Dochodzimy do wniosku, że komuś zależy, żeby Polska była krajem biednym, pariasem w Unii Europejskiej. Takim biedakiem łatwiej rządzić i nie może on być partnerem dla bogatych krajów. Nic z nim nie trzeba negocjować, można mu swoje zdanie narzucać. Za kilka lat za Białymstokiem będzie kończyć się Unia i kapitał zachodni tylko czeka, by przejąć od nas wschodnich klientów. Michał Artyszewicz, członek zarządu Podlaskiego Klubu Biznesu: - Mamy ogromny deficyt budżetowy. Czy ministra finansów stać, żeby odrzucać miliony dolarów zostawiane przez Rosjan w Polsce? Czyjego interesu broni rząd Buzka? Naszego czy unijnego? Jakub Półturzycki, wiceprezes Zrzeszenia Kupców, Producentów i Usługodawców, właściciel sieci nocnych sklepów: - Kiedy rząd mówi, że bazary to szara strefa, to ja pytam, gdzie jest minister finansów? Wystarczy jedno rozporządzenie nakazujące wszystkim handlującym posiadanie kas fiskalnych, a cudzoziemcom dające możliwość odliczania podatku VAT na granicy i nie ma strefy. Ludzie sami będą pilnować, by dostać paragon. Zdzisław Kozłowski: - Sprawę rząd sprowadził do handlu alkoholem. A to margines. Liczą się tony polskich jabłek, ziemniaków sprzedane na Wschód, polska odzież, buty, jedzenie, meble. Dla nas Rosjanie, Białorusini to bardzo dobrzy klienci i takich klientów musimy szanować, dbać o nich, stwarzać im warunki, by chcieli u nas zostawiać dolary. Prawo jest dla ludzi i, tworząc je, trzeba zważać, komu ma służyć. Na agresyjne prawo jest prawo agresji. - Ludzie zablokują Kuźnicę? - Nie chcemy tej blokady. Dalecy jesteśmy od tego, żeby ją prowokować. Ale jeżeli władze nas zignorują, to kto wie... - twierdzi przewodniczący Jakimowicz. - Nasza blokada to nie blokada "mrówek". Każdy ma interesy, których musi pilnować, dlatego zadziałamy z zaskoczenia - dodaje Michał Artyszewicz. Zdzisław Kozłowski: - To targowica wybudowała nowy, piękny Białystok. To nasze miasto i nie pozwolimy mu spaść do podrzędnej roli. Krach zaczął się u nas, ale nie zahamowany trafi do stolicy, uderzy w Poznańskie. Marian Blecharczyk, wiceprezydent Białegostoku, poseł AWS: - Sytuacja jest groźna dla dynamiki rozwoju miasta. W pierwszym półroczu ubiegłego roku do Białegostoku przyjechało pół miliona gości ze Wschodu. Każdy zostawił ponad dziewięćset złotych za dzień, a średnia pobytu wynosiła 1,9 dnia. Wpływy miasta dzięki wschodnim turystom wyniosły około czterystu milionów złotych. Dlatego wraz z prezydentem Krzysztofem Jurgielem, także posłem AWS, wystosowaliśmy zapytanie poselskie do ministra spraw zagranicznych. Prosimy o wyjaśnienie przyczyn powstania utrudnień w przekraczaniu granicy wschodniej i podjęcie działań w celu unormowania tej sytuacji. Białystok liczy 280,5 tysiąca mieszkańców. Stopa bezrobocia - 9 procent. Średnie wynagrodzenie miesięczne wynosi ponad 1000 zł na osobę. Zatrudnionych w gospodarce - 130 tysięcy, z tego najwięcej - 20,6 procent - w handlu i usługach. Działa około 25 tysięcy podmiotów gospodarczych. Eksport Białegostoku zwiększył się w latach 1993 - 1996 o 190 procent. W 1996 roku miasto miało najwyższy w Polsce wskaźnik budowy nowych mieszkań (9,3 na 1000 mieszkańców).
W Białymstoku z handlu ze Wschodem utrzymuje się około 50 tys. ludzi. Obroty na targowiskach osiągnęły w 1997 roku miliard złotych. Nowa ustawa o cudzoziemcach grozi miastu ekonomicznym krachem Kawaleryjska to największy bazar na wschód od Wisły. W ubiegłym roku z należącej do samorządu Kawaleryjskiej wpłynęło do miejskiej kasy dwa miliony złotych. osiemdziesiąt trzy procent klienteli białostockich bazarów i dwadzieścia dwa procent hurtowni stanowią cudzoziemcy. A cudzoziemiec w Białymstoku znaczy Rosjanin i Białorusin. Targowiskiem przy Kawaleryjskiej zarządza miejska spółka "Lech". Dyrektor Krzysztof Putra mówi, że zrobił wszystko, by unaocznić władzy w Warszawie powagę sytuacji. Obroty w styczniu są zawsze niższe, ale nowe przepisy spowodowały całkowity zastój. Z białostockich targowisk żyje bezpośrednio pięć tysięcy podmiotów gospodarczych. Do tego dochodzi otoczenie - szwalnie, gastronomia, hurtownie, sklepy; kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Gdyby się ten handel załamał, to wszyscy po kolei by stracili. A "kuroniówki" dla bezrobotnych handlowców z opustoszałych targowisk to ogromne koszty dla budżetu. I nie jest to tylko problem Białegostoku. W grudniu ubiegłego roku przyjeżdżało do Białegostoku zza wschodniej granicy dwieście - trzysta autokarów dziennie, plus indywidualne osoby pociągami i samochodami. W styczniu granicę przejeżdżało kilka autokarów. Zdaniem białostockich przedsiębiorców Polska straciła już na tym ponad dwieście milionów dolarów.
Stany Zjednoczone Bushowi brakuje do zwycięstwa charakteru, a McCainowi - poparcia republikanów Będą go błagać o wybaczenie Krzysztof Darewicz z Waszyngtonu Cała Ameryka zastanawia się teraz, czy ubiegający się o nominację prezydencką z ramienia Partii Republikańskiej George W. Bush zdołałby pokonać w listopadowych wyborach kandydata demokratów, o sprawowaniu urzędu prezydenckiego już nie wspominając. Z jego ojcem było dokładnie tak samo. Podczas kampanii prezydenckiej w 1987 roku tygodnik "Newsweek" użył w tytule artykułu o Bushu seniorze słowa "słabeusz". Wściekły Bush zadzwonił do autora tekstu i wrzeszczał: "jesteś skończony!", po czym wygrał wybory, ale na "Newsweeka" gniewał się jeszcze ponad rok. Teraz na wiecach wyborczych rywal Busha, John McCain, opowiada swój ulubiony dowcip. - Do zakładu fryzjerskiego przychodzi kandydat na prezydenta. "Jestem kandydatem na prezydenta" - mówi nie okazującym mu większego zainteresowania fryzjerom, którzy odpowiadają: "Wiemy, wiemy, właśnie przed chwilą śmialiśmy się z tego do rozpuku". McCain narzuca taktykę Chciałem zadać Bushowi juniorowi pytanie, kim byłby dziś, gdyby nie nazwisko. Staliśmy pod tanią knajpą "Wiejska szynka u Toma". W ortalionowej sportowej kurteczce, ze swoim ironicznym uśmieszkiem i wąskimi szparkami oczu wyglądał jak cwaniaczek z bazaru, ktoś, na kogo nie zwróciłbyś uwagi na ulicy, chyba że nadepnąłby ci na nogę. Pytania jednak zadać nie zdążyłem. Pod knajpę podjechała nagle wywrotka z kierowcą przebranym za prosiaka. Z wywrotki poleciała na ulicę kupa nawozu. Policja rzuciła się na "prosiaka", działacza organizacji przeciwnej zabijaniu zwierząt, a dziennikarze otoczyli Busha. - Gubernatorze! - wołali jeden przez drugiego. - Czy jest pan za wegetarianizmem? - Właśnie przed chwilą zjadłem na śniadanie bekon. - Ale czy jest pan przeciw zabijaniu zwierząt? - Jeśli już za czymś jestem, to za naleśnikami. Zdenerwowani zajściem z "prosiakiem" goryle eskortowali Busha do samochodu. - McCain dużo mówi, ale tak naprawdę nic nie zdziałał - tłumaczyła mi tymczasem Karen Hughes, odpowiedzialna w sztabie Busha za kontakty z prasą. - A Bush ma na swym koncie mnóstwo osiągnięć, on wie, co trzeba robić. To Karen wymyśliła, w drodze do fryzjera, nowy slogan wyborczy Busha: "reformator z wynikami", bo po jego sromotnej porażce z McCainem w stanie New Hampshire "współczujący konserwatysta" brzmiało jak "słabeusz". Niektórzy ciągle wierzą, że tylko podyktowana poczynaniami McCaina taktyka zmusza Busha do ciągłego odchodzenia od głównej strategii - zrywania ze skrajnym konserwatyzmem w stylu Newta Gingricha oraz pozyskiwania republikańskiego centrum i niezależnych. - Jeśli Bush wygra walkę z McCainem, to powrót do tej strategii będzie dla niego stosunkowo łatwy. On ma zupełnie inny charakter niż ten, który kreują dotąd media - twierdzi Ed Goeas, zajmujący się przeprowadzaniem sondaży opinii publicznej dla Partii Republikańskiej. Czy Bush jest wielbłądem Ale wielu republikanów dochodzi do odmiennego wniosku. Dla nich każde posunięcie Busha to kolejny błąd. Rezygnacja z udziału w debacie telewizyjnej przed prawyborami w New Hampshire. Fatalny wywiad, w którym Bush nie potrafił podać nazwisk kilku zagranicznych przywódców. Brak zdecydowanego stanowiska w sprawie flagi konfederackiej, która powiewa nad kongresem stanu Karolina Południowa i jest źródłem narastającego konfliktu między Murzynami a republikańskimi konserwatystami. Czy wreszcie wystąpienie Busha w Karolinie Południowej na Uniwersytecie Boba Jonesa, gdzie Kościół katolicki nazywa się "sektą", papieża "szatanem", a białym studentom zabrania się kontaktów z czarnoskórymi. - Bush wpadł w pułapkę własnego niezdecydowania. Pozwolił, by McCain narzucił własną koncepcję reformy i nowej Partii Republikańskiej. W ten sposób Bush sam ograniczył sobie pole manewru i musiał pójść tam, gdzie nie chciał, czyli na prawo - uważa William J. Benett, doradca Busha. Toteż przez ostatnich kilka dni Bush zajmuje się tłumaczeniem, że nie jest wielbłądem. - Nie zgadzam się z poglądami głoszonymi na Uniwersytecie Boba Jonesa. Nie jestem przeciwko katolikom, nie popieram segragacji rasowej. Tymczasem prawybory w Karolinie Południowej, które Bush wygrał, zostały uznane za "najbrudniejsze" w historii rozgrywek politycznych na amerykańskiej scenie. Radykalni sympatycy Busha wykonali setki tysięcy telefonów oraz rozesłali setki tysięcy kartek pocztowych do wyborców. Wyleli też na McCaina wiadra pomyj - twierdzili, że jest skorumpowany, psychicznie niezrównoważony, a do tego komunista, bezbożnik i dyktator. Nie zapomniano też przypomnieć o przedmałżeńskim romansie McCaina ze striptizerką, a jego obecnej żonie, Cindy, przypisano uzależnienie od leków uspokajających, co jakoby skłoniło ją nawet do kradzieży tych środków ze szpitala. Gubernator w mundurze W sztabie McCaina wisi "trumienny" portret Lee Atwatera, jednego z najbardziej kontrowersyjnych strategów politycznych, który doradzał Bushowi seniorowi i Ronaldowi Reaganowi, aby bezlitośnie obrzucali błotem rywali wyborczych. - Na łożu śmierci Atwater prosił ofiary swych bezceremonialnych ataków o przebaczenie. Dlatego powiesiliśmy tu jego portret - tłumaczy Drew, wolontariusz. Drew wyszedł z wojska i miał zostać policjantem, ale zafascynowała go postać McCaina, więc zgłosił się na ochotnika do jego sztabu. - To jest prawdziwa szkoła polityki. Zobaczysz, jak John wygra, oni też będą go błagać o wybaczenie. - Bush jest zdesperowany - włącza się do rozmowy Jack, który wziął zwolnienie z pracy i też ochotniczo pomaga w sztabie McCaina. - Te wszystkie chwyty poniżej pasa to jeszcze nic, ale zobacz, jak on się teraz stara upodobnić do Johna. McCain ma autobus "szczerej rozmowy", którym jeździ z wiecu na wiec i całe godziny rozmawia z dziennikarzami. Bush, który do niedawna latał samolotem, przesiadł się do autobusu nazwanego "ekspresem zwycięstwa" i też zaczął kokietować przedstawicieli mediów. McCain pojawia się na wiecach w otoczeniu weteranów wojny wietnamskiej. Nic trudnego, do Busha też dołączyło grono wiernych mu byłych jeńców wojennych. Na wszystkich materiałach propagandowych widnieje zdjęcie młodego McCaina w mundurze lotniczym. Jaki problem, przecież Bush też ma, przysługujący mu z urzędu, mundur lotnictwa Gwardii Narodowej stanu Teksas. Do wyborców w Virginii rozesłano już tysiące broszurek ze zdjęciem umundurowanego gubernatora. Karykaturzysta zaraz to podchwycił. Na rysunku Bush mówi do oglądających go w telewizji wyborców: "Byłem więźniem wojennym w teksańskim lotnictwie Gwardii Narodowej". - Jestem prawdziwym reformatorem - zapewnia McCain. - To ja jestem prawdziwym reformatorem - przekonuje Bush. - Jestem jak Luke Skywalker z "Gwiezdnych wojen"! - woła McCain, wymachując na wiecach zabawką "mieczem świetlnym" rycerzy Jedi. - W tym niebezpiecznym świecie potrzebujemy ostrego miecza - ripostuje Bush. Muzułmanie wybierają papieża W przeciwieństwie do otoczonego tłumem doradców Busha McCain nie ma zorganizowanego sztabu politycznego. - On słucha wszystkich i nikogo, przede wszystkim jednak swojej intuicji. Tu wszystko dzieje się ad hoc, strategia kształtuje się w wyniku doraźnych luźnych dyskusji - mówi Mark Salter, który zapewnia, że tylko "formalnie" kieruje ludźmi pracującymi dla McCaina. W jego biurach wyborczych pozornie panuje kompletny rozgardiasz. Fruwają papiery, kłębią się tłumy ochotników - odwrotnie niż u Busha. A jednak wszystko jest zrobione na czas. Zresztą, dopóki ta kampania jest konfrontacją charakterów, a nie zbliżonych do siebie programów, na niewiele zdają się sztaby doradców bezbarwnego Busha w starciu z McCainem - człowiekiem orkiestrą. - Jaki tam ze mnie bohater. Po prostu przechwyciłem swym samolotem wietnamską rakietę - żartuje na spotkaniach z wyborcami McCain, którego samolot zestrzelili Wietnamczycy, co skończyło się dla niego ponad pięcioma latami w niewoli. - Kiedyś pewnie nakręcą o mnie film. Tylko kto miałby mnie zagrać? Ja wolałbym, żeby Tom Cruise. A moje dzieci, żeby komik Danny de Vitto. McCain - bohater jak z filmu, ulubieniec mediów, idol młodzieży - obiecuje "zwrócić ludziom władzę" i rozbić "układy" w Waszyngtonie. Zapowiada też reformę systemu finansowania kampanii wyborczych, żeby wielkie korporacje nie mogły za pomocą wielkich pieniędzy uzależniać od siebie polityków. Urzędowi prezydenckiemu chce przywrócić "godność i wiarygodność", a do tego deklaruje, że jest przeciwny całkowitemu zakazowi aborcji. Pasuje to jak ulał demokratom, liberałom i całemu elektoratowi środka. Dlatego we wszystkich dotychczasowych prawyborach, w których ordynacja umożliwiała głosowanie takim wyborcom na republikanina, wygrywał McCain. To trochę tak, jakby muzułmanie wybierali papieża. Ale co dalej? Korzysta Al Gore Dopóki nierepublikański elektorat faworyzował McCaina, mało kto zastanawiał się, jaki naprawdę jest ów "autentyczny" kandydat, który przez czternaście lat zasiadania w Senacie zawsze głosował przeciwko aborcji i ograniczeniu dostępu do broni palnej. Który głosował przeciwko stworzeniu funduszu na poprawę opieki zdrowotnej dla dzieci i za zakazem wpuszczania do USA osób zakażonych wirusem HIV. Który głosował przeciw zakazowi dyskryminacji pracowników z powodu ich orientacji seksualnej i przeciw zwiększeniu wydatków na ochronę środowiska. Który raz twierdzi, że flaga konfederatów to "symbol rasizmu", a kiedy indziej, że to "symbol tradycji historycznej". Który nigdy dokładnie nie wyjaśnił, jakie "układy" chciałby rzeczywiście rozbić i który bez oporów przyjmuje dotacje od wielkich korporacji. Bush, który dotychczas zdobył dwa razy więcej republikańskich głosów niż McCain, twierdzi, że jego rywal "igra z katastrofą polityczną". Bo prawybory w kolejnych stanach przeważnie będą już ograniczone do elektoratu republikańskiego. A poza tym, przekonują zwolennicy Busha, demokraci i wyborcy niezależni z pewnością odwrócą się od republikańskiego kandydata podczas listopadowych wyborów prezydenckich i będą głosowali na bliższego im polityka demokratycznego. Kto więc dostanie nominację prezydencką Partii Republikańskiej? Czy republikanie postawią na efektownego, ale nieprzewidywalnego McCaina, czy też wybiorą bezbarwnego, ale próbującego niczym zaskoczyć Busha? Każdy kto mówi, że zna odpowiedź na te pytania, po prostu kłamie. A im dłużej nie ma na nie odpowiedzi, tym szerszy uśmiech kwitnie na twarzy Ala Gore'a. Bo czyż nie uczy stare przysłowie, że gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta.
Cała Ameryka zastanawia się, czy ubiegający się o nominację prezydencką George W. Bush zdołałby pokonać w wyborach kandydata demokratów. - McCain dużo mówi, ale tak naprawdę nic nie zdziałał - tłumaczyła mi Karen Hughes, odpowiedzialna w sztabie Busha za kontakty z prasą. - A Bush ma mnóstwo osiągnięć. Niektórzy wierzą, że tylko podyktowana poczynaniami McCaina taktyka zmusza Busha do odchodzenia od głównej strategii - zrywania ze skrajnym konserwatyzmem oraz pozyskiwania republikańskiego centrum i niezależnych. wielu republikanów dochodzi do odmiennego wniosku. Dla nich każde posunięcie Busha to błąd. Rezygnacja z udziału w debacie telewizyjnej przed prawyborami w New Hampshire. wywiad, w którym Bush nie potrafił podać nazwisk zagranicznych przywódców. - Bush wpadł w pułapkę. Pozwolił, by McCain narzucił własną koncepcję reformy i nowej Partii Republikańskiej. W ten sposób Bush musiał pójść na prawo - uważa William J. Benett, doradca Busha. Bush się stara upodobnić do Johna.McCain ma autobus "szczerej rozmowy", którym jeździ z wiecu na wiec i rozmawia z dziennikarzami. Bush, który latał samolotem, przesiadł się do autobusu nazwanego "ekspresem zwycięstwa". Na materiałach propagandowych widnieje zdjęcie młodego McCaina w mundurze lotniczym. Bush też ma mundur lotnictwa Gwardii Narodowej stanu Teksas. Do wyborców w Virginii rozesłano tysiące broszurek ze zdjęciem umundurowanego gubernatora. McCain - ulubieniec mediów - obiecuje "zwrócić ludziom władzę" i rozbić "układy" w Waszyngtonie. Zapowiada reformę systemu finansowania kampanii wyborczych. Pasuje to demokratom, liberałom i elektoratowi środka. Dlatego we wszystkich prawyborach, w których ordynacja umożliwiała głosowanie takim wyborcom na republikanina, wygrywał McCain. To tak, jakby muzułmanie wybierali papieża. Dopóki nierepublikański elektorat faworyzował McCaina, mało kto zastanawiał się, jaki naprawdę jest ów "autentyczny" kandydat, który przez czternaście lat zasiadania w Senacie zawsze głosował przeciwko aborcji i ograniczeniu dostępu do broni palnej. Bush twierdzi, że jego rywal "igra z katastrofą polityczną". Kto dostanie nominację prezydencką Partii Republikańskiej? im dłużej nie ma odpowiedzi, tym szerszy uśmiech kwitnie na twarzy Ala Gore'a.
Sto lat obchodzi Dom Narodowy Cieszynianie mówią, że nie ma w ich mieście polskiej rodziny, której losy nie byłyby związane z tą placówką Dom jak testament W okresie międzywojennym bywanie w Domu Narodowym należało do dobrego tonu - opowiada Mariusz Makowski DANUTA LUBINA-CIPIŃSKA Cieszyn. Rynek 12. Sto lat temu był to najważniejszy adres dla Polaków zamieszkujących Śląsk Cieszyński. 20 stycznia 1901 roku rozpoczął tu działalność Dom Narodowy. Cieszynianie mówią, że nie ma w ich mieście polskiej rodziny, której losy nie byłyby związane z tą placówką. W czasie okupacji w mieszczącym się wówczas przy Adolf Hitler Platz 12 budynku cieszynianie zmuszani byli do podpisywania volkslisty. W czasach PRL-u dom przy placu Józefa Stalina 12 zasiedliła Milicja Obywatelska, a potem komitet powiatowy i miejski PZPR. Po odwilży 1956 roku Dom Narodowy wrócił do swej pierwotnej funkcji - siedziby stowarzyszeń i placówki kultury. Jednak dopiero lata 90. przywróciły mu rangę równą tej, z jaką zaczynał działalność u progu poprzedniego stulecia. W drugiej połowie XIX wieku Cieszyn emanował polskością na całą okolicę - przede wszystkim na chłopów osiadłych od wieków w dolinie Olzy. Wśród nich był i pradziadek obecnego premiera RP, jego imiennik, Jerzy Buzek z Końskiej pod Cieszynem. Ukończył gimnazjum w Cieszynie, znał w mowie i piśmie cztery języki: niemiecki, francuski, łacinę i grekę. Korzystał z Czytelni Ludowej, która działała w Cieszynie od 1861 roku. Dzięki zapiskom w "Pamiętniku Starego Nauczyciela" poety i nauczyciela Jana Kubisza wiemy, że studiował dzieła Kaczkowskiego, Korzeniowskiego, Jeża, Mickiewicza. W swym domu zgromadził ogromny księgozbiór polskich dzieł. Nikt nie miał wątpliwości, że czuje się i jest Polakiem. Nic więc dziwnego, że kiedy w 1882 roku ks. pastor Franciszek Michejda sformułował ideę budowy Domu Narodowego, dzięki takim ludziom jak pradziadek obecnego premiera znalazła ona podatny grunt. Pięć lat później powstało Towarzystwo Domu Narodowego, które zaczęło gromadzić kapitał dla tego przedsięwzięcia. W 1897 roku prezes TDN Franciszek Górniak sfinalizował akt kupna kamienicy przy Rynku 12, w której przedtem mieścił się hotel. - Wykonał plany nowego obiektu. Odpowiadał za żmudną procedurę uzgodnień z władzami przebudowy kamienicy, nadzorował ją i w znaczący sposób finansował - opowiada Jan Górniak, wnuk Franciszka. 19 stycznia tego roku, w czasie uroczystości jubileuszu stu lat Domu Narodowego, odsłoni on tablicę upamiętniającą dziadka. Franciszek Górniak był właścicielem cegielni w Sibicy pod Cieszynem, skąd bezpłatnie dostarczał cegłę na budowę Domu Narodowego, a kiedy towarzystwu zagroził deficyt, zapobiegł temu zapisując w testamencie 10 tysięcy złotych reńskich. Zmarł w 1899 roku, nie doczekawszy oficjalnego otwarcia placówki. - Na łożu śmierci zobowiązał żonę, by po stosownym okresie żałoby wyszła za mąż za Jerzego Cienciałę, który nie miał pieniędzy, ale za to jako polski działacz narodowy miał talent do polityki. Pradziadek uważał, że małżeństwo z bogatą wdową ułatwi Cienciale patriotyczną działalność. I nie omylił się. Cienciała został posłem do Rady Państwa w Wiedniu i właśnie w Domu Narodowym składał rodakom sprawozdania ze swej działalności - dodaje Anna Górniak-Świątek, bratanica Jana Górniaka, która do Domu Narodowego przychodziła w latach 70. na zajęcia Zespołu Pieśni i Tańca Ziemi Cieszyńskiej. Jednak o tym, że jest prawnuczką budowniczego tej placówki, nikt wówczas nie chciał pamiętać. Z goryczą mówi, że o Franciszku Górniaku przypomniano sobie dopiero niedawno. Jan Górniak, wnuk Franciszka. 19 stycznia tego roku, w czasie uroczystości jubileuszu stu lat Domu Narodowego, odsłoni tablicę upamiętniającą jego dziadka który był właścicielem cegielni w Sibicy pod Cieszynem, skąd bezpłatnie dostarczał cegłę na budowę Domu Narodowego Jan, ojciec jej ojca Franciszka i stryja Jana, jako wiceprezes Macierzy Szkolnej i wicedyrektor Towarzystwa Oszczędności i Zaliczek, członek "Sokoła", był do czasów podziału Śląska Cieszyńskiego aktywnym działaczem Domu Narodowego. Bywać w nim przestał, gdy w 1919 roku granica odcięła jego rodzinną Sibicę od Polski, zostawiając ją na terytorium Czechosłowacji. Podobnie jak Jan Kubisz, autor hymnu "Płyniesz Olzo" i najważniejszej do dziś pieśni Zaolzian "Ojcowski Dom", podobnie jak wielu innych rodaków zza Olzy, przyrzekł sobie, że jego noga granicy tej nie przekroczy, bo znaczyłoby to, że uznał jej ważność. Ten jeden z fundatorów istniejącego do dziś Gimnazjum Polskiego w Czeskim Cieszynie i wielu innych placówek oświatowych na Zaolziu prawdopodobnie właśnie w Domu Narodowym odbierał wiosną 1939 roku nadany przez premiera RP Felicjana Sławoj-Składkowskiego Krzyż Niepodległości i Srebrny Krzyż Zasługi. Aresztowany w pierwszym dniu wojny przez Niemców, osadzony w więzieniu i torturowany, zmarł w 1940 roku. Historię związków z Domem Narodowym kolejnego z cieszyńskich rodów otwiera pradziadek Mariusza Makowskiego, prezesa Macierzy Ziemi Cieszyńskiej i od 1989 roku członka Zarządu Miasta. To Krzysztof Lukas - austriacki oficer ewidencyjny w 31. Pułku w Cieszynie, manifestacyjnie posługujący się polszczyzną , działacz mającej siedzibę w Domu Narodowym Macierzy Szkolnej. Był świadkiem powstania tu w 1914 roku sztabu Legionu Śląskiego i wizyt brygadiera Józefa Piłsudskiego. Był przy powołaniu Rady Narodowej Księstwa Cieszyńskiego, która 30 października 1918 roku ogłosiła, że "proklamuje uroczyście przynależność państwową Księstwa Cieszyńskiego do wolnej, niepodległej Polski i obejmuje nad nim władzę państwową". Był też jednym z najważniejszych uczestników spisku polskich oficerów, którzy po proklamacji zajęli garnizon wojskowy w Cieszynie rozbrajając Niemców. - Moja babcia, Maria Władysława z Lukasów Woliczko, mówiła mi, że w okresie międzywojennym bywanie w Domu Narodowym należało do dobrego tonu - opowiada Mariusz Makowski. Przechowuje świadectwa, że opowieści te nie były gołosłowne: zaproszenia na rauty i bale, zjazdy absolwentów założonego w 1895 roku Polskiego Gimnazjum, wieczorki Mickiewiczowskie, Sienkiewiczowskie, Kościuszkowskie... Jak silne było oddziaływanie patriotyczne Domu Narodowego najlepiej świadczy, że Maria Władysława i jej mąż Józef Woliczko odmówili w 1939 roku podpisania w jego gmachu volkslisty i uciekli z Cieszyna do Generalnej Guberni. Wrócili tu dopiero w 1968 roku. Ich wnuk, Mariusz Makowski, właśnie w Domu Narodowym przeszedł podstawową edukację kulturalną. A kiedy nastał rok 1989, razem z Jerzym Hermą mianowanym wówczas dyrektorem Domu Narodowego, dziś konsulem RP w Ostrawie i Janem Olbrychtem, pierwszym demokratycznie wybranym burmistrzem Cieszyna III Rzeczypospolitej, dziś marszałkiem województwa śląskiego, zasiedli do sformułowania nowej polityki kulturalnej realizowanej do dziś przez Cieszyński Ośrodek Kultury - Dom Narodowy. Wtedy to zrodził się Festiwal Teatralny "Na Granicy" - obecnie konkursowy przegląd teatrów państw Grupy Wyszehradzkiej, który odbywa się pod patronatem sekretarza generalnego Rady Europy. Wtedy wymyślili organizowane wspólnie z Czechami i Polakami z Zaolzia imprezy, takie jak Dekada Muzyki Organowej, Chóralnej i Kameralnej, Cieszyńska Jesień Jazzowa i Święto Trzech Braci, rozpoczynające się tradycyjnym spotkaniem Polaków i Czechów na granicznym moście Przyjaźni nad Olzą. - Dziś Dom Narodowy nie tylko promieniuje, jak przed stu laty, życiem kulturalnym i jest siedzibą wielu organizacji pozarządowych, ale znów jednoczy Polaków mieszkających po obu stronach Olzy. A przy tym jest symbolem coraz lepiej rozwijającej się współpracy transgranicznej w tym regionie - mówi Mariusz Makowski. - Pradziadek Lukas chyba byłby z nas zadowolony - dodaje. - Zdjęcia Rafał Klimkiewicz
Cieszyn. Rynek 12. Sto lat temu był to najważniejszy adres dla Polaków zamieszkujących Śląsk Cieszyński. 20 stycznia 1901 roku rozpoczął tu działalność Dom Narodowy. Cieszynianie mówią, że nie ma w ich mieście polskiej rodziny, której losy nie byłyby związane z tą placówką. W czasie okupacji w mieszczącym się wówczas przy Adolf Hitler Platz 12 budynku cieszynianie zmuszani byli do podpisywania volkslisty. W czasach PRL-u dom przy placu Józefa Stalina 12 zasiedliła Milicja Obywatelska, a potem komitet powiatowy i miejski PZPR. Po odwilży 1956 roku Dom Narodowy wrócił do swej pierwotnej funkcji - siedziby stowarzyszeń i placówki kultury. Jednak dopiero lata 90. przywróciły mu rangę równą tej, z jaką zaczynał działalność.W drugiej połowie XIX wieku Cieszyn emanował polskością na całą okolicę - przede wszystkim na chłopów osiadłych od wieków w dolinie Olzy. Wśród nich był i pradziadek obecnego premiera RP, jego imiennik, Jerzy Buzek z Końskiej pod Cieszynem. W 1897 roku prezes TDN Franciszek Górniak sfinalizował akt kupna kamienicy przy Rynku 12, w której przedtem mieścił się hotel. Wykonał plany nowego obiektu. Odpowiadał za żmudną procedurę uzgodnień z władzami przebudowy kamienicy, nadzorował ją i w znaczący sposób finansował. Zmarł w 1899 roku, nie doczekawszy oficjalnego otwarcia placówki. Jan Górniak, wnuk Franciszka. 19 stycznia tego roku, w czasie uroczystości jubileuszu stu lat Domu Narodowego, odsłoni tablicę upamiętniającą jego dziadka .